26.04.2023 Views

HMP 60 Exodus

New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



Atrakcjami bieżącej rubryki

dotyczącej konkursów są

najnowsze albumy wirtuoza

gitary Joe Satriani'ego -

"Shockwave Supernova"

oraz polskiej kapeli Satori -

"Crave For Chaos", a także

koszulki zespołu Vanderbuyst.

Pytania są proste,

mające być magnesem do

wspólnej zabawy.

Pierwszy zestaw pytań skierowany jest do miłośników

gitarowego kunsztu Joe Satriani'ego.

1.Kiedy i gdzie odbędzie się najbliższy koncert Joe Satriani'ego

w Polsce?

2.Ostatnimi laty Joe Satriani współtworzył supergrupę,

wymień jej nazwę.

3.Ile razy Joe Satriani był nominowany do nagrody

Grammy?

Ci, którzy chcieliby mieć na swojej półce płytę poznaniaków

z Satori z łatwością dadzą sobie radę z poniższymi pytaniami.

1. Kto jest autorem okładki płyty?

Intro

Konkurs

Powerwolf z roku na rok zdobywa coraz większą

popularność. Ten fakt potwierdzają ci co

powracają z za zachodniej granicy po festiwalowych

wojażach. Twierdzą oni, że wręcz dołączył

do najważniejszych zespołów niemieckiej sceny,

na co nieraz otrzymywali dowody. Nawet nie

chodzi o sprzedaż albumów, ilość artykułów w

drukowanych magazynach, wysokie noty recenzji,

ale o gromadzenie dużej, żywo reagującej

publiki na "wilczych" przedstawieniach oraz o

wypowiedzi rozentuzjazmowanych fanów z zachodu,

którzy wymieniają Powerwolf jednym

tchem obok Accept, Helloween czy Edguy. Do

takich rewelacji sceptycznie podchodzą nasi rodzimi

maniacy. No ale cóż, to samo tyczy się Sabaton,

który w Polsce jest znacznie popularniejszy,

a też ma podobne "problemy". Niech

puentą będzie tu bardzo popularny cytat: Sorry,

taki mamy klimat. Polskim fanom Powerwolf

radzę nie przejmować się i szaleć przy najnowszym

krążku swoich ulubieńców, "Blessed &

Possessed". Nam też nie pozostaje nic innego

jak udokumentowanie sukcesu Powerwolf.

Nasze zdecydowane działania dotyczące

wsparcie takich kapel, jak wspomniane powyżej

Sabaton i Powerwolf, nie budzi zrozumienia

wśród maniax. Tym razem, żeby nieczuli się

zbytnio wyalienowani, postanowiliśmy wykorzystać

manewr stosowany przez inne media. Przygotowaliśmy

magazyn, który będzie miał dwie

obwoluty. Na alternatywnej okładce znalazł się

ponownie Exodus. Z końcem zeszłego roku

kapela wydała swój nowy, mocny album "Blood

In Blood Out", o którym warto byłoby powiedzieć

więcej niż te parę zdań. Wtedy nie poszczęściło

się nam i nie zrobiliśmy z nimi wywiadu

(mimo kilku prób). Natomiast przy okazji

ich wizyty i koncertowania w Polsce nie mieliśmy

już takich problemów. Wynik rozmów możecie

prześledzić na samym początku magazynu.

Wśród nowej fali tradycyjnego heavy metalu

swoją karierę wiódł holenderski zespół Vanderbuyst.

Powodzi się im całkiem nieźle. Nie jeden

młody zespół chciałby koncertować tyle co oni

oraz tak regularnie wydawać płyty. Dlatego z

ogromnym zdziwieniem przyjąłem informację,

że z końcem roku kapela kończy swoją działalność.

Dziwna, wręcz niepojęta sprawa, o której

rozmawiam z liderem Vanderbuyst, gitarzystą

Willem Verbuyst. Holendrzy byli pierwszymi,

którzy sięgnęli głębiej niż do klasycznego heavy

metalu z lat osiemdziesiątych, muzycznie bazują

na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

A takie granie właśnie teraz zostaje zauważone,

co jeszcze mocniej podkreśla osobliwość

sytuacji. Coraz więcej muzyków zakłada

bandy o tej stylistyce, ba nurt tak jakby dorobił

się swojej nazwy, proto-metal...

W nowym magazynie takich kapel znajdziecie

jeszcze kilka, Aktor, Demon Eye oraz Sorcerer,

który ostatnio najmocniej skupia na sobie uwagę.

Jednak gromadka młodych kapel heavy metalowych

jest znacznie większa i bardziej wielobarwna.

Jedni są bardzo oldschoolowi inni bardziej

progresywni, melodyjni, epiccy, speed metalowi

itd. Trudno wytypować, które z nich

zapadną nam na dłużej w pamięci. Pewne jest

to, że każdy znajdzie tu swojego faworyta. Moim

jest cypryjski Solitary Sabred. Jednak najbardziej

cieszy to, że wśród nich są kolejne bardzo

dobre kapele z Polski, a mam na myśli Młot

Na Czarownice i M.o.s.s.a.D. Kto ich jeszcze

nie słyszał powinien to szybko nadrobić. To jednak

nie wszystko jeśli chodzi o heavy metal, bo

tym razem w magazynie jest znacząca reprezentacja

starych wyjadaczy Jaguar, Quartz, Armored

Saint, Killer, Scanner, Drakkar i Palace.

Także jest o czym czytać.

Fani thrashu pewnie przecierają oczy ze zdziwienia,

bo jak do tej pory nie wiele padło informacji

o tej odmianie heavy metalu. Nie ma powodu

aby się niepokoić, mocniejszą stronę szlachetnej

muzy w nowym numerze HMP reprezentują,

starzy i znani, młodzi mniej znani i zupełnie

nie znani artyści. Wystarczy wymienić,

Venom Inc., Viking, Exciter, Thrust, Hammercult,

Exarsis, HI-GH, Running Death czy

Carnal Agony. A to nie wszystko. I w tym wypadku

należy się cieszy, że wśród tej sporej grupy

są polscy przedstawiciele, Terrordome, Repulsor

i Raging Death.

Trochę mnie to zastanowiło, bowiem tym razem

sporo możecie poczytać o melodyjnych odmianach,

heavy, power i progressive. Są rozmowy

z Helloween, Kamelot, Falconer, Virgin

Steele, Pyramaze, Circle II Circle, a także z

Wojciwechem Hoffmanem. A przecież są wywiady

z tymi mniej znanymi, a wcale nie gorszymi

chociażby, ShadowQuest, Veonity, Blackwelder,

Negacy czy Soul Secret. Ta część stanowi

na prawdę obszerną zawartość.

Pewnie przyzwyczailiście się, że co numer

przygotowujemy wam dużą dawkę materiału do

czytania. My za każdym razem liczymy, że chociaż

część tej zawartości jest spełnieniem waszych

oczekiwań. Oby tak było i tym razem... A

tak przy okazji, może zauważyliście ale właśnie

czytacie 60-ty numer Heavy Metal Pages... ależ

ten czas leci!

Michał Mazur

2.Który dotychczasowy koncern był największy w historii

zespołu?

3.Jaki temat poruszany jest w utworze "Crave"?

4.Jaki motyw widnieje na jednej z gitar wokalisty?

5.Jaka firma jest odpowiedzialna za nakręcenie teledysku

do utworu "Psycho"?

Natomiast ci co chcą poszerzyć swoją garderobę o koszulkę

Vanderbuyst czeka najłatwiejsze zadanie, wystarczy bowiem

odpowiedzieć na jedno pytanie.

1.Wymień datę zakończenia działalności zespołu Vanderbuyst.

Uwaga do redakcji przyszły jedynie koszulki w rozmiarze

"S", więc w tym wypadku do zabawy namawiamy osoby, które

noszą garderobę w takim rozmiarze.

Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej)

lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie

podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego.

Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod

uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!

Heavy Metal Pages

ul. Balkonowa 3/11

03-329 Warszawa

Spis tresci

3 Intro

4 Powerwolf

6 Exodus

9 Arnored Saint

10 Vanderbuyst

13 Hammer King

14 Młot Na Czarownice

16 Demon Eye

17 Sorcerer

18 Lancer

19 Drakkar

20 Booze Control

22 Aktor

24 M.o.s.s.a.D.

26 Artizan

27 Prowler

28 Savage Master

30 Iron Kobra

31 Trial

32 Monument

33 Sacred Blood

34 Midnight Priest

35 Infernal Manes

36 Diamond Falcon

38 Solitary Sabred

40 Jaguarr

41 Palace

42 Quartz

44 Killer

46 Scanner

48 Thrust

49 Exciter

50 Viking

52 Venom Inc.

53 Hammercult

54 Exarsis

55 Repulsor

57 Raging Death

58 Terrordome

59 HI-GH

60 Deadly Mosh

62 Evil Force

63 Running Death

64 Gumo Maniacs

66 Hammerlord

68 Carnal Agony

70 Helloween

72 Kamelot

73 Falconer

74 Virgin Steele

76 ShadowQuest

77 Veonity

78 Pyramaze

80 Blackwelder

81 Wardrum

82 Worldview

84 Circle II Circle

85 Soul Secret

86 Negacy

88 Wojciech Hoffman

90 Satori

91 Live From The Crime Scene

96 Decibels` Storm

126 Old, Classic, Forgotten...

3


Muzyka to błogosławieństwo

Powerwolf może wydawać się dziś wtórny, prosty czy naiwny. Trudno jednak

odmówić mu czegoś, czego od dobrych kilku lat nie udało się uczynić żadnemu niemieckiemu

heavymetalowemu zespołowi. Powerwolf nie tylko zyskał ogromną popularność (wystarczy

pójść na koncert, żeby się o tym przekonać), ale wręcz dołączył do grona "tzw. wielkich

zespołów niemieckiej sceny", wymienianych przez młodszych fanów na tym samym tchu, co

Helloween i Edguy. A jeszcze kilka lat temu wydawało się, że rozdział słynnej niemieckiej

sceny jest zamknięty... O tym jak się gra, komponuje i żyje w szeregach Powerwolf opowiedział

nam klawiszowiec formacji - Falk Maria Schlegel.

HMP: Śledzimy wasze muzyczne poczynania niemal

od samego początku waszej działalności. Nie sądziłem,

że z ten oryginalny, ale ledwie znany band będzie

dziś jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów

niemieckiej sceny. A jak ty widzisz rozwój z

perspektywy tych lat?

Falk Maria Schlegel: Jesteśmy zadowoleni z tego, w

którym momencie się znajdujemy. To już jedenaście

lat! Mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy ciężko pracującym

zespołem. Dwa lata temu wydaliśmy album, teraz

jesteśmy cały czas w trasie. Jesteśmy bardzo wdzięczni

za to, że nam się udało. Jednak szczerze mówiąc,

nie dołączasz do zespołu tylko po to, żeby odnieść sukces.

Chodzi o tworzenie muzyki, granie jej. Teraz wydajemy

album "Blessed and Possesed" i jesteśmy z

niego bardzo zadowoleni.

Nietrudno zauważyć, że niemiecka scena od kilku

jest w słabszej formie, wiele klasycznych zespołów

nagrywa słabe i wtórne płyty. Czujecie, że jesteście

pewnym remedium na ten stan rzeczy?

Myślę, że chodzi tu o nowy sposób aranżowania muzyki

wśród zespołów powermetalowych. Uwielbiam wielkie

zespoły, takie jak Running Wild czy Gamma

Ray, ale myślę, że mamy teraz nową generację takiej

muzyki, a Powerwolf jest jedną z formacji nowego pokolenia.

Jeżeli wyjdziemy poza kontekst niemiecki, widzę

również wiele innych zespołów wśród wspomnianej

nowej generacji, choćby Sabaton. Tworzymy muzykę

w bardzo podobny sposób. Chcemy pisać złożone

kawałki, które będą dobrze brzmiały na żywo. Nie

wiem, czy jest to specyficzne dla niemieckiej sceny

metalowej. Chodzę na wiele koncertów w Niemczech.

Dostaliśmy ostatnio zaproszenie od Orden Ogan i będziemy

ich supportować podczas najbliższej trasy, są

wspaniałym zespołem, też niemieckim.

Waszą obecną wytwórnią jest Napalm Records,

wcześniej wydawało was Metal Blade. To imponujące,

że jako młody zespół wydaliście swój debiutancki

album w 2005 roku właśnie z Metal Blade. Jak

udało się wam to osiągnąć, podpisać kontrakt na

swój debiut z jedną z największych wytwórni na

świecie?

Pracował tam jeden gość, Michael Trengert, niestety

zmarł niedawno na raka. Zobaczył Powerwolf i stwierdził,

że mamy potencjał. Można powiedzieć, że był naszym

mentorem. Pierwsze cztery albumy wydaliśmy z

Metal Blade Records. Przyszedł jednak moment, kiedy

trzeba było coś zmienić. Dostaliśmy ofertę od Napalm

Records. Metal Blade jest świetną wytwórnią,

ale chcieliśmy spróbować sił w innej.

Foto: Napalm

W 2011 roku przeprowadzaliśmy z tobą wywiad, niestety

wtedy drogą mailową. Zaproponowaliśmy żartem,

że powinniście dołączyć do płyty kielich mszalny.

Upłynęły cztery lata i nasz pomysł został zrealizowany.

Nie sądzę oczywiście, żeby był w tym nasz

wkład, niemniej jednak to sympatyczne. Skąd pomysł

na limitowaną wersję płyty?

Mieliśmy pomysł, żeby wydać bardzo dobrą, specjalną,

cenną limitowaną edycję albumu. Przez długi czas myśleliśmy

nad okładkami, jakimiś naszymi osobistymi

metalowymi bohaterami, naszymi głównymi inspiracjami.

Było to bardzo osobiste, więc każdy członek zespołu

mógł wybrać swoją ulubioną grupę, w większości

padała nazwa Savatage. Bardzo fajna sprawa, wydaliśmy

limitowaną edycję z naszymi bohaterami. Można

powiedzieć, że to nasz hołd dla nich, ale też pokazanie

korzeni, z których wywodzi się nasz metalowy

styl (zespół wydał również dwupłytowe wydanie z coverami

heavymetalowych, klasycznych zespołów -

przyp. red.)

Poprzednio pytaliśmy cię także o ludowe motywy

pojawiające się na waszych płytach zaczerpnięte z

folkloru, czy mają one coś wspólnego z rumuńskimi

korzeniami Attili Dorna. Mówiłeś, że to możliwe.

Tym razem, znów powracają one w utworze "Armata

Strigoi". Wiesz może jakie są ich korzenie i czy te

poprzednie faktycznie inspirowane były rumuńską

muzyką ludową?

Dokładnie w tym numerze, "Armata Strigoi", wykorzystaliśmy

rumuńskie korzenie. Strigoi to nie tylko

krwiopijcze imperium, to też jakby metafora życia po

śmierci ("strigoi" to rumuńska wersja naszych strzyg -

przyp. red.). Głównie takie wątki pokazaliśmy na albumie.

Z drugiej jednak strony pojawiają się motywy religijne.

Nie chodzi nam rzecz jasna o przesłanie dla jakichś

religijnych fanatyków. Opisujemy wydarzenia z

różnych perspektyw, na przykład Pierwszą Krucjatę.

Bardzo interesuje nas historia, czytamy wiele książek z

nią związanych, czytamy nawet Biblię. Stąd tematyka

naszych utworów, zarówno na "Blessed and Possesed"

jak i na "Preachers of the Night", czy jeszcze poprzednich

albumach. Jest to więc mieszanka rumuńskich

korzeni, o których wspomniałeś, z tematyką religijną.

A które z tych religijnych inspiracji są najbliższe tobie?

"Preachers of the Night" opowiadało głównie o krucjatach.

Na "Blessed and Possesed" pokazujemy "błogosławieństwo"

("blessed") i "opętanie" ("possesed"). Można

to interpretować na wiele sposobów. Na przykład, jeżeli

chodzi o Powerwolf, błogosławieństwem będzie

wspaniała muzyka jaką gramy, a opętaniem heavy metal.

Można to odnieść również do społeczeństwa i na

przykład chrześcijańskich korzeni. Z jednej strony żyjesz

przestrzegając różnych zasad, postępujesz moralnie,

ale z drugiej strony łamiesz te zasady i tym jest

właśnie opętanie. Na przykład w utworze "Sacramental

Sister" tytułowa kobieta, żyjąca w zakonie, pokazuje

swoją wiarę, z drugiej jednak strony, tkwi w niej też seksualne

pożądanie. Na tym albumie można połączyć

naprawdę wiele rzeczy, które pasują idealnie do naszej

muzyki i heavy metalu.

A jakie są twoje muzyczne inspiracje?

Dla mnie osobiście, wielką inspiracja jest muzyka rumuńska,

jest dla mnie bardzo ważna. Oprócz niej są

zespoły takie jak Running Wild - to są moje korzenie.

Wymienię też Nevermore i Forbidden. Jednak dla

mnie, jako muzyka, z tworzeniem kawałków, jest jak z

książkami. Czytasz wiele książek i słuchasz wiele muzyki,

po pewnym czasie zaczynasz tworzyć coś własnego,

jesteś w stanie łączyć różne style, elementy. Ja, jako

organista, dodałem trochę kościelnych organów do stylu

Powerwolf. Czasami organy kościelne są bardziej

agresywne, niż dźwięki uzyskane za pomocą gitary.

Czujesz, że przeszywają cię dreszcze, kiedy ich słuchasz.

Szczerze mówiąc, główna inspiracja to jednak te

klasyczne zespoły, a nie muzyka organowa. Da się je

jednak usłyszeć nie tylko w tych organowych kawałkach,

bo łączę często linię organów z linią gitary, albo

gram to samo, co śpiewa Atilla. Myślę, że w niektórych

miejscach można by zrobić to samo na gitarze. Dodaję

jednak organy tam, gdzie pasują, choćby podczas gitarowych

solówek. Przecież fakt, że coś jest solówką, nie

oznacza, że musi grac tylko jeden instrument. Patrzę

po prostu na to, co pasuje. Kiedy ogląda się nasz koncert,

da się zauważyć, że klawiszowiec nie pracuje bezustannie

- jest to jednak całkowicie w porządku, bo w

niektórych momentach organy są zwyczajnie niepotrzebne.

Oczywiście, niektórzy woleliby, żeby było

więcej perkusji, albo basu, albo klawiszy, albo wokalu,

ale to zależy tylko od tego, co lepiej pasuje do utworu.

Mam wrażenie, że największe pole do popisu masz w

utworach, które zamykają płyty Powerwolf. Tym razem

również na końcu płyty znalazł się najdłuższy i

wolniejszy numer, w którym grasz solo na organach.

Rzeczywiście to moment, kiedy możesz się muzycznie

popisać? Czy wręcz przeciwnie, spełniasz się

raczej w dynamicznych utworach jako tło podbijające

gitary?

To zależy. Naprawdę lubię i kocham bardziej zwarte

kawałki, takie jak "Army of the Night". To bardzo dobry

numer, bardzo zwięzły. Z drugiej strony jest "Let

There Be Night", ostatni utwór z albumu, który jest

nieco wolniejszy, jest jednak dynamiczny, jest w nim

jakiś taki klimat, który bardzo mi się podoba. Wolę

więc krótsze utwory, niż te trwające, nie wiem, z piętnaście

minut. To zwyczajnie nie jest mój styl tworzenia.

Na koncertach Powerwolf chętnie wybiegasz zza

4

POWERWOLF


klawiszy i biegasz po scenie. Masz zaplanowane w

którym momencie jak wybiegniesz, czy wręcz przeciwnie,

pozostawiasz to całkowitej spontaniczności?

To jest bardzo spontaniczne. Kiedy wychodzisz na scenę

chcesz poszaleć, wejść w symbiozę z fanami. Nic nie

planuję, po prostu zaczynam skakać po scenie, aż w pewnym

momencie zauważam: "O kurwa! Koniec sceny!".

Czasami jest więc trochę niebezpiecznie robić to

wszystko, żeby celebrować metalową mszę. To jak muzyczna

walka na scenie.

Nie myślałeś, żeby sprawić sobie coś á la konfesjonał

jako dekorację do klawiszy?

Raczej nie bardzo. Na scenie nie powinno znajdować

się zbyt wiele. Przede wszystkim powinna panować dobra

atmosfera. Nie powinna ona wyglądać jak wnętrze

kościoła. Wydaje mi się, że wystarczy, ze na scenie jest

piątka interesujących ludzi. Dla mnie ważne jest to, że

gramy przed publicznością nie chowając się za jakimś

świetlnym show, tak, że fani widzieliby jedynie cienie

muzyków. Tak jak w teatrze, interakcja jest tutaj najważniejsza.

Dla dobrego show potrzebujesz czegoś

szczególnego, musisz zachowywać się w szczególny

sposób, nawet grając jako support, jednak według

mnie, interakcja jest najważniejsza (śmiech).

W ostatnim wywiadzie dla NoiseLetter powiedziałeś,

że Powerwolf był i jest zespołem stworzonym do

grania na żywo. Komponujecie specjalnie z myślą o

koncertach? Rzeczywiście odnoszę wrażenie, że z

płyty na płytę wasze utwory stają się coraz bardziej

proste, a jednocześnie coraz bardziej dopasowane do

zabawy na koncercie. Mam na myśli teksty do skandowania,

chwytliwe melodie, unikanie dłuższych partii

instrumentalnych.

Nie sądzę, żeby były prostsze, ale prawdopodobnie

masz rację, jeżeli chodzi o to, że tworzymy kawałki,

które da się fajnie zagrać na żywo. Nie sprawia to jednak,

że są prostsze. Tworzymy śpiewając, a nie grając

na gitarze, czy pianinie. Jest w nich wiele detali, jak na

przykład w "Higher Than Heaven", czy "Christ & Combat"

i w wielu innych kawałkach. Pięć osób nagrywało

swoje partie osobno. Nie sądzę więc, że tworzymy proste

numery, ale takie, którymi się możesz delektować.

Po prostu nie możemy i nie chcemy tworzyć progresywnego

metalu (śmiech).

Nagrywanie niektórych partii w kościele stało się już

tradycją Powerwolf. Tym razem również niektóre

chóry nagraliście w kościele w Saarbrücken? Czytałam,

że w kościele nagraliście także twoje organy.

Jaka część organów nagrywana jest na prawdziwych

organach w kościele?

Tym razem były to jedynie organy kościelne. Do tej

pory nagrywaliśmy partie chórów w bardzo starych

niemieckich kościołach. Było naprawdę świetnie, ale

miksując materiał mieliśmy pewne problemy, bo całe

chórki były nagrywane razem. Teraz nagrywamy każdego

wokalistę osobno w studiu, tak, żebyśmy mogli

zmiksować każdy głos, każdego wokalisty. Była z tym

masa roboty. Tym razem więc, jedyne co nagraliśmy w

kościele na tym albumie, to organy.

Jak w związku z tym wygląda miksowanie nagranego

materiału? Wszystko odbywa się w jednym studio,

czy w kilku?

Nagrywaliśmy w kilku miejscach. Partie gitar i perkusji

nagrywaliśmy w Kohlekeller Studios we Frankfurcie,

bas nagrywany był w studiu Greywolf należącym do

Charlesa Greywolfa (muzyka Powerwolf - przyp.

red.). Materiał miksowaliśmy w studiu Fredman w

Gothenburgu, miksy robiliśmy tam już po raz szósty.

Oni naprawdę wiedzą, jak dopasować brzmienie, żeby

dać nam szansę na uwydatnienie pewnych detali w

utworach. Nie musimy im tłumaczyć jaką moc ma

mieć dany kawałek. To bardzo fajne. Mieliśmy też w

ekipie kogoś nowego, Jensa Bogrena z Fascination

Street Studio. Zajął się masteringiem. Jesteśmy więc

otoczeni przez naprawdę wspaniały team, znamy się

dobrze, jest więc wiele szans na ulepszenie jakichś detali.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej ekipy.

Na płycie brzmienie jest jednocześnie mocne i bardzo

klarowne. Wszystko do siebie pasuje.

"Blessed and Posessed" pisaliśmy przez około sześć

miesięcy, a to oznacza pracę przez 24 godziny, siedem

dni w tygodniu. Na początku pracowaliśmy tylko Attila,

Matthew i ja, ale wkrótce musieliśmy zacząć ćwiczyć

z całym zespołem. W końcu jesteśmy zespołem

koncertowym, nie możemy tworzyć kawałków, jakby

spadały z nieba. Musimy ćwiczyć. Po krótkiej chwili

zebraliśmy się całą grupą i wypróbowywaliśmy nasze

pomysły. Później przystąpiliśmy do bardzo szczegółowej

pre-produkcji. To bardzo ważny element przed

wejściem do studia. Mieliśmy więc sporo pracy. Następnie

weszliśmy do studia, dzięki temu wiedzieliśmy jak

poszczególne kawałki mają brzmieć, mieliśmy już jakieś

oczekiwania względem nich. Prawdopodobnie dlatego

wszystko do siebie pasuje. Mogliśmy powiedzieć

dokładnie ekipie ze studia co mają robić. Każdy wiedział

co ma robić.

Jak wygląda sprawa prób? Przeprowadzacie je regularnie?

To wspaniałe chwile (śmiech). Piątka ludzi w sali prób,

bardzo, bardzo ciemnej sali. Ćwiczymy nowe utwory

na nadchodzącą trasę. Nigdy nie tworzymy w jej trakcie.

Kiedy jesteśmy w trasie, to jesteśmy w trasie. Chcemy

wtedy wszyscy celebrować chwilę, która trwa. Kiedy

tworzymy, to tworzymy. Później wszyscy spotykamy

się na próbach do trasy. Jak wiadomo najlepszą

próbą dla każdego zespołu jest granie koncertów, a my

robimy to od wielu, wielu lat, mogę obiecać, ze przekonacie

się o tym, kiedy znów przyjedziemy do Polski

(śmiech).

Na "Blood of the Saints" furorę robiły dowcipne

tytuły utworów. Na przedostatniej i ostatniej płycie

tytuły stały się bardziej stonowane. Chcieliście uniknąć

drogi zespołu-kabaretu?

Foto: Napalm

Nie określiłbym tego jako humorystyczne. Powiedziałbym

raczej, że niektóre sprawy chcemy przedstawić w

ironiczny sposób. Nie jesteśmy jakimiś religijnymi fanatykami,

co słychać choćby w utworze "Resurrection

by Erection". Oczywiste jest, że używamy pewnych elementów

humorystycznych, ale to tylko elementy, nie

całość, przez którą robilibyśmy sobie jaja z religii. W

przeszłości zdarzyło się tyle zagadkowych rzeczy, również

w religii, w kościele katolickim, więc czasami elementy

humorystyczne aż same się proszą. Nie chcemy

jednak urazić niczyich uczuć religijnych. Nie krzyczymy

o jakichś sprawach, po prostu piszemy o tym kawałki.

Nasze teksty lubimy tworzyć z pewnym poczuciem

humoru dotyczącym pewnych spraw, ale nie

opisałbym w ten sposób innych rzeczy. To zależy od

tego, o czym kawałek ma być. Nie ma żadnego planu,

jesteśmy spontaniczni. Dużo czytamy na różne tematy,

o których później mówimy, więc czasami używamy

ironii, a czasami nie, jak w przypadku "Christ & Combat",

gdzie po prostu opisujemy okrucieństwa, jakich

dopuszczali się uczestnicy pierwszych krucjat. Sposób

w jaki piszemy, zależy więc od tego, co aktualnie mamy

w głowach.

Wasze płyty mają podobną konstrukcję, hit na początku

płyty, wolniejszy utwór na końcu, jeden utwór

z motywem folkowym, jeden bardzo szybki, jeden w

średnim tempie... Skąd pomysł na pisanie płyt według

takiego schematu? To sprawdzona metoda na

dobry krążek?

Nie wiem. Na pewno są jakieś ogólne założenia. Na

przykład "Blessed and Possessed" było pierwszym kawałkiem,

który napisaliśmy na ten album i dla wszystkich

było jasne, że będzie otwierał płytę. Wiadomo

też, że kończymy wolniejszym numerem, jak "Let

There Be Night". Jednak jeżeli chodzi o wszystko co

jest pomiędzy… Słuchamy utworów w kółko i później

decydujemy jak zaaranżować tracklistę. To chyba jednak

bardziej kwestia wyczucia, tego, jaki album ma

mieć polot. Nie ma więc jakiegoś schematu, według

którego działamy.

Co rozumiesz jako "dobry album"? Kiedy, według

ciebie, album można określić jako dobry?

Wtedy, kiedy zawiera dobre numery (śmiech). Nie no,

to zależy od słuchacza. Ja osobiście wolę niezbyt długie

albumy. Czasami lepiej nagrać tylko pięć, ale naprawdę

dobrych kawałków, niż trzynaście kiepskich. Dla mnie,

jako fana muzyki, liczy się też klimat płyty. Jeżeli

chwyci mnie już pierwszy utwór, to jest duża szansa, że

polubię całość. Nie polubię jednak czegoś, co już na

początku zacznie mnie nudzić i się dłużyć. Oczekuję

więc mocnych wrażeń już od pierwszego momentu.

Jak wyobrażasz sobie Powerwolf za kolejne dziesięć

lat? Myślisz, że zawsze będziecie trzymać się swojego

sprawdzonego stylu muzycznego i wizerunkowego?

Dobre pytanie. Nie przejmujemy się tym zbytnio. Robimy

tylko to, co chcemy. Chcemy jeździć w trasy i

tworzyć nowe utwory. Innych rzeczy, które mogą się

wydarzyć, nie możemy zaplanować, to nie zależy od

nas. Myślę, ze najważniejsze jest, żeby ciągle iść naprzód.

Dopóki czujemy ducha i dobrze się bawimy

tym, co robimy, będzie dobrze. Jeżeli nie masz tej pasji,

żeby wychodzić na scenę, robić muzykę, powinieneś

skończyć karierę. Nie wydaje mi się jednak,

żeby miało się nam to przytrafić w ciągu najbliższych

dziesięciu lat (śmiech). Mamy zamiar iść do przodu i

zobaczymy co się zdarzy.

Od swojego pierwszego występu występowaliście w

strojach i makijażach?

Tak, mieliśmy taki pomysł od samego początku. Było

to dla nas bardzo ważne, ponieważ chcemy celebrować

trasę również w taki szczególny sposób. To część mnie,

pokazuję w ten sposób swoje wnętrze. Przebierając się

i malując, możesz wyjść na scenę i robić coś, co jest

częścią ciebie. Kocham zabawiać ludzi i naszą muzyką

i wyglądem. To coś więcej niż tylko make-up i przebranie,

szczególnie dla mnie. To coś w rodzaju transformacji,

dzięki której mam szansę pokazać to, jaki jestem

w środku. Dla nas jest to wiec bardzo ważny element

koncertów. Jednak należy pamiętać, że najważniejsza

jest muzyka, więc chyba potrzebujemy jednego

i drugiego (śmiech).

Co możesz nam powiedzieć na temat pobocznych

projektów każdego z członków zespołu?

Jest już mnóstwo mitów na temat Powerwolf, pozostawię

to w takiej formie. Myślę, że nie jest ważne, co

POWERWOLF 5


teraz robimy poza Powerwolf, bo poświęcamy się temu

zespołowi 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu

i tylko to się liczy. Nie mamy więc czasu na żadne

poboczne projekty. Właśnie dzisiaj poproszono mnie,

żebym dołączył do jakiejś innej grupy, bo brzmienie,

sposób w jaki gram na organach jest bardzo unikalny.

To dla mnie zaszczyt, że ludzie proszą mnie o takie

rzeczy, ale, szczerze mówiąc, jedynym zespołem, w

którym chcę grać jest Powerwolf i tylko dla niego

mam czas. Tylko tyle mogę ci powiedzieć w tym temacie.

Wasz skład zresztą też jest stabilny. W zasadzie

zmieniliście jedynie dwa razy perkusistę.

Tak, tak, masz rację. Myślę, że to naprawdę niesamowite

(śmiech), To jedyna pozycja w zespole, na której

nastąpiły jakieś zmiany. Roela van Heldena poznaliśmy

pracując nad "Blood of the Saints". Mieliśmy

wielkie szczęście, bo okazało się, że idealnie pasuje do

naszego zespołu. Wytworzyły się chyba pomiędzy nami

jakieś więzy krwi.

Jesienią ruszacie w europejską trasę promującą nową

płytę. Będziecie na niej grać z Orden Ogan i Civil

War. Macie jakieś szczególne oczekiwania wiążące

się z tą trasą?

Myślę, że mogę powiedzieć, że oczekujemy wspaniałej

imprezy z naszymi fanami. Z drugiej strony, mogę

obiecać, że będziemy jeszcze lepsi i mocniejsi niż kiedykolwiek.

Jednak jak już wcześniej wspomniałem, nie

chodzi nam o jakiś specjalny wystrój scen, czy coś takiego,

to jedna rzecz, ale bardziej zależy nam na świętowaniu

nowych kawałków z fanami. Prawdę mówiąc,

ostatni nasz koncert zagraliśmy w listopadzie ubiegłego

roku (po wywiadzie Powerwolf zagrał jeszcze m.in.

na Wacken - przyp. red.). Jesteśmy od tego uzależnieni,

jesteśmy uzależnieni od koncertów (śmiech). Mogę

obiecać, ze nie możemy się już doczekać, żeby zagrać

na żywo po całej tej ciężkiej pracy nad "Blessed and

Possessed". Myślę więc, że czeka nas świetne show i

damy z siebie wszystko (śmiech).

Byliście kiedyś na trasie poza Europą? Wiecie może

jaka jest wasza popularność poza tym kontynentem?

Odnieśliśmy spory sukces w Rosji, zagraliśmy tam sporo

koncertów i jeszcze wiele nas czeka. Ja osobiście,

chciałbym wybrać się do Ameryki Południowej. Wiem,

że istnieje wiele naszych fanklubów w Argentynie,

Chile, Brazylii. Pojechanie tam byłoby więc wspaniałym

doświadczeniem i jednocześnie wielkim wyzwaniem.

Głównie skupiamy się jednak na krajach europejskich.

Jesienią zagramy pierwszą część trasy. Później

chcemy odwiedzić kraje, do których nie udało nam się

jak dotąd zawitać. Podczas tournée odwiedzimy więc

wiele krajów w Europie, a później pomyślimy o trasie

w Ameryce, zarówno Północnej, jak i Południowej.

Graliście już wcześniej w Ameryce Północnej?

Nie, jak na razie nie.

Trasa będzie więc dla was bardzo ekscytująca

(śmiech).

Tak, będzie bardzo gorąco, ale myślę, że to dobrze. Jak

już wspomniałem, mamy pewien rytm: trasa, nowy album,

trasa, a teraz, po wydaniu kolejnego albumu

chcemy znowu ruszyć w trasę. Będzie na niej parę nowych

miejsc.

Co wiesz na temat sceny metalowej w Polsce?

Znasz może jakieś nasze zespoły? Może jakiś lubisz?

Znasz jakichś fanów z naszego kraju?

Grałem kiedyś w Polsce na Metalfest, było bardzo fajnie.

Lubię Vader i Behemoth. Macie też w Polsce pewną

wytwórnię filmową, której nie lubię. Z różnych

powodów nie chciałbym się tutaj zagłębiać w szczegóły,

po prostu zachowali się bardzo nieprofesjonalnie.

Chodzi o tę wytwórnię?

Tak, tak. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, chodzi

o pewną nieprzyjemną rzecz, podczas kręcenia naszego

video. Ale mówiliśmy o fanach z Polski! Mamy w

Polsce swój fanklub, nazywa się Polish Wolf Brigade.

Wspaniali ludzie! Spotkałem ich w Oberhausen. Mieliśmy

spotkanie z fanklubem we Wiedniu. Dostałem

ich flagę i pamiętam, że to była świetna impreza. Występowałem

z tą flagą zarówno na scenie jak i po samym

koncercie.

Dzięki za wywiad. Czekamy z niecierpliwością na

kolejny koncert w Polsce. Dzięki za wszystko. Życzymy

wszystkiego dobrego.

Dzięki!

Mateusz Borończyk, Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

Bang i spadaj!

Kiedy w czerwcu 2014 roku ogłoszono, że Zetro powraca do Exodus, a Rob Dukes

odchodzi, światem metalu zawrzało. Każdemu wydawało się, że macierzysta formacja Steve'a

Souza'y, nie pała do niego miłością. Od tamtego momentu wielu metalowców zaczęło

zastanawiać się, jaka będzie nowa płyta kapeli, w jakiej formie jest Steve. Gdy w październiku

ubiegłego roku została wydana "Blood in Blood Out" wszyscy przekonali się, że stary

dobry Exodus, z końca lat osiemdziesiątych powrócił. Krótsze kawałki, agresywniejsze gitary

i ostrzejsza perkusja pokazały, kto teraz wiedzie prym w świecie thrash metalu. Na koncert

Zetro w Polsce musieliśmy jednak czekać do 15 czerwca 2015 roku, gdzie kapela wystąpiła

w Warszawskiej Proximie. Tam zespół udowodnił, że nie tylko w studio radzi sobie świetnie.

Mimo nieobecności Holta (został zastąpiony przez kumpla Lee Altusa z Heathen - Kragen'a

Luma), Exodus zagrał doskonałą sztukę, a Zetro, Tom i reszta pokazali, że nadal są w

świetnej formie. Toma Huntinga, oryginalnego i wieloletniego perkusistę zapytałem się o nowy

album, wczesne lata i incydent z Celtic Frost. Zapraszam do lektury.

HMP: Na wstępie chciałbym ci pogratulować świetnego

albumu. "Blood in Blood Out" jest swoistym powrotem

Exodusa do korzeni, porównując go do wcześniejszych

albumów, szczególnie "Atrocity" jest zdecydowanie

bardziej oldschoolowy. Utwory są krótsze,

perkusja brzmi bardziej dobitnie, gitary są ostrzejsze,

wszystko jest świeższe. Kiedy zdecydowaliście

się nagrać tego typu album. Surowszy niż poprzednie?

Tom Hunting: Wiesz, przede wszystkim nie było to

intencjonalne. Nie chcieliśmy specjalnie nagrać bardziej

oldschoolowej płyty. Ale chcieliśmy nagrać krótszą

płytę. Czasami jest tak, że masz do przekazania

pewną, dłużą historię. Tym razem tak nie było, to miał

być cios w twarz: "Bang i spadaj!" Coś na tej zasadzie.

Nawet okładka porównując do poprzednich albumów

jest w starszym stylu. Kto wpadł na pomysł tych kriogenicznych

zombie?

Chcieliśmy po prostu mieć zombie na okładce. Gary

(Holt - przyp. red.) skontaktował się, więc z Par Olofssonem,

a on namalował nam tych zombie, którzy

sami się konsumują. Wiesz, o co chodzi. Zombie są

ostatnio bardzo popularni. "Walking Dead" i to wszystko

(śmiech).

Rozumiem, pewnie. Teraz chciałem się zapytać o

warstwę muzyczną płyty. Kto jest głównym kompozytorem

albumu?

Gary napisał większość tekstów, Zetro, Jack i Lee

przynieśli kilka numerów, które znalazły się na płycie.

Jeśli chodzi o samą muzykę, z reguły wszystko zaczyna

się od jakiegoś riffu. Gary przynosi kilka riffów,

wszystko jest mocno organiczne. Jamujemy w salce, ja

robię do jakiegoś riffu podkład, to zmieniamy, tamto

przearanżujemy.

Jak często w takim razie macie próby?

Ja ćwiczę codziennie. Kiedy nagrywamy album, wszyscy

naprawdę ciężko pracujemy, traktujemy to jako naszą

pracę. Ćwiczymy co trzy czy pięć godzin każdego

dnia, aż do zmęczenia. A gdy przychodzi do nagrywania,

najpierw nagrywamy wszystko w odpowiednim

studio, z mikrofonami, stołem mikserskim i całą resztą

pierdół, a później majstrujemy przy tym w ProToolsie.

W różnych miejscach. Tym razem robiliśmy to u mnie

w domu. Wszystkie ścieżki, gitary, bas, wokal, wszystko

było nagrywane u mnie. Pracuje się zajebiście.

Wiadomo, nagrywamy na zmiany. Nagrywa Gary, jak

zmęczą mu się ręce, nagrywa Lee albo Jack i tak dalej.

A jak to się ma w wypadku przygotowań do trasy?

Pracujemy równie ciężko. Często mamy próby. Najpierw

musimy skupić się na setliście, to nie jest proste.

Mamy w pizdu utworów, ciężko wybrać te najlepsze i

zadowolić fanów a jeszcze trudniej zadowolić nas

samych. Na tej trasie gramy półtoragodzinne show, na

Foto: Nuclear Blast

6

POWERWOLF


którym jesteśmy headlinerem, nie tak dawno temu

supportowaliśmy Testament, gdzie mieliśmy godzinny

set, na kilku festiwalach mieliśmy 45 minut, na innych

jedną godzinę i 35 minut. Bardzo różnie to wypada.

Z reguły na próbach ogrywamy godzinny set plus

różne dodatkowe utwory, jakie chcemy zagrać, wkleić

do koncertu. Przed trasami, ćwiczymy dłuższy czas codziennie,

bierzemy jeden dzień przerwy przed samym

wylotem, żeby się spakować i tego typu duperele i w

drogę. Ja sam osobiście potrzebuje by w dobrej formie

fizycznej, ćwiczę przynajmniej godzinę dziennie, także

rozumiesz, o co mi chodzi.

Chciałem się zapytać teraz o Andy'ego Sneap'a. Jego

pierwszy album, jaki z wami nagrał to koncertowy "A

Lesson in Violence". Kolejny raz z nim współpracujecie,

nie myśleliście, żeby wziąć kogoś innego?

Raczej nie, jesteśmy w bardzo odpowiednich relacjach,

jeśli mam być szczery. Nasza przyjaźń trwa już kilka

dekad i bardzo dobrze się z nim współpracuje. Pomaga

mi w studio, nad brzmieniem, ustawieniami. Jest typem

osoby, która zawsze podpowie, zawsze służy radą,

czasami mówi zagraj tak, czasami inaczej. No i raz to

wychodzi a raz nie. Współpraca z nim jest naprawdę

dobra i prosta.

Teraz muszę się zapytać o Roba Dukesa, jak wyglądała

cała sprawa z nim? Słyszałem różne plotki,

jedne mówią, że nawet nie wiedział, że odszedł z

kapeli, inne, że za wszystkim stał Chuck Billy. Jak

wyglądała cała sprawa?

Jeśli chodzi o Chucka to zaprosiliśmy go, żeby był wokalem

gościnnym na płycie, chcieliśmy, żeby poszedł

tam wokalnie, gdzie nasz wokalista nie daje rady.

Wiesz kochamy płyty Roba, to jak nagrał "Atrocity",

kochamy jego z płyty "Generation Kill", chcieliśmy

dodać do naszych utworów więcej melodii. Niestety

mieliśmy z Robem pewien impas. Były sytuacje, które

zdarzyły się, a nie powinny, były takie, które nie zdarzyły

się, a powinny się zdarzyć. Tak, więc nie bardzo

mieliśmy jak to obejść. Zetro zawsze był gdzieś w tle i

czekał na odzyskanie swojej posady. Chciał i starał się

naprawdę mocno. Dlatego potrzebowaliśmy kogoś takiego.

Szczególnie dla albumu nr. dziesięć. To ważna

liczba i ważna płyta. Zdaję sobie sprawę, że różne plotki

krążyły, ale to nie była prosta sytuacja. To nie wyglądało

na zasadzie "wykurwiaj z kapeli bierzemy kogoś

innego". Nie będę zdradzał wszystkich szczegółów,

ale kochamy Roba, kochamy muzykę, którą tworzy.

Dukes był waszym wokalistą przez wiele lat. Mocno

się zgraliście. Jak porównałbyś pracę z Robem z pracą

z Zetro.

Szczerze to obaj są do siebie podobni w wielu aspektach.

Ich style wokalne i wiele innych spraw. Steve był

bardzo nastawiony na nagranie tej płyty i był przygotowany

do ostatniej chwili. Szybko poradził sobie w

studio, znokautował swoje partie, był bardzo otwarty

na nowe pomysły, szybko je próbował, nie było czegoś

takiego, że musiał wrócić do domu i wszystko przemyśleć.

Szczerze to Steve stał się dużo lepszy z biegiem

lat. Z reguły jest na odwrót, ale Steve szczerze teraz

radzi sobie lepiej niż kiedyś. Wiesz, wiele lat temu

zwykliśmy dużo, naprawdę dużo imprezować, teraz jesteśmy

dużo spokojniejsi (śmiech).

Dlaczego w takim razie Steve opuścił kapelę po nagraniu

"Tempo of the Damned"?

Szczerze to nawet nie wiem. Wiesz, w kapeli był wtedy

ogromny śmietnik i bałagan. Byliśmy wtedy mocno

przyćpani, braliśmy dużo speedu. Nie zarabialiśmy

wtedy za dużo, trasy były takie "meeeh, no dobra,

niech będzie". Nie były takie jak dzisiaj, gdzie thrash

przeżywa swój renesans, ma się dużo lepiej. Wiesz każdy

ma rodzinę na utrzymaniu, a wszystko było mocno

gorzkie. Zostawił nas przed trasą po Ameryce Południowej.

Wszystkie koncerty wtedy implodowały.

Mieliśmy swoje gówno po prostu, które musieliśmy

przejść.

Chciałem się teraz zapytać o ciebie. Ty odszedłeś z

kapeli w latach 1989, 1998 i później w roku 2005.

Czemu wtedy opuściłeś kapelę?

Szczerze to w każdym wypadku czułem się jakby zawodziło

mnie zdrowie. Potrzebowałem zmienić swój

tryb życia. Byłem bardzo wyczerpany, zestresowany,

miałem napady lęku i paniki, problemy z żołądkiem.

Miałem sporo kłopotów, potrzebowałem wszystko

zmienić. Stałem się wtedy naprawdę twardy, zdrowszy,

spędzałem dużo czasu ze swoją rodziną, zacząłem normalną,

regularną pracę.

Ale czy te problemy były przez narkotyki i imprezowanie?

Nie, nie do końca. Za drugim razem jak odszedłem

byłem już czysty i trzeźwy. Czułem się po prostu totalnie

wyładowany i chory. Musiałem odpocząć i odsunąć

się w cień.

Zostałeś wtedy zastąpiony najpierw przez Johna

Tempestę, później przez Paula Bostapha. Nagrali

oni "Force of Habit", "Impact is Imminent" i "Shovel

Headed Killing Machine". Co sądzisz o tych albumach?

Uważam, ze są świetnie. "Force of Habit" i "Impact is

Imminent" mają zajebiste riffy, uważam, że Tempesta

odwalił tam kawał niesamowitej roboty, jedyne, co mi

się nie podoba to miksy tych utworów. Po prostu nie

są akustycznie poprawne. A jeśli chodzi o "Shovel

Headed Killing Machine"… to jest naprawdę zajebisty

album. Totalnie kopie dupę. Wiesz brałem udział

w przedprodukcji, trochę się nim zajmowałem, ale

musiałem odejść i Paul wszedł za mnie. Wiesz Paul

jest świetnym perkusistą, jest niesamowity i gra jak maszyna.

Uwierz mi, nie jest łatwe grać "Deathamphetamine"

tak jak on. To naprawdę spore wyzwanie. Starałem

się oczywiście przearanżować to na mój styl, zagrać

to "a la ja". Wiesz, mama ogromny respekt i szacunek

do Paula.

Teraz w Exodusie jest trójka z oryginalnego i starego

składu kapeli. Ty, Holt i Zetro, jednak teraz wydaje

mi się, że Holt więcej gra w Slayerze niż z wami. Jak

do tego podchodzicie?

Wiesz, Gary jest teraz w bardzo ciężkim i zajętym etapie

swojego życia. Musi dzielić czas pomiędzy dwie

kapele. Bardzo ciężko pracował nad naszą nową płytą,

ale też nie chcemy zatrzymywać go od grania w Slayerze,

bo to dla niego ogromna okazja. Dodatkowo nie

łudzi się sukcesem naszej kapeli. Mocno wspieramy go

w tym, co robi. Zastąpił go Kragen, który naprawdę

dobrze robi swoją robotę.

Czemu wybraliście właśnie Kragena na zastępstwo?

On się strasznie szybko uczy, pasuje nam personalnie,

jesteśmy kumplami, gra z Lee w Heathen, przez to oni

obaj są ze sobą ograni. No i do tego jest świetnym gitarzystą.

Gdybyś na koncercie zamknął oczy nie usłyszałbyś

różnicy. Wiesz, Gary gra ostrzej na gitarze, jest

typem agresora, on atakuje gitarę. Kragen jest bardziej

subtelny, gra inaczej.

Co się stało z Robem McKillopem? Był oryginalnym

basistą Exodusu, ale odszedł w 1991 roku. Co się z

nim stało, nie jest zupełnie obecny w muzyce.

Z Robem spotykamy się raz na jakiś czas w Berkeley,

pracuje teraz, jako przedsiębiorca i kontrahent w firmie

elektrycznej. Wiesz, prowadzi swój biznes, osiadł,

ma żonę, dom, spokojne życie. Ma swojego pasierba.

W 1997 roku, jak nagrywaliśmy "Another Lesson in

Violence" zaoferowaliśmy mu posadę, bo chcieliśmy,

żeby album był jak najbardziej oryginalny, ale odpowiedział,

że nie gra już tej muzyki. Wiesz, pewnie tworzy

coś w swoim garażu, jakiegoś bluesa albo coś. Ale

czasami się z nim widujemy i kochamy go.

A teraz ostatnie, też dosyć plotkarskie pytanie. Co

się działo na waszej trasie z Celtic Frost w latach

osiemdziesiątych? W jednym wywiadzie Tom Warrior

powiedział, że nagrywaliście jakieś wideo z groupies

czy coś w ten deseń. O co chodziło?

Ja nic z tego nie widziałem (śmiech). Szczerze to te dni

były jak wielka niewyraźna plama. Byliśmy młodzi, dużo

imprezowaliśmy, ale Exodus nigdy nie nagrywał niczego

w stylu sex taśm.

Teraz może ostatnie pytanie dla fanów. Exodus zagrał

mnóstwo koncertów w Polsce, który z nich

pamiętasz najlepiej?

Klubowe koncerty były zajebiste, fani naprawdę tutaj

trzymają się razem i są mocno szaleni, ale moment,

który mnie mocno ruszył to wtedy, kiedy graliśmy z

Judas Priest w Katowicach. Wiesz, graliśmy z pieprzonym

Judas Priest! Ale chyba osobiście wolimy klubowe

koncerty. Są bardziej intymne, kiedy fani są bliżej,

ta cała chemia, wszystko się zgrywa.

Widzisz różnicę miedzy fanami z różnych miast?

Będę musiał odpowiedzieć ci jutro (śmiech). Fani są

wszędzie szaleni. Metal ma się dobrze w tych czasach.

Dokładnie. Dzięki Tom za rozmowę i dobrego koncertu.

Ja tobie dziękuje. Do zobaczenia!

Mateusz Borończyk

HMP: Zacznijmy od tego że siedzisz sobie tutaj

wygodnie z chłopakami a tymczasem w czasie

twojego ostatniego odejścia atmosfera nie była

tak miła...

Steve "Zetro" Souza: Tak, na wielu aspektach i było

w tym sporo mojej winy. Nie czułem się dobrze

jako wokalista Exodus, i całe życie zaczęło uciekać

mi przez palce. Musiałem to zrobić, czyli odejść

choć "Tempo of the Damned" był znakomitym

albumem i późniejsza trasa też.

Kilka miesięcy temu wyszedł wasz album "Blood

In Blood Out". Jak dla mnie najlepszym numerem

z tego CD jest "Collateral Damage". Jak powstał?

Pamiętaj, że przyszedłem do zespołu jak większość

utworów była już napisana. Jedynym utworem w

powstaniu, którego miałem jakiś tam udział był

"Body Harverst". Ale "Collateral Damage" jest tez

moim faworytem, bardzo ciężki, bezpośredni. Typowy

wyrzut przemocy w stylu Exodus i do tego

tekst, który przedstawia świat z bardzo ponurej

perspektywy.

Ponura perspektywa to jest dopiero w "Honor

Killings". Podoba mi się, że nazywacie rzeczy po

imieniu i zabijanie kobiet w krajach islamskich za

to, że ośmieliły się być zgwałcone to zwykła choroba

nie żaden honor.

Morderstwo to morderstwo.

Ale teraz będzie, że prowokujesz i drażnisz.

Gówno mnie to obchodzi. Tak to co zdarzyło się

we Francji kilka miesięcy temu dało nam dużo do

myślenia. Oni osiągnęli to co chcieli, nasze społeczeństwa

żyją w strachu. Nie możesz wejść normalnie

do samolotu bez tych wszystkich procedur. Poza

tym ja nikogo nie winię nikogo tylko opisuję.

Ani nie zmyślam. Pokazuję negatywną stronę świata,

żyjącego w ciemnocie. USA będzie niedługo

miało prezydenta kobietę, a ci ciskają w nie kamieniami.

Jak to jest że wasi muzułmanie asymilują się a w

Europie jakoś nie?

Po 10-tym września staliśmy się wobec nich bardziej

paranoiczni. W autobusie można zobaczyć

jak pasażerowie ostrzegają faceta: "Rusz się tylko

dupku, a zaraz cię wyprowadzimy! Nam takie zachowania

przychodzą bez problemu. "Nie dotykaj

tego, byłem w Wietanmie!", takie pierdolenie. Tu

nie ma zabawy. Nie jest to zbyt popularna u nas religia.

Wydarzenia, które są opisane w "Honor Killings"

mają również miejsce we wschodniej Turcji. Myślałeś

żeby pojechać tam na gig?

Myślałem ale nie jestem wielkim fanem Trzeciego

Świata. Oni nie mają pełnej kontroli nad tym co się

u nich dzieje, zapewniają cię o jednym, a zrobią

drugie.

Wróćmy do muzyki z "Blood In Blood Out". Bas

chlaszcze tam bardzo głośno.

W końcu go słyszysz co? Jack to znakomity basista,

pisaliśmy album pod niego. Na wszystkich poprzednich

albumach, od "Bonded by Blood" do "Impact

is Imminent" bas było trudno usłyszeć. Ten

instrument w końcu znalazł zasłużone miejsce. On

gra tak, jak w Exodus powinno się grac, to najlepszy

basista w tej grupie

Powinno podobać cię się granie D.D. Verniego z

Overkill...

Tak lubię ich.

Pora na kilka cięższych pytań. Zdajesz sobie

sprawę ze gdyby "Bonded By Blood" ukazałby się

dwa lata lub choćby rok wcześniej byłbyś milionerem?

Nie patrz na to w ten sposób. Każdy jest w jakiś

sposób predestynowany i nie na wszystko co się

wokół nas dzieje mamy wpływ. Popełnia się błędy

na których się uczy. W tamtym czasie, gdy byłem

w zespole, popełniona została cała masa błędnych

decyzji, głównie przez management, który przetracił

mnóstwo kasy. Najważniejsze, że to wszystko

przetrwaliśmy i po 30-tu latach wciąż gramy będąc

silniejsi niż kiedykolwiek. Mamy zajebiste koncerty

i potężne albumy. Fani ciągle chcą nas oglądać,

EXODUS 7


Palenie flagi to świętokradztwo

Nie wiem czy ludzie oszaleją na punkcie ostatniego Exodusa - "Blood In Blood Out"

ale na pewno oszaleli na punkcie zespołu ostatnim gigu w warszawskiej Proximie. Takiego

wybuchu energii u młodzieży nie widziałem już dawno. Nastrój ów udzielił się też Steve’owi

“Zetro” Souza’ie, synowi marnotrawnemu, który po dziesięciu latach przerwy objął ponownie

mikrofon. Zetro był przepytywany przez mnie przed koncertem. Prze pół wywiadu myśli

uciekały mi ku nastawionej na maksa klimie. Jak ten facet mógł przy tym siedzieć a potem

drzeć się przez 90 minut?

przychodzą też nowi - to jest niesamowite,.

Od jakiś kilkunastu lat mówi się, że to wy powinniście

być w wielkiej czwórce zamiast Anthrax.

Nie ma wielkiej czwórki tylko wielka jedynka i pozostała

trójka. (śmiech). Jeśli chodzi o sprzedaż to

faktycznie oni wszyscy sprzedali więcej płyt niż pozostała

scena, ale jeśli chodzi o wynalezienie brzmienia

to jest wielka dwójka: Metallica i Exodus.

Megadeth jeszcze wtedy nie było, Dave grał w

Metallice. Slayer zaistniał tylko dzięki podróżom

równać pod względem agresji?

Najcięższa demówka jaka słyszałem na samym początku

lat 80-tych została nagrana przez Mercyful

Fate. Słyszałem też demo Destruction ale to było

kilka lat potem.

Byliście świadomi, że to coś kompletnie nowego?

Nikt nie jest tego świadomy w czasie tworzenia.

Widzisz to dopiero po kilku latach jak patrzysz

wstecz i okazuje się że do nurtu, który stworzyłeś

dołączają kolejne generacje.

Foto: Nuclear Blast

Nie mam pojęcia, pewnie nie za bardzo ale my się

zmieniliśmy. Wtedy piłem, wciągałem, ruchałem

wszystko co się rusza. Jesteśmy teraz facetami koło

50-tki, mamy rodziny, żony które kochamy. Moje

dzieciaki od tamtego czasu zdarzyły dorosnąć i

pójść w świat. Mój najstarszy syn ma 25 lat więc

nie korzystamy już z groupies choć pewnie gdyby,

któryś z nas wziął jaką sio poszedł na koniec autobusu

aby ją wydymać nikt nie robiłby kłopotów. Ja

się tylko zastanawiam kto te laski potem poślubił.

Przecież one pozwalały nam na wszystko. Teraz mi

się przypomniało, że na tamtej trasie sporo imprezowaliśmy

z technicznymi. Jednym z nich był Walter

i to on miał kamerę. On ma pewnie te taśmy...

Byliście też na trasie z Helloween co nie skończyło

się chyba dla nich zbyt dobrze?

Bardzo fajni goście. Ale to nie pasowało. To była

trasa, na której grał też Anthrax i publika w USA

nie za bardzo rozumiała ideę tego połączenia. Dali

im odczuć, że tu się słucha thrashu, a nie poweru.

Helloween dostawali co wieczór po dupie. Thrashersi

nie byli wtedy zbyt empatycznymi ludźmi.

Co sądzisz dziś o "Force of Habit"?

Kocham i nienawidzę, Jest kilka kawałków, które

uwielbiam i takich kurwa, których nie znoszę.

"Good Day to Die" akurat lubię.

Mam pewien kłopot z waszym stosunkiem do

komunizmu. Z jednej strony sierp i młot na koszulce.

Jak mówicie był to hołd dla Paula Baloffa,

bo pochodził z Rosji. Z drugiej strony tekst

"Changing of the Guard" potępiający zbrodnie

systemu.

Na ten tekst miały tez wpływ wydarzenia tamtego

listopada i upadek muru berlińskiego. A tak jak

powiedziałeś tamten t-shirt był tylko dla Paula.

On był Rosjaninem.

Ale stamtąd uciekł, od ludzi którzy wyznawali

ideologię kryjącą się za tym znakiem.

Spryciarz, że uciekł. Ludzie w USA nie patrzą na to

jako coś negatywnego, to po prostu jeden z symboli

jakich wiele. Nie są świadomi tego co się zanim kryje.

Nie wspieramy komunizmu, jesteśmy tharasherami,

a więc wspieramy wolność.

Dla wielu moich znajomych Exdous to zaprzeczenie

patriotyzmu.

Powinieneś być dumny skąd pochodzisz. Nie wiem

czy jesteśmy patriotami ale na pewno dumnymi

Amerykanami. Z drugiej strony nie jesteśmy zadowoleni

ze wszystkiego co robi rząd i służby egzekwujące

prawo.

Palenie flagi?

To świętokradztwo. Nigdy tego nie wspieraliśmy i

nie będziemy wspierać. Powód, dla którego chodzisz

tu bezpiecznie jest taki iż dbamy nawzajem o

siebie.

Jak to się ma do utworu "Scar Spangled Banner"?

Miał wkurzać ludzi i wiele jest w nim przesady i

pewnego rodzaju socjopatii.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

do Bay Area, bo byli z LA gdzie nie lubiło się agresywnego

metalu.

Jaki wpływ miał na was Exciter czyli zespół reklamowany

niegdyś jako "najbardziej hardocorwa

kapela metalowa"?

Nie byliśmy nimi zainspirowani, ale widziałem ich

gig w 1983r. i był niesamowity. Ich album "Heavy

Metal Maniac" był na pewno kamieniem milowym

w heavy metalu, otwarciem nowej jakości. Bardzo

ich lubiłem.

A Venom?

Kochałem Venom. Wiem, że są teraz dwa Venomy:

Mantasa i Cronosa ale Cronos... to kurwa

Venom.

O waszym demo z 1982 roku mówi się jako o pierwszym

thrashowym nagraniu w historii. Znasz

jakieś dema, które mogły się z wami wówczas

Jaki były twoje wrażenia gdy pierwszy raz usłyszałeś

waszych dobrych kumpli z Possessed?

O stary to było wspaniałe, słuchanie tego było jak

upijanie się. Byli jak Slayer, w zasadzie odpowiedź

Bay Area na Slayera. Te ćwieki, satanizm bardzo

ich wtedy wyróżniały.

Mówili o was jako o starszych braciach.

Tak. Exodus był dla każdego starszym bratem.

Tom Warrior pisał w swojej autobiografii o pornolach,

które kręciliście na trasie z Celtic Frost.

Pamiętasz to zdarzenie?

To było w roku 1987. Nie mam pojęcia gdzie one

są, ale pamiętam dokładnie moment kręcenia tych

filmów. (śmiech) Byliśmy głupi, młodzi, zachowywaliśmy

się jak gwiazdy rocka i na trasie o nic nie

musieliśmy się troszczyć.

Jak bardzo od tamtego zmieniły się groupies?

8

EXODUS


Wolność kluczem do nowych inspiracji

Armored Saint nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba. To klasyczny band z

USA grający power metal. Robią to już od ponad 30 lat i trzeba przyznać, że chłopaki nie

mają zamiaru ani trochę odpuścić. O nowej, siódmej z kolei płycie w dorobku amerykanów

rozmawiałem z liderem grupy Joeyem Vera!

HMP: Hej Armored Saint! "Win Hands Down" jest

waszym siódmym albumem studyjnym. Czy traktujecie

go w jakiś szczególny sposób, czy to kolejny

krążek w karierze?

Joey Vera: Każdy album jest dla nas szczególny. Każdy

jest jakby fotografią naszego życia podczas procesu

jego tworzenia. Wszystkie nasze płyty są dla nas

wyjątkowe.

Kto jest odpowiedzialny za ostateczne brzmienie

"Win Hands Down"?

Właściwie to wiele osób. Ja wyprodukowałem i nagrałem

większość płyty. Jay Ruston zmiksował ją i wyprodukował

bębny. Bill Metoyer czuwał nad brzmieniem

basu i gitar, a Paul Logus je zmasterował. Tak

jak widzisz, mieliśmy sporą grupkę osób, która jest odpowiedzialna

za brzmienie płyty.

Pamiętasz może moment, w którym po raz pierwszy

usłyszałeś całość już gotową i zmasterowaną? Co

wtedy sobie pomyślałeś i co czułeś?

Tak jest! To pierwszy materiał, który również oddałem

do innego inżyniera dźwięku i powiedziałem - miłej zabawy!

Zazwyczaj bardzo pilnie przyglądam się procesowi

masteringu i produkcji, nawet jeśli nie jestem wyznaczony

jako osoba odpowiedzialna za miks. Zwykle

siedzę w studio i kontroluję wszystko, co się dzieje.

Tym razem chciałem podjąć wyzwanie i spróbować

przezwyciężyć moje emocjonalne przywiązanie do tego

typu zachowania. Oczywiście, gdy po raz pierwszy

usłyszałem materiał, byłem nieco zdenerwowany. Podświadomie

jednak wiedziałem, że Jay był bardzo bliski

tego, czego oczekiwałem. Pierwszym kryterium jest

"Czy to jest w naszych granicach?", ale odpowiedź brzmiała

na szczęście "tak".

"Revelation", który jest bardzo surowy, a "Win Hand

Downs" który jest epicki i doniosły. "La Raza" zawiera

po prostu dobrą muzykę oraz pewne znamiona tego, co

miało nadejść później wraz z rozwojem naszej kreatywności.

Myślę, że to świetna płyta.

Co było waszą największą inspiracją podczas tworzenia

nowej płyty?

Myślę, że wolność, którą mieliśmy podczas tworzenia.

To bardzo wyzwalające uczucie, które napędzało moją

inspiracje. Zarówno ja, jak i John byliśmy bardzo podekscytowani

mogąc podjąć wyzwanie i sprawdzić się

jak daleko jesteśmy w stanie zajść muzycznie. Chcieliśmy

stworzyć doskonale brzmiący album. Bogaty, pełny

i epicki. Powiedzieliśmy sobie, że możemy zrobić

wszystko to, co chcemy.

Foto: Stephanie Cabral

Zawsze byliśmy zespołem o dużych zasobach energii

na scenie. Jesteśmy z siebie dumni. bo zawsze dajemy

z siebie dwieście procent. Nie jesteśmy zasadniczo

technicznym zespołem. Jesteśmy jak drużyna, która

walczy o złoto. Na naszym koncercie nie będziecie się

na pewno nudzić. Ewentualnie będziecie mieli okazję

się pośmiać.

Masz kawałek, który najbardziej lubisz grać na żywo?

W tym momencie jest to "Left Hook From Right Field"

z płyty "La Raza". To świetny kawałek do grania. Ma

w sobie po odrobinie ze wszystkiego.

Co sądzisz o obecnej scenie metalowej w USA i

zagranicą?

Zrobiło się interesująco w ciągu ostatnich mniej więcej

dziesięciu lat. Wiele zespołów podejmuje ryzyko w

swoich muzycznych działaniach. Sądzę, że obecna

scena ma się dobrze.

Czy masz jakiś osobistych faworytów wśród młodych

zespołów?

Czekam teraz na nowy Between the Buried and Me.

Może znasz jakieś zespoły z naszego kraju, czyli z

Polski?

Przykro mi, ale nie znam nic oprócz Behemoth.

Planujecie więcej teledysków w ramach promocji nowego

mteriału?

Tak, będziemy kręcić drugi teledysk w przyszłym miesiącu.

Czekam na to!

Czy cały zespół bierze udział w procesie tworzenia

nowych kompozycji?

Tak, ale to ja jestem osobą, która dokonuje ostatecznych

decyzji w sprawie rozwiązań muzycznych i

aranżacyjnych. Generalnie wkład może nie rozkłada

się proporcjonalnie po każdym z nas, ale każdy zawsze

ma głos.

Gracie w tym samym składzie już od "Symbol of

Salvation". To całkiem długo. Czy nie jesteście już

sobą znużeni?

Ha! Nie, nasze stosunki są bardzo dobre, ale wiesz, my

nie pracujemy cały czas razem. Mieliśmy kilka przerw,

co sprawiło, że nasza przyjaźń jest wciąż świeża.

Wydajecie się być w dobrej kondycji. Dlaczego na

nowy krążek musieliśmy czekać aż pięć lat?

Mamy luksus nie pracować według czyjegokolwiek rozkładu

czy harmonogramu. Nasza wytwórnia daje nam

sporo wolności i możemy pracować według naszego

własnego tempa. Zaczynamy pisać tylko wtedy, gdy

czujemy prawdziwy przypływ inspiracji. "La Raza" wyszła

w 2010 roku i graliśmy koncerty aż do zimy 2012

roku, czyli do czasu kiedy zacząłem wymyślać riffy, nie

pisałem ich jeszcze wtedy. John zapytał mnie czy zacząłem

juz pisać i wtedy powiedziałem, że tak. Wrzuciłem

więc kilka nagrań na demo i dałem mu. Od razu

je pokochał, napisał kilka tekstów i w następnym tygodniu

mieliśmy gotowe dwa kawałki. W pierwszy lutowy

tydzień 2013 roku oficjalnie zaczęliśmy pisać numery.

Spotykaliśmy się, żeby nagrać demówki, gdy tylko

znajdywaliśmy czas pomiędzy odwożeniem i przywożeniem

naszych dzieci ze szkół itp. Generalnie między

obowiązkami dnia codziennego. Pisanie kawałków

na nowy album zakończyło sie latem 2014 roku i zaczęliśmy

się zajmować przedprodukcją z Gonzo. Wtedy

zaczęliśmy nagrywać, była to końcówka listopada

2014 roku. Album był ukończony końcem stycznia

2015 roku.

Jaka jest najistotniejsza różnica między nowym albumem,

a poprzednim - "La Raza"?

Właściwie to chyba ty jesteś właściwą osobą, by to oceniać.

Moim zdaniem to taki łącznik między

Czy mógłbyś podzielić się z nami twoim jednym

bądź dwoma ulubionymi momentami związanymi z

zespołem?

Właśnie teraz mam jeden z nich, dzięki wydaniu nowej

płyty. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy żadnych konkretnych

oczekiwań odnośnie do odbioru tego wydawnictwa,

ale reakcje są nad wyraz dobre. Mieliśmy najlepsze

miejsca na listach dzięki tej płycie, biorąc pod

uwagę całą naszą karierę, co już jest strzałem w mordę

po robieniu tego przez 30 lat. Staliśmy się bardzo pokorni

mając świadomość, że po tylu latach nadal

jesteśmy w stanie "dotknąć" ludzi. Nasi fani trwali przy

nas w dobrych i złych chwilach i ciągle się nami interesują.

Jesteśmy największymi szczęściarzami na świecie.

Wasza okładka przypomina mi Blue Oyster Cult z

albumu "Spectres". Co o tym sądzisz?

Ha! Nigdy o tym nie pomyślałem, ale teraz to widzę.

Wszyscy jesteśmy dziećmi lat 70-tych, więc to ma jakiś

sens. Na prawdę chcieliśmy stworzyć coś, co byłoby

unikalne i inne oraz przedstawiałoby przy tym nasze

twarze. Nigdy przedtem tego nie zrobiliśmy.

Armored Saint to marka dobrze znana w metalowym

środowisku. Jakbyś przekonał oldschoolowych maniaków

i młodych pasjonatów tej muzyki do zakupu

waszego najnowszego dzieła?

Jedna rzecz, która przychodzi mi na myśl, to fakt, że

zawsze wszystko robiliśmy na swój własny sposób.

Czasami ciężko jest nas sklasyfikować i właściwie to

nas nieco niepokoiło. Teraz to wykorzystujemy. Robimy

coś naszego. Musicie to sprawdzić.

Opisz wasz koncert komuś, kto nigdy wcześniej nie

miał okazji was zobaczyć.

Jak media społecznościowe, takie jak Facebook,

Twitter itd., wywarły wpływ na wasz zespół?

Jak dla mnie jest to ogromna pomoc. Dzięki temu

mamy większy kontakt z naszymi fanami niż kiedykolwiek

wcześniej i myślę, że wpływa to też pozytywnie

na sprzedaż płyt i biletów na koncerty. Jesteśmy starym

zespołem i nasi fani też są starsi, co nie zmienia

faktu, że wpływ mediów społecznościowych jest wielki.

Jakie plany na przyszłość? Jakaś trasa?

Właśnie ogłosiliśmy trasę z Saxon w USA. Będziemy

też grać dwa koncert w Niemczech na początku grudnia,

oba z Accept. Zagramy na Masters of Rock Cruise

w lutym 2016 roku. Na ten roku planujemy zresztą

dużo więcej…

Dzięki za wywiad! Ostatnie słowa nalezą do ciebie…

Jeszcze raz chcę podziękować wszystkim fanom,

którzy z nami są. Banałem jest tak mówić, ale to prawda:

nie moglibyśmy tego wszystkiego osiągnąć bez was.

Dzięki za to, że jesteście. Nie możemy się doczekać

spotkania się z wami osobiście. Miejmy nadzieję, że

Saint już za niedługo zagra w Polsce!

Przemysław Murzyn

ARMORED SAINT 9


na wielkich festiwalach z line-upem obfitującym w

death i black metalowe kapele. Zaczynamy grać ten

kawałek, a ludzie obracają głowy z myślą: "Co to, kurwa,

jest?". Jednak o krótkiej chwili kobiety przesuwają

się naprzód w celu tańca pod sceną, a wszyscy "twardziele"

podążają za nimi.

Dajemy z siebie wszystko co mamy w tej chwili!

Na dobrą sprawę nasza współpraca zaczęła się układać dopiero z wydaniem ich

ostatniego albumu "At The Crack Of Dawn". Wtedy przy okazji wspólnej wizyty z Enforcer

i Skull Fist mieliśmy okazję rozmawiać z nimi i zapowiadało się, że tą znajomość podtrzymamy.

Informację, że z końcem 2015 roku kończą działalność przyjęliśmy z niedowierzaniem.

Nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Wraz z wydaniem debiutu w 2010

roku zaskoczyli wszystkich. Dookoła szalały nowe fale thrashowego i heavy metalowego oldschoolu,

a oni sięgnęli po bardzo archetypową odmianę heavy metalu, korzeniami sięgającą

lat siedemdziesiątych. Wtedy byli jedynymi, teraz takich kapel jest więcej, z tej okazji został

nawet ukuty nowy termin, proto-metal. Ciekawe czy się przyjmie. A oni dochodzą do

wniosku, że osiągnęli swoje szczyty i rozwiązują kapele. O całym zamieszaniu rozmawialiśmy

z Willem Verbuyst, z rozmowy wynika, że nieuchronny koniec się zbliża. Jakkolwiek

to się skończy, uważam, że powinniśmy zachować w pamięci latających Hodlerów z Vanderbuyst,

zasługują na to!

HMP: Zawsze jest początek. Jak go wspominacie.

Co wtedy planowaliście zdziałać o czym marzyliście?

Willem Verbuyst: Według moich wspomnień, zaczęło

się po moim powrocie do domu z kilkumiesięcznych

podróży po południu Azji. Miałem już trochę napisanych

kawałków na trasę, gdy wróciłem, poprosiłem

Barry'ego i Jochema - którzy byli moimi dobrymi

przyjaciółmi - żeby je sprawdzili, a gdyby byli zainteresowani

zaprosiłem ich do wspólnego jammowania.

Niedługo potem, uzmysłowiliśmy sobie, że mieliśmy

coś, co warto kontynuować. Początkowo nie oczekiwaliśmy

zbyt wiele. Jednak po kilku gigach zaczęliśmy

marzyć o czymś więcej. Pragnęliśmy wydawać albumy,

jeździć w trasy, występować w Japonii. Zaczęło się

wszystko, czego sobie życzyliśmy. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z tego, że nasze sny spełniły się w każdym calu.

Wokół wszyscy inspirowali się oldschoolem, a to zakładając

kapele thrashowe, a to heavy metalowe, grające

tradycyjny heavy. Wy wybraliście hard rock a

raczej heavy metal z samiutkiego początku, gdzie

wpływy hard rocka nie odpuszczały. Z jakich powodów

wybraliście taką formę wyrazu swojej muzyki?

Jest to muza, którą lubimy najbardziej. Nie zrozum

mnie źle, lubimy metal w naszym wykonaniu, ale hard

rock, tudzież wczesne heavy, jest tym, co trafia do nas

jeszcze bardziej. W jakiś sposób ta muza jest wciąż

bliska bluseowi i rock'n'rollowi, gatunkom, które kochamy.

Chcieliśmy grać heavy rocka, w którym nie

chodzi o granie ultra-wirtuozerskich riffów czy popisywaniem

się wyjątkowymi umiejętnościami, tylko na

dobrym komponowaniu. To był priorytet.

Jak napomknąłem, wasze brzmienie nawiązuje do początków

heavy metalu. Jednak współcześnie, bardziej

popularne jest brzmienie kapel hard rockowych w

stylu Chickenfoot, Velvet Revolver, Black Country

Communion, Black Star Riders, Scorpion Child...

Czemu nie poszliście z tym nurtem?

To prawda, dzisiejszy hard rock jest przeprodukowany,

o ile wiesz co mam na myśli. Wszystko jest strasznie

skompresowane, z dużymi ilościami grubych zniekształceń

dźwięku. Postanowiliśmy trzymać się bliżej oldschoolowego

brzmienia, ponieważ wspomniane produkcje

przegapiły coś świeższego w współczesnych wydawnictwach

i podejściu do muzyki metalowej. Dla

przykładu, gdy słuchasz "jedynki" Van Halen, brzmi

ona bardzo dynamiczne, otwarcie, zupełnie jakby zespół

grał naprzeciwko ciebie. Słychać, że ta muza to

ich pasja i świetna forma spędzania czasu. Nowsza muzyka

nakierowana jest na perfekcjonizm. Co chwilę

słyszymy, że każdy poszczególny dźwięk jest edytowany

i przerabiany, póki nie zabrzmi idealnie. Rock'n'roll

odszedł.

Na demo z 2008 roku jest taki utwór "Devil's Pie",

zawiera on pewne elementy tego nurtu. Całe szczęście

później nie odnalazłem u was takich tendencji...

"Devil's Pie" to akurat nic innego jak prosty, bluesowy

kawałek. Przy jego tworzeniu zainspirowani byliśmy

kapelami typu ZZ Top, może odrobinką wczesnego

Whitesnake. Nie gramy go niewiadomo jak często, ale

zawsze, gdy już to robimy - ludzie zakochują się w jednej

chwili. Lubimy wrzucić go do setu, podczas grania

Szczerze przyznam się, że nie przepadam za powyższymi

zespołami...

To także nie moja para kaloszy. Mimo faktu, że słucham

Black Country Communion. Joe Bonamassa

jest ekstremalnie uzdolnionym gitarzystą i zawsze, ale

to zawsze, jest coś, czego można się od niego nauczyć.

Glenn Hughes jest bardzo dobry technicznie przez co

traci jego duch muzyczny, ale rekompensuje to genialnymi

wokalami! Jednak to jest wiadome, już od jego

czasów w Deep Purple.

W waszej muzyce można doszukać się czegoś np. z

UFO, Kiss, Rainbow a także np. z Saxon, Judas

Priest, ale co byście nie wymyślili zawsze przebija się

duch Thin Lizzy. Czy to tylko moja fobia czy faktycznie

Thin Lizzy to dla was szczególny zespół?

Ciężko nie kochać Thin Lizzy. Nawet jeśli nie przepadasz

za ciężką muzą, możesz łatwo pokochać Thin

Lizzy. Jest to rzecz, którą często słyszymy. Po koncercie

ludzie podchodzą i mówią nam: "Nie przepadam za

ciężką muzyką, ale wasza twórczość naprawdę mi się

spodobała". Myślę, że dzieje się to dlatego, iż staramy

się pisać kawałki z przytupem, chwytliwym refrenem,

który może być zaśpiewany przez każdego, no i nasza

muzyka jest melodyjna. Ostatecznie gramy pop z rockowym

feelingiem. Gdy słuchasz wczesne UFO albo

Kiss, znajdziesz na nich pełno kawałków, które można

nazwać popem.

Jakie rzeczywiście zespoły was inspirowały?

Mogą to być Fleetwood Mac, Bach albo Wu Tang

Clan, po prostu to samo. Gdy jesteśmy w vanie jadąc

na koncert, słuchamy bardzo różnych rzeczy. Mamy

nawet składankę Motown, (śmiech). Jeśli coś grane

jest prosto z serca, jest oryginalne i idealnie odegrane,

może zainspirować. Inspirację mogą pochodzić z

różnych źródeł. Możesz być także zainspirowany by

zrobić coś innego niż dotychczas. Często widząc zespół

myślę sobie: "nie tędy droga - zła interpretacja inspiracji".

Być może zespołami, które zainspirowały nas do

tego, co tworzymy są: ZZ Top, Thin Lizzy, Van Halen

i Def Leppard. Zespoły, z którymi jeździliśmy w

trasy. Saxon na pewno był dla nas ogromną inspiracją.

Wasz debiutancki album określił was muzycznie w

sposób dobitny. Mimo, że konkretnie sięgacie po

wzorce, to wasza muzyka brzmi świeżo, oryginalnie

choć przesycona jest najlepszymi momentami z historii

ciężkiego rocka i podana w wasz specyficzny

sposób. Taki był wasz cel?

Na debiucie słyszę trzy młode, wygłodniałe psy, nie do

końca wiedzące czego chcą. Myślę, że odnaleźliśmy

siebie na "Flying Dutchmen", jeśli spytałbyś mnie, na

Foto: Vanderbuyst

10

VANDERBUYST


jakim albumie zaczęło się prawdziwe Vanderbuyst -

odpowiedzią byłby właśnie "Flying Dutchmen". Pomimo

tego, że zrobiliśmy demówkę dwa lata wcześniej,

myślę, że debiutancki album był naszym pierwszym

wprowadzeniem na scenę. Również dodawanie kawałków

na żywo było czystą prezentacją naszej kapeli, by

dać ludziom do zrozumienia co potrafimy na żywo.

Oczywiście cover UFO "Rock Bottom" było także pewnym

rodzajem hołdu dla tej świetnej epoki.

Foto: Vanderbuyst

Słuchając kolejne albumy "In Dutch" (2011), "Flying

Dutchmen" (2012) oraz "At The Crack Of Dawn"

(2014) nabiera się przekonania, że ten cel osiągnęliście,

a nawet udoskonaliliście go. Z tego co pamiętam

wasze albumy miały zawsze dobre recenzje...

Tak. Jak powiedziałem wcześniej, na naszych pierwszych

dwóch albumach możesz usłyszeć rozwijający

się zespół, muzyków i kompozytorów. Na trzecim krążku

znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Myślę, że "Flying

Dutchmen" to płyta, na której wykrzesaliśmy

wszystko co w nas najlepsze. Na naszym ostatnim wydawnictwie,

"At The Crack of Dawn", postanowiliśmy

pójść nieco dalej poprzez danie producentowi (Martin

Furia) nieco większego kawałka ciasta, rozumiesz?

Najbardziej podoba mi się to, że stworzyliśmy cztery

zupełnie odmienne albumy, a recenzje tychże - zawsze

były pozytywne.

Jedne z ważniejszych cech waszej muzyki to czad,

dynamika, ale także melodyjność...

Kochamy dynamikę, na żywo jest to ważne narzędzie,

aby wytworzyć odpowiednią atmosferę. Chwytliwa

melodia, zwłaszcza w wokalach, jest esencją dobrego

numeru. Partie gitarowe także powinny być melodyjne

i wpadające w ucho. Zawsze czuliśmy jednak, że to wokale

są najważniejsze. Ludzie chcą śpiewać refreny.

Jeśli nie ma dobrej melodii - nie zrobią tego. Zawsze

widzę to za świetny komplement, gdy ludzie nucą melodie

grane przez gitarę, a nawet partie solowe. Przy

takich sytuacjach widzę, że zrobiłem dobrą melodię.

Waszej muzyki świetnie się słucha, lecz jest pewien

niuans, który działa na waszą niekorzyść. Wasze albumy

słucha się w całości z przyjemnością i bardzo

chętnie sięga sie po nie ponownie. Nie ma - niestety

- wielkiego przeboju, coś w rodzaju "The Boys Are

Back in Town", którego nuciłby sobie pod nosem

każdy. To świadomy wasz wybór czy w ogóle o tym

nie myśleliście?

Staramy się pisać chwytliwy stuff. Ludzie często mówią

nam, że nasze kawałki utkwiły w ich głowach na

wiele dni. Jednak kawałek pokroju "The Boys Are Back

In Town" jest wyjątkowy, to zupełnie inna liga. Nawet

jeśli uporałbyś się ze stworzeniem takiego utworu, żadna

mainstreamowa rozgłośnia nie będzie puszczała

więcej takiej muzyki. Pomimo tego, kilka z naszych

piosenek bywa granych przez holenderskie radio ogólnokrajowe

raz na jakiś czas, a pewnego razu graliśmy

"Into The Fire" w ogólnokrajowej telewizji dla milionów

słuchaczy.

Wasze kompozycje są krótkie, konkretne i zwarte,

jednak nie obca jest dla was umiejętność improwizacji.

Nie chodzi mi o popisy solowe. Przykładem jest

cover UFO "Rock Bottom". Często urządzacie sobie

w czasie koncertu zabawy w improwizacje? Jak

reaguje na to publika, ciekawi mnie to, bo raczej

współczesny fan nie jest przyzwyczajony do prezentowania

w ten sposób muzyki.

Robimy to całkiem często. Myślę, że jest to droga, aby

przerobić kawałek na różne warianty. Gdy gramy

utwór tytułowy z ostatniego albumu, wydłużamy go

do dwunastu minut. Z jego wschodnim feelingiem

możesz zrobić wiele ciekawych rzeczy, których nie

uświadczysz na albumie. Fani wręcz przepadają za

tym, bo doświadczają czegoś unikatowego.

Myślę, że sporo w tym twojej zasługi, bowiem prezentujesz

raczej starą szkołę grania, sięgającą nawet

do Jimi'ego Hendrix'a, Uli Jon Roth'a, czy Ritchie

Blackmore'a. Czy mam rację?

Dzięki! To prawda, że wolę oldschoolowy styl gry. Wymienieni

gitarzyści nie mieli tak wielu zniekształceń w

swojej grze, więc usłyszysz u nich więcej strun i uderzeń

palców, co równa się większej dawce emocji.

Wszyscy ci gitarzyści potrafią/potrafili stworzyć bardzo

techniczną rzecz, przy czym feeling zawsze jest na

pierwszym miejscu. Widzę współczesnych gitarzystów,

którzy grają dosłownie jak roboty. Granie miliona nut

niczym karabin maszynowy potrafi być imponujące,

ale jeden dźwięk Pana Blackmore'a potrafi rozwalić

mnie jeszcze bardziej.

Gdy budowaliście swój styl muzyczny, byliście na

metalowej scenie jedynymi, teraz wśród Nowej Fali

Tradycyjnego Heavy Metalu jest więcej młodych

kapel, które sięgają po oldschoolowy heavy metal

pełen hard rockowych naleciałości. Myślę o Aktor,

Amulet, Black Trip itd. Jak sądzicie czy to z powodu

waszej udanej działalności więcej ludzi zaczęło

zwracać uwagę na taki odłam hard'n'heavy?

Byłby to, prawdopodobnie, zbyt duży kredyt zaufania

wobec nas. Jednak to świetnie, widzieć te wszystkie

młode zespoły grające taką muzykę. Starsza generacja

- nomen omen - odchodzi do lamusa, więc fani chcą

nowych kapel. Przypuszczam, że ma to więcej wspólnego

z tym drugim. Jeśli stare zespoły przestaną grać,

a ludzie zapragną nowych, hard rockowych kapel -

nowa fala otrzyma swoją szansę.

W bardzo krótkim czasie nagraliście cztery studyjne

albumy, zagraliście masę koncertów. Dla wielu staliście

się synonimem sukcesu. Często przychodzili do

was inni z kapel z nurtu Nowa Fala Tradycyjnego

Heavy Metalu i prosili o radę, czy też dopytywali się

jak wy to zrobiliście?

Czasem pytają nas o małe wskazówki, ale myślę, że

większość ludzi już wie, co będzie odpowiedzią gdy pytają,

a brzmi ona: "rock'n'roll nie jest wielką filozofią".

Sven, z naszej wytwórni oraz Bidi, nasz booker, (osoba,

zajmująca się aranżowaniem występów dla zespołów

itd. - przyp. red.) ogromnie nam pomogli. Bez

nich Vanderbuyst byłby czymś zupełnie innym niż teraz.

Nawet nasi techniczni, akustycy, znaczą dla nas

bardzo wiele, są częścią całej drużyny. Jesteśmy szczęśliwi

mając ich wokół siebie.

W twoich usta brzmi to bardzo łatwo, nagranie tych

płyt, zagranie tak wielu koncertów, tras i festiwali.

Innym kapelom to się nie udało...

Z jednej strony to całkiem proste, a z drugiej ciężkie do

zrealizowania: zespół ma być w centrum zainteresowania,

musisz się dla niego ostro poświęcać. Może brzmi

to brutalnie, ale taka jest cała prawda. Jest to też powód,

dla którego niektóre zespoły stoją w miejscu.

Przecież nikt nie chciałby powiedzieć swojej dziewczynie,

że nie przyjdzie na jej urodziny z powodu próby

z zespołem (znowu!). Dla zespołu rzuciłem wiele

razy pracę. Rzeczy tego typu nie czynią twojego życia

łatwiejszym.

Wydaje się, że brakuje wam tylko przypieczętowanie

tego sukcesu. Dlaczego tego nie zrobicie?

Nie powiedziałbym, że za tym tęsknimy. Czujemy się

całkiem dobrze. Patrząc z perspektywy czasu to trochę

osiągnęliśmy: cztery pełne albumy, wielokrotne trasy

koncertowe, wielkie festiwale, ponad czterysta koncertów

w dwudziestu dwóch państwach (włączając w to

Japonię) itd. słowem - nie można narzekać. Jeśli masz

na myśli koncerty na pełnych stadionach z afterami w

basenach wypełnionych szampanem, pełnymi nagich

kobiet i olbrzymimi ilościami kochanek, wtedy masz

rację, tęsknimy. Jesteśmy jednak na tyle świadomi, że

takie dni się już skończyły. Muza, którą gramy była

popularna w latach 80-tych i 70-tych. Dzisiaj masz

Shakirę, Taylor Swift, no i Slipknota. Rozumiemy

to.

Ostatni wasz album "At The Crack Of Dawn" jak

można było przypuszczać został przyjęty bardzo

dobrze. Promocja, koncerty, wasza kariera szła cały

czas do przodu i nagle, bach... wasze oświadczenie o

rozwiązaniu zespołu. Gdy w innych zespołach zaczyna

dziać się coś niedobrego, pojawiają się najpierw

plotki, następnie wzajemne oskarżanie się

stron konfliktu itd. A wy wspólne oświadczenie i po

zawodach...

Gdy nagraliśmy "At The Crack of Dawn" już wiedzieliśmy,

że to będzie koniec, stąd tytuł. Jesteśmy ogromnymi

szczęściarzami, że nasza przyjaźń przetrwała

przez tyle długich lat. To trochę dziwne: ludzie zwykli

potrzebować jakiegoś dramatu, żeby to zrozumieć, a

przynajmniej zaakceptować rozpad. Lecz czasami prawda

nie jest chaotyczna. Dla nas to słodkie pożegnanie,

jak śpiewamy w ostatnim kawałku na "At The

Crack of Dawn".

Mimo wszystko, musicie wiedzieć, że dla waszych

fanów to olbrzymi szok, bardzo trudny do przyjęcia i

wytłumaczenia.

Tak, bardzo mi przykro jeśli kogoś zawiedliśmy. Ale

gdy rozmawiamy z fanami indywidualnie, wyjaśniając

naszą decyzję - rozumieją nas. Niejeden nas zgnoił.

Widziałem też łzy i spodziewam się zobaczyć ich więcej

na naszych ostatnich gigach. Mamy dobre wspomnienia,

takie je pozostawmy w pamięci.

O tyle trudne do wytłumaczenia, że sami w oświadczeniu

podkreślacie dotychczasowe osiągnięcia, dobrą

atmosferę w zespole, wręcz przyjaźń, jest to trudno

przyjąć nawet gdy tłumaczycie, że wybraliście inne

wyzwania niż muzyka.

W rzeczy samej, gdy to czytasz możesz pomyśleć: jeśli

wszystko gra, skąd ten rozpad? Chcieliśmy to skończyć

zanim będzie za późno. Chcieliśmy za tym zatęsknić.

Niektóre zespoły grają póki nie zakończą z hukiem, ze

względu na wzajemną nienawiść. Patrząc wstecz - mamy

same dobre rzeczy do wspominania. Lubię używać

analogii sportowej. W pewnym momencie jego kariera

kończy się, nie dlatego, że nie może już więcej biec.

Nie, po prostu nie potrafi robić tego na najwyższym

poziomie, Robi krok w tył. Czujemy, że jesteśmy na

najwyższym poziomie twórczym, nie wierzymy, że

osiągniemy więcej, nie chcemy czekać na gorsze czasy.

Powiedzcie wprost jakie to wyzwania?

"Wyzwania" to zbyt duże słowo, ale nowe rzeczy wejdą

na naszą ścieżkę. Jochem niedługo zostaje ojcem. Barry

już jest zainteresowany nowymi projektami muzycznymi.

W listopadzie wybieram się na pewien czas w

podróż, a gdy wrócę mam zamiar nadrobić stracony

czas w nauce. Są to rzeczy, których nie mogliśmy robić

będąc w Vanderbuyst.

W Polsce jest takie powiedzenie: "Jak nie wiadomo o

co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze". Czy ten

idiom pasuje do sytuacji, w której się znaleźliście?

Nie założyliśmy tego zespołu z myślą o zarabianiu

pieniędzy. W sumie to zainwestowaliśmy w niego sporo

kasy, tyle ile był wart. Jeśli jesteś na trasie przez sto

dni w roku, trudnym jest posiadanie stałej roboty.

Więc muzycy ogólnie borykają się z problemami. Jeśli

VANDERBUYST 11


kasa byłaby motywacją, Vanderbuyst nigdy by nie

powstało. Z drugiej strony potrzebujesz kasy na kupno

instrumentu, dojazdu na gigi, wynajem obsługi dźwiękowej

itd.

Ta myśl przyszła mi też przy przeglądaniu materiałów

o was. W jednym z wywiadów odnosiliście do

wypowiedzi Gene Simmons'a i Dee Dee Snider'a o

kondycji współczesnego rocka, gdzie byliście bliżej

przyznaniu racji Simmons'owi, bowiem zwróciliście

uwagę, że teraz mało młodych kapel rockowych/metalowych

przyciąga tłumy na stadiony. W tej wypowiedzi

przebija pewien żal, że los dobrych kapel

takich jak Vanderbuyst to niewielki nakład płyt i

granie w klubach, czasami zaś na festiwalach i co

gorsza nie ma jak takiej doli zmienić...

Myślę, że tym o czym chciałem wtedy powiedzieć, było

to, że kiedyś wytwórnie wspierały swoje młode zespoły

pod względem finansowym; więc muzycy mogli

swój czas skupić na tworzeniu dobrych płyt, na ich

promocji oraz na graniu tras koncertowych. Niestety -

zmieniło się to z bardzo wielu powodów. Teraz muzycy

muszą płacić za wszystko: nagrywanie, koszty produkcji,

trasy koncertowe, promocję, i wszystko inne.

Pieniądze muszą skądś przychodzić, więc muzyk zatrudnia

się gdzieś, aby zapłacić rachunki i wesprzeć

zespół finansowo. Ludzie wciąż chcą muzyki dobrej

jakości i zespołu, który gra po sto koncertów rocznie.

To niełatwa rzecz. Tylko kilka niezależnych zespołów

potrafi to sobie zapewnić.

Rok 2015 to data pożegnania się zespołu z fanami. W

planach macie jeszcze kilka koncertów. Każdy zespół

z krwi i kości posiada w swojej dyskografii album

koncertowy. Moim zdaniem powinniście wywiązać

się z tego zadania i wydać jeszcze taki album w formie

audio i DVD. Planujecie coś takiego? Moim

zdaniem powinniście o tym pomyśleć...

Zgadzam się, album koncertowy skompletowałby naszą

twórczość. Na pewno zamierzamy nagrać kilka

ostatnich koncertów z września, więc będziemy mieli

wystarczająco dużo materiału do wydania koncertówki.

Nie zapominaj o Youtube. Jest mnóstwo fanów,

którzy wrzucają filmiki z koncertów do sieci. Dobra, to

nie jest to samo, ale mamy tu do czynienia ze świetną

dokumentację. Koncerty wielu zespołów, które opuściłem,

bo nawet nie było mnie na świecie, mogę obejrzeć

w domu i cieszyć się nimi w ten sposób.

Bakcyl, pasja, jakim jest muzyka to coś o czym bardzo

trudno zapomnieć. Przykładów jest bardzo wiele,

chociażby reaktywujące się zespoły z nurtu NWO

BHM. Nie sądzę abyście i wy z tego się wyzwolili.

Nie lepiej przemyśleć sprawę i zbudować sobie życie

tak jak w wypadku zespołu Tankard, gdzie muzycy

prowadzą normalne, życie, mają rodziny, pracę i swój

zespół, na który przeznaczają konkretny czas...

Osobiście nie mam z tym problemu, umiem zrezygnować

ze swoich wyborów. Jestem bardzo rozsądnym

człowiekiem. To rzadkie, aby robić powroty dla wyższych

celów. Nigdy nie przywróciłbym Vanderbuyst

by zarobić trochę pieniędzy. Jeśli chce dobrze spędzić

czas z Barrym i Jochemem, moglibyśmy sobie posurfować

w weekend albo coś w tym stylu. Nie ma niczego

bardziej rozczarowującego od starych pierdów próbujących

ponownie zdziałać coś na scenie, mających

trudy z zaśpiewaniem swoich 30-letnich kawałków, dla

kasy i sławy. Tylko kilka zespołów potrafi robić to z

klasą; nie jesteśmy jednym z nich. Nie bylibyśmy w

stanie zagrać kawałków Vanderbuyst lepiej, niż robimy

to teraz. Nie byłoby to niczym oprócz sporego

rozczarowania i obrazy dla fanów. Dajemy z siebie

wszystko co mamy w tej chwili!

Moja ostatnia próba przekupienia was i odwiedzenia

od podjętej decyzji. Kiss od lat jest w trasie pożegnalnej,

więc czemu i wy nie skorzystalibyście z dobrego

wzorca na pożegnanie się z fanami...

(Śmiech), wiem, że Kiss, Judasi i Scorpions robią te

wieczne, niekończące się trasy. To są wielkie instytucje,

które mają do prowadzenia spory biznes. Zaprzedali

swoje dusze diabłu i nie mają odwrotu, nawet jeśliby

chcieli. Bardzo kochamy naszych fanów i zawsze

wiedzieliśmy, że bez nich bylibyśmy niczym. Ale dla

nich chciałbym być szczery, dlatego powiem: nie czekajcie

do grudnia.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

Vanderbuyst - Vanderbuyst

2010 Van

Debiut Holendrów wprowadza nas w oldschool, który

różni się od tego z czym kojarzymy tradycyjny heavy

metal. Muzycy - Barry van Esbroek (perkusja), Willem

Verbuyst (gitary) i Jochem Jonkman (wokal, gitara

basowa) - wybrali sobie styl, który wywodzi się z lat

siedemdziesiątych, gdzie prym wiedzie ciężkie granie,

a to co znamy z lat osiemdziesiątych dopiero raczkuje.

Pełno w nim klimatów z UFO, Kiss, Triumph, Rainbow,

Y&T ale także są pewne odniesienia do Saxon,

Judas Priest czy Iron Maiden. Jednak to co łączy oba

środowiska, to niewątpliwe wpływy tego, co robiło kiedyś

Thin Lizzy. Właśnie ta inspiracja w muzyce tego

zespołu jest dla mnie najbardziej czytelna. "Vanderbuyst"

zawiera pięć konkretnych, dynamicznych i

skondensowanych studyjnych kawałków. Myślę, że za

parę lat będą brzmiały równie klasycznie, jak te do

których się odnoszą. Choć są proste, to mają świetne

pomysły muzyczne oraz melodie. Jedyny minus, to

taki, że mimo niewątpliwych walorów, żaden z tych

kawałków nie jest hitem na miarę chociażby takiego

"The Boys Are Back in Town". Brak takiego rasowego

przeboju kładzie się cieniem na całą karierę Vanderbuyst,

bowiem albumy tego zespołu słucha się z dużą

przyjemnością, często się do nich wraca, ale trudno

sobie zanucić pod nosem, którykolwiek z usłyszanych

kawałków. Wracając do debiutu uzupełniają go dwa

koncertowe nagrania. Uwagę zwraca cover UFO, "Rock

Bottom". W wykonaniu Holendrów jest on rozbudowany

o ich improwizacje oraz solo perkusyjne. Szczególne

zainteresowanie budzi improwizacja, zupełnie

zapomniany środek wyrazu przez młodych muzyków.

Ogólnie dobry debiut zapowiadający niezły zespół.

Vanderbuyst - In Dutch

2011 Van

Vanderbuyst kontynuuje to co rozpoczął na debiucie.

Każdy z ośmiu kawałków to wciąż dynamiczny i skondensowany

heavy metal z korzeniami w latach siedemdziesiątych.

Inspiracje od początku są jasne, lecz interpretacja

Holendrów, nadaje ich muzyce świeżości i indywidualnych

cech. To jak spełnienie snu i marzeń każdego

młodego zespołu grającego w stylu staro-szkolnym.

Muzycy coraz lepiej czują się w wybranej przez

siebie skórze. Z każdą nutą czuć ich duży potencjał

muzyczny, oraz że zespół ma jeszcze wiele do zaproponowania.

Kompozycje nadal są intensywne, uzbrojone

w konkretny riff, pomysł muzyczny i melodię. Słuchaczowi

nic nie pozostaje, jedynie ćwiczyć kark lub

przytupywać nóżką. Wraz ze znajomością z debiutem

pojawiły się pewne myśli, do których nie miąłem przekonania.

Te same odczucia towarzyszyły mi przy odsłuchu

"In Dutch". Nadal nie mam do nich pewności,

ale może ułatwią opis i zrozumienie tej bardzo ciekawej

grupy. Co do kompozycji. Niekiedy mam wrażenie,

że kawałki są zbudowane podobnie do utworów

Raven. Natomiast sposób śpiewania Jochem'a Jonkman'a

czasami przypomina mi to, co robi Peter "Peavy"

Wagner, bo z Phil'em Lynott'em nie ma to nic

wspólnego. Mam nadzieję, że nie namieszałem w waszych

głowach, bowiem Vanderbuyst ogólnie odbiega

od tego co robi Raven i Rage. Na pewno nie jest to

ujmą dla Holendrów. Jeszcze trochę o Willem'ie Verbuyst.

To oczywiście postać centralna kapeli, to on

głównie dostarcza muzykę i teksty. Niemniej jest znakomitym

gitarzystą, którego inspiracje skierowane są w

równie stare czasy jak muzyka Holendrów. W grze

Willem'a można znaleźć echa gry Jimi'ego Hendrix'a,

Uli Jon Roth'a i Ritchie Blackmore'a. To z pewnością

jego "szkoła" na tym instrumencie. Nie sili się on

jednak na jakieś wierne odgrywanie patentów mistrzów,

ale po prostu gra po swojemu, pozwalając na

domysły skąd czerpał natchnienia. "In Dutch" przygotowany

został na starą modę. Jak już wspomniałem

zawiera osiem utworów, napisanych na równym poziomie,

w old-schoolowym stylu i zamyka się w granicy

trwania longplaya (około 40 minut), także nie pozwala

znudzić się muzyką. "In Dutch" to solidny album i

jasny punkt w całym nurcie Nowej Fali Trtadycyjnego

Heavy Metalu.

Vanderbuyst - Flying Dutchmen

2012 Van

Jak dla mnie "Flying Dutchmen" to najlepsze dokonanie

Holendrów. Produkcja Vanderbuyst zawsze była

klarowna, w tym wypadku wskoczyła jeszcze o poziom

wyżej. Kolejną odrobinę szlachetności nabrało brzmienie

instrumentów. Stracił na tym pewien brud słyszany

na poprzednich albumach, ale ogólnie muzyka

zespołu zdecydowanie zyskała. Kompozycje są stanowczo

bardziej dopracowane, powoli zaczynają nabierać

wyrazu, do którego zespół dążył, a czego niedościgłym

wzorcem są najlepsze dokonania Thin Lizzy. Melodie

są zdecydowanie wyraźniejsze. Można pomyśleć, że to

kolaboracja z komercją, ale to błędne rozumowanie, bo

Vanderbuyst ciągle gra w old-schoolowym stylu na

pograniczu hard rocka i heavy metalu z lat siedemdziesiątych

(plus parę innych naleciałości). Owszem staro

szkolne granie ma jakąś tam popularność, ale w żaden

sposób nie można nazwać tego nurtu komercyjnym. Za

to trio z Holandii jest bardzo blisko dopracowania się

pierwszych swoich przebojów. Kandydatami są na pewno

dynamiczne "Waiting In The Wings", "Never Be

Clever" i "Welcome To The Night". Niewiele brakuje też

wolniejszemu "Give Me One More Shot", którego początek

kojarzy mi się z Led Zeppelin. O dziwo, pozostałe

utwory z "Flying Dutchmen" również bardziej

wpadają w ucho, niż kawałki z dwóch poprzednich albumów.

Mimo tak oczywistych melodii nie sądzę aby

ktoś usłyszał Vanderbuyst w radio (no chyba że w rodzimej

Holandii). Za to pewnie cieszyli się ci co chodzą

koncerty, bowiem z pewnością wszystkie te nagrania

znakomicie sprawdzały się na deskach sceny. Niestety

z końcem tego roku będzie to trudno zweryfikować.

Vanderbuyst - At The Crack Of Dawn

2014 Van

Na tym albumie klarowność pozostaje ale wraca moc -

jeszcze potężniejsza - i melodyjność znana z dwóch

pierwszych albumów. Generalnie wraz z tym albumem

styl Vanderbuyst krzepnie i staje się tworem, który

zaczyna byt własnym życiem. Każdy kolejny album,

który stworzyliby Holendrzy byłby pochodną właśnie

od "At The Crack Of Dawn". Brzmienie, produkcja,

kompozycje, sposób grania, to byłaby kontynuacja tego

co na tym albumie zostało zarejestrowane. Byłoby,

albowiem zespół postanowił rozwiązać się i zająć się

innymi wyzwaniami. To bardzo zaskakująca decyzja,

gdyż Holendrzy przez te kilka lat zgromadził dość

sporą gromadkę, która sekundowała im w ich poczynaniach.

W kolejnych latach z pewnością nadal by asystowała.

Tym czasem tytułowy "At The Crack Of Dawn"

to w pełnej krasie Vanderbuyst, bardzo intensywna

kompozycja, z ciekawym, riffem, melodią i pomysłem

muzycznym, nasycona hard rockiem i heavy metalem

z lat siedemdziesiątych. Takich kawałków jest

zdecydowana większość, a wręcz stanowią one trzon

muzyki z "At The Crack Of Dawn". W tym tłumie

wyróżniają się - nie koniecznie na korzyść - "Girl In

Heat", która próbuje nawiązać do melodyjności i przebojowości

z poprzedniego albumu, "In The Dead Of

Night" choć w konwencji większości kawałków, to

przełamuje się ciekawszą melodią i klimatycznym

przejściem w środku kompozycji oraz wolny i balladowy

"Sweet Goodbyet". Jednak na przebój tego krążka

typowałbym "Lost In Discotheques", który utrzymany

jest w standardach obowiązujących w czasie tej sesji.

Słuchając "At The Crack Of Dawn" oraz mając w pamięci,

to co band zrobił na poprzednich krążkach, aż

trudno uwierzyć, że nie zdołamy się przekonać, jak potoczy

się dalej kariera Holendrów. Vanderbuyst dojrzał

i wszystko miał przed sobą, prawdopodobnie właśnie

teraz muzycznie miał najwięcej do powiedzenia.

Dla fanów tej kapeli nastał najtrudniejszy okres, muszą

zrobić wszystko, aby pamięć o Vanderbuyst nie

przeminęła bez powrotnie. Bo pocieszenie na pewno

będzie można znaleźć, chociażby w najnowszym albumie

Black Trip, "Shadowline"...

\m/\m/

12

VANDERBUYST


HMP: Przyznam, że po raz pierwszy spotkałam się

z Waszym zespołem. Wiem jednak, że wszyscy

członkowie tworzyli niegdyś Ivory Night. Jak to się

stało, że porzuciliście Ivory Night i założyliście

zupełnie nowy zespół?

Titan Fox: Cześć, Katarzyna, to dla mnie wielka

przyjemność móc z Tobą rozmawiać. Oczywiście, że

nigdy dotąd nie słyszałaś Hammer King, ponieważ

to pierwszy wypuszczony przez nas album. Pomimo

faktu, iż Jego Wysokość Król Młotów (ang. Hammer

King - przyp. red.) założył zespół w 1978 roku.,

postanowił on poczekać na odpowiedni moment, aby

uderzyć w scenę metalową z debiutanckim albumem.

A teraz nadszedł ten czas, "Kingdom of The Hammer

King" został wydany i recenzje są doskonałe!

Pewnie mogłaś coś o nas poczytać, jednak Król nie

pozwala nam posiadać przeszłości. Oddaliśmysię grze

dla Króla i nic więcej się nie liczy.

Z wizytą u Króla Młotów

Chyba trafiliśmy na niezłych szaleńców. Pamiętacie

kiedy Majesty zmieniło szyld na Metalforce? Muzycy

nie chcieli mówić o powodach, ale chętnie opowiadali,

że dostali olśnienia i misję stworzenia Metalforce. W

przypadku Hammer King mamy chyba podobną sytuację.

Muzycy grali wcześniej w Ivory Night, wydali pod tym

szyldem trzy krążki. Teraz przybrali pseudonimy, uznali, że

są bardami piszącymi pieśni pochwalne na dworze Króla

Młotów i wydali debiutancką płytę.

Pytam też w tym kontekście, że już teraz macie zaklepane

koncerty podczas kilku wakacyjnych festiwali.

Domyślam się, że planujecie wykorzystać te

występy jako główną promocję nowego materiału?

Oczywiście chcemy zagrać najwięcej koncertów jak

się da. Uwielbiamy być na scenie oraz słyszeć jak

ludzie śpiewają z nami. Utwory takie jak "Chancellor

Of Glory" muszą być grane na żywo, bo wtedy brzmią

jeszcze potężniej. Jak powiedziałaś, heavy metal to

muzyka do grania na żywo. Hammer King to zespół,

który musi grać na żywo, scena jest dla nas naturalnym

miejscem, tak samo jak zamek Rockfort w

Saint-Tropez. Wiesz, że na scenie nosimy te same

szaty co i w zamku?

Właśnie się dowiedziałam. Wasze teksty opanowały

słowa o majestacie, potędze i władaniu. Podejmując

decyzje o pisaniu tego typu tekstów, nie

obawialiście się, że będziecie powielać wiele innych

płyt?

Nikt dotąd nie śpiewał o Jego Wysokości Królu

Z tekstami o potędze idealnie koresponduje brzmienie

Waszej płyty. Jest jednocześnie przejrzyste, a z

drugiej strony mocne. W jaki sposób udało Wam się

je uzyskać? Fakt, że Hammer King to tak naprawdę

nie jest debiut (zważywszy Wasza karierę w Ivory

Night) i doświadczenie wpłynął na jakość brzmienia

i produkcji?

Król Młotów wybrał nas, ponieważ jesteśmy doświadczonymi

muzykami. Ale jest to nasz pełnoprawny

debiutancki album. Zaczęliśmy aktywnie pracować

dla Króla w 2013 roku, musieliśmy dobrać nowe

towarzystwo, które nas miało otaczać. Pracujemy

w Saint-Tropez, gdzie znajduje się zamek Rockfort,

należący do Króla. Nasz drugi dom mieści się w

Niemczech, więc mamy tu nowy zespół bez żadnej

przeszłości. Król nie pozwala nam mieć przeszłości.

Liczy się tylko On. Ale mając doświadczenie, wiedzieliśmy

dokładnie czego chcemy i z kim chcemy

pracować. Wybraliśmy Greywolf Studios. Charles

Greywolf jest świetnym realizatorem dźwięku (i

muzykiem Powerwolf - przyp. red.)

Stylistykę Hammer King określacie jako "true

metal". Słychać jednak, że stylistycznie to bardzo

europejski "true metal", zbliżony bardziej do

Majesty, Hammerfall, Wizard i Stormwarrior niż

do Manowar.

Pozwól, że to ja zapytam - kto był inspiracją dla Majesty

i Hammerfall? Kto był inspiracją dla Iron

Maiden? Wszystkie te zespoły inspirowały się innymi

wykonawcami, każdy inspiruje się muzyką innych.

Nie mamy dosłownych naleciałości, bo gramy

własną muzykę. Król pisze utwory, Król jest inspiracją

dla siebie samego.

Młot, z którym pozujecie na zdjęciach promocyjnych

przypomina nieco młot Thora z wersji komiksowej...

Młot Thora jest drugim najmocniejszym młotem,

zaraz za młotem Króla Młotów. Zostały wykute w

tym samym ogniu, z tej samej stali, a ich rękojeści

Jako Patrick Fuchs grałesz także w zespole Rossa

the Bossa. Twoja gra u boku znanego, wręcz legendarnego

muzyka pomaga Wam w promocji Hammer

King?

Tak, zgadza się. Ross The Boss grał kiedyś z wokalistą

o imieniu Patrick Fuchs. Słyszałem o nim i wydawał

się być całkiem niezły, ale na pewno nie jest

tak dobry jak ja (Titan Fox to pseudonim Patricka

Fuchsa - przyp. red.). Mimo wszystko, jestem bardzo

zadowolony, że Ross pomógł nam iść do przodu z

Hammer King, pochlebnie się o nas wyrażając i robiąc

Królowi reklamę w wytwórniach. Ross jest doskonałym

gitarzystą, który miał spory wpływ na moje

granie. On nigdy się nie popisuje i nigdy nie gra za

dużo, tylko tyle, ile czuje, że powinien. Spróbowałem

tego samego na "Kingdom of The Hammer King".

Gdy Król usłyszał moje solo w utworze "Glory To

The Hammer King", zaprosił mnie na ucztę i poczęstował

homarami i bardzo starym winem. Ponoć dzikie

winorośle dają najlepsze wino, wiesz? Ale również

Gino Wilde, najbardziej ponadczasowy gitarzysta

wszystkich światów, został bardzo hojnie potraktowany

przez Króla. Posłuchaj tylko jego solo w "I Am

The King", a będziesz wiedziała skąd nasz władca

czerpie przyjemność.

Z kolei Kalle Keller grał przez jakiś czas w Palace.

Muszę przyznać, że kiedy wychodziła "Black Sun"

byłam nią naprawdę zachwycona. Co prawda

musiałabym ją teraz sobie odświeżyć, żeby sprawdzić

czy dalej robi na mnie wrażenie, ale dzięki

temu wciąż mam do Palace sentyment. Jak długo

Kellerowi udało się grać w Palace?

W kole reinkarnacji mówi się, że K.K. mógł być byłym

basistą Palace (K.K. to z kolei pseudonim Kallego

Kellera, basisty Palace - przyp. red), ale kto może

to udowodnić? Są dobrymi przyjaciółmi. Z radością

mogę powiedzieć, że teraz K.K. gra w najbardziej

ekskluzywnym pałacu ze wszystkich - zamku Rockfort.

On, wraz z Dolphem A. Macallanem, tworzy

doskonałą sekcję rytmiczną, z dobrym groovem i

uderzeniem. A Dolph jest Strażnikiem Graala

Whisky - jak on to robi?

Wasza płyta jest bardzo chwytliwa i pełna hymnów

stworzonych do śpiewania na żywo. Rze-czywiście

pisaliście ją z myślą o graniu koncertów? W

końcu koncert to najbardziej naturalne środowisko

dla heavy metalu (śmiech).

Tak właśnie! Z tego co się orientujemy, Król chciał

album pełen utworów do grania na żywo. Zagraliśmy

do tej pory kilka koncertów i, jeśli mam być szczery,

wszystkie wypadają świetnie na scenie!

Foto: Hammer King

Młotów! Król wybrał nas, aby opowiadać jego dzieje

i śpiewać o jego bitwach i zwycięstwach. Oczywiście

były już albumy o władzy, sile i dominacji, ale to

wszystko była fikcja. My śpiewamy o Królu Młotów,

nasze opowieści są prawdziwe.

Czyli "Kingdom of the Hammer King" jest płytąkonceptem?

Jak już powiedziałem, śpiewamy o Królu Młotów,

naszym duchowym przywódcy. Opowiadamy Jego

historie, ale "Kingdom of The Hammer King" nie

jest do końca albumem koncepcyjnym. To księga

pełna historii i jestem przekonany, że Król opowie

nam ich o wiele więcej do wykorzystania na następnej

płycie. Może nawet nagramy album koncepcyjny

w przyszłości? Płytę o morskich wyprawach Króla,

na przykład.

zostały wyrzeźbione z tego samego drewna. Są spokrewnione,

to prawda, ale młot naszego Króla został

skąpany w krwi, whisky i francuskim serze. To sprawia,

że jest lepszy. Bez urazy dla Thora, on też całkiem

daje radę.

Jak widzicie swoją przyszłość? Planujecie nagrywać

zarówno z Ivory Night i z Hammer King czy skupić

się obecnie na tym drugim zespole?

Tak jak mówiłem, Król nie pozwala nam być w żadnym

innym zespole niż Hammer King. Król zarządził

też, że nigdy wcześniej nie byliśmy w żadnym

innym zespole. Nie mamy wyboru - musimy Mu

służyć tak długo, jak On sobie tego życzy. Zaczęliśmy

prace nad drugim albumem. Utwory Króla są

potężne i doskonałe. Nie możemy doczekać się aż je

nagramy! Niech żyje Król!

Dzięki za poświęcony nam czas! Wszystkiego dobrego!

Dziękuję bardzo za wywiad i duże wsparcie! Mam

nadzieję, że niebawem zagramy w Polsce. Niech Bóg

pobłogosławi Króla, a Król Ciebie.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

HAMMER KING

13


HMP: Witajcie Panowie. Po pierwsze gratuluję bardzo

udanego debiutu! Powiedzcie na wstępie: skąd

wyście się w ogóle urwali?

Andrzej Roczniak: Z Polski... Otwartej na dobre

wpływy muzyczne Zachodu.

Dawid Siwecki: Konkretnie z Pionek i Garbatki-

Letnisko - dwóch miejscowości leżących nieopodal siebie,

otoczonych piękną, malowniczą Puszczą Kozienicką.

Dominik Niemirski: No ja osobiście pochodzę z Suskowoli,

drobnej miejscowości położonej niedaleko Pionek,

jednak wcale niemniej malowniczej od pozostałych.

Słuchając "Popiołów Wiar" nie mogłem oprzeć się

wrażeniu, że jedną z Waszych wspólnych fascynacji

jest Kat. Czy mam rację?

Andrzej Roczniak: Zdecydowanie tak, aczkolwiek nie

jedyną...

W Polsce też mamy fajny heavy metal!

Nazwa zespołu co prawda obiła mi się wcześniej o

uszy, jednak sceptycznie podchodziłem do tej formacji.

Po pierwszym przesłuchaniu albumu

"Popioły Wiar" , byłem w niemałym szoku i wielki

uśmiech zawitał na mojej twarzy. Na to

czekałem od dawna. W końcu jakiś porządny,

kopiący dupsko, tradycyjny heavy metal, mocno

osadzony w klimacie Kata! Właściwie w

muzyce Młota wszystko się zgadza… Jest nowa

nadzieja na odrodzenie naszej rodzimej sceny.

Zapraszam na wywiad z sympatycznymi członkami

zespołu…

Dość oczywiste pytanie, ale jednak bardzo istotne…

Z jakich innych zespołów czerpiecie jeszcze fascynacje

jako zespół?

Andrzej Roczniak: Każdy zapewne ma "swoje". Ja nie

będę oryginalny - Iron Maiden, Saxon, Helloween.

Niemalże cała NWOBHM.

Dawid Siwecki: KAT, TSA, Turbo, Dragon, Destroyers,

Black Sabbath, Dio, Judas Priest, Manowar,

Kreator, Megadeth… Ogólnie, muzyka metalowa

lata 80-te.

Dominik Niemirski: Ja to nawet nie będę wymieniał

swoich fascynacji bo jeszcze pomyślicie, co koleś słuchający

takiej muzy robi w takiej kapeli? (śmiech)

Wasz debiut zdobi fantastyczna okładka. Moglibyście

coś więcej o niej powiedzieć? Kto jest autorem,

czyj był pomysł?

Paweł Zagórski: Okładką zajęliśmy się jeszcze w wakacje,

mieliśmy ogólny zarys jak powinna wyglądać ale

ciężko było nam przedstawić swoją wizję w klarowny

sposób. Wcześniej jeszcze zmienialiśmy tytuł płyty bo

poprzednie propozycje nie wszystkich satysfakcjonowały.

W pewnym momencie Dominik zaproponował

zrobienie okładki naszej dobrej koleżance, która usiadła

do tego tematu i… w parę godzin machnęła taki

artwork, że nam kapcie spadły! Wszyscy zgodnie

stwierdziliśmy, że to jest zajebiste dzieło sztuki i od

ich autorem i co jest inspiracją do ich tworzenia?

Dawid Siwecki: Dzięki! Tak się składa, że to ja jestem

odpowiedzialny za warstwę liryczną Młota. Moje teksty

są inspirowane mitologią, głównie słowiańską ale

nie tylko. Zawsze lubiłem baśnie i legendy, ciekawiły

mnie mityczne stworzenia, hybrydy - na wpół ludzkie

na wpół zwierzęce postacie… Fascynuje mnie związek

człowieka z naturą. Czasem w tekstach zdarza mi się

personifikować zjawiska naturalne czy też pewne ludzkie

zachowania lub stany umysłu, tak jak to bywa w

mitach i legendach. Czerpię też inspiracje z tak zwanych

świętych ksiąg (Biblii czy Bhagavad-gity), które

również traktuję jako mitologię. Czytuję czasami literaturę

o tematyce ezoterycznej (Aleister Crowley, La

Vey), fantasy (np. Juraj Cervenak, Andrzej Ziemiański)

Czasem jest to poezja (Rolicz-Lieder, Coleridge,

Norwid, Leopold Staff np. "Pieśń wysokiego wichru").

Macie swojego głównego kompozytora, czy staracie

się rozkładać obowiązki tworzenia mniej więcej po

równo? Jak w ogóle wygląda u Was proces tworzenia

nowych kompozycji?

Andrzej Roczniak: Z tym bywa rożnie. Czasem ktoś

przyniesie gotowy pomysł wymagający jedynie małych

korekt, a czasem "od zera" dźwięk po dźwięku każdy

dorzuca coś od siebie.

Dominik Niemirski: Stare kawałki są głównie stworzone

przez Krzyśka, Dejffa oraz ówczesnych członków

Fantasmagorii, jednak do aranżacji znajdujących

się na płycie, każdy dorzucił swoje dwa grosze. Natomiast

jeśli chodzi o tworzenie nowych numerów, to

sprawa zwykle wygląda tak: któryś z nas siedząc w domu

i dłubiąc na gitarze w końcu wydobywa riff, który

według niego jest "zajebisty". Jeśli na próbie, projekt

ten zostanie zaakceptowany przez "komisję", to automatycznie

staje się nowym członkiem naszej wesołej

rodzinki.

Z moich dociekań wynika, że debiut zaczęliście nagrywać

już dość dawno temu. Dlaczego tak długo

czekaliśmy na finalny produkt?

Paweł Zagórski: Uściślając, sesja nagraniowa została

podzielona na dwie części. W pierwszej kapela nagrała

"Młota Na Czarownice" i "Przedwiosenny Świt", następnie

po kilku miesiącach przerwy weszli do studia i zarejestrowali

resztę materiału. Potem przez parę miesięcy

powoli miksowaliśmy płytę, w międzyczasie doszło do

dwóch zmian w składzie co ostatecznie doprowadziło

do zakończenia prac nad płytą latem 2014 roku. Następnie

jesienią szukaliśmy wydawcy i po paru miesiącach

ciszy postanowiliśmy zaprosić do współpracy

sponsorów i tak oto w styczniu mieliśmy potwierdzoną

informację, że "Popioły Wiar" na pewno ujrzą światło

dzienne. A dalej poszło z górki, może cały proces nieco

się przeciągnął, ale w naszym przypadku gdy obiektywnie

rzecz biorąc nie jesteśmy tak rozpoznawalni jak

największe polskie kapele, to nie robi różnicy czy płyta

zostałaby wydana w lutym czy w czerwcu. Taki sam

wysiłek w promowanie płyty musimy włożyć teraz, jak

i musielibyśmy włożyć wtedy. Muzyka sama się obroni

i z tego założenia wychodzimy.

14

Dominik Niemirski: Chłopaków pewnie tak. Ja osobiście

czerpie inspiracje od innych kapel, aczkolwiek

porównanie do Kata jest dla nas niezwykle miłym

komplementem.

Paweł Zagórski: Jest nam bardzo miło gdy publiczność

wspomina, że czuć w naszej muzyce katowski

klimat. Może dlatego gdy graliśmy przed Katem mieliśmy

tak świetne przyjęcie.

Dawid Siwecki: Pierwsze dźwięki "katowskiej" nuty,

które usłyszałem jako młody człowiek, wyryły trwałe

piętno w mojej zbuntowanej duszy. Była to płyta

"666". Im dłużej wsłuchiwałem się w teksty Romana

tym bardziej byłem przekonany, że idą one w parze z

moimi poglądami. Do tej pory mam wielki szacunek do

całej twórczości Kata (oczywiście tego "słusznego i

prawdziwego" ).

MLOT NA CZAROWNICE

Foto: Młot Na Czarownice

razu chcieliśmy użyć go do ozdobienia naszej płyty.

Autorką okładki jest Gosia Furga (Rysaa ART). Mamy

nadzieję, że będziemy z nią współpracować przy

kolejnych krążkach.

Dawid Siwecki: Gosia to dziewczyna pewna siebie o

niebywałej wyobraźni i wrażliwości artystycznej.

Wystarczyło podać jej tytuł płyty a ona zinterpretowała

go po swojemu i od razu trafiła w nasze gusta.

Nikt nie protestował ;)

Dominik Niemirski: Myślę, że Gosia się nie obrazi

jeśli zaniecham dalszej wazeliny na ten temat. Chociaż

nie… sam sobie nie wybaczę jeśli tego znów nie powiem:

To najlepszy prezent jaki mogliśmy dostać jako

kapela. Lepszego debiutu nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Jeszcze raz dziękuję za to w imieniu swoim oraz

chłopaków.

Na uwagę zasługują bardzo ciekawe teksty. Kto jest

Czy jesteście zadowoleni z ostatecznej wersji albumu?

Paweł Zagórski: Ogólnie rzecz biorąc - tak. Ale osobiście

byłbym bardziej zadowolony, gdyby płytę nagrał

cały obecny skład.

Dominik Niemirski: Eee tam... zawsze może być lepiej

i zawsze może być gorzej. Ja tam jestem bardzo zadowolony

z finalnej wersji naszego albumu i cieszę się,

że został nagrany tak jak teraz. Każdy z nas przy tym

wiele się nauczył, co z pewnością przyniesie owoce

przy kolejnych krążkach. Serdecznie pozdrawiam Mielonego,

który tak wiele włożył w powstanie tej kapeli.

Gdyby nie on, to sam nie wiem kiedy w końcu zebralibyśmy

się by wejść do tego studia (śmiech)

Kto jest odpowiedzialny za brzmienie "Popiołów

Wiar"?

Andrzej Roczniak: Najprościej było by powiedzieć -

skład który nagrywał w studio, jednakże nie można

zapomnieć o roli realizatora odpowiedzialnego za miksy

i montaż… Każdy zgodzi się chyba, że brzmienie

końcowe płyt to w dużej mierze i zasługa studia. Tak

więc jeśli płyta się podoba to duże brawa należą się

kolegom ze studia "Demontażownia".

Paweł Zagórski: Za brzmienię odpowiadali Mateusz

Bieńkowski i Damian Biernacki ze studio "Demontażownia"

oraz Młot Na Czarownice. Każdy z

zespołu miał możliwość zgłoszenia sugestii co powinno

być zmienione.

Macie intrygującą nazwę. Skąd pomysł, aby w ten


Foto: Młot Na Czarownice

nietypowy sposób nazwać kapelę i co ta nazwa

oznacza?

Dawid Siwecki: Pomysłów na nazwę było wiele, jednak

Młot Na Czarownice, chociaż dość kontrowersyjny

i nie wszyscy zaakceptowali go od razu to został

ostatecznie zatwierdzony przez grupę. I całe szczęście

bo tak jak od początku twierdziłem, jest to nazwa dość

mocna i dobrze pasująca do kapeli heavy metalowej.

Młot Na Czarownice nawiązuje do XV wiecznego

podręcznika łowców czarownic Malleus Malleficarum.

Dla nas tytułowy młot jest symbolem buntu

przeciwko piętnowaniu wszelkiej odmienności. My jesteśmy

medium, narzędziem, w rękach czarownic, które

obróci się przeciwko ich oprawcom.

Płyta wychodzi 1 czerwca 2015 roku. Jak wygląda

sprawa wydawcy i dystrybucji? Macie jakiś kontrakt

czy wydajecie album własnym sumptem?

Paweł Zagórski: Album wydaliśmy sami z pomocą

sponsorów, a dystrybucją zajmujemy się również samodzielnie.

Można śmiało stwierdzić, że od momentu

wbicia pierwszego śladu bębnów do chwili odpakowania

kartonów z płytami mieliśmy prawie stu procentowy

wpływ na procesy nagrań i wydania.

Jak będziecie promować płytę? Jakaś trasa, może

teledysk?

Andrzej Roczniak: Wszędzie gdzie się da. A możliwości

są znacznie większe niż powiedzmy 10-20 lat

temu. Na pewno Internet! Potencjał promocyjny tego

medium jest nieograniczone, ale będziemy się starali

dotrzeć i do rozgłośni radiowych, do prasy…

Paweł Zagórski: Oczywiście oprócz mediów będziemy

jak najwięcej koncertować. Będzie to raczej kilka

pojedynczych koncertów niż trasa w ścisłym tego

słowa znaczeniu. Chcemy pojawić się w miejscach

gdzie jeszcze nie graliśmy, a jest tego trochę…

Gdzie najczęściej koncertujecie i z jakim przyjęciem

się spotykacie?

Paweł Zagórski: Najczęściej gramy na Mazowszu.

Zespół od momentu powstania koncertował wyłącznie

lokalnie, następnie w trakcie nagrań "Popiołów Wiar"

zaczęliśmy pojawiać się w nowych miejscach. Publiczność

odbiera nas bardzo pozytywnie, zawsze po koncercie

podchodzą do nas osoby zainteresowane naszą

płytą. Wreszcie mają możliwość ją zakupić.

Dominik Niemirski: Najmilej wspominam momenty

kiedy po koncertach siadam sobie z Dejffem do stolika

przy piwku i wówczas podchodzą do nas randomowe

osoby, które wypytują skąd myśmy się urwali i

dlaczego jeszcze tak mało o nas słychać (śmiech) to

niezwykle budujące. No ale chyba wszyscy się ze mną

zgodzą, że największy ogień na koncertach dają nam

kawałki wspólnie wyśpiewane z publiką (śmiech)

Co według was sprawia, że Młot Na Czarownice to

zespół, na który powinno się zwrócić uwagę?

Dominik Niemirski: No cóż za pytanie... oczywiście,

że z powodu zajebistego basisty!! Nie no, a tak serio to

reszta składu też jest spoko (śmiech).

Paweł Zagórski: Młot Na Czarownice jest charakterystyczny

na swój sposób. Pomimo usytuowania naszej

muzyki w klasycznym metalu, który według wielu osób

jest gatunkiem, w którym nie można niczego nowego

powiedzieć - my staramy się ten stereotyp przełamać.

Poza tym nasze brzmienie nie jest osadzone w obecnych

czasach co może nas w pewien sposób wyróżnić

spośród innych zespołów.

Jak oceniacie obecną kondycję heavy metalowego grania

na świecie i u nas w Polsce?

Paweł Zagórski: W Polsce mamy masę rewelacyjnych

kapel i utalentowanych muzyków, ale brakuje pieniędzy.

Zagranie koncertu na drugim końcu Polski to

świetne doświadczenie, ale druga strona medalu jest

taka, że muzycy muszą na ten drugi kraniec kraju jakoś

dotrzeć, zagrać, przeżyć tam i wrócić do domu. Jeżeli

nasz rynek koncertowy będzie opierał się na graniu za

darmo lub bez żadnych gwarancji chociaż częściowego

zwrotu kosztów, to w końcu część kapel padnie. I z

drugiej strony powinniśmy przynajmniej w pewnym

stopniu ograniczyć organizację niebiletowanych koncertów.

Polacy powinni się w końcu nauczyć, że sztuka

kosztuje. Nie mamy jako Naród szacunku do dóbr

intelektualnych. Natomiast poza naszym podwórkiem

wydaje się nam, że jest lepiej, są ogromne festiwale

(które też w końcu zaczęły się i u nas) i jest spora chęć

promowania takiej muzyki i potrzeba jej obecności w

życiu publicznym. U nas jest z tym trochę na odwrót -

nadal w polskim społeczeństwie panuje stereotyp "zła"

wynikającego z tego typu stylistyki, satanizmu, manipulowania

młodymi ludźmi itd. Nie rozumiemy w jaki

sposób granie może mieć szkodliwy wpływ?

Czy przywiązujecie wagę do image'u scenicznego?

Może macie jakieś specjalne stroje lub gadżety na

scenę?

Dominik Niemirski: Powoli, stopniowo zaczynamy

wprowadzać takie elementy do naszych występów...

ale nie wyprzedzajmy faktów (śmiech).

Gdzie można nabyć wasz krążek?

Paweł Zagórski: Za pośrednictwem naszej strony

internetowej www.mncband.pl i naszego profilu na

facebooku.

Dzięki za wywiad. Z mojej strony życzę wam powodzenia

i trzymam kciuki za rozwój kariery. Do was

należą ostatnie słowa…

Dominik Niemirski: Wypadałoby rzec w tym momencie

coś mądrego.. zatem rzeknę: serdeczne dzięki

za doczytanie tego wywiadu do końca! Pozdrowienia

dla najwytrwalszych! (śmiech) Pragnę w tym miejscu

również podziękować wszystkim tym, którzy nas

wspierają. Nie będę wymieniał nazwisk, ponieważ czytając

później te słowa, każdy będzie wiedział o kogo

chodzi. Tak naprawdę to wy tworzycie ten zespół, a

my jesteśmy tylko waszymi metalowymi przedstawicielami.

Do zobaczyska na koncertach i niech Młot

będzie z wami!

Przemysław Murzyn

MLOT NA CZAROWNICE 15


że nasz ostatni album miał wątek czerwony, tak więc

John podjął się wykończenia i stworzył to, co widzimy

teraz na okładce albumu.

HMP: Ostatnio granie inspirowane końcówką lat

siedemdziesiątych stało się bardzo popularne. Co

was natchnęło, żeby sięgnąć aż do czasów sprzed

prawie 40 lat?

Erik Sugg: Mimo, że mogłem być nieco za młody na

takie zespoły, jak Black Sabbath i Deep Purple podczas

ich szczytowych okresów w latach siedemdziesiątych,

po prostu wychowaliśmy się na takiej muzyce.

Urodziłem się w środku lat siedemdziesiątych i zostałem

wychowany na rock and rollu. Mój ojciec, wujkowie

i kuzyni byli starymi wyjadaczami lat sześćdziesiątych,

kochali też cięższe zespoły. Moja rodzina przekazała

mi miłość do cięższej muzyki. Gdy byłem w liceum

w późnych latach osiemdziesiątych i wczesnych

dziewięćdziesiątych, lubiłem dużą część ówczesnego

metalu i hardcoru, ale nigdy nie przestałem kochać klasycznych

zespołów. Ich dźwięki grają we mnie do dziś.

Wielu słuchaczy zarzuca takim zespołom jak wy, że

faza "proto metalu" była tylko fazą, wiekiem niemowlęcym,

czymś jeszcze niedoskonałym. Dlaczego

Nic nie było skopiowane i wklejone

Ten wywiad po części uświadomił mi, skąd taka wielka fala na granie w stylu lat

siedemdziesiątych. Fani takiej muzyki mogą słuchać jej do woli z winyli czy reedytowanych

CD. Dzięki Internetowi i stronom fanowskim mogą poszukiwać coraz to ciekawszych perełek

sprzed 40 lat. Ale nie mogą pójść na koncert. Nie mogą doczekać się kolejnego wydawnictwa

ulubionej grupy. Takie zespoły jak Demon Eye po prostu im dają choćby namiastkę

takiej możliwości. Zachęcam do zapoznania się z wypowiedziami gitarzysty zespołu.

jest być otwartym na różne gatunki muzyki.

Fascynuje was także okultystka. Skąd ten pomysł?

Jest to coś, co istnieje w waszym życiu prywatnym

czy to tylko muzyczny wizerunek?

Odpowiadając na twoje pytanie, nie. Nie jestem praktykującym

okultystą. Jestem na to zbyt leniwy

(śmiech). Niemniej jednak, jestem bardzo zainteresowany

tematem. Z przyjemnością przeczytałem wiele

książek na temat okultyzmu, wszystko od Aleister

Crowley, przez "The Morning of the Magicians"

Bergiera, po "Book of Shadows". Książka Gary'ego

Lachmana "Turn Off Your Mind" była dla mnie

wspaniałym wstępem. Poza historycznymi książkami

na temat praktykowania okultyzmu, jestem również

wielkim fanem H.P. Lovecrafta. Jego wizje oraz oczywiście

jego negatywny stosunek do ludzkości, to świetne

źródło do pisania utworów.

Najczęściej przyjmuje się, że prekursorami takiej tematyki

w świecie już heavymetalowym był Angel

Jak wam się wydaje, udało by wam się zdobyć popularność

w 1975 roku? Pytam zarówno pod kątem muzycznym

jak i lirycznym - w świecie chylącego się

świata hippisowskiego takie treści jeszcze nie były

popularne.

Ha! Dobre pytanie. Wyobrażam sobie, że ludzie by się

nami interesowali, ale - podobnie do moich ulubionych

zespołów z tamtego okresu - prawdopodobnie wystraszylibyśmy

ludzi, bylibyśmy zamieceni pod dywan i

odkryci na nowo trzydzieści lat później - już wtedy,

gdy bylibyśmy już starsi i niezdolni do grania (śmiech).

Clip do "Hecate" zmontowaliście ze scen filmów z

czarownicami. Skąd taki pomysł? Co to za filmy?

Cóż, skoro jest to utwór o pociągających, acz budzących

strach, cechach wiedźm i czarnoksięstwa, chciałem

stworzyć wideo ukazujące swego rodzaju niebezpieczeństwo

i seksapil. Horrory z późnych lat sześćdziesiątych

i wczesnych siedemdziesiątych były idealnym

źródłem. Użyłem publicznie udostępnionego materiału

z filmów: "Blood Orgy of the She-Devils"

(1972), "Cry of the Banshee" (1970), "The City of

the Dead" (1960), "The Witches" (1966), "Doctor

Dracula" (1978), oraz "Kill, Baby, Kill" (1966).

Wasza płyta brzmi wręcz analogowo, a refreny nie

brzmią jak skopiowane i powielone w studio. Jak ją

nagrywaliście? Sięgnęliście po środki analogowe?

Nagrywaliście starą, naturalną metodą grając na

żywo w studiu?

Tak, to było nagranie w studio o prześmiesznej nazwie

"Seriously Adequate Studio". Inżynier, Alex Maiolo

to człowiek, z którym świetnie się współpracuje. On

naprawdę wie, których wzmacniaczy, mikrofonów i technik

nagrywania użyć, żeby pomóc nam w osiągnięciu

idealnego brzmienia. Pieszczotliwie nazywamy Alexa

"piątym okiem". Nagrania nie są w stu procentach analogowe,

ale t z pewnością było old-schoolowe podejście

- to jest, zespół siada i gra do wyczerpania przy minimalnej

ilości mikrofonów. Dodane później były główne

gitary, wokal i psychodeliczne efekty. Nic nie było

skopiowane i wklejone.

Podejrzewam, że wydajecie także wasze płyty na

winylach. Dla wielu grup nurtu "starego-nowego"

metalu i hard rocka to nośnik numer jeden, często wydawany

w większym nakładzie niż CD.

Nasza wytwórnia Soulseller Recods jest na tyle miła,

by wydawać naszą muzykę zarówno na jak i na CD, jednak

kopii winylowych jest ograniczona ilość. Obie

wersje wydają się sprzedawać całkiem dobrze na naszych

koncertach, ale tak, ludzie bardzo się cieszą, gdy

widzą, że również oferujemy winyle. Sam jestem winylowcem,

to ekscytujące słyszeć swoją muzykę na moim

ulubionym nośniku.

więc nie sięgać do czasów, kiedy metal stał się rozwiniętym

gatunkiem? Co jest takiego w tym graniu z

przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,

czego nie ma w metalu lat osiemdziesiątych?

Dla mnie faza "proto-metal" jest właśnie tym, fazą. Nie

sądzę, że jest to koniecznie nazwa gatunku. To jedynie

łatwy sposób na opisanie swojego brzmienia. To od razu

sugeruje ludziom, że masz do niego nieco klasyczne

podejście. Tubowe wzmacniacze, pentatoniczne skale,

czysty śpiew, tego typu rzeczy. Mimo, że nazwy podgatunków

muzyki bywają przesadne i komiczne, sądzę,

że są przydatne. Mówiąc, że jest się po prostu zespołem

metalowym pozostawia sporo miejsca do dywagacji.

Najprawdopodobniej ludzie będą się dopytywać:

"Gracie death metal? Black metal? Doom metal? Klasyczny

Metal?". Warto również wspomnieć, że Demon

Eye zajmuje się pisaniem i graniem muzyki, którą my

znamy i kochamy. Nie chcemy ograniczać się do niczego

konkretnego. W trakcie dnia zaczynam od klasycznego

Sabbath, przez "Holy Mountain" Sleep,

"Heartwork" Carcass, później prawdopodobnie na dokładkę

puszczę sobie ścieżkę "Velvet Underground"

albo Johna Carpentera. Jako muzyk sądzę, że dobrze

Foto: Demon Eye

Witch i Pentagram. To także jedne z waszych inspiracji?

Pentagram jest ogromną inspiracją dla zespołu. Pewien

przyjaciel zapoznał mnie z nimi wiele lat temu.

Udało mu się zdobyć ich wczesne dema, które później

zostały przekazane Relapse Records, by zrobić z nich

fantastyczny "First Daze Here". Całkowicie wgniotły

mnie w fotel. Kochałem w nich wszystko, ich wzniosły

sposób komponowania, rozpacz i desperację, wspaniały

wokal Bobbiego, fakt, że ich muzyka była tak

intensywna i ciężka, ale nadal bardzo fajna i dostępna.

Pentagram to legendarny zespół.

Kto wpadł na pomysł tak świetnej, oszczędnej a jednocześnie

wyrazistej okładki? To odręczny rysunek?

Tę okładkę stworzył dla nas utalentowany artysta

imieniem John Hitselberger. To zabawna historia.

udałem się do jego domu, żeby przedyskutować temat

okładki. Tak się złożyło, że na ścianie miał on ręcznie

rysowany obraz do "Collector of Souls". Wskazałem

na niego i zapytałem, czy możemy wziąć właśnie to. O

spytał: "naprawdę?!". To było całkowicie przypadkowe.

Nasza wytwórnia zasugerowała motyw fioletowy, jako,

Gdzie najczęściej koncertujecie? Gracie występy na

festiwalach poza koncertami klubowymi? Dostajecie

propozycje grania na festiwalach stricte metalowych

czy ten gatunek ma już taki obszar, że występujecie

w otoczeniu grup grających podobną muzykę?

Do tej pory nie graliśmy na żadnym Europejskim festiwalu,

ale liczymy na to, że to się zmieni. Tu, w Ameryce,

graliśmy na Hopscotch Music Fesiwal obok

High on Fire, Witch Mountain i Suberosa. Całkiem

niedawno graliśmy na Eye of the Stoned Goat Fe-stival

w Nowym Jorku z Brimstone Coven, Blackout,

Mos Generator, Golden Grass i wieloma, wieloma

innymi wyśmienitymi zespołami. Tu, w Północnej Karolinie,

gdzie mieszkamy, zazwyczaj gramy i w każdej

spelunie i ekstrawaganckim teatrze rewiowym, które

zgodzą się nas ugościć. Tak czy inaczej, zabawa jest

przednia bez względu na miejsce.

Jak wyobrażacie sobie Demon Eye za piętnaście lat?

Fascynacja początkami heavy metalu jest tak silna,

że przetrwa i będzie wam towarzyszyć przez lata?

Mam nadzieję, że będzie niezbyt gruby, łysy i siwy

oraz nadal z wystarczająco silnymi plecami do targania

naszego sprzętu (śmiech). Szczerze, robimy, co robimy

z dnia na dzień, zawsze pamiętając, by dobrze się bawić

i nie przychodzi nam na myśl, by przestać.

Dzięki za poświęcony nam czas!

Dziękuję! Mam nadzieję spotkać was wszystkich kiedyś

osobiście!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

16

DEMON EYE


Debiut po 26 latach

W pierwszej chwili pewnie myślicie, że mowa o polskim Sorcererze? Nie, to

szwedzka grupa, która powstała w 1989 roku, wydała dwie demówki i... zamilkła. Z jednej

strony szkoda, ile w tym długim okresie mogliby wydać płyt! Nie było to jednak możliwe,

bo gitarzysta udzielał się w Tiamat, wokalista w Lion's Share, a reszta składu przepadła w

innych kapelach. Z drugiej strony może i dobrze, to dopiero teraz, w ostatnich latach, wychodzą

znakomite szwedzkie płyty z pogranicza klasycznego metalu. Może Sorcerer czekał

na swój czas?

HMP: Słuchając waszej płyty po raz pierwszy zastanawiałam

się skąd znam ten znakomity głos. Dopiero,

kiedy przeczytałam, że wokalistą jest Anders

Engberg zorientowałam się, że znam oczywiście z...

Twilight! Dlatego zanim zapytam o Sorcerer, chciałabym

zapytać, jak Anders wspomina lata spędzone

z Twilight?

Johny Hagel: Anders udzielał się w Twilight sesyjnie.

Twierdzi, że jedynie śpiewał na płycie, ale były również

prowadzone rozmowy na temat jego udziału w

występach na żywo. Do tego jednak nigdy nie doszło.

Anders nie tylko dysponuje świetną barwą, ale śpiewa

świetne linie wokalne. Te w Sorcerer niemalże

"tworzą" samą muzykę, jako że riffy są bardzo ascetyczne.

Kto jest odpowiedzialny za te znakomite linie

wokalne? Sam Anders jako wokalista?

Autorami tekstów i linii melodycznych jest Anders i

jego kumpel, Conny Welén. Jestem bardzo zadowolony

z efektów ich pracy, odwalili kawał dobrej roboty.

wyeksponowanym wokalem w miksie płyty ma

ogromne szanse na zyskanie jeszcze jednego atutu.

Inspirację czerpiemy zewsząd, z muzyki, filmów, historii

i wielu innych źródeł. Z kolejnego albumu

chcielibyśmy wyciągnąć o wiele więcej, kto wie, co

przyniesie przyszłość.

Jestem pod wielkim wrażeniem brzmienia "In the

Shadow...". Nie znając waszego pochodzenia, jedynie

słuchając płyty, mogłabym sobie rękę uciąć, że

pochodzicie ze Szwecji. Jak to jest, że szwedzkie

zespoły zawsze brzmią tak doskonale? (śmiech)

(Śmiech), Nie wiem. Może mamy to w genach? Generalnie

uważam, że szwedzcy muzycy trzymają poziom,

zadowalają nas tylko najlepsze efekty naszej pracy.

dziewięćdziesiątych bylibyście zadowoleni z tego co

słyszycie na "In the Shadow..."? (śmiech)

Gdybym usłyszał ten album w latach dziewięćdziesiątych,

nie uwierzyłbym własnym uszom. Myślę, że to

najlepszy materiał, jaki stworzyłem.

Wasza płyta zbiera bardzo dobre recenzje (moim zdaniem

słusznie, mi się jej słucha znakomicie). Czujecie,

że teraz możecie "spocząć na laurach" czy wręcz

przeciwnie, dostaniecie energii do nagrywania jeszcze

doskonalszej, kolejnej płyty?

Nie mamy wpływu na to, jak o nas piszą. Ale mogę z

pewnością powiedzieć, że dostawanie dobrych opinii

nie boli, mamy naprawdę dużo pozytywnej energii,

więc już prowadzimy rozmowy na temat następnego

albumu.

Widziałam, że na razie widnieje jedynie jedna data

waszego koncertu. Podejrzewam, że będąc pod skrzydłami

Metal Blade niedługo podacie trasę koncertową?

Zainteresował się wami może festiwal Keep it

True, który specjalizuje się w odnalezionych po latach

zespołach z przeszłości?

Kilka tygodni temu graliśmy w Sztokholmie i było

świetnie. Na chwilę obecną mamy potwierdzone występy

na dwóch festiwalach, Dutch Doom Days

(Rotterdam) w październiku i Hammer of Doom

(Niemcy) w listopadzie. Jest jeszcze kilka niepotwierdzonych

gigów, plus liczymy na udział w przyszłorocznych

festiwalach.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Wiem, że muzycy nie przepadają za porównaniami

do innych grup, ale o dwa muszę zapytać (śmiech).

Moim zdaniem najciekawszym numerem pod względem

linii wokalnych na "In the Shadow..." jest

"Sumerian Script". Jak dla mnie jest to połączenie

śpiewu Dio w "Stargazer" z klasycznym epickim metalem.

To świadoma inspiracja tym wielkim utworem?

Nie bardzo. Wszyscy uwielbiamy Rainbow, wiem też,

że Anders jest wielkim fanem wokalu Ronnie'go James'a

Dio, jednak to kompletny przypadek, że kawałek

przypomina "Stargazer". Jako muzycy, nigdy nie

staramy się kopiować innych kapel.

Z kolei "Lake of the Lost Souls" to dokładnie ten

rodzaj "doomu", który mi odpowiada, będący w zasadzie

bardzo spowolnionym epickim, heavy metalem

z subtelną linią wokalną. Ostatnimi lat wielkie

wrażenie robi na mnie niemiecki Atlantean Kodex i

mam wrażenie, że wasz "Lake of the Lost Souls" jest

ulepiony z tej samej gliny, co utwory tego zespołu.

Jakie jest wasze zdanie?

Jeśli chodzi o Atlantean Kodex, to słyszałem kilka

kawałków, ale to wszystko. Jeśli mówisz, że to dobra

rzecz, z chęcią zagłębię się w temat.

Koniecznie! Tytuł waszej płyty brzmi jak nazwa

zbioru opowiadań, które łączy wspólny wątek - w

tym przypadku pogańskich czy wręcz demonicznych

rytuałów. Rzeczywiście taki był zamysł tego tytułu?

Tak jakby. Założeniem było, aby tytuł łączył w sobie

konotację z warstwą liryczną albumu oraz pasował generalnie

do zespołu. Sorcerer nigdy nie będzie kapelą

upolitycznioną, są grupy, które robią to lepiej.

Bardzo często nieodłączną tematyką doom metalu

jest okultyzm. Wy ten tekstowy kierunek wytyczyliście

już na początku swojego istnienia. Jak to się stało,

że pozostaliście mu wierni powracając po tylu latach?

Wszyscy chcemy, żeby Sorcerer pozostał Sorcererem.

Oczywiście nie wykluczam zmian, jednak przede wszystkim

chcemy być wierni dorobkowi kapeli. Podchodzimy

do tego poważnie i nie planujemy drastycznie

modyfikować brzmienia zespołu w żadnym aspekcie.

Czyli siadając do nagrywania płyty nie mieliście dylematów

"czym Sorcerer powinien być", sprawa była

tak jasna, że w zasadzie nie było o czym dyskutować?

Nie, wszystko było i jest krystalicznie jasne. Potem

oczywiście mogliśmy sobie pozwolić na dodanie kilku

nowych smaczków (myślę, że tak właśnie zrobiliśmy

przy nagrywaniu tej płyty).

A skąd czerpaliście inspiracje? Nie myśleliście nad

tym, żeby jeszcze bardziej rozwinąć warstwę tekstową?

Zespół z takimi warunkami wokalnymi i

Foto: Hasse Linden

Dzięki temu, że brzmienie jest ascetyczne i surowe, a

jednocześnie wielowymiarowe, można się delektować

niemal każdym detalem płyty np. basem w utworze

tytułowym, ciekawą gitarą w "Pagans Dance" czy

znakomitym wokalem. "In the Shadow..." jest waszą

pierwszą pełną płytą po latach istnienia. Stawia-liście

sobie jakąś konkretną płytę za wzór jeśli chodzi o

brzmienie?

Nie, nie stawialiśmy sobie za wzór żadnego konkretnego

wydawnictwa, no… może "Mob Rules" Black Sabbath,

to album, który każdy z nas uwielbia. Każdy

kawałek powstawał w ten sam sposób. Zajmowałem się

nagraniem demo każdego kawałka, następnie przedstawiałem

je gitarzyście Kristianowi i razem pracowaliśmy

nad materiałem. Niektórym kawałkom brakowało

refrenów, inne nie miały bridge'ów… i tak to się

toczyło. Następnie nagrywaliśmy demo dla Andersa i

Conny'ego, żeby mogli napisać teksty i dopasować

linie melodyjne. Potem była kolej nagrań z bębnami i

tak dalej.

Jak bardzo różni się wasza wizja Sorcerer dziś, od

tego co było w latach dziewięćdziesiątych? Wy z lat

SORCERER 17


Enforcer, Ambush czy Air Raid. W tym roku dostaniemy

prawdopodobnie nowe wydawnictwa od

Katana, Steelwing i Nocturnal Rites, wymieniając

tylko kilka. Rywalizacja, tutaj w Szwecji, jest bardzo

zawzięta, ale jestem bardzo zadowolony, mogąc brać

udział w tym metalowym poruszeniu. Świetnie, że

tyle zespołów zachowuje brzmienie i podejście jak w

latach 80-tych.

HMP: Witajcie Lancer, po piewsze gratuluję nowego

albumu! Świetna robota! Czy uważasz, że ta

płyta jest lepsza niż poprzednia?

Isak Stenvall: Hello! Wielkie dzięki! Pierwszy album

jest dobry, ma swój urok, ale nowa płyta to dopiero

solidny metalowy krążek, z którego jsteśmy

bardzo dumni. Obie brzmią i wyglądają naprawdę

nieźle, lecz teraz wszystko jest lepsze: kawałki, aranżacje,

produkcja i sposób, w jaki gramy.

Wasze poczucie melodii jest niesamowicie chwytliwe.

Słuchając "Second Storm" nie sposób się nudzić.

Co jest dla was najważniejsze w tworzeniu

nowych kompozycji?

Jest mnóstwo istotnych rzeczy. Po pierwsze refren

musi być zapamiętywalny i musi tworzyć moment

kulminacyjny utworu. Zwrotki muszą płynnie przenosić

słuchacza do bridge'u, a ten powinien być zapowiedzią

tego, co ma nastąpić. Kiedy przychodzi

pora na refren, ten powinien po prostu zmieść. Ważny

jest tytuł utworu, bo to on kreuje ogólny nastrój

i atmosferę kawałka. Oprócz tego potrzeba fajnych

solówek i riffów. Dobra piosenka Lancer to taka,

gdzie jest zarówno melodia jak i niezbędna moc. Zapomniałbym

o tym, że bardzo ważne jest również intro

i outro oraz oczywiście teksty! Słowa powinny

tworzyć harmonię z linią wokalu przez cały czas.

Chyba nikt nie lubi być porównywany lecz dla

mnie Lancer to doskonały miks niemieckich power

metalowych kapel lat 80-tych jak Helloween,

Scanner, Chroming Rose z Iron Maiden. A Ty jakbyś

określił waszą muzykę? Zgadzasz się w ogóle

z moim porównaniem?

Świetnie, że wspomniałeś o

tych old schoolowych

zespołach, to właśnie

jest brzmienie, do

którego jest nam

bardzo blisko.

Chcemy ściągnąć

power metal ponownie

do jego korzeni.

Ten rodzaj

muzyki wziął

swoją formę z melodyjnego

brzmienia

Iron

Maiden i to jest

właśnie to, z

czego biorę

swoje inspiracje.

Dodając

do tego szybkie

i melodyjne wokalizy,

otrzymasz

właśnie Lancer.

W i e m ,

że jesteście

z Arviki,

miejscowości

z której wywodzi

się i

swoją działalność

zaczynał

również

E n f o r c e r .

Z n a c i e

18 LANCER

Czyli właściwy power metal prosto ze Szwecji!

Czy ktoś jeszcze pamięta, jak brzmiał europejski power metal u jego początków?

Wyobraźcie sobie brawurowe połączenie pierwszych płyt Scanner, Chroming Rose, Blind

Guardian, Helloween z Iron Maiden! Dla piątki Szwedów lata 80-te są ciągle żywe i stanowią

wspaniałą inspirację. Właśnie wydali swój drugi album "Second Storm", o którym może być

już niedługo głośno. Więcej dowiecie się z wywiadu, który przeprowadziłem z sobowtórem

Bruce'a Dickinsona, czyli panem Isakiem Stenvallem.

tych kolesi?

Nie, nie znamy ich osobiście. Nie wywodzimy się

również bezpośrednio z Arviki. Przeprowadziliśmy

się tam z powodu działającej na miejscu Akademii

Muzycznej. To w szkole właśnie powstał zespół.

Olof z Enforcera studiował inżynierię dźwięku, gdy

byłem na pierwszym roku. Odbywali próby w tym

samym budynku co my podczas ich przerw w trasie.

Świetny zespół!

Jakie jest znaczenie tego wszędobylskiego ptaszyska?

Po co wam ten struś czy co to w ogóle jest?

To zajebiste, szybkie i potężne zwierze. Kiepsko i

nieco lamersko wyskakiwać z kolejnym zombie, czaszką,

wojownikiem, smokiem czy rycerzem jako maskotką.

Struś jest o wiele fajniejszy… szybszy i silniejszy!

Masz jakieś ulubione kawałki na nowej płycie?

Wszystkie są moimi ulubionymi! Wiele pracowaliśmy

przy każdej piosence, więc nie jestem w stanie

wybrać jednej jako najlepszej. Kocham je wszystkie!

Pogadajmy o kolesiach, którzy chowają swoje głowy

w piasek. O czym właściwie jest teledysk i piosenka

"Masters and Crowns"?

Ludzie z głowami w piasku to humorystyczne odniesienie

do typowej dla strusia pozy. Tekst traktuje

o zaśpelpionej populacji i ta scena świetnie pasowała

do tego tematu. Tematu ludzi, którzy tylko podążają

za wolą swoich liderów. Piosenka jest o zmianach,

rewolucji jaśniejszej przyszłości.

Szwedzka scena zawsze była i ciągle jest bardzo

mocna. Jak się czujesz mogąc być jej częścią i

współtwórcą?

Bardzo lubię szwedzkie zespoły jak Bloodbound,

Jaka jest największa muzyczna inspiracja Isaka

Stenvalla i dlaczego jest nią Bruce Dickinson?

Mam wiele źródeł inspiracji. W pisaniu kompozycji

jest to Steve Harris, Tobias Sammet, Kai Hansen,

Joey Tempest i Freddie Mercury. W śpiewaniu jest

to Bruce Dickinson, Michael Kiske i Joacim Cans.

Jako frontman muszę powiedzieć, że jest to Bruce

Dickinson. To prawdziwy artysta i genialny wokalista.

Bruce wisi na moich ścianach i jest w moim

odtwarzaczu już dwadzieścia lat. Jest niczym członek

rodziny, (śmiech!) Kiedy jako dzieciak słuchałem

i oglądałem Iron Maiden, miałem już jasny i

klarowny scenariusz. Popatrzcie na tego gościa! Tak

właśnie heavy metalowy wokalista powinien brzmieć,

tak się poruszać, a jego fryzura jest po prostu

najlepsza na świecie!

Słuchając "Children of the Storm" byłem zaskoczony,

że to nie jest jakaś nowa piosenka Iron Maiden.

Właściwie to moglibyście sprzedać im teraz

kilka pomysłów. Co o tym myślisz?

(Śmiech), genialnie! Od kiedy ani Iron Maiden, ani

Helloween nie robią już tego typu piosenek uważam,

że fajnie jest zrobić coś w tym klimacie. Niektórzy

mówią, "hej, znajdźcie swoje własne brzmienie",

ale do cholery, to jest właśnie to, jak powinien

brzmieć heavy metal, jeśli jest dobrze zrobiony. Powinny

być czadowe riffy, fajne wysokie wokale, dużo

solówek i dudniąca perkusja. To jest właśnie muzyka,

którą kocham, to właśnie dlatego mam ten zespół

i dlatego piszę właśnie takie piosenki.

Na płycie macie też epicki numer zatytułowany

"Aton". To długa, rozbudowana kompozycja z kapitalnym

refrenem. Macie więcej tego typu rzeczy w

swoim repertuarze?

Na debiucie mamy kawałek "Seventh Angel", który

jest w wolnym, spokojnym tempie. To również epicka

kompozycja, ale "Aton" jest bardziej złożony.

Wiedziałem, że chcę stworzyć długi kawałek składający

się z wielu części. Proces pisania nie miał końca,

ale w końcu numer był gotowy z czasem trwania

dziesięć minut. Niektórzy mówią, że jest przydługi,

inni że jest kapitalny. Osobiście lubię każdą jego

część, jego brzmienie. Jamm'ujące bluesowe solo w

środku jest po prostu fantastyczne!

Foto: Lancer

Planujecie zrobić kolejne

teledyski?

Zrobiliśmy już dwa klipy

i jeden lyric video

do nowej płyty. "Masters

and Crowns",

"Iwo Jima"

oraz "Behind the

Walls" (lyric).

Możliwe, że

zrobimy coś w

rodzaju kompilacji

naszych

klipów z koncertów

do jednej

z piosenek.

To byłoby

niezłe.

Czemu zmieniliście

wydawcę?

Mieliśmy

szansę dostać

się do większej

wytwórni i skorzystaliśmy

z tego.

Gracie dużo koncertów

zarówno w

Szwecji jak i za


granicą?

Głównie koncertujemy w Szwecji, ale mamy nadzieję,

że będziemy mogli siać spustoszenie również

za granicami w niedalekiej przyszłości.

Patrząc na was odnoszę wrażenie, że wizerunek

odgrywa dość ważną rolę podczas wystąpień scenicznych.

To kreacja, czy tak też nosicie się na co

dzień?

Nie noszę ćwieków i kowbojek na codzień, to dość

niewygodne. Ale za to ubieram obcisłe dżinsy, high

topy, koszulki z kapelami i skóry albo dżinsowe katany

każdego dnia. Typowy zestaw dla fana metalu.

Kiedy wchodzę na scenę, chcę nieco rozwinąć ten

styl. Sam projektuję i szyję sobie ubrania. To jedna

z fajniejszych rzeczy, które możesz robić, będąc w

tego typu zespole.

Wiesz cokolwiek o polskiej scenie metalowej? Może

masz jakieś ulubione zespoły?

Lubię Vader, to pierwsza rzecz jaka przychodzi mi

na myśli jeśli słyszę "Polska". No i Behemoth, też są

zajebiści.

Macie jakieś plany koncertowe do promowania

"Second Storm"?

Narazie mamy zabukowane występy tylko w Szwecji,

koncertowe rozmowy są w toku, ale czekamy, aż

znajdziemy coś odpowiedniego dla nas. Jestem przekonany,

że zrobimy jakąś europejską trasę, ale jeszcze

nic nie jest do końca postanowione. Wszystko

zależy od tego, jak płyta zostanie przyjęta. Jeśli polscy

metalowcy ją polubią, przybędziemy i do was!

Kto jest głównym kompozytorem? A może wszyscy

na równi uczestniczycie w procesie tworzenia

nowych utworów?

Fredrik i ja napisaliśmy "Children Of The Storm" i

"Iwo Jima", poza tym ja odpowiadam za komponowanie

materiału. W większości piosenki są prawie

gotowe, kiedy pokazuję je pozostałym członkom

zespołu. Wtedy każdy dodaje coś od siebie i kawałek

zaczyna brzmieć znacznie lepiej, niż moja pierwotna

wersja demo. Piszę większość materiału, ale to cały

zespół jest odpowiedzialny za brzmienie Lancer.

Co sądzisz o nowych, nowoczesnych zespołach power

metalowych?

Jest kilka nowych power metalowych zespołów, które

lubię np. ShadowQuest i Veonity, oprócz tego

większość dobrych power metalowych kapel wydało

już kilka płyt. Lubię Stormwarrior, ale oni w sumie

są już na scenie dosyć długo. Większość nowych power

metalowych grup jest albo zbyt ckliwa, albo zbyt

progresywna i mroczna jak na mój gust. Właśnie dlatego

powołaliśmy do życia Lancer, aby podnieść flagę

właściwego power metalu!

Dzięki za wywiad. Osobiście życzę wam powodzenia

i abyście zyskali rozgłos na jaki niewątpliwie

zasługujecie. Wasze ostatnie słowa…

Jestem szczęśliwy móc to słyszeć. Dzięki wszystkim

polskim headbangerom za trzymanie sceny metalowej

przy życiu!

Przemysław Murzyn

Silniejsi niż

kiedykolwiek!

HMP: Pomimo początków zespołu sięgających jeszcze

wczesnych lat 80-tych ubiegłego wieku wygląda

na to, że właściwie debiutujecie za sprawą albumu

"Once Upon A Time... In Hell!" po raz drugi?

Leni Anderssen: Dokładnie. Bo minęło już ponad 25

lat od wydania debiutu. Każdy z nas ewoluował i znalazł

inne muzyczne inspiracje. Ale wciąż jesteśmy

Drakkar!

Z racji dużego doświadczenia macie skalę porównawczą:

łatwiej było takiemu zespołowi jak Drakkar

funkcjonować i przebić się wtedy czy w obecnych czasach?

Niezupełnie. Przedtem, cały ten proces nagrywania w

prawdziwym studio był naprawdę drogi. Po tym trzeba

było rozsyłać taśmę z nagraniem po całym świecie, żeby

móc znaleźć wytwórnię - bez niej było się nikim.

Teraz mamy o tyle dobrze, że nagrywamy we własnym

domowym studio i wysyłamy wszystko co powstało do

wytwórni przez e-mail, albo wydajemy album sami.

Największą zagwozdką dzisiaj są wszystkie te tysiące

zespołów na całym świecie i znalezienie pomiędzy nimi

swojego miejsca!

Zaczynaliście grać w czasach największej popularności

heavy metalu. Dość szybko nagraliście kasetę

demo, która stała się dla was przepustką do dalszej

kariery - to dzięki jej producentowi Rudy'emu Lennersowi,

którego zespół Steelover miał wtedy kontrakt z

Mausoleum Records, zyskaliście zainteresowanie tej

firmy i jej szefa Alfie Falckenbacha?

Nigdy nie zdołamy wyrazić swojej wdzięczności Rudy'

emu... Ten koleś był dla nas jak anioł stróż. Mówił

nam co robić, jak pracować i pokazał nam w profesjonalny

sposób, jak podążać przed siebie. Współpraca z

Mausoleum w owym czasie miała na nas naprawdę

inspirujący wpływ, w dla nas była to najprostsza droga,

bo mieli siedzibę w Belgii.

Wygląda jednak na to, że dał wówczas o sobie znać

pech, bo Mausoleum w 1986r. zbankrutowała i zostaliście

na lodzie?

Nie do końca, bo tylko nasze pierwsze demo było wydane

pod ich szyldem. Po kilku gigach w naszej części

Mimo tego, że korzenie tego belgijskiego

zespołu sięgają 1983r. określanie

ich mianem weteranów wywołuje

dość zdecydowaną i negatywną

reakcję frontmana, uzasadnioną zresztą

zawartością powrotnego albumu

"Once Upon A Time... In Hell!" Jeśli

więc lubicie oldschoolowy power/

speed metal z lat 80-tych sprawdźcie

tę płytę i zerknijcie co miał do powiedzenia

na jej temat wokalista

Leni Anderssen:

Europy postanowiliśmy stworzyć nasz pierwszy album

"X-Rated" i znaleźliśmy lepsze warunki kontraktowe w

Sony Musidisc w Paryżu. Dla nas właśnie ten moment

był naszym prawdziwym początkiem.

Kończąc temat Mausoleum: obecnie jest ona ponownie

aktywna, w ramach Music Avenue Group - nie

myśleliście by wydać właśnie w niej "Once Upon A

Time... In Hell!"?

Nie mieliśmy z nimi zbytnio kontaktu... Szukaliśmy

niezłej wytwórni, ale ambitnej... Goście ze Spinal Records

dali nam dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. Po

prostu odpowiedzieli "tak"! Już po pierwszej rozmowie

wiedzieliśmy, że w nas uwierzyli i zrobili wszystko,

czego potrzebowaliśmy. Liczymy na powtórkę z nimi!

W sumie wszystko pozostało w ojczyźnie, bo Spinal

Records to też belgijska firma (śmiech). Ale w 1986

pewnie nie było wam do śmiechu, bo trzeba było zaczynać

jakby od nowa - to dlatego szybko przygotowaliście

kolejne demo, by zainteresować potencjalnych

wydawców?

Prawda - tak zrobiliśmy.

Padło na francuską, dość prężnie wówczas działającą

New Musidisc i w 1988r. debiutancki album Drakkar

ujrzał światło dzienne, co było chyba dla was spełnieniem

marzeń?

Tak, ale niestety, sen szybko przerodził się w koszmar...

Zła dystrybucja w zachodniej Europie, niezdeklarowana

we wschodniej i południowej Ameryce, no i

sam wiesz... sądy, prawnicy... przez to brak możliwości,

żeby gdziekolwiek podpisać kontrakt... no i zespół

się rozpadł.

Sporo wtedy koncertowaliście, w tym z gwiazdami

takimi jak Metallica, Queensryche, Overkill czy Slayer,

pojawialiście się na festiwalach, uznawano was

za jeden z bardziej obiecujących zespołów europejskiego

speed metalu - co poszło nie tak, że wkrótce po

tym zespół zawiesił działalność?

Tak, to była jedyna dobra rzecz, którą wiążę z ludźmi

z Musidisc. Wszystkie te supporty dla tak wielkich zespołów

i wszystkie koncerty z trasy przez Europę... Te-

Foto: Drakkar

DRAKKAR

19


20

raz powrót jest troszkę łatwiejszy, bo sporo ludzi zna

naszą nazwę z tamtego okresu... Jakby to ująć, to otworzyło

nam trochę drzwi.

Kilkakrotnie jednak wznawialiście działalność, zwykle

jednak na krótko, co kończyło się zwykle tylko

koncertami - nie mieliście dość motywacji czy czasu,

by spróbować stworzyć kolejny materiał Drakkar,

chociaż nagranie demo w 1999r. można chyba poczytywać

jako początek tego procesu?

Tak, próbowaliśmy... Ale wiesz, to musi być odpowiedni

moment, z odpowiednimi ludźmi - no i trzeba

przyznać, że to akurat nie był ten moment. Teraz jesteśmy

silniejsi niż kiedykolwiek! Trzech staruszków i

trzech nowicjuszy znalezionych na belgijskim metalowym

rynku, oraz wieloletni przyjaciele... i mamy swój

dream-team! (śmiech). Nie wyobrażasz sobie, jak cenne

są nasze przyjaźnie i te wszystkie dobre chwile, których

dzisiaj doświadczamy.

Dlatego trzy lata temu wszystko potoczyło się inaczej,

uznaliście, że kolejnej takiej szansy może już po

prostu nie być, bo w końcu nikt z czasem nie młodnieje,

wręcz przeciwnie?

Mamy gdzieś czas i te wszystkie lata... Robimy co

chcemy! Przeczytaj recenzje z naszych występów...

wszyscy piszą "tyle mocy, tyle energii"! Wiesz, jak to

czasem mówię, stare lwy nigdy nie umierają! Myślisz,

że goście z Iron Maiden albo Judas Priest są za starzy

żeby grać? Są starsi od nas! (śmiech)

Zaczęliście od ponownego nagrania i wydania waszego

debiutanckiego albumu. Dlaczego zdecydowaliście

się na ten krok i zmienienie oryginalnej kolejności

utworów?

A czemu by nie?

Dodaliście też dwa kolejne, pochodzące z demo 1990:

"You're Not Alone" i "To My Dead Friends" - czemu

nie pomyśleliście przy tej okazji o innych wczesnych

kompozycjach?

Te kawałki były zaplanowane na drugi album... i nigdy

nie zostały wydane, jak już wcześniej wspomniałem...

pomyśleliśmy, że będzie zabawnie jeżeli wstawimy je

na demo.

Ciężko pracuje się nad płytą po tylu latach przerwy?

Ani trochę. "Yerushalayim", "Lost" i "Never Give Up"

napisaliśmy w trzy dni. Chęć była spora, mieliśmy tyle

do powiedzenia! To była siła i bunt, żeby stworzyć coś

wielkiego...

Trafiły na nią jakieś starsze utwory/pomysły, czy też

wszystko co trafiło na "Once Upon A Time... In

Hell!" to nowy materiał?

Tak, oprócz głównego riffu "A Destiny That Does Not

Heal" - ten kawałek pochodzi z drugiego, nie wydanego

albumu.

Mieliście chyba sporo czasu na przygotowanie i nagranie

tej płyty, bo wytwórni szukaliście dopiero wtedy,

gdy dysponowaliście już gotowym do wydania

materiałem?

Tak, bo mieliśmy sobie do udowodnienia, że album będzie

wystarczająco dobry, no i jest! Osiem miesięcy pisania,

nagrywania, masteringu i ostatecznego wydania...

To niezbyt dużo czasu, żeby zrobić to porządnie.

To chyba też taki znak czasów, bo kiedyś wystarczyło

krótkie demo, czy nawet dobry koncert, by mieć

kontrakt, teraz wydawcy oczekują od zespołów znacznie

więcej?

Tak, być może, ale nie myślimy o tym, zawsze dajemy

z siebie wszystko w studio i na żywo!

Zawartość "Once Upon A Time... In Hell!" utwierdza

mnie w przekonaniu, że wciąż czujecie się bardzo

dobrze w tradycyjnym heavy/speed metalu - pewnie

nie kombinowaliście, nie próbowaliście na siłę unowocześniać

waszej muzyki, miało być słyszalne od

pierwszych sekund, że to właśnie płyta Drakkar?

Tak samo! Nigdy nie robimy kalkulacji. Jeżeli chodzi o

metal, Richy siedzi w death, Tytus w hardcore, Terry

w speed, Pat w hard rocku, Jonas gra w ProPain, no i

ja siedzę głównie w heavy... Zmiksuj cały ten skład i

masz "Once Upon A Time In Hell"!

Szkoda jednak, że nader często perkusja na tej płycie

brzmi zbyt sterylnie, za syntetycznie, np. w utworze

tytułowym czy "Angels of Stone". Wiem, że to teraz

niestety norma, ale w latach 80-tych - chociaż zdarzało

się też wiele płyt o słabszym brzmieniu, szczególnie

wśród debiutnatów czy wydanych przez małe firmy

- coś takiego by raczej nie przeszło?

Jonas jest perfekcyjny, kiedy gra... niektórzy mogą pomyśleć

że brzmi jak maszyna. W każdym razie, sami

DRAKKAR

nazywamy go maszyną wojenną! Z pewnością nie chcemy

nic zmieniać. Ani dźwięku... ani perkusisty.

(śmiech)

Jonas jest bardzo młody, ma zaledwie 27 lat - może to

miało wpływ na sound bębnów, bo przecież pewnie

inaczej nie pracował, jak z triggerami czy innymi

"udogodnieniami"?

A w życiu, to jego prawdziwa gra.

Dobrze przynajmniej, że reszta instrumentów brzmi

jak należy - wygląda zresztą na to, że nagraliście najlepszą

płytę w skromnej dyskografii zespołu, co pewnie

jest dla was powodem do dumy i radości?

Tak! Zwłaszcza dla mnie, bo przestałem śpiewać jakieś

15 lat temu. Musiałem się naprawdę narobić, żeby

wrócić na poziom, który wtedy reprezentowałem. Co

więcej, jestem dumny z napisania głównego wątku

"Once Upon (…)".

W tekstach też jest ciekawie: pierwsza wyprawa

krzyżowa ("Yerushalayim A.D. 1096"), rzeź hugenotów

w noc św. Bartłomieja w sierpniu 1572 r. ("Saint

Bartholomew's Night") czy historia mitycznej wieży

i jej zuchwałych budowniczych ("Babel") - unikacie

utworów o niczym, piosenka to nie tylko muzyka, ale

też i tekst?

Tak, potrzeba mi tego! Muszę się zatopić w utworze,

wczuć się w jego charakter. Muszę śpiewać coś, w co

wierzę, co akceptuję... Jak "Angels Of Stone", Nie rozumiem,

jak Watykan nic sobie nie robi z tematem podejrzanych

księży. Dzieci muszą być chronione!

Etniczna nstrumetnalna miniatura "Jubilation At

The King Nimrod's" to wprowadzenie do utworu

"Babel" i zarazem też chyba kolejny dowód na wasze

zainteresowanie historią, bowiem ów tytułowy Nimrod

to pewnie legendarny władca Mezopotamii?

Tak, to o nim mowa! Mam trzy pasje - po pierwsze:

muzyka. Po drugie: podróże. Po trzecie: historia. Każdego

roku biorę swój plecak i przemierzam świat by

nauczyć się czegoś o naszym świecie. Historia człowieczeństwa

jest wielką rezerwą na inspiracje do naszych

kawałków... Krew, siła, smutek, słabość, knowania...

wszystko w naszej historii!

Sporo koncertujecie, tak więc pewnie okazji do konfrontacji

nowych utworów z publicznością nie brakuje?

Tak, a wszystkie nasze występy to rzeźnia. Nasi fani są

najlepszymi jakich znamy! Przez wszystkie lata bez nas

są wciąż z nami. Kontynuujemy tak samo jak za czasów

"X-Rated"... Dajemy z siebie wszystko, a oni robią

to samo! Znowu! Jesteście zajebiści! Kochamy was!

"Once Upon A Time... In Hell!" ukazała się kilka

miesięcy temu, tak więc teraz jesteście w trakcie promocji

tego materiału. Recenzje i opinie fanów utwierdzają

was w przekonaniu, że warto było poświęcić tej

płycie kawałek życia?

Tak, z pewnością nie niżej niż 7,5/10, to niewiarygodne

po tylu latach... Wiesz, jaki jest największy problem?...

Zrobić lepszy album. (śmiech) Ale już prawie

zakończyliśmy jego pisanie i z pewnością wiele ludzi o

nim usłyszy. I tym razem nie będziecie musieli czekać

tak długo. (śmiech)

Czyli kolejna płyta Drakkar to tylko kwestia czasu,

innej opcji nie bierzecie pod uwagę?

Początek 2016 roku. Dzięki wielkie za wsparcie, mamy

nadzieję że zobaczymy się niedługo gdzieś na naszej

trasie!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

HMP: Hej Booze Control! Co za świetna nazwa!

Co właściwie dla was oznacza?

David Kuri: Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy już ustaloną

datę pierwszego koncertu, zero piosenek i jakieś

osiem tygodni do występu. Nie myśleliśmy o tym za

wiele, nic nie planowaliśmy i wzięliśmy pierwszą rzecz,

która wpadła nam do głowy. Oczywiście teraz ta nazwa

jakoś na nas wpłynęła. Można z niej naprawdę wiele

wyczytać, co jednak odradzamy.

Lauritz "Lore" Jilge: Hej, nazwa ma w sobie nazwę

wódka, więc czego tu nie lubić?

Która wódka jest najlepsza i dlaczego polska?

(śmiech)

Lauritz "Lore" Jilge: Nie pamiętam. Pewnie dlatego,

że piję za dużo polskiej wódy.

Jendrik Seiler: Taka w plastikowych kubeczkach po

jogurtach. Lubimy pić łyżeczkami.

Gracie w oldschoolowym metalowym duchu. Skąd

ten wybór?

Jendrik Seiler: To muzyka, którą żyjemy i którą kochamy,

więc dlaczego nie wykrzyczeć tego prosto w

twarz każdego z całych sił?

Lauritz "Lore" Jilge: Nigdy nie mieliśmy jakichkolwiek

wątpliwości, że to muzyka, którą chcielibyśmy

grać, więc tak tez zrobiliśmy. Jako niemieckie post 80's

dzieciaki, w większej lub mniejszej mierze dorastaliśmy

na NWOBHM, więc oczywiste było, że chcemy robić

rzeczy pokroju Iron Maiden, Judas Priest czy Angel

Witch, ale w tym samym czasie powstawały tez wielkie

amerykańskie kapele jak Riot, Warlord i Manilla

Road. Oczywiście my też mamy wspaniałą niemiecką

tradycję w postaci zespołów takich jak choćby Helloween

("Walls of Jericho" niszczy!), wczesny Blind

Guardian i Accept.

"Heavy Metal" to wasz drugi pełny materiał. Czy

znajduje się na nim coś nowego w porównaniu do

poprzedniego wydawnictwa i EPki?

Jendrik Seiler: Pierwsze dwa wydawnictwa były nagrane

w piwnicy naszego perkusisty i zmiksowane

przez nas osobiście. "Heavy Metal" zajął nam zdecydowanie

więcej czasu. Dużo więcej czasu poświęciliśmy

na definiowanie, pisanie i generalnie pracę nad kawałkami.

Chcieliśmy nagrać płytę i jesteśmy z niej dumni.

To jest dokładnie to, czego oczekujemy od muzyki,

której sami słuchamy. Wielkie wyrazy uznania dla

Martina Schnella z Overlodge Recording Studio,

który dał z siebie wszystko, żebyśmy otrzymali dokładnie

takie brzmienie, jakie chcieliśmy.

Dlaczego zdecydowaliście się by nazwać płytę

"Heavy Metal"? Podczas jej słuchania lub chociażby

po wstępnych oględzinach okładki nikt raczej nie ma

większych wątpliwości, że ma do czynienia z heavy

metalem…

David Kuri: Siedzieliśmy u Steffena, kumpla naszego

basisty i piliśmy piwko. Ktoś powiedział: -"Hej ludzie,

chyba potrzebujemy tytułu do naszego nowego krążka

i może jakiegoś pomysłu na okładkę, co?" i perkusista

Lore powiedział: "Nazwijmy go Heavy Metal, mamy to

i można dalej pić. Serio." Dyskusja odnośnie do okładki

(którą stworzył niesamowity Dimitar Nikolov,

zdrowie stary!), wyglądała bardzo podobnie:

- Co dajemy na okładkę?

- Nie wiem. Coś metalowego. Wielkie maszyny wojenne,

gorące laski i może dinozaura z pistoletami.

- Striker już to zrobił.

- Ok, zatem bez dinozaura.

- Świetnie, ktoś piwko?

Ponadto, jeśli chcesz jednak uwierzyć, że włożyliśmy w

to więcej wysiłku - "Heavy Metal" jest częściowo koncept

albumem opartym na pracy H. G. Wellsa "War

Of The Worlds". Okładka obrazuje scenę długo po alternatywnym

zakończeniu noweli (którą wymyśliliśmy

sami), kiedy to ludzkość żyje w podziemiach, jak było

zasugerowane przez Artillerymana w 7 rozdziale (The

Man on Putney Hill), który posyła gońców z rzeczami,

których potrzebują ludzie - oczywiście jedzenie i rzeczy

codziennego użytku, ale także książki i relikty ze

starego świata, świata sprzed inwazji. Robot to marsjańska

maszyna wojenna. Dziewczyna, możecie ją nazywać

Jenna, jest jedną z tych gońców, ale jest naprawdę

"pro" i spędza więcej czasu na powierzchni niż

bezpośrednio pod nią. Ostatecznie skopuje marsjańskiej

maszynie tyłek. Ciągle to dopracowujemy.

Ciągle jesteście niezależni? Mam na myśli czy

znalazła się już jakaś wytwórnia, która chciałaby

wydać Wam album pod ich szyldem?

David Kuri: Ostatecznie wydaliśmy "Heavy Metal"

własnym sumptem. Później skontaktowaliśmy się ze

świetnym facetem imieniem Kay z niemieckiej wytwórni

Kernkraftritter Records (znaczy to mniej wię-


Nazwijmy płytę "Heavy Metal" i pijmy dalej!

O tym, że niemiecka scena zawsze była mocna, nikogo przekonywać nie trzeba.

Potwierdzają to młodzi Niemcy z Booze Control, którzy na pytanie o kondycje sceny w ich

kraju odpowiadają - "To wspaniałe dla nas, bo niezależnie w jakim mieście się znajdujesz,

zawsze jest garstka małych, świetnie kopiących tyłek heavy metalowych kapel, z którymi

możesz zagrać i potem wypić mnóstwo browarów!". Coś można jeszcze dodać?

cej coś w stylu "Nuclear Knight"). Wznowili album w

lutym 2015 roku i robią dla nas dobrą robotę jeśli chodzi

o dystrybucję i promocję. Mamy też wielkie wsparcie

od Fabiena z Infernö Records, który również stara

się nas promować. Zdrowie!

Głównym tematem waszych piosenek jest…?

Jendrik Seiler: We wcześniejszych piosenkach skupialiśmy

się głównie na głębokich oraz duchowych zagadnieniach

typu skóry, ćwieki, motocykle oraz także na

wielkiej przyjemności, jaką stanowi picie. Obecnie

skupiamy się na wszystkim co kopie porządnie tyłek.

Nie ważne czy jest to klasyczne czy nowoczesne science-fiction,

fantasy czy wielka kupa żelastwa.

Lauritz "Lore" Jilge: Albo wódka!

Foto: Booze Control

Niemiecka scena metalowa zawsze stała siłą. Jak

czujecie się, będąc jej częścią?

Jendrik Seiler: To wspaniałe dla nas, bo niezależnie w

jakim mieście się znajdujesz, zawsze jest garstka małych,

świetnie kopiących tyłek heavy metalowych kapel,

z którymi możesz zagrać i potem wypić mnóstwo

browarów! I oczywiście zawsze jest wystarczająco wielu

ludzi pod sceną. Nie musisz jechać 10 godzin, żeby

znaleźć kolejny, porządnej wielkości, metalowy tłum.

Macie jakieś ulubione "nowe" metalowe bandy?

Lauritz "Lore" Jilge: Wiele z nich. Świetnie jest móc

żyć w czasach, w których heavy metal znów rośnie w

siłę. Oczywiście wiele z nich wysoko dzierży swoje banery,

ale także wiele ma już swój wyróżniający styl.

Dotyczy to wszystkich począwszy od Skull Fist i Enforcer

do mniejszych zespołów takich jak Blizzen czy

Serpent. Oczywiście każdy ma swoje indywidualne

preferencje, ale ja za każdym razem bardzo się cieszę,

gdy widzę jakąś nową nazwę, bo to oznacza nic innego

jak to, że coraz więcej ludzi usłyszało wezwanie.

Znacie może jakieś zespoły z Polski?

David Kuri: Pewnie, macie tam trochę dobrych kapel!

Oczywiście są wielkie nazwy takie jak Behemoth, Decapitated

czy wielki Vader. Crystal Viper też są z

Polski, racja? Natknąłem się również na polskie zespoły

z lat 80-tych takie jak Turbo czy na przykład

Open Fire. Niestety nie mieliśmy jeszcze przyjemności

grać z żadną młodą heavy metalową kapelą z Polski.

Zdecydowanie planujemy to zmienić w przyszłym roku!

Z taką nazwą musicie mieć wiele szalonych historii…

Podzielcie się z nami tymi najbardziej szalonymi

momentami.

Jendrik Seiler: Była taka jedna historia z udziałem

Davida i ladyboya, w której brał też udział bardzo męsko

wyglądający paw… Ale David bardzo nie lubi o

tym mówić. Oprócz tego częstymi akcjami są zaginięcia

części do perkusji albo pak gitarowych na godzinę

przed wejściem na scenę, albo sytuacje, w których organizator

koncertu uświadamia sobie, że jednak nie lubi

heavy metalu i wyłącza prąd w połowie koncertu, albo

np. David dostający kopniaka w twarz od dziewczyny,

zabawiającej się z inna dziewczyna, za to, że powiedział

jej, że wygląda jak facet. To na pewno są momenty

do zapamiętania.

Co było najważniejszym punktem zwrotnym w

waszej historii?

Jendrik Seiler: Powiedziałbym, że póki co jest to

moment, w którym zdecydowaliśmy przejść od nagrywania

w piwnicy, zdjęcia listu gończego zrobionego w

naszym ogrodzie jako okładki i lokalnych wiejskich festynów

do profesjonalnego studia i okładki, a także

koncertów z innymi niesamowitymi zespołami NW

OTHM w Niemczech..

Lauritz "Lore" Jilge: Dla mnie każdy kolejny album

jest zawsze dużą chwilą, ponieważ jest to moment, w

którym poddajesz swoje piosenki ocenie. Gdy piszemy

nowego piosenki, to staramy się rozwijać nasz styl, będąc

jednocześnie wiernymi samym sobie i swoim fanom.

Więc moment, w którym nowe kawałki są "puszczone

w obieg" jest zawsze dla mnie ważny.

Czy graliście z jakimiś "dużymi" zespołami?

David Kuri: W przypadku większości dużych zespołów,

w szczególności będących w trakcie trasy, można

dostać tylko takie propozycje, na które do tej pory nie

było nas stać... Ale mieliśmy przyjemność spotkać

świetne zespoły na festiwalach, na których graliśmy,

np. Majesty czy Lost Society. Oczywiście byłi też

więksi headlinerzy, tacy jak Destruction, Grave Digger

czy Vader, ale nie wiem, czy można powiedzieć, że

"graliśmy z nimi". W zeszłym roku zagraliśmy kilka

koncertów klubowych ze świetnymi niemieckimi grupami

takimi jak Metal Inquisitor i Stallion. Kilka tygodni

temu dzieliliśmy scenę z Blazem Baleyem w

Hamburgu! Więcej jeszcze przed nami!

Jaki niemiecki zespół jest obecnie Waszym zdaniem

najlepszy i dlaczego?

David Kuri: Powiedziałbym, że Atlantean Kodex. Ich

kawałki są nadzwyczajnie dobrze napisane i zagrane.

Jendrik Seiler: Nie wiem, czy miałeś możliwość zobaczenia

Stallion na żywo. Nie ma opcji, żebyś obejrzał

ich występ po prostu jako widz. Oni potrafią zawładnąć

każdą sceną, na którą wchodzą.

Lauritz "Lore" Jilge: Attic to kolejny świetny niemiecki

band. Ich muzyka jest epicka jak cholera, a gdy widzisz

ich na żywo, od razu pochłania cię niesamowita

atmosfera.

Jakie plany na przyszłość?

Jendrik Seiler: Właśnie piszemy następcę "Heavy

Metal", który ukaże się na początku 2016 roku. Póki

co wychodzi nam bardzo heavy i jesteśmy gotowi na

to, co czas pokaże. Mamy też nadzieję zawitać do Polski

na kilka koncertów. Wiemy, że jesteście totalnie

zwariowanymi metalowymi maniakami!

Dzięki za wasz czas. Ostatnie słowa należą do

was…

Jendrik Seiler: Dzięki za świetne pytania. Naprawdę

mamy nadzieję spotkać was wszystkich na koncercie

już za niedługo.

David Kuri: Do zobaczenia na trasie!

Przemysław Murzyn

BOOZE CONTROL 21


HMP:

Lista zespołów

w których graliście bądź

wciąż gracie jest naprawdę imponująca,

ale wygląda na to, że czegoś wam jednak

w tym muzycznym życiu brakowało, skoro postanowiliście

założyć kolejny?

Chris "Professor" Black: Nie wiem, czy czegoś zabrakło,

ale definitywnie chcieliśmy stworzyć razem

trochę muzyki! Myślę że cała nasza trójka ma w

zwyczaju wrzucać za dużo pomysłów do jednej szuflady.

Aktor nie jest jednak zespołem jakich wiele, bowiem

wracacie w nim do korzeni ciężkiego rocka,

wczesnych lat 70-tych i początków kolejnej dekady?

No tak. Myślę, że nie zdziwisz się, jeżeli odkryjesz

większość naszych inspiracji w tamtych czasach.

Ale tak szczerze mówiąc, to nigdy nie rozmawialiśmy

ze sobą na ten temat. Większość inspiracji biorę

z tego co robimy w Aktor. Kawałki są wystarczająco

dopracowane, kiedy przychodzą do mojej

skrzynki. Wtedy dodaję trochę od siebie, a gdy to

robię, próbuję zamknąć wszystkie połączenia z zewnętrznym

światem.

To zarazem też chyba wasz świadomy bunt przeciwko

komercjalizacji muzyki popularnej, przeciwko

temu, co nachalnie wręcz prezentują komercyjne

stacje radiowe?

Aktor nie jest buntowniczy z natury, tak myślę. Jesteśmy

akcją, nie reakcją! Nie mam pojęcia co jest

dzisiaj w komercyjnym radiu. Lubiłem radiową

Top 40 kiedy byłem mały. To było gdzieś w połowie

lat 80-tych, kiedy modny był pogłos, a single

nie były skupione tylko wokół muzyki tanecznej.

Chyba mało kto już pamięta, że w latach 70-tych

i 80-tych na listach przebojów i radiowych playlistach

sąsiadowały zarówno utwory disco, pop jak i

Tomi Leppänen, Jussi Lehtisalo i Chris

"Professor" Black grali już praktycznie

wszystko co wymyślono w heavy metalu,

aż w końcu połączyli swe siły w Aktor.

O tym, jak doszło do tego, że zaczęli

spełniać się w archetypowym hard 'n'

heavy i stworzyli LP "Paranoia" opowiada

wokalista tej międzynarodowej

grupy:

"Stupor-group" dla każdego

rockowe czy hard rockowe/heavy metalowe i

nikomu to nie przeszkadzało, a słuchacze mieli

dzięki temu nie tylko wybór, ale też większą różnorodność?

Interesujące pytanie... Szczerze, nie jestem pewien.

Myślę, że rynek muzyczny poszerzył się przez lata

80-te i początek 90-tych tak bardzo, że trzeba było

stworzyć dla wszystkiego różne szuflady, kategorie

i kanały. Niezależność zaczęła się wymykać z rąk,

a style muzyczne stały się bardziej związane z filmami,

ubraniami, sportem i tak dalej. Współczesna

muzyka znaczyła coraz mniej i stała się bardziej

elementem czyjejś tożsamości społecznej. Innymi

słowy: uważam, że muzyka zyskała wartość jako

towar, a straciła ją jako sztuka. Ale może to bardziej

zmiana w moich poglądach niż cokolwiek innego.

Ludzie chętnie szufladkują takie zespoły/projekty

jak wasz, wrzucając je do worka z nazwą supergroup.

Czujecie się tak, czy też takie określenie to

zdecydowana przesada?

"Stupor-group" bardziej tu pasuje! Sądząc po zaangażowaniu

i przyzwyczajeniach muzyków, łatwo

zauważyć, że Aktor jest po prostu następnym interpretatorem

naszej wspólnej historii.

Międzynarodowy skład w obecnych czasach to

żadna nowość, ale też chyba ma to wpływ na

częstotliwość waszych spotkań czy też ewentualnych

prób na żywo, mimo istnienia wielu linii lotniczych

z dość konkurencyjnymi cenami biletów?

Nie musimy pracować razem w tym samym miejscu.

Finowie mają swoje nawyki w pracy, a ja mam

swoje, więc w ten sposób było łatwiej dopasować

wszystko do siebie. Jednak jestem pewien, że

wspólna praca sprawiłaby nam więcej radochy. Kiedy

nasza trójka spotyka się, bardziej cieszy nas rozmowa,

wspólny koncert, niż praca!

W jakich okolicznościach spotkaliście się i jak kto

pierwszy rzucił hasło: dobrze się dogadujemy,

spróbujmy więc pograć razem, zobaczymy co z

tego wyjdzie?

Ja i Jussi rozmawialiśmy przez wiele lat o tworzeniu

razem muzyki. Próbowaliśmy z czymś w 2008

roku, ale to nie był dobry czas. W końcu dwa lata

temu przytrafiła się okazja. Życie może jest trochę

chaotyczne, ale również realne, jak i kreatywne.

Dobre pomysły będę istnieć, ale muszą czekać na

swój czas.

W naszym języku nazwa waszego zespołu oznacza

aktora - co skłoniło was do jej wyboru?

Nie pamiętam. Ale nie było innych możliwości.

Najpierw pomyślałem o nazwie Aktor, reszta ją polubiła,

więc skończyliśmy szukać. To krótka, zapamiętywalna

nazwa, która wydawała się pasować do

naszej muzyki oraz odmiennych nastrojów i stanów

mentalnych słów naszych kawałków. Ktoś

powiedział, że po norwesku znaczy to prawnik,

myślę że to całkiem spoko. Mam nadzieję, że w innym

języku nie znaczy to nic złego...

Dość szybko zadebiutowaliście winylowym singlem

wydanym półtora roku temu. To powodzenie

tej płytki zdopingowało was do kontynuowania

działalności?

Dokładnie. Nie mieliśmy innych realnych planów

poza tym singlem. Poczuliśmy, że singiel - muzycznie

- był sukcesem, ale wzbudził też zainteresował

kilku wytwórni. Jussi pisze muzykę praktycznie

bez przerwy, więc nie było trudne stworzyć

album.

Pracowaliście nad tymi utworami metodą korespondencyjną,

bo nagrałeś partie wokalne w Chicago

- nie było szans na wspólną sesję w jednym

studio?

Fakt, mogliśmy tak pracować, ale kosztowałoby to

więcej, zastosowaliśmy więc bardziej praktyczne

wyjście.

Nad utworami na "Paranoia" też pewnie pracowaliście

w ten sposób?

Tak, proces był praktycznie taki sam, poza tym, że

do tego albumu nagraliśmy instrumenty trochę inaczej.

Do singla, moje partie, wokale i bas były ostatnimi

rzeczami do nagrania. Przy "Paranoia" zachowaliśmy

klawisze i sola na ostatek. Myślę, że to

nie zrobiło za dużo różnicy.

Utrudnia to czy ułatwia współpracę, bo przecież

przesyła się wtedy kolegom już wybrane, najlepsze

pomysły, więc w sumie nie traci się czasu?

Myślę, że to wszystko upraszcza. Tak jak powie-

Foto: Aktor

22

AKTOR


działem, kawałki są już opracowane, kiedy przychodzą

w moje ręce. Między nami jest sporo zaufania.

Masz rację, to pomaga oszczędzić czas, bo

oczywiście cała nasza trójka pracuje nad wieloma

projektami jednocześnie. Nauczyliśmy się być ekonomicznymi

zanim staliśmy się członkami Aktor.

To w sumie ciekawa sprawa, bo wykorzystaliście

najnowocześniejsze rozwiązania techniczne by

nagrać totalnie archetypowy, oldschoolowy krążek,

który brzmi tak, jakby został zarejestrowany

na żywo przez kilku grających wspólnie gości, może

w 1975 czy w 1981 roku? (śmiech)

(Śmiech) W takim razie myślę że stworzyliśmy niezłą

iluzję! Ale nie mamy żadnej ery ani atmosfery

zakodowanej w umysłach, więc stało to się całkowicie

naturalnie. Jest też prawdą, ironiczną w pewny

sposób, że Aktor prawdopodobnie nie istniałby

w jakiejkolwiek innej epoce.

Cała sztuka polega więc na tym, by jak najlepiej

wykorzystywać wszystkie dostępne możliwości

czy rozwiązania, a jeśli ma się do tego dobry materiał

i sprecyzowaną wizję jego brzmienia, to rezultaty

są właśnie takie?

Dokładnie. Kiedy przychodzi do kwestii technologii,

czerpiesz pełną korzyść z tego co potrzebujesz i

zapominasz o reszcie. To dotyczy całego życia.

Chętnie wzbogacacie gitarowe struktury wielu

waszych utworów brzmieniami różnego rodzaju

syntezatorów - to kolejny ukłon w stronę muzyki

z czasów, na której się wychowywaliście, której

wpływy wciąż gdzieś są w was obecne?

Tak, Jussi jest jednym z największych fanów muzyki,

jakiego kiedykolwiek poznałem. Jego miłość

do muzyki jest ogromna i wszechogarniająca. Jest

inspirujący! Serio! Nie tylko jego osoba, ale też jego

kolekcja nagrań oraz jego spore doświadczenie z

muzyką progresywną i eksperymentalną. Więc on i

Tomi wplatają poszczególne inspiracje i techniki w

Aktora, kiedy ja nawet nie patrzę. Wszystko co

mogę po wiedzieć to "więcej syntezatorów proszę!".

Myślę, że właśnie to ludzie w nas polubili. To samo

się tyczy mnie, myślę, że te elementy są całkiem w

porządku... Dopełniają się z moją podstawową wiedzą

o rock and rollu.

To zabieg nie tylko ciekawy artystycznie, ale mogący

też sprawić, że Aktor zainteresuje nie tylko

fanów hard & heavy, ale też melodyjnego rocka

lat 80-tych czy AOR, przeciwko czemu pewnie

byście nie protestowali?

Oczywiście, że nie. Myślę, że moglibyśmy zwrócić

uwagę fanów wielu różnych gatunków muzyki.

Zdecydowaliśmy, że nasz gatunek to dojrzały,

współczesny heavy metal, mimo że nie jest to najważniejsze.

Możliwe, że śmialiśmy się z tego, kiedy

składaliśmy taką deklarację!

High Roller Records to chyba wymarzona wytwórnia

dla zespołu takiego jak wasz - dlaczego

podpisaliście kontrakt właśnie z nimi? Przeważył

fakt, że "Paranoia" ukaże się na winylu? (śmiech)

High Roller jest gwarancją, że twoja muzyka będzie

wydana na winylu. To ważna część ich marki.

Mam świetne relacje z tą wytwórnią od dłuższego

czasu. Wydali kilka tytułów innych moich grup.

Cieszę się, że Aktorem zaopiekowali się równie dobrze.

Ale wersja CD też jest dostępna, zadbaliście

więc również o tych słuchaczy, którzy nie mają

gramofonów?

Prawda. Jeżeli ktoś chce słuchać muzyki, próbuje ją

dostać w ulubionym formacie. Zrobiliśym trochę

inny mastering do każdej z trzech wersji (płyta, winyl,

plik do pobrania), więc powinno pasować każdemu.

Mógłby ktoś wydać nas jeszcze na kasecie,

uważam że to byłoby świetne.

Jaki jest obecny status Aktor - to tylko projekt, na

który z trudem znajdujecie czas pośród innych

rozlicznych zajęć, czy też z czasem planujecie

poświęcić mu więcej czasu?

Mamy już kawałki na drugi album i myślę, że będziemy

pracować nad nagraniami gdzieś pod koniec

tego roku. Znaczy, że Aktor będzie na pierwszym

miejscu na naszej liście priorytetów, reszta

rzeczy może być ważniejsza w innym czasie. Na

szczęście jest w tym uwzględniana tylko nasza trójka,

no może jeszcze nasz inżynier dźwięku z Finlandii,

więc będzie łatwo nas skrzyknąć, kiedy będzie

trzeba.

Rozważacie skompletowanie pełnego składu i

ruszenie chociażby w krótką trasę, czy też nie ma

takich planów i Aktor pozostanie tylko i wyłącznie

projektem studyjnym?

To popyt będzie dyktować, co będzie się działo, ale

bardzo byśmy chcieli zagrać na żywo. Rozmawialiśmy

o tym wcześniej. Skoro mamy teraz tylko

dwanaście kawałków, może zaczekamy do wydania

drugiego krążka, zanim zagramy na żywo. Potem

zbudujemy jakąś porządną setlistę, która zadziała

najlepiej na scenie. To zupełnie inny wymiar kreatywności

- nie wszystko z albumu potrafi dać takiego

samego kopa na żywo.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska


HMP: Witam. Skąd pomysł na taką, a nie inną nazwę?

Jakub Skibiński: Pomysł na nazwę był tak naprawdę

totalnym przypadkiem. Tuż po założeniu kapeli zastanawialiśmy

się intensywnie jakby się nazwać żeby nie

powielać nazw innych zespołów. Przerzucaliśmy się różnymi

nazwami, czasem mniej lub bardziej szokującymi,

aż padło na mosad. W końcu był już taki zespół

Trzeba mówić o naszej historii

Historia naszej ojczyzny nie była zbyt często poruszana w tekstach przez polskie

zespoły heavy metalowe. Jednak jak pokazał sukces szwedzkiego Sabaton jest w naszym

kraju zapotrzebowanie na tę tematykę, co mnie osobiście bardzo cieszy. Poznański

M.o.s.s.a.D wraz ze swoim najnowszym, znakomitym materiałem "Popioły" ma szansę stać

się prekursorem polskiego historyczno-patriotycznego heavy metalu. Zachęcam was gorąco

do zapoznania się z tym krążkiem, bo oprócz naprawdę świetnej muzyki, są tu też bardzo

ciekawe, polskojęzyczne teksty. Zapraszam do przeczytania wywiadu z założycielem zespołu

Jakubem Skibińskim (gitara/wokal).

pierwszym najbardziej rozpoznawalnym utworem

zespołu z początków jego działalności i wielu osobom

zapadł głęboko w pamięć. Po drugie obecny skład

znacząco różni się od pierwszego i dzięki ponownemu

nagraniu, możemy pokazać jaką ewolucję, przede

wszystkim w sferze instrumentalnej jak i wokalnej,

przeszedł zespół. Mam nadzieję, że ta ewolucja zmierza

w dobrym kierunku (śmiech). Ostatnim powodem

dlaczego nagraliśmy ten utwór to moja znajoma amerykanka

Jennifer, która uwielbia naszą muzykę i

chciała puścić coś świeżego i naszego znajomym z

USA. Może nasza muzyka kiedyś zagości w jakiejś

amerykańskiej stacji radiowej? (śmiech). Co do innych

utworów z pierwszego wydawnictwa nie wykluczamy

takiej możliwości, żeby przearanżować i nagrać któryś

z nich w lepszej jakości, ale czas pokaże.

W 2010 roku pojawił się wasz debiut "Gods of War".

Jak dzisiaj oceniacie zawarte na nim utwory? Które z

nich w dalszym ciągu lubicie grać?

Na tym wydawnictwie słychać, że szukamy swojej

drogi i nie do końca wiemy dokąd chcemy zmierzać. Z

dzisiejszej perspektywy zmieniłbym na pewno studio

nagraniowe, żeby poprawić jakość nagrań. Mieliśmy

parę fajnych pomysłów, ale jeszcze brakowało nam

wtedy umiejętności. Jednak słuchając naszych nagrań z

tamtego okresu widać, że nauczyliśmy się trochę lepiej

grać (śmiech). Do dziś gramy na koncertach utwory

takie jak "Soul" (Dusza) i "Gods of War". To chyba najbardziej

udane utwory z tego wydawnictwa, ale zachęcam

czytelników żeby sami to ocenili.

jak IRA, to dlaczego by nie nazwać się mossad? Później

żeby trochę uatrakcyjnić nazwę stwierdziłem, że

powinien być to skrót, wzorując się na System of a

down. Tak powstała nazwa m.o.s.a.d. Niestety istniał

już taki zespół z Korei Południowej (hip-hopowy) więc

zapis nazwy trochę ewoluował i przybrał ostateczny

kształt, czyli: M.o.s.s.a.D (Masters of speed strength

and Disorder).

Będąc szczerym to średnio pasuje mi ona do waszej

muzyki, choć nie da się ukryć, że zapada w pamięć.

Czy też o to wam chodziło?

Nie do końca nam o to chodziło. Na początku naszych

zmagań na scenie metalowej nie myśleliśmy o tym co

będzie kiedyś, czy ludzie będą nas kojarzyć. Po prostu

spotykaliśmy się żeby grać i się dobrze bawić, a jednak

fajnie było powiedzieć, że gra się w kapeli i jak ludzie

pytali o nazwę to można było jakąś podać. Niechcący

okazało się, że było to dobre posunięcie marketingowe,

bo ludzie zapamiętywali nazwę i po pewnym czasie już

kojarzyli poznański mossad i nie było odwrotu. Zmiana

nazwy przysporzyłaby nam raczej więcej problemów

niż korzyści.

W jaki sposób doszło do powstania zespołu? Czy

od początku zakładaliście granie właśnie takiej

muzyki, czyli klasycznego heavy?

Na początku 2008 roku szukałem kogoś z kim mógłbym

pograć, pojamować i okazało się, że na moim roku

jest kolega Łukasz, mieszkający w mojej okolicy. Jakoś

pod koniec marca tego samego roku spotkaliśmy się

żeby pograć u niego w domu. Przytargałem swojego

Washburna stratocastera i 15 wattowy piecyk Marshalla.

Na to nasze jamowanie przyszedł też młodszy

Foto: Krampikowski

brat Łuaksza, Robert (Gustaf), który grał na perce.

Byłem pod wrażeniem Roberta bo potrafił zagrać rytm

do wszystkiego co graliśmy. Stwierdziliśmy, że z tego

może być coś więcej stworzyliśmy absolutnie pierwszy

skład zespołu o nazwie Mosad. Chłopacy byli fanami

kapel takich jak Slayer, Metallica i ja również byłem

fanem takiego grania, więc zdecydowaliśmy się, że będziemy

grać muzykę na wzór tych kapel. Nasz ówczesny

repertuar składał się z pary naszych kawałków i

coverów Metalliki plus jednego kawałka Slayera.

Jakie zespoły bądź muzycy mieli i wciąż mają na was

największy wpływ?

Zawsze wspominam Metallikę jako pierwszy zespół,

na którym się wzorowaliśmy, ale również zespół Black

Label Society. Jednym z pierwszych kawałków, który

skomponowałem był utwór pt. "Terrorized", który pojawił

się na płytce z 2010 roku pt. "Gods of War". Nazwa

utworu wzorowana jest właśnie na kawałku Black

Label Society pt. "Super Terrorizer". Kolejne inspiracje

to bez wątpienia Iron Maiden, Kat, Godsmack,

Testament. Oczywiście każdy z nas ma swoich własnych

idoli. Na naszej stronie mossadband.pl każdy

członek zespołu ma swój profil, na którym wymienione

są nasze osobiste inspiracje.

Mossad powstał w 2008 i w tym samym roku nagraliście

pierwsze demo. Czy można było je kupić czy też

służyło tyko celom promocyjnym?

To demo służyło głównie celom promocyjnym. Wysyłaliśmy

nasz mp3 w mailach wszędzie gdzie się dało,

żeby zareklamować naszą twórczość. Chociaż parę egzemplarzy

nagraliśmy na domowej nagrywarce i sprzedaliśmy

w ilości może dziesięciu sztuk na pierwszych

koncertach.

Utwór "Falling Down" z tego dema nagraliście ponownie

na najnowszej EPce "Popioły". Czemu akurat

ten numer? Zamierzacie kiedyś w podobny sposób

odświeżyć pozostałe kawałki z tego materiału?

Nagraliśmy go ponownie z kilku powodów. Po pierwsze

mamy sentyment do tego utworu, gdyż jest on

Czemu po wydaniu tego krążka nastąpiła tak długa

przerwa wydawnicza? Co robiliście przez ostatnie

pięć lat?

Z jednej strony skupiliśmy się na graniu koncertów w

różnych miastach w całej Polsce. Począwszy od Wrocławia,

skończywszy na Warszawie. Niestety największym

stoperem w nagrywaniu nowego materiału były

roszady personalne. To niestety powstrzymywało zespół

w dalszym planowaniu kolejnych nagrań. Sytuacja

ustabilizowała się dopiero na początku 2014 roku kiedy

skład zespołu wreszcie przestał się zmieniać, czego

efektem było wejście do studia pod koniec tego samego

roku.

W tym roku pojawiła się wasz nowy materiał

"Popioły". Jak długo powstawały te utwory? Kto był

głównym kompozytorem?

Generalnie utwory takie jak "Falling Down", "Wieczny

Sen" napisałem już wcześniej i tylko je przearanżowaliśmy.

Natomiast pozostałe utwory to wspólne dzieło.

Ktoś miał pomysł na motyw przewodni np. w "Królu"

to był Maniek a ja np. w "Wilku". Potem swoje pomysły

dorzucał Artur i tak powstawała większość kawałków.

Robert był osobą odpowiedzialną za napisanie

perkusji do wszystkich utworów. Ciężko powiedzieć

jak długo powstawały te utwory, gdyż część była już

napisana wcześniej tak jak: "Król", "Wieczny Sen",

"Falling Down". Myślę, że praca nad pozostałymi

trwała ponad pół roku.

Jak byście porównali ten materiał do poprzedniego?

Uważacie, że te pięć długich lat udało Wam się dobrze

spożytkować i staliście się lepszymi muzykami i

kompozytorami?

Uważam, że staliśmy się bardziej świadomymi muzykami.

Mam tu na myśli świadomość tego o czym chcemy

pisać i tego jak aranżować utwory. Wcześniej myśleliśmy

tylko w sposób następujący: zagrać zwrotkę

cztery razy, refren dwa razy, zwrotka cztery razy, solo,

koniec. Teraz już tak nie działamy. Praca nad kawałkami

trwa znacznie dłużej. Jesteśmy bardziej świadomi

tego jak chcemy brzmieć. Myślę, że ten materiał jest w

każdym calu lepszy od poprzedniego, gdyż słychać jednak

większą świadomość grania, ale to już chyba taki

wiek? (śmiech)

Gdzie nagrywaliście ten materiał i ile czasu wam to

zajęło? Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu?

Cały materiał nagrywaliśmy u Łukasza Frankowskiego

w studiu Decybelia. Jesteśmy naprawdę zadowoleni

z efektu, gdyż Łukasz wie jak mobilizować nas do

pracy i zna nas już na tyle dobrze, że wie jak wejść nam

na ambicję. Czasem miał nas już dość, ale efekt nagrań

przeszedł jednak nasze oczekiwania.

"Popioły" wydaliście własnym sumptem. Nie mieliście

propozycji z żadnych wytwórni?

Tak to prawda, materiał wydaliśmy na własną rękę.

Szczerze to nikt się do nas z żadnej wytwórni nie odzywał,

nie wiem czy to dobrze (śmiech). Tak szczerze to

nie mamy ciśnienia na wydawanie naszej muzyki w

24

M.O.S.S.A.D


wytwórni bo i tak byśmy wydali ten materiał prędzej

czy później na własny koszt. Chociaż gdyby jakaś wytwórnia

zainteresowała się naszą muzyką to na pewno

moglibyśmy trafić do szerszej publiczności co może

przekuło by się w granie większej liczby koncertów, a

to jest nasz żywioł.

Zdecydowaliście się tym razem na teksty w rodzimym

języku co moim zdaniem wyszło wam zdecydowanie

na dobre. Czemu zdecydowaliście się na ten

krok?

Po pierwsze język polski jest naszym rodzimym językiem

i łatwiej jest przekazać myśli w swoim ojczystym

języku niż np. w angielskim. Po drugie jeżeli śpiewa się

o historii własnego kraju to bardziej trafia to do słuchacza

jednak w ojczystym języku niż w jakimś innym,

było to ryzykowne zagranie z naszej strony bo łatwiej

wytknąć nam błędy językowe (śmiech)

Muszę pochwalić warstwę liryczną, która tym razem

jest zdecydowanie historyczno-patriotyczna. Jak dla

mnie to świetna sprawa, że wreszcie pojawił się na

naszej heavy metalowej scenie zespół poruszający te

tematy. Skąd taki pomysł?

Pomysł w głowie siedział od dawna, ale brakowało odwagi

w jego realizacji. Wszystko zaczęło się od przeczytania

książki Elżbiety Cherezińskiej pt. "Korona

śniegu i krwi" o królu Przemyśle II. Ta książka poruszyła

mnie. Mimo, że praktycznie od dziecka interesowałem

się historią, to dopiero po przeczytaniu historii

króla Przemysła coś we mnie pękło i powstał tekst.

Muzykę już mieliśmy wcześniej ale jakoś nie mogłem

wymyślić do niej tekstu, a tu nagle olśnienie. Nagraliśmy

ten kawałek i wrzuciliśmy na youtube. Otrzymaliśmy

tyle pozytywnych komentarzy, że aż byłem w

szoku. Pozytywny odzew z jakim spotkał się "Król"

tylko utwierdził nas w przekonaniu, że to dobra droga.

Poczułem, że teraz mamy po prostu pewną misję krzewienia

wiedzy o naszej historii i tyle.

Możecie powiedzieć tym, którzy jeszcze nie słyszeli

"Popiołów" o czym traktują niektóre z waszych

tekstów? Kto jest ich autorem?

Do utworu "Wszystko co pozostało" tekst w całości napisał

Artur Rogaliński, natomiast w utworach "Wilk"

i "Ostatnia Bitwa" był współautorem tekstów. Do reszty

utworów, czyli: "Król", "Wieczny Sen", "Powstańcza

krew", "Falling Down", teksty napisałem ja. "Król" opisuje

historię życia i śmierci Przemysła II, który został

brutalnie zamordowany w 1296 roku przez co nie udało

mu się zjednoczyć Polski pod berłem jednego polskiego

władcy. "Wieczny Sen" to oficjalnie historia żołnierza,

który zginął i o tym nie wie i wciąż nawiedza

swoją ukochaną, która w końcu wariuje i się zabija.

"Powstańcza krew" to utwór o wygranym Powstaniu

Wielkopolskim. "Falling Down" to historia osoby, która

straciła panowanie nad własnym życiem i jest teraz

na życiowym zakręcie. "Wszystko co pozostało" to

utwór luźno nawiązujący do historii Bolesława Chrobrego,

pierwszego króla Polski. "Ostatnia Bitwa" to historia

Henryka Pobożnego, który poległ w 1241 roku

podczas bitwy z Mongołami pod Legnicą. Smaczkiem

na tym wydawnictwie jest "Wilk", gdyż historia opisana

w tekście to nic innego jak nawiązanie do legendy o

Fenrirze. To historia człowieka, który podczas pełni

przemienia się w wilkołaka.

Jak ważne są dla was te liryki? Czujecie się mocno

związani z Polską i jej historią?

Dla mnie osobiście te teksty niosą ze sobą przekaz. Dla

każdego będzie on inny, ale jednak musisz się zastanowić

kiedy czytasz każdy z tekstów. Część historii

jest opisana dosłownie, a część należy zinterpretować.

Czujemy się związani z Polską i jej historią, gdyż jesteśmy

częścią tej historii tu i teraz. Jeden z moich dziadków

walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, a obaj moi

dziadkowie byli wywiezieni do Niemiec na roboty

przymusowe podczas II wojny światowej. To jest dla

mnie wystarczający argument, żeby czuć się związanym

z Polską. Trzeba mówić o naszej historii, bo naród

bez znajomości swojej historii jest łatwym celem do

zmanipulowania.

W dzisiejszych czasach większość zespołów śpiewa

o przysłowiowej dupie maryni, albo o jakichś

wyimaginowanych problemach nastoletnich narkomanów.

W jaki sposób wasze teksty są odbierane

przez fanów?

Podam tobie jeden przykład. Pojechaliśmy pierwszy

raz do Rogoźna. Tam właśnie zginął bohater naszej

piosenki pt. "Król". Tam nawet ulice noszę imię Przemysła

II. Gramy koncert w MDK i zaczynamy grać

"Króla". Nie było pogo na tym kawałku, ludzie stali i

słuchali, w tym pełno nastolatków. I wiesz co chcieli na

bis? "Króla"! Po koncercie podchodzi do mnie grupa

tych nastolatków i mówią mi, że oni czują się dumni ze

swojej historii i że nasze teksty coś dla nich znaczą.

Szok prawda? Oni potem wracają do domu i czytają

książki o historii Polski. Jesteś traktowany normalnie

jak jakiś ekspert, prawie jak Wołoszański czy coś. To

mnie cholernie cieszy, że oni nie słuchają Biebera…

Dla mnie ważne jest żeby młodych inspirować w dobie

wszechobecnego ogłupiania społeczeństwa.

Planujecie kontynuować tę tematykę również w

przyszłości?

Oczywiście, że tak. Chcemy przede wszystkim zachęcać

ludzi do zainteresowania się historią swojego kraju.

Dlaczego tytuł "Popioły"?

Tytuł ma w domyśle symbolizować popioły historii,

popioły jakie pozostają po zgliszczach spalonych domów,

strzech, kurz jaki można znaleźć na starych księgach

w bibliotekach. Stąd okładka symbolizująca księgę

obitą skórą a na niej złote litery układające się w

napis "Popioły".

Wasza muzyka to klasyczny heavy metal, ale ma też

epickie zacięcie. Czy właśnie o to wam chodziło?

Słuchacie dużo epickiego metalu czy wyszło to wam

Foto: Krampikowski

naturalnie?

Tak naprawdę to wyszło trochę samo z siebie. Łukasz

Frankowski zaproponował żebyśmy dodali w paru

miejscach orkiestracje i zobaczyli jak to zabrzmi. Tak

też zrobiliśmy. On przygotował te wstawki symfoniczne

i nas zamurowało. Postanowiliśmy tak je zostawić

i na pewno będziemy ten trend kontynuować. Może

kiedyś jakiś koncert z orkiestrą symfoniczną zagramy?

Krążek jest znakomity i żal by było, żeby przeszedł

bez echa. Planujecie jakąś konkretną ofensywę promocyjną?

Może jakaś trasa?

Generalnie każdy koncert traktujemy jako promocję

"Popiołów". We wrześniu ruszamy na małą trasę pt.

"Folk Metal Crusade 2015 Part II" jako wsparcie dla

takich zespołów jak GRAI i Netherfell. Będzie można

nas zobaczyć w Poznaniu, Szczecinie, Słupsku i Bydgoszczy.

Wszystkie nasze koncerty można śledzić na

naszej stronie mossadband.pl w zakładce "Trasa".

A propos koncertów, jak często udaje wam się grywać

na żywo? Macie na koncie jakieś spektakularne

występy?

W ciągu każdego roku gramy kilkanaście koncertów w

całej Polsce. W 2011 zagraliśmy na XVIII finale WO

ŚP w Swarzędzu jako gwiazda wieczoru, w tym samym

roku zagraliśmy na finale Rytmy Młodych w Jarocinie.

W 2013 roku dotarliśmy do półfinału festiwalu

Emergenza. W grudniu 2013 roku udało nam się supportować

zespół Armia. W 2014 roku supportowaliśmy

brytyjski zespół Absolva.

Muszę przyznać, że nie byliście do tej pory zbyt

widoczni. Jakie były tego przyczyny?

Prawda jest taka, że muzyka jaką gramy nie należy do

maistreamu. Wszystko co robimy finansujemy z własnej

kieszeni, począwszy od strony internetowej, a

skończywszy na transporcie na koncerty. Nie mamy za

sobą wielkiej wytwórni i idących za tym pieniędzy na

promocję itp. Na pewno też roszady osobowe miały

wpływ na to, że nie szliśmy konsekwentnie obraną drogą.

Teraz mamy stały skład i nie zamierzamy tego

zmieniać, jesteśmy zorientowani na granie jak największej

liczby koncertów i to jest naszym celem. Jeszcze o

nas usłyszą (śmiech)

Jakie jest wasze zdanie na temat polskiej sceny, nie

tylko heavy, ale ogólnie metalowej?

Nie czuję się kompetentny aby wypowiadać się na

takie kwestie. Generalnie szanujemy inne zespoły, chociaż

czasem zdarza się, że niektórzy mieszają nas z

błotem, ale jak powiedział wokalista zespołu Destruction,

że hejterzy są siłą napędową tego co robi, więc

tak jest też u nas. Jeżeli masz hejterów w Polsce, tzn.

że robisz coś dobrze i to się niektórym życiowym nieudacznikom

nie podoba, tyle w temacie.

Jak byście się zareklamowali waszym potencjalnym

słuchaczom? Co jest w was takiego co wyróżnia was

z grona innych grup heavy metalowych?

Powiem prosto z mostu: Posłuchajcie i powiedzcie czy

wam się podoba! Nie mi oceniać czy coś nas wyróżnia

spośród innych zespołów, po prostu robimy to bo to

kochamy!

Maciej Osipiak

M.O.S.S.A.D 25


Jesteśmy rzemieślnikami melodyjnego metalu!

Amerykanie z Artizan wydają już trzeci krążek. Ich muzyka to heavy metal podszyty

hard rockowo/progresywnymi brzmieniami. O sobie mówią, że są rzemieślnikami

melodyjnego grania oraz że stworzyli dzieło ponadprzeciętne. Zainteresowanych odsyłam do

mojej recenzji "The Furthest Reaches", a teraz zachęcam do rozmowy z perkusistą zespołu,

niejakim Ty Tammeusem, który nie kryje dumy związanej z nowym dziełem zespołu.

HMP: Siema Artizan! Nadchodzi wasz trzeci, pełny,

studyjny album… Czy możemy spodziewać się

czegoś nowego, czy to kontynuacja"Ancestral Energy"?

Ty Tammeus: "The Furthest Reaches" to zupełnie

nowy album. Koncept oparty na historii sience-fiction

ukazujący upadek ludzkości. Lepiej zmieńmy swoje

postępowanie, bo inaczej wszyscy spłoniemy!

Jakbyś opisał wasz zespół 80-letniej staruszce?

Powiedziałbym jej bardzo głośno, że będzie świadkiem

najbardziej niesamowitego, najbardziej epickiego i melodyjnego

metalowego zespołu, jaki tylko mogłaby sobie

wymarzyć. Wszyscy dobrze wiemy jak 80-letnie

babcie marzą o zespołach takich jak Artizan. Starałbym

się ją przygotować na wokale - Jego Książęcej

Mości - Toma Brandena, zachęcał, by zbierała siły na

kolejne tryumfujące riffy, które sprawią, że poczuje się

znowu jak młoda dziewczyna.

Moim zdaniem nie jesteście tylko heavy/power metalowym

projektem. Macie wiele progresywnych powiązań.

Jak byś się do tego odniósł?

Myślę, że to bardzo precyzyjne porównanie! Łączymy

moc, melodię, progresywność, chwytliwość, harmonię

oraz opowiadamy pewną historię. Wszystkie te elementy

sprawiają, że Artizan jest tak wyjątkowym i

świeżym zespołem metalowym. Jesteśmy rzemieślnikami

melodyjnego metalu!

Teraz pytanie, które słyszeliście już pewnie

million razy, ale powiedzcie jakie

zespoły najbardziej

inspirują

dział

a l n o ś ć

A r t i -

zan?

Właściwie to wszystko nas inspiruje. Jak tu nie kochać

Queen, Styx, Rush, Billy Joel'a, Steely Dan, Iron

Maiden, Fleetwood Mac, Queensryche, Kiss, Dio i

temu podobnych? Każdy, kto pisze dobre piosenki, a

już szczególnie takie ze znakomitymi melodiami będzie

dla nas inspiracją. Wszystko zaczyna się od melodii

i dobrych riffów!

Nikt nie lubi być porównywany, a czy da się porównać

Artizan do jakiegoś innego zespołu?

Masz rację, nikt nie lubi być porównywany. Tę kwestię

zostawiamy naszym słuchaczom.

Jaki jest dominujący temat (przedtem i teraz) wokół

którego tworzycie teksty i historie na wasze płyty?

Na nowym albumie piszę o tym, jak bardzo niszczymy

naszą planetę Ziemię. Jesteśmy samolubną, niedbałą

rasą. Czas aby przestać bezmyślnie wykorzystywać

wszystkie zasoby, jakie na niej są. Wszystko przez

mnogość i obfitość, wszystkiego jest coraz więcej bez

jakiejś refleksji o reperkusjach. Wcale nie potrzebujesz

nowego iPhone Twelve i wszystkich nowych gadżetów.

Odczepcie się od tych swoich pieprzonych telefonów i

obudźcie się. Zmieniliśmy się w wyprane z mózgu

zombiaki. Musimy zminimalizować naszą konsumpcję

surowców i materiałów. Jesteśmy krótkowzroczną rasą,

która będzie płacić karę za swoją dekadencję. Album

opowiada o potrzebnym

"czyszczeniu",

które należy

przedsięwziąć,

aby Ziemia

mogła

ponownie

s i ę

zregenerować

p o

tych wszystkich gwałtach i grabieżach, których doświadczyła

od ludzkości. Może zająć to wiele obrotów

naszego krążka, zanim zrozumie się całą jego historię i

pełny przekaz.

Na "The Furthest Reaches" raczej nie przesadzacie z

prędkościami. "Into the Sun" jest najszybszym

numerem z płyty. Nie lubicie prędkości?

Prędkość jest ok., jeśli odpowiednio pasuje do piosenki.

Natura naszego stylu i naszej wymowy nie wymaga

jednak nadmiernej prędkości. Słyszę jak wiele "power

metalowych" kapel nadużywa prędkości. Taki zabieg

może stać się szybko bardzo monotonny i typowy. Nasza

muzyka ma właściwą ilość energii. Posłuchajcie jeszcze

raz pierwszego kawałka - "Summon the Gods".

Ten wałek porywa! Jest o wiele agresywniejszy niż materiał

zawarty na poprzednich dwóch albumach. Bardzo

szanuje wiele thrashowych zespołów, lecz nie jest

to priorytetem dla Artizan. Ludzie słuchają nas ze

względu na to, jak piszemy kawałki. Mogę zagwarantować,

że jeszcze więcej energii i mocy będzie wtedy, gdy

zobaczycie nas podczas występów na żywo!

Powiedz coś więcej o specjalnym gościu, który udzielał

się w numerze "Wardens Of The New World"...

Sabrina Cruz z power metalowej kapeli Seven Kingdom's

zrobiła specjalne wokale w "Wardens of the

New World". Mieszka też tu, na Florydzie, niedaleko

miejsca, w którym nagrywamy. W 2011 mieli krótką

trasę z Seven Kingdoms i wtedy już byłem pod wielkim

wrażeniem jej występu i zachowania. Jest wspaniałą

osobą. Potrzebowałem kobiecego głosu, aby zilustrować

Matkę Ziemię jako jedną z postaci w historii,

głosu, który przeniósłby potrzebną moc, energię i emocje

potrzebne w tej części płyty. Sabrina wykonała fenomenalna

robotę. Myślę, że brzmi podobnie do Anne

Wilson z Heart w połączeniu z czymś w rodzaju Dio

- zajebiście.

Materiał na nowej płycie jest porządny, ale moim

zdaniem nie ma piosenki, która by w jakiś sposób specjalnie

się wyróżniała. A ty jak uważasz? Jaka jest

jedna, najlepsza kompozycja, która powinna promować

cały album?

Chyba żartujesz? "Porządna"? Każda piosenka wyróżnia

się na swój sposób i jest bardzo solidna. Nie czytałeś

mnóstwa pozytywnych recenzji, które się ukazały?

Wiem, co jest przyczyną: po prostu nie poświęciłeś

płycie wystarczającej ilości czasu. Jedno czy dwa przesłuchania

nie wystarczą. Jest na niej zbyt wiele magicznych

momentów, by pojąć ją za jednym przesłuchaniem.

Wrócimy do

tego pytania,

jeśli

poświęcisz

jej

więcej

potrzebnego

czasu.

Swoją

drogą

to najmelodyjniej-

Foto: Artizan

26

ARTIZAN


sza, najbardziej chwytliwa i najbardziej widowiskowa

rzecz, jaką zrobiliśmy.

Porozmawiajmy chwilę o promocji. Jakieś koncerty,

może video-klipy się szykują?

Właśnie graliśmy na niemieckim Keep it True Festival

gdzie było niesamowicie. Dwa tysiące prawdziwych

metalowych maniaków. Odbiór był nieziemski i z niecierpliwością

czekamy, aby tam kiedyś wrócić. Fani powinni

obserwować naszego Facebooka i śledzić metalowe

newsy, gdyż będą zapowiedzi koncertów i nowego

video.

Mógłbyś wyjaśnić co symbolizują postacie, które pojawiły

się na okładce nowej płyty?

Dobre pytanie. W zasadzie są dwie wersje "The Furthest

Reaches": standardowa oraz limitowana edycja.

Standardowa wersja zawiera okładkę autorstwa Marc'a

Sasso z Nowego Yorku. Marc stworzył także okładkę

pierwszej płyty - "Curse of the Artizan". Nowa ilustracja

to "Artizan" oraz "The Keepers". "The Keepers"

są alienami, którzy powrócili na ziemię po przejęciu

sygnału, który wcześniej umieścili w Wielkiej Piramidzie.

Matt Barlow śpiewa jako "The Keepers".

Postać Artizana jest tu dlatego, by zasygnalizować, iż

jest gotowy chronić nas przed postaciami "The Keepers",

Albo jest potomkiem "The Keepers". Spójrzcie

na obrazek i zauważcie podobieństwa znaków na jego

ciele. Interpretację pozostawiam jednak słuchaczom i

oglądającym okładkę. Marc nadał okładce świetny

wizerunek w stylu science-fiction. Limitowana edycja

zawiera pracę Berlin'a, który bazował na ilustracji

Eliran'a Kantora, który stworzył okładkę do naszego

ostatniego albumu "Ancestral Energy". Jego nowa ilustracja

przedstawia ściętego Sfinksa. Wielki statek kosmiczny

zamknął głowę Sfinksa, ukazując tym samym

nieco nieznanej, kosmicznej technologii wewnątrz statku.

To był genialny pomysł Elirana. Po raz kolejny

pozostawiamy całe pole interpretacji odbiorcom. Wygląda

to fantastycznie. Jest tylko 500 limitowanych kopii

i w zasadzie większość jest już wyprzedana. Nie będziemy

już tego wznawiać. Będzie za to limitowana winylowa

edycja planowana na wrzesień.

Zauważyłem, że lubicie tworzyć albumy jako jedną,

integralną całość. Jak ważne są dla was tzw. "mówione"

partie takie jak dialogi, opowieści w intro itp.?

Postacie i ich dialogi są bardzo istotne i pomagają

wzbogacić historię. Można to porównać do postaci w

filmie. Chcemy, aby było to dla słuchacza wciągającym

doświadczeniem, od początku aż do końca. To właśnie

dlatego podkreślam, że płytę należy słuchać wiele razy

od samego początku do końca. Oczywiście, każdy będzie

miał innych faworytów z płyty, ale to musi być jednak

doświadczane jako całość.

Sądzisz, że jest to wasza najlepsza robota do tej pory?

Myślę, że można powiedzieć, że to nasza najlepsza robota.

Zawsze gdy zaczynasz nowy projekt, dążysz do

tego, żeby zrobić to jak najlepiej. To zdecydowanie solidna

robota, z której jestem dumny. Generalnie odbiór

ostatniej płyty był najlepszy z jakim do tej pory się

spotkaliśmy.

Czego można od was oczekiwać w przyszłości? Ten

sam kierunek, czy może zamierzacie trochę poeksperymentować?

Jeszcze za wcześnie by to wiedzieć. Jeszcze jesteśmy na

fali nowego wydawnictwa i pewnie zajmie wiele miesięcy,

żeby stworzyć nowy materiał. To długi proces związany

z wieloma ofiarami. Wiem jednak, że cokolwiek

w przyszłości Artizan spłodzi, będzie to brzmiało jak

Artizan.

Dlaczego zdecydowaliście się umieścić balladę

"Come Sail Away" jako bonus? Myślisz, że nie pasuje

do całości płyty, czy nie chcecie by postrzegano

was jako zbytnich wrażliwców?

Ten numer został bardzo dobrze odebrany. Prawda,

niektórzy ludzie się zastanawiają "Po cholerę metalowy

zespół robi tego typu piosenkę?". Ponieważ to kurwa

kocham. Co najistotniejsze, Tom brzmi fantastycznie

na tej kompozycji. Jego głos jest do tego wprost idealny.

Jest potężny i melodyjny. Wprowadziliśmy kilka

zmian, aby lepiej wpasować ją w klimat historii na

"The Furthest Reaches". Mam nadzieję, że wielu fanów

będzie miało okazję zaopatrzyć się właśnie w limitowaną

wersję.

Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa należą do ciebie…

Kupujcie album.

Przemysław Murzyn

Prowler to potwornie

toporna niemiecka kapela

z Saksonii, która

brzmi jak z początku Nowej

Fali Brytyjskiego Heavy

Metalu. Ich gra może momentami

wydawać się drażniąco

prostacka i niesforna,

jednak jak mało kto potrafią

podtrzymać ducha starego heavy metalu. Zapraszam

do bardzo konkretnej rozmowy z

młodymi Niemcami.

Kolejny cios od młodych niemieckich heavy metalowych oldschoolowców…

HMP: Siema Prowler, czy wasza nazwa ma jakieś

szczególne znaczenie i odnosi się do konkretnego

zespołu?

Micha: To forma naszego hołdu dla jednego z zespołów,

który inspiruje nas najmocniej. Wielkie Iron Maiden…

Opowiedzcie trochę o historii zespołu i jego członkach.

Clemens: Prowler został założony w 2008 roku, Dave

i ja jesteśmy w nim od pierwszego dnia i gramy na

gitarach. Marv, który gra na basie i Ronny, nasz wokalista,

dołączyli do nas w 2011 roku i można ich usłyszeć

na naszym demo EP "Hard Pounding Heart",

które zostało nagrane i wydane w 2012 roku. Michael

to nasz najnowszy członek i gra na perkusji. Odkąd do

nas dołączył w 2013roku zagraliśmy sporo fajnych

koncertów w Niemczech i nagraliśmy album "Stallions

of Steel", który wyszedł w barwach Pure Steel Records

27-go lutego 2015r.

W 2012r. nagraliście wspomniane "Hard Pounding

Heart" EP. Czy coś w waszej muzyce zmieniło się

znacząco od tego momentu?

Dave: Pierwszą zasadniczą różnicą jest skład zespołu.

"Hard Pounding Heart" został nagrany z naszym

pierwszym perkusistą - Donatem, natomiast nowa

płyta jest już z Michą za perkusją. Można usłyszeć

różnicę, ponieważ obaj mają zupełnie inny styl gry. Ponadto

tym razem nagraliśmy perkusję i wokale w profesjonalnym

studio, a nie tak jak ostatnio w naszej sali

prób.

Ronny: Teraz mieliśmy prawdopodobnie więcej doświadczenia,

jeśli chodzi o warunki nagrywania i proces

samej produkcji materiału. Wszyscy byliśmy mocno

zaangażowani w każdy utwór, no i dużo ćwiczyliśmy,

zanim zdecydowaliśmy się wejść do studia.

Clemens: Myślę, że znacznie lepsza sytuacja podczas

nagrywania, pewna zmiana w nas samych. W obecnym

składzie zagraliśmy wiele koncertów i, wchodząc do

studia, byliśmy dużo bardziej doświadczeni niż poprzednim

razem, gdy nagrywaliśmy EPkę. Nieocenione

okazuje się doświadczenie zdobywane podczas wspólnych

ćwiczeń, podczas grania.

Foto: Prowler

Będąc szczerym, za pierwszym razem, gdy słuchałem

waszego singla "Motorcycle of Love" wcale nie byłem

jakoś szczególnie oczarowany... Za to po przesłuchaniu

całego albumu zmieniłem zdanie. Jak wam się

udało zawrzeć tyle oldschoolowych brzmień na jednej

płycie?

Ronny: "Motorcycle of Love" to prosta piosenka, którą

świetnie się gra na żywo na scenie, ale chyba nie jest

utworem, który w zupełności odzwierciedla nasz styl.

Właściwie to jest dość duże zróżnicowanie między poszczególnymi

kawałkami na płycie. Każda brzmi inaczej,

ale wszystkie są zachowane w klasycznym metalowym

stylu.

Micha: Klasyczne granie to właśnie to, czym się najbardziej

jaramy. Naturalną rzeczą jest więc to, że tak

brzmimy, skoro inspirujemy się takim gatunkiem muzyki.

Nowa płytka "Stallions of Steel" brzmi jak klasyki

NWOBHM. Mocno czuć inspiracje Saxonem...

Moglibyście wymienić kilka innych zespołów, które

stanowią dla was największą inspirację?

Ronny: Oczywiście inspirujemy się brytyjskimi zespołami

jak Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, ale

każdy z nas słucha innych zespołów. Ja kocham hard

rock w stylu Van Halen czy mój ulubiony Kiss. Jestem

też głęboko w temacie US metal, nawet hair metal, ale

lubię też wiele starych thrashowych kapel.

Micha: Moi faworyci to Guns n Roses, AC/DC i granie

z lat 80-tych jak Manowar czy Metallica. Ale jest

spoko, jeśli porównujecie nas do Saxon czy Judas

Priest…

Ok, czas na pytanie o charakterze egzystencjalnym…

Iron Maiden czy Saxon i dlaczego?

Ronny: Wybieram Iron Maiden, ich każdy album z

lat 80-tych to arcydzieło i trudno wybrać ulubiony album

z tego okresu. Nic tego nie pobije, nawet ich żadna

płyta wydana po 1988 roku nigdy nie osiągnęła

poziomu tych siedmiu płyt.

Micha: A ja wybieram Saxon. Ich muzyka jest prostsza

i brudniejsza. Wybieranie Maiden jest zbyt oczywiste.

Clemens: Iron Maiden, pierwszy metalowy zespół ja-

PROWLER

27


28

ki w życiu usłyszałem. Dave Murray był jednym z powodów,

dla których zacząłem grać na gitarze, a poza

tym zawsze potrafi mnie rozweselić…

Co dla was oznacza tytuł "Stallions of Steel"? Jesteście

motocyklowymi maniakami?

Ronny: Właściwie tylko Marv - nasz basista - jest motocyklistą,

więc nie mogę powiedzieć, żebyśmy byli jakimiś

motocyklowymi maniakami. Pomyśleliśmy, że to

pasuje do metalowego stylu życia, świetnie się o tym

śpiewa.

Clemens: "Stallions of Steel" to hołd dla wszystkich

metalowych maniaków na całym świecie, nie ważne na

czym jeżdżą! Niestety nie mam prawka na motor, a w

Niemczech jest to dość droga sprawa. Gdybym miał

kasę, prawdopodobnie wydałbym ją i tak na gitary. Ale

właściwie zawsze jest fajnie i bardziej emocjonująco

śpiewać o czymś, co daje silne emocje. Oprócz tego,

"Stallions of Steel" było też sugestią do nazwania tak

zespołu, ale spróbuj to krzyczeć podczas koncertu.

Tłum brzmiałby jak stado trzmieli.

Produkcje macie bardzo oldschoolową i surową. Kto

jest odpowiedzialny za brzmienie?

Micha: Nagrywanie, miks i mastering zostały zrobione

przez Alexa Pohla z Kame Audio. Był z nami przez

cały czas produkcji i miał dla nas wiele spokoju i wyrozumiałości.

To on razem z Clemensem i Dave'em

stworzyli takie brzmienie.

Clemens: Chcieliśmy wyprodukować album, który

brzmiałby tak jak zespoły i albumy, które wszyscy kochamy,

ale powinieneś jednak wiedzieć, że został zrobiony

w nowym millennium przez nowy zespół. Jestem

zadowolony z rezultatu.

Jakbyście ocenili obecny stan niemieckiej sceny? Są

jakieś lokalne zespoły, które moglibyście polecić?

Ronny: Niemiecka scena ma się świetnie już od wielu

lat. Obadajcie sobie Alpha Tiger, Attic, Blizzen,

Lightningz Edge, Serpent i Stallion.

Jesteście obecnie w Pure Steel Records. Jak się z tym

czujecie? Było ciężko zdobyć kontrakt?

Micha: Cudownie jest być w Pure Steel, zwłaszcza, że

jest to wytwórnia z Saksonii, a my jesteśmy ich setnym

wydawnictwem, i to na dodatek pierwszym z Saksonii!

Nie jestem w stanie powiedzieć, czy cięzko było zdobyć

kontrakt, gdyż ten jest pierwszym, jaki kiedykolwiek

mieliśmy, więc nie mogę porównywać.

Clemens: Kuno, jeden z naszych przyjaciół i ludzi,

którzy nas wspierają, pomógł nam zdobyć kontrakt.

Wszyscy w Pure Steel byli mili i bardzo w porządku,

więc zdobycie kontraktu okazało się dla nas bułką z

masłem. Ale oczywiście do momentu zdobycia kontraktu

była długa droga. Lata ćwiczeń i prób, zmiany składu,

granie koncertów w jakichś zapyziałych norach,

nagranie EP, ciągłe ulepszanie siebie i podonoszenie

swoich umiejętności. Ciężka praca, masa radości, ale

czasem trzeba zacisnąć zęby.

Macie już może jakieś plany koncertowe w związku z

nowym wydawnictwem?

Micha: Zrobimy tyle koncertów, ile to będzie tylko

możliwe, żeby promować nowy album. W związku z

naszymi pracami możemy grać jedynie w weekendy.

Jesteście młodymi facetami, którzy grają tradycyjny

PROWLER

Foto: Prowler

Heavy Metal… Myślicie o sobie jako o zespole z

nurtu, okrzykniętym przez maniaków jako NWO

THM?

Micha: Może nie określiłbym siebie, ani zespołu w ten

sposób, ale ogólnie mogę zgodzić się z przypisaniem

nas do tej kategorii.

Clemens: No cóż, myślę, że jest nieco za wcześnie, by

mówić o czymś w rodzaju "nowej fali", ponieważ dopiero

zobaczymy, czy to przetrwa jeszcze kolejne dwa,

trzy lata. Mimo wszystko świetnie jest widzieć coraz

więcej ludzi przychodzących na koncerty wszystkich

tych młodych kapel, które powstały w ostatnim czasie.

Macie swoich faworytów jeśli chodzi o nowe metalowe

kapele?

Ronny: Bardzo lubię Enforcer, Cauldron, Striker i

Skull Fist. Vanderbuyst też jest zajebisty, szkoda tylko,

że w tym roku się rozpadają.

Micha: Chciałbym wymienić Screamer, Night Demon

i 77. Oraz oczywiście Conquest of Steel - R.I.P.!

Co sądzicie o nowych wydawnictwach starych niemieckich

wyjadaczy takich jak Accept, Grave Digger,

Running Wild czy Scorpions?

Ronny: Grave Digger i Running Wild to nigdy nie

była moja bajka. Mam wielki szacunek dla Accept,

wprawdzie nigdy nie byli moimi personalnymi ulubieńcami,

ale ich najnowsze albumy niszczą wszystko dookoła.

Jeszcze nie słyszałem nowej płyty Scorpions,

ale kocham ich wydawnictwa do 1985 roku.

Micha: Potwierdzam. Obecnie Accept są silniejsi niż

kiedykolwiek. Pozostałe wymienione zespoły są jednak

na dobrej drodze, by zniszczyć całą swoją dotychczasową

spuściznę.

Sądzicie, że powrót do korzeni heavy metalu to słuszna

droga?

Dave: Myślę, że to naprawdę dobra rzecz. Na naszych

koncertach widzimy świetnie bawiących się ludzi reprezentujących

różne gatunki metalu. Dlatego myślę,

że istnieje pewne zapotrzebowanie na ten rodzaj muzyki.

Clemens: Nie chciałbym dyskutować na temat czym

jest heavy metal, a czym nie jest. Czasem musisz zrobić

krok wstecz, aby potem znów móc ruszyć do przodu.

Sądzę, że dopóki coś daje znaki życia, nie może

być martwe.

Ronny: Zawsze lubiłem ten rodzaj muzyki i dobrze widzieć,

że nie jestem w tym sam.

Jak ważny jest dla was wizerunek?

Micha: Na scenie wizerunek jest istotną rzeczą, gdyż

jest on częścią show. Poza sceną image jest dla czegoś

takiego jak black metal albo hip hop.

Ronny: Lubimy nasze sceniczne ubrania, ale nie bierzemy

tego zbyt poważnie. Zostawiamy to innym zespołom.

Dzięki za wszystkie odpowiedzi. Ostatnie słowa pozostawiam

wam…

Micha: Czekamy, żeby u was zagrać! Wspierajcie podziemną

scenę!

Ronny: Dzięki za wywiad i wsparcie. Słuchajcie naszej

płyty!

Clemens: Bardzo dziękuję i narazie!

Przemysław Murzyn

HMP: Witam was. Zespół powstał niedawno, bo w

2013 roku. Kto był pomysłodawcą powołania Savage

Master do życia?

Stacey Savage: Witaj, dziękujemy za możliwość

udzielenia wam wywiadu. O stworzeniu zespołu pomyślałam

ja i Adam (Neal - przyp. red.). Mieliśmy

wiele pomysłów, pracowaliśmy długo, motywując się

wzajemnie od samego początku.

Co było głównym powodem i inspiracją do grania

przez was tak oldschoolowego i przesiąkniętego

wczesnymi latami 80-tymi zespołu?

Chcieliśmy tworzyć i dzielić się muzyką, którą kochamy.

To nasze typowe old-schoolowe brzmienie

bierze się z inspiracji głównie klasyką metalu.

W waszej muzyce, a przede wszystkim tekstach i

wizerunku widać wyraźne inspiracje okultyzmem.

Traktujecie to poważnie czy po prostu uznaliście,

że taki temat pasuje do heavy metalu? Kto odpowiada

za teksty?

Większość tekstów pisze Adam, ja sama zresztą napisałam

tego trochę. Okultyzm odgrywa sporą rolę w

naszym życiu. Jest dla nas ważne by wprowadzić ten

temat do naszej muzyki.

Wasza debiutancka płyta "Mask of the Devil" ukazała

się 31 października ubiegłego roku, czyli w halloween.

Domyślam się, że w tym też nie było przypadku?

Tak, to było zamierzone. Dla nas nie ma lepszego

dnia w roku.

Album został wydany nakładem polskiej wytwórni

Skol Records. Jak doszło do tego, że podpisaliście

kontrakt z Bartem?

Bart wysłał nam wiadomość jakieś pięć godzin po

tym jak zagraliśmy pierwszy raz. Prawdopodobnie

zobaczył film z naszym występem. Nie pamięta jak

się na nas natknął, bez przerwy odkrywa coś nowego.

Kontrakt był jak najbardziej rozsądny, więc podpisaliśmy.

Jak wam pasuje współpraca? Planujecie kolejne

wydawnictwo również powierzyć w jego ręce?

Świetnie pracuje się ze Skol Records. Następny singiel

wyjdzie z wytwórni High Roller Records, ale ze

współpracą ze Skol Records. Następny album będzie

wydany już pod banderą Skol.

Na program albumu składa się tylko osiem utworów

trwających jedynie 29 minut. Moim zdaniem

to dobry pomysł dla debiutantów, bo lepiej zostawić

po sobie uczucie niedosytu niż znudzenia prawda?

O to wam właśnie chodziło?

Chcemy, żeby nasza muzyka była fajna, ale też żeby

miała jakiś cel. Nie propagujemy muzyki sprawiającej,

że słuchacz zasypia z nudów. Chcemy, żeby do

naszej muzyki trzeba było machać głową! Jeżeli dla

nas tworzenie nie będzie frajdą, to tym bardziej frajdą

nie będzie tego słuchanie. Nasz debiut miał sprawić,

że zmotywowany nim słuchacz będzie chciał jeszcze

więcej.

Muzyka jaką gracie można chyba uznać za wypadkową

scen brytyjskiej i amerykańskiej z okultystyczną

otoczką? Jak wy sami byście określili to co

gracie?

Znajdziesz u nas wiele wpływów z NWOBHM i

ogólnie z heavy metalu, więc zdecydowanie trafiłeś

w samo sedno.

Z waszej muzyki aż bije dzikość, surowość, a w powietrzu

można wyczuć odór zatęchłych lochów. Jak

udało wam się tak doskonale oddać ten stary klimat?

To nasza pasja, więc mamy obsesję na punkcie tych

rzeczy. Myślę, że gdybyś rozciął nas na pół, zobaczyłbyś,

że zamiast wnętrzności wypływałby z nas

dokładnie ten stary klimat.

Pomimo tego, że płyta jest spójna pod względem

klimatycznym, muzycznym i tematycznym to jednak

utwory są bardzo zróżnicowane i nie zlewają

się w jedno. Czy podczas pisania tego materiału

zakładaliście sobie, że ma być tyle utworów wolniejszych,

a tyle szybszych? Czy też może był to

całkowicie naturalny proces?

Adam napisał kilka kawałków nad którymi pracowaliśmy

wszyscy, więc czasem mogliśmy powiedzieć

"może by tak stworzyć coś wolniejszego?", mogliśmy


Jak wygląda sprawa waszych występów na żywo?

Często gracie? Macie za sobą jakieś spektakularne

gigi czy na razie dajecie tylko małe, lokalne koncerty?

Właśnie zakończyliśmy swoją wiosenną trasę. Nasze

największe i najlepsze występy zawsze są w Chicago.

Festiwal Ragnarokkr był świetny. Mimo, że graliśmy

tak wcześnie mieliśmy świetną widownię. Dzieliliśmy

scenę ze sporą ilością naszych ulubionych

zespołów, więc była okazja żeby ich poznać. Zamierzamy

wyruszyć w o wiele dłuższą trasę. Na pierwszy

ogień jedziemy do Kanady na Wings Of Metal.

bardziej was do tego zachęci.

wtedy wysłuchać jego pomysłów i pracować dopóki

kawałek nie był skończony. Czasem prezentował

nam też pomysły na te szybsze utwory. Chcieliśmy

być pewni, że na albumie będzie dobry balans pomiędzy

momentami, które zainteresują ucho słuchacza

i tymi, do których będzie chciał po prostu machać

głową.

Wasze szybkie utwory są znakomite nie da się

ukryć, jednak to te cięższe i wolniejsze robią mi

zdecydowanie najlepiej. Takie choćby "Blood on

the Rose" czy "The Ripper in Black" mają tak genialny

drive, że po prostu rozrywają mnie na strzępy.

Jakie jest wasze zdanie na temat tych killerów?

Te dwa są wyjątkowymi faworytami, zdecydowanie.

Kiedy pomyślę o "Altar Of Lust" i kawałkach, w których

zwolniliśmy tempo, te dwa stawiam na półce

pomiędzy nimi, ze średnim tempem.

Wypływa z nas ten stary klimat

Debiut Savage Master bardzo przypadł mi do gustu przede wszystkim ze względu

na swój oldschoolowy charakter i okultystyczną otoczkę. Muzyka oparta na klasycznych riffach

i charakterystycznym drapieżnym głosie Stacey Peak, osnuta gęstą mgłą i zatęchłym

powietrzem z najgłębszych lochów po prostu nie mogła mnie nie zauroczyć. Zdecydowanie

polecam wam zapoznanie się z twórczością tej ekipy z Louisville w stanie Kentucky, bo taki

heavy metal trzeba wspierać. Mam nadzieję, że poniższa rozmowa z wokalistką Stacey tym

że czerpię pomysły, doświadczenie, postawę i emocje,

które płyną do mnie głęboko, lecz czemu ograniczać

się do inspiracji tylko kobietami czy tylko

mężczyznami? Z wokalistów i wokalistek najbardziej

sobie cenię Roba Halforda, Ronniego Jamesa Dio,

Doro Pesch czy Wendy O. Williams. No i będzie

tego jeszcze spora lista...

Jaka wyglądała droga muzyczna jaką przeszli pozostali

muzycy? W jakich bandach udzielaliście się

przed Savage Master?

Jak już mówiłam, tutaj w Savage Master stawiam

W przyszłym roku wystąpicie na legendarnym

Keep it True. Jak doszło do tego, że dostaliście zaproszenie?

Podejrzewam, że jesteście tym faktem

mocno podekscytowani?

Och, tak, jesteśmy mocno podekscytowani faktem,

że za rok będziemy grać na Keep It True! Mieliśmy

niezwykłe szczęście. Oliver chciał, żebyśmy zagrali

już w tym roku, ale nie zdołaliśmy, więc spytał nas

też, czy moglibyśmy zagrać za rok. Zgodziliśmy się!

Czy jest szansa, że wcześniej uda wam się dotrzeć

do Europy czy też będzie to wasza pierwsza wizyta?

To będzie nasz pierwszy raz w Europie z Keep It

True. Mamy zamiar ustawić trasę tak, by zobaczyć

tak dużo krajów jak możemy. Mamy zamiar zrzeszyć

z nami tak dużo fanów jak tylko to będzie możliwe.

Ok, zbliżamy się do końca. Jak zachęcilibyście polskich

maniaków do zakupu "Mask of the Devil"?

Ta muzyka przez nas przemawia. Jeżeli lubicie okultystyczne

old-schoolowe heavy z chwytliwymi riffami

idealne nadające się na show, na którym nie przestaniecie

machać głową - znajdźcie nas na YouTube

- kupcie nasz album na Bandcamp albo skuście się

na dodruk ze strony Skol Records, póki co, wyprzedaliśmy

nasze pierwsze wydanie. Fani z USA i Kanady

mogą nas w tym celu złapać na naszej trasie i na

Kto odpowiada za produkcje tego materiału?

"Mask Of The Devil" wyprodukowaliśmy ja, Adam

i Kent O'Byran z Wax and Tape Studio.

Pracujecie już nad utworami na nowy album? Jeśli

tak to w jakim kierunku pójdziecie?

Nasz zespół znacznie się wzmocnił od kiedy napisaliśmy

"Mask Of The Devil". Mamy teraz naprawdę

solidną ekipę. Każdy pracuje ze sobą znacznie efektywniej

i myślę, że przyniesiemy mocniejszy materiał,

patrząc na nowe utwory, nad którymi pracujemy.

Myślimy naprzód z wydaniem następnego albumu

i czujemy, że będzie jeszcze lepszy od poprzedniego.

Wszystkie te nowe kawałki mają większego

kopa niż wszystko, co napisaliśmy przedtem, to się

da wyczuć.

Marzy mi się, że zachowacie w przyszłości tę

surowość i podziemny sznyt? Boję się, że przy zbyt

wypolerowanym brzmieniu stracilibyście swój charakter.

Nasze serca żyją głęboko w dźwiękach old-school.

Nie chcielibyśmy żyć jak ryba poza wodą (albo wampir

na słońcu). Wiemy co nas pasjonuje, co kochamy,

a co nienawidzimy.

Nie da się ukryć, że jednym z waszych najbardziej

charakterystycznych elementów jest twój

głos, znakomity i niezwykle drapieżny. Śpiewałaś

gdzieś wcześniej? Jak długo ćwiczyłaś swój

głos?

To jest pierwszy zespół, w którym kiedykolwiek zaśpiewałam,

pomijając fakt, że w szkole średniej byłam

w chórze. Spędziłam sporo czasu samotnie w

pokoju słuchając muzyki i śpiewając wspólnie z wokalem,

bo śpiew jest największą częścią mojego życia.

Sprawia, że chcę żyć. Zawsze był ze mną i nigdy

mnie nie zostawi.

Patrząc na twój image od razu przychodzi mi na

myśl Betsy Bitch. Czy faktycznie inspirowałaś się

swoją dużo starszą koleżanką? Jakie jeszcze metalowe

wokalistki miały na ciebie wpływ?

Dla pewności, wszyscy kochamy Betsy, wiele przyjemności

sprawiło mi oglądanie wywiadów z nią. Nie

wiedziałam prawie nic o metalowych zespołach z

"frontwomens", zanim stałam się częścią Savage

Master. Ludzie myślą, że muszę się wzorować na kobietach,

skoro sama nią jestem. Oczywiście, jest sporo

świetnych frontwoman-bandów, z których czuję,

Foto: Savage Master

swoje pierwsze kroki. Adam był w The Hookers, a

Larry, Eric i Brandon mieli przedtem sporo zespołów,

a nawet i teraz prowadzą współpracę z innymi.

Na pewno zauważyliście, że w ostatnim czasie pojawia

się co raz więcej kapel oddanych tradycyjnemu

heavy metalowi. Śledzicie to co się dzieje na

obecnej scenie? Są jakieś młode zespoły oczywiście

oprócz was, które uznajecie za naprawdę wartościowe?

Staram się być na bieżąco ze wszystkimi świeżymi

bandami. Aktualnie wgryzam się w Amulet, Christian

Mistress, Tarot, Night Demon, Ranger,

Stallion, Speedtrap, High Spirits... I na razie nie

przychodzi mi już nic więcej do głowy.

Wings Of Metal.

To już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad

i wszystkiego dobrego.

Dzięki wielkie za wywiad! Najlepszego!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

SAVAGE MASTER 29


Technika analogowa nie pozwala na żadne błędy

Przyzwyczailiśmy się już, że to z północy

Europy spływają do nas wszelkie

zespoły oddające ducha lat osiemdziesiątych.

Tymczasem z niemieckiego

Gelsenkirchen pochodzi Iron

Kobra - formacja, która nie tylko spokojnie

mogłaby istnieć trzydzieści lat

temu, ale grać nie tyle w Niemczech,

co na przykład w Kalifornii.

klasycznych kapel. Na przykład w "Fire" słyszę

okrzyk w stylu Davida DeFeisa, a tekst "Born to

Play on Ten" może wiązać się z Manowar...

Z Manowar trafiłaś doskonale! Jednak "Fire" nie był

zainspirowany Virgin Steele, numer ma korzenie raczej

w rockującym NWoBHM. Zawsze zapożyczamy

elementy z przeróżnych kapel, co nie zawsze jest wychwytywane.

Na przykład "Black Magic Spells" z naszej

pierwszej płyty zawiera wiele runningwildowych motywów

w tekście. Także muzycznie stosujemy ten zabieg,

solo w "Cult of the Snake" to hołd złożony solówce

Rossa the Bossa w "Battle Hymns".

HMP: Na wstępie gratuluję wam "Might & Magic",

słuchając jej można się przenieść do lat osiemdziesiątych.

Płyta w stylu Exciter, wczesnego Iron Maiden

i Anvil w 1984 roku - taki był wasz cel?

Iron Kobra: Z pewnością był to dla nas cel. Chleliśmy

uchwycić tego wczesnego ducha metalu - poczynając

od pisania tekstów po produkcję i samą muzykę. Nie

chcieliśmy robić tego, co obecnie czyni wiele zespołów,

a więc brzmieć dokładnie tak, jak ich idole z lat osiemdziesiątych.

Nie chcieliśmy jedynie brzmieć, ale tworzyć

muzykę w tym duchu. Coś, czego wiele zespołów

nie rozumie, to to, że trzeba zrobić jeden krok wstecz.

Czyli nie powinno się inspirować Maiden, tylko tym,

co inspirowało Maiden, a wiec zespołami z lat siedemdziesiątych.

Sądzę, że nam się to udało. Wiele osób

mówi nam, że nie mając wiedzy o nas, nie byliby w

stanie stwierdzić czy nasz album jest z 1985 czy 2015

roku.

Cała wasza estetyka, od loga, przez okładkę po

tytuł, także prowadzi nas do tego okresu. Skąd w

ogóle założenie, że "starsze jest lepsze"? (śmiech)

A to nie oczywiste? Nie, poważnie, nie siadamy i nie

mówimy "dobra, to teraz robimy muzykę i wizerunek z

lat osiemdziesiątych!". To przychodzi bardzo naturalnie.

Jesteśmy po prostu wielkimi fanami kapel z tamtych

lat, takich jak Manowar, Iron Maiden, Running

Wild i sądzimy, że to był najlepszy czas dla heavy metalu.

Później nie pojawiło się nic, co na nas zrobiło

wrażenie.

Pewnie dlatego wasza płyta brzmi bardzo winylowo.

Pracowaliście na sprzęcie analogowym?

Pracowaliśmy dużo z analogową techniką, było to dla

nas bardzo ważne. Obecnie jest tak, że zespół idzie do

studia, gra tam cokolwiek, a komputer wykonuje całą

resztę roboty. Nie jest to jednak nasza metoda. Heavy

metal i w ogóle muzyka to ciężka praca, a technika

analogowa nie pozwala na żadne błędy. Tylko tak możemy

osiągnąć 110%. Wiele osób uważa takie brzmienie

za stare i bez mocy, ale to pokazuje tylko jak

współczesna muzyka niszczy uszy wielu osób, nie wiedzą

oni jak powinien brzmieć dobry album od strony

produkcji.

Niemiecki heavy metal kojarzony jest raczej

z czystym, sterylnym brzmieniem, jaki tworzy

choćby Piet Sielck. Jak to jest, że brzmicie

raczej jak kapela ze Stanów lub Anglii?

To jest dobre pytanie. Pit (Peter Navrotka - przyp.

red.), nasz producent, jest starym rockmanem, który

robi muzykę od pięćdziesieciu lat. Jest miłośnikiem

starego bluesa i rocka, co bez wątpienia odbiło się na

produkcji naszych płyt. Chcieliśmy uchwycić na płycie

ducha "live", dlatego właśnie brzmi ona bardzo organicznie

i płynnie. Chcieliśmy uniknąć sterylnego brzmienia.

Niewiele heavymetalowych kapel z Niemiec posiada

teksty w swoim ojczystym języku. A wasz "Wut im

Bauch" po niemiecku brzmi mocno i dynamicznie.

Skąd pomysł na jeden numer właśnie w Waszym

rodzinnym języku?

Masz rację, prawie wszystkie zespoły śpiewają po angielsku.

My robimy rzecz jasna to samo, ale "Wut im

Bauch" to wyjątek. W NRD także istniała ożywiona

scena metalowa, która jednak była tłumiona przez

państwo. Kapele stamtąd musiały śpiewać po niemiecku,

i to one stały się naszą inspiracją do napisania

tego utworu. Chcieliśmy postawić pomnik muzykom z

tamtych czasów - grupom takim jak Formel 1, Biest,

Babylon. Z tego powodu numer musiał być po niemiecku.

Planujemy także siedmiocalowy singiel, który także

będzie oferował tylko niemieckie kawałki, żeby temat

pociągnąć do końca. Ale naszym głównym językiem

śpiewania pozostanie angielski.

Metal-archives podaje, że wasze teksty są między

innymi o... "japanophilii". Co to znaczy? (śmiech)

Też tego nie wiem! (śmiech) To pojawiło się na samym

początku. Jednym z naszych pierwszych kawałków był

"Ronin" i traktował o samuraju, który chce się zemścić.

Dlatego używaliśmy często znaku Wschodzącego

Słońca i jakoś ludzie zaczęli o nas mówić w taki sposób,

że mamy "japoniofilię", a wiec miłości do Japonii.

Faktycznie jesteśmy wielkimi fanami japońskiej kultury

i muzyki, ale mimo to wolałbym, żeby to hasło zniknęło

z metal-archives, ponieważ wygląda ono po prostu

śmiesznie (śmiech).

Na "Might & Magic" słychać wiele nawiązań do

Widziałam, że graliście razem z Night Demon. Co

sądzicie o tej kapeli? Nie macie wrażenia, że wasz

"Spirit Archer" mógłby być równie dobrze numerem

Night Demon?

Uważam, że Night Demon są świetni, to przesympatyczni

ludzie i dobra muzyka. Kiedy słuchałem ich

pierwszego dema, było dla mnie jasne - ten zespół będzie

kiedyś wielki! Kilka tygodni później potwierdzono

ich występ na Keep it True. Było tam wtedy wiele

znakomitych kapel z USA, które grają naprawdę fajny

metal, taki, który zwyczajnie sprawia frajdę - Night

Demon, Borrowed Time, High Spirits. Bezpośrednich

podobieństw jednak nie widzę. Night Demon

jest od nas o wiele bardziej profesjonalny! (śmiech). A

jeśli chodzi o "Spirit Archer", fiński Lord Fist ma

utwór, który rozpoczyna się dokładnie jak ten nasz

kawałek!

Wiem, że członkowie Night Demon robią zdjęcia

ludziom przesypiającym koncerty. Spotkaliście się z

tym podczas waszego koncertu?

(śmiech) Czegoś takiego sobie niestety nie przypominam.

Wieczorem było zaledwie 40 osób, ale Night Demon

dał czadu, zupełnie jakby było tam nie 40 a 40

000 widzów. Można łatwo zauważyć, że mimo bycia w

trakcie długiej trasy nie stracili oni radości z samego

grania.

Macie w planie grać latem na festiwalach? Mając

wybór, wolelibyście zagrać na wielkim Wacken czy

specyficznym Keep it True?

Jesienią będziemy grać na festiwalu Harder Than

Steel, który również organizowany jest przez Oli'ego,

gospodarza Keep it True. To już jest wielki zaszczyt,

ale rzecz jasna marzymy także o tym, żeby zagrać na

Keep it True. Większych potwierdzeń może wcale nie

być. Zagralibyśmy także na większych festiwalach, jeśliby

tylko bookerzy nam zaproponowali, ale sądzę, że

będziemy potraktowali jako mały zespolik i sprzedani

poniżej wartości. Wiele osób wciąż myśli, że jesteśmy

tylko hobbystycznym zespołem, który nie bierze metalu

serio. Z takich nieudaczników mogę zrezygnować.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Iron Kobra

30

IRON KOBRA


HMP: "Vessel" w znaczeniu

"naczynie" od wieków jest symbolem

kobiety i wszystkiego co żeń-skie. Na

okładce waszej drugiej płyty zatytułowanej

właśnie "Vessel" też widnieje zarys kobie-cej postaci.

Taka była Wasza intencja?

Andreas Johnsson: Wiele można powiedzieć o naszych

intencjach na płycie a okładka ma duże znaczenie.

Każdy aspekt wizualny i interpretację "Vessel"

zrobił Costin Chioreanu z Twilight13Media. Jego

inspiracja pochodzi z treści samego albumu.

To jedna z ciekawszych okładek wśród ostatnich

płyt. Sięgając po płytę z taką okładką w zasadzie z

bez wahania można spodziewać się czegoś ambitniejszego

niż tekstów "steel", "fight" i "metal" (śmiech).

Rzeczywiście jej celem było nakierowanie słuchacza

na bardziej ambitny zespół?

Dziękuję! Muzyka zawsze powinna być ambitna, inaczej

nie ma żadnego powodu, aby ją tworzyć. Zawsze

powinno dążyć się do perfekcji na każdym polu twórczości,

gdyż dopiero wtedy sztuka staje się prawdziwie

potężna.

Szwecja znów obrodziła w niezłe,

klasycznie brzmiące zespoły.

Tym razem rozmawialiśmy z

gitarzystą w miarę młodej grupy

Trial. Jeśli lubicie szwedzką jakość, tradycyjne

brzmienie i... Mercyful Fate, to na ich muzyka

do was trafi.

Muzyka musi być ambitna

do grania prób. Te czynniki, w połączeniu z dziwnym

doświadczeniem jakim jest dorastanie oraz potrzeba

odcięcia się od wszystkiego, prawdopodobnie prowadzą

do powstania zespołu punkowego albo metalowego

prędzej czy później.

Jesteście jedynym tradycyjnym, heavy metalowym

zespołem z waszego miasta? Jak wygląda scena w

Trollhättan?

Tak, można tak powiedzieć, jednak nie śledzę poczynań

innych zespołów z okolicy. Trzymamy się sami ze

sobą. Nie ma tu żadnej znaczącej sceny muzycznej, to

mała miejscowość.

Gracie u siebie koncerty?

Graliśmy tu pierwszy koncert po wydaniu "The Primordial

Temple" i planujemy to powtórzyć tego lata,

ale na ogół gramy za granicą albo chociaż w innych

Ciężko powiedzieć, byłem wtedy jeszcze dzieckiem,

więc płyty winylowe mnie nie obchodziły, ale przedmioty

w stylu retro są teraz najwidoczniej w modzie.

Skąd ten wielki powrót winyli? Sami jesteście zbieraczami

tego rodzaju wydawnictw?

Wszystko kiedyś powraca. Czasem mnie to cieszy i tak

też jest w tym przypadku. Osobiście wolę winyle niż

płyty CD, ponieważ często brzmią i wyglądają o wiele

lepiej. Nie nazwałbym się kolekcjonerem, ale lubię

kupować takie płyty.

Próbowałam znaleźć informacje na temat waszych

koncertów, ale nie podajecie konkretnej rozpiski.

Macie ustaloną trasę na rok 2015 czy gracie tylko

pojedyncze koncerty, które wspominacie na Facebooku?

Można będzie Was zobaczyć na dużych festiwalach

np. w Niemczech?

Jedyne koncerty, które mamy już zaplanowane, to te,

które widnieją na naszej stronie na Facebooku. Omawialiśmy

parę innych spraw między sobą, ale póki co są

tylko w planach. Jedyny koncert w Niemczech, o którym

na tę chwilę wiemy, to Hell over Hammaburg w

2016 roku.

Mam wrażenie, że nie stawiacie na promocje Trial

drogą internetową, stronę na FB macie skromną,

strony oficjalnej w ogóle nie macie. To chęć powrotu

do korzeni i stawianie na naturalną drogę "poczty

Kto jest jej autorem?

Artysta, który stworzył okładkę to Costin Chioreanu,

a jego dokonania w albumie "Vessel" przeszły nasze

najśmielsze oczekiwania.

Słychać, że dużo uwagi poświeciliście tekstom, tak,

żeby nie były banalne. Istnieje wspólny mianownik

łączący teksty na "Vessel"? Płyta ma jakiś "przekaz"?

"Vessel" absolutnie nie jest albumem koncepcyjnym,

ale ponieważ teksty oparte są o nasze życie i doświadczenia,

można we wszystkich zauważyć pewne aspekty,

które łączą jeden utwór z drugim.

Niewątpliwie jest bardzo nastrojowa. W jaki sposób

udaje wam się osiągnąć atmosferę? To trudna sztuka,

większość młodych zespołów zupełnie zapomina o

klimacie lub nie umie go osiągnąć.

Nie jestem pewien, jeśli mam być szczery. Wszystko

ułożyło się kiedy rozmawialiśmy o naszej wizji z ludźmi

zaangażowanymi w prace nad albumem. Wszyscy

myśleliśmy podobnie i wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć.

Nagranie albumu zawsze stanowi wyzwanie, ale

jest to o wiele prostsze kiedy pracujesz z utalentowanymi

ludźmi. Mówiłem to już wcześniej, ale nigdy dotąd

nie wydaliśmy albumu, który tak dobrze odzwierciedla

naszą wizję jak "Vessel".

To także płyta łącząca szybkie tempa z niemal doomowymi

partiami. Taka rozbieżność stylów to kompromis

między upodobaniami poszczególnych muzyków

czy po prostu recepta na uzyskanie nastroju?

Tak wyszło, ale nie mam pojęcia dlaczego. Wygląda to

zupełnie jakby to utwory wybrały nas, a nie na odwrót.

Ten album pozwolił nam wspiąć się na wyżyny naszych

umiejętności i jest to coś, co mnie bardzo cieszy.

Jego brzmienie jest bardzo naturalne, brzmi jak analogowe.

Jakie były wasze wytyczne kiedy zabieraliście

się za nagrywanie?

Chcieliśmy, żeby każdy instrument brzmiał dokładnie

tak, jak brzmi, gdy się na nim gra, więc pociągnęliśmy

ten pomysł dalej i wraz z powstającym materiałem

wiedzieliśmy jak chcemy, żeby wyglądał. Tym razem

polegaliśmy na emocjach i odczuciach, a nie na trzeźwych

przemyśleniach, a w efekcie wyszła nam zdecydowanie

najlepiej brzmiąca produkcja ze wszystkich

poprzednich. Ale tak jak mówiłem, wszystko staje się o

wiele prostsze kiedy pracuje się z odpowiednimi ludźmi.

Szwecja od kilku lat prowadzi jeśli chodzi o jakość

heavy metalu. Jak tylko dostaję pakiet płyt do

posłuchania i recenzji, zawsze zaczynam od Szwecji,

bo wiem, że na 90% trafię na coś dobrego. Jak to robicie?

To raczej świadczy o reszcie świata. Ale tak zupełnie

na poważnie, nie mam pojęcia. Łatwo tu zacząć grać na

instrumentach dzięki szkołom czy znaleźć dobrą salkę

Foto: Trial

miastach.

Wielu słuchaczy heavy metalu słuchając Trial ma

skojarzenia z Portrait. Muszę przyznać, że ja też do

nich należę (śmiech). Podobnie jak muzycy Portrait

jesteście fanami Mercyful Fate czy to podobieństwo

wynika z czegoś innego?

Cóż, rozumiem skąd biorą się twoje spostrzeżenia, ale

trzeba zrozumieć, że my nie chcemy być drugim Portrait.

Oni, tak jak każdy inny zespół, żyją kompletnie

oddzieleni od Trial i naszych poczynań. Oczywiście,

że jesteśmy fanami Mercyful Fate, nie sposób odmówić

im wspaniałości, ale nigdy nie próbowaliśmy brzmieć

jak oni, albo jak jakikolwiek inny zespół.

Na metal-archives widnieje informacja odnośnie liczby

kopii waszych płyt i adnotacja "limited edition".

Jest jakaś nielimitowana edycja Waszych płyt? Może

to "właściwe" wydawnictwo jest na winylu?

Tak i nie. Wszystko jest limitowane, ale nie mamy żadnych

specjalnych wydań ani czegokolwiek takiego.

Jeśli mowa o "Vessel", jedyną rzeczywistą różnicą jest

kolor płyty winylowej i nieco inna barwa okładki drugiego

wydania, ponieważ nadruk jest na lewą stronę.

Pomiędzy płytami wydaliście EP i singla tylko na

winylach. Myślicie, że taki sposób na wydawanie

płyt byłby możliwy/miałby sens powiedzmy w 2000

roku?

pantoflowej" promocji płyty?

To prawda, żaden z nas nie jest dobrym internetowym

wojownikiem, ale staramy się zawrzeć wszystkie najważniejsze

informacje na naszej stronie na Facebooku. To

nie jest protest przeciwko Internetowi, po prostu skupiamy

się na innych sprawach w życiu.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

TRIAL 31


Dlaczego zajęło wam tak długo aby wydać debiut?

Nagraliście przecież EPke w 2012, parę singli,

natomiast pełny album dopiero w 2014 roku…

Obecnie nie widzę powodu, by wydawać płytę za

płytą. Chcę być pewny, że to, co wydajemy, jest

najlepsze, jakie tylko może być i nie zwracam uwagi

na to, ile to może trwać. Musi być idealnie.

Z pewnością jesteście fanami Dio. Czy wasz

"Rock the Night" jest formą hołdu dla piosenki

Dio "I Speed At Night"?

Dokładnie tak, masz rację, ten utwór totalnie bazuje

na kawałku Dio i jest swoistym hołdem.

Jak dla mnie to jesteśmy Nową Falą Brytyjskiego Heavy Metalu

Monument to kolejna fantastyczna pozycja, z którą każdy fan porządnego heavy

metalu spod znaku młodej krwi, powinien się zapoznać. Jest szybko, melodyjnie, bezkompromisowo,

profesjonalnie i po prostu czadowo. Zapraszam na konkretny wywiad z liderem

zespołu Peterem Ellis'em!

HMP: Hej Monument! Na początku chciałbym

zapytać o Waszą świetną okładkę z moim ulubionym

psem - Buldogiem Angielskim - który również

wcześniej pojawiał się na waszych wydawnictwach.

O co chodzi z tym świetnym psem?

Peter Ellis: Dzięki! Buldog z naszej okładki to

Jack. Nie ujawniliśmy wiele o jego historii, ale na

trasie będzie bohaterem wielu fajnych akcji. Póki

co fajnie, że jest owiany mgiełką tajemnicy…

perfekcyjna kombinacja ciężkości z melodyką.

Maiden, Priest, Saxon, Purple, Whitesnake,

Lizzy itd. Jesteśmy współczesną wersją wszystkich

tych składników wziętych razem do kupy.

Co myślicie o NWOTHM i czy uważacie się za

jego część?

I tak i nie. Jak dla mnie to jesteśmy Nową Falą

Brytyjskiego Heavy Metalu. Chcielibyśmy zacząć

pewnego rodzaju ruch, który łączyłby brytyjskie

Foto: Monument

Na koniec płyty mamy małą niespodziankę - "Save

Me". To świetny wałek, co do tego nie ma

wątpliwości, ale może być też odebrany jako specjalny

numer na panienki. Co o tym sądzisz?

(śmiech)

Nie był napisany z taka myślą. Właściwie to bardzo

osobista kompozycja. Między słowami można

wiele odczytać i ma wiele wspólnego z moim osobistym

życiem.

Wasze plany na przyszłość?

Będziemy grali wiele gigów w środkowej Europie w

okresie zimowym. Chcemy zagrać w tylu krajach,

na ile to będzie możliwe. Będziemy też wydawać

nowe wideo i singla na zimę, a także winylową wersję

"Renegades".

Graliście może kiedyś na jakichś dużych, znaczących

koncertach, albo mieliście okazję supportować

heavy metalowe gwiazdy?

Jednym z naszych pierwszych występów było

otwarcie koncertu dla Dio Disciples w Londynie,

graliśmy też na festiwalach obok Saxon, Evergrey,

Megadeth i innych. Mogę powiedzieć, że zdecydowanie

jesteśmy festiwalowym zespołem. To jest

właśnie to, co lubimy najbardziej.

Kiedy możemy oczekiwać nowego materiału?

Singiel pojawi się w zimie, a drugi pełny album w

2016 roku.

A czy Buldog Angielski będzie na okładce?

Tak, Jack będzie pojawiał się na każdej naszej

okładce. Jest naszą maskotką i elementem, z którym

już się identyfikujemy.

Dzięki za wywiad! Wszystkiego dobrego wam

życzę! Ostatnie słowa należą do ciebie…

Dzięki ci i dzięki naszej grupce fanów w Polsce. W

nadchodzących miesiącach będziemy robić wiele

rzeczy w waszym pięknym kraju!

Przemysław Murzyn

Jestem pod wrażeniem nowego albumu "Renegades"!

Jakbyś go porównał do poprzednich wydawnictw?

"Renegades" to nasz pierwszy długogrający album.

Pokazuje on w jakim muzycznym miejscu znajdujemy

się na chwilę obecną. Pierwsza EPka była takim

małym testem.

Kto jest głównym kompozytorem w zespole?

Ja napisałem większość muzyki. Dan Baune i

Matt C. pomagali też czasem przy aranżacjach.

Wiem, że to nudne pytanie, zadawane niemal za

każdym razem, ale co jest dla Was największą

inspiracja jako zespołu? W jakim muzycznym kierunku

się odnajdujecie?

Wszystko z NWOBHM. Zespoły z tego okresu to

zespoły podążające po śladach naszego bogatego

muzycznego dziedzictwa.

Które piosenki z "Renegades" należą do twoich

ulubionych i dlaczego właśnie one?

"Omega" jest jedną z nich, ponieważ jest pierwszą z

rodzaju epickich, jakie mamy. "Runaway" także, bo

zawiera właściwie wszystko to, z czym się utożsamiamy.

Tak samo z numerem "Rock The Night".

O czym właściwie śpiewacie?

O wszystkim, co w jakiś sposób mnie inspiruje.

Kto jest odpowiedzialny za brzmienie "Renegades"?

Ja współprodukowałem album, ale Akis K. również

odegrał ogromną role w tym, jak album ostatecznie

brzmi.

32

MONUMENT


Heavymetalowy Orfeusz

Polydeykis z greckiego Sacred Blood jest nie tylko gitarzystą, ale też muzykiem

potrafiącym obsługiwać folkowe instrumentarium, miłośnikiem historii i mitologii swojego

kraju. Co ważne, przekłada swoje pasje na muzykę. Pozytywnie o Sacred Blood wypowiada

się nawet sam prekursor greckiej, mitologicznej tematyki w heavy metalu - David DeFeis.

Tym bardziej zachęcamy do przeczytania poniższego wywiadu.

HMP: Bardzo wiele heavymetalowych zespołów z

Grecji pisze dumne teksty o swojej przeszłości.

Mało który kraj może się tym poszczycić. Z czego

to wynika? Z przeszłości, która ukształtowała prawie

cały współczesny świat?

Polydeykis: Cóż, mamy za sobą długą i dumną historię.

Wiele innych kultur i ludzi się nią inspirowało,

więc czemu nie my? Poza tym, podczas gdy na metalowej

scenie wszyscy się jarają wikingami, myślę że

to obowiązek, żeby też ich zepchnąć trochę z inną tematyką

na metalowy album.

U nas w Polsce tematyka patriotyczna także była i

jest popularna, choć nie wśród heavymetalowych

grup. Nowożytna historia Greków, podobnie jak

Polaków wiąże się z nieustanną chęcią wyzwalania

się spod okupacji. Myślicie, że taka historia może

wpływać na tego rodzaju teksty?

Oczywiście, że może! Inspiracje pochodzą z potężnych

tematów, a wyzwalanie się spod okupacji jest

jednym z tych najlepszych. Grecja walczyła o wolność

co każde 50 lat, czy coś koło tego, przeciwko

najeźdźcom, czy lokalnym wrogom (to nasza klątwa...),

więc nasza krew bez przerwy się mobilizuje!

(śmiech)

W waszych tekstach pojawia się wiele odniesień do

mitologii. "Legacy of the Lyre" poświęcony jest Orfeuszowi.

Nie kusiło was, żeby napisać o nim utwór

balladowy? (śmiech) Myślę, że Orfeusz uciekłby z

krzykiem, gdyby usłyszał, że na jego cześć pisze się

dynamiczne, heavymetalowe kawałki (śmiech).

(Śmiech) Jako Grek, myślę że Orfeusz miałby

otwarty umysł i chętnie by o tym porozmawiał. Co

do ballady, nie widziało mi się jej pisać, wolałem pulsujący

rytm który pokazałby że muzyka Orfeusza

galopuje przez pentagram! I poza tym, jest na niej dosyć

folkowe outro, więc... oto jest!

Skąd zaczerpnęliście tytuł płyty "Argonautica"? Mi

się jednoznacznie kojarzy z wyprawą bohaterów po

Złote Runo. Na pewno utwór "Hail the Heroes",

utwór o Orfeuszu oraz okładka z Medeah i smokiem

pasują do tej koncepcji, ale nie jestem pewna

czy reszta...

"Argonautica" po grecku oznacza "sagę Argonautów".

Argonauci to, w bliższym tłumaczeniu, załoga

starego statku "Argo". "Argonautica" to też jeden z

wielu epickich poematów napisanych przez starożytnych

uczonych, opisujących przygody Jasona i Argonautów,

o podróży w mit, legendę, walkę z przeróżnymi

bestiami, złoczyńcami, no i oczywiście, jak

w każdej greckiej opowieści, z pomocą potężnych bogów.

Oczywiście, te epickie poematy to nie tylko mity,

ale to też podróż w długo zapomniaą historię

przez alegorie i podobne przykłady. Więcej pokarmu

dla umysłu pojawia się, gdy spojrzy sie z drugiej strony!

Na fanpage'u wrzuciliście zdjęcia z kręcenia teledysku.

Do którego utworu powstaje ten klip? Widać

na zdjęciach wczesnogreckich wojowników z epoki

brązu. To jakieś bractwo rekonstrukcyjne?

Obecnie jesteśmy w trakcie edytowania drugiego

klipu, który będzie zawierać jeden kawałek z "Argonautiki".

Stowarzyszenie Koryvantes dało nam swoje

wsparcie i zaopatrzyło nas zarówno w ludzi jak i

ekspertyzy, tak, żeby odtworzyć niektóre sceny bitewne

wraz z pozostałym materiałem niezbędnym do

nakręcania klipu. Możecie ich znaleźć na www.koryvantes.org.

O ile dobrze wiem, odwiedzili Polskę na

jednym z rekonstrukcyjnych festiwali.

Słychać, że inspirujecie się Manowar ale też wieloma

klasykami tak zwanej "melodyjnej, powermetalowej"

sceny. W Waszej muzyce pojawia się zarówno

Sonata Arctica jak i Majesty. Które inspiracje

są wam bliższe?

Każdym razem jest coś innego, ale nasze inspiracje to

głównie Manowar, Bathory, Accept, Running Wild,

starożytne rytuały, Yanni, Loreena McKennit...

Ostatnio pojawiła się moda na analogowe nagrywanie

lub nawiązywanie brzmieniem do nagrań

analogowych, pełnych piasku, trzasków i niedoskonałości.

Wy, na przekór trendowi, stawiacie na klarowne

brzmienie i współczesną produkcję...

Myślę, desperacji ruch na brzmienie retro jest w modzie.

Wydaje mi się, że powinno sie grać prosto z

serca i mierzyć w to co dobre, nie w to co złe. Oczywiście,

niektóre hołdy dla lat osiemdziesiątych nie

jest złą rzeczą, ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby

cały czas iść do przodu i dawać z siebie wszystko!

W waszej muzyce pojawiają się klawisze imitujące

instrumenty klasyczne i orkiestrę. Widziałam, że

odpowiadasz za nie ty, a więc gitarzysta. To dość

ciekawe połączenie. Który instrument pojawia się

jako drugi w fazie komponowania? To wcale nie

takie oczywiste, na przykład David DeFeis z Virgin

Steele komponuje metalowe kawałki na pianinie.

Wydaje mi się, że będąc gitarzystą, jestem odpowiednią

osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. (śmiech)

Cóż, czasami nasze pomysły składamy w riffy, czasami

w melodie pianina, czasami w linię melodyczną

wokalu. Przycinamy je razem i decydujemy, które z

nich są najlepsze. Potem je zatrzymujemy. Po prostu.

Poza tym, orkiestracje to trudna rzecz, ale kiedy

masz większy obraz w głowie, łatwiej je zrealizować.

Obsługujesz także wiele tradycyjnych instrumentów

jak flet czy akordeon. Nieczęsto klasycznie

heavy czy powermetalowy zespól wplata naturalne

instrumenty. Nie mowie o tak zwanych folk metalowych

grupach. Skąd ten pomysł? Jesteś pasjonatem

różnego rodzaju instrumentów, czy specjalnie

uczyłeś się na nich grać, żeby spełnić wizję, którą

wymarzyłeś sobie dla Sacred Blood?

Studiowałem muzykę folklorystyczną kiedy byłem

dzieckiem, klasyczną też. Moja miłość do heavy metalu

i moje wczesne studia pomogły mi bardzo w tworzeniu

Sacred Blood takim, jakim jest teraz, rzecz jasna

razem z pomocą moich przyjaciół z zespołu.

Skoro o Davidzie mowa. Virgin Steele jest w zasadzie

zespołem, który przetarł szlaki, jeśli chodzi o

grecką i rzymską mitologię połączana z heavy metalem.

W jakim stopniu inspiruje was ten zespół?

Virgin Steele wyprodukowało wiele pomników epickiego

metalu w historii. Głos Davida i jego umiejętności

dostarczaniu epickich klimatów sprawiły, że są

dla nas nieocenieni. Napisał też sporo muzyki o naszej

historii, więc jest naszą latarnią pośród całej tej

fali ścierwa, która nas otacza świata w dzisiejszych

dniach. David to fan naszej muzyki, co sam powiedział.

Możecie to zobaczyć na naszej stronie. All Hail

David!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

Foto: Sacred Blood

SACRED BLOOD 33


Bo w trasie jest trochę… pedalsko

20 maja miałem okazję uczestniczyć w bardzo ciekawym koncercie. Środek tygodnia,

a w krakowskiej "Kawiarni Naukowej" prawdziwe metalowe święto! Co prawda ludzi jak

na lekarstwo, ale za to energia niesamowita. Na jednej scenie wytąpiły: Axe Crazy, Roadhog,

Claustrofobia oraz gwiazda wieczoru - Midnight Priest. Portugalczycy zagrali u nas w ramach

swojej pierwszej europejskiej trasy "Midnight Steel Tour 2015". Po koncercie miałem

szansę porozmawiać z głównym gitarzystą zespołu - Pedro, oraz wokalistą - Alexem.

HMP: Witajcie Midnight Priest! Jak tam trasa?

Pedro: Trasa idzie po prostu zajebiście. Mieliśmy

wzloty i upadki, ale cały czas się dobrze trzymamy.

Alex: Chciałbym podziękować wszystkim ludziom,

którzy wspierają nas na każdym koncercie. To jest

niesamowite.

Z jakimi reakcjami spotykacie się w poszczególnych

krajach?

Czy mieliście już jakieś niespodziewane albo

śmieszne historie na swojej drodze?

Alex: No jasne. Mieliśmy już wiele historyjek.

Wszystkie związane z alkoholem, ale za dużo nie

mogę powiedzieć, bo to prywatne sprawy (śmiech)

Może kiedyś o tym opowiemy…

Ale słyszałem, że wasz wczorajszy koncert w

Musieliście słyszeć o NWOTHM. Czujecie się

częścią tej fali?

Pedro: Mniej więcej. Jesteśmy momentami zbyt

punkowi dla tej sceny. Wiele ludzi nas nie rozumie,

bo wywodzimy się ze sceny punkowej. Mamy punkowe

zachowanie i styl bycia, przez co nie wszystkie

metalowe zespoły nas do końca kminią. Ogólnie

w biedniejszych krajach takich jak Portugalia,

Włochy czy Polska, jesteśmy lepiej rozumiani. W

tych krajach rozumie się, że heavy metal narodził

się z punka. Jest świetnie widzieć punków, heavy

metalowców i jeszcze innych, bawiących się razem

podczas koncertu.

Kilka słów o nowym wydawnictwie… Czy znajdziemy

na nim coś nowego, coś świeżego w porównaniu

do debiutu?

Pedro: Na pewno nie jest to kontynuacja. Wszystko

jest zupełnie inne.

Alex: To jakby nowy początek. Zaczęliśmy śpiewać

po angielsku. Chcemy iść w tym kierunku. Po portugalsku

jest super, ale jest inaczej, jest ciężej.

To wasza najlepsza robota dotychczas?

Pedro: Ciężko powiedzieć. Jest sporo zmian. To

świadectwo tego w jakim miejscu znajdujemy się w

chwili obecnej. Kolejna płyta będzie pewnie jeszcze

lepsza.

Dlaczego zrezygnowaliście ze współpracy z

amerykańską wytwórnią Stormspell Records?

Pedro: Było świetnie, ale mieliśmy trochę problemów

z dostarczeniem płytek do Portugalii. Okazało

się, że musimy coś płacić i wyniknęło z tego

sporo nieporozumień i byliśmy zmuszeni odesłać

przesyłkę. Tym razem zdecydowaliśmy się na europejskiego

wydawcę, ale oni też nie są zbyt dobrzy,

bo nie do końca ogarniają jak promować naszą płytkę.

Przy następnym albumie z pewnością znowu

zmienimy wydawcę…

Jakie macie plany na przyszłość? Może jakiś

teledysk, bo ten który macie jest rewelacyjny…

Pedro: Zrobimy nowy teledysk, prawdopodobnie

do "Into the Nightmare", tylko nie mamy na niego

zbyt dużego budżetu. Pewnie będą to scenki z różnych

koncertów. Zobaczymy… Trzeba będzie zrobić

dobrą robotę za niewielkie pieniądze.

Przemysław Murzyn

Foto: Midnight Priest

Pedro: W Niemczech jest niesamowicie. To chyba

najlepszy kraj do koncertowania, przynajmniej dla

nas. Graliśmy tam przed około tysiącem szalejących

maniaków. Ci ludzie są po prostu szaleni,

ale oczywiście zależy nam, aby grać dla jak najszerszego

grona odbiorców.

Zdaje się, że to wasz pierwszy, duży, międzynarodowy

tour…

Pedro: Tak, zgadza się. Trzy tygodnie, wiele koncertów,

wiele krajów, jest ciekawie…

A jak mają się wasze wyobrażenia co do życia w

trasie z codzienną rzeczywistością?

Pedro: Życie w trasie nie jest łatwe. Mamy to

szczęscie, że znamy się od długiego czasu. Ogólnie

to jest bardzo pedalsko (śmiech). Wszędzie w busie

mamy porozrzucane rzeczy, cały czas ktoś obok

ciebie jest pijany… No cóż, trzeba się z tym liczyć.

Alex: Nie jest łatwo, bo przez cały czas, gdziekolwiek

nie pójdziesz, cały czas widzisz tych kolesi…

Ale wytwarza się specjalna więź, właściwie to braterstwo.

Czy można mówić o pewnego rodzaju rutynie w

trasie? W końcu codziennie gracie w innym miejscu,

cały czas jesteście w drodze…

Pedro: Tak, to jest rutyna. Budzimy się codziennie

z potwornym kacem (śmiech).

Bratysławie musiał zostać odwołany…

Alex: Racja, koncert został odwołany, bo organizator

się nie pojawił...

Pedro: No niestety. Organizator nas zwyczajnie

wychujał. Przyjechaliśmy na miejsce, kolesia tam

nie było. Nie było żadnej promocji, nie wzięliśmy

pieniędzy. Nigdy wcześniej tam nie graliśmy i już

chyba więcej tam nie zagramy. Nie chcemy współpracować

z takimi naciągaczami.

Co sądzicie o lokalnych zespołach, które grają

przed wami podczas trasy?

Pedro: Zespoły są zazwyczaj świetne. Lepsze niż

my w sumie (śmiech)

Znacie jakieś polskie zespoły? Wiecie cokolwiek o

polskiej scenie?

Pedro: No jasne człowieku! Jednym z moich ulubionych

zespołów jest Kat! Oczywiście też Turbo i

ich "Kawaleria Szatana"! Jedna z najlepszych

heavy metalowych płyt! Mam wszystkie płyty

Kata i Turbo. Jestem ich wielkim fanem.

A jak wygląda teraz wasza portugalska scena metalowa?

Pedro: Jest wysyp zespołów. Nasza scena coraz

bardziej się rozwija i rośnie w siłę. To obecnie jedna

z najlepszych scen w całej Europie.

34

MIDNIGHT PRIEST


Productions?

Było sporo materiału związanego z tym zespołem. Zawsze

chcieliśmy nagrywać wiele utworów i zrobić album

czy nawet dwa. Szczęśliwie demo ma już swoje

miejsce w historii, dzięki wytłoczeniu go na płycie winylowej,

a teraz czas na nowy epizod w sadze Infernal

Manes.

Organicznie i prawdziwie

To nie pierwszy przypadek w historii muzyki, że ludzie znani z ekstremalnych

blackmetalowych hord zaczęli grać klasyczny metal, jednak Infernal Manes wracają po

długiej przerwie, przypominając swe demo sprzed dwunastu lat w odnowionej brzmieniowo

wersji. Lubicie heavy metal z nutą mroku i zła? Infernal Manes czeka, a rzecznikiem prasowym

zespołu jest jego perkusista:

HMP: Niedawno wznowiliście działalność Infernal

Manes, tak więc wygląda na to, że mieliście do tego

zespołu sentyment, a może uznaliście do tego, że

warto spróbować raz jeszcze?

Jan Atle Laegreid: Te kawałki z 2004 r. nigdy nie zostały

oficjalnie wydane, ale wiedzieliśmy, że zasługiwały

na wydanie na winylu. Mieliśmy okazję ponownie

zmiksować i wykonać mastering tego materiału, bo

nigdy przedtem nie były poprawnie wykonane. Idealnym

miejscem było studio ECP, którego właścicielem

jest nasz basista Iscariah, tym bardziej, że pono--

wnie dołączył do zespołu.

W połowie lat 90. klasyczny heavy metal nie cieszył

się dużą popularnością, czasy triumfalnego powrotu

tego gatunku na fali sukcesu Hammerfall miały dopiero

nadejść - dla was pewnie nie miało to większego

znaczenia, bo zakładając ten zespół chcieliście po

prostu grać to, co uwielbiacie?

Nigdy nie interesowało nas to, co popularne. Po prostu

gramy to, co lubimy i czujemy, tworzymy własny

dźwięk i markę.

Gracie klasyczny, archetypowy wręcz dla tradycyjnego

metalu materiał, w dodatku brzmią te utwory

tak, jakbyście zarejestrowali je na tzw. "setkę" - jesteście

tradycjonalistami, nie dla was cyfrowa edycja

dźwięku, triggery, etc.?

Chcemy, by nasz metal brzmiał organicznie i prawdziwie.

Ma brzmieć jak stworzony przez ludzi, nie maszyny.

Dźwięk musi odzwierciedlać uczucia i atmosferę,

którą chce się stworzyć. Większość naszych nagrań,

poza demo "Battle Of Souls", były nagrane na małym

magnetofonie.

Wasze przywiązanie do klasyki manifestuje też cover

"Come To The Sabbath" Mercyful Fate. Domyślam

się, że to miała być czytelna deklaracja, że taki

Foto: Infernal Manes

To dla was chyba istotna sprawa, doczekać się po

kilkunastu latach edycji tego materiału w tak profesjonalnej

formie?

Jest miło.

Zmieniliście jednak tytuł, jest nowa szata graficzna -

nie zależało wam na dokładnym odtworzeniu wydania

sprzed lat?

Tak jak już mówiłem, na nowo zremiksowaliśmy i zrobiliśmy

remaster naszych poprzednich nagrań. Dźwięk

na winylu jest o wiele lepszy niż chcieliśmy. Okładkę

już mieliśmy. Była jeszcze jej inna wersja, ale wybraliśmy

tę, bo wyglądała lepiej w winylowym formacie.

Znikomy nakład sugeruje, że jest to wydawnictwo

adresowane przede wszystkim do kolekcjonerów i

najbardziej zagorzałych maniaków takich dźwięków?

Tak.

Na styl Infernal Manes miały pewnie wpływ zarówno

te bardziej znane, jak i obecnie niestety zapomniane

zespoły NWOBHM, słuchaliście też pewnie

sporo klasycznego hard rocka jak np. Rainbow

czy Black Sabbath?

Zaczynaliśmy od klasyki takiej jak: Rainbow, Black

Sabbath, Judas Priest, W.A.S.P., Iron Maiden,

Mercyful Fate, stare Scorpions itd. Kiedy wkopaliśmy

się głębiej w temat, zaczęliśmy słuchać Manilla

Road, Vault i Satan - to kilka nazw z wielu.

Udzielaliście się też już wtedy równocześnie w

innych zespołach i projektach, ale black metalowych.

Tradycyjny metal stał się tu więc dla was punktem

wyjścia do grania bardziej ekstremalnych dźwięków,

czy też łączyliście zainteresowanie różnymi rodzajami

muzyki?

Kiedy zaczęliśmy grać muzykę, w różnych projektach

na początku lat 90.-tych był to zazwyczaj black. Te

projekty istnieją do dzisiaj. Zainteresowanie tradycyjnym

heavy metalem było od samego początku, ale

dopiero po jakimś czasie poczuliśmy potrzebę, by

stworzyć kapelę, która mogłaby eksplorować ten gatunek

metalu.

Pewnie te blackowe zespoły były wtedy jednak na

pierwszym planie, zaś Infernal Manes był dla was

takim bardziej projektem, w którym mogliście dać

wyraz wczesnym fascynacjom, ale nie przypuszczaliście,

że kiedykolwiek wypłynie na szersze wody?

Tak, coś w tym stylu.

Pogrywaliście sobie tak niezobowiązująco przez

kilka lat, a momentem decydującym dla rozwoju

zespołu było chyba dojście wokalisty TJ Cobry w

roku 2002?

Żyjemy w małej wiosce na zachodnim brzegu Norwegii,

mało kto z tamtejszych ludzi siedzi w heavy metalu,

a jeszcze mniej jest zafascynowanych śpiewem w

tym stylu. To był problem przez lata. Zauważyliśmy

TJ'a na gigu grającego covery Deep Purple i Rainbow...

więc chcieliśmy go przetestować.

To z nim zaczęliście bardziej intensywne próby,

czego skutkiem było dopracowanie i stworzenie kompozycji,

które złożyły się na wasze debiutanckie

demo "Battle Of Souls"?

Mieliśmy jakieś dwadzieścia kawałków, kiedy dołączył.

Wybraliśmy kilka, TJ zrobił trochę wokalu, ułożył teksty,

no i byliśmy gotowi do nagrywania. Zagraliśmy

kilka koncertów, a potem weszliśmy do studia i nagraliśmy

sześć utworów.

mroczny metal interesuje was najbardziej, a przy

okazji wasz hołd dla mistrzów i współtwórców

takiego grania?

Heavy metal z nutą mroku i zła jest jak najbardziej w

naszym stylu, więc "Come To The Sabbath" był dla nas

idealny. Mimo, że TJ nie znał tego kawałka, zrobił w

nim dobrą robotę.

Nie brakuje też na tej płycie epickich momentów, jak

w "Symphony Of War" czy w utworze tytułowym -

czyżby wytwórnie płytowe nie były wówczas gotowe

na taką muzykę, czy też to wy nie szukaliście z jakąś

szczególną determinacją wydawcy?

Kto wie, na co są gotowi. Wysłaliśmy trochę płyt do

różnych wytwórni, domyślam się, że nie wysililiśmy się

zbytnio. Po prostu temat umarł śmiercią naturalną...

Wpływ na taki stan rzeczy miał też pewnie fakt, że

byliście coraz bardziej zajęci w innych zespołach, dlatego

jedyne demo Infernal Manes spoczęło w archiwum,

a zespół zawiesił działalność?

Wtedy wielu z nas przeprowadziło się w różne miejsca

i trudno było to ciągnąć dalej. No i rzeczywiście, większość

z nas wolała zająć się innymi zespołami.

Co sprawiło, że postanowiliście go wskrzesić?

Pierwsza była decyzja o reaktywacji czy kontrakt na

wydanie demówki na winylu przez Edged Circle

Nie zamierzacie jednak pewnie poprzestać tylko na

tej reedycji, skoro macie teraz prawie pełny skład, bo

gra z wami Iscariah znany np. z Immortal - będą więc

nowe utwory, koncerty?

Tak, kiedy rozpoczęliśmy rozmowy o ponownym graniu,

wtedy Iscariah do nas dołączy. Mamy już sporo

kawałków do grania. Ale wciąż nie mamy w składzie

wokalisty. Potrzebujemy kogoś, kto ma swój charakterystyczny

styl i obeznany jest tak samo w klasykach,

jak i w undergroundzie. Coś w rodzaju starego Paula

Di' Anno albo kolesia z holenderskiego Vault (Henri

Draaijer - red). Dajcie nam znać, jakbyście znali kogoś

takiego.

Jesteście chyba wciąż bardzo zajętymi ludźmi, ale w

tej sytuacji pewnie zdołacie wygospodarować trochę

czasu na Infernal Manes, bo szkoda byłoby zaprzepaścić

taką szansę po raz drugi?

Teraz razem ze Stianem pracuję nad nowym albumem

Deathcult "Cult Of The Goat". Kiedy skończymy,

może znajdziemy czas na Infernal Manes.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

INFERNAL MANES 35


Na początku 2014 roku ukazał się wasz debiut

"Heavy Metal Combat". Dlaczego nie zdecydowaliście

się na poprzedzenie go jakąś EPką czy

choćby demem?

Weazzel: Myślę, że byłaby to strata czasu i pieniędzy.

Mieliśmy materiał i kontakty, więc czemu

by nie zacząć od razu do wskoczenia do studio?

Mieliśmy doświadczenie, więc nie było powodu do

pieszczot w tej kwestii.

Savage: Jak już Vin powiedział, to byłaby stara

czasu. Czemu miałbyś nagrać EP-kę czy demo, a

potem wydać album, na którym i tak byłyby te same

kawałki? Wiem, że sporo zespołów tak robi, ale

my mieliśmy już wszystko gotowe, więc postawiliśmy

na nagranie pełnego albumu.

Pasja i miłość do heavy metalu

Austria nigdy nie powalała ilością dobrych heavy metalowych załóg, jednak w

ostatnim czasie coś zaczęło się zmieniać w tym temacie na lepsze. Pojawia się co raz więcej

młodych załóg i co ważne prezentują całkiem niezły poziom. Jedną z nich jest Diamon Falcon,

który w ubiegłym roku zadebiutował albumem "Heavy Metal Combat". Jest to przepełniony

młodzieńczą energią i kultem "żelaznej dziewicy" materiał, którego słucha się z

przyjemnością i który dobrze rokuje na przyszłość. Myślę, że warto mieć na nich oko. Teraz

zapraszam was na pogawędkę z zespołem.

HMP: Witam was. Zanim powstał Diamond

Falcon, część z was grała w Thunder Rise, który

później przemienił się w Absinity. Co to był za

band? Jaką muzykę grał?

Weazzel: Tak, razem z Savagem stworzyliśmy

nasz pierwszy zespół Thunder Rise. Zacząłem

grać na basie, kiedy skończyłem 16 lat. Poczułem,

że to jest coś dla mnie. Graliśmy łamiący karki

thrash, ale przerzuciliśmy się na bardziej progresywny

styl. Steve'owi się to nie spodobało, on poszedł

do Dark Signs, a ja stworzyłem Absinity,

projekt progresywno death metalowy.

Jak doszło do tego, że Diamond Falcon został

powołany do życia?

ziemi, a sokół żyje na całym świecie, no i jest przekozackim

ptakiem łownym, więc wybraliśmy nazwę

Diamond Falcon. Tak, to chyba brzmi "wystarczająco

metalowo".

Foto: Diamond Falcon

Krążek od pierwszego przesłuchania robi bardzo

dobre wrażenie. Czy wy jako jego twórczy jesteście

z niego w pełni zadowoleni? Jeśli nie to co byście

chcieli poprawić?

Weazzel: Aktualnie próbujemy bardziej przyłożyć

się do oldschoolowej produkcji i brzmienia. Nagrywając

"Heavy Metal Combat" weszliśmy do wielkiego

nowoczesnego studia z tymi wszystkimi cyfrowymi

bajerami. Z tego powodu nasz debiut

brzmi zbyt nowocześnie i jest za mocno wypolerowany.

Chciałem, żeby brzmienie było bardziej surowe,

brudne.

Savage: Ale obiecujemy, że na naszym drugim krążku,

spróbujemy zabrzmieć jak prawdziwy oldschool!

W utworze "Fantasia" zamieściliście bezpośredni

cytat z utworu Iron Maiden "Only the Good Die

Young". Miało to być swego rodzaju hołdem czy

po prostu podeszliście do tego z uśmiechem puszczając

trochę oko do słuchaczy?

Weazzel: Nie jest to bardzo subtelne, co nie? Nie,

to nie hołd. Od momentu kiedy zacząłem słuchać

Iron Maiden, zostali moim numerem jeden. Ich

muzyka inspiruje mnie najbardziej. A inspiruje

mnie sporo rzeczy; muzyka, książki, filmy, natura...

Ale historie Iron Maiden - słownie i muzycznie

- to czysta sztuka i mają spore odbicie na moim

procesie tworzenia.

Nie da się ukryć, że waszą największą inspiracją

jest Iron Maiden. Słychać to w samej muzyce jak

i w ogólnym klimacie. Jakie zespoły oprócz nich

miały na was największy wpływ?

Savage: Cóż, nasze największe inspiracje to zdecydowanie

Iron Maiden i Tokyo Blade. Ale jest tego

więcej, słuchamy każdego rodzaju metalu z lat 80-

tych. Pierwsze dwa albumy Slayera "Show no

Mercy" i "Hell Awaits" są świetne, są też wielką

inspiracja i myślę, że można tego trochę usłyszeć w

naszej muzyce.

FK Vibrato: Jestem tu od niedawna, więc mój gust

muzyczny nie wpłynął bardzo na resztę kapeli. W

riffach jestem bardziej skierowany w stronę heavy

ze szczyptą melancholii... Uwielbiam zespoły takie

jak Sortilege, Charter, Blaspheme, H Bomb,

Martyr, Blade Runner, Razormaid, Gargoyle,

Hittman, Odin, Glacier, Sámán, Mortician, itd.

Weazzel: Po jakimś czasie byliśmy znudzeni

Absinity i Dark Signs, bowiem ciągle siedzieliśmy

w austriackim undergroundzie bez szans na wybicie

się. Ciężko pracowaliśmy, próbując wycisnąć

jak najwięcej z naszych zespołów, ale to trudne

zadanie. Dlatego stworzyliśmy Diamond Falcon,

bo wiedzieliśmy, że stoimy po tej samej stronie. No

i to był czas, żeby pokazać heavy metal z prawdziwego

zdarzenia, jakiego austriacki muzyczny biznes

jeszcze nie widział.

Skąd w ogóle wzięła się wasza nazwa? Czy jest

jakaś ciekawa jej geneza czy po prostu stwierdziliście,

że brzmi heavy metalowo, więc jest ok?

Weazzel: Próbowaliśmy wymyśleć coś pokrewnego

do Iron Maiden albo Steelwing, no coś w ten deseń...

Diament jest najtwardszym materiałem na

Zespół powstał w 2012 roku. Co działo się w waszych

szeregach do czasu wydania debiutu? Tylko

pisanie i ogrywanie utworów czy tez może

staraliście się w jakiś sposób sprawić by wasza

nazwa była już nieco bardziej kojarzona?

Savage: Cóż, pomysł na stworzenie oldschoolowego

heavymetalowego bandu powstał już 2011r.

Weazzel i ja zdecydowaliśmy, że to kwestia czasu,

więc zrobiłem poszukiwanie muzyków i zbierałem

pomysły na kawałki i riffy. Kiedy wreszcie postanowiliśmy

wprowadzić Diamond Falcon w życie,

zacząłem odnawiać kontakt z róznymi ludźmi i

promotorami, które miałem w poprzednich zespołach,

by zyskać trochę publiki i koncertów.

Gra waszej basistki Roxy jest jak dla mnie niesamowita.

Ciekawi mnie czy grała gdzieś wcześniej

czy też Diamond Falcon jest jej pierwszym zespołem?

Roxy: Dzięki za komplement. Cóż, swego czasu w

2008 roku założyłam blackmetalowy zespół Pantokrator

Incestus, ale nic z tego nie wyszło. Każdy

chciał iść w inną stronę, no i się rozpadliśmy w

roku 2010, o ile się nie mylę.

Bas na płycie jest bardzo mocno wysunięty do

przodu przez co momentami to on tworzy linie

melodyczną. Jak dla mnie brzmi to znakomicie,

ale jestem ciekaw czy takie mieliście założenie od

początku?

Weazzel: Tak, taki mieliśmy zamiar. Jest za dużo

zespołów, które zaczynają bez basisty, a potem łapią

jakiegoś kolesia z pierwszego rzędu - zazwyczaj

największego ich fana - dają mu bas, a on gra cały

czas jedną nutę przez jeden takt, lub jeszcze dłużej.

Nie chcieliśmy tego. Bas ma o wiele więcej do

zaoferowania, jeżeli wpleciesz go do melodii utworu

- przy ciągłym zachowaniu swojego groove!) - to

masz wielką radochę z grania i radochę ze słuchania.

Utwory są naprawdę dobrze skomponowane i

przepełnione ciekawymi melodiami. Kto jest u

was głównym kompozytorem?

Weazzel: Steve pisze większość kawałków. Ja się

zajmuję głównie tekstami i liniami melodycznymi

wokalu.

W jaki sposób powstają wasze utwory? Czy

36 DIAMOND FALCON


najpierw powstaje linia melodyczna, riff, a może

np. refren? Jak to wygląda w waszym przypadku?

Weazzel: Jeśli chodzi o pisanie muzyki, to pracujemy

głównie indywidualnie. Najczęściej dostaję

utwór od Steve'a gdy jest już gotowy, wtedy dopiero

mogę układać słowa i myśleć nad linią melodyczną.

Zawsze tak robiliśmy i jak na razie działa to

bez zarzutu. Możemy na sobie bezwzględnie polegać.

Jest kilka kawałków, których nie lubimy, ale

wtedy po prostu ich nie gramy. A jeżeli coś wymaga

naprawy, robimy to w naszym pokoju prób. Łatwe

i przyjemne.

Savage: Piszę kawałki krok po kroku. Gdybym zaczął

od pisania riffu, który powinien być w środku

utworu, myślę że zapomniałbym go do czasu kiedy

byłby potrzebny.

Możecie zdradzić o czym traktują wasze teksty?

Jest tam na pewno trochę klimatów Sci-fi, ale co

jeszcze staracie się przekazać słuchaczom?

Weazzel: Zawsze próbuję opowiedzieć historię.

Nie lubię słów typu "jesteśmy fajni i jest wspaniale".

Każdy tak umie. Najbardziej w klimacie sci-fi

jest "Deliverance", które opowiada o planowaniu

misji ratunkowej na odległej planecie, a kończy się

na śmierci okupantów statku kosmicznego. Chciałem

namalować emocjonalny obraz pokrzywdzonych.

Odejście od rodziców, nadzieja na nowe życie

gdzieś dalej i w ostatnich sekundach, świadomość,

że niedługo umrzesz. Zawsze próbuję wpleść

tak dużo uczuć i faktów jak to tylko możliwe w

miejscu, które mam zarezerwowane na jeden

utwór. Przygotowując się do napisania "Deus Non

Vult" czytałem o Krzyżakach przez tydzień. Utwór

mówi o historii oblężenia Akki w 129r. Posłuchajcie!

Macie jakichś swoich faworytów na płycie? Mnie

na ten moment chyba najbardziej poniewiera

"Through Death".

Weazzel: Kocham "Deus Non Vult". Było trudno

spleść razem słowa i melodie, ale wyszło świetnie. I

gitary, i bas zrobiły tu doskonałą robotę!

Savage: "Useless Sacrifice". Drugi kawałek, który

zagraliśmy po naszym tytułowym. Uwilbiam go!

Roxy: Mój ulubiony utwór jest tym, który będzie

na następnym albumie. Gramy go już na żywo. Nazywa

się "Turning White To Red". Gdybym miała

wybierać z naszego debiutu, to wskazała bym na

"Deliverance", uwielbiam go zarówno grać jak i słuchać.

Kocham też solo z "An Eternal Lie".

Czemu wydaliście ten album własnym nakładem?

Mieliście takie założenie od początku czy

po prostu żadna wytwórnia nie wyraziła zainteresowania?

Savage: Mieliśmy oferty od jednej albo dwóch

wytwórni na wydanie "Heavy Metal Combat", ale

ostatecznie chcieliśmy dać coś fanom od siebie.

Wydają trudno zarobione pieniądze by spędzić z

nami czas i zobaczyć nas na koncercie, więc pomyśleliśmy

"walić to, będziemy rozdawać nasz album

za darmo!" Wiesz, to kwestia miłości i pasji do

heavy metalu, więc nie potrzebowaliśmy do tego

wytwórni.

Scena austriacka była zawsze na dalekich peryferiach

sceny heavy metalowej i jakiekolwiek jej porównania

choćby ze sceną niemiecką całkowicie

mijają się z celem. Jakie były tego przyczyny waszym

zdaniem?

Savage: Cóż, nie powiedziałbym, że austriacka scena

jest "na dalekich peryferiach". Myślę, że austriacka

cena metalowa jest większa niż większość scen

metalowych w Europie. Jednym z największych

problemów jest to, że jeżeli ktoś kto cię nie zna, nie

będzie chciał przyjść na twój koncert, gdzie wypruwasz

sobie żyły. Jeżeli jesteś małą kapelą, to ogólnie

jest trudno, nieważne czy grasz w Austrii czy

gdziekolwiek indziej.

Ostatnimi czasy jakby zaczęło się coś zmieniać

na lepsze. Oprócz Diamond Falcon świetny krążek

nagrał też Liquid Steel, a w kolejce czekają

już kolejne grupy. Jakie jest wasze zdanie na temat

obecnej sceny heavy metalowej w Austrii?

Savage: Aktualnie austriacka scena metalowa jest

całkiem żywa. Jest tu sporo wielkich zespołów każdego

gatunku i dalej rosną w siłę.

Roxy: Mogłabym powiedzieć, że nie tylko scena

heavy metalowa, ale szczególnie ona rozwija się z

każdym dniem. Jest sporo dobrych organizatorów

w Austrii (niestety złych też), którzy pomagają w

utrzymaniu jej przy życiu. W Wiedniu, dla przykładu,

mamy jeden metalowy koncert codziennie!

Pozostając w tym temacie, wasze dwa utwory

znalazły się na splicie wydanym na winylu przez

Foto: Diamond Falcon

The Doc's Dungeons, a oprócz was swoje kawałki

umieścili tez wspomniany Liquid Steel, Roadwolf,

Wildhunt i High Heeler. Czy płytka zatytułowana

wymownie "Austrian Heavy Metal

Alliance" jest wiernym odzwierciedleniem obecnego

podziemia heavy metalowego w waszym

kraju?

Weazzel: Mamy silne przymierze z Liquid Steel,

Wildhunt, Roadwolf i High Heeler. To sedno

heavy metalowego sprzymierzenia i z takim wsparciem

możemy być wszędzie.

Czemu wasz bębniarz Beef Supreme ogłosił

niedawno, że odchodzi z zespołu? Jak idą poszukiwania

zastępcy?

Weazzel: Beef studiuje w Wiedniu grę na pianinie,

będzie mu to potrzebne w przyszłości bardziej niż

granie na perkusji. Generalnie jest skupiony na

muzyce poważnej / klasycznej, bo w przyszłości na

tej scenie chce pracować. Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi,

więc rozstaliśmy się bez żalu i smutku, ale

żeby znaleźć zastępstwo... będzie trudno, uwierz.

Beef wyrósł razem z werblem i crashem (bez jaj),

więc ma swoje za sobą!

Ponieważ debiut wydaliście już ponad rok temu

nie mogę nie zapytać jak idą prace nad nowym

materiałem? Macie już jakieś gotowe numery?

Będzie to ten sam styl co na jedynce?

Weazzel: Byliśmy gotowi, zanim zmienił nam się

skład. Więc teoretycznie - tak wcześnie jak FKV się

przygotuje - jesteśmy gotowi wskoczyć do studia

ponownie. Chcemy napisać więcej nowych kawałków,

by dać FKV (FK Vibrato - perkusja) szansę,

żeby dał coś od siebie w proces tworzenia. Jest

świetnym dodatkiem do kapeli i włącza się w skład

wyjątkowo dobrze! Styl będzie ten sam z bardziej

zgodnym procesem tworzenia i bardziej płynącymi

melodiami.

Jak wygląda sprawa waszych występów na żywo?

Z tego co widziałem to gracie całkiem sporo.

Z kim jak dotąd dzieliliście scenę?

Savage: Dla mnie nie byłoby żadnym problemem

zagrać jeszcze więcej na żywo. Zagraliśmy kupę

koncertów z naszymi braćmi z austriackiego heavy

metalowego sprzymierzenia, ale dzieliliśmy też

scenę z wielkimi międzynarodowymi zespołami jak

Striker, Screamer, Lizzy Borden, czy Blazem

Bayley'em. No i nasza ostatnia trasa w październiku

z Lord Vulture. Graliśm też w maju razem ze

Skull Fist z Kanady.

A jak pod tym względem będzie wyglądał rok

2015? Planujecie może jakąś trasę albo może będzie

można zobaczyć was na jakimś festiwalu?

Savage: Przez lato, myślę że będziemy mieli przerwę

na dopracowywanie kawałków na nasz drugi

album, a potem idziemy do studia. Planuję trasę w

Słowacji, Czechach, Polsce i Węgrzech.

Steve Savage gra też w black metalowej kapeli

Waldschrat. Lubię austriackie bandy z tej sceny

takie jak choćby Summoning czy Abigor, więc

zastanawia mnie w jakich klimatach obraca się

Waldschrat?

Savage: Przeczytałem w pewnym magazynie, że

brzmi jak miks Burzum, Bathory i Heimdalls

Wacht. Ale nie umiem tego wytłumaczyć. Nie siedzę

w black metalu, a gdyby Waldschrat grał jakieś

losowe "blastbeatowe" coś, nie grałbym z nimi.

Więc to musi być coś specajlnego.

Jak byście się zareklamowali czytelnikom Heavy

Metal Pages?

Savage: Z zabójczymi riffami i świdrującym wrzaskiem,

Diamond Falcon wypowiada wojnę wszystkim

fałszywym muzykom i ich nudnemu otoczeniu.

To już były wszystkie pytania z mojej strony.

Serdeczne dzięki za wywiad i pozdrawiam.

Weazzel: Dzięki wielkie, cała przyjemność po

naszej stronie! Ride the Falcon!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Oskar Gowin, Marcin Nader

DIAMOND FALCON 37


HMP: Na początek muszę zadać standardowe pytanie

o wasze początki. Powstaliście w 2000 roku. Co

było głównym impulsem do założenia Solitary Sabred

i kto na pomysł stworzenia akurat takiej grupy?

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Sabred było pomysłem

kiełkującym w mojej głowie, a przyczyną, która

wpłynęła na założenie zespołu było to samo co teraz:

miłość do heavy metalu!

Czemu tak dużo czasu zajęło wam wydanie jakiegokolwiek

materiału?

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Niedługo po sformowaniu

kapeli musiałem ją opuścić, ze względu na studia

za granicą, więc całość poszła się ganiać, póki nie

spotkałem Petrosa około 2007 roku, wtedy tak na

prawdę zespół zaczął działać. Zaczęliśmy pracę nad

starym i nowym materiałem, której finałem jest "The

Hero, the Monster, the Myth".

Pierwszy kontakt z waszą muzyką miałem przy

okazji "The Hero The Monster The Myth" w 2009

roku. Spotkałem się zarówno ze zdaniem, że jest to

wasz debiutancki album oraz że jest to EP-ka. Jak wy

go traktujecie?

Petros "Asgardlord" Leptos: Mieliśmy zamiar wydać

to jako pełny album, ale z czasem okazało się, że materiał

trwa krócej niż zamierzaliśmy. Myślę więc, że "debiutancka

EP-ka" to najlepszy termin pod jakim można

zaklasyfikować ten stuff.

Pamiętam, że ten materiał pomimo naprawdę niezłej

zawartości muzycznej, nie powalał brzmieniem. Jak

wy podchodzicie dzisiaj do niego z perspektywy czasu?

Petros "Asgardlord" Leptos: Masz rację, wciąż wierzymy

w te kawałki, ale ich realizacja mogła być dużo

lepsza. Gdy wchodziliśmy z materiałem do studia, nie

mieliśmy pojęcia jak tam się pracuje. W dużej mierze

nagraliśmy całość wedle zespołowego jammu bez metronomów

itd. Dzięki temu, album ma surowy, garażowy

vibe, ale gdy nad nim usiedliśmy, doszliśmy do

wniosku, że mamy sporo do poprawienia.

Jimmy "Spartacus" Demetriou: .Zawsze będziemy

dumni z "The Hero…", wyznaczył nam dalszy kierunek

na przyszłość.

Z miłość do heavy metalu!

To co stworzył cypryjski Solitary Sabred na "Redemption

Through Force" to majstersztyk epickiego

heavy/power metalu. Inspiracje sceną amerykańską

są oczywiste, a nazwy takie jak

Manowar, Helstar, czy nawet momentami

King Diamond, narzucają się same.

Mnóstwo soczystych i do bólu klasycznych

metalowych riffów, błyskotliwe sola

i fantastyczne refreny, które na długo zostają w głowie,

to są główne zalety tej płyty. Krążek po prostu rozpierdala, a Solitary Sabred wyrasta

na czołową młodą grupę na scenie. Zapraszam do rozmowy z sprawcami zamieszania.

Nie myśleliście może o ponownym wydaniu tego materiału,

albo wręcz nagraniu na nowo niektórych

utworów? Podejrzewam, że taki "Hammers of Ulric"

w nowym brzmieniu mógłby zabijać?

Petros "Asgardlord" Leptos: Każdego dnia, bracie,

(śmiech!). Już nagraliśmy kolejną wersję "The Trojan

Hero", która ukaże się na specjalnym splicie (tak konkretniej,

będzie to EP-ka na vinylu) z naszymi braćmi,

z Hardraw. Na tym kawałku pojawi się, gościnnie, mój

przyjaciel, Demetris K. z Sacral Rage, więc spodziewajcie

się dużej ilości wrzasków!

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Jestem pewien, że do

pozostałych kawałków także wrócimy za jakiś czas!

Czemu na kolejny materiał trzeba było czekać aż pięć

lat, bo do 2014 roku?

Petros "Asgardlord" Leptos: Było trochę powodów.

Głównym były zmiany w składzie, musieliśmy dokonać

poważnych reformacji, zaczynać niemalże od samego

początku. Przeszkodą były także nasze prace,

problemy życiowe i zobowiązania Paris'a Lambrou'a,

Foto: Solitary Sabred

- naszego producenta - z innymi projektami, jak widać,

każda z tych rzeczy była dla nas dużym obciążeniem.

Na szczęście, nasz następny album wyjdzie dużo szybciej!

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Faktem jest, że album

to concept, powstawał partiami odkąd szlifowaliśmy

na jego rzecz muzykę oraz historię, która będzie

nim przewodziła, także zajął trochę czasu.

Krążek wydaliście własnym sumptem przy wsparciu

Pitch Black Records. Jak doszło do tej współpracy i

na czym ona polegała?

Petros "Asgardlord" Leptos: W dzisiejszych czasach

wytwórnie podpisują z tobą takie umowy, że to ty musisz

płacić za wszystko, wypromować album, a i tak nie

dostaniesz nic w zamian. Wypracowaliśmy więc najlepszą

z możliwości: produkujemy album sami, a Pitch

Black promują go za nas. Z perspektywy czasu jesteśmy

niewyobrażalnie szczęśliwi z takiego obrotu

spraw. Dziękujemy Phoebus'owi za świetną robotę

jaką dla nas wykonał.

W tym roku natomiast ukaże się reedycja tej płyty w

barwach No Remorse Records. Na jak długo związaliście

się z tym labelem i na co liczycie w związku z

tą współpracą?

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Pomijając bycie przyjaciółmi

od wielu lat, Christos i Andreas są również

profesjonalistami, w tym co robią, więc czujemy, że

wzajemna pomoc to krok w dobrą stronę.

Petros "Asgardlord" Leptos: Abstrahując od ponownego

wydania "Redepmtion…", nasz kolejny album

na sto procent wydany będzie przez No Remorse…

"Redemption Through Force", bo o nim oczywiście

mowa, rozwalił mnie doszczętnie. O ile wcześniej

traktowałem was jako jeden z wielu niezłych młodych

bandów w podziemiu to teraz wyrośliście w

moim prywatnym rankingu na jednego z liderów. Co

się wydarzyło przez te lata, że tak niesamowicie się

rozwinęliście?

Petros "Asgardlord" Leptos: Dzięki, bracie, usłyszeć

takie słowa to wielki zaszczyt, to wszystko robimy z

miłości do muzyki. Chcemy przekazać ją najlepiej, jak

tylko umiemy.

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Po wydaniu pierwszego

krążka usiedliśmy, dokonaliśmy samooceny i

zdecydowaliśmy, że jeśli chcemy zabrzmieć bardziej

profesjonalnie, musimy wziąć się do roboty.

Petros "Asgardlord" Leptos: Nowi członkowie też pomogli

zrobić nam duży krok naprzód.

Brzmienie jest o piekło lepsze niż na poprzedniku.

Podejrzewam, że też jesteście zadowoleni? Odpowiada

wam w stu procentach?

Petros "Asgardlord" Leptos: Nigdy nie jesteśmy w stu

procentach zadowoleni z tego, co dokonaliśmy, zawsze

jest jakiś element do poprawy! Myślę jednak, że produkcyjnie

Paris zrobił dla nas świetną robotę i na pewno

będziemy współpracować z nim przy następnym krążku.

W jaki sposób piszecie swoją muzykę? Jest to proces

zespołowy czy może macie jakiegoś głównego kompozytora?

Petros "Asgardlord" Leptos: Napisaliśmy dużą część

"Redemption…" z Jimmym, zanim reszta zespołu do

nas dołączyła, ale wzięliśmy także kilka starych kawałków,

lekko je przy tym modyfikując. Następny album

będzie skupiony już na pracy zespołowej.

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Celem było posiadanie

pięciu ludzi pracujących i piszących nową muzę,

jako jedna całość, to już dzieje się w naszych nowych

kompozycjach!

Ile czasu zajęło wam skomponowanie i nagranie tego

materiału w studio?

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Całość zajęła około

dwóch lat.

W waszej muzyce jest wiele smaczków i podejrzewam

że sporo czasu zajęła wam praca nad aranżacjami?

Petros "Asgardlord" Leptos: Cóż, było kilka zmian,

których musieliśmy dokonać. Odkąd weszliśmy do studia

jako zespół z jednym gitarzystą, a wyszliśmy z

dwoma, to jest to! Trochę czasu zajęło także złożenie

niektórych kawałków w jedno podczas ich nagrywania.

Paris również pomógł przerobić nam trochę stuffu,

który brzmiał bardzo dobrze na żywo, ale nie przekładał

się do końca w studiu. Ogółem, mimo że nie był

to jakiś ciężki proces, na końcu mieliśmy same gitary,

bębny i bass jako całość, to nie jest tak, że komponujemy

z orkiestrą symfoniczną!

Kto odpowiada za teksty i jakie tematy tym razem

były główną inspiracją do ich powstania? Ja zauważyłem

dużo tematyki dotyczącej inkwizycji, czy był

to główny punkt zaczepny?

Petros "Asgardlord" Leptos: W rzeczy samej, jest to

koncept-album obracający się wokół osoby Jakoba

Kramera, bojownika, który dołączył do inkwizycji,

aby zemścić się po stracie swojej rodziny. Ułożyliśmy

całą historię razem z Jimmym próbując łączyć przy

tym historyczne elementy z pomysłami al'a fantasy,

układając własne pytania dotyczące religii i fanatyzmu.

Skomponowaliście do bólu album heavy metalowy i

jednocześnie mający bardzo przebojowy potencjał. (w

pozytywnym tego słowa znaczeniu) Jak dużą wagę

przykładacie do charakterystycznych i zapadających

w pamięć melodii? Wasze refreny rządzą!

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Dzięki, miło, że ci się

spodobało! Nie ma żadnego specjalnego przepisu, po

prostu przekuwamy nasze pomysły i to, co najbardziej

nam w nich pasuje, na muzykę. Nie szufladkujemy rzeczy

opierając na tym czy są wystarczająco łatwe do zapamiętania,

czy nie, chodzi o to, co swobodnie wypływa

z naszych serc do twoich uszu! Uwolnić bestię!

Petros "Asgardlord" Leptos: Zawsze wierzę, że dużo

cięższym jest stworzenie zapamiętywanej, niezbyt

38

SOLITARY SABRED


złożonej i technicznej piosenki, niż napisanie 15-minutowego

epika z dwoma tysiącami różnych sekwencji.

Wierzę, że helstar'owskie "Nosferatu" to dobry przykład

wpadającego w ucho komponowania, bez poświęcania

cennego czasu kwestiom zbytniego technicznego

skomplikowania.

Udało wam się stworzyć same doskonałe numery,

czy po prostu zostawiliście najlepsze, a część poszła

w odstawkę? Jak udało wam się nagrać materiał, na

którym nie ma żadnego choćby średniego utworu?

Petros "Asgardlord" Leptos: Raz jeszcze wielkie dzięki,

jesteś zbyt miły! Wiem, że słynne "all killers, no

fillers" staje się pospolitym powiedzonkiem, ale naprawdę

staramy się postępować w zgodzie z nami samymi.

Jeśli pomysł nie spotka się z zainteresowaniem k-

ażdego członka zespołu, porzucamy go i próbujemy

czegoś innego. Nie ma więc żadnego "recyklingu piosenek",

tworzymy kawałki, które z miejsca mogą trafić

na album.

Zdecydowanie poprawiła się wasza technika i mówiąc

to chwalę wszystkich równo. Jak dużo ćwiczycie,

żeby stawać się co raz lepszymi muzykami i kompozytorami?

Petros "Asgardlord" Leptos: Nawet jeśli mamy czasem

poważne, życiowe zobowiązania, staramy się pracować

jak najwięcej, tyle ile się da, nawet w weekendy

spotykamy się na próbach, bądź też ćwiczymy indywidualnie.

Obecnie mamy małą przerwę, ponieważ

nasz perkusista kończy studia w Anglii, ale w czerwcu

będziemy urządzać bardzo dużo prób, aby ukończyć

materiał na nowy album!

Z tego co widziałem reakcja sceny była entuzjastyczna.

Spodziewaliście się tego czy było to dla Was

małym szokiem? Zdarzyły się jakieś niepochlebne

opinie?

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Jesteśmy bardzo wdzięczni

za odbiór jaki otrzymał album i jesteśmy bardzo

zaskoczeni pozytywnymi opiniami nawet spoza grona

amerykańskiego epic/power metalu!

Petros "Asgardlord" Leptos: Dokładnie, stopień w jakim

album został nagrodzony pozytywnymi opiniami

okazał się dla nas przytłaczający i skłonił do cięższej

pracy przy tworzeniu następnego. Nie było żadnych

recenzji w stylu "to największy kawał gówna, jakiego

słuchałem". Staramy się przyjmować do siebie wszystkie

opinie - dobre i złe - by na ich podstawie móc się

rozwijać.

Czy ten pozytywny odbiór ma przełożenie na ilość

koncertów, sprzedaż płyt itd.?

Petros "Asgardlord" Leptos: Szczerze powiedziawszy

- tak. Pierwsze wydanie albumu sprzedało się w całości,

a drugiemu brakuje niewiele, aby dobić do tego samego

stanu! Mieliśmy oferty gigów spoza Cypru, jak przyszłoroczna

edycja festiwalu Up The Hammers.

Pozostając w temacie koncertów. Jak często grywacie

na żywo? Macie za sobą jakieś spektakularne występy?

Gdzie będzie was można zobaczyć w tym roku?

Petros "Asgardlord" Leptos: Od momentu, gdy byliśmy

rozrzuceni po trzech różnych państwach, aż do teraz,

nie graliśmy wielu koncertów. Zbierzemy się w jedność

dopiero w czerwcu, wtedy prawdopodobnie, zagramy

kilka gigów na Cyprze, zobaczymy! Będziesz

mógł złapać nas na feście Up The Hammers w

Atenach, w styczniu! Postaramy się, aby każdy gig był

wyjątkowy. Mieliśmy okazję supportować nasze ulubione

zespoły jak Manilla Road czy Dark Quarterer

i nigdy tego nie zapomnimy.

Jak wyglądają wasze inspiracje? Ja wychwyciłem

chyba najwięcej amerykańskiej sceny epic i power

metalowej. Czy mam racje wymieniając takie nazwy

jak Manowar, Helstar, Jag Panzer, Liege Lord,

Omen czy nawet momentami Crimson Glory i King

Diamond? Kogo byście jeszcze wyróżnili?

Petros "Asgardlord" Leptos: Absolutnie czcimy każdy

z wymienionych przez ciebie zespołów, mógłbym wymienić

milion innych jak Slaughter Xtroyers, Deadly

Blessing, Cirith Ungol, Skullview… Lista mogłaby

rosnąć i rosnąć!

Jaka jest wasza opinia na temat obecnej sceny metalowej?

Co sądzicie na temat innych młodych grup?

Jakie płyty zrobiły na was ostatnio największe

wrażenie?

Petros "Asgardlord" Leptos: Cóż, zauważyłem ostatnio

odrodzenie metalowej klasyki, ale większość zespołów,

które słyszałem obejmuje raczej europejską

szkołę grania, bez żadnej próby wniesienia czegoś nowego.

Zespoły takie Sacral Rage wyrastają raz na jakiś

czas absolutnie miażdżąc mój łeb!

Jimmy "Spartacus" Demetriou: Crypt Semon są kolejnym

świetnym, zabójczym doom metalowym zespołem!

Pojawiliście się na dwóch składankach dotyczących

cypryjskiej sceny "Cyprus Metal Scene United" oraz

"Bloodbrothers II" Co to były za wydawnictwa i z

jakimi zespołami je dzieliliście?

Petros "Asgardlord" Leptos: "Cyprus Metal Scene"

było składanką złożoną przez Cymetal.com, podczas

gdy "Bloodbrothers II" wydało Pitch Black Records,

jako uczczenie rocznicy pierwszej składanki Bloodbrothers.

Jest wiele miejscowych utalentowanych

artystów, prezentujących różne gatunki muzyczne, na

obydwu składankach pojawiły się popularne w Cyprze

kapele jak Arrayan Path, a także mało znane, nowsze

grupy.

Czy można powiedzieć że istnieje jakiś sojusz

między cypryjskimi grupami? Wspieracie się wzajemnie?

Jakie zespoły moglibyście polecić?

Petros "Asgardlord" Leptos: Definitywnie mamy tu

do czynienia z aktywną sceną i koleżeństwem pomiędzy

zespołami. Nie wymienię poszczególnych zespołów,

ponieważ będzie to niesprawiedliwe dla innych

- których nie wymienię - a równie dobrych. Jednak

możecie odkryć wiele dobrego metalu na stronach

Chromium, Sun i Cy Metal!

Jak wiadomo Cypr jest podzielony na część Grecką i

Turecką. Czy czujecie jakaś więź duchową z którymś

z tych krajów czy uważacie się po prostu za Cypryjczyków?

Duchowo i nawet mentalnie chyba bliżej

wam jednak do Grecji?

Petros "Asgardlord" Leptos: Cypr jest państwem rozdartym

wojną przez całą swoją historię. Początkowo

zdobyty został przez Greckich bojowników, rządzeni

przez wiecznego Ottomana na wyspie podążyli za

bojownikami pokaźnej turecko-cypryjskiej nacji, która

współżyła z Grekami przez długie lata. Turcja zaatakowała

wyspę w 1974r. i okupuje północną część wyspy,

która dzieli Cypr od tej południowej, greckiej,

gdzie żyjemy my i południowej tureckiej. Myślę, że

zdrowi na umyśle mogą żyć spokojnie w miejscach

gdzie greccy i tureccy Cypryjczycy żyją w spokoju i bez

żadnych religijnych wojen.

To już na koniec. Czego możemy oczekiwać od Solitary

Sabred w najbliższej przyszłości? Wspominaliście,

że piszecie nowe numery?

Petros "Asgardlord" Leptos: Skończyliśmy trochę nowego

materiału, który absolutnie zabija! Mamy nadzieję,

że wydamy split EP-kę z Hardraw, o czym rozmawialiśmy

wcześniej. Poza tym, jeśli wszystko pójdzie

po naszej myśli, wejdziemy do studia z produkcją

następnego albumu, przed świętami. Trzymaj kciuki!

Dzięki wielkie za wywiad i wszystkiego dobrego!

Jimmy "Spartacus" Demetriou & Petros "Asgardlord"

Leptos: We are legion! Dzięki wielkie za wywiad

i wsparcie!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski. Anna Kozłowska

SOLITARY SABRED

39


HMP: Witaj. Jak oceniłbyś wasz ostatni krążek "Metal

X" z perspektywy niemal roku? Jesteś w pełni zadowolony

z tego krążka?

Garry Pepperd: Album ma gdzieś około dziewięciu

miesięcy, kiedy na to patrzysz po jakimś czasie, zawsze

znajdziesz rzeczy, które zrobiłbyś inaczej. Mógłbym

powiedzieć, że jestem z tego albumu zadowolony, ale

jest kilka dźwięków, które bym zmienił. Pieniądze zawsze

przeciekają przez palce podczas nagrywania, mimo

to, nagraliśmy go na ekstremalnie niskim budżecie.

Nie da się ukryć, że krążek ten album to sto procent

Jaguar i według mnie najbliższy ideałowi jakim jest

"Power Games". Co sądzisz na ten temat?

Cóż, jesteśmy tym kim jesteśmy i zgaduję, że możemy

grać tylko w jeden sposób (śmiech). Wiemy, czego nasi

fani po nas oczekują i jesteśmy szczęśliwi, że możemy

im to dać! Oczywiście, zawsze mamy w głowie to, że

jeżeli utwór nie jest wystarczająco w stylu Jaguar, po

prostu go wyrzucamy. Zgadzam się, nie ma pomyłek,

na tym albumie to w stu procentach my.

Z pewnością każdy fanatyk brytyjskiej

nowej fali heavy metalu zna

debiut Jaguar, znakomity "Power

Games". Nigdy pożniej, na żadnym

wydawnictwie nie udało

im się zbliżyć do jego poziomu,

jednak ostatni album

"Metal X" ma do niego zdecydowanie

najbliżej. Jeśli ktoś

jest fanem ekipy z Bristol i

jeszcze nie słyszał tego krążka

to powinien to jak najszybciej

nadrobić. O swoich wrażeniach,

planach na przyszłość i

zmianach jakie ich ostatnio dotknęły

opowiada lider i gitarzysta

Jaguar, Garry Pepperd.

Wiemy czego oczekują od nas nasi fani

Materiał jest na tyle wyrównany, że ciężko jest mi na

tę chwilę wyróżnić, któryś numer, może "Warts &

All" albo "X-Wing"? Tak naprawdę wszystkie są

udane. A czy ty masz jakichś swoich faworytów?

Hmm... Lubię sposób w jaki napisaliśmy "3 Minute

Song". "Warts" to też nasz klasyk. Czasami po prostu

nie możesz wpaść na pomysł aby utwór "załapał", zanim

go nagrasz w studiu, gdzie zabrzmi wreszcie świetnie.

Czasem wychodzi inaczej niż na początku zakładałeś,

taki "New Tricks" wyszedł lepiej niż się spodziewałem,

tak samo jak kilka utworów z "Run Ragged".

Jedna rzecz mnie jeszcze interesuje. Czemu numer "3

minute song" trwa minut pięć (śmiech)?

(Śmiech) Cóż, po prostu podczas procesu tworzenia te

trzy minuty przekształciły się w pięć. Pomyśleliśmy, że

będą jaja, jak zachowamy oryginalną nazwę utworu.

Na krążku znalazła się też nowa wersja utworu

"Stormchild" z waszego drugiego demo. Czemu zdecydowaliście

się odświeżyć akurat ten numer?

Postanowiliśmy nagrać ponownie "Stormchild" jako bo-

Foto: Jaguar

nusowy kawałek na "Metal X". Wybraliśmy go, bo

była to kompozycja, którą Metallica "pożyczyła" aby

przerobić ją w kawałek na "Kill 'Em All". Nagraliśmy

wtedy więcej utworów, ale nic do tej pory z nimi nie

zrobiliśmy.

Za teksty odpowiedzialny był Jamie Manton, ale

może jednak spróbowałbyś w kilku słowach powiedzieć

co chciał w nich przekazać?

Hmm... Słowa Jamiego mają "specjalne" przesłanie.

Powinien nam je wytłumaczyć, ale nie zrobił tego. W

tym wypadku najlepiej byłoby, abyś go osobiście zapytał,

co chciał przekazać swoimi słowami.

"Metal X" brzmi świetnie, bardzo organicznie i bardzo

brytyjsko. Jest dynamika, selektywność oraz na

całe szczęście ten oldschoolowy duch. Kto wykręcił

taki sound?

Myślę, że to nasza zasługa i naszego inżyniera Bena

Turnera, który pracował z nami przy nagrywaniu podstawowych

ścieżek w Bath. Poza tym mój dźwięk gitary

jest bardzo oldschoolowy, a to część naszego dźwięku.

Mieliśmy różne pomysły, jak chcieliśmy brzmieć

na tym albumie, jednak Mike Exeter - zajmował się

miksem - przeniósł to na wyższy poziom. Oczywiście

Mike ma spory udział w ostatecznym brzmieniu naszego

albumu.

Jak długo powstawały numery na ten krążek? Ile

czasu zajęło ci skomponowanie całości?

Większość kawałków została napisana kilka lat temu,

kiedy nasz poprzedni perkusista Will Sealey, jeszcze

był w zespole. Kiedy Nathan (Cox, perkusista - przyp.

red) wrócił, utwory były prawie gotowe, ale zaczęliśmy

pracować nad nimi ponownie. Praktycznie zmieniliśmy

je tak, że trudno było je rozpoznać w stosunku do

tego, co zrobiliśmy przedtem. Reszta została napisana

z Nathanem, jeden - dwa kawałki były skończone tuż

przed wejściem do studio.

Album wydaliście nakładem Golden Core. Jak wam

się z nimi współpracuje? Jesteście z nich zadowoleni?

Oczywiście byliśmy zadowoleni. Byli bardzo zainteresowani

wydaniem tego albumu, więc to zrobili. Wydali

też wersję winylową, a było to na czym nam bardzo zależało.

Jak wyglądała promocja "Metal X"? Uważasz, że

była odpowiednia czy może jednak czujesz niedosyt?

Myślę, że GoldenCore zrobiło sporo dobrych rzeczy,

reklamy na YouTube, reklamy na stronach socjalnych

mediów i wszędzie tam gdzie sie dało. Natura promocji

zmieniła się razem z narodzinami Internetu. Elektroniczna

promocja jest teraz najbardziej efektywna.

Chcieliśmy zrobić co się da aby pomóc, ale niewiele

mogliśmy zdziałać, okazało się, że listy mailowe mają

większą siłę przebicia.

Zagraliście dużo koncertów promujących ten krążek?

Który występ uważasz za najlepszy? Z kim występowaliście?

Metal Assault IV w Niemczech w lutym 2014 roku,

to jest, to co na długo zapadnie mi w głowie. To było

świetne! Zagraliśmy wtedy całkiem nieźle i spotkaliśmy

się ze świetną reakcją tłumu. Spotkania też były

świetne! Poznaliśmy muzyków z Riot V, Omen i Skyclad.

Dlaczego z zespołu odszedł Jamie Manton? Co go

zmusiło do podjęcia takiej decyzji?

Jamie nie opuścił Jaguara, sami go stąd wyrzuciliśmy.

Mieliśmy z nim sporo problemów. Chyba nie jest z

tego powodu szczęśliwy...

Macie już może na oku jego następcę? Jakie warunki

trzeba spełnić, żeby zostać nowym wokalistą Jaguar?

Tak, mamy już kogoś na oku, powinniśmy przekonać

się w ciągu następnych tygodni, czy da radę. Szukamy

kogoś ze świetnym wokalem, kto pasuje pod względem

muzycznym, jest kreatywny i będzie mógł pomóc przy

pisaniu muzyki, ale też kogoś, z kim moglibyśmy po

prostu żyć w przyjaźni. To też jest ważny warunek.

Przenieśmy się na moment w przeszłość. Pamiętasz

jeszcze co skłoniło cię do tego by założyć heavy metalowy

zespół? Co było do tego głównym impulsem?

Jeff Cox i ja zakładaliśmy zespoły od kiedy mieliśmy

po 17 lat, ale nasze projekty zawsze się rozlatywały, nigdy

nie osiągając sukcesu. Jaguar był naszą ostatnią

próbą założenia porządnego zespołu, który wytrzymałby

przynajmniej do pierwszego koncertu i wytrzymał!

Reszta to historia, jak mówią. Założyliśmy metalowy

zespół, bo lubiliśmy wtedy Black Sabbath, Motorhead,

U.F.O., Van Halen itd., a ja dodatkowo Ramones,

Sex Pistols i The Damned, może dlatego lubimy

grać tak szybko.

"Power Games" bez wątpienia jest dziś płytą kultową

i dla wielu jednym z ważniejszych krążków

NWOBHM. Czy nagrywając ten materiał zdawaliście

sobie sprawę z jego potencjału?

Nie, wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Po

prostu chcieliśmy zrobić najlepszy album i wzięliśmy

do nagrania najlepsze kawałki jakie mieliśmy. Nie myślisz

o tym - po prostu to robisz. Oczywiście uważam, że

gdybyśmy mieli więcej czasu w studio, byłby o wiele

lepszy. Wspominałem o tym wiele razy!

Inspirowaliście masę zespołów, o których było później

bardzo głośno, takich jak choćby Metallica.

Spotykasz czasem muzyków znanych obecnie ban-

40

JAGUAR


dów, którzy przyznają się do inspiracji waszą muzyką?

Tak zgadza się, czasami jest to dla mnie krepujące. Co

ciekawe wiele kapel coveruje nasze "Axe Crazy" i umieszcza

swoje wersje na YouTube. Liczba tych coverów

ciągle rośnie. To jest świetne!

Czemu na drugim krążku "This Time" tak diametralnie

zmieniliście styl? Zapewne wielu fanów się od

Was wtedy odwróciło? Jak były reakcje na ten krążek?

Wspominałem wiele razy, że wina za zmianę stylu

spoczywa na mnie i na Paul'u Merrell'rze. Słuchaliśmy

wtedy zarówno U2, Big Country, jak i metalu,

no i przedostało się to do procesu komponowania

utworów. Zanim się zorientowaliśmy, nagraliśmy

"This Time". Byliśmy młodzi, nie myśleliśmy o tym,

jak zareagują na te zmiany fani. Po prostu to zrobiliśmy,

bo brzmiało dobrze i wierzyliśmy, że pisaliśmy

coraz lepsze kawałki. Ludzie, którzy twierdzą, że zrobiliśmy

to dla pieniędzy, grubo się mylą. Patrząc teraz

z perspektywy czasu, to był wielki błąd i właśnie z tego

powodu teraz nie mam pieniędzy (śmiech). Oczywiście,

z powodu naszej metamorfozy straciliśmy wielu

fanów, ale album dostał też sporo pozytywnych recenzji.

Magazyn Kerrang pokochał ten album!

Czy był on głównym powodem waszego rozpadu

1985 roku, czy może chodziło o coś innego?

To nie był główny powód, ale jeden z czynników, który

do tego się dołożył. Byliśmy coraz mocniej rozczarowani

Roadrunnerem, który coraz mniej nam pomagał,

czego mieliśmy coraz bardziej dosyć. Wreszcie

zdecydowaliśmy o odejściu, na spokojnie, bez dramatu,

tak po prostu...

Reaktywowaliście się po znakomitym odzewie na

reedycję "Power Games", prawda to? Czemu nie

wziął w niej udziału Paul Merrell, który śpiewał na

dwóch pierwszych albumach?

Jeff Cox i ja rozmawialiśmy z Paulem o jego powrocie.

Niestety Paul powiedział, że nie może śpiewać w stylu

na który oczekujemy. Wtedy śpiewał bardziej melodyjny

materiał. Wielka szkoda. Ale zrozumieliśmy go i

poszliśmy swoją drogą.

Garry, przeprowadziłeś się niedawno do Szwecji. Co

cię skłoniło do podjęcia takiej decyzji?

Przeprowadziłem się do Szwecji w kwietniu tego roku

by żyć z moją narzeczoną, mamy teraz tam dom. Jakość

muzyków tam jest świetna, więc jestem szczęśliwy

niczym małe dziecko w sklepie z muzycznymi słodyczami.

Jak w takim razie będzie funkcjonował teraz Jaguar?

Skład nie ulegnie zmianie?

Nie ma żadnych planów do zmiany. Nathan i Simon

są wciąż w Brytanii, nasz nowy wokalista mógłby być

ze Szwecji albo Anglii. Nie wiem jeszcze, ale musimy

spróbować. Spotykałem zespoły, które mają członków

w innych państwach i dają radę, więc czemu sami nie

moglibyśmy spróbować?

Masz już może napisane jakieś nowe kawałki? Kiedy

można będzie się spodziewać nowego materiału

Jaguar?

Aktualnie bez wokalisty nie pisaliśmy żadnych kawałków.

Zawsze pracuję nad nowymi pomysłami, więc

kiedy będziemy mieli gotowy skład, zaczniemy pracę.

Kiedy nowy album?... Nie mam pojęcia, to decyzja nie

na tą chwile.

Obserwujesz to co się dzieje obecnie na metalowej

scenie? Są jakieś zespoły, które zrobiły na Tobie duże

wrażenie?

Oh oczywiście, wciąż jestem fanem. Jeżeli coś lubię, nie

obchodzi mnie, z której ery to jest. Z tych "nowoczesnych"

lubię Disturbed, In Flames, Six Feet Under,

Rammsteina, jest tego sporo...

Ok, to już wszystko z mojej strony. Może coś na koniec

dla polskich fanów?

Nigdy nie graliśmy w Polsce, ale jak tylko skompletujemy

skład, spróbujemy was odwiedzić. Więc mam nadzieję,

że się niedługo zobaczymy... Rock on!

Wielkie dzięki za wywiad!

Bardzo proszę, Macieju!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: MarcinNader, Anna Kozłwoska

HMP: Witaj, jesteście dopiero co po wydaniu nowego

albumu "The 7th Steel". Jak się czujecie z tym?

Harald Piller: Witam, ogólnie jest OK. Uważamy, że

stworzyliśmy naprawdę dobry album, być może to

nasz najlepszy, jaki do tej pory zrobiliśmy!

"7th Steel" został wydany przez Massacre Records.

Jak doszło do współpracy z nimi?

Po nagłej śmierci - w lecie 2013 - właściciela naszego

poprzedniego labela, Firefield Records, musieliśmy

szukać nowej wytwórni. Massacre Records była zainteresowana

współpracą z nami. Pomyśleliśmy, że teraz

możemy spróbować kooperacji z większą firmą.

Palace działa już od ponad dwudziestu lat. To długi

okres czasu...

...O tak!!! Zaliczyliśmy przez ten czas wszystkie wzloty

i upadki. W tym roku będziemy obchodzić 25-tą rocznicę...

Z tego co wiem, to zaczęliście grać pod nazwą Saints

Anger...

Tak, zgadza się, na początku lat 80-tych zaczęliśmy

grać jako Saints Anger. W 1981 graliśmy jako trio.

Później do zespołu dołączył gitarzysta Jürgen Kief.

Dlaczego Saints Anger skończyło działalność po wydaniu

tylko jednego albumu "Danger Metal"?

Było kilka powodów, dla których Saints Anger się rozpadł.

Zbankrutowała nasza wytwórnia, a inne nie kwapiły

się do podpisania z nami nowej umowy. Wypaliliśmy

się artystycznie. No i nasz perkusista odszedł, a

próby z nowymi nie należały do udanych. Już nie było

tak samo, zniknęła magia i dlatego zdecydowaliśmy się

pochować Saints Anger.

Kiedy na początku lat 90-tych wystartowaliście z

Palace, tradycyjny heavy metal stracił na popularności

na rzecz nowomodnego wtedy, grunge. Jak wyglądały

początki kapeli?

Ogólnie były one trudne. Guns'N'Roses były ostatnim

wielkim zespołem z nurtu hard'n'heavy zanim nastały

czasy grunge. Lata 90-te to nie był dobry okres dla

tradycyjnego heavy metalu. Niemniej przetrzymaliśmy

go. Graliśmy trochę trudniej niż ówczesne kapele ciężkiego

rocka. Próbowaliśmy też wprowadzać nowe elementy

do kompozycji i brzmienia, ale niezbyt wiele,

aby nie stracić swojego stylu.

W trakcie swojej kariery mieliście okazję zagrać z

takimi zespołami jak U.D.O., Primal Fear, Grave

Digger, Powerwolf. Które z tych koncertów wspominasz

najcieplej?

Trudno nazwać je wyjątkowymi, koncerty jakich wiele.

Oczywiście każdy z nich był niecodzienny i każdy z

nich chcemy zachować w swojej pamięci.

Powiedz nam coś o trasie z Primal Fear i Brainstorm

w roku 2012. Myślę, że to największa trasa w waszej

karierze, jak do tej pory?

Tak masz rację, to tourne było niesamowite. Od razu,

od pierwszej sztuki, mięliśmy bliższy kontakt z pozostałymi

zespołami i obsługującą załogą. Pomagaliśmy

sobie na wzajem, na równi kapelom jak i obsłudze.

Przez ten czas staliśmy się dobrymi przyjaciółmi i nadal

jesteśmy w kontakcie. Tak jak myśleliśmy trasa

pozwoliła zwrócić na nas uwagę większej części publiczności

i fanów.

Jak można porównać czasy obecne, z tymi kiedy

zaczynaliście karierę?

Dla nas "tu i teraz" jest najważniejsze. Jak już wspominałem,

lata 90-te były trudne. Internet za pomocą

komputerów i sieci zrobił coś bardzo dziwnego!

(śmiech) Bez tych bezpośrednich, osobistych kontaktów

byłoby trudno wejść na wyższy poziom i rozwinąć

scenę. Mam na myśli większe labele, festiwale czy trasy.

Dzisiaj po prostu włączasz komputer i jesteś podłączony

z całym światem. Sprawia, że wiele rzeczy stało

się łatwiejszych.

Palace to doświadczona załoga reprezentująca

bardziej toporną frakcję

niemieckiego heavy metalu.

Działają od początku lat 90-tych,

ale ich korzenie sięgają jeszcze

wcześniej, bo kapeli z lat 80-tych,

Saints Anger. Okazją do rozmowy

była ich ostatnia płyta "The 7th Steel" O

niej i o innych sprawach związanych z Palace

rozmawiamy z wokalistą Harald'em Piller'em...

Dla nas "tu i teraz" jest najważniejsze

W waszej muzyce słychać wpływy innych niemieckich

zespołów, jak Grave Digger, Running Wild czy

UDO. Lubicie te kapele?

Muszę powiedzieć, że osobiście jestem wielkim fanem

Judas Priest, natomiast nasz gitarzysta jest wielkim fanem

Accept/UDO. Oczywiście w naszej muzyce są

wpływy naszych bohaterów z młodości, ale nigdy nie

robimy tego celowo (śmiech)

Muzyka na "The 7th Steel" jest bardzo tradycyjna,

ale brzmi bardzo świeżo...

Nam też to się podoba. To wynik współpracy z producentem

Gerhard'em "Gerassi" Magin'em. On to stworzył

nam szansę abyśmy nagrali jeden z naszych najlepszych

albumów. Przekonał nas także do pewnych

zmian w kompozycjach. Niektóre ich części wyciął

inne zaś uwypuklił, eksponując w ten sposób nasze

atuty. Tak oto powstał bardzo mocny i dobry krążek.

Oprócz agresywnych i szorstkich gitarowych riffów,

uwagę zwracają również melodie...

Gdy staram się napisać kawałek, to oznacza dla mnie,

że musi być riff, refren i solo. Oczywiście musi być też

melodia, która zapadnie na dłużej w głowie.

Moim zdaniem, jednym z mocniejszych momentów

albumu jest utwór "Blades Of Devil Hunter". Zgadzasz

się z tym?

Tak i nie. Fakt, "Blades Of Devil Hunter" jest jednym

z najmocniejszych utworów na naszym najnowszym albumie.

Jest to też pierwsza kompozycja, którą napisaliśmy

na ten krążek. Myślę jednak, że wszystkie utwory

są równie mocne. Mamy dużo informacji, że takie

"Iron Horde" czy "Bloodshed Of Gods", pod tym względem

także robią duże wrażenie.

Heavy metalowa scena w Niemczech jest bardzo

silna. Myślę, że trudno jest przebić się ze swoim

albumem wśród wielu innych...

Tak, to jest bardzo trudne. Istnieje wiele zespołów na

rynku, które grają dobry, prawdziwy heavy metal. Ale

my nigdy się nie poddajemy...

Macie pomysł na trasę promocyjną "The 7th Steel"?

Taka trasa już się odbyła, była to seria koncertów po

Europie, gdzie poprzedzaliśmy Lordi.

Gdybyś mógł wybrać zespoły na trasę koncertową,

to na które byś się zdecydował?

Oczywiście byłyby to: Accept, U.D.O., Lordi, Grave

Digger lub Powerwolf...

Czy znasz jakieś ciekawie zapowiadające się młode

niemieckie kapele heavy metalowe?

Tak, w zeszłym roku spotkaliśmy naprawdę dobre młode

kapele jak Phallax, Circle of Silence oraz Magistarium.

Życzę im wielu sukcesów.

Nie jestem pewien, graliście kiedykolwiek w Polsce?

Byliśmy w Warszawie, pierwszego lutego w Progresji,

supportując Lordi.

Jakie nadzieje wiążecie z nowym albumem?

Chcemy grać jak najwięcej koncertów i oczywiście zdobyć

jak największą rzeszę fanów!

Jak mógłbyś zachęcić naszych czytelników do

posłuchania nowego albumu Palace?

Absolutnie każdy, kto lubi prawdziwy heavy metal

oraz kto lubi słuchać takich zespołów jak Accept,

U.D.O. lub Grave Digger, powinien mieć ten album

swojej kolekcji!!!

Dziękuję za wywiad...

Nie pozostaje mi nic innego, tylko również podziękować!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

PALACE 41


HMP: Zacznijmy od faktów dotyczących początków

istnienia kapeli. W jaki sposób powstał Quartz?

Derek Arnold: Dawno temu, bo w 1968 roku, razem

z Mikem "Taffym" Taylorem, byłem w brumbeatowym

zespole Lemon Tree. Wtedy tez dołączył do

nas Mick Hopkins, gdy nasz pierwotny gitarzysta odszedł

z kapeli. Zespół nie istniał długo, jak zresztą wiele

mu podobnych w tamtych czasach. Po tym epizodzie

razem z Mickiem sformowałem Copperfield w

1969. Na perce wspomógł nas wtedy młody Malcolm

Cope. Ten zespół też długo nie pociągnął. Mick następnie

dołączył do Idle Race na miejsce Jeffa Lynne'a.

W tym czasie Geoff Nicholls koncertował w zespole

Na płycie znajdzie się nasz najcięższy materiał

Niewiele osób kojarzy Quartz, co jest o tyle ciekawe, że ten zespół

jest dość mocno związany z Black Sabbath. Grali razem z

nimi koncerty, pracowali w studio, a jednak Quartz nie został

tak szeroko doceniony jak na to zasługiwał. Z roku na

rok ta nazwa ginęła coraz bardziej w czeluściach odmętów

historii. Aż do niedawna. Jak widać wygląd dziadków z

poczekalni w przychodni nie stoi na przeszkodzie by dalej

grzmocić siarczysty heavy metal. Quartz powrócił i nie dość,

że zagrał na legendarnym festiwalu Keep It True, to jeszcze

wydał swe wcześniej niepublikowane nagrania. Żeby tego było

mało, ekipa z Birmingham jest w trakcie przygotowywania

nowego albumu studyjnego, pierwszego od trzydziestu dwóch

lat…

Dlaczego Bandylegs? I co sprawiło, że postanowiliście

zmienić później nazwę na Quartz?

Mick Hopkins: W środku lat siedemdziesiątych graliśmy

ciągle próby i koncerty. Ciągle rozwijaliśmy swój

materiał. W 1976 podpisaliśmy kontrakt z Jet Records

i wypuściliśmy singiel o tytule "Bet You Can't

Dance/Circles". W sumie był to nasz trzeci singiel nagrany

pod szyldem Bandylegs. Gdy nagrywaliśmy już

nasz pełny debiutancki album z Tonym Iommim z

Black Sabbath, wszyscy się zgodziliśmy, że kapela

potrzebuje nowej nazwy. Tak na nowy start. Ronnie

Fowler z Jet Records zasugerował nam nazwę

Quartz. Gość wyraźnie miał smykałkę do wymyślania

nazw zespołów, zaczynających się od litery Q. Stwierdziliśmy,

że jest to dobra nazwa, która odzwierciedli

nasz styl. W końcu kwarc jest twardą skałą (hard rock

- przyp.red.).

Tony'ego Iommiego. Jak do tego doszło?

Geoff Nicholls: Wszyscy byliśmy z Birmingham i

wszyscy dorastaliśmy w tym samym środowisku. Mieliśmy

także wspólnych przyjaciół i często się spotykaliśmy

przy okazji. Albert Chapman zabrał Tony'ego

na kilka naszych koncertów. Dzięki temu dostaliśmy

od niego propozycje wzięcia udziału jako support na

kilku przystankach Black Sabbath Sabotage Tour.

To zacieśniło naszą znajomość, w efekcie której naszym

managerem został Chapman, ówczesny tour managerem

Sabbathów, a producentem naszej debiutanckiej

płyty - Tony.

Podobno Ozzy Osbourne i Brian May też brali

udział w sesji nagraniowej waszego pierwszego krążka.

W jaki dokładnie sposób to się odbyło?

Mick Hopkins: Ozzy nagrał chórki do nagranej

ponownie wersji "Circles" podczas tej sesji. Tony jednak

przyciszył je tak bardzo, że praktycznie ich nie

słychać na nagraniu. Ponadto, ten utwór nie znalazł się

na w końcu na płycie. Można go za to usłyszeć jako

bonus na wersji CD albumu "Stand Up and Fight".

Podczas naszej sesji nagraniowej w Morgan Studios w

Londynie przez studio przewinęło się wielu naszych

znajomych. Jedni mieli tam swoje sprawy do załatwienia,

inni wpadli, by zobaczyć jak nam idzie. Brian

May jest dobrym znajomym Tony'ego, więc pewnego

dnia był też obecny w studio. Grzecznie zaproponował

nam swoje usługi w zakresie edycji nagranych ścieżek

do jednego utworu. Naturalnie się zgodziliśmy - kto by

się nie zgodził? Poszliśmy więc się czegoś napić, zostawiając

Briana w studio, by mógł w spokoju tworzyć

swoją magię. Po jakimś czasie wróciliśmy z powrotem i

zastaliśmy go siedzącego po turecku pośród pociętych

fragmentów taśmy. Próbował różnych wariantów, jednak

w końcu stwierdził, że pierwotna wersja jest najlepsza.

Więc w gruncie rzeczy Brian May brał udział w

nagraniu albumu, ale jak widać… faktycznie wcale nie.

Dodam, że Tony zagrał partie na flecie w "Sugar Rain"

do mojego akompaniamentu na gitarze akustycznej

oraz harmonie gitarowe w "Mainline Rider".

nazywającym się World of Oz, a następnie dołączył

do projektu Johnny Neal and the Starliners. Obie te

kapele miały nawet pewne sukcesy wydawnicze. W

1972 Mick miał sześciomiesięczna przygodę w kanadyjskiej

grupie Fludd. Po swoim powrocie postanowił

wskrzesić Lemon Tree/Copperfield. Wtedy razem z

Mickiem, Taffym i Malcolmem zaczęliśmy grać razem

próby. Gdy do załogi dołączył także Geoff - cała

układanka stała się dla nas kompletna. I tak, w 1973,

narodził się Bandylegs, który cztery lata później przechrzciliśmy

na Quartz.

Foto: Quartz

Birmingham jest miastem z którego wywodzi się całkiem

sporo kapel. Quartz, Black Sabbath, Judas Priest,

Jameson Raid, Dark Star, by wymienić kilka. Jak

wyglądała scena muzyczna w tamtym okresie?

Malcolm Cope: W dużym uogólnieniu można przyjąć,

że scena w Birmingham i dookoła niego była zwyczajnie

niesamowita. Wielu wspaniałych ludzi, wielu

wspaniałych muzyków i wiele wspaniałych kapel, które

wspominam z uśmiechem wspólnie z kolegami. Było

też naprawdę sporo miejsc, w których można było koncertować.

Praktycznie wszystkie kluby, puby i kina były

chętne gościć koncerty i chętnie je zresztą promowali.

Każdego dnia był jakiś gig. W centrum miasta

stała buda z ciastkami, gdzie się wszyscy zbierali po

koncertach. Gadaliśmy tam o wszystkim, wymienialiśmy

doświadczenia i opinie, dyskutowaliśmy o gitarach

i sprzęcie, muzyce… Wspaniałe czasy, w rzeczy

samej.

Jak myślicie, kondycja sceny, w porównaniu z tamtą,

jest teraz zupełnie inna?

David Garner: Tak mi się wydaję. Jest teraz więcej

ekstremy w muzyce metalowej. Więcej podgatunków,

które są ciągle do siebie porównywane. Wiele miejsc, w

których grało się koncerty już nie istnieje. Zorganizowanie

koncertu jest teraz o wiele trudniejsze dla zespołów.

Z drugiej strony fani mają teraz bardzo łatwy dostęp

do muzyki, nagrań video i live dzięki Internetowi.

Jest to zarówno dobre jak i złe dla zespołów. Jestem

jednak pod wielkim wrażeniem tego, jak mimo to fani

potrafią być oddani. Na naszym pierwszym koncercie

po reaktywacji, który się odbył w Birmingham, byli

ludzie z Grecji i Belgii. Na festiwalach, które gramy na

Kontynencie, widać masę ludzi z różnych części

Europy, a niektórzy z nich pojawia się na więcej niż jednym

naszym koncercie.

Debiutancki krążek Quartz powstawał pod okiem

W 1983 zawiesiliście działalność zespołu. Co spowodowało

taki obrót spraw?

Malcolm Cope: Wówczas zespół przechodził przez

wiele zmian składu i to w bardzo krótkim odstępie czasu.

Tylko ja i Mick pozostaliśmy z oryginalnego składu.

Po prostu zespół umarł śmiercią naturalną. Osobiście

uważam, że wszyscy się rozczarowali i zmęczyli

tym jak przemysł muzyczny zaczął wyglądać. Zwłaszcza

po tych wszystkich naszych próbach wybicia się,

przy których zużywaliśmy ogromne ilości czasu, wysiłku,

energii i poświęcaliśmy naprawdę wiele. Ja zostałem

wtedy ojcem, więc musiałem przearanżować swoje

priorytety. Musiałem znaleźć stałą pracę, by utrzymać

rodzinę.

Quartz wznowił działalność w 1989 roku, by zagrać

koncert na ITV Telethon Charity Event w Oldbury

razem z Black Sabbath. Dlaczego nie postanowiliście

pociągnąć tego dłużej?

Derek Arnold: O ile dobrze pamiętam, był to pomysł

Geoffa. Mimo, iż każdy z nas podążał wtedy własną

ścieżką, to nadal byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi

i utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Skład Black Sabbath

tego wieczoru wyglądał następująco: Tony na

gitarze, Tony Martin za mikrofonem, Geoff Nicholls

na basie i Terry Chimes na perkusji. Geoff zagrał tego

dnia dwa koncerty, gdyż u nas grał na gitarze rytmicznej,

zanim zagrał z Sabbathami na scenie. Geoff

był wówczas bardzo zaangażowany w pracę w Black

Sabbath, To ciekawe, gdyż miał tam grać tylko przez

dwa tygodnie, bo o takie wsparcie poprosił go Tony, a

skończyło się na dwudziestu czterech latach. Taffy w

tym czasie przymierzał się do prowadzenia pubu w

nadmorskim kurorcie w Weymouth. Nie byłoby więc

w porządku wskrzeszanie Quartz na dłużej… ale jak

mówi pewne porzekadło - nigdy nie mów nigdy.

Quartz z powrotem wznowił działalność w 2012. Co

przyczyniło się do zreaktywowania kapeli?

Mick Hopkins: W lipcu 2009 roku zmarł nasz przyjaciel

Stu Clark. Stu grał na gitarze w zaprzyjaźnionym

lokalnym zespole Cryer (aka Force). W lutym

2010 reszta Cryera miała zagrać charytatywny koncert

ku jego pamięci. Naturalnie też chcieliśmy się na nim

pojawić, by pokazać nasze wsparcie. Dzięki naszemu

znajomemu - Timowi Perry'emu, na tym koncercie

pojawiło się czterech z pięciu oryginalnych członków

Quartz, a także nasz inżynier dźwięku (Shades) i technik

oświetlenia (Bobby Cool) oraz David Garner z

żoną. To był niezapomniany wieczór, a ze sceny Garry

42

QUARTZ


Chapman z Cryera krzyczał, że jeżeli oni mogą razem

zagrać, to tym bardziej Quartz może! Dużo potem o

tym rozmawialiśmy, a Tim na przestrzeni lat ciągle

starał się nas do tego namówić. W końcu się zgodziliśmy.

Cały rok nam zabrało przygotowanie zespołu do

wyjścia na scenę. 16 grudnia 2011 dzieliliśmy nawet

scenę z Cryerem i odtworzyliśmy wieczór sprzed ponad

trzydziestu dwóch lat - graliśmy wtedy razem w

Digbeth Civic Hall i to wtedy został zarejestrowany

album "Live Quartz", pierwszego grudnia 1979. W

sumie na tym koncercie mieliśmy poprzestać, ale tak

się nakręciliśmy na granie razem… no i reakcja publiczności

była tak niezwykła, że to nie była trudna decyzja.

W 2012 postanowiliśmy oficjalnie ogłosić reaktywację.

Jedyną osobą z oryginalnego składu, której nie ma

obecnie w kapeli jest Mike "Taffy" Taylor. Dlaczego

nie zasilił szeregów Quartz po reaktywacji?

David Garner: Taffy boryka się z paroma problemami

zdrowotnymi, poza tym trudno by mu było przyjeżdżać

ciągle z Weymouth do Birmingham na próby.

Mick dzwonił do mnie w tej sprawie i z zapytaniem

czy będę chętny, by znowu pomóc zespołowi. Tak się

kiedyś złożyło, że Garry Chapman polecił mnie chłopakom,

gdy Taffy i Derek odeszli z zespołu w 1981

roku. Byłem wtedy bardzo młody i dość dziwnie się

czułem, będąc ciągle w cieniu Taffy'ego. No i miałem

trochę problemów, by sobie poukładać pracę, dom, rodzinę

i zespół, więc po roku grania z Quartz zostałem

zastąpiony przez Geoffa Bate'a. Prawdę powiedziawszy,

miałem kilka zastrzeżeń względem ponownego

grania w Quartz, dlatego nie przystałem na prośbę

Micka od razu. Powiedziałem, że potrzebuję czasu do

namysłu. Wszyscy mnie namawiali bym na to przystał,

nawet moja żona i Taffy, więc tak też zrobiłem i bardzo

mnie to cieszy. Taffy miał być obecny na dwóch

pierwszych koncertach, by zaśpiewać parę utworów,

jednak to niestety nigdy nie doszło do skutku. Dzwonił

jednak do mnie z gratulacjami, gdyż słyszał od

różnych ludzi, że sobie dobrze poradziłem. Taki gest z

jego strony wiele dla mnie znaczył. Uwielbiam tego gościa

i bardzo go szanuję!

Jak już zostało to wspomniane, Geoff grał w Black

Sabbath przez prawie dwadzieścia pięć lat. Jak to było

mieć możliwość bycia częścią tego legendarnego

zespołu przez tak wiele lat?

Geoff Nicholls: To był prawdziwy zaszczyt i przywilej.

Bardzo wiele się nauczyłem od Tony'ego i w sumie

nawet nie wiem od czego zacząć w tym momencie. Od

razu się zaprzyjaźniliśmy i ta przyjaźń przetrwała sprawdzian

czasu i przeciwności losu. Razem z Black Sabbath

odwiedziłem masę krajów i miejsc, których nigdy

bym nie zobaczył. Grałem ze świetnymi muzykami i

genialnymi wokalistami. Spotkałem naprawdę fajnych

ludzi i fanów. Mógłbym mnożyć ciekawe historie, które

nam się przydarzyły. Kto wie, może powinienem

napisać o tym kiedyś książkę? Na razie wolę jednak o

tym wszystkim nie mówić.

Grałeś tam tylko na klawiszach czy też na innych

instrumentach?

Geoff Nicholls: Głównie grałem na klawiszach,

okazjonalnie jednak także śpiewałem chórki i grałem

na gitarze rytmicznej. Czasem grałem też na basie.

Brałem też czynny udział w tworzeniu materiału.

Wasz debiutancki krążek został ponownie wydany

przez Jet Records w 1980 roku, jednak jego tytuł

został zmieniony na "Deleted". Ponadto, został zapakowany

w okropny brązowy karton, pozbawiony

oryginalnego artworku. Czy zdawaliście sobie sprawę

z tego, że Jet tak zamierzało wydać reedycję waszego

krążka?

Malcolm Cope: W tym czasie mieliśmy drobne sukcesy

za sprawą Reddington's Rare Records - niezależnej

wytwórni założonej przez Danny'ego Reddingtona.

Spowodowało to, że zostaliśmy dostrzeżeni

przez kilka większych labeli, zwłaszcza, że wtedy zaczął

się na dobre ruch NWOBHM oraz punk rockowa

rewolucja. Podpisaliśmy wtedy w 1980 roku kontrakt

z MCA Records, na wydanie drugiego krążka studyjnego

- "Stand Up and Fight", który przez wielu miłośników

muzyki został okrzyknięty jako jeden z najlepszych

albumów tego nurtu. Graliśmy koncerty z Saxonem,

Rush, Gillan i UFO. Nie wiedzieliśmy co planuje

Jet Records, aż do momentu gdy "Deleted" pojawiło

się w sklepach. Nie byliśmy zbytnio zadowoleni z

tego, co zrobili. Myślę, że ktoś z Jet chciał zarobić na

naszym sukcesie. To się dość często zdarza, zwłaszcza

że zespoły nie mają kontroli nad swym materiałem, co

jest złe.

"Satan's Serenade" jest bez wątpienia waszym

najbardziej energetycznym i najsilniejszym utworem.

Dlaczego wydaliście go na osobnym EP zamiast na

któreś z płyt studyjnych - "Stand Up and Fight" lub

"Against All Odds"?

Mick Hopkins: Nad "Satan's Serenade" pracowaliśmy

przez kilka miesięcy, przed tym jak Geoff dołączył do

Black Sabbath. Czuliśmy, że ten utwór jest naprawdę

mocny. Danny'emu Reddingtonowi podobała się nasza

muzyka i dzięki temu mogliśmy użyć jego niezależnej

wytwórni jako pojazdu, który dowiezie ją do

szerszej publiczności. Kiedy stworzyłeś coś z czego

jesteś niezmierne dumny , to nie możesz się doczekać,

by pokazać to innym i zobaczyć jak na to reagują.

Teraz jest zupełnie inaczej - przez Internet, Youtube'a

i Facebooka. Można bardzo łatwo i szybko dotrzeć do

ludzi. Wtedy wydawaliśmy nagrania dzięki Dan-ny'emu

- "Nantucket Sleighride/Wildfire", "Satan's Serenade",

"Live Quartz", razem z singlami Mayday i

Paralex.

Foto: Quartz

Swój trzeci album studyjny nazwaliście "Against All

Odds". Podobno powodem był fakt, że borykaliście

się z wieloma problemami podczas sesji nagraniowej.

Co się takiego wtedy działo?

Malcolm Cope: Mick wymyślił ten tytuł po całej plejadzie

wtop i przeciwności losu, na które natrafiliśmy

podczas nagrywania tego konkretnego albumu. Dotknęło

nas wtedy mnóstwo zmian składu. Pierwsze studio,

w którym nagrywaliśmy spłonęło w bardzo tajemniczych

okolicznościach. Drugie studio miało problemy

techniczne ze sprzętem nagrywającym. W końcu

wylądowaliśmy w studio w Coventry. Można do tego

dodać także problemy z dystrybucją, przez które album

przeszedł bez echa.

Niedawno nawiązaliście współpracę z Bartoszem

Gabrielem i Skol Records. Dzięki temu ukazała się

kompilacja "Too Hot To Handle" na CD 31 stycznia

2015. Znajduje się na niej szesnaście wcześniej nie

publikowanych nagrań z okresu między 1981 i 1982

rokiem. Część z nich została nagrana na nowo później

podczas sesji do "Against All Odds". Te wersje

tych kawałków, które znalazły się na "Against All

Odds" są zdecydowanie lżejsze i spokojniejsze od

tych, które możemy usłyszeć na "Too Hot To

Handle". Dlaczego te z "Against All Odds" brzmią

tak jak brzmią?

David Garner: Myślę, że na to złożyły się zmiany w

składzie, zmiany studia, zmiany inżynierów i producentów

tego albumu. Byłem współtwórcą i osobą

współodpowiedzialną za aranżacje części tych utworów

- "Silver Wheels", "Buried Alive", "Avalon". Miałem

pomysł na to jak to miało wyglądać z moim wokalem.

Geoff Bate i Taffy mieli trochę inne podejście do wokali

w tych kawałkach i zaakcentowali to w inny sposób,

więc efekt końcowy jest podobny, lecz inny. W

dodatku każde studio ma inne brzmienie, każdy producent

ma inne pomysły, więc efekt końcowy ulegał

jeszcze większej zmianie. Uważam, że Bart naprawdę

się spisał przy oczyszczaniu tych demówek i podoba

mi się to, co przygotował dla nas w Skol Records.

Należy pamiętać, że w tamtych czasach format LP

płyty był dość restrykcyjny w swej formie i pozwalał na

zawarcie na nim jedynie trzydziestu pięciu minut muzyki.

Dzięki formatowi CD na album może wejść więcej

muzyki, co jest dobre i dla nas i dla naszych fanów.

Czy Skol Records zamierza wydać jakieś wznowienia

albumów z waszej dyskografii?

Malcolm Cope: Nie jestem pewien. Szczerze, to mamy

poczucie, że nasze dotychczasowe dzieła zdążyły

już zostać zarżnięte do porzygu. Zespół wolałby patrzeć

w przyszłość niż przeszłość i dlatego aktualnie piszemy

i nagrywamy zupełnie nowy materiał. Jesteśmy

nim bardzo podekscytowani.

Wspominaliście o tym na Facebookowej stronie

waszego zespołu - że nowy album jest już w przygotowaniu.

Jak wygląda postęp prac? Co możecie nam

na tym etapie powiedzieć o nadchodzącej płycie?

David Garner: Prace posuwają się stale naprzód.

Czasem wydaję nam się, że postęp wlecze się niemiłosiernie,

jednak chcemy stworzyć dzieło, z którego będziemy

w pełni zadowoleni i usatysfakcjonowani.

Część z utworów może zostać użyte w filmie jako

soundtrack, co bardzo nas jara i mamy nadzieję, że

dojdzie to do skutku. Śpiewam razem z Geoffem, więc

na albumie będzie bardzo dużo światła i cieni. W gruncie

rzeczy na płycie znajdzie się nasz najcięższy materiał

jaki kiedykolwiek napisaliśmy. Na razie nagrania

są miksowane przez mojego przyjaciela, więc analizujemy

je bardzo uważnie, by wychwycić wszelkie niedoskonałości

i anomalie. Myślę, że ten "nowy" album

zaskoczy wielu ludzi, zwłaszcza że będzie na nim esencja

poprzednich trzydziestu dwóch lat.

Jakie są wasze plany koncertowe na resztę roku 2015?

Derek Arnold: Dostaliśmy kilka ofert, które na razie

rozważamy, więc sprawdzajcie regularnie naszą stronę

na Facebooku, gdzie będziemy potwierdzać poszczególne

eventy. Będziemy grali na The Metal Hammer

Stage na The Underworld w londyńkim Camden razem

z naszymi dobrymi znajomkami z Angel Witch.

W Stourbridge gramy na specjalnym wiecozre NWOB

HM razem z Soldier i Amulet.

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

QUARTZ 43


Jeśli pozwolisz cofniemy się trochę w czasie i porozmawiamy

o waszej historii. W którym roku oficjalnie

powstał Killer? Słyszałem wersje z rokiem 1979 i

1980.

To było w roku1980.

HMP: Witam, jak wasze samopoczucie po premierze

"Monsters of Rock"? Jakie głosy na temat tego albumu

do was dochodzą?

Paul Shorty Van Camp: Jesteśmy w świetnym nastroju,

bo większość naszych recenzji z nowego albumu

jest świetna!

Czemu trzeba było na niego czekać aż dziesięć lat?

Przez te dziesięć lat mieliśmy inne zajęcia, które były

priorytetem oraz musieliśmy zmierzyć się ze zmianami

składu. Ale przez cały czas komponowałem nowe kawałki

i sporo koncertowaliśmy w klubach i na festiwalach,

ale w tym czasie nie podjęliśmy decyzji aby nagrać

nowy albumu.

Kiedy zaczęliście komponować utwory? Jaki jest rozstrzał

pomiędzy najstarszy a najnowszym utworem?

Tak czy siak zawsze komponuję. Na nowym albumie

są kawałki, które mają już osiem lat, ale są także takie

z ostatniej chwili, które zrobiliśmy dopiero podczas nagrywania.

Czy ty sam skomponowałeś całość czy też może któryś

z pozostałych muzyków również maczał swoje

palce w jakichś utworach?

Większość kawałków robiłem sam, ale oczywiście sporo

sugestii czy pomysłów wyszło od reszty zespołu, były

one wykorzystane w trakcie ostatecznej obróbki materiału.

Numer tytułowy to potencjalny hit, a tekst do niego

składa się z tytułów waszych płyt i utworów. Czy

traktujesz ten utwór jako swego rodzaju manifest

Killer?

Tak, to hołd dla nas samych. Dla mojego własnego zespołu,

Killer.

Wydaje mi się, że podobny przekaz ma numer "Back

to the Roots" z tym, że tutaj oddajecie hołd wielkim

Hołd dla nas samych

Pierwszy od 10 lat krążek belgijskiego Killer jest jak sądzę wystarczający

powodem, by uciąć sobie pogawędkę z liderem grupy Shortym. Tym bardziej, że

"Mionsters of Rock" to bardzo udany materiał i z pewnością nie zawiedzie starych

fanów, a być może przyciągnie też trochę nowych. Szkoda tylko, że Paul nie był zbyt

wylewny w swoich odpowiedziach i na niektóre pytania odpowiedział bardzo zdawkowo,

ale mówi się trudno. Trochę informacji jednak udało się wyciągnąć.

zespołom z przeszłości.

Tak, ponieważ wszystkie te zespoły były dla nas sporą

inspiracją, nie tylko dla nas zresztą. Obojętnie czy

grasz death, gothic metal... cokolwiek.

W "Making Magic" z kolei pokazujecie swoje bluesowe

oblicze, prawda?

Tak. Żeby wystraszyć gitarzystę prowadzącego, nie ma

nic lepszego niż blues. Kiedy zacząłem grać heavy, bluesowi

muzycy byli dla mnie inspiracją. Do teraz gram

w bluesowej grupie Blues Karloff, z którą aktualnie

nagrywam drugi album.

Płyta brzmi bardzo potężnie i jednocześnie klasycznie.

Kto wykręcił takie brzmienie?

To nasz dźwięk. Przychodzi naturalnie. To mój charakterystyczny

głos i dźwięk gitary, tworzą one ogólny

dźwięk naszej kapeli.

Krążek jest bardzo długi, bo trwa ponad godzinę i

zwiera piętnaście kawałków. Chcieliście w ten

sposób wynagrodzić fanom tak długie oczekiwanie?

Tak, dokładnie. Napisałem sporo utworów przez te

dziesięć lat, plus kilka nowych. Nie mogłem przystać

na to, żeby odrzucić którąkolwiek z nich. Więc nagraliśmy

wszystkie piętnaście.

Krążek wydaliście tradycyjnie nakładem Mausoleum

Records. Czy rozważałeś kiedyś opcję współpracy z

innym labelem?

Nie ma teraz tak wiele w miarę spoko wytwórni, no i

byliśmy z nimi sporo czasu, więc czemu teraz mielibyśmy

to zmieniać?

Jak zamierzacie promować "Monsters of Rock"? Planujecie

jakąś większą trasę? Może klip?

Tak, będziemy sporo grać, żeby zrobić promocję albumu.

Może nawet nakręcimy DVD...

Błyskawicznie wydaliście debiutancki album. Skąd

takie tempo? W jakim czasie skomponowaliście ten

materiał?

Napisanie materiału i nagranie debiutu zajęło nam

cztery miesiące. Nie było pośpiechu, ale fakt, szybko

poszło.

W 1985 roku zarejestrowaliście materiał na dwupłytowy

album koncertowy "Still Alive In Eighty Five!"

jednak z powodu kłopotów finansowych nigdy się nie

ukazał. Cztery utwory ukazały się później na reedycji

"Shock Waves", a co się stało zresztą?

Nie wiem. Obawiam się, że taśmy zostały albo zagubione,

albo wykasowane w studio.

Podobno podczas jednego numeru na scenie pojawiła

się setka fanów i odśpiewała z wami jeden z utworów.

Co to był za numer? Pamiętasz dobrze tę sytuację?

To musiało być "Ready For Hell". To tak trochę nasz

hymn.

Rok później w 1986 wystąpiliście jako jedna z głównych

gwiazd na pierwszej edycji polskiej Metalmanii.

Jak wspominasz ten koncert? Zapamiętałeś coś

szczególnego z tej wizyty?

Pamiętam granie w wielkiej futurystycznej hali koncertowej

w Katowicach, wtedy Polska była pod komunistycznym

reżimem. Ale reakcja publiki była absolutnie,

niewiarygodnie fantastyczna!

Kojarzysz może jakieś polskie zespoły, które wtedy

dzieliły z wami scenę?

Pamiętam tylko KATa.

Czemu doszło do rozpadu Killer w 1987?

Byliśmy zniesmaczeni tym co działo się przy nie wydaniu

naszego albumu live, strąciliśmy wiarę w kontynuowanie

naszej kariery.

Niedługo później reaktywowałeś zespół i wróciłeś z

krążkiem "Fatal Attraction", na którym trochę zmieniłeś

styl i nie ukrywam, iż uważam go za najsłabszy

album Killer. Czy to było powodem kolejnego rozpadu?

Ten album miał być solowym projektem naszego basisty

Spooky'ego, ale w ostatnim momencie dołączyłem

do niego... i nagraliśmy nowy album Killer. Nie jest

zły, może trochę inny, ale cóż, nie jest tak mocny jak

poprzednie albumy.

W 2002 roku powróciliście ponownie by zagrać na

Foto: Killer

44

KILLER


jubileuszowym koncercie Mausoleum Records. Zagraliście

tam oprócz swoich numerów również dwa z

repertuaru Warlock, w których gościnnie zaśpiewała

Doro. Czy ten występ był głównym impulsem, który

spowodował to, że wróciliście na dobre.

Tak, był to mały sukces, a reakcja fanów była niesamowita,

więc zdecydowaliśmy wrócić z powrotem.

Foto: Killer

Współpraca z Doro zresztą trwała dłużej i pojechaliście

z nią na wspólna trasę? Kto był tego pomysłodawcą?

Jak wam się wspólnie grało?

Mieliśmy kilka wspólnych koncertów, nie do końca

była to trasa. Jest świetną babką, dobrze się rozumieliśmy.

Bardzo ją lubię.

Przez pewien czas mieliście w składzie klawiszowca.

Skąd się wziął ten pomysł? Czy na pewno było to

odpowiednie dla takiego zespołu jak Killer?

Teraz myślę, że nie powinniśmy tego robić, ale w tamtych

czasach ten pomysł wydawał się całkiem w porządku.

Mogło to dać pewne korzyści i nadać brzmieniu

Killer bardziej bombastycznego, epickiego wyrazu.

A czemu zdecydowaliście się śpiewać na dwa wokale?

To też nie jest zbyt często spotykane?

Nie wiem o czym mówisz. Robię tylko wokal prowadzący.

Reszta składu robi chórki.

Od zawsze porównywano was do Motorhead. Denerwowały

was to w pewnym momencie czy też

może wręcz przeciwnie?

To bardziej komplement, niż zarzut, to nie lada gratka

być porównywanym z jednym z najlepszych metalowych

zespołów w historii świata. Ale tak naprawdę

nasza muzyka jest kompletnie inna. Może jest kilka

małych podobieństw, zarówno wtedy jak i teraz, ale

myślę, że podobieństwo głównie wynikało z tego, że

byliśmy również triem, no i głos Spooky'ego - który

też był basistą - był bardzo podobny do Lemmy'ego...

Podobno w latach 80-tych byliście bardzo popularni

w kręgach motocyklowych gangów i zdarzało się, że

jeździli za wani w trasy? Jeśli to prawda to musiał to

być naprawdę mocny widok?

Metal i motocykle często idą w parze. Mocny widok...

to za mało powiedziane, to było po prostu imponujące!

Którą waszą płytę, poza najnowszą oczywiście, lubisz

najbardziej, a w której jakbyś mógł to zmieniłbyś

najwięcej?

Lubię "Wall Of Sound", z tego albumu gramy najwięcej

kawałków na żywo. "Shock Waves" jest najlepiej

sprzedającym się naszym albumem. "Immortal" też

jest bardzo dobry. A nasz najnowszy album jest najlepszy,

rzecz jasna.

Jak oceniłbyś dzisiejszą scenę metalową? Słuchasz

nowych rzeczy czy też pozostałeś przy klasykach

sprzed lat?

Słucham zarówno klasyków, jak i nowości. Ale zazwyczaj

słucham pod kątem muzyka, a nie fana. Jest

sporo dobrych starych i nowych zespołów, które zrobili

i robią bardzo dobrą robotę.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Może na

koniec kilka słów dla polskich fanów?

Mogę tylko wszystkich zachęcić do posłuchać naszego

nowego albumu. Nie pożałujecie! Miejmy nadzieję, że

wkrótce przyjedziemy do Polski aby znów zagrać na

żwo!

Wielkie dzięki za wywiad i powodzenia.

Dziękujemy, bylibyśmy zaszczyceni, gdybyśmy wrócili

do Polski. Byliście dla nas wspaniali. Wiadomość dla

polskich organizatorów: zarezerwujcie nas a przyjedziemy

zagrać!

Maciej Osipiak

Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłwoska


Zawsze dajemy z siebie wszystko

Niemcy wystawili cierpliwość swych fanów na ogromną próbę, bo ich poprzedni

album ukazał się - bagatela - prawie 13 lat temu. Jednak zawartość "The Judgement" potwierdza

w każdym calu, że czasem warto poczekać na przypływ weny i odpowiedni skład

niż wydawać co dwa lata pozbawione jakiejkolwiek wartości nudne gnioty. Lider i gitarzysta

Scanner zdaje się potwierdzać tę opinię:

HMP: Chyba nawet wasi najwierniejsi fani przestawali

mieć nadzieję na to, że jeszcze nagracie kolejną

płytę - jak widać "The Judgement" jest nader

dobitnym dowodem na to, że w końcu przerwaliście

długoletnie milczenie?

Axel Julius: Dziękuję za komplement. Niektórzy

nasi najwierniejsi fani mieli świadomość, że planujemy

nagrać nowy album. Prosili o to na koncertach.

Byli trochę zniecierpliwieni, że nie robimy tego szybciej,

jednak nigdy nie odmówiliśmy tej prośbie.

Co było przyczyną tak długiej przerwy? Naprawdę

nie było szans na to, żeby następca "Scantropolis"

ukazał się szybciej, a nie po blisko 13 latach?

Cóż, to dłuższa historia. Mieliśmy w międzyczasie

mnóstwo zabawy, ale członkowie zespołu zaczęli

zajmować się nowymi rzeczami. Nie znaczy to, że

mieliśmy się rozstać, ale było jasne, że skład znany

ze "Scantrapolis" musiał ulec zmianie. Zwłaszcza w

przypadku Lisy, więc szukaliśmy nowego wokalisty.

Próbowaliśmy skupić się na klasycznych atutach

Scannera i oddzielić się od konceptu "Scantrapolis".

Efthimios Ioannidis, nasz wokalista, dołączył

do nas w 2003r., więc graliśmy wtedy koncerty. Biedak

stanął przed prawie niewykonalnym zadaniem

zinterpretowania czterech wokalistów Scanner i

Ralpha Scheepersa (Primal Fear) jako gościa na naszym

albumie. Zwłaszcza, że jeden z głosów na albumie

był głosem kobiety. Ale naszym pierwszym ruchem

nie było by biec do studia nagrywać kolejny album,

tylko grać koncerty. Problemem było to, że

prośby o nowy album stawały się coraz głośniejsze,

kiedy graliśmy na żywo. Wtedy nie mówi się fanom,

że nie planujemy następnego albumu, tylko się go

obiecuje w najbliższej przyszłości. Kiedy znów wracasz

w to samo miejsce grać koncert, a album jeszcze

nie jest gotowy, atmosfera robi się dość napięta i można

odczuć pewne zażenowanie. Wtedy zespół jest

już pewien, że nadszedł czas na kolejną płytę. Po

koncercie w Moskwie w listopadzie 2013 r., zamknęliśmy

się w studio aż do skończenia płyty w lecie

ubiegłego roku.

W tym czasie skład zespołu zmienił się diametralnie

- nie dogadywaliście się na płaszczyźnie personalnej,

dały o sobie znać różnice muzyczne, czy też

przesądziły kwestie finansowe?

Główną przyczyną były problemy osobiste członków

zespołu. Ktoś chciał poświęcić czas rodzinie, a kto

inny chciał zacząć karierę solową. Różnice w guście

raczej nigdy nie stawały nam na drodze, o ile pamiętam.

Eksperyment z zatrudnieniem wokalistki Lisy

Croft też nie był chyba zbyt udany, dlatego nowy

rozdział historii grupy rozpoczął się wraz z pojawieniem

się w składzie Efthimiosa?

Tak, zdecydowanie. Jak mówiłem wcześniej, chcieliśmy

powrócić do korzeni po tym eksperymencie.

Efthi był świetną osobą do tego, ponieważ potrafił

połączyć style wszystkich naszych dotychczasowych

wokalistów. Ponadto, jest moim dobrym przyjacielem

od ponad dekady, a to jest dla mnie najważniejsze.

Scanner już lata temu zdawał się wyznawać idee

jednoczącej się Europy, bowiem mieliście już w

składzie wokalistę z ówczesnej Jugosławii S.L.

Coe'a, potem w składzie pojawił się nasz krajan

Haridon Lee, to jest Leszek Szpigiel, teraz za mikrofonem

stoi u was Grek - czyżby źle się działo w

Foto: Massacre

państwie niemieckim w kwestii wokalnych talentów

waszych rodaków? (śmiech)

(Śmiech). Można tak powiedzieć. Tak, to prawda, że

mieliśmy wiele przesłuchań wokalistów w historii

naszego zespołu i czasem nie mogliśmy uwierzyć w

to, co niektórzy prezentowali. Ale ponieważ wszyscy

dobrzy wokaliści w Niemczech byli już zaangażowani

w zespoły z sukcesami, musieliśmy znaleźć kogoś

dla siebie. I nie był to Niemiec.

Zrezygnowaliście też ze stałego klawiszowca, co

wpłynęło na wzmocnienie nowych utworów i zarazem

sprawiło, że brzmią one, bardziej klasycznie,

niczym na waszych pierwszych płytach - było to

pewnie zamierzone, chcieliście powrócić do korzeni?

Tak, to droga, którą chcieliśmy obrać. Chcieliśmy

wskrzesić brzmienie i ducha power speed metalu lat

80-tych i 90-tych, takich jak w naszym "The Judgement".

Pomagała nam w tym nasze stare dokonania,

więc album brzmi surowo i oldschoolowo, czyli bez

klawiszy w zespole. Chcieliśmy aby nasi fani dostali

intensywną płytę Scanner, na którą tak długo czekali.

Taki był nasz zamiar.

Momentami robi się naprawdę ostro, wręcz speed

metalowo, co słychać szczególnie w "Warlord",

"The Race" czy w utworze tytułowym, tak jakbyście

chcieli zaakcentować, że nie wybieracie się jeszcze

na emeryturę i potraficie dać czadu? (śmiech)

Jak najbardziej. Kopaliśmy dupy swojego czasu i nikt

jeszcze nie planuje przechodzić na emeryturę. Jak

widać, nie ma takiej potrzeby. Niektórzy z nas są

wciąż bardzo młodzi i dopiero u progu kariery muzycznej.

Ja z kolei wcale nie czuję się zmęczony i podejmuję

wyzwanie udowodnienia tego.

Ale równoważycie to epickim klimatem "Eutopii"

albo urozmaiconym "Battle Of The Poseidon", a

nawet jak jest ostro, tak jak we wspomnianym

"The Race", to pojawiają się rozwiązania dość zaskakujące,

to jest fortepianowa koda?

Myślę, że ta równowaga od dawna najlepiej opisywała

Scanner. To różnorodny styl, tak mi się wydaje.

W utworze "The Race" klawisze na końcu podkreślają

głębsze znaczenie piosenki. To kontrast dla szybkości

naszego życia, która opisana jest w utworze,

ironiczny sposób przedstawienia konkurencyjności i

zwariowania w społeczeństwie, w którym żyjemy. W

"The Race", nieustępliwy ojciec zaraża swojego syna

ambicją, pomimo, iż wie, że lepiej byłoby zwolnić i

wycofać się z codziennego wyścigu.

Nie brakuje też utworów dość przebojowych typu

"Pirates", ale teledysk zdecydowaliście się zrealizować

do tytułowej kompozycji - uznaliście, że to

najlepsza wizytówka Scanner A.D. 2015?

Cóż, był to utwór tytułowy i mieliśmy pomysł na

zrobienie teledysku po niskich kosztach. Tak naprawdę

naszym pierwszym pomysłem było nakręcenie

teledysku do "Eutopia", ale nasze pomysły przekraczały

nasze możliwości budżetowe. Ale planujemy

zrobić kolejny klip w lecie. Zobaczymy który to będzie

utwór.

"The Judgement" to kolejna produkcja która wyszła

z waszego studio s1s, ale też zarazem pierwsza na

taką skalę, bo tylko mastering wykonał Svante

Forsbäck w Finlandii?

Tak, to prawda. "The Judgement" to czwarty album

Scanner, który dotąd wyprodukowałem, ale dopiero

teraz udało nam się zrobić wszystko w naszym przebudowanym

studio, wliczając w to miksowanie. Można

powiedzieć, że tym razem miałem bardziej bezpośrednie

podejście niż w przypadku poprzednich

płyt.

Ciężko pracuje się nad płytą gdy ma się przy niej

tyle do zrobienia - od skomponowania materiału aż

do jego zarejestrowania i zmiksowania i występuje

się przy tym w podwójnej roli muzyka i producenta?

Cóż, praca jest dość ciężka, ale jeśli kochasz to co robisz

i robisz to z pasją, wówczas nie czuje się trudu.

Zajmuje to trochę czasu, prawda, ale nikt nie stał

nade mną i mnie nie poganiał.

Czyli ułatwieniem był tu fakt, że mieliście dużo

czasu, pełną swobodę i nikt was nie poganiał?

O to chodzi. Miałem za sobą jedynie zespół, nikogo

więcej. Żadnej wymagającej wytwórni, zarządu... Zostali

poinformowani dopiero kiedy wszystko było

zrobione, a my mieliśmy coś do zaprezentowania.

Chociaż z drugiej strony mając wyznaczony deadline

może zakończyliście te prace szybciej?

Nie sądzę, ponieważ termin na 2003/2004r. dla następcy

"Scantrapolis" był tak bardzo przekroczony,

że nikt już nie waży się ustalać nam terminów.

(śmiech)

Macie też chyba spory kredyt zaufania u Massacre

Records, skoro tak spokojnie czekali na to aż nagracie

tę płytę?

Tak, tak jak mówiłem, album został im zaprezentowany

dopiero jak już był skończony. Oczywiście

podobał im się. Nie spodziewali się, że ich zawiedziemy,

ale z drugiej strony byli ciekawi co im pokażemy

po "Scantrapolis", które również im się wó-

46

SCANNER


Foto: Massacre

wczas podobało. Ale był to tylko eksperyment i szczerze

nikt z nas nie był zainteresowany kolejnym doświadczeniem

ze Scanner.

Jest to też chyba dowodem na to, że relacje artysta

- wytwórnia powinny opierać się na wzajemnym

zrozumieniu i szacunku, a nie tylko czysto biznesowych

relacjach?

Tak, można tak powiedzieć, ale trzeba pamiętać, że

płyty muszą się sprzedawać, żeby wytwórnia i zespół

przetrwały. Jednak można pokusić się o stwierdzenie,

że nasze relacje między zespołem a wytwórnią są

bardziej osobiste niż w przypadku wielkich wydawnictw.

Jesteście podekscytowani wracając do gry po tak

długiej przerwie, mając przy tym w zanadrzu tak

udany album jak "The Judgement"?

No pewnie. To jak pierwszy raz, a to co usłyszeliśmy

do tej pory o "The Judgement" było bardzo schlebiające,

co daje nam większą pewność siebie co do

przyszłości Scanner. Przepraszamy, że nie pojawimy

się na wielkich festiwalach tego roku, ale smutną

prawdą jest, że nie mieli nas w planach w zeszłym roku,

kiedy organizowali koncerty na rok 2015. Ale zagramy

kilka koncertów tu i tam w tym roku, więc

bądźcie czujni i obserwujcie nasze strony w serwisach

społecznościowych.

Czyli nic nie dzieje się bez przyczyny i może gdyby

nie ta przerwa to zespołu mogłoby już nawet nie

być, a tak po naładowaniu akumulatorów i z nowym

składem udowadniacie, że macie wciąż coś do

powiedzenia?

Zdecydowanie wciąż mamy co nieco do powiedzenia,

ale nie, nie sądzę, że rozpadlibyśmy się gdyby

nie ta przerwa, ponieważ dla nas ona prawie nie istniała.

Przecież nie zniknęliśmy, po prostu nic nie

wydawaliśmy. Naładowaliśmy akumulatory dzięki

energii naszych fanów na koncertach, od tych, którzy

wciąż w nas wierzyli, pomimo braku nowego materiału.

Jesteśmy im za to wdzięczni i spróbujemy

odpłacić się za pomocą nowego albumu.

Przez te lata wszystko uległo diametralnej zmianie,

stąd coraz większa rola mediów społecznościowych

w promocji, co też zdajecie się zauważać?

To nie jest zła rzecz, ale nie można ich przeceniać.

Tak jak mówi się w piłce nożnej - "prawda tkwi w

grze na boisku" i tak samo jest z mediami społecznościowymi.

Trzeba to wszystko udowodnić w praktyce.

Album musi kopać dupę, a występy muszą mu

dorównywać.

Czyli jak by się to nie potoczyło nie zrezygnujecie

z koncertów, to w końcu zawsze była wasza bardzo

mocna strona?

Tak, tak myślę, i o ile pamiętam nigdy nie zawiedliśmy

fanów żadnym koncertem. Zawsze dajemy z

siebie wszystko i chcemy, żeby ludzie dobrze się

bawili.

Płyt nagraliście w sumie niewiele, ale chcąc zagrać

to co najlepsze z nowej płyty i wasze klasyki

musielibyście pewnie planować co najmniej dwugodzinne

koncerty - czeka więc was kompromis i

burza mózgów przy ustalaniu repertuaru na najbliższe

koncerty?

Tak, ale równie dobrze moglibyśmy zagrać ciekawy,

trzygodzinny koncert bez zapychaczy, a niektórzy

ludzie i tak nie usłyszeliby swojego ulubionego

utworu, więc dość ciężko jest ułożyć zbilansowany

set i zmieścić go w 90 minut. Najtrudniejsze są występy

poniżej godziny. Zawsze wtedy dyskutujemy z

zespołem, które utwory trafią na setlistę. Poza tym,

preferencje fanów różnią się w zależności od kraju, w

którym gramy, ale wydaje mi się, że udało nam się

znaleźć mieszankę przyjemną dla każdego.

Jesteście chyba jedynym niemieckim zespołem metalowym

z takim stażem, który nie doczekał się

jeszcze żadnego wydawnictwa koncertowego - są

szanse na to, że coś się zmieni w tej kwestii?

Bardzo dobre pytanie, zupełnie o tym zapomniałem.

Ale masz rację - czegoś brakuje i powinniśmy nad

tym pomyśleć. Jednak wydaje mi się, że zrobilibyśmy

to już dawno, gdybyśmy wypuścili z dziesięć

albumów. Jeden z nich na pewno byłby albumem na

żywo. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Jeśli będziemy

mieli okazję zagrać kilka koncertów z rzędu,

powinno być możliwe nagranie ich na taką płytę.

W przyszłym roku będziecie obchodzić 30-lecie istnienia

grupy - może to byłaby dobra okazja do zorganizowania

takiego rocznicowego koncertu, np. z

udziałem waszych poprzednich wokalistów i zarejestrowanie

go? W końcu wielu waszych młodszych

fanów nie miało szansy widzieć zespołu na

żywo w latach 80-tych czy 90-tych, tak więc byłoby

to dla nich coś wspaniałego, a starsi też pewnie by

nie narzekali na taki wyjątkowy show?

Tak, masz rację, ale, jeśli mam być szczery, szanse są

nikłe, ponieważ nasz pierwszy wokalista, Major, dołączył

do naszego promocyjnego występu w styczniu

w Bochum incognito, nie chcąc być zauważonym i

mówiąc, że nie ma ambicji ponownie wchodzić na

scenę. Tak samo jest, podejrzewam, z S.L. Coe, który

również kompletnie wypadł z branży. Zatem pomysł

nie jest zły, ale raczej nie uda się go zrealizować.

Musimy pomyśleć o czymś innym na naszą

trzydziestą rocznicę. Być może nasi fani mają jakieś

sugestie?

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

SCANNER 47


HMP: Który z klasycznych zespołów miał na ciebie

największy wpływ i - można powiedzieć -

sprawił, że też postanowiłeś zacząć grać?

Ron Cooke: Judas Priest, Kiss, Black Sabbath,

Rush!

Większość metalowych gitarzystów w Europie

była samoukami, tymczasem w Stanach wielu

młodych instrumentalistów pobierało lekcje gry

na gitarze - tak było też w twoim przypadku?

Byłem samoukiem. Zacząłem słuchać płyt i nabrałem

ochoty na granie tych wszystkich kawałków.

Grałem dużo w swoim pokoju, gdy dorastałem!

Pierwsze lata istnienia Thrust były chyba dość

mozolne: próby, kompletowanie składu, pierwsze

Powrót z przeszłości

Thrust to autorzy jednego z lepszych powerowych longów w historii amerykańskiego

metalu, ale na dobrą sprawę "Fist Held High" pozostał ich jedynym znaczącym

dokonaniem. Niedawno płyta doczekała się okolicznościowego wznowienia z licznymi

nagraniami demo i drugim, dotąd oficjalnie nie wydanym, albumem "Reincarnation" z lat 80-

tych. Było więc o czym pogawędzić z liderem i gitarzystą grupy - szkoda tylko, że Ron Cooke

pominął niektóre pytania, a na pozostałe odpowiedział metodą "twitterową":

imprezy wspierającej Polaków zmagających się z

wprowadzonym przez komunistów stanem wojennym?

Tak, chcieliśmy grać, a zarazem pomóc.

Jak doszło do tego, że wzięliście w tym udział?

Chicago było wówczas jednym z największych

na świecie skupisk Polaków - mieliście wśród nich

znajomych bądź kumpli?

Tak, pytali nas o to, czy chcemy zagrać.

Innym efektem tego koncertu była też płyta

"Erect Records Presents Solidarność Rock For Poland"

- od razu wiedzieliście, że jest planowane

takie wydawnictwo, czy też ten pomysł pojawił

się już po koncercie?

Nie mieliście szansy pójść za ciosem i np. przygotować

dla Erect pełny materiał?

Nie, zrobiliśmy EP-kę, a następnie zostaliśmy przejęci

przez Metal Blade.

Czy dopiero pojawienie się w składzie Thrust,

Johna Bonaty, który po odejściu Johna Terry'ego,

stanął za mikrofonem nadało wam odpowiedniego

rozpędu?

Tak, John był perkusistą na EP-ce, ale zdecydował

się też stanąć za mikrofonem i zaśpiewać!

Zarejestrowaliście wtedy serię nagrań demo - to

pewnie one zwróciły na was uwagę ludzi z Metal

Blade Records?

Tak, jak już wspomniałem po nagraniu EP-ki i supporcie

dla Judas Priest dostaliśmy umowę.

Jak zareagowaliście na wieść, że "Destructer" trafi

na czwartą część składanki "Metal Massacre"?

To była już wówczas bardzo poważna sprawa,

więc pewnie nie kryliście dumy i zadowolenia?

Byliśmy bardzo zaszczyceni pojawieniem się na

tym albumie, z tak świetnymi kapelami jak Slayer,

itd…

Bezpośrednim następstwem dobrego przyjęcia

tego utworu przez fanów i branżę było też chyba

podpisanie z Metal Blade kontraktu na wasz debiutancki

album?

Tak, ten kawałek pomógł nam się wybić, a Metal

Blade Records zechciało wydać nasz debiutancki

album.

koncerty?

Tak, to były bardzo fajne czasy. Często byliśmy

headlinerami, a także otwieraliśmy gigi wielu ważnych

zespołów.

Ale było to też chyba dla was coś nowego, ekscytującego,

tym bardziej, że mieliście prawo czuć się

częścią większego, wręcz międzynarodowego ruchu,

a bywało też, że poprzedzaliście bardziej

znane zespoły, jak: Motörhead, Michael Schenker

Group czy Twisted Sister?

Graliśmy ze świetnymi kapelami. W szczególności

Judas Priest wyniosło nas na zupełnie inny, nowy

poziom!

Punktem zwrotnym był chyba ten koncert w

kwietniu 1982r., kiedy to zagraliście w Villa Park

przed dziesięcioma tysiącami fanów w ramach

Foto: Metal Blade

Mówili nam, że występy będą rejestrowane i wydane

jako album koncertowy, a my na szczęście, na

to przystaliśmy.

To była pewnie dla was wielka sprawa, bo w końcu

zanotowaliście fonograficzny debiut, chociaż

dzielony z Lazer. Jak wspominasz ten wieczór?

Zagraliście pewnie więcej utworów niż te cztery,

które trafiły na płytę?

Tak, zagraliśmy cały set tego dnia!

To w sumie bardziej oficjalny bootleg, ze względu

na jakość dźwięku, ale też jedna z najrzadszych

płyt w historii amerykańskiego heavy metalu?

Tak, nagrania "live" były całkiem surowe, ale teraz

jest to po prostu rodzaj klasycznego brzmienia.

Zwłaszcza w muzyce metalowej. Bootlegi z koncertów

to zawsze smaczny kąsek dla metalheadów.

To były czasy, że młode zespoły nie przesiadywały

miesiącami w studio, wy pewnie też dość

szybko uwinęliście się z nagraniem "Fist Held

High"?

Tak, nagranie tego zajęło nam około cztery tygodnie.

Nie wykorzystaliście tu żadnego utworu ze splitu

z Lazer, świadomie pewnie wybraliście same

najnowsze kompozycje?

Mieliśmy sporo kawałków do wyboru.

"Fist Held High" to jedna z moich ulubionych i

zarazem najlepszych płyt z gatunku US power

metalu. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że przeszła

praktycznie bez echa, tym bardziej, że nie byliście

przecież anonimową grupą - wspieraliście chociażby

Judas Priest na trasie "Screaming For Vengeance",

gdzie pewnie widziało was setki tysięcy

ludzi?

Niestety zgadza się, dzięki za komplement.

Może zaważyła też swoista nadprodukcja świetnych

zespołów i płyt w tamtym czasie, wśród których

nie za bardzo mogliście się przebić? Tym bardziej,

że Metal Blade nie miała pewnie wielkiego

budżetu na reklamę, a Enigma ograniczyła się tylko

do dystrybucji?

Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, że ten stuff promowany

był na całym świecie.

Próbowaliście chyba znaleźć się wtedy bliżej

centrum wydarzeń, stąd pomysł na przeprowadzkę

z Chicago do Los Angeles w 1984 r.?

Tak, w Los Angeles była wtedy zdecydowanie

największa scena metalowa.

Co poszło wtedy nie tak, że skład zespołu tak

szybko się posypał, a koledzy jeden po drugim

postanowili wracać do domu?

Cóż, niektórzy nie potrafili wytrzymać presji, jaką

wywierało na nich profesjonalne granie.

Nie tylko skomponowaliście, ale i nagraliście

"Reincarnation", jednak - mimo ogromnej koniunktury

na melodyjny heavy metal w drugiej połowie

lat 80-tych - ten materiał się wówczas nie

ukazał. Dlaczego? Nie próbowaliście w innych

firmach, skoro Metal Blade nie byli zainteresowani?

Metal Blade zawsze chciało wszystkich kawałków

Thrust. Nie wydaliśmy "Reincarnation" ze względu

na zmiany w naszej muzyce. Chcieliśmy wydać

to w odpowiedniej chwili, czyli teraz!

48

THRUST


A jak wyglądała sytuacja zespołu w owym czasie?

Mieliście menagera, graliście koncerty, czy

też była to typowa sytuacja na przeczekanie, że

może w końcu los się do was uśmiechnie?

Zawsze trzymaliśmy się grania na żywo. Scena jest

naszym domem.

Dobrym bodźcem do większego uaktywnienia się

jest chyba tegoroczne wznowienie "Fist Held

High" przez Metal Blade?

Tak, Metal Blade zrobiło świetną robotę wydając

nowy album jako podwójne CD.

Zależało wam chyba na tym, by przywrócić do

życia nie tylko tę klasyczną płytę, ale też nagrania

koncertowe z 1982r., nieco późniejsze demówki

czy jeden z waszych najbardziej rozpoznawalnych

utworów, "Destructer" z "Metal Massacre"?

Tak, gramy kilka klasyków.

Na drugim dysku mamy też sporą ciekawostkę,

ten niewydany w latach 80-tych album "Reincarnation"

- zakładam, że skoro za jego brzmienie byli

odpowiedzialni Pat Regan i Bob Kulick, to nie

ingerowaliście w nie za bardzo?

To miłe pracować z tak utalentowanymi ludźmi,

wiesz oni produkowali albumy Kiss, Deep Purple,

itd…

Wiem, wiem... Tym sposobem nadrobiliście wydawnicze

zaległości, a ponieważ zdołałeś skompletować

nowy skład - Andy Beaudry, Angel

Rodriguez, Ray Gervais i Joe Rezendes to twoi

obecni partnerzy w Thrust - może jest szansa na

ciąg dalszy?

Tak, staramy się zorganizować światową trasę, aby

wypromować nowy album. Zaglądajcie na nasze

strony internetowe, aby być na bieżąco z aktualnościami

dotyczącymi nowej płyty.

Myślicie też o koncertach?

Tak, jak już mówiłem myślimy o trasie.

Czyli Thrust wrócił na dobre i jesteś teraz zdeterminowany

jak nigdy dotąd, by nie zaprzepaścić

tej - być może ostatniej - szansy na dobitniejsze

zaznaczenie się w historii amerykańskiego metalu?

Tak, Thrust wróciło i jest gotowe na rocka! Do zobaczenia

w trasie!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

Przed nami metalu nikt tak nie grał

Mało kto spodziewał się takiego obrotu sprawy. Exciter, czyli ojcowie założyciele

speed/thrashu, pod wodzą gitarzysty Johna Ricciego nagrywali sobie co kilka lat miażdżące

albumy, jeździli na festiwale, zbierali pochwały. Tymczasem w ubiegłym roku gruchnęła

wieść, że John rozstał się z typami, z którymi grał od pond dziesięciu lat i złączył siły z pierwotnym,

najbardziej znanym składem z czasów, gdy grupa święciła największe triumfy. Teraz

Exciter to znów John Ricci (g), Alan Johnson (b) i krzyczący perkusista Dan Behler. Z

Johnem Ricci rozmawiałem po koncercie na Keep it True.

HMP: Witaj John. To co uderzyło mnie najbardziej

to fakt, że utwory z "Violent and Force" gracie brutalniej

niż na płycie. To się tyczy zwłaszcza Dana

i jego wrzasków.

John Ricci: Cóż odpowiem tak jak wiele zespołów w

tym przypadku. W studio środowisko jest bardziej

ograniczone i przewidywalne. Tam bardziej kontrolujemy

się nawzajem. Na koncercie jesteś z kolei

podniecony reakcją publiczności. To prawda, zawsze

na koncertach starliśmy się brzmieć ciężej niż na

płytach. Nasza cechą charakterystyczną było zaś to,

że wiele utworów na płytach nie odzwierciedla energii,

którą jesteśmy w stanie przekazać na gigu.

Moja opinia o "Violence and Force" może ci się wydać

kontrowersyjna. Ten album jest zajebiście

skomponowany ale wykonawczo brakuje mu impetu

debiutu?

Uważasz że powinien być agresywniejszy?

Dokładnie. Rzecz polega na tym, że w 84 roku był

już debiut Slayera i Anthrax. Aby znaczyć tyle co

oni trzeba było przesuwać granice ekstremy, tak jak

na waszym debiucie, "Heavy Metal Maniac"...

Nagrywanie tego LP było pewnym wyzwaniem. Nowe

studio i za konsoletą facet, który kompletnie nie

znał się na metalu i nigdy przed nami nie nagrywał

nikogo grającego tak agresywnie. Zanim dobrze się

poznaliśmy płyta była gotowa. Problem był zwłaszcza

z gitarami. Próbowaliśmy na prawdę wielu.

Tak ten album powinien brzmieć lepiej, ciężej.

W wielkiej czwórce zamiast Anthrax bylibyście

wy.

Pamiętaj, że w Kanadzie nie mieliśmy tylu wytwórni

co w USA. Nie mieliśmy wsparcia ani nawet porządnego

managemantu. Musieliśmy promować się na

świecie zupełnie sami. Nie mieliśmy tego luksusu co

Slayer czy Metallica. Tu chodziło nawet o organizację

głupich koncertów.

Cofnijmy się do pierwszej połowy 83 roku. Kto,

oprócz Venom oczywiście, grał według ciebie równie

ekstremalny metal?

Nie znam takiej kapeli. Nagrywając debiut mieliśmy

świadomość że to coś specjalnego, że przed nami w

metalu nikt tak nie grał. To było przecież przed debiutem

Metalliki. Sami przecież byliśmy fanami

metalu i znaliśmy dokładnie ten styl, scenę. Choć z

drugiej strony stało się tak przez przypadek. Ćwiczyliśmy,

ćwiczyliśmy i nagle wyszedł z tego speed/

thrash.

Nowy Exciter powinien napisać nowe utwory?

Mamy pewne szkice ale na serio zaczniemy pisać w

sierpniu, po tym jak zagramy jeszcze kilka letnich

festiwali. Wszystko będzie gotowe w nowym roku.

Reszta fanów zespołu pewnie nie podziela tej

opinii ale dla mnie wasze ostatnie 3-4 płyty, te bez

Dana i Alana są wyśmienite i równe trzem pierwszym.

Jest tam przestrzeń, rozmach, agresja, i

wierność pierwowzorom. Nikt nie gra dziś speedu

ostrzej niż na "Thrash, Speed, Burn" czy "Death

Machine". Czy utrzymacie ten poziom?

Nowe utwory będą bardziej w stylu tradycyjnego,

starego Exciter. Na "Death Machine" nie było kompletnie

między nami chemii. Z tego powodu nie lubię

tego CD. Nie bój się jednak, przymioty które

opisałeś nie znikną. Mamy tylko jedną gitarę w zespole,

należy ona do mnie i strojenie, styl gry nie

zmieniły się. A wszystko u nas i tak kręci się wokół

gitarowej ściany dźwięku.

W poprzednim wywiadzie z tobą, przy okazji

"Death Machine", wspomniałem o Darkthrone i

ich podejściu do produkcji. Wówczas źle mnie zrozumiałeś,

gdyż nie chodziło mi o podobieństwo muzyki

(Choć Fenriz jest wielkim fanem kanadyjskiego

metalu) tylko o właśnie celowy prymitywizm i

regresywność brzmienia.

Cóż przy "Death Machine" rzeczywiście baliśmy się

aby nie wyszła zbyt wymuskana. Ale jej chropowatość

nie wynika z zamierzenia, tylko zwykłego pospiechu.

Mieliśmy w zarezerwowanym studio bardzo

mało czasu, koniec sesji był tuż, tuż. Musieliśmy się

zmieścić.

Ile wytrzyma ów nowy-stary skład?

To nie jest czasowy reunion. Istotą odrodzonego Exciter

jest to że zawsze byliśmy kumplami. Po prostu

długo ze sobą nie gadaliśmy ale więzi osobiste nie

zniknęły.

Kiedyś mówiłeś, że u zarania grupy utwory były

tworzone w ten sposób, że Dan wyśpiewywał riffy

a ty próbowałeś zrozumieć o co mu chodzi grając do

jego pomysłów.

Teraz jest tak samo (śmiech). Czasem jest na odwrót

- ja gram a on wyśpiewuje w drugiej kolejności. Czasem

to ja mam w głowie jakieś linie wokalne. Różnica

jest taka, że ten Exciter to praca zespołowa.

Tamten to w dziewięćdziesięciu procentach ja: teksty,

melodie i riffy.

Mam nadzieję, że w tekstach tez będzie krwawo.

Przemoc i gwałt idą ręka w ręka z muzyką metalową,

tak będzie i teraz. Heavy metal nie jest od śpiewania

o byle gównie. Nigdy z drugiej strony nie promowaliśmy

przemocy ale chętnie o niej śpiewamy. Nigdy

nie byliśmy również kapelą polityczną i nie będziemy

się zajmowali sprawami aktualnymi. Wojna, tak

ale ogólnie, nie ta konkretna.

Gord Kirchin, twój kolega po fachu, twórca grupy

Piledriver, mówił mi kiedyś, że ilekroć jedzie do

USA to spotyka masy matołów. Tez masz takie

zdanie o waszych południowych sąsiadach?

Nie powiedziałbym tak. Procent idiotów w naszych

krajach jest taki sam. Tamci czuja po prostu dużo

większe ciśnienie w życiu codziennym. Wtedy bardziej

ryzykujesz - taka różnica. My bardziej pracujemy

razem jako grupa.

Jak blisko znacie się z innymi tuzami kanadyjskiego

łojenia: Razor, Infernal Majesty, Voivod, Piledriver?

Nigdy nie spotkaliśmy się z Infernal Majesty lub

Voivodem ale goście z Piledriver są naszymi kumplami.

Z Razor znamy się tylko z widzenia.

Czy z grania w Exciter dało się kiedykolwiek wyżyć?

Nigdy, choć w 1985 byliśmy tego bliscy. Porzuciliśmy

prace i myśleliśmy, że będziemy gwiazdami

rocka. Dochód z tantiemów był jednak zbyt mały.

Wróciliśmy więc do roboty z podkulonymi ogonami.

Ja do dziś pracuję w sklepie z instrumentami muzycznymi,

Dan jest budowlańcem a Alan urzędnikiem.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

EXCITER 49


HMP: Zacznij od początku. Jak powstał Viking?

Ron Daniel Eriksen: W roku 1985 byłem członkiem

popularnego punkowego zespołu, który grał pod nazwą

The Hags. Niestety, ale nie była to moja muza,

siedziałem bardziej w szybkim metalu jak Venom czy

Slayer, niż w tym wolnym punku. Chciałem także pisać

własną muzę. Pewnego wieczoru na występie Hags,

wyżaliłem się przyjaciołom, Mattowi i Jamesowi, tej

samej nocy zdecydowaliśmy się na założenie własnej

kapeli. Skończyłem z The Hags i założyliśmy własny

zespół, Tracer. Pod tą nazwą nagraliśmy demo zatytułowane

"Sudden Death" z Tonym Vargasem -

członkiem L.S.N. - na wokalu. Szybko zakończyliśmy

karierę pod tym szyldem, ze względu na brak stałego

wokalisty. Matt wciąż chciał grać, więc zamieścił w

gazecie drobne ogłoszenie, w którym zaznaczył, że

szuka muzyków, którzy obracają się w klimatach Slayera

i starego Kiss. Gościem, który odpowiedział na to

ogłoszenie był Brett Sarachek. Pochodził z Kansas i

grał z różnymi zespołami jak np. Blind Decree (w którym

udzielał się gitarzysta Deliverance, Glenn Rogers)

oraz The Hierophant (z wokalistą w osobie Juliana

Mendeza znanego z Heretic). Matt i Brett spotkali się

na mały jam, a odkąd grali w moim garażu, pytali czy

nie chciałbym w tym uczestniczyć. Graliśmy "Black

Magic" i inne kawałki Slayera co było naprawdę fajne.

Gdy wybiegałem już za kawałki, które potrafiłem zagrać,

chwyciłem za mikrofon i zacząłem śpiewać. Tak

dla jaj. Matt z Brettem stwierdzili, że brzmi to świetnie,

więc nalegali, że powinniśmy stworzyć zespół, a ja

powinienem być wokalistą. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebowaliśmy

był basista, więc zaproponowaliśmy tą

robotę Jamesowi i tak do życia powołany został Viking.

To było jakoś wiosną roku 1986.

Wydając debiutancki album mieliście ledwie 21 lat.

Jak wspominacie ówczesną kondycję sceny thrash

metalowej?

Nie angażowałem się zbytnio w lokalną scenę thrash

metalu. Zwykłem chadzać na wiele heavy metalowych

koncertów zespołów typu W.A.S.P., Armored Saint i

Steeler. Jednak, gdy zacząłem słuchać thrashu, byłem

zbyt zajęty koncertowaniem w punkowej grupie i chodzeniem

na inne koncerty. Parę razy byłem na występie

Slayera, ale nigdy nie słyszałem, ani nie uczestniczyłem

w gigu Dark Angel, póki z nim nie zaczęliśmy

wspólnie dzielić sceny. Jak już zagralibyśmy trochę

koncertów z thrash metalowymi zespołami i zacząłem

spędzać z nimi więcej czasu, otworzyło mi to oczy tą

Coś naturalnego i pozytywnego…

Po dwudziestu sześciu latach milczenia na rynku wydawniczym, powróciła legenda

ostrego thrashu z LA - Viking. Z okazji premiery ich trzeciego pełniaka ("No Child Left

Behind"), porozmawiałem sobie trochę z wokalistą grupy, Ronem Danielem Eriksenem.

muzykę.

"Do or Die" to bardzo agresywny, szybki i bezlitosny

krążek. Co zaprowadziło was do grania w tym stylu?

Gniew? Smutek? Może coś jeszcze?

Komponowaliśmy metal, którego sami lubiliśmy

słuchać. Moje komponowanie to coś na zasadzie

sześćdziesiąt procent Metalliki i czterdzieści procent

Slayera, podczas gdy Brett robił dokładnie na odwrót

tj. sześćdziesiąt procent Slayera i czterdzieści procent

Metalliki. Nie byliśmy zainspirowani niczym innym.

Spotykało się to z dużym uznaniem, a także dzięki

brudowi i niechlujności naszego brzmienia. Myślę, że

to jest powód, dla którego byliśmy często porównywani

do Dark Angel. Było to szybsze i brudniejsze niż typowy

thrash z Bay Area. Jeśli miałbym wybierać, wolałbym

brzmieć jak metal z Bay Area. Nie jesteśmy

zbyt dumni z "Do Or Die", ponieważ wiedzieliśmy, że

powinno być to nagrane i zagrane lepiej. Jednakże, póki

co, żaden z nas nie był dobrym muzykiem.

"Man of Straw" jest dojrzalszym dziełem. Pełen jest

różnych pomysłów, jak zwolnienia, epickie intra itd.

Jak zmieniliście swój styl komponowania na taką

skalę w zaledwie rok?

Duża cześć kompozycji z "Do or Die" powstała zanim

zaczęliśmy grać występy na żywo. Pewnego razu poczuliśmy

jak widownia reaguje na nasze przeróżne riffy,

dzięki czemu pisanie nowej muzyki stało się dla nas

dużo łatwiejszym niż dotychczas. Lubimy kontrolować

moshpita, przepadamy za tym, gdy tłum okazuje swoje

emocje najbardziej, jak się tylko da. "Man of Straw"

jest tego efektem. Na dodatek, brzmi dużo lepiej niż

"Do Or Die", ponieważ nagrane było przez Billa Metoyera,

który wiedział, jak powinien brzmieć thrash.

Wiadomym jest, że na chwilę przed wydaniem drugiego

LP, Ron nawrócił się na chrześcijaństwo (zaś

po wydaniu zrobił to samo Matt Jordan). Wiadomym

jest, co go do tego skłoniło?

To baaardzo długa historia. Wielu metalowców nie jest

zainteresowanych tego typu sprawami. Krótko mówiąc

- spotkaliśmy się z cudami, niezwykłymi wydarzeniami,

które popchnęły nas do czytania Biblii itd.

Trasa promująca "Man of Straw" nie doszła do skutku

przez wewnętrzne konflikty w zespole. Straciliście

ogromną szansę na zdobycie większej popularności.

Czy po tylu latach sądzicie, że dało się rozegrać

to inaczej?

Wewnętrzne konflikty zachodziły tylko w moim umyśle

i sercu. Nie miałem żadnych problemów z resztą zespołu.

Po prostu przejadł mi się hedonistyczny tryb życia

i wiedziałem, że jeśli wezmę udział w trasie z Helstar,

podczas której mieliśmy promować "Man of

Straw", powróciłbym do starych zwyczajów. Nie chciałem

znowu stać się taką osobą, jaką byłem wcześniej.

Teraz nie mam problemów z jeżdżeniem w trasy, nie

kuszą mnie rzeczy, które kusiły lata temu. Fakt, straciliśmy

okazję na zdobycie wielu fanów. Bardzo możliwym

jest, że bylibyśmy teraz tak popularni jak Overkill

albo Exodus. Na szczęście wielu fanów jest z nami

cały czas, od trzydziestu lat, pomimo, że nie wydawaliśmy

nowych krążków przez bardzo długi czas.

Pojawiliście się na ósmej części składanki "Metal

Massacre". Jesteście z tego dumni?

Tak, znalezienie się na tej składance było dla mnie

wielkim honorem. Gdy byłem w szkole średniej dostałem

pierwszą część "Metal Massacre". Znajdowały się

na nim kawałki takich kapel jak Metallica, Steeler czy

Ratt, słowem - dużo świetnego metalu. Pamiętam jak

w pewnym sklepie muzycznym kupowałem ten album,

a każdy członek Ratt mi się na nim podpisał. Mieliśmy

dużego farta, gdy Brian Slagel ujrzał nas na naszym

drugim gigu. Po koncercie podszedł i zapytał czy mamy

demówkę. Mieliśmy, a gdy niedługo potem okazało

się, że Metal Blade chce umieścić "Hellbound" na następnym

"Metal Massacre", byłem zszkowkowany!

Po 21 latach nieistnienia, zreformowaliście się ponownie

w 2011 roku i działacie do dzisiaj. Co popchnęło

was do reaktywacji zespołu?

Sporo czynników złożyło się na to, że ja i Matt zaczęliśmy

rozmawiać o zreformowaniu Viking. Glenn Rogers

z Hirax był naszym tour managerem i zdzwanialiśmy

się kilka razy do roku. Zawsze mówił mi, że jak

podróżował po świecie, ludzie często pytali się o Viking.

Również ponowne wydanie "Man of Straw"

przez Lost & Found Records otworzyło moje oczy na

fakt, że nadal jest tak wiele fanów Viking. W tym samym

czasie miałem w sobie muzykę, którą chciałem z

siebie wypuścić. Wszystkie te rzeczy sprawiły, że reformacja

w 2011 roku była czymś bardzo naturalnym i

pozytywnym.

Nowy longplay zatytułowany "No Child Left

Behind" brzmi zaskakująco świeżo, pozostając przy

tym nie mniej gwałtownym i jadowitym w porównaniu

z dwoma poprzednimi albumami. Czy jesteście

dumni z tego nagrania?

Jestem niesamowicie dumny z "No Child Left Behind".

Sądzę, że to w wielu kwestiach najlepszy krążek,

jaki kiedykolwiek nagrałem. Z pewnością mój wokal

jest lepszy niż na którymkolwiek wcześniejszym nagraniu.

Tekst jest jak najbardziej w moim stylu, tak jak na

"Man of Straw". Perkusja jest oczywiście niesamowita,

jak każdy by się spodziewał po Gene Hoglanie. Nie

jest tak szybka jak na albumie "Do or Die", ale nadal

da się rozpoznać, że to thrash metal marki Viking. I

jest nagrany o wiele lepiej, niż "Do or Die"! Jestem

bardzo, bardzo zadowolony z tego albumu.

Jak przebiegł proces pisania i komponowania "No

Child Left Behind"?

Najcięższe w pisaniu "No Child Left Behind" było to,

że Brett w nim nie uczestniczył, nie pisał tego razem

ze mną. Niewiele ludzi potrafi pisać takie riffy, jak

Brett. Wystarczy, że przesłuchasz "Man of Straw" i

Foto: Viking

50

VIKING


"Time Does Not Heal" Dark Angel, a zrozumiesz,

jaki z niego monstrualny kompozytor. Włożyłem do

tego albumu wszystkie moje najlepsze riffy i bardzo się

starałem umieścić tam też riffy w stylu Bretta. Odnośnie

tekstów, one ze mnie po prostu płynęły. Wiele z

nich to osobiste przeżycia albo bardzo bliskie mi tematy.

Jasno widać, że to najbardziej intymne i szczere liryki

ze wszystkich trzech albumów. Kolejną wspaniałą

rzeczą związaną z pisaniem tego albumu była praca

nad układami z Genem Hoglanem. On i ja przeszliśmy

cały album piosenka po piosence, kawałek po kawałku,

edytując i porządkując każdy z nich po kolei.

Jego udział z pewnością polepszył jakość końcowego

produktu.

Nowy album wydaliście z własnej inicjatywy, nie

chcielibyście wrócić pod skrzydła Metal Blade Records?

Byłbym bardzo podekscytowany, gdyby Metal Blade

Records znowu się nami zajęło. Jakkolwiek, nasz styl

thrash metalu z lat 80-tych nie przypada już do gustu

większości fanom metalu. Na dodatek, większość innych

zespołów metalowych grających różne gatunki są

w stanie jeździć w trasę w pełnym wymiarze czasu.

Osobiście bardzo bym chciał być w trasie grając 250

czy 300 koncertów rocznie. Niestety, kariera, rodzina,

zobowiązania finansowe sprawiają, że muszę jeździć w

trasę wtedy, kiedy mam akurat czas wolny od pracy,

jak zresztą pozostali członkowie zespołu. A więc jest

teraz mnóstwo zespołów bardziej zasługujących na

kontrakt z Metal Blade niż my. Brian Slagel i reszta

ludzi z Metal Blade ma moją dozgonną wdzięczność

za szansę, jaką dali nam w 1986-tym oraz za lata

współpracy.

Na waszym krążku da się znaleźć całkiem skomplikowane

utwory, jak chociażby "Wretched Old

Mildred". Ciekawi was progresywny rock/metal?

Lubuję się w różnych gatunkach metalu. Jest trochę

świetnego materiału w progresywnym metalu. Niestety,

duża część z tego jest zbyt skomplikowana, by mój

prosty umysł mógł nadążyć. Często wokaliści progresywnych

zespołów nie są śpiewakami typu, który mi

się podoba. To zresztą sprawdza się w wielu typach

metalu. Lubię, gdy muzyka jest ciężka, gdy riffy wpadają

w ucho i gdy mogę pokiwać się do nich. Gdy blasty,

beaty są tak szybkie, że mój kar nie nadąża, gdy

oznaczenie taktu jest kompletnie zwariowane, gdy wokaliści

brzmią jak Ciasteczkowy Potwór albo jakby

śpiewali na scenie na Broadwayu, nie mogę się wczuć

w taką muzykę. Jest więc mnóstwo metalu, który lubię

i mnóstwo takiego, którego nie lubię. Mój styl pisania

jest jaki jest. Nie mogę powiedzieć, że jest zainspirowany

czymkolwiek innym, niż to, co jest w mojej głowie

i rękach. Napisałem utwory dokładnie tak, jak zrobiłem

to na "Man of Straw".

Nagraliście ten album nadal będąc niezależnym zespołem.

Czy bez "profesjonalnego" producenta i personelu

z wytwórni pomagającym wam było ciężej,

czy łatwiej?

Pracowałem z kilkoma zespołami jako producent i jestem

bardzo dobry w przekazywaniu swojej wizji muzykom

i inżynierom, by ostatecznie stworzyć świetny

produkt. To samo zrobiłem sobie przy produkcja Vikinga.

Jakkolwiek, problem z byciem niezależnym i

produkowaniem samemu nie był już taki, jak za

dawnych czasów, gdy mieliśmy ustaloną ilość dni na

nagranie albumu, tu to trwało bardzo, bardzo długo.

Poszczególne instrumenty były nagrywane różnie, niekiedy

w odstępach tygodni czy miesięcy od siebie, podczas

gdy wcześniej nagrywaliśmy je tego samego dnia,

lub dnia następnego, lub później w tym samym tygodniu.

Proces produkcji jest teraz bardzo rozciągnięty w

czasie i nagranie albumu może zająć naprawdę dużo

czasu. Z drugiej strony, to oznacza, że nie ma tam błędów,

które później chciałbym naprawić.

Co symbolizuje tytuł albumu?

"No Child Left Behind" ma wiele znaczeń. Na pierwszy

rzut oka to gra słów odnosząca się do kontrowersyjnego

prawa ustanowionego przez Kongres Stanów

Zjednoczonych by niby "naprawić" nasz system edukacji,

z Wikingami szturmującymi wioskę i nie pozostawiającymi

żadnych ocalałych. Są głębsze interpretacje,

na przykład to, co system więziennictwa robi z nieletnimi

przestępcami.

Jakie są główne inspiracje muzyczne Vikinga?

We wczesnych latach wszyscy wyrastaliśmy na Kiss,

wczesnym metalu takim, jak AC/DC, Thin Lizzy i

Black Sabbath, europejskim/brytyjskim heavy metalu.

Potem oczywiście Slayer i Metallica. Wszyscy jesteśmy

dość prostymi gośćmi, więc nasze inspiracje były

proste.

Poza muzyką jakie są wasze hobby?

Poza muzyką jestem również tatuażystą, grafikiem i

programistą/web developerem. Nurkuję, fotografuję

oraz tworzę dzieła sztuki różnego typu. Lubię także

powieści graficzne i audiobooki sci-fi.

Jaka jest wasza opinia o kondycji thrash metalu w

LA?

Już od dłuższego czasu nie było mnie w LA. Wyprowadziłem

się koło 1990-tego, więc nie mogę dokładnie

powiedzieć. Wielu fanów mówi mi, że kochają thrash

metal lat 80-tych bardziej, niż thrash tworzony dzisiaj.

Ale nie wiem, czy to wina dzisiejszych zespołów, czy

raczej nostalgii do dawnych "dni chwały". Osobiście

słyszałem trochę świetnej muzyki i zabójczo chwytliwych

riffów współczesnych zespołów thrashowych.

Które albumy wydane w tym roku są, twoim zdaniem,

najlepsze?

Nie dorwałem się jeszcze do zbyt wielu tegorocznych

albumów. Słyszałem "From the Very Depths" Venoma

i myślę, że jest niesamowity. Ciężko uwierzyć, że

zespół tworzy takie zabójcze albumy po 35 latach robienia

tego konsekwentnie.

Czy spodziewasz się jakichś longplayów w najbliższych

latach?

Zobaczymy, co następne parę lat przyniesie. Nie jestem

jeszcze pewien - mogę powiedzieć, że nie zacząłem

jeszcze pisać muzyki do następnego albumu. Ale

zapisuję tekst i różne pomysły na wszelki wypadek.

Gdybyś mógł złożyć sobie "zespół marzeń", których

muzyków byś zaprosił?

To byłby zespół, w którym wokalistą byłby Ronnie James

Dio, Gene Hoglan grałby na perkusji, Billy

Sheehan na basie, ja grałbym na gitarze rytmicznej i

Dave Beegle grałby na pierwszej gitarze. To nie tylko

byłby wyśmienity zespół, ale również składałby się z

prawdziwie najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek

spotkałem.

Co sądzisz o nielegalnym ściąganiu mp3 z Internetu?

Wolałbym, żeby ludzie płacili mi za moje nagrania niż

je piracili. Ale realia dzisiejszego świata są takie, że jest

pokolenie, które nie zastanawia się dwa razy nad kradzieżą

muzyki i filmów. Nawet nie uważają tego za

kradzież. Osobiście nigdy nie ściągnąłem nielegalnie

filmu i nigdy tego nie zrobię. Nie będę ich oglądał. Płacę

za muzykę, której słucham, ponieważ cenię artystów,

którzy ją tworzą. Nie potrafię przekonać ludzi,

którzy myślą inaczej. Szczerze, bardziej obchodzi mnie

co się dzieje z rekinami w oceanach i tygrysami na

świecie niż to, że jakieś dzieciaki kradną moją muzykę.

Przynajmniej jej słuchają.

Czy możemy spodziewać się kolejnej waszej płyty w

najbliższych latach?

Zobaczymy, co następne parę lat przyniesie. Nie jestem

jeszcze pewien - mogę powiedzieć - że nie zacząłem

jeszcze pisać muzyki na następny album. Ale

zapisuję teksty i różne pomysły na wszelki wypadek.

Jakie plany na przyszłość ma Viking?

Musieliśmy unieważnić nasze plany październikowej

trasy z powodu mojej operacji ramienia. Ale mamy w

planach trasę w 2016-stym, w której będziemy jednym

z głównych zespołów i która powinna być zabójczym

wydarzeniem. Ogłosimy zespół oraz miasta, gdy tylko

wszystko się dopełni.

Jakieś ostatnie słowo dla fanów?

Nasi fani są niesamowici. Ci nowi, którzy przebrnęli

przez ocean starego i teraźniejszego metalu i stwierdzili,

że lubią słuchać Vikinga. A także ci starzy, którzy

w każdym mieście podchodzą do mnie i mówią mi,

co jeden albo oba moje albumy dla nich znaczyły, wiele

lat temu. I nadal są z nami, przychodzą na koncerty

i headbangują razem z młodszymi. Jestem wdzięczny

wam wszystkim.

Łukasz Brzozowski

VIKING

51


Nauczycielka jest od uczenia, nie?

Sporo semantycznego zamieszania zrobiło się ostatnio wokół Venom. Otóż w czasie

gdy Cronos kontynuował swoją lucyferiańską krucjatę, jego dawny kumpel z zespołu - i

co najważniejsze, współzałożyciel i autor połowy najlepszych numerów - Mantas założył

grupę M-Pire of Evil. Darł się w owym ansamblu niejaki Demmolition Man, łysol również

znany z Venom, z czasów gdy nie było w nim Cronosa. Dosłownie na kilka dni po festiwalu

Keep It True, M-Pire of Evil zmienił nazwę na... Venom Inc. Za garami zobaczyliśmy wtedy

kolejną legendę grupy, Abaddona. Mamy zatem dwa Venomy. Krótka forma niniejszego wywiadu

nie była wcale zamierzona. Otóż na festiwalu słynnego garowego przepytywał pewien

Francuz. Mieliśmy mało czasu, dogadaliśmy się zatem, że scalimy wywiady. Ja swój fragment

Francuzowi wysłałem. Francuz jednak znów nie chciał umierać za Gdańsk.

HMP: Witaj Abaddon. Mój poprzednik poruszył

ważną kwestię związaną z tym, iż wasze hity

trafiały często na osobne epki i single zamiast na

albumy. Mnie ciekawi fakt, iż są to numery często

lepsze od niejednego znajdującego się na albumach.

Weźmy "In Nomine Satanas", "7 Gates of

Hell", "Bloodlust...."

Anthony "Abaddon" Bray: Nie wiem czy to w

ogóle było przedmiotem jakiejkolwiek decyzji.

"Welcome to Hell" był napisany na długo przed

tym zanim weszliśmy do studia. Byliśmy więc gotowi

do natychmiastowego nagrania następnego albumu.

Wróciliśmy do studia aby go tylko popróbować

aż tu nagle wytwórnia Neat, podniecona

reakcjami jakie wywołał debiut, pyta się co to za

utwór. My na to: "Die Hard". Oni na to, że od razu

go biorą, tylko proszą żebyśmy nagrali coś na

stronę B. Więc daliśmy im "Acid Queen", który miał

być normalną częścią albumu. Tak było potem

przez kilka lat np. z "Bloodlust". Przychodzili i od

razu zabierali numery. To nie była nasza decyzja.

Tak naprawdę to nie znalazło nam na jakichś singlach,

nie jesteśmy tego typu grupą. Tak to wyszło.

Jak pierwszy raz weszliśmy do studia to facet siedzący

za konsoletą nie chciał nas nagrywać, stwierdził

że to straszny syf. Po czym po jakimś czasie

dostaliśmy recenzję Geoffa Burtona z magazynu

Sounds. Napisał m.in. że to najcięższe nagranie w

dziejach jaki kiedykolwiek dopuszczono do sprzedaży.

Ludzie w wytwórni byli zszokowani podobnie

jak ten facet ze studia. Tylu ludzi chciało to

dostać. Stąd to parcie na nowe utwory. Większość

z tych singlowych kawałków to pierwsze, niedopieszczone

wersje. Pisaliśmy je jeszcze w studio.

Przez kilka waszych albumów ("Black Metal",

"Prime Evil", "Temples of Ice") przewija się trylogia

nauczycielska, swoista opowieść o babce,

która lubiła bzykać się z uczniami. To rozumiem

historia z życia wzięta?

(Śmiech) Jeff (Mantas) powiedziałby ci, że nie, ale

nie jestem przekonany. Powiem tak: W latach 70-

tych nie byłoby z tym większego problemu. Mogłeś

"Possessed", z którego ów numer pochodzi, to

dość intrygujący przykład skrajności. Najbardziej

melodyjne riffy, licząc od początku waszej

działalności, przeplatają się z najbrudniejszym

brzmieniem. Co było tu przypadkiem?

"Possessed" mogłaby być lepsza. W tym czasie

wiele thrashowych kapel zaczynało już odnosić sukcesy

i pojawiły się głosy, że produkcja poprzedniej

płyty Venom oraz singli jest zbyt wypieszczona.

Więc chcieliśmy to odwrócić i przesadziliśmy z

brudem. Też sądzisz, że na "At War With Satan"

jesteśmy wypieszczeni?

Bzdura, przecież też album zgrzyta mocniej niż

"Black Metal". Kto pisał materiał na "Possessed"?

Cronos, bo Mantas tracił już zainteresowanie

zespołem.

Zawsze chciałem zapytać was o środkowy riff do

utworu "Prime Evil". To kolejny w metalu hołd

dla utworu "Perfect Strangers" Deep Purple...

Ja uwielbiałem Deep Pruple, Jeff niekoniecznie.

On ci oczywiście powie, że to nie pochodzi z "Perfect

Strangers", ale ja twierdze inaczej.

Cronos opowiadał, że na początku waszej działalności

musiał pokazywać ci najprostsze partie a

ty nie potrafiłeś ich ogarnąć.

(Śmiech) co ty o tym sadzisz?

Gdy byłem dzieciakiem, mając 13 lat usłyszałem

album "Black Metal" konkretnie "Countness

Bathory" i pomyślałem, że ten facet za perkusją

nie trzyma tempa. Potem usłyszałem albumy Bathory

czy Hellhammer i okazalo się że to charakterystyka

całej sceny. Byłem jednak zszokowany

gdy usłyszałem jaki postęp zrobiłeś na "Prime

Evil".

Tak, to był olbrzymi postęp nas wszystkich. Nie

ćwiczyłem wiele, po prostu dorosłem. To był pierwszy

album, nad którego kawałkami można było w

końcu popracować. Poprzednio było tak, że wytwórnia

brała od razu wszystko co ledwo nagraliśmy,

tak jak powiedziałem poprzednio. Nagrywaliśmy

z marszu. "Prime Evil" był nagrywany w

moim studio. A Cronos przesadza za każdym razem.

My wszyscy mieliśmy kłopoty z utrzymaniem

instrumentów. Posłuchaj Cronosa jak gra na koncertówkach

np. z Hammersmith. To jest całkowita

katastrofa. Wszyscy uczyliśmy się nowego stylu.

Najlepszy z nas był wtedy Jeff.

Mam pytanie dotyczące kilku tekstów z czasów

gdy śpiewał Demmolition Man. Kim była Clarisse?

To Agentka Starling z "Milczenia Owiec".

"Trinity" mówi o programie budowy borni atomowej?

Tony się tym bardzo interesuje, tu nie chodziło tylko

o fajną historyjkę.

Foto: Venom Inc.

bzyknąć nauczycielkę, która ci się podobała. Potem

wszystko zaczęło być nagłaśniane w mediach i

te czasy się skończyły.

A jakie jest twoje zdanie na powyższy temat?

Nauczycielka jest od uczenia, nie? To też jest nauka

życia (śmiech)

"Voyeur". To też podobna tematyka.

Ten tekst pojawił się w studio w ostatniej chwili.

Napisał się sam, gdy utwór już był gotowy. Kompletna

konfabulacja.

Tony, czy to prawda że byłeś w jakimś gangu?

To było w latach 70-tych, gdy byłem dzieciakiem.

Biliśmy się tylko dlatego, że ci inni mieszkali w innej

dzielnicy. Policja pilnowała tylko byśmy nie

dewastowali mienia i nie bili się na ulicach i przeganiali

nas do parków czy pod wiadukty, gdzie mogliśmy

się napierdalać do woli. Zrobiło mnie bardziej

wściekłym i pomogło w grze w Venom.

Jakub "Ostry" Ostromęcki

52

VENOM INC.


muzyki?

Guy Ben David: 1982 - premiera "Thriller" od

Michaela...

Yakir Shochat: 1984… Po prostu zobacz, jak

świetne albumy zostały wydane w tym roku:

HMP: Wasz nowy album to epicki, thrash metalowy

łomot. Uważacie go za swoje opus magnum?

Yakir Shochat: (Śmiech) Epicki Thrash Metalowy

Łomot! Nigdy wcześniej tego nie słyszałem, podoba

mi się, dzięki wielkie, Łukasz! Wracając do twojego

pytania. Uważam! Wierzę, że jest to najlepszy

krążek Hammercult jak do tej pory! Jestem podekscytowany

oraz dumny z tej płytki, jak i unikatowwego

soundu, który wypracowaliśmy na przestrzeni

lat.

Wasza muzyka to mix thrash i death z nutką power

metalu. Co skłoniło was do grania takiej

muzy?

Yakir Shochat: Dobre spostrzeżenie, Łukasz! To

naturalny progres Hammercult, który zawiera w

sobie bardzo unikatowy mix gatunków, o których

wspomniałeś.

Każdy koncert to dzika jatka…

Krajanie pewnego cieśli z Nazaretu wydali kolejny album będący zgrabną mieszanką

thrash/death'owego łomotu z power metalowymi inklinacjami. Na wszystkie z pytań

chętnie odpowiedział wokalista formacji, Yakir Shochat, a od czasu, do czasu wspomógł go

Guy Ben David - odpowiedzialny za gitarę prowadzącą.

Jak opisałbyś "Built For War?"

Yakir Shochat: "Built For War" to nasz manifest,

jak powinien brzmieć Prawdziwy Metal w roku

2015. Mocno, epicko, agresywnie i ciężko jak skurwysyn.

Jest to celebracja wszystkiego, co ma związek

z metalem - przetopione w ekstremalną odmianę

tego gatunku z jajami i charakterem.

Słowo "piekło" nieustannie przewija się w waszych

utworach. Czemu tyle w was Szatana, bezbożnicy,

(śmiech)?

Yakir Shochat: Przecież w nim żyjemy! (Śmiech!).

Jeśli piekło miałoby soundtrack - musiałby być to

Metal!

Manowar - Hail To England,

Manowar - Sign Of The Hammer,

Omen - Battle Cry,

Metallica - Ride The Lightning,

Anthrax - Fistful Of Metal,

Venom - At War With Satan,

Judas Priest - Defenders Of The Faith,

Iron Maiden - Powerslave,

Mercyful Fate - Don't Break The Oath...

Ta lista mogłaby ciągnąć się i ciągnąć.

Powiedzielibyście mi o najdzikszej imprezie w

jakiej braliście udział?

Yakir Shochat: Każdy koncert to dzika jatka! Żyjemy

tą, niekończącą się, imprezą cały czas, są różni

goście, różne miejsca, a wrażenie - zawsze pozytywne!

Życie jest jedną wielką, metalową imprezą -

Jebać Świat!

Macie plany na najbliższą przyszłość?

Yakir Shochat: Na początku może poczekamy na

oficjalną premierę albumu, (Śmiech!) Płyta wychodzi

28-ego sierpnia (w Europie) co wiąże się z trasą

promocyjną. Mamy w planach trasę z Unearth.

Solówki gitarowe grane są z wielkim patosem i

wirtuozerią. Jakie są wasze inspiracje wśród gitarzystów?

Guy Ben David: Cóż, dorastałem słuchając Page'a,

Morse'a, Hendrixa, Claptona, Petrucciego,

Satrianiego, Slasha, Marty Friedmana i olbrzymich

pokładów oldschoolowego funka. Myślę więc,

że moja gra to mieszanka tych wszystkich rzeczy.

Powiesz mi co nieco o historii zespołu?

Yakir Shochat: Zespół powstał mniej niż pięć lat

temu i od tamtego czasu wydaliśmy trzy albumy,

jedną EP-kę. Mieliśmy trasę w dwudziestu pięciu

różnych państwach i uczestniczyliśmy blisko w stu

pięćdziesięciu koncertach. Wciąż jesteśmy żądni

gry, a to dopiero początek. Myślę, że jest to niezłe

podsumowanie naszej dotychczasowej historii.

Izrael nie jest wylęgarnią metalowych zespołów.

Powiedziałbyś coś więcej o waszej scenie?

Yakir Shochat: Izraelska scena metalowa jest bardzo

młoda, więc, jak wszystkie dobre rzeczy, potrzebuje

czasu na obycie i wzrost popularności.

Album został wyprodukowany pod szyldem

SPV/Steamhammer. Jak układa się wasza współpraca

z nimi?

Yakir Shochat: Po pierwsze, jesteśmy bardzo zadowoleni

z powodu znalezienia nowego domu w

SPV/Steamhammer jako wytwórni nagraniowej.

Załatwili nam świetną promocję i szczerze mówiąc…

Jeśli masz wyjebany zespół, zabójczy album

i solidny label - możesz dojść na sam szczyt. Cierpliwie

patrzymy w przyszłość z myślą, co przyniesie

nam współpraca z SPV/Steamhammer.

Jakie są wasze największe inspiracje?

Yakir Shochat: Ludzie, których spotykamy na

drodze - fani Hammercul - to wojownicy! To oni

są tymi, którzy obserwują i wspierają nasze poczyna-nia.

Bez nich - nie ma Hammercult!

Foto: SPV

Jak sądzicie, "New Wave of Thrash Metal" to, po

prostu, kolejna zbieranina podrzędnych zespolików

bez charakteru, czy nowa nadzieja dla

thrashu?

Yakir Shochat: Jak w każdym gatunku muzyki, są

zespoły dobre i nieco gorsze. Ludzie sami wydają

takie wyroki. Moim zdaniem większość nowych zespołów

thrashowych brzmi jak kopia oldschoolowych

klasyków, może to fajne dla tych, którzy czują

ten klimat, ale ludzie, którzy oczekują zespołu z

własną tożsamością - nie będą usatysfakcjonowani.

Powiedzcie coś o zainteresowaniach pozamuzycznych.

Yakir Shochat: Przez wiele lat byłem ciężarowcem,

jednak z biegiem czasu przerzuciłem się na

kulturystykę. Wciąż uprawiam sport, niezależnie

od czasu, miejsca i okazji.

Jaki jest, waszym zdaniem, najlepszy rok dla

No i na koniec - "Hammercult to dla mnie…"

Yakir Shochat: Jest batalionem prawdziwego metalu

naszej generacji. Żyjemy tym gównem!

Łukasz Brzozowski

HAMMERCULT 53


którzy przepadają za naszą muzyką , aby poznawali

nowe horyzonty i rozszerzali swoje horyzonty

(myślowe).

Ambicja, gniew, komfort, ból, głód

Greckie Exarsis nie zwalnia tempa ani na chwilę, dzięki czemu, po niespełna

dwóch latach, otrzymujemy kolejny (trzeci już) krążek tych wariatów z Aten. Rozmawiać

miałem przyjemność z wokalistą grupy i zarazem kumplem po fachu, dziennikarzem greckiego

"Metal Hammera" - Nickiem Tragakisem.

HMP: Wasz nowy krążek zebrał masę pozytywnych

opinii, jak się z tym czujecie?

Nick Tragakis:To niesamowite widzieć ludzi (fanów,

gazety, przyjaciół itd.) przyjmujących z chęcią nasze

nowe przedsięwzięcie, jako że jest to wielki skok dla

zespołu, ponieważ trzej członkowie odeszli, a w ich

miejsce przybyli nowi. Największą zmianą było niewątpliwie

stanowisko wokalisty. Byliśmy, w pewnym

sensie, zaniepokojeni czy ludziom podejdzie mój głos.

Na szczęście - podeszły. To było wyzwanie, serio. Zespół

udowodnił, że potrafi przetrwać przy natłoku

zmian, jako że był to pierwszy raz, gdy Exarsis musiało

zmagać się z poważnymi roszadami w składzie. "The

Human Project" to powiew świeżości i, jednocześnie,

sto procent tego czym grupa jest od początku, czaisz?

Dlaczego Alex, Christos i Giorgios opuścili zespół?

Alex i Giorgios nie chcieli być cześcią Exarsis. Nadciągała

europejska trasa i zdecydowali, że nie chcą oddawać

się zespołowi z takim poświęceniem, co zupełnie

zrozumieliśmy. Nasze relacje nie zmieniły się jednak

ani trochę. Co ciekawe, brali nawet udział w nagrywaniu

otwierającego nowy album kawałka "Arrivals".

Alex i ja wymienialiśmy się partiami wokalnymi, a

Giorgios robił chórki! Christos dołączył do Suicidal

Angels, co jest olbrzymim krokiem w jego karierze.

Uczestniczyliśmy razem na trasie "Conquering Europe".

O, byłbym zapomniał. Jedna solówek w "Arrivals"

zagrana została przez Christosa. Wszyscy członkowie

Exarsis grają w tym kawałku.

Wasza muzyka jest odrobinę bardziej progresywna i

ambitna. Co nakierowało was na pójście w tą stronę?

Nie zgadzam się co do rzekomej "progresywności". Może

niektóre z solówek są bardziej techniczne, a mój

głos bardziej zróżnicowany od Alexa, ale na "The Human

Project" nie ma nic z proga, wyłączając to, że

skład zespołu uległ pewnej progresji. Fakt, że śpiewam

jak śpiewam, nie czyni Exarsis powiernikami Watchtower,

muzycznie (ponieważ dla mnie Watchtower

stanowi ogromną inspirację). Gramy oldschoolowy

thrash na modłę Bay Area i nie bierzemy jeńców. Ambitna?

Dzięki, stary. Jesteśmy dumni z tego, że nowy

krążek jest ambitny, ponieważ naprawdę ważnym dla

nas było, aby stworzyć zabójczy album, jako że jest

to nasze pierwsze dzieło z Mike'iem Karpathiou

za konsoletą. Wiedzieliśmy, że obecny skład zespołu

jest zdolny do podróżowania w różne

miejsca i teraz nagraliśmy to, żeby cały

świtat mógł usłyszeć i poczuć nowe

wcielenie Exarsis.

Solówki na nowym albumie są bardzo podobne do

tych, które tworzył Jeff Loomis na albumach Nevermore

(zwłaszcza "R.F.I.D." oraz "Skull And Bones").

Czy jest on dla was wpływowym gitarzystą?

Staaary, trafiłeś w sedno. Jeff Loomis jest ulubionym

wioślarzem Kostisa wraz z Yngwie'm (jest tylko jeden

Yngwie, śmiech!). Więc tak, pokazuje on swoje wpływy

i myślę, że oni - Nevermore - są bardzo wpływowi.

Nevermore to superowy zespół, nikt nie grał tak, jak

oni dwie dekady temu. Ekstremalny, nowoczesny metal

z bardzo specyficznym klimatem. Moim ulubionym

krążkiem jest "The Politics of Ecstasy". Jednak jako

zespół, preferujemy Sanctuary. Sprawdź pierwszą z

brzegu piosenkę na "The Human Project". Zobaczysz

co mam na myśli.

"Police Brutality" to bardzo intensywny kawałek.

Pojawi się on w secie?

Dzięki, Luke (chyba jakaś grecka wersja mojego

imienia… - przyp. red.). Tak, to pierwszy kawałek z

nowej płyty, który został przez nas zagrany na żywo.

Zagraliśmy go na naszym premierowym koncercie w

Atenach ostatniego maja, ale potem, kawałek był nieobecny

w secie przez sześć gigów, ponieważ nie mieliśmy

tyle czasu ile potrzebowaliśmy, przez co musieliśmy

skracać kawałki.

Jakie są wasze główne cele przy tworzeniu muzyki?

Robienie prostego, chwytliwego (dla nas) thrash metalu.

Lubimy ostre riffy, bujające partie do moshu, nośne,

skandowane refreny i partie przed refrenami, które

mają na celu dawkować napięcie aż do punktu kulminacyjnego.

Każdy utwór powinien być wyjątkowo dobry

i zabójczy. Myślę, że podrasowaliśmy to na "The

Human Project", a rzecz o której mowa, pojawiła się

już na naszym poprzednim krążku czyli "The Brutal

State". Jeśli mowa o tekstach, w centrum zainteresowania

są różnorakie teorie spiskowe, a każdy utwór jest

komunikatem dla ludzi,

Grecka scena thrash metalu jest na bardzo wysokim

poziomie, mógłbyś powiedzieć, co wywarło na to

wpływ?

Byliśmy o to wielokrotnie pytani i myślę, odpowiedź

nie jest taka prosta. Jak wiadomo, heavy metal przechodził

przez bardzo różne fazy, rozwijał się itd. Od

pięciu lat (jak nie lepiej) pożądanymi gatunkami muzycznymi

w Grecji są: heavy rock/stoner i thrash metal.

Jeśli mowa o thrashu, warto nadmienić, że jest na wysokim

poziomie, ponieważ Grecja jest jednym z krajów,

które zapoczątkowały modę na klasyczną odmianę

tej muzyki, począwszy od 2000 roku dzięki tak

zajebistym kapelom jak Mentally Defiled, Suicidal

Angels, Released Anger, Crucifier, Mortal Threat.

Uwaga skupiła się właśnie na tych zespołach, a ich fani

zaczęli tworzyć swoje, które również niszczyły, co dzieje

się zresztą po dziś dzień, dzięki kolejnym, młodym

muzykom. Wiesz, to jest jak niekończący się cykl, który

nigdy się nie zatrzyma, czego, z całego serca, pragnę,

ponieważ tego nam potrzeba. Inną aspektem jest

społeczne zamieszanie w Grecji, które (jak wiadomo)

tyczy się pierdolonego kryzysu, trwającego już sześć

lat. Thrash jest muzyką buntu i krytyki, więc widzę jak

wpływa on na wielu młodych ludzi.

Jak przebiega wasza współpraca z MDD?

Markus i jego wytwórnia są wobec nas naprawdę świetni.

Wyprodukowali "The Brutal State", pomogli dołączyć

nam do trasy koncertowej Conquering Europe…

Koleś był oddany już od pierwszego dnia współpracy,

widać, że wierzy w nasz zespół. Wiesz, bycie w

wielkiej wytwórni nie oznacza jeszcze, że wszystko jest

super, ponieważ takowe mają od trzydziestu do pięćdziesięciu

zespołów, więc możesz być ich ostatnim priorytetem.

Małe, niezależne labele z małym katalogiem

zespołów są o wiele bardziej chętne by właśnie ciebie

ujrzeć na pierwszym miejscu. To twój zespół może być

priorytetem. To robi właśnie Markus, za co ogromne

podziękowania. Jest naszym niemieckim bratem.

Jak czuliście się razem podczas nagrywania ostatniej

płyty?

Ambicja, gniew, komfort, ból i głód. Wiesz, manifest

uczuć. Ja czułem się nieco inaczej, bo był to mój pierwszy

raz przy nagrywaniu pełnoprawnej płyty z Exarsis.

Zmieniliśmy nieco partie wokali dodając więcej

piania w wysokich rejestrach. Staliśmy się bardziej

wszechstronni. To spory skok dla tożsamości Exarsis.

Co oznacza jak czujemy się w tej chwili. A czujemy, że

zrobiliśmy zajebisty thrash metalowy album, którego

słuchasz i z miejsca wiesz, że to Exarsis. Jesteśmy z

tego dumni.

Powiedzielibyście coś o swoich zainteresowaniach?

Jesteśmy zainteresowani robieniem dobrego

thrashu, czegoś co w stu procentach oddziałuje

na Exarsis. Jesteśmy zainteresowani

doprowadzaniem publiczności na naszych

koncertach do szaleństwa,

moshu i zajebistego spędzenia

czasu. Jesteśmy zainteresowani

pisaniem o ogólnoświatowych

spiskach, nowym

porzą-

Foto: Exarsis

54

EXARSIS


dku świata, a także zachęcaniem do samodzielnego,

szerokiego myślenia. W życiu prywatnym jesteśmy po

prostu zwykłymi, dwudziestoletnimi (dobra, część zespołu

jest starsza, śmiech) metalowcami. Jednak zespół

traktujemy bardzo poważnie, nie widzimy w nim jednego

ze swoich hobby.

Gdzie nagrywaliście ostatni album?

W miejscu naszych prób, D Studios w Atenach. Było

to najrozsądniejsze posunięcie, ponieważ żyjemy w

tym mieście, a przy okazji mamy bardzo blisko do

Mike'a. Słuchał pewnych greckich zespołów, które

nagrywał, więc wiedzieliśmy, że musimy nawiązać

współpracę. Nie znaczy to oczywiście, że nie satysfakcjonowała

nas praca z Grindhouse, gdzie chłopaki

wyprodukowali "The Brutal State". W Atenach znajdziesz

sporo wytwórni, w których nagrać można przyzwoity,

heavy metalowy, album, a tak się składa, że D

Studios jest jednym z tych najbardziej polecanych.

Dlaczego przenieśliście się z Kiato do Aten?

Cóż, dwóch członków oryginalnego składu zespołu

(George - bębny i Chris - bass - przyp. red.) przeniosło

się do Aten w celach edukacji oraz poważnych działań

w związku z Exarsis. Z reguły, zespół urządzał próby i

grał pierwsze koncerty w Kiato. Śmieszna sprawa, ponieważ

tej soboty (25-iąty lipca) gramy w Kiato z pustynno-rockowym

zespołem 1000Mods. Oba zespoły

pochodzą stąd, a znane są obecnie na terenie całej

Grecji, grając ogólnoeuropejskie trasy koncertowe,

więc, w pewnym sensie, historia zatoczy koło. George

nie gra już w zespole, a Chris wrócił do Kiato, ale przyjeżdża

do Aten na koncerty oraz próby.

Mike Karpathiou wyprodukował nowy album. Czy

pozytywnie oceniacie waszą współpracę?

Mike stał się szóstym członkiem zespołu. Ufamy mu

w każdym celu. Miał wkład w powstanie utworów, tekstów

i zachęcił mnie do spróbowania zmiany wokaliz,

jednej z najbardziej charakterystycznych rzeczy na

ostatnim krążku Exarsis. Naciskał, abyśmy dawali z

siebie sto i jeden procent. Wyobraź sobie, że Achilles

(perkusista - przyp. red.) musiał nagrać partie perkusji

dwa razy. Po pierwszym razie Mike nie był zadowolony,

więc zaprowadził go do pokoju nagrań i rozpisał

partie perkusji od nowa! W sumie, Mike okazał się

człowiekiem dnia, gdy Manna Recordings z Florydy

podesłali nam słaby mix i pliki do masteringu nowego

albumu. Nasza współpraca z tym studiem nagraniowym

była niezbyt satysfakcjonująca, nie chcieliśmy

nagrywać "The Human Project" w ten sposób. Mike

usiadł i zmiskował oraz zmasterował album w kilka

dni, dzięki czemu jest dostępny już od maja. Nie muszę

chyba mówić, że spisał się znacznie lepiej od gościa

z Manny (lepiej, żeby został anonimowy…) za dużo

mniejszą ilość kasy. To doprawdy niespotykane, aby

współpracować z tak dobrym typem jak Mike.

Byliście w Polsce z okazji "Conquering The Europe

Tour". Jak wspominacie ten koncert?

Bez owijania w bawełnę - to był jeden z naszych najlepszych

koncertów! Tłum zaczął szaleć już przy intro.

Nigdy nie zapomnę moshpitów i ekstazy grania dla takich

maniaków, nawet jeśli zaledwie garstka znała

wcześniej naszą twórczość. Naprawdę, świetnie to

wspominamy. Po koncercie spotkałem się z wieloma

ludźmi, z niektórymi mam kontakt po dziś dzień.

Oczywiście wśród nich jest Vlad, lokalna legenda w

tych rejonach. Facet ma nasze pierwsze demo na CD!

Nakręcił nawet video, na którym wykonujemy pierwsze

dwa kawałki z setu ("Surveillance Society" i "Toxic

Terror"). Powinniśmy wrócić tu tak szybko jak

tylko się da! Wy zasługujecie na dziki szał podczas

gigu Exarsis!

Gdański Repulsor w ostatnim czasie wyrósł na jednego

z moich osobistych faworytów jeśli chodzi o

polską scenę thrashową. Ich ostatni jak dotąd materiał

to EPka "Trapped in a Nightmare" wydana już w

2013 roku. Niestety z powodu nieustannych problemów

ze składem, na debiutancki album przyjdzie

nam jeszcze poczekać. Mam nadzieję, że

szybko sobie ze wszystkim poradzą, bo z rozmowy

wynika, że materiał może być zabójczy. Poza tym widać,

że ci goście mają łby na karku i trzeźwe spojrzenie na wiele spraw, co tylko może im w przyszłości pomóc.

Zapraszam do przeczytania rozmowy z Filipem (bas/wokal) oraz Michałem (perkusja).

Nie zamierzamy powielać niczyich schematów

HMP: Zaczniemy typowo czyli od pytania o początki

zespołu. Kto wpadł na pomysł założenia Repulsor i

co był do tego największym impulsem?

Filip: Osobą odpowiedzialną za powołanie zespołu do

życia jestem ja. Zmotywował mnie do tego fakt, że w

czasie, gdy postanowiliśmy zacząć grać, w Polsce zespołów,

które odnosiły się swoją muzyką do klimatu starej

szkoły thrash metalu było bardzo niewiele. Było za to

sporo bandów grających thrash na nową modłę, co wydawało

mi się oksymoronem.

Graliście wcześniej w jakichś innych kapelach?

Filip: Nie. W przypadku każdego z nas jest to pierwszy

zespół. By jednak być w pełni szczerym, muszę dodać,

że nasz nowy gitarzysta, Mateusz, grał wcześniej w zespole

Agresor, znanym również jako Mechanix, który

rozpadł się na początku tego roku.

Waszym pierwszym znakiem życia było demo zatytułowane

nomen omen "Death is the Beginning". Co

dziś z perspektywy kilku lat sądzicie na temat tego

materiału?

Michał: Było to nagranie zrealizowane po niespełna roku

naszej działalności, kiedy jeszcze nie mieliśmy do

końca zdefiniowanej drogi naszej twórczości. Z perspektywy

czasu traktujemy to wydawnictwo bardziej jako

ciekawostkę niż pełnokrwisty materiał i ma on dla nas

znaczenie raczej sentymentalne i wspominkowe.

Kolejnym i ostatnim do tej pory waszym nagraniem

jest EPka "Trapped in a Nightmare", która wzbudziła

niemałe zainteresowanie. Większość recenzji,

w tym moja, są zdecydowanie pochlebne. Zdarzyły

się jakieś niemiłe opinie?

Filip: Nic takiego nie zarejestrowaliśmy. Nawet jeśli

ktoś wskazuje jakieś błędy, czy niedociągnięcia z naszej

strony, to i tak na koniec zawsze przyznaje, że muzyka

z "Trapped in a Nightmare" jest solidna. W istocie,

"Trapped in a Nightmare" zostało przyjęte bardzo ciepło,

zarówno w kraju, jak i poza jego granicami, z czego

niezmiernie się cieszymy.

Czemu przez wasz zespół przewinęło się tylu gitarzystów?

Dlaczego żaden nie może zagrzać miejsca

na dłużej?

Filip: Tak naprawdę żaden z naszych dotychczasowych

gitarzystów nie siedział stricte w klimatach muzycznych,

w których osadzona jest nasza muzyka. Wyjątek może

stanowić Łukasz, którego preferencje muzyczne z czasem

zwróciły się jednak ku metalowi progresywnemu.

Biorąc pod uwagę wspomniany fakt, ciężko było nawiązać

z każdym z gitarzystów jakąś bardziej owocną

współpracę, i prędzej czy później nasze ścieżki musiały

się rozejść.

Jak obecnie wygląda wasza sytuacja personalna?

Macie już pełen skład czy dalej szukacie odpowiedniego

wioślarza?

Filip: Wiem, że stały, zgrany skład jest jednym z warunków,

by osiągnąć sukces, niestety ciężko nam znaleźć

odpowiednich ludzi, by taki finalnie uformować. W lutym

do zespołu dołączył Mateusz, obecnie grający rytmiczne

ścieżki gitarowe. Wciąż szukamy kogoś, kto grałby

linię gitary prowadzącej, więc jeśli ten wywiad czyta

osoba, która czuje się na siłach, i byłaby zainteresowana

współpracą - prosimy o kontakt.

Domyślam się, że problemy ze składem są jednym z

głównych powodów długiego oczekiwania na wasz

kolejny materiał. Macie już skomponowane jakieś

nowe numery?

Filip: Tak, istotnie, przez problemy o których mówisz

wydanie debiutanckiej płyty przeciąga, się w czasie. Mimo

wszystko, nagramy ją i wydamy, nawet jeśli nie będziemy

mieć stałego składu. Mamy skomponowaną dużą

część materiału. Wczoraj na próbie ogrywaliśmy nowy

numer, który trwa prawie 9 minut. W rękawie mamy

jeszcze kilka takich asów.

Czy nowe utwory będą utrzymane w tym samym

stylu, czy też może zamierzacie wprowadzić jakieś

zmiany?

Filip: Nie chcemy stać w miejscu. Część z nowych utworów

będzie szybsza, bardziej agresywna i cięższa. Część

będzie wolniejsza, ale kompozycyjnie bardziej złożona.

Teksty będą bezlitośnie szczere. Ten materiał będzie

bardziej ekstremalny i bardziej dojrzały. Sadus, Slayer,

Autopsy - to dobry trop. Tylko, że nie zamierzamy powielać

niczyich schematów.

Czego możemy od was oczekiwać w najbliższej przyszłości?

Kolejnej epki czy może już wreszcie debiutanckiego

długograja?

Filip: Zdecydowanie LP. Wejdziemy do studia, by zarejestrować

ślady mniej więcej pod koniec najbliższej

zimy. Kiedy mix i mastering tych utworów będzie skończony

- tego nie możemy powiedzieć, wszystko zależy od

funduszy. Optymistyczna wersja jest taka, że album

ujrzy światło dzienne pod koniec przyszłego roku. W

międzyczasie na pewno wypuścimy do sieci jakiś kawałek

jako promo i zapowiedź nadchodzącej płyty.

Jak dzielicie między siebie obowiązki związane z

komponowaniem muzyki, tekstami itd.?

Filip: Obecnie jestem jedyną osobą, która komponuje

utwory i pisze teksty. Ścieżki perkusyjne układa Michał,

a linie gitarowe Mateusz. W przypadku "Trapped

in a Nightmare", wliczając w to kawałki dodatkowe,

skomponowałem pięć utworów, pozostałe cztery napisał

Ostatnie słowo należy do was.

Dzięki ogromne za wywiad i zainteresowanie Exarsis.

Naprawdę to doceniamy. Ostatni osiągneliśy nowy poziom

w karierze, dzięki czemu gramy przed potężnym

Judas Priest na największym rockowym festiwalu w

Grecji. To było coś, co nie prześwitywało nam nawet w

najśmielszych marzeniach. Pracujemy nad nową trasą

w 2016 i zrobimy wszystko, by pojawić się w Polsce.

Kochacie i żyjecie dla heavy metalu. Uwielbiamy niektóre

z polskich kapel jak Kat, Turbo, Behemoth, Vader

i Blaze of Perdition. Dzięki raz jeszcze.

Łukasz Brzozowski

Foto: Repulsor

REPULSOR 55


Łukasz. Wszystkie teksty są mojego autorstwa.

Kto jest autorem zajebistej okładki zdobiącej "Trapped

in a Nightmare"?

Michał: Autorem okładki jest Mario Lopez, artysta

pochodzący z Gwatemali, któremu nie obce są thrashowe

klimaty i sprawdza się w nich doskonale.

W recenzji napisałem, że najwięcej u was słychać

amerykańskich tuzów takich jak Exodus, Slayer czy

Overkill. Czy faktycznie są to wasze największe inspiracje?

Michał: Inspiracji jest dużo, zawierają się w nich

również wspomniane wyżej bandy, ale nie ograniczamy

się do słuchania tylko jednego gatunku, nie tylko w

obrębie ciężkiego grania. Muzykę dzielimy na dobrą i

złą, plan jest taki, że następna płyta będzie wynikiem

naszych muzycznych doświadczeń nie tylko z zakresu

thrash metalu.

Filip: Zgadza się, jeśli chodzi o wspomniany album,

szykujemy kilka niespodzianek. Jesteśmy dość otwarci

na różne gatunki muzyki, oraz różne muzyczne style, co

na tym krążku znajdzie swoje odzwierciedlenie.

Riff z numeru "R.M.D.H." kojarzy mi się z Testament

i z Katem z okresu "Bastard". Co powiecie na

taką opinie? Jest w tym coś czy to tylko moje omamy?

Filip: Wow, przez to pytanie uświadomiłem sobie, że

ten kawałek powstał już prawie pięć lat temu. Ale ten

czas goni naprzód! Numer "R.M.D.H." skomponował

Łukasz, nie jestem do końca pewien, co mu wtedy najczęściej

wydobywało się z głośników, ale wydaje mi się,

że był to album "Eternal Nightmare" grupy Vio-Lence,

oraz oczywiście Testament, którego jest wielkim fanem.

Te zespoły mogły mieć więc wpływ na proces powstawania

wspomnianego przez ciebie kawałka.

Możecie powiedzieć coś więcej na temat tekstów? Jakie

tematy w nich poruszacie? Traktujecie je poważnie

czy raczej mają być tylko uzupełnieniem muzyki?

Filip: Jeśli chodzi o teksty z "Trapped in a Nightmare",

jest tam mały misz masz, niemniej jednak wciąż osadzony

w realiach większości metalowych liryków. Część

odnosi się do tego, z czym jestem emocjonalnie związany,

co mnie denerwuje, lub co potępiam, część nawiązuje

do tego, co mnie w jakiś sposób interesuje. Przykładowo,

tekst utworu "Killing Instinct" odnosi się do misterium

morderstwa. Mechanizmu, który popycha ludzi

do zabijania innych. Tekst do "To the Coven" odnosi się

do dawno zapomnianych zwyczajów i praktyk, które powszechnie

utożsamiane są z kultywowaniem zła. Tekst

"Stained Heritage" podkreśla, że wszystko co osiągnęła

ludzka cywilizacja, choć imponujące, jest okupione ludzką

krwią i cierpieniem. Jeśli chodzi o teksty utworów

dodatkowych, odnoszą się one do śmierci, obłędu i wszechobecnego

zła, jakie współcześnie nas otacza. Unaoczniają

one, że świat nie jest tak kolorowy, jak może się

niektórym wydawać.

Jak doszło do podpisania kontraktu z Thrashing

Madness? Leszek sam się z wami skontaktował czy

też to Wy wykonaliście ten pierwszy krok?

Michał: Wysłaliśmy do Leszka EPkę z propozycją wydania.

Zgodził się i od tego momentu wszystko poszło

już na tyle sprawnie, że w Halloween mogliśmy cieszyć

się z pełnoprawnego, przyzwoicie wydanego albumu.

Jak wam pasuje ta współpraca? Jesteście jak dotąd

zadowoleni? Jakie plany Wiążecie z tym labelem?

Michał: Jak już wspomniałem krążek jest wydany na

naprawdę dobrym poziomie i nie ukrywamy, że z tego

faktu jesteśmy bardzo zadowoleni. Również sam kontakt

z Leszkiem jest sprawny i szybki, myślę, że przy

dobrych wiatrach można kontynuować tę współpracę w

przyszłości.

Zmieniliście ostatnio logo i muszę przyznać, że to

nowe rozpierdala. Totalny oldschool i barbarzyństwo.

Skąd taki pomysł?

Filip: Dzięki! Nowe logo jest rozwinięciem pomysłu

logówki znanej z okładki naszego demo. Już wtedy chodziło

nam po głowie coś w podobnym stylu, ale nie znaliśmy

odpowiedniej osoby, która zajęłaby się projektem.

Nasze nowe utwory mają nieco inną stylistykę, niż te

znane z "Trapped in a Nightmare". Nowe logo lepiej ją

oddaje. Poza tym nie jest ono tak bardzo typowe, jak

większość logówek współczesnych, thrash metalowych

bandów. Jest brudne, surowe i garażowe, czuć w nim ducha

starej szkoły. To właśnie o to chodzi. O klimat i

atmosferę. To bardzo ważny czynnik we wszelkiego rodzaju

działalności artystycznej. Wiele współczesnych

zespołów o tym zapomina, my jednak planujemy jeszcze

więcej zabiegów, by oddać tego ducha muzyki. Nowe

logo może przypominać nieco logówki takich zespołów

jak Rigor Mortis czy Viking, oraz budzić skojarzenia z

filmami takimi jak Conan Barbarzyńca czy Beastmaster.

O to chodziło. Tak naprawdę, obok agresji i wściekłości

takich kapel jak wczesny Sadus, Slaughter czy

Repulsion zawsze ceniłem sobie przemyślaną, złożoną,

heavy metalową kompozycję i melodię, jaka brzmi na

nagraniach przykładowo Manilla Road czy Cirith Ungol,

a komiksy z cyklu Heavy Metal zawsze przeglądam

z wypiekami na twarzy. Ta logówka do tego wszystkiego

nawiązuje.

Jak wygląda u was częstotliwość grania na żywo?

Macie za sobą jakieś spektakularne występy?

Filip: Podczas pierwszych lat naszej działalności graliśmy

koncerty co dwa-trzy tygodnie. Obecnie jest tego

znacznie mniej. Powodów jest kilka. Ostatnio mieliśmy

nieustabilizowaną sytuację ze składem. Poza tym, nie

jesteśmy już licealistami i nie mamy tak dużo wolnego

czasu jak kiedyś. Nie zależy nam już też koniecznie,

żeby grać co chwilę jakieś drobne koncerty w małych

pubach, wiecznie z tymi samymi kapelami (bo w Trójmieście

niestety nie ma zbyt wielu sensownych zespołów,

z którymi można zagrać). Bardziej zależy nam, by

grać może i rzadziej, ale za to konkretne koncerty, poza

trójmiastem, lub u siebie, ale z jakimiś ciekawymi bandami

z kraju i zagranicy. Co do spektakularnych występów…

Możemy się pochwalić, że w marcu tego roku

wystąpiliśmy jako support w ramach festiwalu Dock

Metal w klubie B90 w Gdańsku. Tego wieczora headlinerami

były zespoły Overkill oraz Sanctuary. To było

coś! Występ przed - do tej pory - najliczniejszą publicznością,

która dopisała, mimo, że graliśmy wraz z

otwarciem bram do klubu. Trema i stres przed występem,

a po już tylko epicka impreza. Oprócz tego mieliśmy

też okazje wystąpić jako support zespołu Kat &

Roman Kostrzewski.

Mieliście jakieś propozycje spoza naszych granic?

Filip: Żadnych konkretnych. Sami wyszliśmy z kilkoma

propozycjami, jeśli chodzi o tegoroczny sezon letnich

festiwali, niestety, stamtąd, skąd otrzymaliśmy odzew

wynikło, że spóźniliśmy się na nabór kapel. Może w

przyszłym roku uda się gdzieś zagrać. Naszym marzeniem

wciąż pozostaje europejska trasa koncertowa, która

być może dojdzie do skutku, gdy wydamy planowane

LP.

Macie zaplanowane jakieś gigi na najbliższą przyszłość?

Gdzie będzie was można zobaczyć?

Filip: Nie mamy. Będziemy dalej próbowali wkręcać się

na support przed duże zespoły, co robimy i teraz, niestety

rzadko się udaje. Fajnie by było też zagrać w tych

miastach w kraju, w których do tej pory nie zawitaliśmy,

np. Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu. Mimo wszystko,

wciąż zdecydowaną większość naszej uwagi pochłania

intensywna praca nad LP.

No i jeszcze na koniec muszę się was zapytać o wasze

zdanie na temat polskiej sceny thrashowej. Co o

niej sądzicie, czy macie swoich faworytów, co was

wkurwia itd.?

Filip: Thrashowa scena w Polsce… Ujmijmy to tak.

Większość niej (z całym szacunkiem dla starych wyjadaczy)

stanowią młodzi, sezonowi słuchacze, którzy po

dwóch latach kończą swoją zabawę z tą muzyką. Ich

mentalność, zachowanie, oraz poziom żartu, które są

wszechobecne np. w Internecie - na portalach społecznościowych

itp. nie rzadko są po prostu żenujące. Nie mają

żadnej idei, nie czują ducha tej muzyki, nie kupują płyt

i nie wspierają zespołów, tylko pajacują. Cała muzyka

przez to cierpi, gdyż przez ich debilizm może być zakwalifikowana

jako dziecinna czy głupia. Na szczęście wciąż

są takie albumy jak "Urm the Mad", "Spectrum of

Death" czy "Mind Wars", które w mgnieniu oka odeprą

ten zarzut. Właśnie to denerwuje mnie najbardziej, jeśli

chodzi o polski thrash. Idąc dalej - jest ciężko, jeśli chodzi

o nawiązanie współpracy między zespołami. To nie

jest Bay Area, gdzie wiele kapel wzajemnie się wspierało.

Ponadto, w Polsce mało się dzieje, nie ma festiwali takich

jak za granicą, zarówno tych dużych jak i małych, a

gdy gra jakiś duży zespół, ciężko wbić się na support. Lokalne,

małe koncerty zazwyczaj nie gwarantują nawet

zwrotu kosztów podróży. To wszystko bardzo utrudnia

promocję muzyki. Mimo wszystko, znajdują się maniacy,

którym nie straszne te warunki. "Only the strong can

survive" - jak krzyczał Jon Mikl Thor. Wskazałbym tu

zespoły takie jak Terrordome, Fortress, Rusted Brain

czy Raging Death. Słyszałem też, że Szczeciński Headbanger,

po paru latach zmagań, w końcu wchodzi do

studia nagrać debiutancki album. Jestem ciekaw finalnego

efektu.

Ok, to już wszystko z mojej strony. Chcecie jeszcze

coś dodać od siebie?

Filip i Michał: Dziękujemy za możliwość wypowiedzenia

się, oraz pozdrawiamy wszystkich czytelników

HMP!

Maciej Osipiak

HMP: Zacznijmy od klasycznego pytania o początki

zespołu. Kto był założycielem? Skąd pomysł powołania

do życia Raging Death?

Igor Faliński: Ja założyłem Raging Death. Było to w

2010 roku, do pomysłu szybko dołączył Mateusz

Więch, który wtedy grał na basie. Szukaliśmy perkmana,

ale bezskutecznie, więc nie miał on wyboru i

musiał nauczyć się grać na perce. Po tej roszadzie do

składu dołączył Kotwa i ruszyliśmy do przodu. Zespół

powstał, bo chciałem grać oldschoolowy metal, gdy w

okolicy panowała moda na metalcore, stonery i samozwańczy

rock/metal

Od początku słychać u was inspiracje przede wszystkim

niemieckim speed/thrash metalem. Jakie zespoły

uważacie za największe i które miały na was największy

wpływ?

Igor Faliński: Jeżeli o niemiecki thrash chodzi to jak

dla mnie Wielka Trójca, Deathrow, Tankard, Assassin,

Necronomicon, Exumer, Violent Force, Vendetta,

Paradox, Pyracanda, czy Living Death.

Michał Kotwicki: Miały na nas wspływ przede wszystkim

kapele jak Kreator, Destruction, Deathrow,

Assassin, Necronomicon, Paradox czy Angel Dust.

Osobiście dodałbym Tankard i Exumer.

A co sądzicie o obecnej formie germańskich legend?

Która z nich trzyma najwyższy poziom i dlaczego

podobnie jak ja uważacie, że jest to Sodom (śmiech)?

Michał Kotwicki: Myślę, że zgodzę się z Tobą. Sodom

trzyma swój poziom i nie miał takich większych

wtop. Tankard też się dobrze trzyma. Osobiście nie

mogę się doczekać, żeby zobaczyć jak się mają legendy

niemieckiego speed metalu - S.D.I. oraz Iron Angel.

Obie kapele wróciły do grania i są chętne na koncerty,

również w Polsce. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś,

kto ma zaplecze i doświadczenie w organizowaniu koncertów

i ściągnie ich do nas.

W 2011 i 2012 roku wydaliście dwa dema "Killing

Feast" i "Pestilent Waste". Ja słyszałem tylko to drugie,

a jak Wy dzisiaj oceniacie te materiały?

Igor Faliński: Myślę, że było ok biorąc pod uwagę, że

były realizowane minimalnym budżetem, przy braku

doświadczenia, sprzętu i umiejętności.

Michał Kotwicki: Szczerze mówiąc, są tragiczne. Zrobione

za szybko, na szybko, po łebkach. Ale każdy z

nas chciał koniecznie coś nagrać. Za dużo było w tym

emocji, a za mało obiektywnego patrzenia z boku. Ale

to chyba typowe dla osób w naszym wieku.

Potem nastąpiły dwie zmiany w składzie. Czemu z

zespołu odeszli Mateusz i Tomek?

Michał Kotwicki: Przez zmianę ich upodobań muzycznych.

Mateusz teraz robi bity dla raperów, a Tomek

gra death metal.

Skąd wzięliście ich następców? Jak wpasowali się w

Raging Death?

Michał Kotwicki: Dave sam do nas zadzwonił. Znamy

go już kupę lat, tylko nikt z nas nie wiedział, że gra

na garach. Byliśmy w głębokim szoku, gdy zobaczyliśmy

jak gra. Dawid za perkusją to szajbus. Z Piotrkiem

było podobnie, tylko nie znaliśmy go tak dobrze.

A dokładniej widziałem go przedtem dwa razy. Do tego

jest od nas młodszy. Byłem na początku sceptyczny,

ale udowodnił swoją wartość. Poświęcił się dla

kapeli i zrobił ogromne postępy w graniu.

Muszę przyznać, że słychać poprawę zarówno w

solówkach jak i w dynamice garów, co chyba dobrze

świadczy o nowych nabytkach?

Michał Kotwicki: Jak najbardziej. Dawid i Piotrek

dali zespołowi kolejnego kopa i zmienili nasze brzmienie.

Dawid ma mnóstwo pomysłów, a Piotrek rozwija

się jak mało kto. Mogę zapewnić, że solówki na kolejnym

albumie będą jeszcze szybsze i jeszcze lepsze niż

te na obecnym.

Czemu aż trzy lata trzeba było czekać na wasz debiut?

Igor Faliński: W 2013 starym składem planowaliśmy

wydać EP. Zaczęliśmy nagrania, gary były zrobione,

gitar z pewnych przyczyn nie nagraliśmy. Potem posypał

się skład, trochę czasu zajęło zgranie się i ogranie

matexu. Nagrania rozpoczęliśmy bodajże w maju 2014

roku, ale gdy materiał był gotowy, przyszły problemy z

wydawcami.

W jaki sposób tworzycie swoje numery? Macie jakiegoś

głównego kompozytora czy może pracujecie

nad wszystkim wspólnie?

Igor Faliński: Tworzę wszystko sam, potem na próbie

56

REPULSOR


każdy doda coś od siebie i wałek gotowy. Na drugą

płytę piszemy materiał w nieco innym systemie.

Płytka ma całkiem fajne surowe brzmienie, zdecydowanie

lepsze od "Pestilent Waste", jednak to chyba

w dalszym ciągu nie jest to o co wam chodzi?

Michał Kotwicki: Pierwszy raz byliśmy w prawdziwym

studio i nie za bardzo wiedzieliśmy co i jak. Nadal

szukamy swojego brzmienia. Wiemy czego chcemy,

ma być oldskulowo jak najbardziej się da. Tylko

teraz trzeba znaleźć odpowiedni sprzęt i ludzi, którzy

nam pomogą zdobyć naszego "graala".

Mam wrażenie, że wokal jest trochę za cicho i czasem

ginie pod resztą instrumentów. Czy o taki efekt

wam chodziło a może się ze mną nie zgadzacie?

Igor Faliński: Osobiście nie mam większych zastrzeżeń

do mixu wokali, na moim sprzęcie brzmi dobrze

(śmiech).

Oldskulowo jak najbardziej się da

Raging Death to kolejny "młody i obiecujący"

band na polskiej scenie thrashowej. Pochodzący

z Żor kwartet w tym roku wydał swojego

debiutanckiego długograja nakładem włoskiej

Punishment 18. Nie jest to może rewolucyjny materiał,

który przewróci do góry nogami muzyczny światek,

ale surowy i oldskulowy thrash w ich wykonaniu

ma swój urok i na pewno znajdzie swoich zwolenników.

Wydaje mi się, że jest to wystarczający powód,

by zadać chłopakom kilka pytań dotyczących

ich historii, nowej płyty oraz planów na przyszłość.

Na moje pytania odpowiadali Igor (git/wokal)

oraz Michał (bas).

do czasu premiery nas nie znało, więc mogliśmy sobie

pozwolić na taki krok. Z resztą, większość kapeli robi

re-recording kawałków z dem gdy wydają debiut, a nawet

drugą, czy trzecią płytę, więc to posunięcie nie powinno

szczególnie dziwić - moim zdaniem.

Nowy numer "Back to the Past" jest moim osobistym

faworytem, ale jest trochę bardziej melodyjny od reszty.

Czy właśnie w tym kierunku zamierzacie pójść

w przyszłości?

Michał Kotwicki: Tak, może do efekt katowania się

power, speed i heavy metalem (śmiech). Jest to wałek

najnowszy na debiucie, napisany w 2014 (pozostałe są

Czy wasza kooperacja dotyczy tylko samego wydania

i dystrybucji krążka, czy też może w grę wchodzą

jakieś inne działania promocyjne? Może jakieś koncerty?

Michał Kotwicki: Wydanie i dystrybucja, plus promocja

w różnych zinach.

A'propos koncertów, jak często do tej pory pojawialiście

się na scenie? Macie za sobą jakieś gigi, z których

jesteście szczególnie dumni?

Igor Faliński: Myślę, że Grabofest w Czechach był

takim gigiem i nasz debiutancki koncert w Żorach, tuż

po wypuszczeniu pierwszego demo, na który sprzedaliśmy

130 biletów.

Michał Kotwicki: Osobiście jestem dumny z koncertu

premierowego naszej płyty. Od początku do końca

było to moje wykonanie. Chciałem, żeby było to naprawdę

wyjątkowe wydarzenie, dlatego koncert odbył

się w klubie ze sceną i nagłośnieniem z prawdziwego

zdarzenia. Zagrały z nami kapele, które naprawdę lubimy

i mamy dobre kontakty (pozdro Fortress i Highlow!).

Było wiele innych koncertów, ale ten traktuję

bardzo osobiście.

Jak byście mieli wybrać sobie swój wymarzony skład

na trasę to z kim chcielibyście zagrać? Wybór może

być zupełnie nierealny (śmiech).

Michał Kotwicki: Jestem człowiekiem dość mocno

stąpającym po ziemi, dlatego moje propozycje, to kapele,

które mają jeden lub dwa albumy na koncie. Niesamowite

wrażenie na mnie robi fiński Ranger. Grają

świetny speed metal z ogromną energią. Chętnie zagrałbym

również z fińskim Lord Fist lub niemieckim

Iron Kobra. Z nierealnych to Black Magic z Norwegii

Miksem zajął się Ced, czyli człowiek orkiestra znany

z takich bandów jak Rocka Rollas, Blazon Stone,

czy Mortyr. Jak doszło do waszej współpracy i jak

ona wyglądała?

Michał Kotwicki: Współpraca z Cedem to fajna historia.

Na początku 2014 roku napisałem wiadomość

do Rocka Rollas na facebooku. Wtedy pytałem o autora

okładki albumu Blazon Stone. Ced podał mi namiar

i sam zaproponował, że chętnie zajmie się miksami.

Ponadto zaoferował naprawdę dobrą cenę. Później

pomógł nam z wytwórnią, ale niestety to nie wyszło.

Cederick to bardzo cierpliwy facet, wysłuchiwał naszych,

nieraz dziwnych, pomysłów. Nie pozwalał nam

na robienie głupstw i sam proponował rozwiązania. To

heavy metalowy pracoholik. Jestem mu bardzo wdzięczny

za współpracę. Pozdro Ced!

Co w ogóle sądzicie na temat jego bandów? Który

zrobił na was najlepsze wrażenie?

Michał Kotwicki: Gość ma nieopisany talent. Uwielbiam

Rocka Rollas i Blazon Stone. Mortyr też kopie

dupę.

Gdzie nagrywaliście ten materiał i ile czasu spędziliście

w studio?

Igor Faliński: Materiał nagrywaliśmy w Studio

Orion w Wodzisławiu Śląskim. Nagrywki trwały od

maja do lipca, ale łącznie spędziliśmy w studio 12 dni.

Podoba mi się też obrazek zdobiący wasz CD. Ma

fajny, oldschoolowy klimat. Kto jest jego autorem?

Igor Faliński: Autorem okładki jest Mario Lopez.

Mario w tej chwili to marka i wszystko co wychodzi

spod jego ręki to arcydzieło.

Wasze teksty są typowo metalowe i raczej omijacie

przyziemne sprawy związane z polityką czy problemami

społecznymi. Kto jest ich autorem i co go najbardziej

inspiruje?

Igor Faliński: Ja napisałem teksty. Inspiracje? hmm

może jakieś powieść fantasy, filmy, czy historie. Co do

tematyki, jeden tekst na debiucie chyba można uznać

za polityczno - społeczny. Jest to tekst z "Race of

Races", który opowiada o tym jak w przyszłości ludzkość

może doprowadzić się do upadku.

Na "Raging Death" w większości znajduje się materiał

z waszych dem, cztery numery z "Killing Feast" i

dwa z "Pestilent Waste", a tylko dwie nowe kompozycje

z czego jedna to krótki instrumental . Czemu

zdecydowaliście się na taki krok?

Igor Faliński: Te kawałki były na tyle dobre, że zasługiwały

sobie na lepszą produkcję, bo na demach, nie

były dobrze zagrane. Nie brzmiały tak jak brzmieć powinny,

nawet w 50 procent. Poza tym zbyt wiele ludzi

Foto: Raging Death

z 2010 i 2011 + Evil Command z 2012). Myślę, że

zdradza stylistkę niektórych utworów, które przygotowujemy

na drugą płytę.

Kiedy będzie można spodziewać się waszego w pełni

premierowego wydawnictwa?

Michał Kotwicki: W przyszłym roku. Już jest wstępnie

zaklepane studio.

Tę płytę wydaliście via Punishment 18, która jest już

uznaną marką w thrashowym światku. Jak doszło do

współpracy z Włochami?

Igor Faliński: Wysłałem im maila z muzą, a za 10 minut

mieliśmy na poczcie odpowiedź z kontraktem w

załączniku.

Michał Kotwicki: Szukanie wytwórni to kolejna historia.

Przez prawie rok gromadziłem namiary na wytwórnie

z całego świata. Uzbierało się tego ponad 60.

Gdy materiał był gotowy to zacząłem rozsyłać maile z

promo. Ostatecznie odpowiedziały wytwórnie, których

nie miałem na tej liście (śmiech). Początkowo było

nami zainteresowane Witches Brew, ale niestety musieli

nam odmówić przez, już dość mocno, zawalony

kalendarz. Lecz dali nam namiar na Punishment 18.

Igor wysłał materiał i sprawa została zamknięta.

i Terminal. Terminal to projekt Tobiasa Lindqvista,

który jest hołdem dla kapel zza żelaznej kurtyny. Teksty

są po słoweńsku, a sama muzyka to heavy metal,

bardzo Pokolgep-owe granie.

Jeszcze muszę się was zapytać o opinię na temat polskiej

sceny. Jakie macie zdanie na ten temat? Kto

należy do waszych faworytów? Z kim macie najlepsze

kontakty?

Michał Kotwicki: To pytanie dla mnie jest trudne.

Niestety dla mnie, Polska stoi black i death metalem.

Mało gra się klasycznych odmian metalu. Dobre kontakty

mamy z krakusami, czyli Terrordome i Fortress.

Ponadto stołeczne i okołostołeczne ekipy, czyli

Thunderwar, Morthus, Bestiality, Boltcrown czy

Incinerator. Nie można zapomnieć o lubelskim Highlow!

Czego w takim razie możemy oczekiwać w najbliższym

czasie od Raging Death? Jakie najbliższe

plany?

Michał Kotwicki: Koncerty i tworzenie materiału na

kolejną płytę.

To już wszystkie pytania z mojej strony, dzięki za

wywiad.

Igor Faliński i Michał Kotwicki: Dzięki!

Maciej Osipiak

RAGING DEATH

57


nas było!), co bije profesjonalizmem na milę i potwierdza,

że ten gość zna się na metalu zawodowo.

HMP: Siema! Wasz nowy album rozpieprzył

wszystkich i wszystko. Musicie być naprawdę

wściekłymi kolesiami. Co jest źródłem olbrzymich

pokładów agresji na "Machete Justice"?

De Kapitzator: Yo! Uappa nie chodził na siłownię

przez ostatnich kilka miesięcy i trochę się w nim

nabuzowało, więc jakoś musiał spuścić z pary. Do

tego Unia Tarnów słabo stoi ostatnio w lidze, co

źle wpłynęło na Mekonga. Paua jest wkurzony z

zasady, a mnie denerwują krakowskie korki. Niemniej

Terrordome od zawsze było marką, której

celem było kopanie po mordzie, i nie robimy muzy,

przy której sami nie chcielibyśmy wyskoczyć przez

okno. Czym więcej takiej muzy uprawiasz, tym

Nadupcać ile wlezie

Trudno w tym kraju o lepszego rozmówcę niż De Kapitzator. Specyficzne

poczucie humoru, szczegółowe, ciekawe odpowiedzi, pozytywne podejście do rozmowy.

Czegóż więcej może oczekiwać taki nieobyty dziennikarz jak ja? W dodatku,

Terrordome wydało świetny, długo wyczekiwany pełnoprawny album (pt. "Machete

Justice"), który skopał mnie do takiego stopnia, że po dziś dzień ledwo podnoszę się z

ziemi. Miłej lektury, moi drodzy.

chyba nie brakuje nikomu ani ręki, ani nogi?

(śmiech) Bezpiecznie obstajemy przy sprawdzonym

koksie (mimo że kokainowy klocek trochę daje

w kość). Jeśli chodzi o działanie krokodyla, to inspiracje

zaczerpnęliśmy od mojej byłej, która miała

odwagę eksperymentować z ruskimi specyfikami.

Sprawa była na tyle poważna, że aż napisaliśmy o

tym kawałek. No, i przynajmniej wiadomo, czemu

była.

Jak pracuje wam się w barwach Defense Records?

Defense to, z naszej perspektywy, bardzo rodzinna

wytwórnia. Współpracujemy nie od dziś, znamy

się nie od dziś - trochę jak łyse konie - i tak to się

Jako jeden ze swoich muzycznych wzorców podajecie

kanadyjskich thrashersów z Razor, co słychać

zresztą w utworach. Jaki jest wasz ulubiony

krążek tego zespołu?

O to trzeba już spytać każdego z osobna. Gusta

muzyczne w Terrordome różnią się tak bardzo, że

nieraz zdarzyło nam się pospinać przy debacie o

wyższości jednej płyty/kapeli nad inną, chociaż

póki co nikt nie stracił w jej trakcie zębów. Tajemnicą

nie będzie, jeśli powiem, że - należało do jednej

z inspiracji na ostatniej płycie!

Partie wokalne w kawałku tytułowym brzmią

trochę jak (zupełnie serio)… thrashowa Maria

Pe-szek! Co sądzicie o takim porównaniu?

A kto to kurwa jest Maria Peszek?

Jak opisałbyś "Machete Justice"?

Pytasz o płytę czy kawałek? (śmiech) Jakbym miał

to opisać za pomocą jednego słowa, to mój opis

brzmiałby: wpierdol. Gdybym miał to opisać za pomocą

pięciu słów (jak to w korpo), to opis brzmiałby:

wpierdol spuszczany za pomocą muzy. A jakbym

miał się rozpisywać, to powiedziałbym, że mi

się nie chce, bo jaki album jest, to każdy widzi!

Niemniej czekam na pierwszą negatywną recenzję

tej płyty, bo póki co nikt nie narzekał (śmiech)

bardziej to cię napędza i widać to w każdym wydawnictwie

po kolei.

"Welcome to the Bangbus" to chyba najbardziej

czaderski kawałek na płycie, również dzięki świetnym

wokalom Don Vito z Soul Collector. Jak

wpadliście na pomysł zaproszenia go do tego

utworu?

"Bangbus" odstaje trochę stylistycznie od reszty, zajeżdżając

klasycznym heavy. Bardzo rozrywkowy,

jak cała kapela - takie urlopowe wyrażenie tego, co

w nas siedzi. Jako bonus dołączyliśmy Exomedley,

na którym bardzo chcieliśmy mieć wokale jak najbliższe

oryginału i uznaliśmy, że Vito to osoba,

która idealnie się w tym sprawdzi. Pozostał aspekt

przekonania go do współpracy, ale to akurat nie

było zbyt skomplikowane - wyciągnęliśmy materiały

kompromitujące naszego Dona i zagroziliśmy

ujawnieniem ich na pudelku, co szybko przekonało

go o tym, że Terrordome się nie odmawia.

Tekst do "Crocodile" to, swego rodzaju, przestroga

przed zabójczym narkotykiem o tej nazwie.

Mieliście okazję spróbować tego specyfiku?

Rozumiem, że nasze twarze nie sprawiają wrażenia

najbardziej elokwentnych, ale na pierwszy rzut oka

Foto: Terrordome

kula. Dogadujemy się bez problemów i wspieramy

jedni drugich, ale to też wynika ze specyficznej relacji

między Terrordome a Defense Records, który

często własnoręcznie wspiera nasz człowiek orkiestra

Uappa. Defensa zdecydowanie polecamy

wszystkim kapelom! Nie znam przypadku, żeby

ktoś współpracujący z tą wytwórnią był z tego faktu

niezadowolony.

Producentem krążka jest Tomasz Zalewski, jak

układała się wam współpraca podczas nagrywania?

Tomek jest niesamowitym realizatorem i zajebiście

się z nim pracuje. Co prawda z początku trochę

przeraził się naszym oldskulowym podejściem do

robienia płyty, ale koniec końców wyszło tak, że i

my jesteśmy zadowoleni, i Tomek nie ma zbyt dużych

wyrzutów sumienia, jeśli chodzi o "psucie"

materiału (śmiech) Współpraca układała się bardzo

dobrze - my udawaliśmy, że nie pijemy, a Zed

udawał, że nie widzi. Terrordome to taka ekipa,

która nie przejmuje się innymi, ale nią muszą przejmować

się wszyscy inni, więc to pytanie trzeba by

raczej zadać Tomkowi! Niemniej potrafił on w

tym całym hałasie, który uprawiamy, wychwycić

najmniejsze potknięcia i fałsze (a trochę tego przy

Od czego zaczęła się wasza przygoda z thrash

metalem?

U mnie od jedzenia pizzy (trójkącik jak łono, a jak

z rybą zamówisz i zamkniesz oczy, to lepsze niż

seks!) i picia piwa. Chłopaki ponoć wcale nie lubią

thrashu, np. Paua jest fanem metalcore'a, tylko

wstyd grać takie rzeczy, a Uappa to klasyczny

hardkorowiec. Mekong jest tak stary, że pamięta

jeszcze czasy, kiedy Metalmania była w Jastrzębiu-Zdroju,

więc w jego przypadku ciężko to

stwierdzić, bo sam nie pamięta. Jest jednak parę

płyt i kapel, które są swoistą mantrą dla nas wszystkich

- wszyscy zgadzamy się co do Slayera (w

szczególności Paua), Mekong jest strasznym

fanem Infernäl Mäjesty, Uappa uwielbia S.O.D., a

ja lubuję się w "Arise" Sepultury, który ciężko usadzić

między thrashem a deathem.

Czy rok 2015 jest, waszym zdaniem, obfity w

dobre albumy?

Tak, bo wyszło "Machete Justice" (śmiech) Póki

co jesteśmy dopiero za półmetkiem, więc jeszcze

trochę czasu zostało i sytuacja może się diametralnie

odmienić, zatem nie ma co decydować na dany

moment. Nasi przyjaciele z brazylijskiego Chaos

Synopsis wypuścili całkiem zajebisty album "Seasons

of Red", z którym polecam się zapoznać, na

jesieni wychodzi nowy Slayer, który wzbudza dużo

emocji (chociaż ja akurat jestem nastawiony do

niego sceptycznie), dobra muza wyszła też spod

szyldów Dekapited i Psychopath. Osobiście jaram

się powrotem Faith No More (którego Mekong po

prostu nie znosi - nawiązując do wcześniejszych

wypowiedzi nt. różnic w gustach), ale póki co - nie

było jakiegoś zajebistego ruchu w tym temacie.

Jak prezentuje się obecna kondycja sceny thrash

metalowej w Krakowie? Czy oprócz Virgin

Snatch, Hellias i was pochodzi stamtąd jakiś

bardzo dobry zespół parający się tą odmianą metalu?

Hmm... W obecnych czasach thrash nie należy do

najbardziej popularnych gatunków i ogólnie nie ma

zbyt dużego ruchu na tej scenie. W Krakowie, poza

wyżej wymienionymi, mamy jeszcze Whorehouse

(klasyka gatunku) i Fortress, które jest dzieckiem

mojego poprzednika Toma the Sroma. Połowicznie

w Krakowie działa jeszcze Traktor, który jest

oblubionym projektem, chociaż ostatnio wpadł

jakby w hibernację (plotki jednak głoszą, że szykują

coś dużego, więc miejcie się na baczności!). Obecnie,

popularność święcą delikatnie inne gatunki

metalu (a może już nie-metalu?), nad czym osobiście

trochę ubolewam.

58 TERRORDOME


Powiedzcie trochę o swoich zainteresowaniach

pozamuzycznych.

Mekong jest pracoholikiem i interesuje się głównie

zarabianiem hajsu, a cała reszta lubi dawać upust

swoim thrashowym charakterom, thrashując miasto

podczas gry w GTA: Online. Do tego usilnie zabieramy

się za jazdę na desce, ale jako że jesteśmy

kapelą składającą się z inwalidów, lekarze nam to

odradzają i trochę brakuje na to czasu. Pracując na

pełen etat i zajmując się taką machiną, jaką jest,

ciężko znaleźć naprawdę czas na cokolwiek innego.

Maj i czerwiec upłynął nam na pracy i trasie, gdzie

trzeba było odpuścić wszystko inne, bo nie było to

fizycznie do pogodzenia.

Kraków to fajne miejsce do życia?

A słyszałeś "Cross Over Cracow"? (śmiech) Jest

jeden zasadniczy plus tego miasta - imprezy. Poza

tym naprawdę ciężko znaleźć jakieś plusy... I to

zdanie potwierdzają rodzimi mieszkańcy Krakowa!

Jest to zdecydowanie specyficzne miasto i potrafi

dać w kość tak samo mocno, jak urzec. Na całe

szczęście, jest tu cała masa ludzi o właśnie takich

poglądach, którzy starają się to zmienić, co czyni to

wszystko bardziej znośnym.

Jakie są wasze dalsze plany?

Takie same jak przez ostatnie dziesięć lat - nadupcać

ile wlezie. A konkretniej, to na jesieni planujemy

wydać większego splita, a początek przyszłego

roku chcemy rozpocząć trasą koncertową po Brazylii,

która zaplanowana jest na drugą połowę stycznia.

Jako że jesteśmy całkiem wyluzowanymi

kolesiami i nie lubimy nadmiernych stresów, rok

2016 planujemy zadedykować działalności koncertowej

w ramach odpoczynku po "Machete Justice"

i wszystkich pracach z tym związanych. No i pisaniu

nowego materiału oczywiście. Nie chcemy i nie

planujemy ociągać się z następcą.

Chcecie coś dodać?

Osobiście preferuję robić to, czego nie wolno, czyli

dzielić przez zero. Chciałem jednak przypomnieć,

że Terrordome oferuje przedstawicielkom płci pięknej

zwiedzanie naszego busa w obecności wykwalifikowanego

przewodnika, tak że proszę się nie bać

i śmiało się odzywać! Dzięki za rozmowę i thrash

till deaf!

Łukasz Brzozowski

HMP: Dobre przyjęcie debiutanckiego albumu

"Night Dances" chyba nieźle was nakręciło, skoro

w półtora roku zdołaliście przygotować i nagrać

kolejną tak dobrą płytę?

Marco "Red Eyes": Pewnie że tak! Poruszyli nas

wszyscy ludzie, którzy przesłuchali album i pochwalili

nas za muzykę. To nas napędza! Bez fanów

zespoły są niczym. Nasz drugi album - wydany

przez Metal On Metal Records w listopadzie

2014 roku - został stworzony dzięki emocjom i

wrażeniom jakie przekazali nam nasi fani.

Czujecie się sukcesorami tego najbardziej tradycyjnego

metalu z lat 80-tych? Skoro starsi nie mogą

tego czynić, bo albo nie istnieją, albo nie są już

w stanie nawiązać do dni dawnej chwały, najwyższa

pora na młodzież? (śmiech)

Myślę że wszystkie młode zespoły heavy metalowe

są przyszłością. Powinniśmy podziękować wszystkim

bogom heavy, którzy dostarczyli nam muzykę

i pomogli nam żyć, ale te lata minęły, a nowe generacje

są gotowe by uderzyć. Mam nadzieję, że fani

i przemysł muzyczny też będą gotowi. Bez nich zespoły

nowej generacji nigdy nie będą żywe.

A skąd wzięła się wasza fascynacja starym metalem

i punk rockiem? Bo przecież z racji wieku bliżej

powinno wam być np. do black czy death metalu?

Zaczęliśmy słuchać heavy metalu dzięki klasykom

jak The Beatles, Rolling Stones, Kiss, Led Zeppelin,

Deep Purple, Black Sabbath, AC/DC, Motörhead,

Rainbow, itd. To dzięki nim urośliśmy w

siłę. Krok po kroku, nasza wiedza poszerzała się i

poznaliśmy więcej gatunków metalu jak speed,

black i thrash. Jednak nienawidzimy nowoczesnego

pseudo-metalu napędzanego przez forsę... wszystko

bez pasji dla tej pięknej rzeczy zwaną muzyką.

Teraz black i death, stworzone są na konkurencji:

"kto szybszy?", "ten zespół gra w tempie 300 uderzeń

na minutę", "są bardziej brutalni"... Oto nasza

odpowiedź: walcie się! Muzyka to nie tylko zawody

w szybkości! Muzyka to wyrażanie emocji i uczuć!

Czytelnicy, prosimy was, nie słuchajcie korporacyjnego

pseudo-metalu i doceniajcie prawdziwą muzykę.

Uderzenie nowej generacji

Włosi z HI-GH nie marnują czasu i

szybko nagrali następcę debiutanckiego

albumu. Jeśli przypadł on komuś do

gustu, to "Till Death And After" tym

bardziej go zachwyci, ponieważ speed

metal HI-GH zdecydowanie zyskał na

jakości. O tym jak to się udało opowiada

gitarzysta grupy:

Pod czyim wpływem sięgnęliście więc po instrumenty?

Sądząc po waszych utworach takie

nazwy jak: Motörhead, Slayer, Exciter czy

Judas Priest pewnie muszą się tu pojawić?

Oczywiście!!! Wszystkie zespoły, które wymieniłeś

to nasza esencja inspiracji. Nigdy byśmy nie istnieli

bez takich klasyków jak Judas Priest, Motörhead,

Tank, Exciter, Iron Maiden, Venom, Running

Wild, Mercyful Fate, Kiss, Bathory, wczesny

thrash z Bay Area (Metallica, Megadeth, Slayer,

Anthrax, Exodus, Testament itp.), Accept, Scorpions,

Def Leppard, Blue Öyster Cult, Rush,

U.F.O., Van Halen, Krokus, ZZ Top, Angel

Witch i wiele innych.

Jest chyba wiele prawdy w tym, że prawdziwa i

szczera muzyka zawsze pozostanie ponadczasowa

i aktualna, nawet gdy pozornie wydaje się

anachronicznym przeżytkiem?

Największe dzieła ludzkiej historii mogą wyginąć

tylko przez ludzkość. Mamy nadzieję, że duch rock

'n' rolla nigdy nie umrze, ale dzisiaj głupota ludzka

nie ma granic. Dzisiejsze emocje, uczucia i relacje

międzyludzkie są zatrzymane przed ekranem na

słowie "rock", które stanowi tylko coś aktualnie popularnego

(jak pedały w koszulkach Sex Pistols z

najnowszym iPhonem w ręce, którzy dla mody gotowi

są "ukraść" rockową pozę...) Mamy nadzieję

na lepszą przyszłość dla rock 'n' rolla...

Nie unikacie też wpływów klasycznego punk

rocka - to pewnie nawiązanie do czasów, gdy

NWOBHM i punk miały ogromny wpływ na

rodzącą się w Stanach Zjednoczonych scenę thrashową?

Tak! Zostaliśmy zainspirowani przez punka '77,

gdzie nienawiść do tego zgniłego społeczeństwa

stworzyła ruch socjalny! Punk nauczył nas prędkości

i pokazywania środkowego palca wszystkim tym

bękartom.

Lemmy pewnie nie byłby rozczarowany takim

"Devil's Fire", bo ten zadziorny numer mógłby

przecież spokojnie trafić na którąś z płyt Motörhead?

(Śmiech) Bylibyśmy zachwyceni, ale nie myślę że

"Devil's Fire" mógłby być kawałkiem Motörhead

Jest inspirowany black/thrashem, dlatego słowa są

zbyt "satanistyczne" dla Mistrza Lemmy'ego (który

dobitnie świadczy o prawdziwej postawie rock

Foto: HI-GH

HI-GH 59


'n'rollowca), ale gdyby pewnego dnia Sir Lemmy

posłuchałby go, spełniłoby się nasze marzenie.

Jednak najwięcej na "Till Death And After"

ostrego, siarczystego speed/power metalu - to on

wam w duszach gra najbardziej? Wczesny Helloween,

Saints Anger, Running Wild, etc. też miały

na was wpływ?

Oczywiście. Speed metalowe inspiracje jak Running

Wild, Motörhead, wczesne Megadeth, Slayer,

Exodus, Venom i wczesne Helloween są podstawą

naszego speed metalowego brzmienia.

Utwór tytułowy czy "Sex Machine" brzmią tak,

jakby powstały w latach 80-tych, co pewnie potraktujecie

jak komplement, zważywszy na wasze

zainteresowania i stylistykę HI-GH?

Definitywnie nie, nigdy nie mamy dość! Chcieliśmy

napisać coś czysto speed metalowego, więc

narodziło się "Till Death And After".

Tym razem jednak nie eksperymentowaliście jak

na debiucie, zabrakło tak długiej, psychodelicznej

wręcz kompozycji jak "Mind's War And Peace" -

uznaliście, że raz wystarczy?

Kiedy Smyley, nasz pierwszy perkusista, był w zespole,

kończyliśmy nasze koncerty małym fragmentem

z "Mind's War And Peace". Pamiętamy żywą

reakcję i spory przepływ energii w naszą ze strony

publiczności.

A jak będzie z coverem Hastighed "German Metal

Attack", będziecie grać go na żywo?

Nie, nigdy nie zagramy tego na żywo. To hołd dla

największego włoskiego black/thrashowego zespołu,

który kiedykolwiek zaistniał! (śmiech)

(Śmiech). Dlaczego postanowiliście odświeżyć

właśnie ten utwór? Jak dla mnie brzmi on jako

zapowiedź tego, co po rozpadzie Hastighed

zacząłeś tworzyć z kolegami w HI-GH?

Odświeżyliśmy go, bo chcieliśmy odświeżyć stare

wspomnienia... Kiedy Hastighed byli na topie, naprawdę

kopali tyłki i byli największym undergroundowym

zespołem w Rzymie. Mamy mnóstwo

dobrych wspomnień z tamtego czasu, byliśmy szalonymi

nastolatkami, każda chwila była piękna!

Nagraliśmy "German Metal Attack", bo słowa były

esencją ducha Hastighed oraz dlatego, że chcieliśmy

w ten sposób złożyć hołd naszemu drogiemu

Smyley'owi (który grał w Hastighed). Brakuje go

nam. Mamy nadzieję, że wróci do Włoch tak szybko,

jak to możliwe!

"Till Death And After" brzmi bardzo klasycznie,

tak, jakbyście podeszli do produkcji tego krążka z

zamierzoną surowością, nie chcąc zepsuć klimatu

tej muzyki zbyt sterylną produkcją?

Yeah! Szukaliśmy naprawdę retro dźwięku dla

speed metalowego albumu, więc pracowaliśmy nad

każdym małym detalem: tłustym dźwiękiem perkusji,

odpałem gitarowych wzmacniaczy, hardym

Foto: HI-GH

basem, używając wiele efektów, analogowego miksowania

i masteringu... Wszystko zostało zmiksowane

z ideą by stworzyć dźwięk rodem z lat 80-

tych. Mamy nadzieję, że to słyszycie!

Owszem, słyszymy (śmiech). Czyli trochę szkoda,

że czasy, kiedy trzeba było wbijać na analogową

taśmę ślady poszczególnych instrumentów,

albo muzycy nagrywali wszyscy razem na tzw.

"setkę" odeszły już właściwie do lamusa?

Analogowa technika nagrywania jest najlepszym

sposobem nagrywania muzyki. Co prawda jest to

droższy i bardziej złożony proces. Studio musi

mieć prawdziwych specjalistów od cięcia i wklejania

taśm, z umiejętnościami pracowania nad dynamiką

z wykorzystaniem miksera analogowego. Ale

rezultaty są lepsze niż podczas nagrywania cyfrowego.

Zdecydowanie tak! No cóż, zgłębmy bardziej

ten temat... dlaczego nagranie analogowe jest lepsze

od cyfrowego? Wynika to z czysto fizycznego

powodu: dźwięk to fale, które w systemie analogowym

są nie przetwarzane i normalnie rejestrowane

na taśmie. Natomiast cyfrowa technika przetwarza

dźwięk przez system 0-1 przez co częstotliwości fal

są zmieniane, zupełnie pieprząc ich dynamikę. Dlatego

jeśli chcesz nagrać dobry album z odpowiednim

brzmieniem i emocjami powinieneś poszukać

studia z analogową możliwością nagrywania.

Coś tu musi być na rzeczy, skoro coraz większą

popularnością cieszą się znowu płyty winylowe i

kasety. Na taśmy z racji wieku pewnie już się nie

załapaliście, a jak jest z analogami? Marzy wam

się album HI-GH na takim nośniku?

Kiedy mieliśmy jeszcze mleko pod nosem, kasety

były wciąż popularne, w przeciwieństwie do płyt

winylowych, które już wtedy były "przeterminowane".

Teraz wróciły do "złotych lat" i szczerze je kochamy

i namiętnie zbieramy. Jesteśmy zatwardziałymi

kolekcjonerami. Bardzo chcielibyśmy aby

nasz album wyszedł na winylu. Mamy nadzieję, że

nasi fani doczekają się tego dnia.

A co z dalszymi planami? Wciąż jesteście podziemną

kapelą, ale gracie coraz częściej, wydaliście

płytę w nieco większej firmie - dalsze sukcesy

to tylko kwestia czasu?

Chcielibyśmy być wielkim profesjonalnym zespołem,

lecz nie jest to dziś łatwe. Przemysł muzyczny

jest ogromny i... skorumpowany. Włochy to nie

jest najlepszy kraj dla takiej muzyki... może nawet

najgorszy. Tak właśnie myślimy, Włochy pod tym

względem to najgorszy kraj. Nikogo tu nie

obchodzi rock, ani żaden rodzaj sztuki. Nawet nie

ma dla nas normalnej pracy, żeby opłacić zespół...

Więc zobaczymy!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

HMP: Istniejecie raptem kilka lat, bo od 2008 roku,

tymczasem śmiało można was określić mianem

pracoholików - macie na koncie wiele EP i splitów,

a do tego dwa albumy - zaprzeczacie więc tezie, że

w obecnych czasach fizyczne wydawnictwa są już

przeżytkiem?

Priestkiller: Dzisiaj ludzie rzadko kupują fizyczne

wydania, nie tak jak było dziesięć, dwadzieścia lat

temu. Jednak ważne jest, że nasze wydania nie istnieją

tylko w cyfrowym formacie. Sporo fanów metalu

preferuje jeszcze posiadanie płyty CD albo LP

swojej ulubionej kapeli. Dlatego sporo czasu minie,

kiedy fizyczne wydania staną się częścią historii.

Oby twe słowa sprawdziły się! W sumie należycie

raczej do sceny podziemnej, gdzie płyty czy kasety

wciąż są hołubione przez fanów i kolekcjonerów.

Poza tym pewnie sami też do nich należycie,

tak więc to zapewne wam przede wszystkim zależy

na tym, by kolejne pozycje w dyskografii Deadly

Mosh wciąż ukazywały się na płytach?

Zbieram winyle i kasety, nie jestem wielkim fanem

formatu CD, więc mam nadzieję, że nasze wydania

będą niedługo dostępne także na winylu. Na pewno

nie będą dostępne tylko w wersji cyfrowej. Nie dostajemy

dużo pieniędzy ze sprzedaży naszych płyt,

bo jak już wspomniałem, coraz mniej ludzi je kupuje.

Wolą pobrać album z internetu, bo to łatwiejsze

i za darmo. To główny powód umierania przemysłu

muzycznego.

Nazwa zespołu sugeruje ostry, thrashowy wygar,

tymczasem bliżej wam do heavy/speed/thrash

metalu - zaczęliście łączyć te wpływy z czasem,

czy też nazwa od początku była taka dość myląca?

Nigdy nie byliśmy klasycznym thrashmetalowym

zespołem, mimo że słuchamy głównie thrashu. To

była nasza podstawa, którą rozszerzyliśmy o odmienne

inspiracje i gatunki. Kochamy eksperymentować,

ale nigdy nie odeszliśmy zbyt daleko od

thrashu. Gramy szybką muzykę i uważamy, że ten

aspekt jest wystarczający, żeby nasza kapela zasługiwała

na nazwę Deadly Mosh, ale zgadzam się, że

to miano nie odzwierciedla w pełni naszej muzyki.

Pasowałaby lepiej do kapel, które grają retro-thrash,

ale nie chcemy być tylko kopią naszych ulubionych

zespołów. Zawsze chcieliśmy tworzyć muzykę po

naszemu. Nie chcemy zmieniać nazwy, była częścią

nas przez osiem lat. Dokonując jej zamiany więcej

byśmy stracili niż zyskali.

Czyli nie unikacie innych wpływów, ale to thrash

jest podstawą, swoistym rdzeniem waszej muzyki?

Dokładnie! Mimo, że thrash to podstawa każdego

naszego utworu to, nie musimy się tego kurczowo

trzymać. Niektórzy to lubią, inni nie, ale my nadal

będziemy pracować w taki sposób jak chcemy. Nie

ma niczego złego w naszym eksperymentowaniu.

Poza thrashem kochamy również NWOBHM, oldschoolowy

death, doom, crossover itd. Nie przyklejamy

się do trendów, nie obchodzi nas co jest aktualnie

fajne i co wolą słuchacze. Tworzymy muzykę

własną, taką którą lubimy i to jest najważniejsze!

Potwierdzają to też ostre, bezkompromisowe teksty

- wygląda na to, że nie lubicie pomijać milczeniem

spraw, które was wkurzają, bądź nie zgadzacie

się z nimi?

Mamy kawałki z klasycznymi dla metalu tekstami.

Taki "Altar Of Pain" jest o czarnej mszy, ale mamy

też utwory, które traktują o tematach społecznych,

otaczającej nas niesprawiedliwości itd. To ważne dla

nas, by mówić to co my chcemy, bo nic na świecie

nie jest wystarczająco święte, by tego nie skrytykować.

Postawa jest dla mnie najważniejsza, nawet jeżeli

ktoś nie akceptuje tego, co mamy do powiedzenia.

Walić ich, dla takich ludzi zawsze mam gotowy

środkowy palec.

Taka ortodoksyjna postawa jest przyjmowana w

waszej ojczyźnie ze zrozumieniem, czy też bezkompromisowy

przekaz zespołu przysparza wam

raczej wrogów niż zwolenników?

Ludzie albo nas lubią, albo nie. Fani wolą zespoły,

które przyklejają się do jednego gatunku, bo są

łatwiejsze w odbiorze. Nasza koncepcja to brak

koncepcji, a taka postawa wprawia ludzi w zakłopotanie.

Wiemy jak stworzyć prawdziwy thrashowy

60

HI-GH


utwór, ale wiemy też jak zrobić półakustyczny kawałek.

To ważne, by zaskakiwać ludzi. Nigdy nie

baliśmy się robić rzeczy, których się po nas nie spodziewają.

Nie mamy wrogów, tak jak już mówiłem,

ludzie albo nas lubią, albo nie.

Pewnie nawet te dość melodyjne refreny, jak chociażby

w "Self Destruction" czy na poły balladowy

"On The Fields Of Glory" nie są w stanie zmienić

takiego stanu rzeczy?

Zawsze na albumie mamy kawałek lub dwa, które

różnią się od pozostałych, bowiem chcemy spróbować

czegoś nowego, innego niż nasze klasyczne

kompozycje. Ale oczywiście osiemdziesiąt procent

naszego albumu to thrash. Głównie są to utwory

szybkie, z prostym przekazem, czasami z punkowym

feelingiem. Zatwardziałym thrasherom zapewne

nie przypadnie do gustu taki "On The Fields Of

Glory", my chcieliśmy czegoś innego i nie obchodzi

nas co inni o tym myślą. Kiedy nie żyjesz ze swojej

muzyki, masz swobodę w tworzeniu, nie musisz

myśleć o zadowalaniu publiczności, bo ani ty nie

żyjesz dla nich, ani oni dla ciebie. Wszystko ma

swoje zalety.

W nagraniu płyty wspomógł was Branislav Blagojević

z Darkshines - dlaczego uznaliście, że warto

poprosić go o tę przysługę?

Branislav był gościem na naszym albumie, dokładnie

w kawałku "On The Fields Of Glory", w którym

zagrał wszystkie sola. Jak wspominałem chcieliśmy,

żeby ten utwór był inny niż to, co zawsze robiliśmy.

Branislav jest świetnym gitarzystą, myślę że dzięki

niemu ta kompozycja jest zdecydowanie lepsza. Jesteśmy

bardziej niż usatysfakcjonowani z tego jak

to wyszło. Nigdy nie graliśmy go na żywo, myślę, że

bardziej odpowiednim jest słuchanie go w domu.

Na koncertach chcemy po prostu skopać kilka tyłków,

więc tam usłyszycie tylko nasze szybkie i głośne

utwory.

Tytuł "A 1000 Tons Of Metal" budzi z kolei pewne

skojarzenia z mającym podobną nazwę festiwalu

na statku, ale pewnie przypadek?

Ten utwór jest o zrzucaniu bomb na Jugosławię w

1999 roku i twoje skojarzenie z nazwą festiwalu jest

zupełnie przypadkowe.

Jednak gdybyście mieli szansę tam zagrać, to pewnie

nie wahalibyście się ani chwili? (śmiech)

Oczywiście, przyjąłbym ofertę (śmiech).

Póki co macie już zabukowany występ na Exit

Festival w lipcu, obok takich sław jak Motörhead

czy Napalm Death. To największa, jak do tej pory,

taka impreza w waszej karierze, czy też mieliście

już okazję grać na tak dużych festiwalach?

Graliśmy na festiwalach, ale nigdy obok wielkich

bandów. Pewnego razu headlinerem na scenie, na

której graliśmy, był Nuclear Assault. Wtedy mieliśmy

szansę poznać zespół, który jest w moim top 5.

Exit Fest jest jednym z największych festiwali w tej

części Europy i jesteśmy zaszczyceni tym, że będziemy

jego częścią.

To chyba świetna forma promocji dla młodych czy

mniej znanych zespołów, zważywszy na to, że publiczność

to często nawet kilkadziesiąt tysięcy

ludzi?

Tak, to zdecydowanie dobra promocja dla zespołu,

która mocno pomoże nam w dalszej pracy. Mam

nadzieję, że będziemy mieli więcej szans wzięcia

udziału w podobnych festiwalach.

Kochamy eksperymentować!

Poza eksperymentami Serbowie z Deadly Mosh zdecydowanie preferują jednak

ostry speed/thrash, co potwierdzają na swym drugim albumie "United By Pain". Z wokalistą

grupy rozmawiamy też jednak o wielu innych sprawach, a jeśli wszyscy muzycy Deadly

Mosh podchodzą do grania z równie dużym zaangażowaniem, to kto wie, czy za kilka lat ich

nazwa nie będzie znana wszystkim fanom metalu:

Foto: Deadly Mosh

Przygotowujecie się jakoś szczególnie do tego występu?

Czasu nie dostaniecie pewnie zbyt wiele,

tak więc w maksymalnie 45 minut będziecie musieli

pokazać się z jak najlepszej strony?

Na naszej setliście są głównie nowe kawałki, więc

nie będzie niczego z naszego debiutu. Mamy tylko

45 minut i chcemy pokazać publiczności nasze nowości.

Nie przygotowaliśmy nic specjalnego, po prostu

wejdziemy na scenę i zagramy najlepiej jak potrafimy.

Presja przed takimi dużymi występami deprymuje,

czy też raczej motywuje jeszcze bardziej?

Motywują mnie jeszcze bardziej, choć osobiście,

granie przed setką czy przed dziesięcioma tysiącami

ludzi jest tym samym. Granie przed setką fanów,

nie oznacza, że nie musisz dać z siebie wszystkiego.

Oczywiście, zawsze jest fajnie zagrać przed jak

największą publicznością.

"United By Pain" ukazał się pod koniec ubiegłego

roku, więc wciąż promujecie ten album, ale zważywszy

na to co powiedziałeś wcześniej pewnie

macie już zalążki kolejnego albumu - jakieś pomysły,

może nawet już skończone utwory?

Mamy kilka nowych kawałków, ale mieliśmy spore

zmiany w składnie, z tego powodu nie wiemy, kiedy

będziemy nagrywać. Chcemy być pewni, że wszyscy

z nas lubią nowe utwory i chcemy dać z siebie wszystko,

by najnowszy krążek był jeszcze lepszy niż

poprzednie. Myślę, że zrobiliśmy dobrą robotę na

EP-ce "Evil In The Night" i albumie "United By

Pain", więc teraz będzie trzeba sporo wysiłku włożyć,

żeby je przegonić.

Tradycyjnie poprzedzą go jakieś krótsze wydawnictwa?

Tak szczerze, to nie wiem. Może nagramy EP-kę,

żeby się przekonać jak ludzie odbiorą nasze nowe

utwory, a potem być może nagramy LP. Wszystko

zależy od inspiracji i finansów. Mimo wszystko, nie

powinniście czekać długo na nasz następny album.

Waszym wydawcą jest meksykańska EBM Records.

Jak doszło do waszej współpracy? Nie było

szans na kooperację z jakąś europejską firmą, stąd

decyzja o podpisaniu tego właśnie kontraktu?

Mieliśmy oferty z Europy, ale propozycja współpraca

z EBM była dla nas najlepsza. Szczerze, dzisiaj

zespoły nie mają wiele korzyści z wydawców, bo

przemysł muzyczny przechodzi przez ciężkie czasy.

Każdy chce zarobić jak najwięcej pieniędzy. Chcieliśmy

dobrej dystrybucji i szacunku. Dostaliśmy to

od EBM Records i jesteśmy z tego zadowoleni.

Pamiętam sprzed lat, bo wymieniałem z Jose Louisem

Romero czarne płyty, że jest on ogromnym

fanem i maniakiem metalu - myślisz, że mogło to

mieć wpływ na tę waszą współpracę, na zasadzie:

posłuchał Deadly Mosh, oszalał na punkcie

waszej kapeli i wydał wam płytę?

Jose słuchał Deadly Mosh już kilka lat temu. Wtedy

też rozmawialiśmy z nim o wydaniu naszego albumu,

jednak zdecydowaliśmy się wydaliśmy wydać

debiut przez Miner Recordings. Tym razem wybraliśmy

EBM Records i jesteśmy z tego całkowicie

zadowoleni.

Planujecie kontynuuację tej współpracy, czy też

byl to deal na jeden album, dość typowy w obecnej

sytuacji rynku muzycznego?

Zobaczymy, ale nie miałbym nic przeciwko kontynuacji

współpracy z nimi. Mam nadzieję, że będą

mieli użytek z tego wydania, bo byli z nami wyjątkowo

fair.

Wasze plany to pewnie dalsze, konsekwentne promowanie

zespołu i wznoszenie się na coraz wyższy

poziom? Czego więc wam życzyć w takiej

sytuacji? Kontraktu z Metal Blade? Występu na

Wacken czy innym tak liczącym się festiwalu?

Prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ale nigdy nie

marzyłem o byciu gwiazdą rocka i nigdy nie robiło

mi różnicy, czy grałem przed setką, czy przed tysiącem

ludzi. W obu przypadkach atmosfera bywa

świetna. Teraz trudno żyć wyłącznie z muzyki i nie

jestem pewien czy chciałbym prowadzić taki tryb

życia. Chciałbym wydawać jak najwięcej albumów,

by grać wszędzie gdzie tylko możliwe. Nie obchodzi

mnie, czy jesteśmy z EBM czy Metal Blade, póki

są z nami szczerzy, to nam to pasuje. Duże wytwórnie

nie martwią się o muzykę, chcą tylko pieniędzy.

Nie ma żadnej ideologii - dla nich istotny

jest tylko zysk.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

DEADLY MOSH 61


w mniejszych dawkach.

Dziesięć lat w służbie siły zła

Scena metalowa Ameryki Południowej nie jest zbyt dobrze znana w Polsce czy

szerzej w świecie. Regularnie śledzą ją pewnie tylko najwięksi maniacy ekstremalnego, zwykle

typowo ppdziemnego grania, a przykład paragwajskiego Evil Force, debiutującego po

dziesięciu latach istnienia świetnym CD "Ancient Spores" pokazuje, że warto czasem

sprawdzić taki totalnie oldschoolowy thrash/speed:

HMP: Macie pewnie powody do zadowolenia, bo tak

właściwie na 10-lecie zespołu wydaliście debiutancki

album "Ancient Spores"?

Evil Force: Tak! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z

efektów pracy naszego długo oczekiwanego pierwszego

albumu i jego dobrego odbioru. Zajęło nam to więcej

czasu niż tego oczekiwaliśmy!

Tym bardziej pewnie cieszy was fakt, że płyta zbiera

bardzo dobre recenzje praktycznie we wszystkich rejonach

świata, równie pozytywne są opinie fanów?

Oczywiście! Wszyscy fani na świecie okazują swoje

wsparcie, to coś, co mocno cenimy, motywuje nas i

sprawia, że rośniemy w siłę jako zespół...

Metal i będzie jeszcze tego trochę...

Staracie się chyba nawiązywać do dawnych czasów,

wykonując klasyczne utwory paragwajskich zespołów

na koncertach czy też czasem je nagrywając, jak

np. cover Rawhide?

Jesteśmy maniakami old-schoolu! Nasz obowiązek to

stać na straży klasycznego stylu i nie grać za często coverów.

Nagraliśmy ten kawałek na specjalną okazję, na

koncert, który miał być trybutem dla paragwajskiego

metalu.

Jednak album to album, nawet w dzisiejszych czasach,

kiedy pojedyncze utwory zaczynają go wypierać

- przynajmniej jeśli chodzi o dystrybucję plików.

Mając tyle czasu pewnie dopracowaliście go do perfekcji?

Żeby nagrać album, ćwiczyliśmy kawałki do upadłego,

mocniej niż kiedykolwiek, generalnie próbę mieliśmy

co tydzień. Oczywiście tak jak wszyscy mieliśmy pracę,

naukę i rodzinę. Kiedy komponowaliśmy, mieliśmy taki

proces: gitarzysta przychodzi uzbrojony w riffy, a

struktura utworu jest kończona przez perkusistę i

basistę. Wokalista jest zawsze odpowiedzialny za słowa

i tematykę tekstu.

Wśród ośmiu utworów z "Ancient Spores" są zarówno

doskonale znane z waszych wcześniejszych wydawnictw,

ale też kilka najnowszych, jak np. tytułowy,

"Spitting Rage" czy "The Rise Of Enki"?

Były ostatnimi z naszych kompozucji, jak zwykle inspirowane

starymi speed metalowymi zespołami.

"Spitting Rage" jest wyładowaniem gniewu i nienawiści,

żeby machać łbem i zapomnieć o codziennych problemach.

"The Rise Of Enki" jest jakby trybutem dla

heavy metalu oraz sumeryjskiej kultury którą uwielbiamy.

Ta ostatnia kompozycja to swoisty ewenement w

waszym dorobku, bowiem preferujecie ostry speed/

thrash metal, tymczasem "The Rise Of Enki" to

trwający ponad osiem minut instrumental poświęcony

bogowi z sumeryjskiej mitologii - skąd pomysł

na taki właśnie utwór?

Ten kawałek został napisany w celu stworzenia kontrastu

z innymi. Tytuł wymyślił gitarzysta, podążający

tropem starożytnych opowieści o sumeryjskiej kulturze,

o Annuakim i o teorii starożytnych astronautów.

Pewnie zaczynając grać w roku 2005 nie spodziewaliście

się, że sprawy przybiorą aż tak pozytywny

obrót, chociaż pewnie myśleliście o nagraniach, sławie,

etc., bo to przecież nieodłączne marzenia każdego

młodego człowieka, zaczynającego przygodę z muzyką?

(śmiech)

Tak. Kiedy byliśmy bardzo młodzi, chociaż w sumie

wciąż jesteśmy... (śmiech), robiliśmy próby z przeróżnymi

"instrumentami", w tym z akustyczną gitarą...

Perkusja była z gratów. (śmiech) Książka była jako

werbel, łóżko było jako bęben basowy. Wtedy nie myśleliśmy

o pieniądzach czy sławie, które mogliśmy osiągnąć

dzięki metalowi. Wszystko dzięki temu, że robiliśmy

to, co kochamy - utrzymujemy prawdziwy metal

przy życiu!

Z perspektywy Europy scena metalowa w Paragwaju

nie jest tak znana jak chociażby brazylijska, może

więc przy okazji tej rozmowy przybliżysz pokrótce jej

historię czy podasz nazwy zespołów, które przed laty

zapoczątkowały jej rozwój bądź teraz stanowią o jej

sile?

Teraz tylko kilka paragwajskich zespołów jest szerzej

znanych. Gdzieś w połowie 1985 roku zaczynaliśmy

naszą karierę z kilkoma zespołami grającymi heavy i

thrash. Przez te lata działało wiele kapel, które nieszczęśliwie

nie pozostawiły po sobie niczego albo

wręcz zostały zapomniane, a grali świetnie! Paragwajskie

bandy, które nas zainspirowały to Rawhide,

Otherwise, Overlord, Violent Attack, Kyron, Urban

Foto: Evil Force

Działacie w stolicy Asunción, tak więc jest wam nieco

łatwiej niż zespołom z prowincji, bo pewnie sytuacja

ekonomiczna kraju czy szerzej regionu nie ułatwia

działalności młodym niezależnym zespołom?

Graliśmy sporo w stolicy od kiedy większość metalowej

sceny jest tu skupiona. Potem wyrosła na coś, co nazywamy

"Big Asunción". Takie sąsiedztwa jak San Lorenzo,

Luque... Jest tu dość trudno, nasza ekonomia

jest bardzo zła i nie jest tu łatwo przetrwać, to ciągła

walka.

To między innymi dlatego tak długo musieliście

wręcz walczyć o wydanie swej debiutanckiej płyty?

Tak! To jeden z najważniejszych powodów, z powodu

którego z takim trudem nagraliśmy i wydaliśmy album.

Gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, moglibyśmy wydać

więcej nagrań...

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo

w tym długim czasie mieliście możliwość szlifowania

umiejętności, dopracowywania repertuaru, grania

koncertów, no i wasza dyskografia powiększyła się o

kilka EP-ek i splitów?

To pozytywna strona! Jesteśmy niezmienni, cały czas

gramy, trzymamy się undergroundu, walczymy bez

przerwy i dzięki temu nasza dyskografia się rozrasta.

Takie łączone wydawnictwa to chyba dobra forma

promocji dla podziemnych zespołów?

To była przyjemność dzielić się naszymi nagraniami z

zaprzyjaźnionymi zespołami z Ameryki. Pomogli nam

bardzo dzięki starym kawałkom i nowym, wiele ludzi

się z nami skontaktowało dzięki tej naszej twórczości

Ale w szaleńczych "Unleash The Fury" czy "Headbanger

Force" wyrażacie się równie dobrze, więc

podążanie śladami nie tylko Iron Maiden, ale też np.

Destruction zdaje się korzystnie wpływać na

zróżnicowanie waszej muzyki?

Myślę, że występuje tu ta dwoistość, bo słuchaliśmy

wszystkiego, od hitów lat 70-tych (Deep Purple,

Rainbow, Thin Lizzy) do black metalu (Mayhem, Absu,

Darkthrone) i to było to, co w siebie wchłonęliśmy

przez wszystkie te lata.

Na koncertach stawiacie pewnie jednak na ostry,

speed metalowy atak, bo tego typu utwory spra--

wdzają się w konfrontacji z publicznością najlepiej?

Na żywo prędkość i alkohol nas ponoszą, jesteśmy

gotowi żeby wypuścić nasz gniew i energię, cel - przenieść

je na maniaków na pierwszej linii widowni.

Jednak ten dobry odbiór podczas występów na żywo

nie przełożył się na zainteresowanie potencjalnych

wydawców, dlatego też musieliście wydać płytę

sami, dzięki współpracy własnej Headbanger Force

Productions, Eternal Glory i argentyńskiej Total

Desaster Productions?

Nie martwimy się o to, żeby nagrać to co chcemy, bo

wypuścimy to z własnej wytwórni (Headbanger Force

Productions.) w kolaboracji z naszym przyjacielem z

Argentyny. Mamy na celu mieć kontrolę nad dystrybucją,

wiedzielibyśmy wtedy gdzie zaszliśmy...

Jednak taka sytuacja ma też dobre strony, bo dzięki

temu macie kontrolę nad wszystkim, mając przy okazji

zapewnioną dystrybucję nie tylko w Paragwaju?

Dokładnie taki był pomysł, i nawiązaliśmy sporo dobrych

kontaktów w międzynarodowym podziemiu,

dzięki czemu mieliśmy szansę wydać album we wszystkich

częściach świata.

Jeśli to rozwiązanie sprawdzi się w praktyce, to kolejną

płytę Evil Force też zamierzacie wydać samodzielnie,

czy też jednak będziecie dążyć do podpisania

kontraktu z jakąś poważną firmą? Zważywszy na

to co gracie, to wydawca z Niemiec byłby tu pewnie

wymarzoną opcją - może jeszcze nie Nuclear Blast,

ale już np. High Roller Records?

To jeszcze nie jest do końca ustalone, naszym marzeniem

było zawsze publikowanie naszego materiału w

podziemnej wytwórni. Wydać go w takiej wytwórni jak

High Roller Records to byłoby coś niesamowitego.

Zobaczymy co się stanie, bo mamy już gotowe kawałki

na drugi album.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

62

EVIL FORCE


HMP: Dlaczego przyjęliście właśnie nazwę Running

Death? Mnie skojarzyła się ona od razu z Running

Wild i Death, ale jej geneza jest pewnie nieco inna?

Jakob Weikmann: To dość trudne pytanie, bo podjęliśmy

tę decyzję... będzie jakieś dziewięć lat temu.

Myślę, że przedtem przyświecała nam myśl, by nazwa

brzmiała bardzo metalowo. Ale mogę ci powiedzieć, że

nasza nazwa nie ma nic wspólnego z Running Wild

czy Death. (śmiech)

Często bywa tak, że zespoły mają najpierw nazwę,

wiedzą co chcą grać, ale skład niepełny, a i ci którzy

są też nie potrafią za bardzo grać, bądź też ekipa gra

od początku próby w pełnym składzie, dobrze się dogaduje

i dopiero wtedy myśli o nazwie, etc. A jak było

w waszym przypadku?

Nasz gitarzysta i wokalista Simon, nasz basista Max,

oraz ja zaczęliśmy od coverów Hendrixa i Deep Purple.

Ci dwaj dopiero zaczynali się uczyć grać, więc musieli

być szybko uczyć się, żeby zacząć koncertować rok

później. Miałem lekcje perkusji przez cztery lata przed

stworzeniem zespołu, który nazywał się wtedy Desaster

Area. Kiedy dołączył do nas w 2009 roku gitarzysta

Julian, a także kiedy nasze doświadczenie z grą na

instrumentach wzrosło przez wspólną grę w zespole,

wreszcie mogliśmy się po jakimś czasie nazwać profesjonalnymi

muzykami.

Zaczynali grać tak bardziej dla zabawy, jednak

z każdym kolejnym rokiem i następnym

materiałem okazywało się, że idzie im to

coraz lepiej. Przysiedli więc fałdów, popracowali

nad debiutanckim albumem i tak oto "Overdrive"

ujrzał światło dzienne. O tej udanej płycie

i nie tylko rozmawiamy z perkusistą thrashers

z Bawarii:

Nie gramy muzyki aby cokolwiek udowodnić!

Jest, jest (śmiech). Poza tym wcale bym się nie zdziwił,

gdyby z racji ciągłego podnoszenia umiejętności,

te wasze nowsze numery były znacznie ciekawsze od

tych na przykład z początku istnienia zespołu?

(śmiech)

Och, masz rację, to nie był taki typowo klasyczny materiał

typu Dream Theater. (śmiech) Ale hej, każdy

musi w końcu dorosnąć!

Ale nie zapomnieliście o swych utworach demo, może

kiedyś pojawią się na jakiejś zbierającej je kompilacji?

Może kiedyś, jak ktoś będzie chciał tego posłuchać. Ale

nie zrozum mnie źle - jestem dumny ze wszystkiego, co

dotychczas zrobiliśmy jako zespół.

Foto: Punishment 18

Z takim materiałem jak "Overdrive" pewnie nie macie

większego problemu z dotarciem do słuchaczy,

tym bardziej, że w waszych słychać echa zarówno

niemieckiego, jak i amerykańskiego thrashu?

Tak, mamy taką nadzieję! Ale to trudne, bo teraz jest

tyle świetnych zespołów. Mieliśmy świetny odbiór albumu,

ale myślę że problemem jest to, że większość

magazynów woli wciąż powtarzające się i nudne wywiady

takich wielkich zespołów jak przykładowo, Metallica...

Mają gdzieś robienie wywiadów z nowicjuszami.

Następny problem - pieniądze. Mieliśmy do zapłaty

sporo pieniędzy za wywiad do gazety w Niemczech.

Żeby zagrać na trasie, jedyną bezpieczną drogą jest

zagranie na biletowanych koncertach. Mieliśmy sporo

ofert, ale to było dla nas za drogo. Za trasę z dziesięcioma

koncertami po 100 ludzi na widowni mielibyśmy

zapłacić równowartość samochodu! Tymczasem

dwóch z nas to studenci, jest to więc niemożliwe. Ale

to świetnie, że możemy tu udzielić wywiadu! Może

ktoś będzie chciał sprawdzić Running Death do Polski

po jego przeczytaniu!

To chyba dobra metoda na dotarcie się składu, stworzenie

zgranej ekipy, chociaż o ten optymalny line-up

trudno, co potwierdzają też liczne roszady w Running

Death?

Aktualny skład, który grał też w 2009 roku, działa najlepiej.

Kocham wszystkich ludzi, którzy dołączyli do

nas i opuścili nas przez lata naszej działalności, ale

uważam, że Running Death działa fenomenalnie z

czterema gośćmi, którzy są tutaj i teraz.

Wygląda na to, że po pierwszym demo postanowiliście

solidniej popracować nad kolejnymi kompozycjami

i przyłożyć się do prób?

Tak, to prawda. Jak już wspomniałem, zaczęliśmy traktować

zespół na serio kilka lat po naszym powstaniu.

To był też czas, żeby spoważnieć ze względu na tworzenie

własnych kawałków i dobrych nagrań.

Efekty takiego podejścia były od razu widoczne, bo w

ciągu półtora roku nagraliście dwie EP-ki, które spotkały

się z dobrym przyjęciem ze strony fanów i niezależnych

mediów - to wtedy uznaliście, że pora na pierwszy

album, tym bardziej, że mieliście już stały

skład?

Nagraliśmy i wypuściliśmy "Raging Nightmare" w

2009r. i "The Call Of Extinction" w 2011r., a tę wypuściliśmy

w roku 2012, ale publika zwróciła na nią

uwagę trochę później. Owszem, masz rację, na "Overdrive"

pracowaliśmy od 2013r. jako trio. Ale zanim zaczęły

się sesje nagraniowe nasz poprzedni basista Max

wrócił. Mimo to nie grał na tym albumie, bo miał problemy

z czasem.

Pierwsze płyty są zwykle interesujące i dopracowane,

bowiem praktycznie każdy zespół pracując nad swym

debiutem ma do wyboru wiele utworów z pierwszych

lat istnienia, może więc wykorzystać naprawdę najlepsze

kompozycje. Wy jednak nie poszliście na łatwiznę,

bo "Overdrive" to w większości wasze najnowsze

utwory, bodajże tylko dwukrotnie sięgnęliście

po starsze numery, a płyta jest też udana - czyli

można i tak?

Tak, oprócz "Pray For Death" i "Raging Nightmare",

wszystkie kawałki to nowy materiał i jak dla nas, są

najlepsze ze wszystkiego co dotychczas wydaliśmy. To

piekielnie dużo roboty, zwłaszcza kiedy ma się krytyczne

podejście do swoich kompozycji tak jak my. Mamy

nadzieję, że w waszych uszach nasz debiut jest

wciąż interesujący. (śmiech)

Jak wam się pracowało nad "Overdrive"? Mieliście

już jakieś doświadczenie studyjne, ale chyba praca

nad pełnometrażowym wydawnictwem rodzi jakieś

dodatkowe obciążenia?

O dziwo, poszło bardzo gładko, bo wszystkie obciążenia

było łatwiej ogarnąć dzięki temu, że poświęciliśmy

na to sporo czasu. Byliśmy też naprawdę dobrze

przygotowani.

Czyli na luzie, bez stresu robiliście swoje?

Mieliśmy czas na wszystko, więc... luz!

Opcja kontraktu z Punishment 18 Records. Pojawiła

się już po zakończeniu sesji czy też już przystępując

do nagrań mieliście umowę w kieszeni?

Nie, ta opcja przyszła już po ukończeniu albumu.

To teraz chyba dość rzadka sytuacja, że wytwórnia

podpisuje kontrakt w ciemno, najczęściej woli bazować

na pełnym, gotowym do wydania materiale?

Tak, myślę że każdy rozumie ludzi z wytwórni z tego

powodu. Dla przykładu, zespół wydał świetną EP-kę,

ale już nie miał pomysłów na równie dobry album. Jak

to mawiają w Niemczech: nie kupuj kota w worku!

Pewnie nie posiadaliście się więc ze szczęścia na wieść

o tym, że właśnie wam się powiodło, bo nawet

mniejsza, niezależna wytwórnia ma znacznie większe

możliwości co promocji, dystrybucji, etc.?

W przypadku naszej wytwórni Punishment 18, to

absolutna racja, no i jesteśmy absolutnie szczęśliwi! Ale

istnieje jeszcze trochę wytwórni, które nie robią nic dla

zespołu oprócz wyciągania kasy. Więc młodzieży,

strzeżcie się!

Wplatacie w swe utwory sporo melodii, które równoważą

te szaleńcze przyspieszenia, perkusyjne kanonady

i generalnie ostrą jazdę - nie pomylę się chyba

zbytnio zakładając, że pewnie lubicie też stary, dobry

tradycyjny heavy metal?

Tak, masz absolutną rację. Myślę, że w twoich i naszych

uszach, nasza muzyka nie jest tylko niczym zwykły

thrash. Między naszą czwórką są spore różnice w

guście muzycznym, a kiedy wrzuci się je do jednego garnka,

powstaje Running Death. I zawiera old-schoolowy

heavy metal.

To dlatego będzie też wydana winylowa wersja

"Overdrive", a w dodatku planujecie też ponoć wersję

kasetową?

Myślę, że to nie ma nic wspólnego z naszą więzią z

heavy metalem. Najważniejszym powodem jest to, że

płyty winylowe i kasety są bardzo fajne.

Czyli stare czasy wracają, mimo dominacji cyfrowych

plików i piractwa w sieci, a wy - przedstawiciele

młodego pokolenia - nie macie nic przeciwko temu,

by było tak jak dawniej, kiedy to muzyka była na

pierwszym planie?

Myślę, że to szansa dla każdego zespołu. Żeby usłyszeć

kawałek przez YouTube albo Bandcamp - łatwo jest

odkryć coś nowego. I gdyby ktoś chciał ściągać, powinien

to robić! Również korzystamy z platform, ale

jeżeli polubimy jakiś album, to go kupujemy. Myślę, że

sporo ludzi tak robi. Może jesteśmy "old-schoolowi",

ale każdy z nas chce też poszerzyć fizycznie swoją muzyczną

kolekcję.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

RUNNING DEATH

63


Thrash i nie tylko

Niemcy mają chyba wysokooktanowy thrash

we krwi, co potwierdza trzeci album Gumo

Maniacs. Niestety, pomimo początkowo niezłej

współpracy z wydawcą "Out Of Disorder"

później wszystko się posypało i zespół został

na przysłowiowym lodzie, z płytą o której

nikt nie wie i bez jakiegokolwiek promocyjnego

wsparcia. O tym jak taka sytuacja potrafi

być frustrująca dla muzyka zdającego

sobie sprawę z faktu, że właśnie nagrał najlepszą

płytę w karierze opowiada śpiewający gitarzysta Daniel "Gumo" Reiss:

HMP: "Out Of Disorder" to wasz trzeci i zarazem

najlepszy album - czuliście presję trzeciego wydawnictwa,

była to dla was dodatkowa motywacja przy

tworzeniu tego materiału?

Daniel "Gumo" Reiss: Po pierwsze, dziękuję za komplement!

Nie, nie czuliśmy presji, a raczej motywację,

żeby stworzyć coś nowego, co jednocześnie brzmi podobnie

do naszej wcześniejszej twórczości.

pochodzi i co było przed nim, aż w końcu sięgniesz do

korzeni samego rocka i metalu. Chcę czuć wolność

podczas tworzenia muzyki, więc każdy pomysł, który

wydaje mi się dobry, jest zawsze użyteczny przy dawaniu

pomysłów, nawet jeśli to nie jest metal.

Ale też w tzw. międzyczasie weszliście też do studia,

by zarejestrować EP-kę "The AntiSinner" z trzema

przeróbkami, w tym utworem tytułowym z repertuaru

twego poprzedniego zespołu Thargos. Skąd

pomysł na takie wydawnictwo i nagranie numerów

zespołów punkowych i crossover?

Nasza wytwórnia to wszystko spierdoliła i zepsuła

nasze harmonogramy, więc postanowiliśmy robić coś

innego w międzyczasie, aż do wydania albumu. I

ponieważ nie mogliśmy tworzyć nowych utworów aż

do wydania albumu, musieliśmy przerobić wcześniej

wydane utwory oraz kolejny cover "The Number Of

The Beast", co zanudziło mnie na śmierć. Dlatego też

postanowiliśmy coverować mniej oklepane utwory.

Foto: Gumo Maniacs

słów? Tworzą dzięki temu lepszą sekcję?

W muzyce nie brak dowodów na to, że bracia dobrze

współpracują w zespole. Na przykład bracia Cavalera

z Sepultury albo bracia Young z AC/DC. Tak, uważam,

że rodzeństwo zna się bardzo dobrze, również

pod względem muzycznym!

Rozsyłaliście jakieś demówki przed właściwą sesją

nagraniową "Out Of Disorder", czy też najpierw

nagraliście ten album i dopiero po tym zaczęliście

szukać wydawcy?

Najpierw stworzyliśmy demo.

Wiecie co skłoniło Golden Core do zainwestowania

w wasz zespół i podpisania tego kontraktu?

Nie, nie mam pojęcia. Przez trzy lata nie mogłem spać

przez to, jak nas traktowali, więc kompletnie nie wiem

czego od nas, kurwa, chcą. Podpisaliśmy kontrakt, ponieważ

wyglądał dobrze i zapewniał nam bezpieczeństwo,

ale niestety nie sprawdził się w praktyce, więc po

dziś dzień nie mam pojęcia po co oni go podpisywali.

Naprawdę nie wiem.

Fakt, że to firma związana z ZYX ma tu pewnie dla

was dodatkowe znaczenie, bo dzięki temu odpada

problem dystrybucji poza granicami Niemiec?

Tak, tak myśleliśmy, ale zjebali to i wiele osób nawet

nie wie, że album istnieje.

Nowy kontrakt, nowe logo, czy też już wcześniej

myśleliście o jego modyfikacji i teraz była dobra okazja

przy wydaniu "Out Of Disorder"?

Tak, zastanawialiśmy się nad nowym logiem przez lata

i w końcu ono powstało. Bardzo mi się podoba!

Kiedy słucham tej płyty odnoszę wrażenie, że coraz

bardziej do głosu dochodzą tu też wasze inne fascynacje

niż thrash czy speed metal, np. coraz bardziej

słyszalne są wpływy NWOBHM?

Uwielbiam Maiden i Priestów oraz inne rodzaje

rocka, takie jak Scorpions. Nie wzbraniam się przed

czerpaniem od nich wpływów do mojej muzyki. Ale

tak, uważam, że tego rodzaju wpływy stają się coraz

mocniejsze, a następny album może być jeszcze bardziej

oldschoolowy. Tak mi się wydaje. Ale wciąż

będzie ciężki i agresywny, rzecz jasna. W końcu to

zespół thrash metalowy.

Atutem było tu też chyba to, że nie musieliście się

spieszyć, nie byliście zobligowani kontraktem do

dostarczenia w określonym terminie gotowej płyty,

więc tworzyliście na spokojnie, dopracowując poszczególne

kompozycje?

Tak naprawdę musieliśmy nagrać ponownie niektóre

rzeczy z ostatniego roku, ponieważ wytwórnia chciała,

abyśmy zrobili to w innym studio. Ale tym razem

mieliśmy zaledwie około dziesięciu dni, więc solówki i

wokal nie były tak dobre jak to, co nagraliśmy w

naszym domowym studio, na spokojnie i bez pośpiechu.

Dlatego niektóre z utworów pochodzą z naszej

przedprodukcji, ponieważ dźwiękowiec nie mógł w

dziesięć dni złapać tego, co stworzyliśmy przez rok.

Niemożliwe. Tak, uważam, że praca bez pośpiechu i

robienie tego porządnie jest bardzo ważna i powinna

być praktykowana częściej w dzisiejszej branży muzycznej.

Wolicie pracować indywidualnie i później już tylko

ogrywać wspólnie gotowe utwory, czy też preferujecie

zespołową pracę, metodą prób i błędów?

Pierwszym krok następuje kiedy ktoś tworzy utwór, aż

jest na tyle dobry, na ile się da, a potem, w drugiej

fazie, reszta muzyków ulepsza go za pomocą swoich

pomysłów. Więc chyba korzystamy z obydwu metod,

zaczynając od jednej osoby, a następnie wdrażając

pracę zespołową.

Ta metoda ma chyba zdecydowanie więcej uroku, no

i jest bliższa korzeniom nie tylko metalu, ale w sumie

każdej odmiany rocka?

Tak, zawsze uważałem, że jest to sposób na zrozumienie

thrash metalu, zwłaszcza kiedy wiesz, skąd on

"The Antisinner" nie jest nawet coverem, ponieważ sam

go napisałem w 1999 roku i był wydany na demo

Thargos w 2001 roku i debiutanckiej płycie w 2003

roku.

Czyli może do wesołków z Anthrax trochę wam

brakuje, ale mianem ponuraków też byś was nie

określił? (śmiech)

Nawet nie wiem. Nigdy nie postrzegałem naszej twórczości

jako "śmieszną", ale nie denerwuje mnie fakt, że

niektórzy tak je widzą.

Na dobrą atmosferę w zespole ma też pewnie wpływ

stabilny od kilku lat skład, poza tym Robert i

Michael są braćmi, co pewnie też ma związek z tym,

że świetnie się dogadują?

Myślę, że najważniejsze jest tworzyć razem dobre

albumy. Wyniki zawsze nas zadowalają, co sprawia, że

łatwo jest dalej współpracować, nawet jeśli nie widujemy

się ani nie rozmawiamy często.

Więzy rodzinne sprawiają, że jako basista i perkusista

rozumieją się jeszcze lepiej, czasem nawet bez

Czyli to nie przypadek, bo na "Psychomanii" też były

takie numery, jak "Witchdance" czy "Maniac Metal"

w stylu Motörhead - świadomie więc idziecie w tym

kierunku, łącząc tradycyjny metal z thrashem?

Tak, w zupełności. Dla mnie nie wystarczyło być kolejnym,

młodym zespołem grającym thrash metal. Staramy

się wyróżnić. Nie wiem, czy nam to wychodzi, ale

staramy się. Wydaje mi się, że to już odróżnia nas od

tych wszystkich nastoletnich trasherów. Nie żebym ich

krytykował, tylko analizuję co widzę.

Sporo melodii mamy też w solówkach, brzmiących

tak, jakbyście nagrywali je na żywo, szczególnie w

tych gitarowych pojedynkach, jak np. w "Echnaton",

lubicie też chyba grać unisono?

Uwielbiam instrumentalne sekcje w atmosferycznych

metalowych utworach, oraz klimatyczne barwy, takie

jak w podanym przez ciebie przykładzie. W "Echnaton"

dodaliśmy egipski klimat do riffów i solówek.

Wasze utwory trwają zwykle niewiele ponad trzy

minuty, czasem nawet mniej, jak surowy, szaleńczy

"Paranoia", bywają czasem dłuższe w granicach pięciu

minut, ale tym razem przekroczyliście chyba

wszelkie granice, nagrywając ponad 10-minutowy

"Final Courtains".

Na następnym albumie znajdzie się utwór o długości

prawie dwunastu minut, (śmiech). To dosyć nietypowe

dla zespołu thrashowego, żeby napisać coś na kształt

"Keeper Of The Seven Keys" i praca nad takimi utworami

była nie lada doświadczeniem.

Zamarzył się wam taki epicki, thrashowy numer na

zakończenie płyty?

Tak, myślałem o tym od kiedy byłem nastolatkiem.

Chciałem mieć taki jeden utwór na koncie i najwidoczniej

nadszedł na to czas.

To chyba znacznie większe wyzwanie niż napisanie

krótkiego, zwartego numeru?

Zajmuje to więcej czasu, ale pojedyncze partie nie różnią

się trudnością od innych utworów. Tak bym to

64

GUMO MANIACS


osobiście opisał.

Będziecie grać "Final Courtains" na żywo, czy to jednak

zbyt duże wyzwanie i skoncentrujecie się na tych

krótszych utworach?

Czasem to gramy, tak. To zależy od tego ile czasu

mamy na set albo jak duża jest scena. Działa to na

większych scenach, takich jak ta, na której graliśmy

przed Sepulturą.

"Poetry In Black", trafił niedawno na sampler

"German Thrash Metal". To pewnie dla was ogromna

satysfakcja widzieć go na jednej płycie obok "Riot

Of Violence" Kreator, "Bestial Invasion" Destruction

czy "Remember The Fallen" Sodom?

Gdyby to się stało kiedy miałem siedemnaście lat, płakałby

ze szczęścia. Nawet dziś czuję tę magię jak wtedy,

gdy poznałem te wszystkie kapele, które wciągnęły

mnie w thrash metal. To świetne uczucie.

Ale równie ważny wydaje mi się też aspekt promocyjny

tego wydanictwa, bo mamy tu też utwory młodych

zespołów takich jak wasz, a także numery grup

niegdyś znanych, a teraz wartych przypomnienia

młodym fanom, jak Paradox, Violent Force, Vendetta?

Totalnie. Są osoby, które nie słyszały o nas wcześniej,

a może poznają nas przez ten album.

A propos promocji: ruszycie w trasę z jakimś bardziej

znanym zespołem, czy też postawicie na serie weekendowych

koncertów?

Ciężko było nam cokolwiek zaplanować, ponieważ

premiera albumu była totalną porażką i najgorszym

przykładem braku profesjonalizmu jaki w życiu

widziałem, a to wszystko przez naszą wytwórnię. Ale

może z następnym albumem uda nam się więcej zorganizować.

A poza wydawaniem albumów, tak czy

inaczej, od czasu do czasu gramy koncerty. Niedawno

graliśmy z Anvil.

W Polsce tradycyjne trasy tracą powoli rację bytu,

nawet bardzo znane zespoły przestawiają się na koncerty

w cyklu piątek - niedziela. W Niemczech też

obserwujecie coś takiego, czy też ludzie idą na koncert

niezależnie od tego, czy jest we wtorek czy w

piątek?

To zależy od zespołu. Metallica zawsze będzie wyprzedana

w Niemczech, nawet we wtorek. A mniejsze

zespoły grają pełne trasy koncertowe, a inni w weekendy.

Ciężko mi stwierdzić.

A jak wygląda sytuacja zespołu takiego jak Gumo

Maniacs w kontekście większych festiwali - macie

szansę zagrać na naprawdę dużych imprezach, czy

też jeszcze jesteście zbyt mali dla ich organizatorów?

Ponieważ Golden Core zawaliło sprawę, zbyt mało

osób wie, że album został już wydany. Na przykład,

Rock Hard i Metal Hammer nie dostały nawet kopii

albumu, a my musieliśmy wysłać im egzemplarz osobiście,

kiedy dowiedzieliśmy się co jest grane. Ale było

już za późno. Te czasopisma nie są zainteresowane recenzowaniem

i rozmawianiem o albumach sprzed ośmiu

miesięcy. Ale bez uwagi wielkich mediów nie jesteśmy

wystarczająco interesujący dla organizatorów festiwali.

Udałoby się, gdyby ZYX/Golden Core wywiązały

się z obietnic sporządzonych w umowie.

Czyli wciąż macie przed sobą kolejne cele, które motywują

was do jeszcze bardziej wytężonej pracy i

popularyzowania zespołu?

Cel jest ten sam, co na początku - sworzyć zespół oraz

albumy, których fanami sami będziemy.

Kto wie, jeśli będziecie to czynić tak dobrze jak dotąd,

to może za 15-20 lat kolejną część "German

Thrash Metal" otworzy właśnie wasz utwór? Tego

wam życzę i dziękuję za rozmowę!

Wielkie dzięki za wsparcie!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

GumoManiacs - Priest Of Lucifer / Psychomania /

Out Of Disorder

2009 Blower / 2010 Blower / 2014 Golden Core

Ekipa z Bawarii pod wodzą gitarzysty i

wokalisty Daniela "Gumo" Reissa gra od siedmiu lat,

zaś po nieodzownym dla prawidłowego rozwoju każdej

formacji etapie demówkowym zaatakowała w roku

2009 debiutanckim "Priest Of Lucifer". I tak jak

Mötley Crüe sławili niegdyś wdzięki płci pięknej w

"Girls, Girls, Girls", tak Niemcy mogliby spokojnie

nagrać utwór zatytułowany "Thrash, Thrash, Thrash".

To właśnie on rajcuje ich w metalu najbardziej i trzeba

przyznać, że w tej istnej powodzi nijakich i totalnie

wtórnych zespołów GumoManiacs mają w sobie to

nieuchwytne, trudne do zdefiniowania "coś". Zgrabnie

łączą więc wpływy zarówno amerykańskiej jak i rodzimej

szkoły thrashu, dodając do tego spore umiejętności,

potencjał kompozytorski, mnóstwo entuzjazmu i

energii. Kompozycje są zwykle krótkie (3-4 minuty),

zwarte, dynamiczne i surowo brzmiące. Słychać w nich

zadziorość wczesnego Slayera czy Destruction

("Hasta La Vista", "Invert The Cross"), mamy kojarzący

się z Kreator "Thor" oraz więcej groove w "Logarithm".

Momentami nabiera to wszystko intensywności wczesnego

death metalu w stylu np. Possessed ("Sons Of

Satan") albo bardziej brutalnego, intensywnego thrashu

spod znaku Dark Angel ("Ashes To Ashes").

Na wydanym rok później drugim albumie

"Psychomania" GumoManiacs dopracoali to i owo,

nie rezygnując jednak ze swych sprawdzonych patentów.

Jest więc równie ostro jak na "jedynce" ("Circles In

Darkness", "Nation Of Evil"), ale pojawia się też więcej

melodii, słyszalnych zwłaszcza w gitarowych solówkach,

są solowe wejścia basu, jak w "Fallen Angels", a

nad thrashowym rdzeniem całości unosi się nekiedy

klasycznie heavy metalowy duch, na którym bardzo

zyskuje "Witchdance". Tylko ciekawostką, ale fajnie

urozmaicającą całość materiału jest finałowy "Maniac

Metal", czyli Motörhead podrasowany nieco na thrashową

modłę.

Trzeci album zespół przygotowywał niemal

cztery lata, ale było warto poczekać, bo "Out Of

Disorder" to zdecydowanie najlepszy krążek w jego

dyskografii. Test trzeciej płyty Niemcy zdali tu z

wyróżnieniem, ciekawe, czy przełoży się to na odpowiednią

sprzedaż i wzrost popularności Gumo

Maniacs. Wciąż łoją ostro, wściekle i bezkompromisowo

("Exhausted Heart", "Paranoia", utwór tytułowy),

dbają też jednak o zróżnicowanie poszczególnych

kompozycji (miarowy "Poetry In Black" z

przyspieszeniami, mroczne zwolnienie w "Echnaton").

Z kolei "John Rambo" to znowu bardziej tradycyjny,

archetypowy dla lat 80-tych metal, ale jeszcze dalej

muzycy poszli w finałowym, trwajacym ponad 10

minut "Final Courtains". Tu mamy już do czynienia z

tzw. wyższą szkołą jazdy i zarazem dowodem na to, że

GumoManiacs to już w pełni świadomi i ukształotowani

artyści, bo takie numery wychodzą tylko spod

palców najlepszych.

"Priest Of Lucifer": (4,5); "Psychomania": (5); "Out

Of Disorder": (5,5)

Wojciech Chamryk

GUMO MANIACS

65


Wrestling i wilki, czyli co nieco o Hammerlord

Hammerlord to zespół utworzony z inicjatywy z perkusisty Adama Mitchell'a i gitarzysty

Ty Scott'a w 2007 roku w Kansas. Wkrótce do zespołu dołączył wokalista Stevie Cruz,

gitarzysta J.P. Gaughan i basista Terry Taylor. Mają za sobą trzy albumy, "Hammerlord", "Wolves

At War's End" i "We Live" oraz nadciągający kolejny. Mam przyjemność przeprowadzić wywiad z

założycielem Hammerlorda, Ty Scott'em.

HMP: Dzień Dobry. Hammerlord to band, który jest

mało znany w Polsce. Możecie pokrótce przybliżyć

sylwetkę zespołu?

Ty Scott: Hammerlord gra szybką, metalową muzykę,

która jest zbliżona do thrashu niż do czegokolwiek

innego. Lubimy ekstremalny styl grania na gitarze

i perkusji i staramy się dostarczać muzykę, która jest

zarówno ciężka jak i techniczna. Codziennie gramy dużą

ilość solówek i ćwiczymy by stawać się coraz lepszymi.

Kto wpadł na pomysł aby przemieszać tematykę

heavy metalu z brutalnością i dosadnością thrash

metalu?

Stevie Cruz jest naszym wokalistą i to głównie jego

zasługa, że nasze teksty są głównie oparte o temat

heavy metalu. Myślę że ten pomysł nasunęły nam takie

klasyki thrashu jak "Rattlehead" (Megadeth) i

"Whiplash" (Metallica).

W waszych kompozycjach można sporo odnaleźć inspiracji

europejskim thrashem, takim jak Coroner,

Destruction, Sodom, itd. Czy to oznacza, że bardziej

cenicie europejską scenę od amerykańskiej?

Każdy z nas zapewne inaczej by odpowiedział na to samo

pytanie. Ja osobiście uwielbiam Kreator oraz Destruction

i czuję się przez te oba zespoły zainspirowany,

chociaż moją pierwszą miłością były zespoły z

Zachodniego Wybrzeża (West Coast). Adam swoją

grą perkusyjną wchodzi w styl death metal. Łącząc jego

szybką, podwójną stopę plus mój styl, gitarzystę wychowanego

na amerykańskim thrashu dostajemy dość

europejski styl naszego zespołu.

Wasze brzmienie jest klarowne, a zarazem mocne i

ostre. To wasze naturalne brzmienie, czy też wynik

pracy na próbach i w studio?

Myślę, że to nasz naturalny dźwięk, jednakże to zajmuje

sporo czasu na próbach aby doszlifować swój styl.

Nowy album będzie ostrzejszy niż nasze wcześniejsze

dokonania. Adam jest fantastycznym perkusistą,

wszystko robi za jednym, bądź za dwoma podejściami.

Myślę że wypadniemy dobrze na żywo, jak zwykle zresztą!

W "Tombstone Piledriver" - utworze z drugiego krążka

- wspominacie o zmarłym menedżerze zawodników

wrestlingu, Williamie Alvinie Moody (Paul

Bearer), możecie opowiedzieć co nieco o nim i o waszym

zainteresowaniu tym sportem?

Stevie kocha wrestling, sam też lubiłem tą dziedzinę

sportu za dzieciaka. Paul Bearer jest prawdopodobnie

moją ulubioną postacią w tej dziedzinie, był taki nietuzinkowy!

Na "We Live" zamieściliście odświeżoną wersje

utworu "Thunderers". Czy w przyszłości będziecie

sięgać po inne kawałki z waszej przeszłości?

Być może będzie więcej odświeżonych wersji naszych

starych wałków z pierwszego albumu w przyszłości -

możliwe że będą bonusami na płycie. Naprawdę lubimy

to brzmienie, które otrzymaliśmy na nowym albumie,

chętnie usłyszymy stare utwory w odświeżonym

brzmieniu. Musimy teraz wybrać teraz piosenkę, którą

odświeżymy. Zapewne będzie to "Dweller On the

Treshhold".

A nie chodzi wam po głowie pomysł zagrania jakiegoś

covera?

Bardzo rzadko gramy covery, powiedziałbym że prawie

w ogóle. W końcu mamy pięciu członków w zespole,

więc zapewne musielibyśmy zagrać pięć utworów.

Osobiście wziąłbym Judas Priest, Adam pewnie Morbid

Angel a J.P. scoverowałby Death.

Okładki m.in. "Hammerlord" i "Wolves at War's

Foto: Hammerlord

End" zostały zaprojektowane przez Justina Osbourna

z Slasher Design, co skłoniło was do wybrania tej

osoby do wykonania tychże okładek?

Justin jest lokalnym artystą, a my pokochaliśmy jego

styl. Wpadł na parę pomysłów - i tak zrodził się ten

styl fantasy naszych okładek.

Jesteście fanami wilków? Skąd to zainteresowanie

tymi zwierzętami i jak ono wpłynęło na waszą twórczość?

W zasadzie ciężko mi powiedzieć. Stevie wyszedł z

tekstem utworu "Wolves at War's End". Osobiście uważam

się za samotnego wilka, ponieważ dużo czasu spędzam

sam, ćwicząc na gitarze.

Na okładkach dwóch pierwszych albumów są ukazane

wilki i kobiety, natomiast na "We Live" jest ręka

z mieczem wyrastająca z ziemi. Skąd to odejście od

pewnej symboliki przyjętej na początku waszej kariery?

No cóż, zdecydowaliśmy się na coś nowego na EP, coś

co odbiegało od stylu fantasy. Spisaliśmy się najlepiej

jak mogliśmy na tamtą chwilę. I ostatecznie nadal nie

wiem czy ten styl pasuje do nas najlepiej, jednak lubię

muzykę na tym albumie i sądzę że ten album jest

najlepszą rzeczą jaką do tej pory zrobiliśmy.

Czym się inspirujecie tworząc waszą muzykę?

Kocham wszystko, od thrashu przez muzykę gitarową

aż po Bacha. Adam lubi grę perkusyjną Paul'a Bostaph'a

i Pete'a Sandoval'a oraz europejski doom i polski

death metal. J.P. uwielbia Opeth i viking metal.

Między innymi tym się inspirujemy. Gdy piszę partię,

to staram się ją pisać, zamiast ją ciągle analizować.

Część naszych utworów została stworzona z partii,

które napisaliśmy w domu, a część powstała podczas

naszych prób.

Dość często koncertujecie, marzy się wam aby grać

częściej? Udaje się wam zagrać poza waszym stanem?

Graliśmy głównie w Kansas i Missouri, chociaż mieliśmy

koncerty także poza naszymi rodzinnymi regionami.

Chcemy zagrać poza USA, być może już z setem z

naszego nowego albumu. Chętnie zagralibyśmy po drugiej

stronie oceanu, jeśli będziemy mieli do tego dobrą

okazje.

Z której płyty najchętniej gracie wałki na koncertach?

Zazwyczaj chcemy zapełnić set nowymi utworami.

Obecnie z tego co gramy na koncertach to w 3/4 nowe

utwory i kompozycje z EPki "We Live", wraz z paroma

starymi wałkami. Uważam że z każdą płytą stajemy się

coraz lepsi..

Supportowaliście Exodus, jak wrażenia po koncercie?

Dwukrotnie dzieliliśmy deski sceny z Exodus i jesteśmy

wdzięczni im z tego powodu. Były to wspaniałe

koncerty z niesamowitą dozą energii. Czułem się niesamowicie.

Mam niebywały szacunek do Gary'ego Holt'a.

Co sądzicie na temat ich najnowszej płyty "Blood In,

Blood Out"? Jesteście fanami ich starej czy tej nowszej

twórczości?

Dorastałem z albumami "Bonded By Blood" i "Fabulous

Disaster", więc ten zespół zawsze miał specjalne

miejsce u mnie. Nadal przywołują tamte wspomnienia,

a obecnie zachwycam się "Blood in Blood Out", ich

nowe utwory są naprawdę zajebiste na żywo. Jestem

zadowolony z tego, że Kirk Hammet wreszcie z nim

nagrał coś. Ten album ma parę świetnych riffów i solówek.

Z jakimi innymi znanymi zespołami udało się wam

zagrać?

Mieliśmy szczęście grać z zespołami Testament i

Danzig, oraz nawet występować na dużych, plenerowych

wydarzeniach wraz z Alice Cooper'em, Rob

Zombie czy Marylin Manson'em. To było świetne.

Co sądzicie na temat kondycji klasycznego metalu w

Kansas? Jakie zespoły są warte polecenia?

Manilla Road to świetny zespół epic metal'owy z Wichity.

Poza tym, nie znam zbyt wielu zespołów, które

tworzą coś, co możemy uznać za "klasyczny metal".

Natomiast jest tutaj więcej death metalu niż jakiegokolwiek

innego podgatunku metalu.

Jak oceniacie scenę tradycyjnego heavy metalu w

USA?

Nie mam aż takich informacji o tym co się dzieje na

tradycyjnej scenie. Jest parę zespołów takich jak wcześniej

wspomniane Manilla Road, która podtrzymuje

ogień metalu przez dekady, aczkolwiek nie jestem zaznajomiony

z ich najnowszymi dokonaniami. Poza tym,

wygląda na to, że jesteśmy obecnie w fazie postmodernistycznego

metalu, gdzie jest strasznie wiele albumów,

które do mnie nie trafiają.

Rozpoczęliście pracę nad waszym kolejnym studyjnym

albumem. Czego możemy spodziewać się po

nim? Czy będzie on w stylu, do którego przyzwyczaiły

nas wcześniejsze albumy?

Powiedzielibyśmy że będzie szybszy, wolniejszy oraz

będzie posiadał więcej utworów o średnim tempie niż

poprzednie albumy, (śmiech)... Uważam że będzie ostrzejszy

i o wiele bardziej agresywny niż EPka. Jesteśmy

dumni z nowych kawałków i nie możemy się doczekać

aby je zaprezentować publiczności.

Kiedy i kto wyda wasz nowy album? "We Live" wydaliście

sami, czy oznacza to, że będziecie promować

się na własną rękę?

To kto wyda nasz album stoi pod znakiem zapytania.

Natomiast płyta powinna się ukazać tego lata.

Jak myślicie, macie na tyle silę przebicia, żeby zainteresować

sobą jakieś znaczące metalowe wytwórnie

i w ten sposób trafić do Europy?

Staramy się jak możemy najlepiej, by dotrzeć do Europy.

Nasze nowe utwory są dużym krokiem naprzód

od strony dźwiękowej, sądzę że są także solidne ze

strony kompozycyjnej, mam więc nadzieje że uda nam

się rozpowszechnić nasze dzieło!

Dziękuje za poświęcony nam czas i proszę o parę

słów dla polskich fanów.

Przedłużajcie dzieło metalu w Polsce. Wasze zespoły

deathmetalowe rządzą! Nie mogę się doczekać kolejnych

albumów z Polski.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

66

HAMMERLORD


Hammerlord - Hammerlord

2008 Init

Hammerlord jest formacją dość młodą, która do świata

muzyki ciężkiej weszła w roku 2008, wydając swój

debiut. "Hammerlord" jest swoistym połączeniem stylistyki

heavy metalu ("Metalization" chociażby) z dosadnością

thrash metalu oraz odchyłami zmierzającymi

do black'owego ciężaru (m.in. "Sick Like Our Crimes").

Zaczyna się zagrzewającym do boju riffem i wezwaniem

do headbangowania, tak wprowadza nas "Metalization".

Zanim album wybrzmi do końca, następuje

kolejnych siedem wałków i popis perkusyjny. Chłopaki

z Hammerlord wiedzą co chcą tworzyć i dążą do tego

konsekwentnie, wplatając niuanse do kolejnych utworów,

które komponują. Ma być ostro, ma być thrashowo,

ma wzywać do destrukcji. Czasami są także

przerwy od szaleńczego pędu w postaci wolniejszych

motywów. Gitary brzmią swoistym basem, z ostrością

i pewnym szaleństwem w solówkach (chociażby kaczka

w "Shut Your Eyes"). Bas jest prawie niezauważalny,

jak igła w stogu siania. Perkusja dotrzymuje towarzystwa

gitarom. Gitary i wokal wiodą prym w donośności.

W barwie głosu wokalisty słyszymy swoistą manierę

Angelrippera, tylko że z znacznie ostrzejszą chrypą

(m.in. "Thunderers"). W tej kwestii nie będzie znaczących

odstępstw od reguły, poza utworami "Thunderers",

"Sick Like Our Crimes" czy "Dweller on the Threshold",

gdzie występują dodatkowe wokale. Brzmienie

jest lekko przytłumione. Warstwa instrumentalna jest

porządna, są ostre nawały perkusji i cięte riffy, mające

odpowiednią dozę "groove" ("Lordess"), a czasami nawet

swoistą naleciałość starych tuzów, takich jak Coroner,

Destruction i Sodom ("Thunderers" czy "Dead

City Radio"). Zespół pozwolił sobie także zaimplementować

instrumentalny w(y)stęp perkusji w "Fortress"

przed "Lordess". Album jest swoistą młócką miażdżącą

na swojej drodze wszelkie przeciwności za pomocą

ostrych riffów, druzgocącej gry perkusji oraz ryjących

się w czerep emocjonalnych solówek gitarowych. Niestety

efekt lekko niweczy dość klimatyczny, acz średni

i jednostajny głos wokalisty (choć ogólnie pasuje do

całości). Jest dobrze, chociaż nie jest to album specjalnie

odkrywczy. (4,4)

Hammerlord - Wolves at War's End

2010 Init

"Wolves at War's End" to drugi album studyjny

Hammerlorda. Chłopaki na tym albumie tworzą swój

własny styl, młócąc ciężkie i ostre wałki na swój sposób.

Na albumie jest dziewięć utworów trwających 40

minut. Czas ten jest niczym swoista przerwa na agresywny,

zajadły i współczesny thrash, acz odwołujący się

do sprawdzonych chwytów, oraz obracający się wokół

heavy metalu. "Wolves at War's End" zawiera w sobie

riffy w stylu nowszego Sodom i Destruction. Brzmienie

wokalisty, w niektórych momentach, też może kojarzyć

się z Angelripperem. Z tych nowszych albumów

Sodom, np. "Storm The Castle", "Tombstone Piledriver"

i "The Anomaly Rue". Stevie Cruz ma swoją

manierę, którą można polubić, bądź też znienawidzić.

Jednakże wydaje mi się, że pasuje do muzyki, którą

tworzy Hammerlord. Instrumentalnie nie można wiele

zarzucić kapeli, być może to, że perkusja nazbyt

młóci tą stopą w "Tombstone Piledriver". Gitary i wokal

są z przodu choć w ich tle ciągle młóci perkusja. Bas

ciągle jest w cieniu pozostałych instrumentów. Brzmienie

gitar jest mocarne, w solówkach czasami potrafi leciutko

ukazać swoją szklistość ("Demon Fever"). Riffy

są zagrane z odpowiednią werwą i precyzją, czasami

także z manierą zaczerpniętą z groove. Od debiutu

"Wolves at War's End" różni się brzemieniem, które

jest wyraźniejsze, z większą dominacją perkusji w trakcie

grania solówek (m.in. "Creating Destruction") oraz

brakiem kompozycji instrumentalnej. Natomiast podobne

są upalone solówki i agresywne riffy oraz maniera

wokalu. Moim ulubionym utworem z tej płyty

jest "Cloud Spitter". Jednak ogółem wszystkie reprezentują

podobny, porządny poziom. "Wolves at War's

End" to album ostry niczym kły młodego wilka. Do

polecenia wszystkim fanom nowoczesnego, agresywnego

thrashu. W moim odczuciu (4,3)

Hammerlord - We Live

2013 Self-Released

W 2013 powstaje "We Live", EPka zawierająca cztery

świeże utwory i nową wersję kawałka "Thunderers",

który znamy z debiutu "Hammerlord". Materiał ten to

skondensowana dawka przemocy naszpikowana ostrymi

riffami, melodyjnymi, lekko pokręconych solówkami,

uzupełniona perkusyjnym młóceniem i lekkim posmakiem

basu. Brzmienie gitar jest mięsiste, ma swoisty

klimat, który znamy z wcześniejszych płyt. W tytułowym

utworze można usłyszeć także m.in. vibrato

flażoletów i kaczkę. W "Giant Size Man Thing" usłyszymy

emocjonalny motyw. Perkusja nadal młóci, nie

biorąc jeńców, a bas nadal działa w oddali. Wokalista

śpiewa tak jak na działalność Hammerlorda przystało,

ma dość skrzekliwy głos, kojarzący się czasami z

black metalem. Nowa wersja "Thunderers" od swojej

poprzedniczki z debiutu różni się głównie tym, że jest

krótsza. Muzycy zrezygnowali z długiego wstępu, zagrali

kawałek dosadniej oraz dodali swoisty motyw, w

którym wokalista wypowiada monosylaby, co przypomina

mi plemienne wezwanie do walki. EPka jest koncentratem

działalności Hammerlorda. Jest to ostry,

agresywny materiał. Jeśli ktoś chce mieć przekrój tego,

do czego jest zdolna ta amerykańska formacja to powinien

przesłuchać "We Live". (4,3)

Steel Prophecy


Pär-Olof Persson: Uważam, że to była wspaniała okazja

do nagrania i wydania albumu. Jestem dumny z wyniku,

dla mnie już to jest dużym sukcesem.

W naszym świecie połączenie Bathory i Blind Guardian jest wysoce prawdopodobne

Carnal Agony to młody zespół ze Szwecji, tworzący muzykę z pogranicza thrashu

i power metalu. W listopadzie 2014r. wydaje swój debiutancki album "Preludes & Nocturnes",

który został poprzedzony trzema demami. Debiut został nagrany wraz ze znanym perkusistą,

Uli Kusch'em, który zagrał m.in na albumach Mekong Delta i Holy Moses. Przeczytajmy

co chłopaki mają do powiedzenia nam o zespole, wydawcy i o utworach z albumu.

HMP: Carnal Agony nie jest zbytnio znany w Polsce,

więc zacznijmy od standartowego pytania: jak

powstał Carnal Agony?

Mathias Wallin: Wydaje mi się, że zaczęliśmy tak jak

większość zespołów, tj. grupka przyjaciół, która się

spotyka i gra covery. Po jakimś czasie stało się to z deczka

nudne, więc zaczęliśmy tworzyć własne riffy, które

zaczynały formować się w piosenki. Po kilku zmianach

osobowych tak o to jesteśmy na etapie naszego

debiutu.

Pär-Olof Persson: Kiedy zadzwonił do mnie Mathias

z propozycją, że chcą wziąć mnie do zespołu, minęło

trochę czasu odkąd ostatni raz grałem na gitarze.

Oczywiście byłem zainteresowany i powoli wróciłem

do gry. Jak do tej pory jest to świetne doświadczenie i

mam nadzieje, że jeszcze dużo przede mną.

Czy możecie bliżej scharakteryzować muzykę tworzoną

przez wasz zespół?

Mathias Wallin: Nasza muzyka jest oparta na mocnej

melodii bądź rytmie. Ludziom, którzy nie znają się na

muzyce metalowej mówię, że jest to mix Metallica i

Iron Maiden, chociaż prawdę mówiąc, jestem bardziej

przekonany do innych zespołów, chociażby thrashu takiego

jak Testament czy Exodus i do melodii z death

metalu z Gothenburga, takiego jak In Flames czy Dark

Tranquillity (mówię oczywiście o ich dokonaniach

z lat 90-tych). Również wokale oddalają nas od "typowego

brzmienia", chociażby ten basowy śpiew Davida

zahaczający o growl.

Pär-Olof Persson: Powiedziałbym że to mix heavy/power/thrash

metalu, połączony z mocnym pierdolnięciem

wkurzonego wokalu.

Roger Andersson: Carnal Agony może być opisany,

jako zespół, który gra muzykę, z którą czuje się dobrze.

Część osób może mieć mniemanie, że ta muzyka nie

jest w tym samym gatunku, szufladce, co jest spowodowane

tym, że słuchamy wielu, różnych zespołów, dlatego

nasze utwory brzmią inaczej od innych. Kolejnym

powodem są różne wpływy, historie i doświadczenia

członków związane z muzyką.

Czym się inspirowaliście tworząc muzykę?

Mathias Wallin: Słuchamy dużo muzyki metalowej.

Naszym celem podczas pisania muzyki nie jest ograniczanie

się do jednego, specyficznego gatunku metalu,

lecz branie z każdego gatunku, to co jest w nim najlepsze

i połączenie tego, aby stworzyć coś lepszego. W

naszym świecie połączenie Bathory i Blind Guardian

jest wysoce prawdopodobne. Przechodząc do tworzenia

warstwy lirycznej, bardzo dużo czytam i mam tendencje

do pisania o rzeczach, które w mojej opinii powinny

dotrzeć do szerokiego grona. Coś w stylu stworzenia

utworów takich jak "Rebellion" i "Rebel's Lament",

opartych na poemacie Johna Miltona, "Paradise

Lost". Jest to naprawdę dobra historia, idealnie

nadawała by się na cały album, jednak nie jestem pewny

co do pomysłu stworzenia concept albumu. Mogłoby

to być troszkę ograniczające od strony nastrojowej

albumu.

Roger Andersson: Na mnie wpływ ma muzyka z różnych

stylów i gatunków, jednakże korzeniami jestem w

szwedzkiej muzyce folkowej. Moje inspiracje realizowane

w Carnal Agony poprzez grę na istrumencie to

chociażby Slayer, Iron Maiden i The Haunted. Myślę,

że mieszając folklor, thrash i heavy metal tworzę

Foto: Carnal Agony

swój własny styl gry.

Pär-Olof Persson: Kiedy tworzę solówki największy

wpływ mają na mnie styl gry Adriana Smith'a i Dave

Murray'a. Dorzucam do tego parę odniesień do szwedzkiego

folkloru i gotowe, otrzymujemy świetną solówkę.

Zapatruje się także na dokonania Johna Petrucciego.

Oraz inspiruje się grą Roy Z z solowych albumów

Bruce Dickinson'a.

Jaki mieliście pomysł na "Preludes and Nocturnes"?

Czy wszystko z waszych założeń udało się wam zrealizować?

Mathias Wallin: Mieliśmy, a właściwie mamy plan,

aby docierać to największej rzeszy ludzi. Ludzie mają

prawo do tworzenia swoich własnych opinii o nas, czy

jesteśmy świetni bądź wprost przeciwnie, do dupy.

Obecnie jest wyzwaniem, to by przebić się swoją własną

muzyką przez dziesiątki innych, świetnych aktów,

granych codziennie na światowej scenie metalowej.

Niestety, nie możemy powiedzieć, że jesteśmy w pełni

usatysfakcjonowani z wyników sprzedaży czy odsłuchań,

jednakże mamy nadzieje, że będzie lepiej, mając

na względzie jakość naszej twórczości. Chcielibyśmy

także dać parę występów w celu promocji albumu.

Wasz debiut powstał przy współpracy z Uli Kusch'em,

człowiekem odpowiedzialnym m.in za perkusję

na albumach Helloween, Gamma Ray a także

Holy Moses i Mekong Delta. Jak doszło do tego, że

Uli zagrał partie perkusji na waszym albumie? Jak

przebiegała owa współpraca?

Mathias Wallin: Uli jest prawdziwym profesjonalistą.

Nawet jeśli obecnie jest bardziej związany z grą w power

metalowych Masterplan i Helloween, to jednak

perfekcyjnie zagrał odbiegające od tej stylistyki, mocniejsze

i szybsze kawałki. Myślę, że gra tego materiału

sprawiła mu radość, od czasów grania w Mekong Delta

i Holy Moses. Uważam, że odwalił kawał dobrej roboty

na tym albumie. Nie tylko zagrał partie na najwyższym

poziomie, ale także podsunął parę dobrych

pomysłów na utwory. Uli nie jest tylko świetnym perkusistą,

jest także świetny w tworzeniu piosenek. No i

także jest dobry do wspólnego picia.

Pär-Olof Persson: Krótko mówiąc, był wspaniały. Oprócz

wielu pokładów talentu jest także skromny. Zafascynował

na także tym, że podczas rozkładania swoich

bębnów przykładał wagę także do naszego brzmienia.

Naprawdę bardzo inspirującym jest pracować z tak

utalentowany muzykiem.

Tak poza tym, jak radzicie sobie bez stałego perkusisty?

Przed nagraniem "Preludes and Nocturnes" za

grę na bębnach odpowidał Roger. Czemu nadal nie

bębni na perkusji?

Mathias Wallin: Jest ciężko na próbach, jednakże dajemy

sobie radę za pomocą ścieżek perkusyjnych z albumu.

No i Uli postanowił zagrać z nami parę koncertów,

oraz nagrać ścieżki na kolejny album, co mam na

uwadze tworząc nowy materiał, tak by w pełni wykorzystywał

jego umiejętności. Niestety dalej tęsknie za

tymi jam sessions, w których mieliśmy perkusistę podczas

prób, był to czas gdzie powstało nowych motywów

i pomysłów. No cóż, musimy działać z tym co

obecnie mamy, rozszerzając naszą działalność na całą

Szwecję i Norwegię. Kiedy zaczynaliśmy to Roger był

jedyną osobą która nadawała się na perkusistę, był jedyną

osobą, która potrafiła utrzymać stały rytm,

(śmiech). Jednakże, Roger jest dobrym muzykiem

więc szybko stał się dobrym perkusistą, co zdało na jakiś

czas egzamin. Następnie nasz pierwotny basista

rozstał się z nami z powodu studiów, to Roger położył

pałeczki i przejął bas, od tego czasu jest to jego główny

instrument. Co jest świetne, zważając na to, że jest najlepszym

muzykiem w zespole, nasza muzyka nabrała

nowego wymiaru przez jego instrument, który żyje

własnym życiem zamiast tylko naśladować gitary.

Pär-Olof Persson: No cóż, perkusja nie jest podstawowym

instrumentem Rogera, więc kiedy mieliśmy możliwość

współpracy z Uli'm Kusch'em, to był prosty

wybór, pozwolić Panu Kusch'owi wznieść ścieżkę perkusyjną

na najwyższy poziom. Problem jest taki, że nie

mamy stałego perkusisty, zapewne będziemy go musieli

rozwiązać poprzez znalezienie nowego członka zespołu

na to miejsce.

Roger Andersson: Trudno jest grać na próbach i koncertach

bez perkusisty, jednak wciąż możemy pisać i

tworzyć muzykę. A z naszymi umiejętnościami w zespole

potrafimy znaleźć pomysł na perkusję. Obecnie

czuje się bardziej wygodnie grając na basie bądź innym

instrumencie stricte opartym na melodii. Dla mnie to

zbyt dużo pracy, by stać się dobrym perkusistą, więc

staramy się znaleźć innego perkusistę.

Płytę nagrywaliście w Studio Seven z producentem

Ronny Milianowicz. Czy Ronny okazał się pomocny

w czasie pracy w studio? Jak przebiegało nagrywanie

utworów na płytę?

Mathias Wallin: Ronny stał się dla nas niczym kolejny

członek zespołu w czasie naszego pobytu w studio.

Mieliśmy naprawdę wymagający materiał do nagrania,

wątpię żeby to było możliwe bez jego pomocy. Ronny

jest bardzo dokładny i profesjonalny, wycisnął z nas

ostatnie poty podczas nagrywania. Jest człowiekiem

który nie pozwala na jakiekolwiek najdrobniejsze błędy.

Miał także mnóstwo wkładu w tworzeniu struktury

utworów i harmonii, co pozwoliło naszym utworom

zabłysnąć nowym brzmieniem. Nauczyliśmy się od

niego masę rzeczy. Mamy nadzieje zrobić kolejny album

przy współpracy z nim.

Pär-Olof Persson: Pozwolę sobie powiedzieć to co

wcześniej przy Uli'm. Ronny był wspaniały. Dał nam

masę wskazówek jak dopieścić utwory na albumie. Co

więcej, jego chęć pracy jest ponad normę. Jest jak ma-

68

CARNAL AGONY


szyna, która startuje co ranek i działa na pełnych obrotach

do późnych godzin wieczornych. Słownikowy

przykład profesjonalisty, byliśmy bardzo zadowoleni z

tego, że mogliśmy z nim pracować.

Okładka debiutu idealnie pasuje do albumu, przeplata

mrok, swoisty pesymizm z tematyką fantasy. Kto

zaprojektował okładkę "Preludes and Nocturnes"?

Mathias Wallin: Okładka "Preludes and Nocturnes"

została zaprojektowana i narysowana przez Elsę Bergström,

bardzo utalentowaną artystkę i naszą znajomą.

Posłuchała muzyki, przeczytała tekst i wpadła na ten

genialny pomysł okładki w dosłownie parę chwil. To

jest wspaniałe, że ktoś dostrzegł i docenił jej robotę,

mam nadzieje, że zyska więky rozgłos jako artystka.

Pär-Olof Persson: Została narysowana przez Elsę

Bergström, artystkę, która jest obdarzona niezwykłym

talentem.

Roger Andersson: Okładka została stworzona przez

Elsę Bergström, która jest także genialną tauażystką

w Port Royal Tattoo w Szwecji. Zrobiła lwią część

grafik Carnal Agony.

Na debiucie jest m.in utwór o obozie nad jeziorem

Crystal Lake znanym z filmu "Piątek 13-tego", czy na

kolejnych albumach będą utwory inspirowane filmami

grozy?

Mathias Wallin: "Piątek 13-tego" jest moim ulubionym

filmem, jest także idealnym tematem na piosenkę

inspirowaną tematyku horroru. Być może więcej

będzie takiego materiału, zależy gdzie mnie muzyka

poniesie. Bo kto nie kocha krwi i flaków?

Powołujecie się na wplywy Howard'a Philip'a Lovecraft'a,

które jego dzieło jest waszą ulubioną pozycją

i dlaczego? Jak jego twórczość wpłyneła na wasze

teksty?

Mathias Wallin: Utwór "Secrets Within The Shrine"

został oparty na opowiadaniu "Zew Cthulhu", natomiast

utwór "Sleep Waker" został oparty na noweli Edgara

Allana Poe'go "Prawdziwy opis wypadku z panem

Waldemarem". W mojej opinii dzieła obu panów

były prawdziwą podstawą nowoczesnego horroru. Poza

tym, moją ulubionym dziełem H.P.L było "W Górach

Szaleństwa", ponieważ wydaje mi się że jest najbardziej

skoncentrowane i oparte na jego wcześniejszych

dziełach, oraz jego mitologia została w pełni rozwinięta.

A osobom, które po raz pierwszy mają styczność

z dziełami H.P.L polecałbym zacząć od "Dagona",

by wejść w klimat tego mrocznego świata.

Do utworu "Rebellion" powstał teledysk. Dlaczego

wybraliście ten utwór do promocji?

Mathias Wallin: Wybieraliśmy pomiędzy "Rebellion"

i "Night Of The Werewolf", ponieważ to są zapewne

najbardziej melodyczne oraz łatwo przyswajalne

utwory. "Night Of The Werewolf" raczej by wymagało

dużych nakładów finansowych, więc uznaliśmy że "Rebellion"

się nada. Jest to utwór pasujący do wideo

przedstawiającego jeden dzień z roboty w studio. Jest

to dobry punkt wyjścia, jesteśmy zadowoleni z wyniku.

Thomas Tjäder, osoba, która robiła materiał wideo

wykonała fantastyczną robotę, pokazując nas w lepszym

świetle.

Pär-Olof Persson: Myślimy, że to chwytliwy numer z

wieloma odniesieniami do różnych stylów muzycznych,

które lubimy. No i w tym utworze nasz wokalista

naprawdę zabłysnął.

Roger Andersson: Rozmawialiśmy z Ronny'm na temat

teledysków, dał nam parę wskazówek jaki wałek

jest najlepszy do okucia go w warstwę wizualną. Carnal

Agony lubi zróżnicowanie, a w tej piosence jest

tego dużo, od przyjemnego głosu Davida na wstępie

oraz na końcu i ten ostrzejszy ton pomiędzy. Mając

także to na uwadze wybraliśmy "Rebellion" na teledysk.

Także do utworu "The Frozen Throne" zrealizowaliście

teledysk. Jest on stworzony z fragmentów materiałów

filmowych z gier Warcraft 3 i World of Warcraft.

Czy w wolnym czasie gracie w gry komputerowe?

Jeśli tak, to w jakie?

Mathias Wallin: Tak, to jest kawał dobrej roboty.

Nawet warstwa liryczna spaja się z klipami wideo. Wyobrażam

sobie jak dużo pracy musiał poświęcić autor

by stworzyć ten klip. Z ciekawostek dodam, że to był

ostatni utwór jaki napisaliśmy na "Preludes & Nocturnes".

Nie miałem pomysłu na warstwę liryczną i

motyw przewodni, kiedy grając w nocy z dziewczyną w

World Of Warcraft pomyślałem - "to jest świetna historia!".

Grałem także w Warcrafta III jak szalony za

młodu, więc jestem obcykany z światem tego uniwersum.

Nie tak jak Pär-Olof, który gra w Warcrafta III

częściej. Nie pamiętam żebym go kiedykolwiek pokonał.

Obecnie nie gram zbyt często, czasami sobie postrzelam

do ludzi w GTA bądź wtopię się w gęsty klimat

gier grozy, takich jak Amnezja: Mroczny Obłęd.

Pär-Olof Persson: Ja i Mathias graliśmy w Warcrafta

III The Frozen Throne jakiś czas temu. Była to naprawdę

dobra gra mieszająca strategię czasu rzeczywistego

i tematykę fantasy. Ten utwór to hołd dla tej gry

oraz jej fabuły. Obecnie nie mam zbyt dużo czasu na

gry komputerowe, ale jak mam okazje, to zazwyczaj

gram w Warcrafta III.

Waszą plytę wydaje Sliptrick Records. Powiedzcie

parę słów na temat tej wytwórni. Czy jesteście z tej

współpracy? Czy wydacie kolejny album w tej samej

wytwórni?

Mathias Wallin: Slipstrick jest prężnie rozwijającym

się wydawnictwem, które daje nowym artystom w tym

gatunku, takim jak my, Broken Oath czy Veonity

szansę by dotrzeć do słuchaczy ze swoją muzyką. Jesteśmy

szczęśliwi z rozmów, jakie mieliśmy z nimi,

oraz z tego co dla nas zrobili, jednak chciałbym zobaczyć

jak nasz album jest trochę agresywniej reklamowany

sposród innych dzieł. Będziemy z nimi współpracować,

choć oczywiście to zależy jakie warunki

umowy nam zaoferują.

Pär-Olof Persson: Z tym co dotychczas zrobił dla nas

Sliptrick byliśmy zadowoleni. Jesteśmy otwarci na dalszą

współpracę z tym wydawnictwem.

Jak promujecie wasz album? Chyba nie zbyt wiele

koncertujecie, macie pomysł jak to zmienić?

Mathias Wallin: Staramy się być aktywni w mediach

społecznościowych i na naszej stronie by informować

fanów o najnowszych wieściach dot. naszego zespołu.

Jednak z drugiej strony, marketing należy do wydawcy

w mojej opinii. Naprawdę chcielibyśmy wyruszyć w

drogę i zagrać na paru festiwalach. Granie na żywo w

Carnal Agony jest najlepszym sposobem by się wczuć

w zespół. Mamy ograniczone ograniczoną ilość ofert,

myślę że jest to obszar naszej współpracy nad którym

Sliptrick powinien jeszcze popracować, umawiając nas

z agencjami organizującymi koncerty itd.

Pär-Olof Persson: Największym problemem jest odległość

pomiedzy członkami zespołu, każdy jest z innego

rejonu Szwecji. Próby nie są czymś co możemy robić

dość często, musimy to wcześniej zaplanować. Staramy

się spotykać jak najczęściej, choć nie jest to łatwe, a

brak stałego perkusisty pogłebia jeszcze ten problem.

Mając to na względzie, nie możemy być zbyt wybredni

w szukaniu koncertów. Ale jak dostaniemy dobrą

ofertę oczywiście spotkamy się i będziemy ćwiczyć

dopóki nie będziemy gotowi.

Sliptrick Records skupia kilka fajnych młodych kapel,

może warto nawiązać współpracę i wspólnie przyotować

jakąś trasę po Europie?

Mathias Wallin: Absolutnie - jesteśmy za tym. Wspaniale

by było odwiedzić Polskę na takiej trasie, koncertować

dla was, szalonych fanów metalów. Mam nadzieje,

że Sliptrick wyprawi nas w trasę z paroma bardziej

rozpoznawalnymi zespołami, by przyciągnąć większą

liczbę osób.

Pär-Olof Persson: Pewnie. Tak jak mówiliśmy, jak tylko

trafi się dobra okazja będziemy gotowi.

Pytanie z innej beczki. Co sądzicie o albumie "The

Music of Erich Zann" Mekong Delty oraz co sądzicie

o obecnych dokonaniach Helloween i Mekong

Delty? Czy byliście ostatnio na koncercie któregoś z

tych zespołów?

Mathias Wallin: Uważam że "The Music of Erich

Zann" jest najlepszym albumem Mekong Delta. Naprawdę,

ten album zasługuje na większą uwagę, niż

którą dostał. Dla mnie to album, który raczej oddalił

się od dzieł niemieckiego thrashu takich jak Kreator

czy Destruction poprzez granie bardziej amerykańskiego

brzmienia. Uli zagrał tam świetnie, a inspiracje

H.P.L. wcale nie wyszły temu albumowi na złe. Co do

nowszych dziel, to jedynie poświęciłem parę chwil

nowemu wydawnictwu Helloween. Jest bardzo kompetentnie

i dobrze wykonane, jak zawsze zresztą, jednak

lekko nijakie i schematyczne w mojej skromnej

opinii. Jednak ich formuła tworzenia albumów się sprawdziła

i zapewniła im rzeszę fanów, więc jak najbardziej

im kibicuje... Co do Mekong Delta. Naprawdę

jestem pod wrażeniem ich zdolności tworzenia melodii

i tekstów. Jest progresywnie i technicznie, bez poświęcania

melodyczności. Coś jak inteligentny thrash, taki

jak Coroner, który jest, niestety, kolejnym niedocenionym

zespołem. Widziałem Helloween parę razy,

lecz w Wacken 2011 był moim ostatnim razem. Dali

dobre show, mimo kilku problemów technicznych.

Niestety nie miałem okazji posłuchać Mekong Delta

na żywo, powinni występować częściej, być może nawet

z nami jako openerem.

Pär-Olof Persson: Nie słyszałem jeszcze nowych albumów.

Miałem okazje zobaczyć parę razy Helloween

na żywo, zawsze było to zajebiste doświadczenie. Jak

najbardziej dobrze naoilwiona maszyna.

Co możecie powiedzieć o formie skandynawskiej

sceny metalowej?

Mathias Wallin: Skandynawia zawsze była czołowym

frontem na scenie metalowej i myślę, że to się nie

zmieniło i się nie zmieni. Myślę, że skandynawska muzyka

ludowa, oraz ta melancholia płynąca z życia w

zimnym i ciemnym zakątku ziemi jest dobrym fundamentem

pod muzykę, chociażby metal czy popularną.

Ponadto dużo zespołów, które były na fali w latach

dziewięćdziesiątych nadal grają dobry metal, chociaż

czasami w odświeżonym stylu. Również bardzo dużo,

nowych, dobrych zespołów powstają w każdym zakątku

Skandynawii. Nastały czasy, w których dobrze jest

być fanem metalu.

Pär-Olof Persson: Jak najbardziej żyje i nie brak mu

mocy witalnych. Jednak problemem jest to, że część

zespołów z głównego, ustawionego nurtu zabiera całą

uwagę tym nowszym zespołom ze świeżymi pomysłami

i one mają problem z wybiciem się.

Jakie albumy wydane po 2010, waszym zdaniem są

warte poznania?

Mathias Wallin: Oczywiście pytasz o albumy warte

poznania poza naszym albumem? Jest ich niesamowicie

dużo, oczywiście nie ma szans wymienić wszystkich

wartych polecenia, dlatego ograniczę się do kilku. Po

pierwsze najnowszy album Behemoth'a "The Satanist",

który zdecydowanie definiuje gatunek. Nowoczesny

black metal nie wydał dzieł lepszych od tegoż

albumu. Następnie pierwsze dwa albumy Battle Beast'a

zapewniające masę świetnej zabawy, od początku

do końca. Ostatnio bardzo często słuchałem "Iconoclast"

stworzonego przez Symphony X. Jak można

przebić tak niesamowity album? Zapewne będzie interesującym

przeżyciem usłyszeć ich nowy materiał, który

ma wyjść już w lecie. A gdybym miał polecić coś

mniej znanego to polecam szwedzkie power metalowe

Shadowquest i argetyńskie thrashowe No Guerra. Ich

album z 2010, "Ahonikenk" jest absolutnie miażdżący.

Pär-Olof Persson: Oczywiście "The Satanist". Jestem

również pod wrażeniem "Black Moon Rising" Falconer'a,

których jest zaskakująco energetyczny i wściekły.

Nie mogę się doczekać aby zobaczyć ich w tym

roku na Wacken.

Roger Andersson: Album o którym myślę w pierwszej

kolejności jako warty polecenia to "Exit Wounds" zespołu

The Haunted. Poza tym jestem niekwestionowanym

fanem metalu z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Kiedy możemy spodziewać się waszej następnej

płyty? Czy posiadacie już jakieś utwory przygotowane

na kolejny album?

Mathias Wallin: To zależy od umowy jaką zaoferuje

nam Sliptrick, bądź od propozycji innych wydawnictw.

Nie zamierzamy przestać tworzyć muzyki,

niezależnie od tego co się stanie - jest ona w naszym

krwiobiegu. Mamy już parę riffów i pomysłów przygotowanych,

i w zasadzie jak tylko skończę odpowiadać

na twoje pytania, to zaraz zabieram się za poważne

pisanie utworów. Mamy zamiar przygotować zarys

albumu do końca lata i wtedy będziemy w stanie go

udoskonalać przez zimę, by następnie go nagrać w następne

lato, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Pär-Olof Persson: Jesteśmy w fazie tworzenia. Niebawem

usłyszycie coś więcej od nas. Na razie nie

wiemy kiedy dokładnie wydamy kolejny album.

Dziękuje za czas poświęcony nam i proszę o parę

słów na koniec dla naszych czytelników.

Mathias Wallin: Polsko, drodzy czytelnicy, dziękuję

za wasze wsparcie, które okazujecie czytając ten wywiad

i słuchając naszej muzyki. Jeśli nie słyszeliście nas

jeszcze to kupcie, pobierzcie, bądź streamujcie nasz

album i poinformujcie o nim znajomych. Dajcie znać

nam co o nas sądzicie. Stay metal!

Pär-Olof Persson: Jako fani metalu jesteście najlepsi

na świecie, nic więcej nie pozostało do powiedzenia.

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

CARNAL AGONY

69


...o tym jak pozostać szalonym

przez trzydzieści lat swojej kariery

Jeden z tych zespołów, który jest jednym z najsławniejszych w swojej kategorii, który

lekkim tchem jest wymieniany wśród najbardziej wpływowych i cenionych. Dał początek europejskiemu

power metalowi. Ma na swoim koncie kultowe albumy i od trzydziestu lat trzyma

wysoki poziom. W tym roku wydał "My God Given Right", który może nie jest największym

osiągnieciem zespołu, ale wciąż pokazuje, że Helloween ma się dobrze. O współczesnych czasach

Helloween i przyszłości udało się porozmawiać z liderami grupy czyli Weikathem i Derisem.

HMP: Cześć chłopaki! Bardzo się cieszymy, że po

raz kolejny możemy was gościć w naszym kraju.

Andi Deris: Dzięki!

Na samym początku chciałbym wam pogratulować

nowego albumu. Brzmi jednocześnie nieco jak stare

Helloween, ale nadal staracie się zaskakiwać słuchaczy.

Jak to robicie, że wasze albumy są nadal tak

świetne?

Andi Deris: Nie ma na to żadnej formuły. Dobre jest

to, że Weiki komponuje, Markus niespodziewanie kilka

lat temu też zaczął. Sascha dołączył do zespołu jakieś

dziesięć lat temu, od tamtej pory mamy nowego

twórcę w zespole. Ja też piszę. Czyli mamy czterech

ludzi, którzy komponują. Automatycznie mamy więcej

kawałków, pomysłów na stole. Przy tym albumie było

ich jakieś czterdzieści. Jest to więc ogromny luksus.

Wybieramy nasze ulubione utwory, robimy to z nadzieją,

że każdy z nas jest fanem pracy innych członków

grupy, w końcu pracujemy jako zespół. Nie ma

więc za tym żadnej sekretnej formuły. A jeżeli już jakaś

jest, to chodzi w niej jedynie o to, żeby dobrze się bawić.

Kiedy nagrywacie nowy materiał odczuwacie presję

powodującą przerażenie lub macie inne podobne doznania?

Michael Weikath: Nigdy nie odczuwam strachu. Jeżeli

dążysz do czegoś, chcesz coś zdziałać jako zespół, to

nie powinieneś się bać (śmiech).

Andi Deris: Strach? Nie. Może bardziej niepokój, żeby

utrzymać jakość, albo żeby dopasować się do czasów,

w jakich tworzymy. Zawsze musieliśmy sobie z

tym radzić. Pamiętam, jak w czasach "The Dark Ride",

w 2000 roku, musieliśmy stawić czoła okolicznościom.

Czuliśmy się w obowiązku jako zespół być

mniej zabawni oraz okazywać mniej zadowolenia. W

tamtym okresie wszyscy w metalu byli bardzo poważni.

Musieliśmy się więc trochę zmienić, żeby nadal

odnosić sukcesy. Nie zmienia to faktu, że podstawą

jest dobra zabawa, o to chodzi. Dzisiaj mamy to szczęście,

że ludzie pozwalają nam być zabawnymi. Pozwalają

nam robić rzeczy typu "Happy Happy Helloween",

żarty muzyczne oraz bawić się dźwiękami.

Jako singiel wybraliście "Battle's Won". To typowy

kawałek Helloween. Pokazuje wasz charakter, energię,

prawdziwy power metal. Według mnie jest świetny,

ale brzmi jak zaginiony kawałek z "Straight Out

Of Hell". Co o tym myślicie?

Michael Weikath: Wielu ludzi nam to mówi. Wtedy

odpowiadam: "Naprawdę?". To trochę zaskakujące. Z

Foto: Nuclear Blast

drugiej strony, nie ma dużej różnicy pomiędzy historią

opowiedzianą na "Straight Out Of Hell", a "My God

- Given Right". Może jest trochę zabawniejsza, bardziej

pozytywna. Moim zdaniem nie ma dużej różnicy.

Czyli ten kawałek został stworzony specjalnie na

potrzeby nowego albumu, nie pochodzi z przeszłości?

Michael Weikath: W dziewięćdziesięciu procentach

tak. Refren oparty jest na starej melodii, którą kiedyś

napisaliśmy, ale nie trafiła na żaden album. Była w niej

część instrumentalna. Nie chciałem jej wyrzucać, więc

zoptymalizowałem ją i dopasowałem, tak powstał refren.

Część nagraliśmy podczas sesji do "7 Sinners".

Mieliśmy już zarejestrowaną partię basu, perkusji i

chyba jedną gitarę. Tym razem w końcu pasowała do

albumu. To jest właśnie zawsze wielka tajemnica. Od

lat osiemdziesiątych nadal chcemy nagrywać. Chodzi o

to, żeby wykorzystać możliwość i żeby od pierwszej do

ostatniej piosenki była jakaś spójność, żeby łączyły się

ze sobą. Dlatego trzeba się dobrze zastanowić, co wybrać

na płytę. Tym razem mieliśmy większe pole do

popisu. Przyszedł wreszcie moment, żeby wykorzystać

"Battle…" do albumu.

Utwór "Stay Crazy", według mnie, ma w sobie coś z

"Live Now!". Czy to nowy numer Helloween, czy

może coś odświeżonego?

Andi Deris: Prawdę mówiąc, to pewnego rodzaju komunikat,

chyba jedyny kawałek celebrujący naszą rocznicę.

Ludzie przychodzą do nas i pytają jak świętujemy

nasze 30-lecie. Nie ma żadnego świętowania, ani

nic w tym rodzaju. Jest jedynie pewne podsumowanie

wszystkiego w postaci "Stay Crazy". Takie jest moje

zdanie i z tego co wiem, chłopaki twierdzą podobnie.

Ten numer sprawia, że chcesz iść dalej. Właściwie to

musimy "pozostać szaleni" (stay crazy), jeżeli dalej

chcemy wykonywać tę robotę. Nie chodzi jednak o to,

żeby ktoś z nas oszalał. Jeżeli podoba ci się to, co

zrobiłeś przez ostatnich dwadzieścia, czy trzydzieści

lat, po prostu pozostań sobą. Mnie osobiście nasza muzyka

bardzo się podoba i właśnie to chcę robić dalej.

Musimy więc pozostać tak samo szaleni, jak jesteśmy

teraz. Moi przyjaciele ze szkoły są już dziadkami, kompletnie

się w tym zatracili. Nie mają się na czym skupiać,

nie pozostały im już żadne marzenia. To straszne!

Wygląda to tak, jakby oddali swoje życie, bo nie

mają już do czego dążyć. Jeżeli masz marzenia, nawet

jeżeli nie udaje ci się ich zrealizować, ale przynajmniej

masz marzenia, idziesz dalej, jesteś dzięki temu szczęśliwy.

Konfucjusz powiedział, że nie chodzi o cel, chodzi

o sposób w jaki go realizujesz (It's the way, it's not

the goal). Jest w tym wiele prawdy. Dopóki masz coś,

co sprawia, że jesteś "szalony", bądź szalony.

Dobrze jest mieć jakąś pasję w życiu, coś, do czego

dążymy. Z nowego albumu bardzo lubię kompozycję

"Lost in America". Chyba mój ulubiony kawałek z tej

płyty. Brzmi trochę podobnie do "Future World", jednego

z waszych najbardziej znanych numerów.

Andi Deris: To przyszło całkiem naturalnie, kiedy

pisałem ten numer. Komponuję na podstawie gotowego

tekstu. A to, co jest tematem tego tekstu, zdarzyło

się naprawdę. Byliśmy jej świadkami w Ameryce

Południowej. Zamknięto lotnisko na jakieś siedemnaście

godzin, bo zaczął się pokaz lotniczy. Kiedy w końcu

trafiliśmy do naszego samolotu, po dwóch i pół godzinie

kapitan poinformował pasażerów: "Panie i Panowie,

obawiam się, że wszystkie wskaźniki przestały

działać. Nie wiemy na jakiej dokładnie wysokości lecimy.

Nie wiemy gdzie dokładnie jesteśmy. Zagubiliśmy

się w Ameryce". Tak więc historia jest prawdziwa. Dotarcie

z Belize do Sao Paulo zajęło jakieś 27-28 godzin.

Dwa razy zdążyliśmy się upić jak świnie (śmiech). Nigdy

tego nie zapomnę. Napisałem do tego muzykę.

Często słyszę, że mniej lub bardziej przypomina "Future

World" (Deris śpiewa - przyp. red.). To nie jest "Future

World", ale ta sama technika, dlatego wydają się

być podobne. Obie mają w sobie wesołą nutę.

Jednym z członków rodziny Helloween jest Charlie

Bauerfeind. Jest producentem. Jak to się stało, że,

nazwijmy to, dołączył do zespołu?

Andi Deris: W 2000 roku. Wtedy panowała zasada:

brzmij nowocześnie, albo giń. Teraz jest odwrotnie.

Trzeba jak najmocniej pokazywać swoje korzenie. W

latach osiemdziesiątych było to dość naturalne. Dzięki

niemu nowy album brzmi trochę jak z lat osiemdziesiątych,

pozostając jednocześnie w roku 2015. Producent

wie jak to robić, a my mu ufamy, jest naszym

przyjacielem, można powiedzieć, że stał się członkiem

zespołu. Jeżeli akurat nie zajmuje się produkcją Blind

Guardian, albo czegoś innego, to pracuje z Helloween.

Jesteśmy więc jak jedna wielka rodzina.

Wspomniałeś przed chwilą o korzeniach. Chciałbym

się dowiedzieć czegoś na temat historii Helloween.

Jak doszło do waszego pierwszego spotkania?

Andi Deris: Uuuu… O same początki musiałbyś zapytać

Weikiego. Ja jestem nowym wokalistą. Nowym,

czyli od dwudziestu lat (śmiech). Dla mnie przygoda z

Helloween zaczęła się jakoś około albumu "Chameleon".

Był jednym z najbardziej problematycznych, bo

był bardziej pop-rockowy. Czyli zespół metalowy nagrał

muzykę pop-rock. Jak pewnie sobie wyobrażasz,

było to karalne. Tak więc kiedy dołączyłem do zespołu,

był już na sto procent gotowy na metal. Wtedy

ludzie zaczęli do niego wracać, bo znowu Helloween

zaczął grać metal. Ulżyło im.

Michael Weikath: Większość muzyków zajmowało

się wtedy lżejszą muzyką. Nie było wielu zespołów

70

HELLOWEEN


hardrockowych. A ja takich nie szukałem, bo nie chciałem

takiego zespołu. Potrzebowaliśmy metalowców.

Wiele grup miało w składzie klawiszowca, miało kosztowny

sprzęt. Więcej było jednak bandów półprofesjonalnych,

albo hobbystycznych. Już wcześniej zauważyliśmy,

że ciężko będzie założyć zespół heavymetalowy,

bo niewielu było zainteresowanych prawdziwą karierą,

a ja właśnie to chciałem robić. Graliśmy kiedyś

na pewnym festiwalu z pierwszym zespołem. Spotkałem

tam ludzi, którzy chcieli do czegoś dojść. Jednym

z nich był Kai Hansen. Kiedy odszedł nasz klawiszowiec,

zacząłem szukać drugiego gitarzysty. Zawsze lubiłem

zespoły, w których był keyboard, ale pomyślałem,

że czasy się zmieniają i naprawdę spodobała mi

się koncepcja dwóch gitarzystów. Musieliśmy znaleźć

gości, którzy nie będą ze sobą walczyć, tylko działać w

zespole, tak jak w Judas Priest. I to był problem. Poza

tym, Ingo musiał nauczyć się grać w odpowiedni sposób,

żeby dopasować się do Kaia i Markusa. Markus

i ja graliśmy w różnych zespołach, ale to nie było to.

Potrzebowaliśmy czegoś bardziej ekstremalnego i myśleliśmy

jak to osiągnąć. W Lucifer's Friend, znasz ten

zespół?

Nie, niestety nie...

Michael Weikath: Jeżeli będziesz miał możliwość,

posłuchaj ich. John Lawton jest u nich wokalistą. Byli

muzykami studyjnymi, a więc absolutnymi profesjonalistami.

Nie mogli sprzedać jednak żadnej płyty, bo

mieli złą dystrybucję. Tworzyli muzykę, której dzisiaj

nie jest w stanie powtórzyć żaden zespół. No może poza

Spliff. Jeżeli ich nie znasz, pochodzili z Berlina, to

był były zespół Niny Hagen. A jeżeli nie znasz historii

muzyki niemieckiej, to spójrz na nich (śmiech). Jeżeli

więc nie udało się komuś takiemu jak Lucifer's Friend,

pytanie brzmiało, co można zrobić, żeby osiągnąć sukces.

Musieliśmy zrobić więc coś jak Judas Priest, czy

Rainbow. Ich pewnie znasz? (śmiech) Musieliśmy

więc pomyśleć nad tym, co chcemy robić. Kiedy rozmawiałem

z innym muzykami w Hamburgu, z lokalnymi

muzykami, powiedziałem, że dlaczego nie zagrać by

czegoś w rodzaju Sex Pistols. Chodziło mi o to, żeby

super melodie wpleść w heavy metal. Jeden z moich

kumpli odpowiedział: Tak, byłoby super, ale nie możesz...

Nie mogę czego? To zawsze był przedmiot kłótni.

Mówili: Tak, ale nie możesz. A ja na to: Tak, mogę.

Pomyślałem, że jeżeli my tego nie zrobimy, to ktoś zrobi

to za nas. Nie mieliśmy dużo czasu. Byliśmy bardziej

ekstremalni niż inne zespoły, przynajmniej Markus

i ja. Kiedyś zwolniliśmy perkusistę, chociaż był naprawdę

dobry. Odmówił grania, kiedy kazaliśmy mu

założyć na zestaw perkusyjny specjalne nakładki, bo

warunki tego dnia, tego wymagały. Powiedział: Nie będę

nic zakładał, jakiego gówna ode mnie wymagacie!.

A my na to: dobra, jesteś zwolniony. (śmiech) Takie

były nasze oczekiwania. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, musisz

zacząć działać. Robiliśmy próby codziennie,

oprócz niedzieli, przez jakieś trzy, pięć, czy sześć godzin.

To było szaleństwo! (śmiech) Tak to działa! Doszliśmy

do momentu zwrotnego, który był wyrazisty.

Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, bo chcieliśmy skoczyć

na frytki i takie tam. Zapytałem wtedy ludzi,

wśród nich był Kai Hansen, czy chcą iść dalej, czy

chcą być sławni. Markus odpowiedział: Tak! Tak! Ja

chcę byś sławny! Ingo stwierdził: Hmm, ja… Ja myślę,

że chciałbym stać się sławny. Kai Hansen powiedział:

Hmm, no nie wiem… Wiesz, nie musisz być od razu…

no nie wiem… bogaty i mieć wszystko. Możesz też być

szczęśliwy robiąc to co robisz. Dobra, ale czy chcesz

być sławny? - dopytywałem się. Hmmm, muszę to

przemyśleć. Ostatecznie powiedział: Nie wiem, czy

chcę być sławny, ale spróbujmy. (śmiech)

Nie wiem czy pamiętacie... Nie no, na pewno pamiętacie,

ale nie wiem, czy się z tym zgadzacie. Niektórzy

ludzie mówili: "Hej, ci goście grają jak Iron

Maiden, tylko że grają szybciej". Zgadzacie się z

tym, czy nie bardzo?

Michael Weikath: Nie. Jesteśmy podobni. Nie ma tu

znaczenia, czy jesteśmy fanami Iron Maiden, czy nie

jesteśmy.

Andi Deris: Ja właściwie byłem fanem Judas Priest.

Tutaj zgadzałoby się, że grają ze dwa razy szybciej.

Michael Weikath: Niektórzy porównują nas do Metalliki.

Andi Deris: Ludzie mówią, że mają jakieś odczucia, że

widać, czy słychać wpływ twoich idoli. Może także tutaj

są jakieś fragmenty Maiden. Nigdy nie unikniemy

tego, że ludzie będą słuchać muzyki i będą słyszeć w

nich naszych idoli. Kiedy piszę utwory, mam wrażenie,

że często brzmią trochę jakby inspiracją było Kiss. Tak

było, bo to muzyka, na której się wychowałem. Nawet

jeżeli próbowałbym tego unikać, to nieświadomie i tak

coś przemycę. To moja młodość, taki mam gust.

Michael Weikath: To był znak naszych czasów. Iron

Maiden wydali pierwszy album chyba w 1981 roku, a

Helloween powstało w 1984.

Andi Deris: Nie, to musiało być wcześniej, bo w 1980

roku widziałem ich już jako support Kiss. Czyli jakoś

w 1978 roku wydali pierwszą płytę z Paulem Di'

Anno.

Michael Weikath: Przecież oni nie wydali albumu w

1978.

Andi Deris: Ale supportowali Kiss w 1980.

Michael Weikath: Tak czy inaczej, ja wiem, że pierwszy

album to był rok 1980... Dobra, powstali w

1975...

Andi Deris: Ty! Może faktycznie pierwszy album był

w 1980 i wtedy ruszyli z Kiss w trasę. Pasuje.

Michael Weikath: Pamiętam, że jak wyszło "Number

Of The Beast", to chciałem, żeby mój zespół potrafił

grać coś takiego, albo przynajmniej podobnego w ciągu

roku. Jeżeli by nam się to nie udało, to robilibyśmy coś

innego.

Foto: Nuclear Blast

Dobra, wróćmy do teraźniejszości. Skład zespołu nie

zmienił się od jakichś dziesięciu lat. Da się to oczywiście

usłyszeć w jakości muzyki, która jest naprawdę

świetna. Czy jest w zespole ktoś, kto ma największy

wpływ na to co robicie, czy jest to praca grupowa?

Andi Deris: Prawdopodobnie management (śmiech).

Michael Weikath: W tym składzie jest między nami

szczególna chemia, mocniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej.

Może chodzi tu o więzi społeczne, które nas łączą.

Każdy daje coś od siebie, a w międzyczasie stara

się nauczyć różnych struktur i jak wszystko ulepszyć.

Markus jest chyba w centrum i mówi, co jest dobrze, a

co złe. Nigdy wcześniej tak nie pracowaliśmy. Wcześniej

zbyt wielu ludzi chciało być najważniejszymi w

zespole.

A tak właściwie, jak to się stało, że, hmm… Na początku

Markus nie pisał dla Helloween, a teraz komponuje

naprawdę dobre kawałki.

Michael Weikath: Musiał się tego nauczyć, rozwinąć

się. Można powiedzieć, że nasze utwory są dobre i fajne,

ale trzeba zwrócić uwagę na strukturę itd. To trudna

praca. Niezależnie od tego, czy tworzysz słodkie

rock'n'rollowe numery, tego trzeba się nauczyć. Pracujesz

w zespole, produkujesz dema, możesz wtedy czerpać

z tego doświadczenie.

Andi Deris: Trochę go do tego zmusiliśmy. Tylko ja i

Weiki komponowaliśmy nowe albumy. Roland był

zbyt leniwy i niesolidny w tym co robił. Ostatecznie na

barkach naszych dwójki spoczywało zbyt duże brzemię.

Markus postanowił pomóc, dał z siebie wszystko

i naprawdę mu się udało. Na początku stworzył jeden

kawałek, później wrzuciliśmy następny i następny. Tak

jak Weiki powiedział, potrzebował po prostu pomocnej

dłoni, bo nie był tak bardzo zaangażowany w proces

tworzenia jak inni. Jasne, możesz stworzyć zespół,

gdzie będziesz jedynym kompozytorem, ale po prostu

tak się na dłuższą metę nie da. Wcześniej czy później

stwierdzisz, że to za dużo. Tak więc po trzech, czy

czterech albumach, zaczynasz czuć, że potrzebujesz

pomocy.

Michael Weikath: Nawet Kai Hansen potrzebuje pomocy.

Wcześniej, czy później będziesz musiał powiedzieć:

Do tego momentu było dobrze, ale teraz… Proszę,

pomóż!

Dobra, Andi. Jesteś w zespole od jakichś dwudziestu

lat. Jak to się stało, że zostałeś wokalistą Helloween?

Wcześniej śpiewałeś w Pink Cream 69.

Andi Deris: (Śmiech) Pink Cream nagrywało albumy

głównie w Hamburgu. Mój przyjaciel puścił Weikiemu

(również jego przyjaciel) nasze demo. Odebrali

mnie kiedyś ze Stefanem z dworca kolejowego. Nie

miałem pojęcia kim jest ten gość. Stefan przedstawił

nas sobie: To jest Michael. Odpowiedziałem: Miło cię

poznać, bla, bla, bla. On sam przedstawił mi się, jako

fan moich utworów! A ja pomyślałem: Ok, fajnie kiedy

inny muzyk mówi ci, że jesteś dobry. To było po prostu

wow! Nie każdy muzyk podszedłby do drugiego i

powiedział mu, jak jest dobry, bo to w końcu rywalizacja.

Pomyślałem: Fajny gość. Wtedy dowiedziałem się,

że to Michael Weiki z Helloween. Wow! Po prostu,

Wow! On, świetny twórca, a ja tylko cholerny muzyk

z demem… Chyba wtedy zaczęła się nasza przyjaźń.

Od tamtego czasu trzymaliśmy się razem. Piliśmy razem

kawę na backstage'u. Później okazało się, że ma

jakieś problemy w zespole z wokalistą, Michaelem Kiske.

Wtedy pierwszy raz zapytał, czy chciałbym się

przyłączyć do Helloween. Ja nadal czułem, że powinienem

zostać jednak z przyjaciółmi z Pink Cream.

Zawsze starałem się z nimi trzymać, nie zdradzić ich,

bla, bla, bla, bla. Mimo wszystko Pink Cream było

bardzo problematyczne. Im większy sukces osiągnęliśmy,

tym coraz głupiej się zachowywaliśmy. Ostatecznie

przyjąłem propozycję Weikiego i odszedłem z

Pink Cream.

Zbliża się koniec naszej rozmowy, więc typowe

ostatnie pytanie, jakie macie plany na przyszłość?

Na przykład odnośnie nowego albumu, kiedy się

pojawi? Wiem, że aktualnie swoją premierę ma najnowsze

wasze dzieło, ale kiedy możemy się spodziewać

kolejnego? Bo oczywiście macie zamiar go nagrać,

prawda?

Michael Weikath: Za jakieś dwa lata. Nie ma żadnego

planu. To zależy od produkcji i tym podobnych

czynników. Myślę, że będzie to następca "Gambling

With The Devil".

Andi Deris: Na pewno ruszamy teraz w najbliższych

miesiącach w małą trasę po festiwalach. Reszta będzie

zależeć od tego, co będzie się działo z albumem.

Dobra, dziękuję wam bardzo za wywiad. Rozmowa z

Wami była dla mnie prawdziwą przyjemnością.

Jeszcze raz dzięki chłopaki.

Andi Deris: Nie ma sprawy, zawsze do usług (śmiech).

Tomasz Kaczorowski, Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Anna Kozłowska

HELLOWEEN

71


Na "Haven" poruszacie tematykę obecnych czasów i

naszej cywilizacji. Czy to oznacza, że mamy do

czynienia z albumem koncepcyjnym?

To nie jest album koncepcyjny, ale myślę, że niesie on

ze sobą temat lub uczucie pewnego buntu. Chcieliśmy

osadzić go w tej dystopijnej wizji, którą dostrzegamy w

dzisiejszym świecie. Nie znajdziesz na tej płycie utworów,

które traktują o globalnym ociepleniu, wielkich

korporacjach, czy religii. Za to znajdziesz kompozycje,

które podnoszą na duchu, odnoszą się do kondycji

człowieka i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ból, miłość,

strach, nadzieja... Wszystkie te emocje to tematy,

które uznaliśmy za ważne by napisać o nich na "Haven".

Ucieczka od codziennej rutyny

Choć Roy Khan nie jest już związany z Kamelot, zespół nie stracił na popularności

i wciąż pozostając jednym z najbardziej oryginalnych teamów power metalowych.

Najnowsze dzieło "Haven" wnosi nieco świeżości do twórczości zespołu. O nim właśnie oraz

o historii bandu udało się porozmawiać z Thomasem Youngbloodem.

HMP: Witajcie, chciałbym na wstępie pogratulować

Wam bardzo udanego nowego albumu "Haven". Jesteście

zadowoleni z ostatecznego efektu?

Thomas Youngblood: Dzięki! Tak, jesteśmy bardzo

zadowoleni z albumu i jego odbioru przez naszych

fanów.

W heavymetalowym światku jest wiele ciekawym

zespołów, ale wy wyróżniacie się szczególnie. Jesteście

charyzmatyczni oraz potraficie połączyć różne

gatunki, progresywny metal z melodyjnym metalem,

z doomem i gotykiem. Skąd zamiłowanie do takich

mieszanek?

Myślę, że powodem jest fakt, że interesujemy się większością

odmian muzyki. Mamy też szczęście, bo nasi

fani lubią wiele inspiracji i takie mieszanki. To ważny

element naszego brzmienia i naszego rozwoju.

nutka tajemniczości czyni to wydawnictwo wyjątkowym.

Przy nim zapomina się o szarej rzeczywistości

i można podążyć do świata baśni. Czy to był zamierzony

cel? Co dla ciebie znaczy ten krążek?

Szczerze mówiąc chcieliśmy po prostu stworzyć najlepszy

album w oparciu o historię Fausta. Z perspektywy

czasu był to też bardzo unikalny album, z wielu powodów.

Goście, których zaprosiliśmy do współudziału w

tej produkcji są jednym z tych czynników... ale był to

też odpowiedni czas by trafić z tą muzyką w gusta fanów.

Przy produkcji nowych krążków ciągle odnosimy

się do "Black Halo".

Nowy album "Haven" pokazuje wasze epickie oblicze

oraz to, że potraficie tworzyć muzykę bardziej filmową.

W tym wypadku głównym celem było napisanie albumu,

który pokazałby nasz rozwój ale bez utraty naszego

DNA. A także, żeby pokazać że nasza poprzednia

płyta "Silverthorn" była tylko przedsmakiem nowej

"Haven" to w sumie album mroczny i melancholijny.

Dobrze to pokazują utwory "Fallen Star" czy "Under

Grey Skies". Czy od początku wiedzieliście, że chcecie

zbudować taki właśnie klimat?

Nie myślimy za mocno o tych sprawach, idziemy po

prostu po to, co czujemy. Myślę, że mimo tego, że na

"Haven" jest sporo mrocznych i smutnych emocji,

ostatecznie album mocno wspiera na duchu i przesyła

nam nadzieje.

Na płycie nie zabrakło ciekawych gości. Możesz

nam ich przedstawić i opowiedzieć jak udało się ich

zaprosić?

Wszyscy to nasi przyjaciele od lat. Alissa White-Gluz,

Troy Donockley i Charlottel Wessels z chęcią przyłączyli

się, aby nas wesprzeć.

Album zachwyca też soczystą, nowoczesną produkcją.

Czy tylko Sasha Peth odpowiada za produkcję?

Czy jeszcze komuś zawdzięczacie takie dobre brzmienie

"Haven"?

Myślę, że tym razem chcieliśmy bardziej nowoczesną

produkcję, co zapewnił nam Sascha. Za to materiał

zremasterował Jacob Hanson.

Na płycie zachwyca utwór "Insomnia" w którym jest

nutka symfonicznego i progresywnego metalu, a

wszystko jest oparte na pomysłowym motywie. Kto

napisał ten utwór i dlaczego akurat on promował

wasz nowy album?

Czuliśmy, że ta kompozycja spełnia wymagania, jakie

stawiamy kandydatom na utwór Kamelot, choć był

bardziej nowoczesny niż zwykle. Wszyscy pracowaliśmy

razem nad tym kawałkiem. Jest zabójczy na żywo.

Nie brakuje ciekawych, intrygujących melodii, czego

przykładem jest nostalgiczny "Citizien Zero". Skąd

się wziął pomysł na taki kawałek?

To pomysł Olivera, Tommy'ego i Saschy. Z całego

zespołu pracowali oni nad tą kompozycją najintensywniej.

Jest to naprawdę unikalny utwór.

Echa starych płyt można wyłapać w szybszym "Veil

of Elysium". Czy to było zamierzone zagranie?

Niezupełnie, chcieliśmy po prostu mieć jeden szybki

kawałek na krążku. Był ostatnim, który napisaliśmy.

Gdybym miał wybrać najlepszy utwór to wskazałbym

na "Liar Liar", który mocno zakorzeniony jest w

power metalu.

Napisaliśmy ten kawałek razem z naszym przyjacielem

Bobem Katsionisem, więc pisanie tego utworu było

frajdą, a dodanie głosu Alissy do ciężkich i czystych

wokali, to był genialny pomysł.

Wróćmy jeszcze na chwilę do waszej historii. W 1996

roku wydaliście "Eternity", krążek, który został

okrzyknięty jednym z najciekawszych debiutów w historii

muzyki metalowej. Jak wy postrzegacie ten album

i czy rzeczywiście było to takie dzieło, jak je

opisywali recenzenci?

Ekscytujący czas zabawy dla grupki dzieciaków, która

niczego nie wiedziała o muzycznym biznesie.

Jednym z waszych najlepszych albumów jest "The

Fourth Legacy", na którym słychać pełno power metalu

oraz symfonicznego charakteru. Jak oceniasz ten

album na przestrzeni lat?

Nie próbuję dawać not naszym albumom, każdy ma

swojego ducha odpowiadającemu miejscu i czasom w

naszym życiu. Powiem, że to był dla nas ważny album

i myślę, że jest nagrany w odpowiednim stylu, jak na

tamte czasy.

W podobnej konwencji jest utrzymany album "Karma",

choć w tym wypadku, większy nacisk położony

jest na progresywność i nowoczesny aspekt. To kolejny

wielki album Kamelot. Wielu fanów podziela tę

opinię. Jak wspominasz pracę przy tym krążku?

Ten album jest bardzo specjalny... z wielu powodów.

Przechodziłem wtedy przez trudne chwile i zmierzenie

się z tym materiałem było dla mnie dużym osiągnięciem.

Muzycznie jest to jeden z moich ulubionych

albumów.

Trzecim ważnym waszym albumem, który jest bliski

mojemu sercu jest "Black Halo". Operowy klimat i

ery Kamelot.

Foto: Napalm

Skąd się wziął tytuł "Haven". Co się za tym kryje?

Chcieliśmy stworzyć miejsce, przystań (ang. haven -

red.) dla fanów, którzy chcieli uciec od codziennej rutyny.

Wszyscy mamy albumy, które pomagają nam

uspokoić się po trudnym dniu, w szkole, pracy, gdziekolwiek.

Taki był nasz zamiar, no i tak powstało "Haven".

W jaką stronę zamierzacie pójść na następnym albumie

i jakie są wasze plany na przyszłość?

Nie mamy pojęcia, na razie zaczynamy promować

"Haven". Czas pokaże! (śmiech)

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska

72 KAMELOT


Geneza czyli o końcu Mithotyn i początku czegoś nowego

Szwedzki Falconer to wyjątkowy zespół, który

pokazał inne oblicze power metalu. Folk

okazał się ich znakiem rozpoznawczym.

Zespół nie kryje swojej narodowej

tradycji, a także pomysłowości, co

potwierdza każdy ich album. Nadarzyła

się okazja, żeby porozmawiać o

początkach Falconer pozostawiając

obecne czasy w spokoju. Odpowiedzi

udzielał nam Stefan Weinerhall, który

dał początek Falconer.

HMP: Cześć

Stefan, nie tak dawno rozmawialiśmy z tobą na temat

waszego ostatniego dzieła. Skupimy się więc

dziś na waszych początkach. Falconer powstał na

gruzach grupy Mithotynu. Czy możesz nam opowiedzieć

coś więcej o tym zespole? Jak doszło do powstania?

Czemu przerodził się w Falconer?

Stefan Weinerhall: Mithotyn założyliśmy w 1992 roku

i był właściwie pierwszym zespołem, w którym graliśmy.

Wtedy właśnie zaczynaliśmy przygodę z muzyką.

Po trzech albumach czułem, że podryfowałem na

tyle daleko od tego, co grał Mithotyn, że chciałem założyć

kolejny zespół bardziej w stylu, jakiego chciałem.

W 1999 roku powstał Falconer. Jesteś jednym z tych,

którzy przyczynili się do powstania zespołu. Miała

być podobna tematyka, brzmienie, ale nie miała to

być kopia poprzedniego zespołu. Skąd taki pomysł?

Z muzyki, której słuchałem, czyli heavy metalu i hard

rocka. Chciałem jedynie podrasować muzykę, którą pisałem

normalnie, do bardziej heavy metalowego stylu i

pominąć wpływy black/deathowe.

Dlaczego postanowiliście podrasować styl i nieco go

ulepszyć?

Wydawało się to lepsze i było bardziej szczere względem

mojego serca, że tak się wyrażę. Granie nadal w

stylu, który mnie nie interesował rodziłoby poczucie

fałszu.

Nie kusiło was, żeby zacząć grać coś innego niż

power metal z elementami folk metalu?

Styl Falconera wydawał mi się właściwy i oczywisty.

W końcu udało wam się zarejestrować demo i je rozesłać

do różnych wytwórni. Kto wówczas się Wami

zainteresował?

Metal Blade i Century Media były bardzo nami zainteresowane.

Mój brak wiedzy odnośnie tego, jak inne zespoły komponowały

i grały swoją muzykę, przyczynił się do tego,

że nasza płyta była bardziej oryginalna. Do tego mieliśmy

Mathiasa (Mathias Blad, wokalista - przyp. red.),

dzięki któremu była ona jeszcze bardziej oryginalna.

Dlaczego mimo prośby fanów nie ruszyliście w trasę

koncertową promującej debiutancki album?

Bo nigdy nie mieliśmy być zespołem grającym na żywo.

Do dzisiaj widzę Falconer jako kapelę studyjną.

To tworzenie i nagrywanie są powodami, dla których

na mnie wpływ.

17 kwietnia wydaliście "Ultimate Edition" ulepszoną

wersję debiutanckiego albumu. Dwupłytowy digipak

będzie zawierał nie tylko znany nam album, ale też

bonusy i niezrealizowane utwory. Co was skłoniło do

wydania takiej wersji debiutu?

To był pomysł naszej wytwórni. Gdy rozmawialiśmy o

tym przedsięwzięciu, już na samym początku rozważaliśmy

dodanie naszego demo. Wydawało mi się jednak

tandetne dodanie tylko czterech utworów na bonusowym

CD, więc zasugerowałem, żebyśmy zrobili

trzy akustyczne wersje naszych kompozycji, żeby chociaż

dać fanom trochę nowego, studyjnego materiału.

Potem oczywiście zremasterowaliśmy normalny album,

przez co faktycznie stał się przejrzystszy, wyraźniejszy

i bardziej na czasie.

Czy to jest również powód żeby w końcu zrobić porządną

trasę z materiału znajdującego się na "Falconer"?

No przynajmniej trzy koncerty. Ostatnie, jakie kiedykolwiek

zrobimy, jako że nadal patrzymy na siebie

jako na zespół studyjny. Szczerze nie chcę pakować w

to więcej czasu potrzebnego na kolejne trasy.

Jak oceniacie swój debiut po latach? Czy sądziliście,

że przetrwa próbę czasu oraz, że zespół osiągnięcie

Jak to się stało, że najpierw nagraliście demo, a

potem zaczęliście szukać perkusisty?

Demo było jedynie jakby testem mającym pokazać, jak

byśmy brzmieli nagrani wraz z wokalem. Gdy demo

wzbudziło zainteresowanie i zapewniło nam kontrakt,

widziałem, że nie chcę nagrać albumu z maszyną zamiast

żywej perkusji. To nie byłoby prawdziwe dla mnie.

W listopadzie 2000 roku weszliście do studia zarejestrować

swój pierwszy album, "Falconer". Jak wspominacie

tamto wydarzenie? Jak przebiegał proces i

kto był głównym dostawcą pomysłów na kompozycje?

Ja napisałem cały materiał na debiut. Nagrywanie

przysporzyło trochę nerwów, gdyż wiedziałem, że moi

rówieśnicy grający inne style przeważnie byli lepszymi

muzykami, niż ci ze świata death/black metalu. Nagraliśmy

to w studio Andiego LaRocques'a, więc tym razem

było to z pewnością na poważnie, dlatego staraliśmy

się by wyszło dobrze. To była bardzo intensywna

sesja, podczas której musiałem grać na wszystkich instrumentach

strunowych. W naszej muzyce było dość

sporo melodii i takich tam, których nie powtarzałem, a

jedynie próbowałem bezbłędnie opanować je specjalnie

do tej sesji.

Nad produkcją czuwał Andy LaRocque i Jacob Hansen.

Jak oceniacie współpracę z nimi? Dlaczego wybraliście

właśnie ich?

Z Mithotyn nagraliśmy tam swój drugi album i dobrze

to wspominaliśmy. Pamiętam, że wtedy Jacob był w

studiu pomocnikiem i nie należał do personelu. Sądzę,

że współpracowało im się całkiem dobrze.

Sam album zebrał znakomite recenzje i opinie. Jak

myślicie w czym tkwi sukces tej płyty?

Foto: Metal Blade

zajmuję się muzyką, a nie granie na scenie już kompletnego

materiału.

Na płycie znajdziemy kilka killerów. Jednym z nich

jest nieco hard rockowy "Heresy in Disguise". Jest to

troszkę coś innego niż to, co do czego nas przyzwyczailiście…

Widziałem film "W imię Róży", który był wielką

inspiracją dla tekstu. Muzyka była moją pierwszą próbą

napisania normalnego, heavy metalowego numeru á

la Accept czy Dio. Przy tym utworze starałem się nie

patrzeć na zespoły takie jak Gamma Ray, Nocturnal

Rites czy Running Wild.

Przede wszystkim jest to płyta power metalowa i nie

brakuje na niej szybkich petard, co potwierdza

"Wings of Serenity" czy "Royal Galley". Jak wygląda

tworzenie takich numerów w obozie Falconer?

Polega to na próbie sklejenia ze sobą niektórych

pomysłów nagranych na mojej "kasecie z pomysłami" i

scalenie ich w sensowny utwór. Gdy staram się dopasować

tempo i styl do kompozycji używam automatu

perkusyjnego. Zawsze zaczynam od muzyki, a później

staram się zaadaptować do niej tekst.

W "A Quest for the Crown" można doszukać się

wpływów Blind Guardian. Czy to było zamierzone?

W tym wypadku bardziej wzorowałem się na "Brave

Brave Sir Robin" czy Monty Pythonie (śmiech).

Jak oceniasz twórczość Blind Guardian? Miał jakiś

wpływ na was?

Blind Guardian był świetny przez dwa, trzy albumy

we wczesnych latach 90-tych, ale myślę, że i tak mieli

taki status jaki dzisiaj prezentuje?

W tamtym czasie bałem się, żeby ludzie nie śmiali się

z niego, gdyż nie brzmiał tak, jak powinien. Bo prostu

bardzo odstawał, ale wydaje się, że właśnie to ludzie w

nim polubili. To świetny debiut z pewnymi wadami,

ale nie uważam go za nasz najlepszy album. Dla mnie

takowym jest "Northwind".

Czy rozpoczęliście prace nad nowym albumem?

Nie, jeszcze nie. Mam trochę pomysłów i tak dalej, ale

faktyczna praca nad nowym albumem jeszcze się nie

zaczęła.

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

FALCONER 73


Where the Lifestream Touches Eternity

Od niemal dekady Virgin Steele rozczarowuje. Kompozycje, realizacja nagrań,

wreszcie wokale Davida DeFeisa, jak na "Visions of Eden" wszystkie te elementy w jakiś

sposób się rozsypało, tak do dziś nie mogą wrócić na swoje miejsce. I album "Nocturnes of

Hellfire & Damnation", niestety, utrwala ten stan rzeczy. Poniższa rozmowa to moja próba

ustalenia, dlaczego tak się dzieje, a także próba uzyskania odpowiedzi na pytania, które

większość fanów Virgin Steele zadaje sobie od dawna. Próba dość karkołomna i być może na

pozór mało uprzejma, ale celując w interesującą rozmowę, powołując się na ponad 14-letnią

znajomość (duże słowo), postanowiłem zaryzykować.

HMP: W materiałach promocyjnych poprzedzających

premierę nowego albumu można było przeczytać,

cytuję: "Teksty w gruncie rzeczy traktują o związkach,

a rozumiem przez to… interakcje pomiędzy jednostkami…

we wszystkich formach istot, nie tylko

w odniesieniu do ludzi, ale również bogów i bogiń,

duchów i im podobnych, a także różnych stworzeń,

zwierząt, warzyw czy minerałów, ale w większości

album opowiada o związkach międzyludzkich." Przez

długi czas brzmi to jak typowe Virgin Steele… a później

pojawiają się warzywa i robi się dziwnie.

(śmiech) O co chodzi?

David DeFeis: To zabawna rzecz, z którą spotykam

się od czasu do czasu… gdy ludzie odczytują pewne

rzeczy zbyt dosłownie, lub nie wyłapują ironii i sarkazmu,

które język angielski ma do zaoferowania. Ten

fragment o warzywach był humorystycznym akcentem,

przyjacielu. Zapewniam cię, że podczas prac nad

tym albumem żadne warzywa nie ucierpiały.

Odetchnąłem z ulgą. Przy okazji kilku poprzednich

albumów, a zdaje się że w przypadku nowego również,

mówiłeś, że celujesz w naturalne brzmienie.

Gdy myślę o naturalnym heavy-metalowym brzmieniu,

jednym z pierwszych tytułów, jaki przychodzi mi

do głowy, jest "Sign of the Hammer" Manowar. Koncentrując

się na realizacji "Nocturnes of Hellfire &

Damnation" nie słyszę jednak zbyt wielu punktów

wspólnych. Powiedz mi zatem, który album z lat 80.

wskazałbyś jako swojego rodzaju wyznacznik dla naturalnego

brzmienia? I jaki konkretnie aspekty brzmienia

chciałeś osiągnąć tym razem?

Album bez wątpienia ma bardzo naturalne brzmienie,

a gdy ludzie mówią o naturalności, najczęściej mają na

myśli perkusję. Perkusja na "Nocturnes of Hellfire &

Damnation" brzmi jak nagrywana na żywo. Ma to

naturalne brzmienie typowe dla dużych pomieszczeń.

Nigdy nie powiedziałem, że będzie brzmiał jak "Sign

of the Hammer" (swoją drogą naprawdę dobry album…

bardzo go lubiłem), ani nie odnosiłem się do

żadnego innego konkretnego albumu z lat 80. Nie

chciałem nagrywać albumu, który brzmiałby jak swojego

rodzaju retrospekcja. Chciałem, by był surowy, by

zawierał prawdziwe emocje, ale jednocześnie zamierzałem

go zarejestrować przy użyciu współczesnych

narzędzi. Chciałem mieć głośne tom tomy, tłuste centrale,

zgiełk gitar… coś nie do końca wypolerowanego.

W coś takiego celowaliśmy i właśnie coś takiego osiągnęliśmy.

Album nie brzmi jak "przeprodukowany". A

gdybym miał wymienić jakiś tytuł, powiedziałbym, że

moje myśli biegły raczej w kierunku lat 70. i rzeczy w

stylu "Physical Graffiti" Led Zeppelin, niż czegokolwiek,

co zostało nagrane w latach 80.

Co w mojej opinii łączy "Visions of Eden", "The

Black Light Bacchanalia" a teraz również "Nocturnes

of Hellfire & Damnation" to swojego rodzaju…

nazwijmy to ascetyczne aranżacje. Co przez to rozumiem

to, że często mało skomplikowanym partiom

perkusji i basu z jednej strony towarzyszą dość oszczędne

partie gitar i klawiszy z licznymi wyraźnymi

pauzami. Pauzami pomiędzy riffami a nawet pojedynczymi

dźwiękami klawiszy (jako ilustracja tego, o

czym mówię, posłużyć może środkowa część "Black

Sun - Black Mass" lub refren "Persephone"). Zgodzisz

się, że to właśnie ten typ aranżacji to coś, co

najmocniej odróżnia ostatnie trzy albumy od tych z

drugiej połowy lat 90. ("The Marriage Of Heaven

And Hell Part Two", "Invcitus", "The House of

Atreus Act I")? Czy może różnica leży gdzieindziej?

Aranżacje… to, jak utwory są konstruowane, progresja

harmoniczna, melodie, które na nich się opierają,

szkielet, określający dokąd zmierzają poszczególne

fragmenty utworu i jak się ze sobą wzajemnie zazębiają

jest sam w sobie dość złożony, ale jednocześnie bardzo

przystępny i łatwy do zrozumienia. Oba wymienione

przez ciebie utwory startują z punktu A, następnie

rozwijają się wkraczając na nowe terytorium, by

zwykle powrócić do punktu wyjścia. To komponowanie

w stylu niektórych utworów klasycznych, sonat czy

symfonii, na które składają się różne sekcje. Nie ma

nic oszczędnego w aranżacjach utworów takich jak

"Adorned with the Rising Cobra" czy "To Crown the

with Haloes", ani też w większości pozostałych utworów

z tych albumu. W każdym z utworów jest mnogość

pomysłów. Wszystko zostało przemyślane i tak

naprawdę w każdej z tych kompozycji jest wystarczająco

dużo motywów, by rozciągnąć je na cały album. Partie

perkusji i basu nie zawsze są proste, ale gdy już grają

prościej, jest tak dlatego, ponieważ utwory same w

sobie są już wystarczająco skomplikowane. Sekcja rytmiczna

ma wtedy za zadanie jedynie podtrzymać całą

strukturę, bez wchodzenia w drogę pozostałym instrumentom.

Partie perkusji na "The Marriage…" były w

większości dużo prostsze, ponieważ nasz oryginalny

perkusista Joey (Ayvazian) grał prostsze rzeczy. To też

mi odpowiadało, niemniej gra Franka (Gilchriesta) na

"Visions…" i "The Black Light Bachanalia" jest dużo

bardziej wymagająca. Również na "The Marriage…"

mieliśmy podobne konstrukcje, w utworach takich jak

"I Will Come for You", "Emelaith" czy "Prometheus" (w

dwóch ostatnich grał już Frank), choć ogółem nie było

na tej płycie aż tak wielu zmiennych struktur kompozycji

czy zmian tempa i dynamiki. Pojawiły się one

dopiero na "The House of Atreus", który zawiera nie

mniej szalonych pomysłów niż albumy, które nagraliśmy

później. Nowej płycie, choć ma swoje momenty,

pod względem konstrukcji utworów bliżej do "The

Marriage…" niż do złożoności aranżacji "Visions…"

czy "The Black Light Bacchanalia". Na ile jestem w

stanie zrozumieć ludzi, którzy nie potrafią rozgryźć

"Visions…" czy "The Black Light Bacchanalia", sądzę,

że sprowadza się to do tego, że mogą oni słuchać

lub słyszeć muzykę na poziomie "kosmetyki". Jedyna

różnica w podejściu do czegokolwiek od "The Marriage…"

przez "The Houese of Atereus" po "Visions…"

leży wyłącznie po stronie techniki rejestracji dźwięku.

Rozumiem przez to brzmienie perkusji lub brzmienie

gitar, a nie to, co w rzeczywistości zostało zagrane lub

napisane. Wielu ludzi tak "słyszy". Gdy coś ma "brzmienie",

którego oczekują, wtedy utwór lub płyta im

się podoba. Nie słuchają właściwej zawartości, tylko

powierzchownej kosmetyki. Wielu moich przyjaciół

przychodzi do mnie z tym czy innym albumem i słowami

"sprawdź to, świetna rzecz", a ja często słucham

i mówię "jasne, brzmi świetnie, produkcja jest doskonała,

ale ta muzyka nie ma niczego do przekazania, tutaj

nie ma utworów". Jest wiele typów słuchaczy, z których

każdy doświadcza muzyki na swój własny unikalny

sposób i dlatego każdy powinien słuchać tego, co

sprawia mu przyjemność. Ja w każdym razie nie ma z

tym problemu.

Foto: Axel Jusseit

Kilka lat temu w jednym z wywiadów powiedziałeś

mi, że utwór tak naprawdę nigdy nie jest skończony,

że jedynie w pewnym momencie przestajesz nad nim

pracować. Czy możliwe jest, że w ostatnich latach

przestajesz nad nimi pracować na nieco wcześniejszym

etapie, niż robiłeś to w przeszłości? By nadać

im tego surowego szlifu typowego dla utworów będących

jeszcze na etapie ogrywania na próbach?

Masz na myśli konkretnie nowy album? Nie, zawsze

pracuję do samego końca… do momentu, aż na horyzoncie

pojawia się termin oddania nowego materiału,

więc tak naprawdę nigdy nie mogę powiedzieć, że

skończyłem na dobre. Skończyłem na daną chwilę, bo

dogoniły mnie terminy. Wtedy album jest przeze mnie

na swój sposób porzucany. Gdybym nie musiał tego

robić, prawdopodobni cały czas bym nad nimi pracował.

Gdybym miał kilka tygodni przerwy pomiędzy

zakończeniem sesji nagraniowej i luksus powrotu do

studia i naniesienia kilku poprawek po tym, jak miałem

okazję od niego odpocząć, pewnie ostatecznie brzmiałby

trochę inaczej. Coś bym inaczej zmiksował, coś

zmienił. Ale tak samo byłoby z każdym innym wydawnictwem.

Z żadnego albumu nigdy nie byłem zadowolony

w stu procentach, ale właśnie to mnie napędza.

A po czasie, mimo że zdarza się, że wciąż słyszysz rzeczy,

które mógłbyś zmienić, nie ma to już aż takiego

znaczenia, ponieważ mentalnie jesteś już przy kolejnym

projekcie. To na nim skupiasz całą swoja uwagę.

Ale też między innymi dlatego lubię reedycje. Ponieważ

po czasie dają mi szansę poprawiania pewnych

rzeczy i sprawienia, by były bliższe mojej oryginalnej

wizji.

Czy wkład Edwarda (Pursino) w tworzenie kolejnych

albumów uległ zmianie na przestrzeni lat?

Od czasu do czasu się spotykamy i wtedy komponujemy

razem. Dokładnie tak samo, jak robiliśmy to na

początku naszej współpracy. Ale nawet wtedy zwykle

to ja tworzyłem większość materiału, więc w gruncie

rzeczy wszystko zostało po staremu. Gdy jednak dochodzi

między nami do współpracy, zawsze bardzo ja

sobie cenię.

74

VIRGIN STEELE


Za każdym razem, gdy rozmawialiśmy, podkreślałeś,

że masz mnóstwo nowych utworów, nad którymi

aktualnie pracujesz i że z powodzeniem mógłbyś je

przekuć w dwa lub trzy nowe albumy. Mimo to na

"Nocturnes…" postanowiliście sięgnąć po numer

"Black Mass", który pierwotnie ukazał się na płycie

Exorcist i zrobić z niego pełnoprawny utwór Virgin

Steele. Był ku temu jakiś szczególny powód?

Obaj z Edwardem zawsze bardzo go lubiliśmy i uznaliśmy,

że zasługuje na drugą szasnę. Napisałem go od

nowa, wypróbowaliśmy go i byliśmy zadowoleni z rezultatu.

Stąd jego obecność na albumie. Na przestrzeni

ostatnich lat podobną rzecz zrobiliśmy z "The Fire

God" przy okazji albumu "The House of Atreus", a

także z kilkoma innymi. Aktualnie mam dwa albumy

napisane i gotowe by je dokończyć od strony nagraniowej.

Komponuję non stop. To nigdy nie jest na zasadzie

"o, nie mamy wystarczająco dużo materiału". To

kwestia tego, nad czym w danym momencie zdecydujemy

pracować. Co nas nakręca.

Czy są na nowej płycie inne kompozycje, które nawet

jeśli nie są nowymi wersjami starych utworów, liczą

sobie dekadę lub dwie? "Persephone", która obok

"Black Sun - Black Mass" jest w mojej opinii najmocniejszym

punktem nowego albumu, sprawia wrażenie,

jakby mogła być napisana kilka ładnych lat temu…

Drugim utworem obok "Black Sun - Black Mass", który

został nagrany na nowo, jest "Queen of the Dead".

Pierwotnie to również był utwór Exorcist i tutaj także

zaczęło się od wspólnego grania, wspominania, jak bardzo

go lubiliśmy i decyzji o nadaniu mu nowego życia.

"Persephone" z kolei to zupełnie nowy numer. Powstał

dosłownie w ostatnich tygodniach prac nad nowym albumem.

Nigdy nie przestałem komponować, nawet w

trakcie sesji nagraniowej, więc utwory takie jak "Persephone",

"Glamour", "Fallen Angels" i "Delirium" napisałem

samodzielnie dosłownie ze pięć dwunasta. Co za

tym idzie, by móc umieścić je na płycie, z kilku innych

musiałem zrezygnować. Ale te ostatnie też jeszcze kiedyś

ujrzą światło dzienne.

Skoro już zahaczyliśmy o ten temat… Exorcist,

zespół, który był w zasadzie speed/black-metalową

wersją Virgin Steele z innym perkusistą. Skąd wziął

się pomysł na ten projekt i dlaczego wasza prawdziwa

tożsamość przez tak wiele lat pozostawała tajemnicą?

Kwestia zapisów w kontrakcie?

Obawiam się, że będzie to musiało pozostać tajemnicą

jeszcze przez jakiś czas. Album będzie wznowiony tak

jak być powinien i wtedy będziemy mogli o tym porozmawiać.

Czekam na to!

Trzymam za słowo. Drugim tajemniczym zespołem,

którego jedyna płyta, podobnie jak "Nightmare

Theatre" Exorcist, ukazała się w 1986, był Original

Sin. Ten z kolei tworzyli wszyscy muzycy Exorcist

oraz twoja siostra w roli wokalistki, ale oficjalna wersja

była taka, że w skład grupy wchodzą wyłącznie

kobiety. Nawet zdjęcia były ustawiane. Pamiętasz

jeszcze, kim były dziewczyny, które brały udział w

sesji zdjęciowej? I skąd w ogóle wziął się pomysł na

ten "kobiecy" zespół?

Wszystko pamiętam, ale o tym też chętnie z tobą porozmawiam,

gdy ukaże się reedycja.

W takim razie spróbuję z innej strony. Kilka utworów

Original Sin zostało wykorzystanych na różnych

wydawnictwach Virgin Steele, standardowych lub

jako bonusy na różnego rodzaju reedycjach. Od

początku czuliście, że ten materiał jest zbyt dobry, by

był dostępny jedynie na zapomnianej płycie z lat 80.?

Tak, zawsze lubiliśmy ten materiał i uważaliśmy, że

zasługuje na drugą szansę. Ot, cała historia. "Conjuration

of the Watcher" mieliśmy w secie przez wiele lat.

Lubimy również tę bardziej thrashową stronę metalu.

W roku 1986 ukazał się również album "Stay Ugly"

Piledriver, który w całości napisaliście wspólnie z

Edwardem (nie wiem, czyj wkład był większy). I to

pomimo faktu, że on dopiero co dołączył do zespołu,

a ty formalnie nigdy nie miałeś z Piledriver nic wspólnego.

Jak do tego doszło?

Album niemal w całości stworzyliśmy wspólnie. Tylko

jeden lub dwa utwory są wyłącznie mojego autorstwa.

Poprosił mnie o to mój manager, a że obaj lubiliśmy

Gordona znanego szerzej jako Piledriver, postanowiliśmy

spróbować. Całość została nagrana i zmiksowana

w dwa dni. Pamiętam, że wspólnie zarżnęliśmy w studio

dwa wzmacniacze Marshalla. W obu stopiły się

lampy.

Czy chociaż nie śpiewałeś na tym albumie, uważasz

"Stay Ugly" za taką samą część twojego muzycznego

dorobku jak płyty Exorcist i Original Sin?

Tak, uważam, że utwory tworzące "Stay Ugly" to taka

sama część naszej historii jak te składające się na dwa

pozostałe albumy. Wszystkie utwory, które skomponowałem,

sam lub przy współudziale innych osób, są

dla mnie wyjątkowe. Stanowią ważną część tego kim

jestem i ze wszystkim czuje się związany.

A teraz coś z zupełnie innej beczki… Gdy widziałem

was po raz pierwszy na żywo w 2001 roku w

Katowicach, grałeś na klawiszach tylko te partie,

które były niezbędne, pomijając jednocześnie te mniej

istotne na rzecz przedstawienia i biegania po scenie,

co sprawiło, że wasz występ miał bardzo naturalny

charakter. Gdy 10 lat później widziałem was po raz

drugi na Masters of Rock, z jednej strony mieliście

etatowego klawiszowca (żeńska forma tego słowa nie

jest mi znana), a z drugiej w składzie brakowało

Edwarda, co w połączeniu z przesiadką Josha (Blocka)

z basu na gitarę skutkowało tym, że na scenie nikt

nie grał na basie. Nie uważasz, że zespół w takiej

konfiguracji był po prostu niekompletny? Obserwowany

spod sceny sprawiał takie wrażenie.

Dla mnie był niekompletny tylko dlatego, że obok

mnie nie było Edwarda. Gramy razem od zawsze, odkąd

byliśmy małymi dziećmi. Dlatego czułem się

trochę dziwnie. Tym niemniej wszystkie dźwięki naszej

muzyki były obecne. Mieliśmy klawiszowca, który

swoją grą pokrywał niskie, basowe rzeczy. Chcieliśmy,

żeby wszystko zostało w rodzinie i dlatego nie zdecydowaliśmy

się zatrudnić nikogo z zewnątrz. Mi osobiście

granie na klawiszach na żywo zawsze sprawiało

przyjemność, ale też przez lata ciągle słyszałem "chcemy,

żebyś był bardziej z przodu, bliżej publiczności".

Postanowiłem spróbować. Wygląda jednak na to, że

czego zespół by nie zrobił, wśród publiczności zawsze

znajdzie się taka grupa, która będzie zadowolona i

taka, która będzie niezadowolona. Taka jest natura

życia. W grę wchodzi również kwestia swojego rodzaju

"kulturowego uprzedzenia", gdzie ludzie oczekują, że

zobaczą na scenie konkretny instrument, w tym przypadku

gitarę basową. Gdy go nie ma, są przekonani, że

go nie słyszą, a tak naprawdę wszystkie dźwięki płyną

z głośników. Czy to poprzez klawisze czy w innej formie.

W międzyczasie wróciłem do grania na klawiszach

na koncertach. Brakowało mi tego.

Kolejna kwestia związana z występem na Masters of

Rock, którą chciałbym poruszyć, to twoje wokale.

Dwie rzeczy. Pierwsza, gdy jesteś w studiu możesz

w każdej chwili przejść od szeptu do krzyku i sprawić,

by brzmiało to dobrze. Na żywo prawdopodobnie

potrzebowałbyś do tego wyjątkowo błyskotliwego

dźwiękowca, który dodatkowo świetnie znałby twój

repertuar, a obawiam się. Ten, który nagłaśniał was

w Vizovicach nie spełniał żadnego z tych dwóch kryteriów

o efekt był, ujmując rzecz ogólnie, dość średni.

Druga, mam wrażenie, że formy wokalnej ekspresji,

które wybierasz, nie zawsze zgrywają się z przekazem

słów, które wyśpiewujesz. Szczególnie utkwił

mi w pamięci fragment "I'm a savage, I'm a king…"

śpiewany delikatnym, wysokim falsetem. Co o tym

myślisz? Analizujesz swoje występy pod takim

kątem?

Nie analizuję tego co robię. Śpiewam tak jak śpiewam

reagując na to co słyszę, na nagłośnienie na scenie, na

to, jaka jest w danej chwili moja dyspozycja. Znowu,

niektórzy lubią, gdy zespół zmienia utwory na żywo,

inni nie. Na koncercie masz tylko jedno podejście i to

zawsze wiąże się z ryzykiem. Czasem się udaje i niemal

wszyscy rozchodzą się do domów zadowoleni, a czasami

nie. Nagrywając akustycznej wersji "Noble Savage",

która ukazała się jako bonus na reedycji "The Age of

Consent" (jako "A Changling Dawn"), bardzo dobrze

się bawiłem i w jakiejś części to konkretne podejście do

tego utworu przełożyło się również na to, jak śpiewałem

"Noble Savage" wykonując go już z całym zespołem…

Jeśli kiedykolwiek słuchałeś koncertowych Led

Zeppelin, na pewno wiesz, że wersje koncertowe wielu

ich utworów potrafiły nierzadko w szalony sposób

odbiegać od tych studyjnych. "Dazed and Confused"

trwało często po 30 minut. Zawsze nam się to podobało

i dlatego podczas koncertów również nasze utwory

zyskują czasem nowych charakter. To cześć naszej

drogi.

Kontynuując wątek wokalny… Różnego rodzaju

wysokie zaśpiewy i ryki od zawsze były twoim

znakiem rozpoznawczym. Ale na ostatnich albumach,

a już na nowym w szczególności jest ich tak

wiele, że efekt końcowy, i nie jest to wyłącznie moja

opinia, jest momentami lekko… no cóż, groteskowy.

Czy spotkałeś się już z podobną uwagą?

Nie, jesteś pierwszą osobą, od której słyszę coś takiego,

ale widzę, że nie rozumiesz o, co chodzi. W mojej

krtani siedzą najróżniejsze głosy. Gdy wykrzykuję coś

w stylu "Reowww!", jest to mój głos jako instrument

perkusyjny. Coś jak uderzenie w werbel albo talerz.

Gdy wyciągam dłuższe, wysokie dźwięki, jest to mój

głos jako gitara lub innym instrument prowadzący.

Nigdy nie chciałem być wokalistą, który śpiewa tylko

wtedy, gdy mu się każe, który wyśpiewuje jedynie

tekst, a poza tym siedzi cicho. To nie mój styl. Moje

podejście zawsze było bardziej w stylu kontrapunktu,

w stylu ludzkiej gitary. Rozumiem, że nie każdemu

musi się ono podobać, ale też nigdy nie było to moim

zmartwieniem. Reaguję na to, co podpowiada mi muzyka.

Mój styl w dużej mierze wynika z mojego grania

akustycznie wspólnie z Edwardem, to jego pokłosie. Z

oczywistych względów, przy jednej gitarze na scenie,

Edward nie może grać solówek, więc oczekiwał, że wypełnię

te luki wokalnie. Stąd się to wzięło. Jeśli słuchałeś

"Fire Spirits", bonusowego albumu koncertowego

będącego częścią reedycji "Invictus", to dokładnie

wiesz, w jaki sposób podchodzimy razem do utworów

w tym formacie. Nawet bez perkusji, basu i wzmacniaczy

Marshalla… z tych kompozycji i tak wychodzi

metal. Ponieważ metal jest w nie w budowany. Poprzez

harmonie, których używamy, progresję akordów, melodie,

nasze podejście do muzyki, a także poprzez duchowy

aspekt muzyki… poprzez oś co wykracza poza

same nuty… poprzez efemeryczną, eteryczną jakość…

Poprzez pasję, za sprawą której linia życia dotyka

wieczności.

Wracając na koniec do bezpieczniejszych tematów…

Będzie trasa koncertowa promująca nowy album?

Póki co mamy potwierdzony występ w Atenach. Kolejne

ogłosimy w najbliższym czasie.

A jakie są dalsze plany wydawnicze Virgin Steele?

Reedycje "The House of Atreus" czy coś bardziej

nietypowego?

Reedycje "The House of Atreus" są następne w kolejce.

Planujemy je na przyszły rok, prawdopodobnie w

formacie 3-płytowego digi-paku, czyli coś w stylu tego,

co zrobiliśmy przy okazji wznowienia "The Marriage…".

Marcin Książek

VIRGIN STEELE 75


można zarobić, ale przede wszystkim robię to, bo nie

wiem, czym lepszym miałbym się zająć w życiu!

Moc "Painkillera" i melodyjność "Keeper of the Seven Keys"

ShadowQuest to supergrupa, którą tworzą muzycy znani z Bloodbound, Dionysus,

Sinergy czy Masterplan. Kapela została założona w 2013 roku i sporą rolę w niej odegrali

Ronny Milianowicz i Kaspar Dahlqvist, którzy obrali sobie za cel nagranie albumu, który

ożywi gatunek jakim jest power metal. Ich "Armoured IV Pain" to jeden z najciekawszych

krążków roku 2015. Jednocześnie jest on dobrym powodem, żeby porozmawiać z Ronnym

na temat debiutanckiego albumu jak i samego zespołu.

HMP: Witam, chciałbym skorzystać z okazji i

pogratulować Wam naprawdę świetnego debiutanckiego

albumu, "Armoured IV Pain", który sporo namieszał

w tegorocznych zestawieniach. Czy spodziewaliście

się takiego zainteresowania albumem

jak i zespołem?

Ronny Milianowicz: Jeśli mam być szczery to tak, już

od pierwszego dnia! Wybierałem członków według ich

umiejętności i udało mi się zabrać swój dream team

muzyków metalowych jako ludzi, z którymi będę pracował.

Czy ShadowQuest to zespół z prawdziwego zdarzenia

czy tylko projekt muzyczny?

Byliśmy w trasie z Battle Beast, w ten weekend supportujemy

Blind Guardian i gramy na festiwalach. Już

Tworząc ten zespół wiedzieliście, że chcecie grać

właśnie taki rodzaj muzyki? Nie baliście się że muzyka

będzie odzwierciedleniem waszych macierzystych

formacji?

Piszę tak, jak zawsze, nie staram się nawet zmieniać.

Ale zawsze staram się być coraz lepszy jako perkusista

i kompozytor! Dzięki temu składowi myślę, że mojej

wizji stało się zadość, jest dokładnie tak, jak chciałem!

Kaspar Dahlqvist to jakby nie patrzeć bardzo ważna

osoba w muzyce ShadowQuest. To on buduje niesamowity

klimat, podkreśla melodyjność utworów i

nadaję nutkę progresywności. Czy Kaspar to osoba

odpowiedzialna też za komponowanie?

On jest odpowiedzialny za wszystkie teksty poza tym

Foto: ShadowQuest

ShadowQuest to kolejny zespół w tym roku, który

zachwyca nie tylko muzyką, ale i składem. Mamy

tutaj wielkie nazwiska. Zdradź proszę jak udało Ci

się zebrać taką śmietankę muzyki heavy/power metalowej?

Grałem z wszystkimi ludźmi z wcześniej poza Jarim,

ale on grał w albumie Symfonia, gdzie zastępowałem

Uliego Kuscha, gdy jego ręka była rozjebana przez jakiś

uraz. Wystarczyło do tego zaledwie pięć telefonów!

(śmiech)

Dlaczego wybraliście nazwę ShadowQuest? Czy

wiąże z tym jakąś ciekawa historia, którą możecie

przytoczyć?

To po prostu fajna nazwa i pasuje do naszej muzyki!

To jest też dobry moment żeby opowiedzieć o waszych

początkach…

Ja, Ragnar i Kaspar napisaliśmy wszystko w rok, mając

na uwadze wszystkich innych członków!

Które zespoły was inspirują i wciąż wam imponują?

Czy słuchacie czegoś poza heavy metalem?

Gdy dorastałem, mój ojciec słuchał ABBY, Boney M,

Sweet i innych im podobnych. To nie była muzyka dla

mnie, ale zawierała świetne melodie. Nie interesowałem

się nawet metalem dopóki nie miałem jakichś

dwunastu lat. Moi przyjaciele słuchali Van Halena i

Kiss, ale dla mnie to było jedynie ok. Później ktoś

puścił mi Accept "Fast as a Shark" i byłem tym po

prostu oczarowany!

Gitarowy duet Huss/ Widerberg to kolejny motor,

który napędza Wasz zespół. Panowie nie tylko stawiają

na ostre riffy, ciekawe pojedynki, ale ocierają się

o neoklasyczny power metal. Sporo w tym gracji i

finezji. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych albumów

pod względem popisów gitarzystów.

Powiedziałbym, że Ragnar jest najlepszym rytmicznym

gitarzystą metalowym, z jakim grałem. To samo

powiedziałbym o Peterze i jego solówkach! Mamy najlepszych

ludzi z obu tych światów w jednym zespole!

Gdy oni riffują razem podczas prób, dzieje się magia!

skomponowaliśmy album numer dwa! To jest już zespół,

nie można już mieć ku temu wątpliwości!

Sporo ciekawych płyt wyszło w kategorii heavy/

power metalu, ale wasz album na długo zostaje w

pamięci i cały czas chce się do niego wracać. Wiele w

nim pozytywnej energii i hitów, które oddają to, co

najlepsze w tym gatunku. To kwintesencja heavy/

power metalu i to na wysokim poziomie. To czyni ten

album wyjątkowy i godny uwagi.

Moim celem było zrobienie albumu z mocą "Painkillera"

i melodiami "Keepera". Potem nagranie go za

pomocą naprawdę dobrego sprzętu zamiast próbowania

ratowania słabych nagrań plastikowymi samplami.

Dlatego to zostaje w głowie, gdyż zostało nagrane w

ten sam sposób, co "Number of the Beast", bardzo naturalnie!

Ta płyta jest skierowana do fanów Sinergy, Masterplan,

Bloodbound, Helloween czy też Dionysus...

Komu jeszcze byście polecili wasz album?

To coś dla fanów zarówno Judas Priest z ery

"Painkillera" jak i Avantasii! Kocham power metal całym

sercem, ale musi on być wykonany profesjonalnie!

Myślę, że w wielu kwestiach postawiliśmy na jakość.

do "Midnight Sun", który napisałem ja. Muzyka jest

skomponowana przeze mnie i Ragnara.

Każdy z was to muzyk, który działa w wielu zespołach

i ma za sobą bogatą historię. Czy macie czas na

kolejne zespoły? Czy znajdujecie czas dla siebie i

rodziny? Jaka jest wasza recepta by znaleźć na wszystko

chwile?

Chodzi tu przede wszystkim o powolne i rozważne

kroki w karierze zespołu. Dajemy - powiedzmy - z

tuzin koncertów między koncertami innych zespołów,

promując "Armoured IV Pain" oraz zanim zaczniemy

nagrywać następny album. Na naszą następną płytę

przypadnie jeszcze więcej koncertów. Nie jesteśmy

Helloween, więc dajemy koncerty, które bilansują się

finansowo.

Czy stworzenie ShadowQuest to dowód na to, że

jeszcze nie spełniliście się jako muzycy? Że wciąż

dążycie do stworzenia czegoś ponadczasowego? Czy

może to po prostu chęć tworzenia nowej muzyki?

Przede wszystkim robię to dla siebie, jestem największym

fanem zespołu. Kocham grać na żywo każdy

utworów napisany przez nas! Wiem, że jeśli zapewnię

jakość, to pojawią się fani i pieniądze, które będzie

Dlaczego wybraliście Patrika Johannsona jako wokalistę?

Czyżby sukces z Bloodbound miał tutaj wpływ

czy raczej coś innego? Czy byli inni kandydaci?

Gdy zapytałem go pierwszy raz, nie był tak rozpoznawany

jak w erze "Unholy Cross". Miałem przeczucie,

że jest niedocenionym diamentem. I miałem rację!

(śmiech)

Wasz album promował chwytliwy "All One" i stonowany,

nieco komercyjny "Last Farewell". Dlaczego

akurat te utwory wybraliście do promocji? Czy to

wasz wybór czy ktoś inny wam pomógł wybrać?

Mamy na Spotify trzy swoje single, żeby nas obadać.

Wybraliśmy je sami, bo są wydane pod szyldem naszej

własnej wytwórni Garelock Records.

Moim ulubionym utworem jest "Live Again", jest to

świetny hołd dla starego Stratovarius. Czy to było

zamierzone posunięcie?

Muzycznie jest to nawiązanie do Dionysus "Anima

Mundi". Dedykujemy ten utwór Timowi Tokkiemu,

który jest moim przyjacielem, który pomógł mi - naprawdę

sporo - podczas nagrywania.

Marszowy, wręcz rycerski "Midnight Sun" to coś dla

fanów Sabaton czy Powerwolf. Czy wy macie

swoich faworytów jeśli chodzi o debiutancki album?

Może "Live Again", jako że jest to ostatni utwór, który

grywamy na żywo i jest on pełen radości!

Przy okazji, czy odwiedzicie Polskę?

Bardzo chciałbym zagrać w Polsce. Mój dziadek pochodzi

z Jarosławia!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

76

SHADOWQUEST


To chyba faktycznie dzieje się na naszych oczach. Wyśmiewany przez ostatnie

lata "europjeski power metal" staje się już oldschoolem. Panowie z Szwedzkiego

Veonity dorastali właśnie w czasach świetności gatunku i dlatego postanowili go reanimować

tworząc zespół niemal odtwarzający tamte klimaty. O specyfice tego działania opowiadał nam

gitarzysta grupy.

Uroki power metalu

HMP: Po wysłuchaniu waszej płyty od razu pomyślałam

o takich zespołach jak Heavenly i Freedom

Call.

Samuel Lundström: Muszę przyznać, że nie ma dnia,

w którym nie słuchalibyśmy przynajmniej jednego z

ich utworów. Prawdę mówiąc, do tej pory spędziliśmy

tysiące godzin słuchając albumów tych kapel. Chris

Bay i Ben Sotto to świetni kompozytorzy oraz źródło

inspiracji dla nas.

Boom na podobne granie był na początku XXI wieku.

Dziś mało który młody zespół tak gra...

Byliśmy nastolatkami na początku tego tysiąclecia.

Odnajdowaliśmy nadzieję i siłę w muzyce, której słuchaliśmy.

Były to czasy rozkwitu power metalu, więc

naturalnie pokochaliśmy ten gatunek. Zespoły takie

jak Hammerfall, Edguy, Gamma Ray, Avantasia czy

Power Quest wpłynęły na nas w bardzo dużym stopniu,

a teraz czujemy obowiązek nieść tę pochodnie

zwaną melodyjnym power metalem.

Czujecie się trochę, jakbyście "płynęli pod prąd"?

Obecnie w Szwecji panuje moda na doom (śmiech).

W trendach najlepsze jest to, że kończą się równie szybko

jak zaczynają. Może teraz działamy pod prąd, ale

niebawem zmieni on kierunek i będziemy płynęli z

nim. Szwecja ma długą metalową tradycję, zwłaszcza

jeśli chodzi o cięższe odłamy tego gatunku, ale od niedawna

w życie wchodzi nowy nurt power i heavy metalu,

który dumnie reprezentujemy.

Pamiętam, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na

początku XXI wieku mianem "oldschool" nazywało

się grupy z lat osiemdziesiątych i "oldschoolowymi"

nazywało się grupy nawiązujące do heavy metalu z

lat osiemdziesiątych (sprzed 15 lat). Dziś takie grupy

jak Veonity nawiązują do metalu... też sprzed 15 lat.

W oczach młodych ludzi zespoły z końca lat dziewięćdziesiątych

to już "oldschool". Myśleliście o tym

w ten sposób?

Tak. To chyba po prostu koło życia. Jak mówiłem

wcześniej, za młodu kształtujemy to, kim staniemy się

w dorosłym życiu. Oznacza to, że muzyka, którą robimy

dzisiaj, kiedyś nazywana będzie oldschoolową

przez następne pokolenie nastolatków. Mówi się, że

powinniśmy patrzeć w dal i poszukiwać nowych brzmień,

jednak uważamy, że najlepszy możliwy metal

już powstał i jedyną słuszną rzeczą jest uszanowanie

tego, poprzez granie go.

W zasadzie całą płytę, od okładki, tytuł, po teksty

poświeciliście gladiatorowi. Domyślam się, że płyta

jest koncept albumem?

Tak, zgadza się. Rhapsody oraz Iron Savior to dwa

zespoły, które ciągle tworzą dobre albumy koncepcyjne

i chcemy kontynuować tę tradycję. To dobra zabawa,

która jest wymagająca w wyjątkowy sposób, ponieważ

każdy skomponowany utwór musi pasować w odpowiednie

miejsce na płycie.

Jest to opowieść o konkretnej osobie? Kto zainspirował

was do napisania "Gladiator's Tale"?

Nasz album opowiada o mężczyźnie, który postanawia

zemścić się na cesarzu po tym, jak jego wioska zostaje

zniszczona przez Rzymian, a jego ojciec zabity. Jednak

jest to tylko fabuła. Prawdziwym przesłaniem jest

opowieść o powstaniu po porażce. Tytułowy gladiator

spotyka się z przeciwnościami i walczy nie tylko z

wrogami, ale także z samym sobą. Wszyscy mieliśmy

chwile w życiu, kiedy chcieliśmy poddać się i odpuścić,

ale jakoś odnajdowaliśmy siłę aby walczyć dalej.

Spotykacie się także z krytyką? Domyślam się, że dla

wielu słuchaczy rymy typu "fly" i "sky" w "King of the

Sky" mogą wydawać się banalne, podobnie jak zestaw

słów w tytule utworu "Warrior of Steel".

Do tej pory nie spotkaliśmy się jeszcze z krytyką, co

jest dość zaskakujące. Wiem, że rymy takie jak "desire"

i "fire" ("pożądanie" i "ogień" - przyp. tłum.) są banalne

i mogą budzić mieszane uczucia wśród słuchaczy, jednak

używamy takich słów, gdyż jest to część uroku tego

gatunku. Jest to na tyle oczywiste, że ludzie to akceptują.

Jednak muszę przyznać, że słowa takie jak

"ogień", "stal", "przeznaczenie", "proroctwo" czy "miecz"

są po prostu fajne, więc z drugiej strony cieszymy się,

że gramy power metal i możemy używać ich do woli.

Ostatnio na północy Europy panuje moda na

wydawanie płyt nie tylko na CD ale także na winylu.

Również planujecie takie wydawnictwo?

Planując ten album, stwierdziliśmy, że powinien być

wydany na płycie CD. Ponieważ staramy się, aby nasza

muzyka brzmiała jak z przełomu lat dziewięćdziesiątych

zeszłego wieku i roku 2000, naturalnym porządkiem

rzeczy było wydać płytę CD. Takie płyty

miały dla mnie szczególne znaczenie kiedy dorastałem.

Pamiętam jak kupowałem płytę, a potem leciałem do

domu i słuchałem jej godzinami, uważnie oglądając

okładkę i książeczkę w środku. Nigdy nie robiłem tego

z winylami, ale kto wie, może nasz przyszły album doczeka

się takowego specjalnego wydania.

Szukałam informacji na temat poprzednich zespołów

w jakich graliście. Rzeczywiście Veonity to wasz

pierwszy zespół?

Zależy jak na to patrzysz. Każdy z nas grał kiedyś w

jakimś zespole, ale nigdy nie traktowaliśmy żadnego na

tyle poważnie co Veonity. Kiedy zaczęliśmy razem

grać, stwierdziliśmy, że czas pójść "va banque" i zainwestować

zarówno czas, chęci jak i pieniądze w ten

projekt.

Śledzicie współczesną power metalową scenę? Które

zespoły możecie polecić miłośnikom podobnego grania?

Istnieje parę bardzo dobrych nowych zespołów. Lancer

ze Szwecji gra heavy/power metal lat osiemdziesiątych.

Twilight Force brzmi trochę jak Rhapsody na pierwszych

trzech albumach. Shadowquest, Gloryhammer

i Bloodbound też są bardzo ciekawymi, współcześnie

działającymi zespołami.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin

Foto: Veonity

VEONITY 77


Restart

Po siedmiu latach niebytu

powrócił jeden z najważniejszych duńskich zespołów

w dziedzinie power metalu czyli Pyramaze. Band

działa od 2001 roku, swój największy sukces odniósł

z byłym wokalistą Iced Earth czyli Mattem Barlowem.

Troszkę się zmieniło jeżeli chodzi o skład Pyramaze, jednak

styl i jakość została. O nowym rozdziale duńskiej formacji porozmawiałem z Jacobem

Hansenem, gitarzystą będącym w zespole od początku.

więc zagadałem z chłopakami, że chciałbym spróbować.

Wszyscy byli podekscytowani i od razu przyjęli

mnie do rodziny Pyramaze. Jakby nie patrzeć, znałem

się z nimi od czasów nagrywania dema, więc było to

raczej oczywiste.

Czyli to prawda, że przez zespół przewinął się Urban

Breed? Dlaczego nie udało się Wam go zatrzymać

na dłużej?

Tak, grał z nami kilka koncertów, o czym już wspominałem,

ale gdy zaczęliśmy pisać nowe utwory, wyczuliśmy,

że traci on zainteresowanie. Właśnie przeprowadził

się do Stanów, zdaje się. Dlatego kiedy powiedział,

że nie może nadal poświęcać czasu Pyramyze,

Foto: Ulterium

tak naprawdę gracie.

To jak najbardziej metal, to mogę powiedzieć!

(śmiech) Myślę, że nadal gramy progresywny power

metal w pewnej formie, ale sądzę, że różnorodność

tych nowych utworów jest większa niż kiedykolwiek, z

czym czujemy się bardzo dobrze. Gdybyśmy mieli to

dokładnie określić, to prawdopodobnie jest to melodyjny

metal.

Czy nie chcieliście skorzystać z okazji, że pojawia się

nowy wokalista i na przykład całkowicie zmienić

swój styl? Pójść w zupełnie inną stronę?

Nie chcieliśmy za bardzo oddalać się od tego, co

prezentowało Pyramaze, a że główni członkowie

pozostali, w naturalny sposób zostaliśmy przy wypracowanym

stylu. Tak, jak mówiłem, nie usiedliśmy do

rozmowy nad tym, jak ma wyglądać nowy styl.

Zaczęliśmy po prostu pisać, a to co powstało złożyło

się na nowy album. Nie zastanawialiśmy się specjalnie

nad tym, jak ma wyglądać nowy materiał, a raczej

pisaliśmy tak jak czuliśmy. Owszem, mogliśmy drastycznie

zmienić nasz styl, ale gdybyśmy to zrobili, nie

nazwalibyśmy tego Pyramaze. Jak najbardziej to nadal

jest Pyramaze. Słychać, że to nadal my. Mamy

nowego wokalistę, lecz ogólne brzmienie jest rozwinięciem

tego, co kochamy w naszych trzech poprzednich

albumach. Znaczy się, "Melancholy Beast" był tym

albumem, którego słuchałem najdłużej po zmiksowaniu.

Nadal sądzę, że to magiczny album. Ale samo

wrażenie miałem przy "Disciples of the Sun". W studiu

działa się magia, wspomnienia o tym, wywołują

duuuży uśmiech na mojej twarzy.

HMP: Witam, miło że marka Pyramaze powróciła i

znów można delektować się Waszą muzyką. Jak to

jest powrócić po dłuższym czasie z niebytu?

Jacob Hansen: Dzięki! Dla nas też jest to wspaniałe

uczucie! Jak słońce pojawiające się na niebie po burzy.

Nie byliśmy tak naprawdę pewni, czy jeszcze żyjemy

czy nie. Po odejściu zarówno geniusza Michaela Kammeyera,

Urbana Breeda i Nielsa Kvista z zespołu

pozostały szczątki. Dużo czasu zajęło nam nabranie siły

do kontynuowania. Właściwie możemy wszyscy podziękować

Jonahowi, naszemu klawiszowcowi, za jego

wytrwałość, inaczej jestem pewien, że Pyramaze dziś

by nie istniało. Jesteśmy teraz bardziej żywi niż kiedykolwiek,

a przyszłość maluje się w świetlanych barwach.

W zespole panuje pozytywna aura ostatnimi

czasy.

Co było powodem takich zawirowań w waszym zespole?

Dlaczego kapelę opuścił Matt Barlow? Czy

utrzymujecie jakiś kontakt z nim?

Zdaje mi się, że Michael (Kammeyer) jest z nim w

kontakcie. Nawet wysłał nam wiadomość typu: "świetny

materiał, chłopaki!", gdy usłyszał pierwszy singiel.

Sądzę, że było to tak: Jak tylko Matt nagrywał album

"Immortal", usłyszał o tym Jon Schaffer i zrekrutował

go z powrotem do Iced Earth. Nie mamy mu tego za

złe. Matt to utalentowany wokalista. Przypuszczaliśmy,

że to nie potrwa wiecznie z takim gościem, więc

Michael załatwił Urbana Breeda, by ten przejął

obowiązki wokalisty. Właściwie zagraliśmy z nim kilka

koncertów - było to z Volbeat - ale po tym wszystko

zaczęło powoli iść w złym kierunku. Michael stracił

wiarę w branżę muzyczną i jego priorytety przestawiły

się bardziej na "normalne", czyli rodzinne życie, życie

z codzienną prac. Kiedy odszedł, odeszli również Niels

Kvist i Urban. Toke (gitary), Jonah (klawisze) i Morten

(perkusja) zostali bez kompozytora, gitarzysty i

lidera, co wywoływało sporo frustracji. Po dłuższej

chwili skontaktowali się ze mną. Chcieli wiedzieć, czy

ktokolwiek z moich znajomych mógłby dołączyć jako

gitarzysta i kompozytor. Po przemyśleniu doszedłem

do wniosku, że właściwie sam byłem zainteresowany,

że ma inne rzeczy, którymi chce się zajmować, byliśmy

na to przygotowani. Ciężko stracić takiego gościa, jak

on, ale w ogóle nie żywiliśmy do niego urazy. Nadal

jesteśmy w kontakcie i się przyjaźnimy.

Mimo pewnych problemów udało Wam się zebrać na

nowo, odbudowaliście skład i nagraliście nowy album

w postaci "Disciples of the Sun", który zaczyna wasz

nowy rozdział. Z jednej strony jest to album oddający

wasz styl, a drugiej strony jest to wydawnictwo

świeże i zaskakujące. Czy też tak postrzegacie ten

album?

Dokładnie! Wszystko jest tak, jak to opisujesz. Chcieliśmy

jakby wyczyścić swoją kartę i zacząć odnowa. O

dziwo, to nie było to coś, o czym dyskutowaliśmy. Po

prostu wiedzieliśmy, że będzie inaczej, jako że skład i

kompozytorzy byli zupełnie inni. Po prostu napisaliśmy

coś, czego sami chcielibyśmy słuchać, ale w pewnych

"granicach" Pyramaze. Naprawdę słychać, że

podobało nam się pisanie i nagrywanie tego materiału!

Sposób w jaki zabraliśmy się za nagrywanie był bardzo

świeży, dało nam to wiele satysfakcji, co da się zauważyć

na "Disciples of the Sun".

W dalszym ciągu gracie progresywny power metal w

nowoczesnej konwencji, choć tym razem nie zabrakło

też motywów nieco symfonicznych czy nawet z kręgu

epickiego metalu. Ciężko określić jednomyślnie co

Wspomniałeś o nowym wokaliście. Jak doszło do

zatrudnienia Terje'go?

A więc, miksowałem album dla norweskiego zespołu

Teodor Tuff, który teraz nosi nazwę Crossnail. Mieli

oni wspaniałego, młodego wokalistę o imieniu Terje.

Gdy odszedł od nas Urban, rozglądaliśmy się dookoła

za nowym śpiewakiem. Rozmawiałem z licznymi wokalistami,

ale szukałem kogoś mniej znanego. Nie

chciałem mieć nikogo znanego w naszym zespole, bo

prawdopodobnie opuściłby nas po jednym albumie.

Zapytałem się Terje'go, okazało się, że jest zainteresowany.

Wysłałem mu jako demo "Unveil", a on nałożył

na to wokal, razem z kolegą z zespołu i kuzynem

Christerem Haroyem (Divided Multitude, Crossnail).

Gdy odesłali mi ten utwór, okazało się, że zrobili

to idealnie! Było lepiej, niż się spodziewaliśmy, a

Terjego stać na więcej! Zaprosiłem go do mojego studia

i zaczął z nami nagrywać. Zrozumiałem, jak wielki

potencjał w nim drzemie. Nadal kocham Lance Kinga

i Matta Barlowa, ale Terje to inny typ wymiatacza!

Na płycie znajdziemy 12 kompozycji dających 52 minuty

muzyki, więc nie jest to nie wiadomo jak długi

album. Czyżbyście nie chcieli przesadzać pod tym

względem?

To były utwory, które udało nam się skończyć, do tego

wybraliśmy tylko te najlepsze. Byliśmy w trakcie prac

nad paroma innymi, ale zależało nam na tych dopracowanych,

zapewniających odpowiednią jakość. Jeśli odnosiliśmy

wrażenie, że nie jest to kompozycja najwyższych

lotów, to dawaliśmy sobie z nią spokój. Może w

przyszłości wrócimy do tych niedokończonych utworów,

kto wie, ale czasem lepiej jest nie wywoływać wilka

z lasu. Nie bez powodu nie dostały się do finalnej

wersji albumu. Poza tym, nie myśleliśmy w ogóle o długości

materiału. Po prostu sądziliśmy, że mamy kilka

dobrych piosenek, i tyle. Chyba dopiero zorientowaliśmy

się, ile czasu trwa album, gdy skończyliśmy nagrywać

cały materiał, (śmiech). Znowu, spontaniczność

jest tu kluczem. Robiliśmy to, co wydawało się słuszne.

Płytę otwiera instrumentalne intro "We Are The

Ocean", które buduje niesamowity klimat i podkreśla,

że będzie to płyta epicka. Czy takie emocje chcieliście

wzbudzić na samym początku?

O, tak. Jonah je napisał, chcieliśmy sprawić, żeby słuchacz

poczuł się, jak na początku epickiego filmu.

Uważam, że powinno się stworzyć atmosferę tego, co

czeka słuchacza zanim zacznie grać kapela. Sądzę, że

się nam to udało. Do tego Joost Van Den Broek (Epi

ca) pomógł nam w tym intro, z orkiestrą i innymi rzeczami,

bo chcieliśmy, żeby to rzeczywiście robiło wrażenie.

Na pewno nie będzie to ostatni raz używania

przez nas orkiestracji.

Dalej mamy "The Battle of Paridas" i to jest taki

rasowy Pyramaze. Mam jednak wrażenie, że brzmicie

bardziej nowocześnie i nawiązujecie do choćby

78

PYRAMAZE


Kamelot.

Tak, masz rację, że "The Battle of Paridas" jest poniekąd

klasycznym utworem Pyramaze, także lirycznie.

Właściwie nie zastanawiałem się, jaką kapelę teraz

przypominamy. Z pewnością jest tam trochę Kamelota,

ale także Evergrey, co zauważyło wiele osób. Tak

naprawdę, wszyscy pochodzimy z innych środowisk i

ten wielki kocioł, w którym lądują nasze pomysły,

sprawia, że brzmimy tak, a nie inaczej. Wszyscy kochamy

współczesny metal, ale zarazem jesteśmy fanami

bardziej oldschoolowego grania.

Co jest przewodnim motywem w waszych tekstach

na nowym albumie? Co chcieliście przekazać poprzez

swoją muzykę?

Na tym albumie nie ma takiego dominującego motywu,

można by rzec. To wszystko to pojedyncze historyjki,

czy to z prywatnych doświadczeń, czy bardziej

tematy inspirowane legendami. Nasz dobry przyjaciel

Henrik Fevre (Anubis Gate) napisał teksty do tego

albumu, jako że sami nie czuliśmy się na siłach podjąć

się tego wyzwania, którego wymagały te utwory. Sądzę,

że Henrik jest świetnym tekściarzem i włożył w

nie sporo trudu. W rzeczywistości wiem, że niektóre

utwory są tak osobiste, że nie chciał nawet o nich rozmawiać.

Bardzo dobrze się prezentuje prosty i niezwykle

chwytliwy "Back For More". Myślisz, że można zaliczyć

ten utwór do grona waszych najlepszych kawałków?

Może tak być! "Back For More" akurat napisał Jonah

(klawisze), a Token, Morten i ja ją zaaranżowaliśmy.

Zgadza się, to jest świetna nuta. Miała trochę ciężki

start we wczesnych stadiach, ale nagle zaczęła się rozwijać,

gdy dołączyły wokale oraz tekst, utwór zaczął

promienieć.

"Genetic Process" to z kolei muzyka utrzymana w klimatach

choćby takiego Masterplan czy Symphony X.

Słychać, że muzyka progresywna to jest to, co gra w

waszych sercach. Skąd takie zamiłowanie do tego

gatunku heavy metalu?

Prawdę mówiąc, nie wiem. Dla mnie zaczęło się od Fates

Warning, Crimson Glory, Queensryche i Psychotic

Waltz jeszcze w późnych latach 80-tych. Ten

nowy gatunek metalu był nagle naładowany bardziej

emocjami, niż agresją. Czymś, czego można słuchać

jadąc rowerem, był dla mnie bardzo atrakcyjny. Zawsze

byłem fanem bardziej sentymentalnych utworów

zespołów takich jak ELO i Beatles. Myślę, że ten gatunek

wziął z nich sporo wspaniałych rzeczy. Nie słuchałem

zbyt dużo nowych zespołów należących do gatunku,

ale znajdzie się kilka wyśmienitych takich, jak

Circus Maximus czy Myrath.

Fanom power metalu można polecić ostrzejszy "Hope

Springs Eternall", który zachwyca mocnym riffem

i niezwykłą energią. Taki rasowy power metal w

stylu Dragonhammer.

To jeden z najcięższych kawałków, który kiedykolwiek

Foto: Ulterium

napisaliśmy i mieliśmy z nim sporo frajdy, jako że zawiera

nieparzyste klucze i w ogóle (śmiech).

Jakie utwory zamierzacie z nowej płyty zagrać podczas

trasy koncertowej?

Planujemy zagrać wszystkie utwory z nowego albumu

poza "Photographs". To jest coś, co ma uspokoić słuchacza

i sprawić, by poczuł, że zbliża się do końca albumu.

To track mocno zainspirowany "Lost Reflection"

i "Transcendence" Crimson Glory.

Przy okazji, odwiedzicie Polskę?

Tak czy inaczej, mamy nadzieję zagrać w Europie gdzie

tylko będzie można, więc kto wie, czy Polska nie będzie

krajem, do którego zajedziemy. Wiem, że bardzo

byśmy chcieli!

Powróćmy na chwilę do przeszłości. Gdzie należy

doszukiwać się początków Pyramaze?

Michael Kammeyer zapoczątkował zespoł w 2001 roku.

Miał taki pomysł, zrobić album zwierający kompozycje,

które miał w głowie od lat. Zaczął rekrutować

lokalnych członków, Mortena Gade'a (perkusja) i

Nielsa Kvista (bas). Jonah dołączył później i po tym

zespół wszedł do studia, to jest mojego starego studia,

żeby zacząć nagrywać album debiutancki. Po krótkim

czasie nagrywania, byłem tak podekscytowany tym

materiałem, że skontaktowałem się ze znajomym managerem

i poprosiłem go o przesłuchanie. Był oszołomiony

tym, że w Danii jest taki zespół i zaczął pomagać

Michaelowi szukać wokalisty. Znalazł Lanca

Kinga, a reszta to historia.

Właśnie, pierwszym waszym wokalistą był Lance

King. Jak wspominacie współprace z nim? Czy nie

było szansy na jego powrót po odejściu Barlowa?

Jako że nie byłem wtedy członkiem zespołu, wiem bardzo

mało o tym, jak pracowało się z Lancem. Na pewno

jest profesjonalistą, pracowałem z nim kilka razy,

jest też jednym z moich przyjaciół. Myślę, że chłopcy

rozmawiali wewnątrz zespołu o przyjęciu go z powrotem,

ale mieli parcie na dążenie do przodu, a nie chcieli

zostać w przeszłości. Jak już mówiłem wcześniej,

wszyscy kochamy stare albumy, a te z Lancem są dla

nas szczególne, ale chcieliśmy rozpocząć nowy rozdział.

Potrzebowaliśmy nowego członka by wniósł trochę

nowej energii i Terje był do tego idealny.

Jakie macie plany na przyszłość? Czy na następny

album też przyjdzie nam tyle czekać?

Nie, nie taki jest plan, (śmiech!). Już rozmawialiśmy o

tym, kiedy wbijamy do studia i zaczynamy nagrywać

kolejny krążek po "Disciples", a planujemy wejść na

początku 2016. Jesteśmy gotowi znowu zacząć pisać.

Jako, że napisanie i nagranie nowego albumu było takim

świetnym doświadczeniem, jesteśmy pełni energii

i nie możemy się doczekać, aż zaczniemy znowu pisać

i harować jak woły. Mamy nadzieję, że uda nam się pojechać

w trasę i grać na kilku festiwalach, ale zobaczymy

jak to będzie.

Tyle z mojej strony dzięki za poświęcony czas.

Dziękuję! Wielkie dzięki za zainteresowanie się naszym

zespołem!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska


Możecie być pewni, że usłyszycie więcej naszej twórczości

w przyszłości.

Czyli Primal Fear, Angra i Yngwie Malmsteen w jednym

Kapela powstała z inicjatywy Andrew Szucsa, gitarzysty, który kocha neoklasyczny

power metal i progresywny heavy metal. Dał się poznać za sprawą Seven Seraphim.

Teraz dał światu kolejny powód do radości, a mianowicie supergrupę, którą tworzą prawdziwe

gwiazdy. O zespole jak i debiutanckim albumie "Survival of the Fittest" opowie sam lider

czyli Andrew.

HMP: Blackwelder to nowa nadzieja heavy/power

metalu, ale także progresywnego metalu.

Andrew Szucs: Wow, miło mi to słyszeć! Cieszy

mnie, że ludzie myślą tak o Blackwelder i wydaje mi

się, że tylko fani tych gatunków mogą to wiedzieć.

O waszym zespole było głośno już od dłuższego czasu,

dla wielu jest to - bez wątpienia - jedno z ważniejszych

wydarzeń roku 2015. O to pojawia się

kapela złożona z znakomitych muzyków. Nie często

zdarzają się takie zespoły z takim składem. Czy

chcieliście poruszyć nieco skostniały świat power metalu?

Dziękuję! Nie mieliśmy tego w planach, więc to duże

szczęście dla nas, że tak wyszło. Różne wydarzenia

miały miejsce, aż w końcu Blackwelder powstał na

dobre.

Jak doszło do powstania waszego zespołu?

Wszystko zaczęło się od moich dziesięciu utworów -

zdawały się działać jak magnes na resztę muzyków.

płycie Seven Seraphim, ale z czasem to przerodziło

się w Blackwelder. Ten nowopowstały zespół jest dla

mnie priorytetem, więc Seven Seraphim póki co schodzi

na drugi plan.

Czy ciężko było powołać nowy zespół, biorąc pod

uwagę fakt, że każdy z was ma też inne obowiązki,

swoje zespoły macierzyste?

Ułożenie grafiku może być trudne, ale znaleźliśmy

sposób, żeby sobie z tym radzić. Na szczęście wszystko

dobrze się układa.

Jak w sumie można określić wasz styl? W waszej

muzyce słychać heavy/power metal w stylu Primal

Fear, jest też progresywny heavy metal w stylu Angra,

czy nawet neoklasyczny metal w stylu Yngwiego

Malmsteena.

Ciężko jest mi skategoryzować nasz styl muzyczny.

Zaczerpujemy wiele elementów z różnych źródeł i stylów

muzycznych. Nie wiem pod jaką dokładnie kategorię

podchodzimy, ale na pewno znajduje się ona w

Foto: Golden Core

W tym roku chcecie podbić świat debiutanckim albumem

"Survival of The Fittest". Jak oceniacie ostateczny

efekt? Co byście zmienili gdyby była taka

szansa?

Efekt końcowy okazał się być o wiele lepszy niż się

spodziewaliśmy. Jest między nami naprawdę mocna

chemia i uważam, że naprawdę słychać to na nagraniach.

Jak przebiegał sam proces komponowania? Kto jaką

rolę odegrał w czasie powstawania materiału?

Zacząłem komponować utwory na własną rękę, ale

kiedy rozpoczęliśmy nagrania, wszyscy dorzucili swoje

osobiste smaczki. Myślę, że to właśnie tchnęło życie w

projekt.

Za miks tego krążka odpowiada Matt Smith. Jak

wam się razem współpracowało? Dlaczego akurat jego

wybraliście?

Świetnie pracuje się z Mattem Smithem i naprawdę

ułatwia on wszystko. Jest bardzo utalentowanym człowiekiem

i doskonale pracuje w zespole. Emil Westerdahl

z Ulterium Records przedstawił mi go. Jak tylko

Emil usłyszał materiał Blackwelder, wiedzał, że Matt

będzie odpowiednią osobą dla nas. Miał rację.

"Survival of The Fittest"jest naprawdę bogatym

materiałem. Na przykład taki "The Night of New

Moon" to rasowy heavy/power metalowy hymn w

stylu Primal Fear. Jest s nim nieco progresji oraz nowoczesnych

brzmień, ale słychać wyraźne wpływy

Primal Fear. Czy taki był zamiar?

Dziękuję! Nie leżało to w moich intencjach, ale uznam

to za miły komplement.

Bez wątpienia motorem napędowym tej płyty są twoje

niesamowite popisy gitarowe, które ocierają się o

dokonania Yngwiego czy Ritchiego Blackmore'a.

Niezwykła technika i finezja w grze sprawia, że materiał

brzmi niezwykle świeżo. "Adaturi" to utwór,

który znakomicie obrazuje to. Zgadzasz się z tym

stanowiskiem?

Wow, nie wiem co więcej mogę powiedzieć oprócz

"dziękuję bardzo"! Bardzo miło jest być porównywanym

z tak świetnymi gitarzystami - Ci dwaj to moi ulubieńcy!

Bjorn Englen jest doskonałym basistą, którego znałem

z Los Angeles. Jego granie zawsze jest świetne, więc był

pierwszą osobą wziętą przeze mnie do zespołu. Mniej

więcej w tym czasie prezentowałem utwory Ralfowi

Scheepersowi i również on był zainteresowany. Niedługo

po tym, Bjorn pojechał w trasę z Tonym Macalpine

i dowiedziałem się, że Aquiles Priester także

z nimi grał. Usłyszałem niesamowite granie Aquilesa

w "Rebirth" oraz "Temple of Shadows" zespołu Angra,

więc aż podskoczyłem na myśl o szansie grania z

nim w Blackwelder.

Blackwelder to odskocznia od waszych podstawowych

zespołów czy chęć zrobienia czegoś nowego?

Blackwelder powstawał jako album kontynuujący

twórczość Seven Seraphim, jednak wraz z powstawaniem

utworów, muzyka zaczęła ewoluować w innym

kierunku. Wtedy pewne było, że powinny zostać wydane

pod inną nazwą.

A co się stało z Seven Seraphim?

Z początku te utwory miały znaleźć się na drugiej

świecie metalowej muzyki.

Skąd wzięliście nazwę Blackwelder? Czy wiąże się z

tym jakaś historia?

No cóż, nazwa nie wzięła się znikąd. Chodziłem któregoś

dnia po Los Angeles i zauważyłem ulicę o nazwie

"Blackwelder Ave." Od razu po jej przeczytaniu pomyślałem

"to świetna nazwa dla zespołu!". Z czasem,

wraz z tworzeniem materiału, doszedłem do wniosku,

że nazwa tamtej ulicy coraz bardziej pasuje do tworzonej

przez nas muzyki, więc zespół nazwaliśmy Blackwelder.

W tym roku wystartowało kilka ciekawych kapel

stworzonych przez znakomitych muzyków. Wystarczy

wspomnieć o Serious Black czy Level 10. Jak oceniacie

te zespoły i czy Blackwelder to zespół z krwi i

kości czy raczej projekt muzyczny?

Nie miałem zbytnio czasu zaznajomić się innymi zespołami,

które teraz powstają, ale jestem przekonany,

że są świetne. Blackwelder składa się z naprawdę utalentowanych

osób, zarówno na scenie jak i poza nią.

Na płycie jest sporo progresji, czego przykładem jest

"Inner Voice" czy spokojniejszy "Remember This

Time". Kto jest odpowiedzialny za ten aspekt?

Wszyscy zaangażowani naprawdę tchnęli życie w

utwory, więc zdecydowanie wszyscy w zespole mieli

swój udział we wprowadzaniu tego w życie.

Jako fana power metalu bardzo mnie ucieszyły takie

szybkie petardy jak "Play Some More" czy "With

Flying Colors". Są to niezwykle ostre i dynamiczne

kawałki. Może je opisać jako Blackwelder w pigułce.

Co o tym sądzicie?

Bardzo dziękuję! Bardzo miło mi to słyszeć. Chcieliśmy

stworzyć konkretne, metalowe dzieło, które

możesz puścić w dowolnej kolejności i za każdym

razem trafisz na utwór o innej charakterystyce, jednak

utrzymany w koncepcji typowej dla Blackwelder. Ciężko

mi wyodrębnić pojedyncze utwory, ponieważ jestem

z każdym z nich naprawdę blisko związany, ale

zawsze lubię dowiedzieć się które kawałki podobają się

ludziom.

Uwagę bez wątpienia przykuwa klimatyczna i nieco

rycerska okładka autorstwa Mario Bouferria. Czyj

był to pomysł by stworzyć właśnie taką okładkę?

Ten obraz powstał dzięki Mariowi Bouffier na podstawie

mojego pomysłu, który udoskonalił nasz świetny

menedżer, Axel Wiesenauer w Rock N' Growl

Management.

Jakie utwory zamierzacie zagrać na koncertach? Czy

pojawi się również coś repertuaru Primal Fear czy

Angra?

Póki co, musimy zobaczyć jak sprzedaje się płyta, a

dopiero potem dowiemy się jaki jest popyt na koncerty,

jednak jak już zaczniemy koncertować, wówczas

nasi słuchacze mogą spodziewać się paru niespodzianek

w setliście.

Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy zamierzacie

dalej nagrywać i tworzyć jako Blackwelder?

80 BLACKWELDER


Tak, jako Blackwelder planujemy osiągnąć ile tylko

się da, a co za tym idzie, powstanie więcej nowych nagrań.

Macie już tyle zespołów za sobą, macie doświadczenie

i sławę. Czego wam jeszcze brakuje? Czy ciągle

jesteście niezaspokojeni pod względem artystycznym?

Jako artysta, mam wiele szczęścia i jestem zadowolony,

jednak mam coraz więcej nowych pomysłów. Póki to

trwa, zamierzam kontynuować twórczość.

Jak udaje Ci się znaleźć czas na to wszystko? Czy

kolejny zespół nie sprawi, że zaniedbacie swoje dotychczasowe

kapele?

Planowanie czasu jest ważne, aby utrzymać wszystko

przy życiu, i taki jest plan - chcemy, aby Blackwelder

pozostał przy życiu najdłużej jak to tylko możliwe.

Jak wyglądają relacje miedzy waszymi kapelami? Kto

i jakie ma priorytety?

Wszystko układa nam się doskonale między zespołami

oraz muzykami. Naprawdę fajnie jest należeć do metalowej

braci z tak niesamowitą spuścizną.

Tyle z mojej strony. Dziękuje za poświecony czas!

Bardzo dziękuję za pytania! Naprawdę miło było mi

na nie odpowiadać i doceniam zainteresowanie twoje

oraz czytelników. Wszystkiego dobrego!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska

Podążając za marzeniami

Jeden z najciekawszych greckich zespołów heavy metalowych młodego pokolenia.

Działają od 2010 i ich celem jest namieszanie na scenie power metalowej. Udało się im.

Każdy z ich trzech albumów okazał się strzałem w dziesiątką i swego rodzaju powiewem

świeżosci. O Wardrum i ich twórczości porozmawiałem z założycielem, czyli Stergios'em

Kourou..

HMP: Witaj, to już pięć lat działalności Wardrum.

Dość szybko udało się wam znaleźć szerokie grono

fanów i stać się jednym z najciekawszych greckich

zespołów ostatnich lat. Jak udało wam się to wszystko

osiągnąć? Czy myśleliście że tak daleko zajdziecie?

Stergios Kourou: Witaj, dziękujemy za ten wywiad.

Wszyscy dobrze wiemy, że robimy to, co kochamy i to

trzyma nas przy pracy. Wygląda na to, że ciężka praca

i robienie tego, co się kocha sprawia, że wszystko staje

się dla dobre i pozytywne. Jesteśmy zaszczyceni, że

fani lubią naszą robotę. To ważne dla nas, podtrzymuje

to nasza energię i ochotę do grania i tworzenia

muzyki.

Nagraliście w sumie trzy albumy, z czego ostatni

"Messenger" ukazał się w 2013 roku. Krążek ukazał

się rok po "Desolation". Jednak krótki czas przygotowania

materiału nie wpłynął na jakość wydawnictwa.

Dostaliśmy znakomitą mieszankę progresywnego

rocka, melodyjnego heavy/power metalu z pewnymi

neoklasycznymi wpływami. Był to jeden z najciekawszych

albumów roku 2013. Jak udało wam się

utrzymać po raz kolejny tak wysoki poziom muzyczny?

Szybka praca wymaga sporo skupienia i dobrej organizacji

każdego kroku. Jest tyle roboty kiedy planujesz

wydać album, że musisz mieć mapę myśli z detalami,

dobrą współpracę między członkami zespołu i możliwość

wyboru dobrego czasu i miejsca na wszystko.

Każdy członek Wardrum zna dobrze swoje zobowiązania

i to sprawia, że wszystko jest o wiele łatwiejsze.

Poza tym, nigdy nie przestajemy pracować nad albumem

póki nie poczujemy się z nim dobrze. To nasza

recepta, tak myślę.

Płyta umacnia waszą pozycję, a przede wszystkim

wasz styl. Podobają mi się neoklasyczne wtrącenia

w otwierającym "Shelter" czy "Phoenix

Wszystko jest narzędziem by się wyrazić, tak długo jak

to kochasz. Styl neoklasyczny bardzo pomaga się wyrazić

zarówno jak emocjonalnie, jak i technicznie. Z pewnością

korzystamy z niego kiedy wiemy, że muzyka

nas tam zabiera.

"The Messenger" jest też bardziej heavy metalowy,

ma coś z Iced Earth czy Judas Priest. To pokazuje jak

elastycznym jesteście zespołem. Kto jest odpowiedzialny

za proces komponowania? Kogo mogę pochwalić?

Muzykę do kawałka "The Messenger" napisał nasz gitarzysta,

Kosta Vreto. To naprawdę ciężki kawałek i jeden

z moich faworytów. Generalnie, połowa roboty na

naszym albumie to zasługa Kosty, drugą połowę zrobiłem

ja.

Jako wielki fan Helloween czy Gamma Ray pozwolę

sobie wyróżnić power metalowy "Travel Far Away".

Czy te zespoły odbiły swoje piętno na waszej muzyce?

Kto był jeszcze waszą inspiracją?

Helloween i Gamma Ray to klasyczne zespoły, więc

inspiracja nimi jest nieunikalna. Głównie inspirujemy

się zespołami takimi jak Judas Priest, Iron Maiden,

Dio, Crimson Glory, Conception, Megadeth, Accept,

i jeszcze kilka...

Na płycie nie zabrakło też rasowych przebojów w

postaci "Deceiver" czy "After Forever". Właściwie

ten album nie ma słabych punktów. W tych kawałkach

dobrze jest wyeksponowany znakomity wokal

Yannisa. Jak udało się wam go zwerbować?

Yannis ma świetny głos, sporą skalę i jest też fajnym

kolesiem! Znaliśmy go zanim zaczęliśmy występować

razem, a obsadzenie go na miejscu nowego wokalisty,

to był perfekcyjny wybór. Muzyka Wardrum jest bardzo

technicznie wymagająca dla wszystkich instrumentów,

a wokal nie jest wyjątkiem, więc mamy farta, że

jest z nami.

Jeśli miałbym wskazać wasz najlepszy album to wybrałbym

"Desolation". Najbardziej dopracowany,

najbardziej energiczny, najbardziej heavy metalowy.

Jest w nim sporo mocy i power metalu. Robi znacznie

lepsze wrażenie niż debiut. Czy zgodzicie się z tym?

Przede wszystkim, muszę powiedzieć, że całkowicie

kocham wszystkie trzy albumy. Jeśli jednak przesłuchasz

je wszystkie chronologicznie, to rzecz jasna wychwycisz,

że zespół cały czas coś ulepsza i brzmi coraz

bardziej dojrzale. "Desolation" może jest trochę cięższe

niż "Messenger" ale myślę, że ostatni album ukazuje,

jak nasz zespół urósł w wielu aspektach.

Z tej płyty wyróżnia się na pewno nieco hard rockowy

"Perental", który znów pokazuje nieco inne obli-

Foto: Wardrum

WARDRUM 81


cze Wardrum. Lubię kiedy zespół zaskakuje, a wam

się to udało niejednokrotnie na tej płycie. Czy to jest

trudne do wykonania?

Nic nie jest trudnego, gdy piszesz utwór. Musisz tylko

posłuchać swojego serca i podążać za swoim instynktem.

Czasem kawałek wychodzi w pięć minut, a innym

razem trzeba na niego poświęcić wieczność. Nigdy nie

pchamy się na siłę do przodu, kiedy piszemy. Zostawiamy

wszystko, żeby nabrało to spokojnie czasu i

bierzemy się za to, kiedy jest gotowe do pracy dla

wszystkich.

Potraficie też grać i ostro, co potwierdza znakomity

"No Retreat" i to jest jeden z waszych najlepszych

kawałków jakie stworzyliście. Czy usłyszymy w

przyszłości więcej tego typu kompozycji?

Utwory jak "No Retreat", "After Forever" i im podobne

to inna strona dźwięku i charakteru Wardrum. Zawsze

będą w naszych albumach i na naszych setlistach.

Poza tym, kochamy grać heavy metal.

Kapela powstała w 2010 roku w Thessalonikach. Czy

możesz zdradzić jak doszło do powstania kapeli ?

Wiąże się z tym faktem jakaś ciekawa historia?

Zespół stworzyłem ja razem z moimi bliskimi przyjaciółmi

i kolegami z innych zespołów, wtedy z Kostą

Vreto i Kostasem Scandalisem. Musieliśmy się wyrazić

przez ten typ muzyki i jesteśmy wreszcie wszyscy

zadowoleni, że to zrobiliśmy. Później Piero dołączył

do nas jako frontman i wydaliśmy nasz debiut w 2011

roku, to był nasz pierwszy krok. Nie ma zbytnio interesującej

historii za tym wszystkim, tylko praca,

praca, praca w tym, co kochamy najbardziej - muzykę.

Przed "Desolation" znaleźliśmy Yannisa (który

nauczył się śpiewać wszystkie kawałki w dwa tygodnie!)

i tak staliśmy się rodziną.

Możesz nam coś powiedzieć na temat nazwy zespołu?

Skąd się wzięła nazwa Wardrum?

"Wardrum" (z ang. bęben wojenny) to nazwa z prostym,

ale jednocześnie głębokim znaczeniu. Bęben wojenny

jest symboliczny i bije w naszych utworach i

słowach, by przypomnieć wszystkim, że pościg za marzeniami

nigdy się nie kończy. W naszym życiu codziennie

występuje wojna, która nas pcha z listą rzeczy do

zrobienia i sprawia, że zapominamy o naszych potrzebach

i prawdziwych planach. Musimy walczyć i sprawić,

żeby nasze życie było takie jak chcemy. Używamy

naszej muzyki, by łomotać w ten bęben i mówić wszystkim:

"Hej! Nie zapominaj o swoich planach, nie zapominaj

o swoich marzeniach! Podążaj za nimi!"

Jak doszło do tego, że zespół opuścił wokalista Piero?

Czy dalej utrzymujecie z nim kontakt?

Jedynym powodem była odległość. Jak widzisz, pracujemy

bardzo szybko i potrzebujemy kogoś z naszego

miasta by pracował z nami bardzo blisko. Piero jest

świetnym człowiekiem i jesteśmy zasmuceni faktem,

że musieliśmy z nim zaprzestać pracy. Ale to było nieuniknione.

Jesteśmy wciąż w kontakcie i wychodzimy

z nim każdym razem kiedy jest w Grecji.

Jakie inne młode zespoły z Grecji są według cebie

Foto: Wardrum

godne uwagi? Czy jest ktoś kto wam zagraża?

Nie bierzemy dobrej muzyki jako groźby. Wierzymy,

że sporo zespołów z naszej okolicy może dać więcej

dobrych rezultatów dla każdego niż każdy "samotny

kowboj" potrafi sobie sam dać. Sporo greckich zespołów

jest teraz wartych uwagi: Jaded Star, Bandemonic,

Shock Absorber, Hail Spirit Noir, W.A.N.

T.E.D., Enemy Of Reality, Nul'O'Zero...

W waszych tekstach można znaleźć nawiązania do

snów, są też teksty opowiadające o rzeczywistości i

życiu. Skąd bierzecie inspiracje?

Wszystko jest związane z tym, o czym wspominałem

wcześniej - o pamięci o swoich planach i marzeniach.

Słowa są najsilniejszą drogą, żeby przesłać tą wiadomość

dla naszych fanów, dla wszystkich zresztą.

Jak wspominasz wasze dotychczasowe koncerty?

Czy były jakieś przykre wydarzenie? Co was ucieszyło

i zostało na długo w pamięci?

Nie było żadnych nieprzyjemności i jesteśmy z tego

powodu wdzięczni samym sobie. Każdy koncert w

Salonikach zostaje w pamięci. Za każdym razem tłum

jest niewiarygodny. Hitchin w Anglii w listopadzie

2013 roku też będziemy wspominać. Publiczność była

świetna, a pasja jaką otrzymaliśmy w zamian była obfita

i czysta.

Mówiąc o koncertach. Czy możecie powiedzieć czy

jest szansa zobaczyć was w Polsce?

Bylibyśmy wielce zachwyceni, gdybyśmy mogli zagrać

w Polsce. Każde zaproszenie jest bardzo mile widziane

i mamy nadzieję, że niedługo będzie szansa na jakąś

trasę albo udział w jakimś festiwalu. Wiemy, że mamy

tu sporo przyjaciół i nie możemy się doczekać.

Czy zaczęliście już pracę nad nowym materiałem?

Tak, mamy sporo nowych utworów. Jesteśmy gotowi

by zacząć przedprodukcję nowego albumu, który

będzie wydany gdzieś przed końcem tego roku. Nie

mogę się doczekać, aż zaczniemy nagrania. Niedługo

damy wam próbki, które wam udowodnią, że to będzie

świetny album. Mam nadzieję, że rozporządzimy

wszystko tak jak trzeba i wydamy go niedługo.

Tyle z mojej strony. Dzięki za poświecenie czasu i

udzielenie wyczerpujących odpowiedzi.

Cała przyjemność po mojej stronie, dzięki wielkie!

Życzę wam wszystkiego najlepszego. Informacje o nas

znajdziecie na oficjalnej stronie. Znajdziecie tam wideo,

kawałki, adnotacje i wszelkie informacje. Mmay

nadzieję, że będziemy w stanie zagrać w Polsce i poznać

się osobiście. Trzymajcie się, niech uderzenia w

Wardrum w Polsce się zaczną!

Łukasz Frasek

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

HMP: Ponoć zdecydowaliście się założyć Worldview

już kilka lat temu, dzięki inicjatywie waszego wspólnego

przyjaciela i kolegi z Sacred Warrior, Ricka Maciasa

- ciągnie wilka do lasu, brakowało wam wspólnego

grania?

Rey Parra: Rick był częścią Sacred Warrior i moim

osobistym przyjacielem od czasu kiedy miałem trzy

lata. Obaj dzieliliśmy wtedy taką samą miłość do muzyki,

tak samo jak się zebraliśmy w Sacred Warrior

razem z Brucem i Tonym. Tak... brakuje mi grania z

Rickiem.

Śmierć Ricka nie pokrzyżowała tych planów, wręcz

przeciwnie, jakby zdopingowała was do bardziej wytężonych

działań, dzięki czemu dwa lata temu słowo

stało się ciałem i Worldview rozpoczął regularną

działalność?

Rey Parra: Tak, śmierć Ricka była pewnego rodzaju

motywatorem. To było jak... chcieliśmy iść przez siebie

z coraz silniejszym projektem.

Znaliście się doskonale z gry w takich zespołach jak

Deliverance, Recon, Sacred Warrior czy Vengeance

Rising, tak więc pewnie nie było żadnych problemów

z nawiązaniem porozumienia?

George Rene Ohoa: Zawsze byłem przekonany, że

Rey był świetnym wokalistą w Sacred Warrior. Oczywiście

chciałem z nim pracować. Pamiętaj, że zaczynałem

z Recon i byliśmy zespołem, który miał inny rodzaj

wokalu.

Rey Parra: George i ja rozmawialiśmy o tym od dłuższego

czasu, więc działaliśmy bez pośpiechu, żeby wyjść

na światło dzienne z nowym zespołem.

Jak w tej waszej paczce odnalazł się Todd Libby, muzyk

nie tak doświadczony jak wy?

George Rene Ohoa: Todd Libby był przez jakiś czas

w Recon jako klawiszowiec (sam chciał nagrać następny

album jako klawiszowiec). Zaczynał jako klawiszowiec

w metalowych zespołach z Minnesoty. Potem

zmienił instrument na bas. Świetnie sobie radzi z obydwoma

instrumentami. Poznałem go, kiedy zgłaszał

się na basistę do Recon. To nasz dobry przyjaciel od

kiedy graliśmy razem w wielu projektach.

Dość ważną rolę w zespole odgrywa też chyba Ronson

Webster, chociaż nie jest wymieniany w oficjalnym

składzie Worldview?

George Rene Ohoa: Ronson z wielu powodów był

moją prawą ręką w tym projekcie. Napisał sporo tekstów

i zaśpiewałchórki. Jest naprawdę utalentowanym

wokalistą i tekściarzem.

Powodzenie dwóch pierwszych zarejestrowanych

utworów utwierdziło was w przekonaniu, że warto

zakasać rękawy i pokusić się o ciąg dalszy?

Rey Parra: Absolutnie, po nagrywaniu i zapostowaniu

"The Last Cry" oraz "Two Wonders" na Facebooku i na

Reverbnation, było pewne, że ten krążek będzie dobry

i otrzyma dobre noty.

George Rene Ohoa: Zawsze wiedzieliśmy, że zamierzamy

nagrać album. Chcieliśmy tylko zrobić coś w

stylu teasera, żeby ludzie się dowiedzieli o nas i zespole.

Od razu wiedzieliście, że album będzie zatytułowany

"The Chosen Few", czy też ten pomysł pojawił się

stopniowo?

George Rene Ohoa: Zastanawialiśmy się między

"Worldview One" i "The Chosen Few". Ostatecznie

wykorzystaliśmy drugi, bo ma naprawdę silną wymowę.

Poszliście w kierunku progresywnego power metalu,

czyli nieco lżejszym i bardziej zaawansowanym technicznie

niż w większości swoich wcześniejszych zespołów?

Rey Parra: Tak było. Ochoa i ja dopiero się spotkaliśmy

i pozwoliliśmy dobremu duchowi prowadzić nas w

stronę, którą podążał. Czasami wydawało mi się, że

George nie polubiłby miękkich melodyjek, bo byłyby

lżejsze niż wszystko co przez cały czas naszej działalności

zrobiliśmy. Ale naprawdę chciałem wyrazić swój

głos i poszerzyć granice.

George Rene Ohoa: Jestem naprawdę elastyczny, jeżeli

chodzi o gust muzyczny. Lubię prawie wszystko.

Jest kilka rodzajów muzyki których nie lubię, ale mam

otwarty umysł. Styl Worldview jest przede wszystkim

tym, co lubię w muzyce. Retro, ale modernistyczny.

Kocham old-schoolowy metal i trochę nowoczesności,

czyli dokładnie to, co uchwyciliśmy na naszym albu-

82

WARDRUM


Retro, ale i modernistyczne najlepsze ciasto na świecie

Grali tu i ówdzie, czasem nawet w tak znanych zespołach jak

Sacred Warrior, Deliverance czy Recon. W końcu połączyli swe siły w

nowym projekcie Worldview, by nadać nowe znaczenie terminowi progresywny

power me-tal. O debiutanckim CD "The Chosen Few" rozprawiają wokalista Rey

Parra i gitarzysta Ge-orge Rene Ohoa:

mie.

Sporo też na tej płycie orientalnych smaczków, melodii

i klimatów, kojarzących się nie tylko z muzyką

etniczną, ale też np. dokonaniami Led Zeppelin?

George Rene Ohoa: Jak mówiłem, kocham klasycznego

rocka i metal. Kto nie lubi Led Zeppelin? Coś jest

z tobą nie w porządku, jeżeli nie lubisz Ledów. Tak

daleko, jak bliskowschodni typ muzyki leci zespoły

takie jak Deep Purple, Rainbow czy Dio miały te molowe

harmoniczne skale w swojej muzyce przez lata.

Stąd to pochodzi.

Właśnie dlatego zaprosiliście do nagrań swych przyjaciół

z innych zespołów, chcąc podkreślić wyjątkowość

tego materiału? Bez Lesa Carlesena (Bloodgood),

Jimmy'ego P. Browna (Deliverance), Larry'ego

Farkasa (Vengeance Rising) czy Oza Foxa (Stryper,

Bloodgood) nie udałoby się osiągnąć tego efektu?

George Rene Ohoa: Po prostu pomyślałem, że byłoby

fajnie wziąć kilka moich kumpli na ten album. Oczywiście,

dodali trochę smaczku. Lubię myśleć w ten

sposób - nasz zespół to ciasto, Rey Parra to lukier, a

ludzie, którzy udzielili gościnnie udziału w nagrywaniu

to posypka. Razem tworzą najlepsze ciasto na świecie.

(śmiech)

Jak wam się udało nakłonić Foxa do zagrania solówki

w "Back In Time", skoro ostatnio gościnnie udzielał

się jakieś 20 lat temu? (śmiech)

Rey Parra: Les Carlson jest moim dobrym przyjacielem.

Po tym, jak miałem gościnnie Lesa na wokalu na

"The Chosing Few", zapytałem go, czy może mnie skontaktować

z Ozem, bo też jest jego dobrym przyjacielem.

Powiedział, że się zgadają i go zapyta. Reszta to

historia.

Wiele do "Back In Time" wniósł też skrzypek Armand

Meinbardis, z kolei utwór tytułowy wzbogacają

partie wokalistki Niki Bente?

George Rene Ohoa: Tak, oboje to bardzo utalentowani

ludzie. Armand to profesjonalista. Przyszedł do

studio i po prostu zagrał swoje partie skrzypiec oraz

pianina bez spocenia się. Genialnie. Niki Bente ma

piękny głos. Nasz wspólny kumpel Ray Vidal nas

skontaktował. Ona, tak samo jak Armand, po prostu

zaśpiewała bez trudu swoją partię. Kiedy słucham jej

głosu w tym kawałku, wciąż się uśmiecham. A słuchałem

go przynajmniej tysiąc razy.

Co ciekawe nie pracowaliście korespondencyjnie,

Foto: Ulterium

większość z waszych gości pojawiła się w twoim studio,

gdzie powstawała płyta?

George Rene Ohoa: Album był nagrywany w moim

domowym studio. Wszyscy tu przyszli na nagrania,

prócz Oza oraz Jimmy'ego Browna. Oni wysłali mi

pliki do wrzucenia.

Doświadczenie doświadczeniem, ale praca nad takim

albumem, z którym cały zespół wiąże tak duże nadzieje,

jest chyba sporym obciążeniem dla producenta?

George Rene Ohoa: Wiedziałem, że będzie świetny!

Nie tyle dobry, o ile świetny. Wszystko co mogę powiedzieć,

to to, że daliśmy z siebie wszystko. Spędziłem

niezliczone godziny w studio dopracowując go.

Cóż, najlepiej jak mogłem. Byłem pewien, że się to uda

z tak dużą ilością talentów dookoła mnie.

Dlatego nie spieszyliście się z nagrywaniem, płyta

powstawała stopniowo, na spokojnie?

George Rene Ohoa: I tak, i nie. Ostatecznie, Emil z

firmy płytowej naprawdę chciał szybko go wydać. To

nałożyło na mnie presję żeby ukończyć go sprawnie i

szybko dopracować ostatnie szczegóły - czasami działam

lepiej pod presją.

Zmiksowanie i mastering gotowego materiału powierzyliście

samemu Bill'owi Metoyer'owi - tu nic nie

było dziełem przypadku, wszystko musiało być jak

najlepsze?

George Rene Ohoa: Bill Metoyer ma świetne ucho co

do metalu. Wie, jak co ma brzmieć. To była łatwa decyzja,

by wziąć Billa, żeby zmiksował album. Ma świetny

zmysł do nagrywania ścieżek i jest naprawdę miłym

gościem do współpracy. Jeden z najlepszych ziomków,

jakiego kiedykolwiek poznacie.

To wasza współpraca przy płycie "Weapon's Of Our

Warfare" Deliverance utwierdziła cię w przekonaniu,

że nikt nie zmiksuje albumu Worldview lepiej niż

Metoyer?

George Rene Ohoa: To był ostatni raz, kiedy pracowałem

z Billem. Wtedy zadziałało, czemu by nie spróbować

tego samego sposobu jeszcze raz?

Pracowaliście nad płytą mając już zapewniony kontrakt,

czy też Ulterium Records zainteresowała się

już całością gotowego do wydania materiału?

George Rene Ohoa: Emil z Ulterium skontaktował

się ze mną po usłyszeniu tych dwóch kawałków, które

zarzuciliśmy na Reverbnation. Byłem naprawdę zainteresowany

współpracą z nim, bo Ulterium było

położone poza Stanami, a wiedziałem, że Europa

wciąż kocha metal. Mam nadzieję, że przyjadę z zespołem

dla was zagrać w przyszłości.

Trochę to dziwne, że przy ogromie rynku muzycznego

w USA waszym wydawcą jest firma ze Szwecji, nie

uważasz?

George Rene Ohoa: Nie bardzo, bowiem w USA metal

jest martwy. Nie tak, jak w Europie. Nie masz pojęcia

jak bardzo chcemy zagrać w Europie.

Możecie liczyć na wsparcie promocyjne ze strony Ulterium,

czy też jesteście zdani raczej na własne siły?

George Rene Ohoa: Ulterium i Worldview razem z

M24 wspólnie promują ten krążek. Przyjmiemy pomoc

od każdego kto będzie chciał pomóc szerzyć wieści

o tym przekozackim albumie.

Dawne kontakty trochę pomagają, czy też musicie

zaczynać wszystko od początku, jak każdy debiutant?

George Rene Ohoa: Fakt, że Rey był wokalistą Sacred

Warrior pomógł. To, że razem z Johnym Gonzalesem

byłem w Deliverance oraz Recon też. Ale

poza tym, wiele starych kontaktów straciliśmy, jednak

dajemy radę.

Postawiacie pewnie na jak najwięcej koncertów? Jak

wasze utwory są odbierane przez słuchaczy?

George Rene Ohoa: Nie mieliśmy szansy żeby zagrać

te kawałki na koncercie Worldview. Tak planujemy.

Mamy próby każdego tygodnia i sound tych kawałków

jest genialny. Ludzie je pokochają na żywo.

Wśród waszych słuchaczy przeważa młoda publiczność,

czy też pojawiają się ludzie, którzy kibicują

wam jeszcze od lat 80-tych?

George Rene Ohoa: Mamy sporo wsparcia ze starych

czasów. Ale nie zaszkodzi, jeżeli poszerzymy naszą

rzeszę fanów o nową generację i każdego kto lubi takie

zespoły jak Kamelot, Nightwish, Lacuna Coil, Epica

czy Amaranthe. Wierzymy, że polubią naszą robotę.

To chyba świetna sprawa grać dla tak zróżnicowanych

wiekowo fanów i zarazem potwierdzenie tezy,

że dobra muzyka nigdy się nie starzeje?

George Rene Ohoa: Prawda. Z dobrej muzyki nigdy

się nie wyrasta. Wciąż słucham Judas Priest, Iron

Maiden, Deep Purple i Dio. Cały czas. Są częścią mojej

muzycznej historii.

Rey Parra: Myślę, że to konkret, która odróżnia

Worldview od innych. Ludzie w każdym wieku mogą

się łączyć w jednym bądź w wielu tematach naszych

kawałków, poza tym style muzyczne oscylują od kawałka

do kawałka, co pozwala połączyć się tak sporej,

odróżniającej się od siebie, rzeszy ludzi. Więc... tak,

nasza muzyka dociera jednakowo do starszych i młodszych.

Zarówno do rockowca i do metalheada. A także

do człowieka, który lubi progresywne kawałki, oraz do

tego, który lubi takie z konkretnym wokalem i mocną

sekcją rytmiczną.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader

WORLDVIEW 83


HMP: Właśnie słucham waszego oficjalnego bootlega

z Wacken Open Air. Muszę przyznać, że dla mnie

to szczególnie sympatyczne wydawnictwo, bo byłam

na tym koncercie i świetnie się na nim bawiłam.

Zak Stevens: To była naprawdę wielka frajda. Cudownie

było grać utwory Savatage z okresu około 1998

roku i przeżyć to jeszcze raz. Za każdym razem kiedy

gram ten album czy poszczególne jego numery, naprawdę

odczuwam to tak, jakbym grał je znów po raz pierwszy.

W rzeczywistości to właśnie dlatego tak lubię

grać kawałki Savatage.

Dla wielu fanów, szczególnie tych, którzy nie

widzieli Savatage, ten koncert był jak spełnienie

marzeń. Kiedy pojawił się pomysł kontynuowania

trasy "Tour of Magellan"? Początkowo miał być to

tylko jeden koncert na Wacken?

To prawda. Ale po ujrzeniu szaleństwa publiki i reakcji

Wake of Magellan

Trudno w to uwierzyć, ale niedługo od wydania ostatniej płyty Savatage minie 15

lat. Wydaje się, że przez ten cały czas zespół tkwił w stanie zawieszenia, a słuchacze dostawali

jedynie namiastki Savatage w postaci koncertów poszczególnych muzyków, którzy

wplatali covery swojej macierzystej formacji w swoje występy. W ostatnim okresie jednak

coś drgnęło. Ekipa Zaka Stevensa zagrała na Wacken "The Wake of Magellan", później ruszyła

w krótką trasę na wzór tego koncertu, zaczęła grać na żywo kolejne płyty, wydała "oficjalny

bootleg", a teraz - też na festiwalu Wacken - Savatage powróci na scenę dając reunionowy

koncert. O tych zagadnieniach rozmawialiśmy

niemożliwe. To było rozczarowanie, ale nic nie dzieje

się bez powodu, i wierzę, że to właśnie sprawiło, że zagraliśmy

"Wake of Magellan" na żywo. O żadnych

dalszych przyczynach nic mi nie wiadomo. Może gdybyśmy

grali po prostu numery Circle II Circle, byłaby

inna historia, kto wie. Możemy tylko się domyślać.

Początkowo byłam nieco rozczarowana miejscem

koncertu (mała scena, daleko od głównej części festiwalu),

ale potem doceniłam warunki, bo klimat był

niczym na klubowym koncercie. Jak wam się grało na

mniejszej scenie pod namiotem? Czuliście się jak na

wielkim festiwalu czy właśnie jak na klubowym występie?

Z pewnością można było tę publikę odebrać jako festiwalowy

tłum. Będąc oglądanym przez 20,000 osób w

tym otoczeniu nie mogłem czuć się inaczej. Poziom

energii był więc w tym miejscu z pewnością. Zespół

Foto: Sharbel Kanoun

tylko ty byłeś członkiem Savatage. Był w jakikolwiek

sposób dla was szczególnie wymagający podczas

przygotowań i prób? (śmiech)

Cóż, zawsze próbujemy przygotować się całkowicie to

grania jakiegokolwiek materiału, najlepiej, jak tylko

umiemy. Podczas przygotowań do trasy "Wake of

Magellan" nie czułem różnicy. W rzeczywistości wszyscy

naprawdę oczekujemy tych przygotowań do albumów

Savatage, bo granie tego materiału na żywo daje

nam wiele radości. Szczęściarz ze mnie, bo miałem

szansę wystąpić na pięciu płytach Savatage w ciągu

dziecięciu lat. Właśnie z tego powodu, naprawdę lubię

grać te utwory z powagą, tak, aby były zrobione odpowiednio,

tak jak należy; te numery wymagają uwagi

oraz świetnych muzyków, którzy je będą mogli odegrać.

Od początku Circle II Circle gra covery Savatage,

więc chyba aż takiego efektu "podróży w czasie" nie

miałeś? (śmiech)

Dokładnie tak. Graliśmy numery Savatage od samego

początku, to nie tajemnica. Po prostu próbowaliśmy

wypełnić lukę po zakończeniu mojej ery w Savatage,

a nasi fani doceniają możliwość słuchania tych utworów

na żywo, ze mną na wokalu. Jest to więcej zatem

korzystne i dla nas i naszych słuchaczy.

Co sprawiło, że postanowiliście wydać bootleg z

koncertu z Wacken? Domyślam się, że był to pomysł

wasz, a nie wytwórni?

Cóż, niespodziewanie to sama wytwórnia przyszła do

nas i była bardzo zainteresowana wydaniem tego

"bootlega", ponieważ otrzymała utwory nagrane na

żywo z tego koncertu, w ramach poprzedniej umowy z

Fundacją Wacken. Również posiada ona kopię katalogu

wszystkich albumów Savatage. Jeśli więc spojrzeć

na to z tej perspektywy, można zobaczyć, dlaczego jest

ona tak zainteresowana wydaniem tego booltegu Circle

II Circle. Zgodziliśmy się, i jako, że te utwory

miały na żywo całkiem niezłą energię i ogólnie brzmienie,

mogliśmy ich użyć całkowicie zatrzymując ich

kon-certowe cechy. Nie chcieliśmy po prostu nagrywać

wszystkiego gdzieś w studio i wydawać, jak się w dzisiejszych

czasach w większości robi wiele tak zwanych

albumów "live". Naszej wytwórni to się podobało i dlatego

zdecydowaliśmy się na ten album.

na to, jak gramy tę płytę czy też jej większą część, wiedziałem,

że zagramy ją jeszcze gdzie indziej. Ale

główną przyczyną tego, że zagraliśmy jeszcze później

kilka magellanowych koncertów był fakt, że promotorzy

występów chcieli, żebyśmy zagrali i pragnęli zobaczyć

reakcje fanów na swoich imprezach.

Pamiętam, że początkowo wasz występ nie miał być

zwykłym koncertem Circle II Circle, tylko mieliście

zagrać z gośćmi związanymi z Savatage. Możesz

powiedzieć, co się stało, że do tego nie doszło?

Cóż, na początku planowaliśmy wykonać kilka kawałków

z Chrisem Cafferym, ale jego obowiązki związane

z Trans Siberian Orchestra uniemożliwiły ściągniecie

go nawet jako gościa na ten konkretny koncert.

To sprowadzało się do pewnych kwestii prawnych, które

pojawiły się, gdy koncert był już zaklepany i sądziliśmy,

że będzie ok, jak to wcześniej razem omawialiśmy.

Ale koniec końców, te zobowiązania umowami

sprawiły, że jego pojawienie się z nami było po prostu

naprawdę odczuwał moc tłumu, czuliśmy uznanie publiki.

Zdecydowanie był to dla nas, jako zespołu, spory

zastrzyk adrenaliny.

Bardzo mi się miło zrobiło jak zobaczyłam cię wśród

publiki na koncercie Scorpions. Wielu muzyków przyjeżdża

na festiwale tylko po to, żeby zagrać koncert,

a sami nie interesują się żadnymi koncertami. Widziałeś

wtedy jeszcze jakieś występy, poza Scorpions?

Tak, widziałem akustyczny występ Moonspell, Gamma

Ray, Six Feet Under, Testament i właśnie Scorpions.

Bardzo lubię wchodził w tłum i rozmawiać z

ludźmi o koncertach, Lubię pojawić się, wejść w interakcję,

wypić kilka piw, po prostu tak spędzać czas.

Osoby, które mnie znają, nie powinny być zaskoczone

(śmiech)

Jak czuliście się przygotowując do trasy "Tour of

Magellan"? Z ówczesnego składu Circle II Circle

To prawda, obecnie płyty live poprawia się do tego

stopnia, że zaciera się granica między płytą live a

studyjną. Na "Live at Wacken" słychać, że nic nie

zostało poprawione.

Zgadza się, to, co widziałaś na koncercie jest zasadniczo

tym, co słychać na płycie. W zasadzie tylko zbalansowaliśmy

odrobinę instrumenty, co pomogło wyklarować

miks i tyle w temacie. Live to live jak mawiają.

W roku 2012 zagraliście trasę pod szyldem 15 Years of

Magellan, podczas której wykonywaliście "The

Wake of Magellan", Twój ostatni album nagrany z

Savatage, w całości. Rok później graliście całe "Edge

of Thorns", a w roku ubiegłym "Handful of Rain". Do

kompletu brakuje "Dead Winter Dead". Są plany, by

odgrywać go w całości na kolejnej trasie?

Sądzę, że w pewnym momencie zagramy "Dead Winter

Dead" w całości. To jedyny album, który nam został,

a przeniesienie go w całości na scenę również będzie

magicznym doświadczeniem. Na tę chwilę nie mamy

konkretnych planów, ale jestem pewny, że przynajmniej

na kilku koncertach Circle II Circle będzie można

go usłyszeć.

Macie, jakby to określić, dość długą listę muzyków,

którzy odchodzili z Circle II Circle, by dołączyć do

Jon Oliva's Pain. Ostatnim, który niedawno się do

nie dopisał, był Bill Hudson. Czy to sam Jon dzwoni

do twoich muzyków za każdym razem, gdy ma w zespole

wakat? Bo mniej więcej tak to wygląda. (śmiech)

Nie wiem czy to kwesta tego, czy może bardziej faktu,

że sami muzycy chcą skorzystać z szansy grania zarówno

ze mną jak i z Jonem, przynajmniej przez pewien

okres w swojej karierze. Najlepszym sposobem na

to jest prawdopodobnie najpierw grać ze mną, bo dzięki

temu wzrastają twoje szanse, że uda ci się wylądować

w zespole Jona. (śmiech) Kto wie, może w

przyszłości kolejność się odwróci…

Miejsce Billa zajął Marc Pattison, co biorąc pod

uwagę fakt, że Marc współtworzył wcześniej z

Christianem Wentzem Futures End, nie było wielką

niespodzianką. Czy braliście pod uwagę inne opcję,

czy też to, że Marc był akurat pod ręką, wyczerpało

84

CIRCLE II CIRCLE


temat?

Cóż, właściwie to wciąż rozważamy różne opcje. Album

jeszcze się nie ukazał, a my nie podjęliśmy ostatecznej

decyzji. O tym, jaka okna będzie, przekonasz się

po premierze płyty. I niewykluczone, że będziesz zaskoczony.

Jak koncepcja koncertu Savatage na Wacken Open

Air 2015 kształtowała się z twojej perspektywy? Kiedy

poproszono cię, byś wziął w nim udział? Pytam,

ponieważ do dnia dzisiejszego nie było żadnego oficjalnego

oświadczenia dotyczącego składu. Wszyscy

założyli, że skoro na W:O:A 2015 zagra zarówno

Savatage jak i Trans-Siberian Orchestra, skład

tworzyć będą Al, Chris, Johnny Jeff i oczywiście Jon,

bo bez niego byłby to po prostu kolejny europejski

koncert Trans-Siberian Orchestra, a nie Savatage.

Twój udział pozostawał niewiadomą do momentu aż

sam powiedziałeś o nim w jednym z wywiadów.

Co chciałem przekazać w wywiadzie udzielonym Blabbermouth

było to, że bycie częścią tego reuninonu znaczy

dla mnie bardzo wiele. Tekst tak naprawdę nie

potwierdzał mojego udziału i nie będę miał pewności

aż do momentu zaplanowanego spotkania w obozie

TSO, na którym zapadną ostateczne decyzje. Ale wyobrażam

sobie, że będą chcieli bym był jego częścią,

ponieważ jasno określiłem swoje stanowisko, że zależy

mi na tym oraz że jestem w tym czasie dostępny czasowo.

Czy jest realna szansa, że występ na W:O:A będzie

czymś więcej niż tylko koncertem pożegnalnym i niejako

wymówką dla Jona, który na kolejne pytania o

Savatage będzie mógł odpowiadać - chcieliście ostatni

koncert, dostaliście go, a teraz odpuśćcie?

Naprawdę nie mam pojęcia, co może się wydarzyć, Jasne,

mogę zrozumieć ludzi, którzy sądzą, że będzie to

tylko jeden koncert i koniec. Ale z drugiej strony, sam

słyszałem Jona mówiącego, że być może będzie to coś

więcej niż tylko ten jeden koncert na W:O:A 2015.

Dopóki Jon i management TSO nie podejmą ostatecznych

decyzji, możemy jedynie spekulować.

W jakim stopniu koncert Savatage wpłyną na plany

Circle II Circle na rok 2015?

Powiedziałbym, że w stopni bliskim zeru. Planujemy

dużą aktywność Circle II Circle w tym roku zostawiając

jedynie wolny sierpień, by mieć pewność, że będę

dostępny w czasie W:O:A. Na jesieni lecimy do Brazylii,

a pod koniec roku planujemy trasę po Europie.

Zagramy też kilka krótkich tras po Stanach bezpośrednio

po premierze nowego albumu.

Z powodzeniem udało wam się sfinansować dokumentalne

DVD korzystając z portalu Kickstarter.

Wygląda na to, że model crowdfundingowy, w

którym fani płacą za płytę lub jak w waszym przypadku

DVD, pozwala zespołom na realizacje projektów,

którymi niekoniecznie byłyby zainteresowane

wytwórnie. Sądzisz, że w przypadku zespołów z

solidną grupę fanów, właśnie tak będzie wyglądała

przyszłość przemysłu muzycznego?

Bez wątpienia. Model crowdfundingowy rozwija się w

takim tempie, że słowo "wytwórnia" może zmienić

swoje znaczenie znacznie szybciej niż ludziom się wydaje.

Fani zespołów w szybkim tempie sami stają się

"wytwórniami". Osobiście przyszłość wytwórni dostrzegam

raczej w roli dystrybutorów niż pełnoprawnie

funkcjonujących wytwórni w formie, którą znaliśmy do

tej pory.

A jak przebiegają pracę nad nowym albumem? Co

możesz powiedzieć o kierunku, w jakim zmierza nowy

materiał oraz wkładzie w proces twórczy Christiana,

Marca i Henninga w proces twórczy? O wkład twój

i Mitcha nie pytam, bo te nie podlegają wątpliwości.

Cały zespół naprawdę zaangażował się w tworzenie

nowego albumu. Mamy nowy, bardziej zespołowy system

pracy, w którym dużo większą rolę odgrywają

Christan i Marc, a Mitch jak zawsze podrzuca im

swoje solidne riffy. Nowy album to muzyczna reinkarnacja

Circle II Circle, którą planowaliśmy od początku.

Bez wątpienia celujemy w potężną produkcję,

chcemy wyznaczyć nowe standardy naszego brzmienia

szanując jednocześnie to, co robiliśmy do tej pory.

Naszym celem jest, by album brzmiał lepiej i miał

więcej energii niż którykolwiek album Circle II Circle,

a nie tylko ostatnie dwa czy trzy.

Soul Secret to kolejny młody i dobry zespół

z pod znaku progresywnego

rocka/metalu. Stosunkowo nie dawno

wydali swój trzeci, bardzo udany, studyjny album

"4". "Czwórka" symbolizuje w tym wypadku sztukę w-

boru. Właśnie tylko od was zależy czy zainteresujecie się tą włoską kapelą.

Mam nadzieję, że pomoże w tym zapis rozmowy z klawiszowcem, Lucą Di Gennaro.

Wyjść ze swojej strefy komfortu

HMP: Początki jednych zespołów przebiegają bez

większych problemów, u innych to prawdziwa droga

przez mękę. Na podstawie faktu, że od momentu

powstania Soul Secret, pozostał jedynie Antonio Vitozzi,

można stwierdzić, że Soul Secret należy do tego

drugiego kręgu kapel. Czemu było wam tak trudno

dobrać współpracowników?

Luca Di Gennaro: Jeśli weźmiemy za początek skład

z debiutu "Flowing Portraits", fundament zespołu był

ten sam: ja (klawisze), Antonio Vittozzi (gitara) i Antonio

Mocerino (perkusja). Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi

i czuję między nami szczególną więź. Basistę

zmienialiśmy tylko raz i muszę powiedzieć, że mieliśmy

takiego farta, że znaleźliśmy najlepszego na świecie,

Claudio Casaburi (śmiech). Odnośnie wokalistów,

to kwestia, która przyniosła nam sporo "bardzo

ciężkich problemów", właśnie takich, o których wspominałeś

w pytaniu. Mieliśmy mnóstwo oficjalnych wokalistów

i jeszcze więcej z nieoficjalnego naboru! Cieszymy

się, że mamy teraz Lino Di Pietrantonio, kogoś

takiego szukaliśmy już od debiutu!

Zalążki Soul Secret datują się na 2004 rok. Przerwa

między albumem debiutanckim a drugim wynosi trzy

lata, między drugim krążkiem a trzecim wynosi zaś

cztery lata. Wnioskować można, że na początku spędzaliście

czas na budowie materiału. Jakie były początki

zespołu?

Na początku, w 2004 roku, byliśmy jedynie zespołem

coverującym utwory innych artystów. Lubiliśmy grać

piosenki innych kapel, ale czuliśmy, że jest w nas coś,

co chcielibyśmy z siebie wydusić. Napisaliśmy wtedy

"First Creature" jako naszą pierwszą, oryginalną piosenkę

(stąd tytuł!) I zagraliśmy ją na koncercie. Reakcja

publiczności była tak wspaniała, że chcieliśmy

pisać więcej i więcej. Znaleźliśmy się potem w studio

by nagrać te piosenki, ale nie zamierzaliśmy wypuszczać

ich na rynek. Davide Guidone, nasz obecny

manager, przesłuchał je i przekonał nas, byśmy dokonali

kolejnego kroku. Był 2007 rok, gdy podpisaliśmy

nasz pierwszy kontrakt z datą wydania zaplanowaną

na marzec 2008. Gdy nagrywaliśmy w studio perkusję

do naszego drugiego albumu, "Closer To Daylight",

nasz basista oznajmił nam, że opuszcza zespół. To była

przyczyna, która wtedy wpłynęła na tak długie opóźnienie!

"4", mieliśmy już gotową i zmiksowaną osiem

miesięcy przed datą wydania, mieliśmy parę ciekawych

propozycji kontraktu, więc nie spieszyło nam się z wyborem.

Foto: Golden Core

Długie przerwy pomiędzy albumami nie sprzyjają

stabilizacji składu kapeli, również nie służą pamięci

fanów, którzy niejednokrotnie zapominają o zespole.

Podejrzewam, że wasze przerwy to rezultat waszego

sposobu pracy nad materiałem muzycznym. Jak przebiega

u was proces tworzenia oraz czy w przyszłości

jest szansa, że na następne albumy będziemy czekać

krócej niż dotychczas?

Tak, nie jesteśmy najszybszą maszyną do komponowania,

przyznaję. Jesteśmy perfekcjonistami i często ewoluujemy

więcej niż jeden pomysł na każdy z utworów.

By uniknąć wynikających z tego długich przerw między

płytami, już pracujemy nad naszym następnym

albumem i mamy nadzieję, że skróci to czas oczekiwania

na następny nasz krążek.

Krytycy i fani umieszczają Soul Secret w głównym

nurcie progresywnego metalu, kojarzonym z Dream

Theater, Vanden Plas, Threshold, itd. Uzupełnieniem

stylu zespołu jest pewna kolaboracja z rockiem

progresywnym i neoprogresywnym, inspirowanym

dokonaniami takich bandów jak Pendragon, IQ itd.

Czy ta definicja wam odpowiada?

Tak. Myślę, że każdy słuchać może spisać osobistą listę

artystów, których wpływy słyszy w naszej muzyce. Prawda

jest taka, że wpływa na nas wszystko, co nam się

podoba i to jest sekret różnorodności kompozycji w

naszych utworach. Często w recenzjach przypisuje się

nam jako inspiracje zespoły, których nigdy nawet nie

słyszeliśmy!

Choć inspiracje w waszej muzyce są czytelne to

jesteście dalecy od naśladowania, bowiem interpretujecie

dźwięk w swój, niepowtarzalny sposób. Unikalność

waszej muzyki podkreślają również pokłady

emocji, którymi operujecie na całym albumie. Czy w

muzyce jest łatwo obnażyć się ze swoimi emocjami

przed słuchaczami?

Nigdy nie zapomnę co mój nauczyciel gry na pianinie

kiedyś powiedział: "Jedyna forma grania to granie na

żywo". To po prostu prawda, czuję się jakby uwolniony,

gdy gram na scenie nasze utwory! Nie ważne, ile

koncertów zagraliśmy, zawsze jesteśmy podekscytowani,

gdy na backstage'u słyszymy wybrzmiewające

intro. W celu większego oddziaływania na emocje podczas

naszych piosenek, mamy nadzieję niedługo pracować

z zsynchronizowanym oświetleniem i filmami.

Bardzo lubię takie koncerty!

W swojej muzyce nie ograniczacie się jedynie do fuzji

metalu z rockiem progresywnym. Pełno w niej różnych

cytatów z muzyki klasycznej, jazzu, muzyki latynoskiej,

są też wycieczki w inne rejony muzyczne, a

to za wykorzystaniem brzmień, innym razem wykorzystując

manierę śpiewania charakterystyczną dla

innego gatunku metalu... Nie lubicie się nudzić w

czasie gry?

(Śmiech), nie, nie lubimy! Bardzo lubimy umieszczać

mnóstwo różnorodnych układów aranżacji w naszych

utworach, myślę, że to nasz znak firmowy i bardzo

chcielibyśmy dalej kroczyć tą drogą.

O dziwo album "4" jest dopiero pierwszym krążkiem

Soul Secret, który usłyszałem. Przygotowując się do

wywiadu poczytałem sobie trochę o zespole, w tym

parę recenzji o "Flowing Portraits" (2008) i "Closer To

Daylight" (2011). Doszedłem do wniosku, że startując,

mieliście już w pełni gotową wizję swojej muzyki.

Jedynie, co album dążycie do coraz doskonalszego

oddania tego wyobrażenia. Opowiedzcie o różnicach

między wszystkimi waszymi albumami...

Skoro mowa o "Flowing Portraits", to czysto progrsywny

album, bardziej rockowy niż metalowy, również

dzięki nie-aż-tak-głośnemu miksowaniu. Nie mieliśmy

zamiaru wypuszczać go na rynek, jak już zresztą wspo-

Katarzyna Mikosz, Marcin Książek

SOUL SECRET 85


minałem, więc sądzę, że jego piękno jest w jego niedociągnięciach.

Przy "Closer To Daylight" podryfowaliśmy

bardziej w stronę metalu. Jako, że wiedzieliśmy,

że stanie się produktem na rynku, spędziliśmy dużo

czasu skrupulatnie go tworząc. Potem przy "4" chcieliśmy

brzmieć jak coś pomiędzy poprzednimi albumami,

skupiliśmy się zarówno na melodii, jak i mocy.

Poeksperymentowaliśmy, na przykład, stosując growling,

synchronizacje nowoczesnego dance'u i solówki

gitarowe w stylu George Bensona.

Na każdym krążku, na samym końcu umieściliście

muzyczne kolosy. Utwory, które trwają ponad szesnaście

minut. O dziwo bardzo dobrze wypadacie w

takich kompozycjach - na pewno w "The White

Stairs" - znajdujemy tu bardzo wiele pomysłów odegranych

z pasją, techniką i klasą. O dziwo te gigantyczne

kompozycje zupełnie się nie nudzą, słuchacz

ma wrażenie, że słucha zwykłego czterominutowego

kawałka. Jaki macie na to patent?

(Śmiech) dzięki! Tak, uwielbiamy nasze suity, tak jak

i nasi fani. Taki schemat chcielibyśmy kontynuować,

epicki utwór zamykający album. Odnoszę wrażenie,

gdy słyszę już ostatnie nuty, że właśnie słuchałem

opery. To, że "Aftermath" trwał o sekundę dłużej od

"Tears Of Kalliroe" było przypadkiem, ale na "4" zrobiliśmy

to już celowo!

Progresywny metal to nie tylko muzyka, ale także

teksty. W wypadku Soul Secret pracę nad tym aspektem

niepodzielnie przejąłeś ty Luca. Ciekawi mnie

jak powstają teksty, jak wybierane są tematy, czy

lubicie formę concept-albumu, no i o czym do tej pory

opowiadały wasze płyty?

Naprawdę uwielbiam albumy koncepcyjne i sądzę, że

to idealna forma albumu progresywnego. Wziąwszy

pod uwagę nasz ostatni album, pisząc go użyłem podejścia

od ogółu do szczegółu. Na początku, całokształt

fabuły. Potem podzieliłem ją na jedenaście części. Po

tym zacząłem pisać tekst dla każdej piosenki. Album

opowiada o człowieku imieniem Adam, który przypomina

sobie całe swoje życie i wszystkie zdarzenia,

które doprowadziły go do desperackiej sytuacji widocznej

na okładce.

Wasz najnowszy album to trzeci w kolejności krążek

studyjny, czy jej tytuł to przekora czy też ukryty jest

w nim głębszy sens? Dlaczego płyta nosi tytuł "4"?

Właściwie, jeśli doliczysz pierwsze demo Soul Secret,

to jest czwarty nasz produkt! To jedynie zbieg okoliczności,

bo tytuł albumu miał być w zamierzeniu

symbolem, ścieżką reprezentującą nasze wybory życiowe.

Zaczynając od dołu, jedna linia rozwidla się na

dwie, a później łączy się z powrotem w jedną. Można

narysować "4" na różne sposoby, z górną częścią połączoną

lub nie, z podobnymi liniami lub różnymi. To

bardzo podatny na zróżnicowania znak, myślę, że

dobrze odwzorowuje temat albumu. A propos wyborów,

można rozważyć jeszcze jedną rzecz. To jest symbol,

więc każdy może wybrać sobie, jak chce go wymawiać!

Ja mówię "quattro", Ty mówisz na to "cztery",

ktoś jeszcze "four" i tak dalej. Jak to wymówisz jest

twoim wyborem, więc idealnie reprezentuje wybory!

(śmiech)

Nagrywaliście w Soul Secret Records. Obecna technika

pozwala na cuda, ciekawi mnie, czy wasze studio

to standardowe studio, czy takie powstałe w zaciszu

własnego domu?

Soul Secret Studios zawierają nasze sale do prób i

nagrywania. Nagraliśmy tam perkusję i skomponowaliśmy

razem trochę utworów. Antonio Vittozzi ma swoje

własne domowe studio, gdzie nagraliśmy gitary, bas i

wokal. Ja też mam swoje, gdzie części klawiszowe nabierały

kształtów oraz gdzie generalnie pracuję jako

muzyk poza Soul Secret.

Każdy wasz studyjny album wydała inna firma. Jeszcze

kilka lat temu wasz zespół zauważony zostałby

przez łowców talentów z InsideOut Music i tam

spokojnie kontynuowalibyście swoją karierę. Niestety

obecne czasy nie preferują takich zespołów jak

wasz. Jak myślicie, co kryje się za spadkiem zainteresowania

progresywnym metalem

Gatunek progresywny musi jako taki być nieco skomplikowany,

przez co niezbyt przyjazny dla odbiorcy.

Żeby naprawdę pojąć album trzeba go wielokrotnie

przesłuchać, przeczytać tekst, by zrozumieć temat lub

historię, uważnie wysłuchiwać sie w każdą wyłowioną

niespodziankę. Świat kręci się bardzo szybko w przeciwieństwie

do słuchania progresywnego albumu, które

wymaga spokoju, refleksji i zaangażowania.

W momencie wzmożonej popularności progresywnego

metalu, jedynie muzycy Dream Theater mogli

pozwolić sobie na życie z muzyki, pozostałe kapele

jakoś egzystowały, choć teraz na pewno mają dużo

gorzej. Mimo oczywistych problemów, wtedy i teraz

bardzo wielu muzyków garnie się do grania progresywnego

metalu. Co jest w tym gatunku, że garną się

do niego muzycy?

Myślę, że granie progresywnej muzyki to szansa tworzenia

bez granic dla artysty, mówimy "progresywna"

po to, by to jakoś nazwać, ale w rzeczywistości możesz

grać co tylko przyjdzie ci do głowy. Możesz zmieszać

elementy z innych gatunków muzycznych - powiedzmy

z fusion, jazzu, muzyki elektronicznej i djentu,

tu wspominam tylko o tych, na których skupiliśmy się

w "4" - i brać inspiracje z każdego typu utworu, jakiego

słuchasz komponując. To jak być kucharzem z całymi

tonami składników!

Waszym aktualnym wydawcą jest GoldenCore

Records. Tą wytwórnie nie kojarzono dotychczas z

progresywnym rockiem/metalem. Czy to jest współpraca

na jeden album, czy znaleźliście bezpieczną

przystań na jakiś dłuższy czas?

Tak naprawdę GoldenCore Records zaczęło wydawać

progresywnych artystów, np. takie zespoły jak

Subsignal czy Wishbone Ash. Jest to wytwórnia, na

którą czekaliśmy odkąd zaczęliśmy grać! Bardzo chcielibyśmy

być częścią tej rodziny, dlatego podpisaliśmy

kontrakt, w którym już zawarty jest nasz następny album,

więc wygląda na to, że znaleźliśmy naszą bezpieczną

przystań!

Bardzo ważne dla promocji są koncerty. Jak z tym u

was, gracie często czy raczej są to pojedyncze występy?

W celu promocji naszego poprzedniego albumu sporo

koncertowaliśmy po Europie, stykając się z naszymi

wspaniałymi fanami, występując na niesamowitych

scenach i grając ze świetnymi zespołami, takimi jak

Haken, Neal Morse Band, Pendragon i Subsignal. Z

tymi ostatnimi zacząłem współpracę, będę grał na klawiszach

na ich następnym albumie "The Beacons Of

Somewhere Sometime". Uwielbiamy grać na żywo i

nasz manager Davide Guidone robi co może, by ustawić

nam trasę promującą tej jesieni. Wcześniej parę

rozgrzewek zaliczymy na koncertach tu we Włoszech.

Oderwijmy sie na moment od spraw dotyczących

bezpośrednio z Soul Secret. Według mnie rację mają

ci, którzy twierdzą, że rock i metal progresywny nie

jest już progresywny. Oba nurty dorobiły się schematów,

szablonów, wzorów, brzmień i rozwiązań

melodycznych, z których korzysta każdy stary i nowy

zespół. Jednak interpretacja tychże elementów do tej

pory jest nielicha i wydaje się, że jest niewyczerpalna.

Właśnie dzięki takiej postawie muzyków z tego nurtu,

widzę sens dalszego używania właśnie takiej, a

nie innej nazwy całego nurtu. Zastanawialiście się

kiedyś nad tym problemem?

Tak, z pewnością. Muzycy muszą być odważni. Często

piszemy, a zaraz po tym, usuwamy jakąś sekcję tylko

dlatego, że odnosimy wrażenie, że już gdzieś tą melodię

słyszeliśmy. W "4" zaadoptowaliśmy parę rozwiązań,

które z początku nas przestraszyły, bo nie słyszeliśmy

tych konkretnych aranżacji w progresywnym metalu.

Potem rozumieliśmy, że to właśnie jest dobra

ścieżka, bo jeszcze nie przebyta. Z pewnością będziemy

tak robić dalej, bo wierzymy, że każdy musi wyjść

ze swojej strefy komfortu i odkryć coś interesującego!

Jeżeli trafiłby się fan, który nie słyszał jeszcze waszego

ostatniego albumu "4", w jaki sposób staralibyście

się przekonać go do zakupu tej płyty?

To najłatwiejszy sposób aby dzięki 73-em minuto miło

spędzić dzień! A na poważnie, jest mężczyzna, który

wspina się schodami na górę budynku, krzyczy, a potem

siada na krawędzi dachu. Czy to wystarczy?

Życzę wam dalszej udanej kariery, a ostatnie słowa

należą do was...

A więc, ogromne dzięki za ten świetny wywiad! Zawsze

dziękuję fanom, którzy dzielą się z nami czasem słuchając

naszej muzyki i tym razem nie jest inaczej ...

dziękuję!

Michał Mazur

Tłumaczernie: Łukasz Brzozowski

HMP: Czujecie, że przed wami najważniejszy moment

w historii zespołu, premiera długo wyczekiwanego

albumu "Flames Of Black Fire"?

Marco Piu: Tak sądzę. To bardzo produktywny okres,

ponieważ "Flames Of Black Fire" został już wydany, a

przy okazji nagrywamy następny album.

Gianni Corazza: Czuję, że to ważny moment również

dlatego, że przenieśliśmy się do Anglii, gdzie łatwiej

będzie nam pracować i promować zespół.

Andrea Gribaldi: Każdy moment wydaje się być tym

właściwym by wydać album, ale teraz czujemy, że jesteśmy

we właściwym miejscu we właściwym momencie,

jesteśmy bardzo pewni siebie i pozytywnie nastawieni

przyszłość.

Czy to co dzieje się w tej chwili z zespołem można

porównać do sytuacji waszego poprzedniego wcielenia

Red Warlock przed kilku laty, kiedy czekaliście na

ukazanie się pierwszej płyty, czy też rzeczy mają się

zupełnie inaczej?

Marco Piu: Sądzę, że jest inaczej. Gdy wypuszczaliśmy

"Serve Your Master" (debiutancki album Red

Warlock - przyp. red.), już komponowaliśmy coś innego

w studiu. Teraz tak się nie czuję, to raczej jak ponowny

start - to byłby idealny pierwszy album dla naszego

zespołu. Przy "Serve Your Master" było dużo oczekiwań,

ale zawsze patrzyłem na tę płytę jak na kompilację

różnych proto-pomysłów, które później ulepszyliśmy.

Gianni Corazza: Dla mnie jest inaczej, ponieważ gdy

dołączyłem do zespołu prawie cały album był już gotowy.

Tym razem głównie pisaliśmy utwory wspólnie,

więc byłem zaangażowany w proces komponowania i

myślę, że dlatego brzmi to inaczej.

Andrea Gribaldi: Dla mnie z kolej nie jest inaczej:

jestem członkiem zespołu od początku i zawsze byłem

jednym z głównych kompozytorów, więc to dla mnie

jedynie kolejny krok naprzód. Odnoszę wrażenie, że

ten okres jest bardzo podobny do tego tuż po wypuszczeniu

"Serve Your Master".

Postawiliście chyba wszystko na jedną kartę i ta determinacja

dała efekty w postaci kontraktu z Jolly

Roger Records?

Marco Piu: Tak, nie spodziewaliśmy się telefonu od

włoskiej wytwórni, więc była to dla nas wspaniała niespodzianka.

Bardzo się z tego cieszymy, a to jest dopiero

początek.

Andrea Gribaldi: Dzięki naszej determinacji zrobiliśmy

nieco bardzo ważnych rzeczy w ostatnim czasie.

Chcieliśmy wyłamać się z pewnego stereotypu i jednym

z symboli tego było podpisanie kontraktu z Jolly

Rogers Records.

Gianni Corazza: Ta determinacja najpierw doprowadziła

nas do zmiany nazwy, jako rezultat głębszego

spojrzenia w głąb siebie. Ostatecznie wszystko zgrało

się ze zmianami, które poczyniliśmy.

Trochę to trwało zanim udało wam się podpisać kontrakt

- wydawca Red Warlock, My Graveyard Prod.,

nie był zainteresowany wydaniem tej płyty, jak sądzę?

Marco Piu: Myślę, że to my nie byliśmy zainteresowani,

jako że My Graveyard jest raczej zorientowane

na epicki/klasyczny metal. Te brzmienia są tylko częścią

naszego gatunku i potrzebowaliśmy czegoś bardziej

"uniwersalnego". Szczerze, czuliśmy się jak wyrzutki w

My Graveyard. Niemniej jednak muszę powiedzieć,

że My Graveyard Prod. zrobiło dla nas dobrą robotę

promując nasz album ile tylko można było.

Andrea Gribaldi: Jak już wspomnieliśmy, zmiana wytwórni

była jednym z kroków potrzebnych do planowanego

resetu mimo, iż My Graveyard Prod. zrobiło

dla nas naprawdę dobrą robotę.

Gianni Corazza: Właściwie to nie wiedzieliśmy, czy

My Graveyard chciało wydać nasz następny album.

Tak czy inaczej, potrzebowaliśmy zmiany, co także

oznaczało zmianę wytwórni.

"Flames Of Black Fire" to właściwie wasza debiutancka

płyta, którą wydaliście samodzielnie dwa lata

temu. Uznaliście, że ten materiał zasługuje na szansę

dotarcia do szerszej publiczności, stąd też pomysł

na ponowne wykorzystanie go?

Marco Piu: Tak, masz rację. Myśleliśmy, że będziemy

w stanie wypromować go dzięki internetowi tak samo,

jak zrobiła by to wytwórnia, ale nie udało nam się.

Zdecydowaliśmy się po paru miesiącach poszukać porządnej

wytwórni, znając oczywiście wszystkie trudności

spowodowane naszą wcześniejszą decyzją. Jednak

Jolly Roger Records wyczuło potencjał naszego

albumu i zdecydowało się go wydać tak, czy inaczej. I

wszystko zmienia się na lepsze.

Gianni Corazza: Oczywiście, dla mnie ten album

86

SOUL SECRET


Nagrywamy by grać!

Ponowny debiut to w historii nie tylko muzyki, ale generalnie przemysłu rozrywkowego,

nic szczególnego. Jednak Włosi z Red Warlock postawili wszystko na jedną kartę:

przeprowadzili się do Londynu, zaczęli wszystko od początku zmieniając nazwę na Negacy

i wydali ponownie w poprawionej wersji swój debiutancki album nakładem Jolly Rogers

Records. O tych wszystkich zawirowaniach i wyjściu na prostą rozmawiamy z wokalistą

Marco Piu, liderem grupy/gitarzystą Andreą Gribaldi oraz gitarzystą Giannim Corazza:

zasługuje na kolejną szansę, nie byliśmy w stanie wypromować

go odpowiednio dwa lata temu, jako że

przechodziliśmy wtedy przez trudny okres i bardzo

ciężko było nam myśleć o muzyce: Andrea wyjechał z

Włoch i prawie niemożliwym było wtedy pracować.

Andrea Gribaldi: Po wydaniu albumu niezależnie zauważyliśmy,

że dajemy z siebie wszystko w kwestii muzyki,

ale mamy braki od strony biznesowej.

Wprowadziliście jednak pewne zmiany w liście

utworów, zmieniła się ich kolejność, sam materiał też

brzmi chyba inaczej - został ponownie nagrany, a może

zremasterowany?

Marco Piu: Jedną ze zmian wprowadzonych przez

Jolly Roger Records było przestawienie kolejności

utworów i zgodziliśmy się na to bez wahania.

Andrea Gribaldi: Z pewnością 12 utworów to za dużo,

a sama ich kolejność nie była najlepsza. Skorzystaliśmy

z nowego wydania i poprawiliśmy te niedociągnięcia,

przez co album nabrał lepszych kształtów.

Dodatkowo, ponownie zmiksowaliśmy i zremasterowaliśmy

ten materiał i muszę powiedzieć, że teraz jestem

z niego w pełni zadowolony. Nie nagraliśmy niczego

nowego, wszystkie partie są takie, jakie były na

pierwotnym wydaniu.

Wygląda na to, że dzięki tym zabiegom "Flames Of

Black Fire" stał się bardziej zwartą i dopracowaną

całością. To pewnie dlatego artyści tak chętnie wracają

do swych dzieł czy płyt, bo zawsze można coś

poprawić? (śmiech)

Andrea Gribaldi: Dokładnie, gdy kończysz miksowanie

danej piosenki myślisz sobie "Tak, teraz jest dobrze!",

ponieważ jesteś tak skupiony nad pracą i zaangażowany,

że jedyne czego chcesz to iść tą ścieżką. Po

kilku miesiącach, gdy zdecydowaliśmy się wydać album

ponownie, pomyślałem sobie: "Co będzie, jeśli

zmiksuję to jeszcze raz?". Tak więc spróbowałem i efekt

był świetny, ponieważ czasami, dokładnie tak jak

zrobiliśmy to z zespołem, jeśli zresetujesz wszystko, to

pozbędziesz się wielu wcześniej niewidocznych problemów.

Promujecie album MCD "Nothing Changes" dostępnym

w wersji cyfrowej - uznaliście, że wypuszczenie

takiej reprezentatywnej zajawki dużej płyty z pewnym

wyprzedzeniem będzie dobrym zabiegiem promocyjnym?

Andrea Gribaldi: To była przystawka, test mający na

celu pokazać wpływ naszej muzyki na słuchaczy, a także

sposób na dołączenie paru utworów, których nie

umieściliśmy na albumie, jak na przykład "Computer

God" i "War Zone", co uczyniło z "Nothing Changes"

coś unikalnego i szczególnego. Dzięki temu zdaliśmy

sobie też sprawę, że wiele osób czeka na wypuszczenie

albumu i bardzo się z tego cieszymy.

Planujecie wydanie tego materiału również w fizycznej

postaci? "War Zone" wypadł przecież z programu

albumu, również cover Black Sabbath "Computer

God" na niego nie trafi - trochę szkoda, by nie były

też dostępne na płycie?

Andrea Gribaldi: Nie sądzę, by było mi tego szkoda,

te utwory nie "zmarnowały" się. Jak już wspomniałem,

te dwie piosenki mogą prawdopodobnie uczynić z "Nothing

Changes" swego rodzaju... perełkę dla kolekcjonerów!

(śmiech). Tak czy inaczej, chcielibyśmy stworzyć

więcej "stron B" w przyszłości, takich jak covery

bądź alternatywne utwory i myślę, że pomysł nie umieszczania

ich na albumie jest interesujący.

No tak, ale materiał dostępny tylko w sieci to żadna

kolekcjonerska perełka... Dlaczego wybraliście właśnie

ten utwór Sabbs z płyty "Dehumanizer"? W

sumie utwory z niej pochodzące są przerabiane dość

rzadko, zespoły chętniej sięgają po kompozycje z

klasycznego okresu z Ozzy'm czy z czasów pierwszych

płyt grupy z Ronnie Jamesem Dio za mikrofonem?

Marco Piu: Myślę, że jesteśmy w pewien sposób adwokatami

albumów takich jak "Dehumanizer" czy

"Strange Highways", zawsze szedłem tą ścieżką grając

w Negacy. Mimo to, lubię wszystkie okresy twórczości

Black Sabbath. I naprawdę mam na myśli wszystkie!

Andrea Gribaldi: Nie było niczego specjalnego, co

sprawiło, że wybraliśmy właśnie tę piosenkę, a nie inną.

Byłem w naszym studio z perkusistą Claudio by

nagrać "Ruby Eyes Of The Serpent" na trybut Omen z

My Graveyard Productions, ale zajęło to tylko godzinę,

więc zdecydowaliśmy się wykorzystać ten czas, by

nagrać coś więcej. Powiedziałem do Claudio: "OK!

Skończyliśmy. Czy jest jeszcze jakaś piosenka, którą

chciałbyś teraz nagrać?" I wybrał "Computer God" oraz

"Symphony Of Destruction". To było całkowicie losowe...

Właśnie, nagraliście też "Symphony Of Destruction"

Megadeth, jednak ten utwór nie został wykorzystany.

Nie sądzę, byście byli z niego niezadowoleni, tym

bardziej, że opublikowaliście go na swym profilu, dlaczego

więc tak się stało?

Andrea Gribaldi: Zdecydowaliśmy z Jolly Roger użyć

Foto: Jolly Roger

tylko jednego z dwóch coverów i zagłosowaliśmy na

utwór Black Sabbath. "Symphony Of Destruction" to

także dobry kawałek roboty, ale "Computer God" lepiej

pasuje do naszego stylu.

Oczekiwanie na premierę płyty jest dla was denerwującym

doświadczeniem, czy też podchodzicie do

tego na spokojnie, koncentrując się już na jej promocji,

udzielaniu wywiadów, etc.?

Marco Piu: Jestem skupiony na następnym albumie,

(śmiech!) Wywiady, recenzje i reakcje słuchaczy przyjdą

z czasem. Nie mogę znieść czekania przez dłuższy

czas.

Gianni Corazza: Tak, to jest można powiedzieć irytujące,

ale jesteśmy dorośli, lubimy też bardzo tę część

z wywiadami i promocją. Myślę jednak, że powinniśmy

skupić się bardziej na graniu na żywo i starać się promować

album jak tylko możemy.

Andrea Gribaldi: Czasami czekanie jest potrzebne,

jeśli chcesz zebrać owoce swojej pracy. To jedna z tych

frustrujących, ale koniecznych rzeczy, jak na przykład

długie nagrywanie i miksowanie materiału, pisanie

utworów, itd. Dopiero na końcu zdajesz sobie sprawę,

że wszystkie te elementy są niesamowicie ważne.

Czy w takiej sytuacji nie ma się poczucia swego rodzaju

bezsilności, bo przecież to co mogliście zrobić

już wykonaliście i teraz pozostaje już tylko czekać w

niepewności na pierwsze reakcje mediów i przede

wszystkim fanów?

Marco Piu: Nie bierzesz pod uwagę jak ekscytujące

jest być w stanie stworzyć własny album i trzymać go

w rękach. Czasami to podekscytowanie trwa tak długo,

że czas oczekiwania na pierwszą recenzję przeminął zanim

się obejrzałeś, a na daną chwilę wszystkie recenzje

są bardzo pozytywne.

Pewnie nie możecie się też już doczekać koncertów

promujących "Flames Of Black Fire"?

Marco Piu: W tym przypadku tak, nie możemy się doczekać.

Gramy by nagrywać i nagrywamy, by grać!

Chcę być na scenie najwięcej jak to możliwe.

Gianni Corazza: Jesteśmy w zespole po to, by grać

koncerty i z niecierpliwością oczekujemy, aż będziemy

jeździć i grać nasze utwory. Znaczy, uwielbiamy sesje

studyjne, bo są bardzo kreatywne i zabawne, ale najlepsze

w mojej opinii jest granie na żywo.

Zdaje się, że nowa lokalizacja zespołu może mieć

wpływ na to, że zaczniecie teraz grać znacznie częściej

poza Sardynią czy Włochami?

Gianni Corazza: Jak najbardziej tak, nasza nowa

lokalizacja pozwoli nam łatwiej podróżować i da większe

szanse grania w Wielkiej Brytanii i Europie. Londyn

to ważny punkt odniesienia dla innych państw czy

miast w obrębie Wielkiej Brytanii. Od teraz bardziej

skupimy się na graniu w Północnej Europie, jako że jeszcze

nigdy tego nie robiliśmy. Do tej pory graliśmy

tylko we Włoszech, pomijając trasę w USA w 2012 roku,

kiedy to jeszcze nadal byliśmy Red Warlock.

Właśnie to zadecydowało o tym, że postanowiliście

być bardziej w centrum muzycznych wydarzeń, czy

też były inne względy, np. zmiana pracy?

Marco Piu: Dla mnie głównie zmiana pracy, ale tu jest

lepszy klimatdla naszej muzyki, o wiele lepszy. Zaczniemy

grać gdziekolwiek w Wielkiej Brytanii, gdy

tylko zbierzemy cały skład.

Andrea Gribaldi: Myślę, że praca była głównym powodem

dla nas wszystkich. Warunki we Włoszech nie

były dobre: niskie płace, niski standard życia, marna

praca albo jej brak. Jako pierwszy przeprowadziłem się

do Wielkiej Brytanii w 2012 roku. Marco i Gianni też

przyjechali tu rok później z tego samego powodu i to

pozwoliło nam uruchomić ponownie machinę, która

powoli się wyłączała.

Jesteście więc optymistami co do dalszych losów Negacy,

przeświadczonymi o tym, że już niedługo o

waszym zespole będzie głośno?

Marco Piu: Wierzymy w naszą muzykę, ale to niestety

nie zawsze wystarcza. Musi być ona promowana,

grana jak najlepiej. A zespół musi trwać nawet podczas

tych gorszych momentów. Teraz mamy dobrego wydawcę,

dobrą promocję i działamy z nadzieją, że już niedługo

będziemy też mieć dobrą publikę. Tak więc zobaczmy,

co przyniesie czas.

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska

NEGACY 87


WOJCIECH HOFFMAN

Historie za oknem

Nie można powiedzieć, że Wojciech Hoffmann rozpieszcza fanów swego solowego

wcielenia, bowiem gitarzysta Turbo płyty wydaje niezbyt często. Jednak jeśli już coś przygotuje,

to jest to rzecz z najwyższej póki, tak jak jego drugi krążek "Behind The Windows",

nagrany z udziałem licznych gwiazd polskiej i zagranicznej sceny, tak więc tematów do rozmowy

nam nie zabrakło:

doświadczenie, które wyszło mi ostatecznie na dobre.

W moim życiu, nagle pojawił się ktoś zupełnie nowy,

kto obudził we mnie uśpioną miłość do progresji, nawet

jeśli już wtedy kochałem Dream Theater. Tą osobą

jest moja partnerka życiowa Ilona, która wprost

uwielbia Porcupine Tree, Marillion, Fisha czy Petera

Gabriela. W tamtym okresie słuchałem namiętnie

wszystkiego, co miała na płytach. I ta muzyka poniekąd

mnie zainspirowała - powróciłem wówczas myślami

do jazz-rocka i zacząłem dużo komponować. Z materiałem

byłem gotów już chyba w 2010 roku, ale jak

to w życiu bywa, nie wszystko wychodzi zawsze tak,

jakbyśmy chcieli. Gdzieś po drodze miałem też dużo

pracy z Turbo plus zwyczajne ludzkie lenistwo spowodowało

opóźnienie w realizacji i premierze tej płyty.

Na szczęście skończyło się wydaniem albumu i możemy

troszkę o tym porozmawiać.

Czy taka sytuacja jest korzystna w tym sensie, że

ma się dużo czasu na dopracowanie każdej kompozycji,

każdego szczegółu, czy też wręcz przeciwnie -

rozprasza, a z racji nawału innych zajęć taki projekt

jest wciąż odwlekany, przekładany?

Z tym bywa różnie. Jeśli płyta po tylu latach się ukazuje

i jest jednak kiepska, to jest to na pewno niekorzystne

i stanowi cios dla artysty. Ja jednak nie zakładałem,

że płyta będzie nijaka. Od samego początku

czułem silne emocje i ten swoisty "drive", który pchał

mnie do przodu i zapewniał, że będzie bardzo dobrze.

I chyba się nie pomyliłem, bo zewsząd słyszę wyłącznie

pozytywne opinie i recenzje. "Behind The Windows"

jest również znakomicie przyjmowana na koncertach.

A podczas pracy przy muzyce staram się zawsze

dbać o szczegóły już na wstępnym etapie tworzenia

materiału. Kiedy wchodzę do studia wszystko jest

przygotowane, dopracowane i zapięte na ostatni guzik.

W studio można jeszcze trochę poszaleć z brzmieniem

czy efektami, bo daje ono przecież dodatkowe możliwości

kreacji obrazu każdego utworu. Ogólnie rzecz

biorąc wszystko mam jednak z góry przygotowane.

HMP: Wydaje mi się, że płyty solowe są dla pana

czymś w rodzaju odskoczni od tego, czym zajmuje się

pan na co dzień w Turbo - bo mimo tego, że ten zespół

wielokrotnie potrafił zaskoczyć bardzo różną muzyką,

to jednak trudno sobie wyobrazić, by poszedł w

kierunku rocka progresywnego czy fusion?

Wojciech Hoffmann: To prawda. Z całą pewnością

można te płyty traktować jako odskocznię od tego, co

robię z Turbo. Myślę, że daje mi to nową perspektywę

i inne spojrzenie na muzykę. Nie mam nic przeciw stabilizacji,

o ile nie jest ona zbyt długa. Uważam, że dobrze

jest, kiedy coś się zmienia wokół mnie tak samo,

jak zmienia się przecież w muzyce. Wiele z tych bardziej

ukierunkowanych na jeden gatunek osób podkreśla,

że jestem dwulicowy w kontekście muzycznym. I

wcale mi to nie przeszkadza. Jestem wychowany na

Beatlesach i Czerwonych Gitarach i miałem to

szczęście, że załapałem się jeszcze na wszystkie te zmiany

pokoleniowe poszczególnych dekad. Pod koniec

lat 60-tych pojawiły się zespoły hard rockowe i wtedy

wiedziałem, że to jest właśnie to czego mi było potrzeba.

Era lat siedemdziesiątych dała mi zamiłowanie do

melodii z czego się bardzo cieszę, a już następna dołożyła

do tego agresji i mocy i pewnie stąd gdzieś wywodzi

się owa dwulicowość. Ale to chyba nie zarzut, bo

dzięki temu potrafię się poruszać w wielu gatunkach

muzycznych. Pamiętam, jak niegdyś po rozpadzie mojego

ukochanego Deep Purple poczułem, jakby świat

się skończył. Bardzo to wtedy przeżyłem, ale na szczęście

pustka nie trwała zbyt długo. Zainteresowałem się

wówczas jazzem i jazz-rockiem. Słuchałem dużo

Quincy'ego Jonesa, Pata Metheny'ego, Ala Di

Meoli, formacji Weather Report. To było znakomite,

całkiem nowe doświadczenie artystyczne. Dzięki temu

potrafię dzisiaj malować najrozmaitsze muzyczne

pejzaże.

Foto: Kubicki Entertainment

Ma to pewnie związek z tym, że wielokrotnie podkreśla

pan w wywiadach, iż nie chce być pan kojarzony

tylko i wyłącznie jako gitarzysta heavymetalowy,

a poza tym na tych autorskich płytach czy w

innych zespołach, jak np. Czerwone Gitary, dochodzą

do głosu te pana inne fascynacje?

Dokładnie tak, zresztą tamte fascynacje trwają do dzisiaj.

Pojawiły się też nowe. Od kilku lat jestem zafascynowany

bluesem i wszystkim co się z tym wiąże. Blues

to wolność, chociaż wywodzi się przecież z niewolnictwa.

I w tym słychać marzenia o wolności. Po wielu latach

odkryłem Jimmiego Hendrixa, który też emanuje

wolnością muzyczną. A to jest bardzo piękne i fascynujące.

Jako gitarzysta czujesz się wówczas nieograniczony

i grasz to, co chcesz. Improwizujesz z zachowaniem

pewnych ram, ale ogólnie rzecz ujmując w improwizacji

jest właśnie ta wolność. Nie każdy niestety to

potrafi. Dzisiejsza muzyka w dużej części pozbawiona

jest swobodnego podejścia do formy muzycznej. Koncerty

są starannie zaplanowane od strony produkcji i

stopniowania napięcia, co nie do końca mnie jakoś

przekonuje. Trochę szkoda, bo przecież chwile totalnego

odjazdu bardzo wzbogacają emocjonalnie muzykę,

zwłaszcza na żywo. Ja na swoich koncertach zostawiam

miejsce na nieskrępowaną improwizację każdemu

muzykowi. Pamiętam, że w latach 80-tych ubiegłego

wieku mieliśmy również z Turbo takie chwile -

podobnie jak w Deep Purple bawiliśmy się razem z

Grzegorzem muzyką. On coś zaśpiewał, ja podchwyciłem

lub odwrotnie. Na ostatnich trasach powoli wracamy

do tego.

Podobno pierwsze pomysły na tę płytę pojawiły się w

pana głowie już w 2005 roku, czyli krótko po wydaniu

"Drzew". Czy to pański wrodzony perfekcjonizm

sprawił, że słuchacze musieli czekać aż dekadę na

efekt końcowy?

To prawda. Rzeczywiście całość ruszyła jeszcze w 2005

roku i do dzisiaj mam w komputerze masę utworów z

tamtego okresu. To zresztą był bardzo twórczy okres w

moim życiu, ale zarazem bardzo skomplikowany emocjonalnie.

Rozstałem się wówczas z rodziną i musiałem

sam gdzieś zamieszkać. Ale to było bardzo pouczające

Czyli wychodzi na to, że deadline bywa najlepszym

rozwiązaniem, bo wtedy nie ma już wyjścia i trzeba

zabrać się do pracy? Mamy na "Behind The Windows"

bardzo zacnych gości. W każdej muzyce sekcja

to podstawa, tak więc jak nawiązał pan współpracę z

legendarnym perkusistą Atma Anurem?

Czasami lubię czuć nad sobą deadline, bo wtedy się

sprężam i rzeczywiście często w takich przypadkach

powstają rzeczy bardzo dobre. Mam to już przećwiczone

chociażby z Turbo, bo płyta "Piąty żywioł" powstała

właściwie zaledwie w jeden miesiąc. A jeśli chodzi

o gości to zaczęło się wszystko od Neila Zazy, który

zaproponował mi nagranie czterech utworów w jego

domowym studio w Stanach... A zaproszenie Atmy

Anura wyszło od Michała Kubickiego, który jest wydawcą

płyty i zna go osobiście. Pałker ten od jakiegoś

czasu mieszka w Krakowie, co tylko ułatwiło nam sprawę.

Po drodze były jeszcze przymiarki do innych nazwisk,

ale koniec końców zdecydowałem się postawić

w całości na tych, którzy grają na płycie.

Ale nie marzył się panu taki stricte gwiazdorski

skład, stad obecność na płycie współpracującego z

panem od lat basisty Arka Malinowskiego?

Chyba każdy marzy gdzieś tam o takich wielkich

nazwiskach. Na początku na basie miał zagrać u mnie

Stu Hamm, który współpracuje z Joe Satrianim. Po

przesłuchaniu materiału stwierdziliśmy jednak, że

potrzebny będzie tu basista jeszcze bardziej progresywny.

Braliśmy pod uwagę Francka Hermanny ze stajni

Ibaneza, ale w końcu padło na Arka i ja jestem z

tego bardzo zadowolony.

Klawisze nagrał Sławek Belak, ale ponoć były przymiarki

do tego, by uczynił to inny, znacznie bardziej

znany muzyk?

Neil chciał w to miejsce Dereka Sheriniana, ale z

różnych przyczyn nie doszło do jego udziału w sesji.

Potem Michał zaproponował Tony'ego Macalpine,

ale ten był w tym czasie wyjątkowo zajęty. Ostatecznie

Sławek nagrał wszystkie klawiatury i zrobił to po mistrzowsku.

Myślę, że nawet Jordan Rudess by go tu nie

prześcignął. Sławek to potężna głowa. Szkoda tylko,

że jest tak mało rozreklamowany.

Mamy też istny gitarowy gwiazdozbiór: wspomniany

Neil Zaza, Grzegorz Skawiński, Leszek Cichoński

- to chyba nie przypadek, że zaprosił pan akurat

tych muzyków: grających w innym stylu, ale też

bardzo charakterystycznie, dzięki czemu warstwa

gitarowa tej płyty jest jeszcze bardziej zróżnicowa-

88

WOJCIECH HOFFMAN


na?

Pomysł ten również wyszedł od mojego wydawcy Michała.

Myślę, że wyszedł z tego całkiem niezły gwiazdozbiór.

Z Grześkiem Skawińskim znamy się od

1977 albo 1978 roku. Grywaliśmy wspólne imprezy.

Ja z Heam, a Grzesiek z Kombi. Dla mnie Grzesiek

to taki polski Steve Lukather. Na "Behind The Windows"

nagrał bardzo dobrą solówkę, przedzieloną partią

skrzypiec Jelonka. Grzegorz nie silił się na wirtuozerię,

natomiast podszedł do zagadnienia z wielkim

wyczuciem. Zagrał w swoim stylu, ale pozostawił co

nieco miejsca na nutę w stylu Jeffa Becka. Leszek Cichoński

zaproponował genialne solo w utworze tytułowym.

Zadzwoniłem zaraz do niego jak usłyszałem

skończone nagranie i powiedziałem, że to jest chyba

jego najpiękniejsza partia solo, jaką dotąd słyszałem.

Całości dobarwia jeszcze bardzo metalowe i szybkie,

wręcz histeryczne solo Neila Zazy w dwóch utworach.

Ogólnie jestem bardzo zadowolony z pracy i zaangażowania

poszczególnych gości, bo znakomicie zbudowali

klimat, być może nawet lepiej niż ja sam bym to zrobił.

Bez skrzypiec Michała Jelonka i saksofonu Marcina

Kajpera też trudno sobie wyobrazić taki "The Birth"

czy "In The Line To God", totalnie progresywno-jazzowe,

zakorzenione w latach 70-tych utwory?

To prawda. Już dawno chodziło za mną brzmienie

Jean Luc-Ponty'ego i Mahavishnu Orchestra. Oczywiście

u mnie to nie są dokładnie te klimaty, bo tamci

grają już stricte jazz-rockowo, ale tak czy inaczej chciałem

trochę dobarwić tą płytę skrzypcami. I myślę, że

jeszcze skorzystam z tego patentu przy następnych pomysłach.

Ostatnio na biciu rekordu we Wrocławiu widziałem

Nigela Kennedy - istny kosmita z totalną

energią. I od razu pomyślałem o nim, żeby coś razem

nagrać. Ale nie tylko te klimaty chodziły mi po głowie.

Jako wielki fan "Dark Side Of The Moon" od lat

chciałem w jakimś utworze nagrać saksofon. I kiedy

powstał najdłuższy na płycie "In The Line To God" nagle

stało się oczywiste, że to jest ten wymarzony przeze

mnie moment. Zaprosiłem do tego celu Marcina Kajpera,

który zarejestrował wprost genialne solo na początku

tego utworu, po czym pod sam koniec dołożył

jeszcze następne arcydzieło w stylu totalnego fusion.

Sam utwór jest podsumowaniem moich fascynacji muzyką

lat siedemdziesiątych, stąd słychać w nim echa

klimatów Pink Floyd, Focus, King Crimson i The

Doors.

"Behind The Windows" to właściwie płyta instrumentalna,

ale czasem pojawiają się wokalizy, bardzo

fajnie ubarwiające np. "Carefree Fields"?

Akurat w tym utworze nie ma wokalizy, ale to bardzo

ładna jazz-rockowa ballada. Wokaliza jest za to w

tytułowym utworze "Behind The Windows". Pamiętam,

że gdy na początku słuchałem jazz-rocka to zawsze

bardzo podobała mi się taka muzyka z wokalizami,

skrzypcami i saksofonami. Namiętnie słuchałem też

"Trzech kwadransów jazzu" w "Trójce"- audycji Jana

Ptaszyna Wróblewskiego, znanego saksofonisty jazzowego.

Moja fascynacja tym gatunkiem muzycznym

zaowocowała moją obecnością na Warsztatach

Jazzowych w klubie "Remont" w Warszawie i w Chodzieży

w 1977 roku. To było wspaniałe, całkiem nowe

doświadczenie grać te wszystkie standardy jazzowe,

poznawać muzykę Milesa Davisa. Moim wykładowcą

w klasie gitary był nieodżałowany Jarek Śmietana,

który był zresztą bardzo rockowym gitarzystą jazzowym.

Niesamowite, ile ten człowiek miał rockowej

energii wykonując jazz na gitarze. Bardzo podobało

mu się też moje podejście do improwizacji. Nie znałem

żadnej skali jazzowej i akordów, a grałem jazz jakbym

to robił od zawsze. I powiem ci, że do dzisiaj nie znam

skal ani poszczególnych dźwięków na gryfie. Gram

bardzo intuicyjnie. I chyba dlatego chciałem taki klimat

przenieść na swoją płytę. A w utworze tytułowym

wokalnie wspiera mnie moja córka Martyna. Jestem

bardzo dumny z jej udziału, bo Martyna to kawał

damskiego głosu z zespołu Deleted. Razem z moim

synem Bartkiem kombinują światowe rzeczy. Muszę

dać ci kiedyś ich płytę, bo muzyka jest wprost nieziemska.

Utwór "Confession By The Wndow" jest wyjątkowy

ze względu na pojawiające się w nim partie wokalne

Tomasza Struszczyka (Turbo) oraz Rafała Piotrowskiego

(Decapitated). Czy rozważa pan nagranie

całego albumu z zaproszonymi wokalistami w

przyszłości? Jeśli tak, to kogo widziałby pan na takiej

płycie?

Myślę, że nie czuję aż takiej potrzeby. Może dlatego,

że zespołowo spełniam się w Turbo podczas gdy

tworząc solo chciałbym pokazać tylko siebie. Chociaż

przyznam, że po tym dość intrygującym doświadczeniu

powoli odczuwam i w tej materii chęć zrobienia

pełnowymiarowego materiału z wokalem i to właśnie z

takim jak prezentuje Rafał. A pomysł na ten utwór

zrodził się podczas wielokrotnego przesłuchiwania już

(wydawałoby się wtedy) gotowego nagrania. Utwór był

wówczas w całości instrumentalny i po którymś przesłuchaniu

nagle mnie olśniło, że jest tam ten znakomity

beat nadający się do totalnej dewastacji wokalnej. A

potem wchodzą ładne melodie, będące jakby odpowiedzią

na zadawane pytania. Tak zresztą widzę te

dwie części - Rafał pyta, a Tomek odpowiada. Moim

zdaniem jest to wyróżniający się utwór, choć wszystkie

uważam za bardzo dobre.

Bogactwo muzyki zawartej na "Behind The Windows"

pozwala domniemywać, że nie jest to pana

ostatni krok w tym kierunku, a zważywszy na mnogość

pana fascynacji muzycznych pewnie wszystko

jest tu możliwe: blues, jazz?

Blues i jazz jak najbardziej. A może akustyczna płyta?

Teraz będzie mi na pewno bardzo trudno bo strzeliłem

Foto: Kubicki Entertainment

sobie w kolano tak wysoko podnosząc poprzeczkę...

Myślę jednak, że będę kontynuował obraną już drogę i

nagram kolejną płytę w dość zbliżonym klimacie. Choć

nie będzie to nigdy z pewnością taka sama płyta,

zresztą fani już chyba przyzwyczaili się nieco do moich

odlotów stylistycznych. Tak już jest, że stałem się typem

niepokornym i nikogo zbytnio nie słucham.

Chciałbym, aby następny krążek był rozwinięciem moich

fascynacji i doświadczeń muzycznych z całego

mojego życia. Mam też nadzieję, że znów czymś zaskoczę

słuchaczy.

Ale na następną pana płytę solową nie będzie trzeba

czekać kolejnych kilkunastu lat?

No chyba nie chociażby z tego względu, że właśnie niedawno

skończyłem sześćdziesiąt lat i gdyby czekać następne

dwanaście to kolejna powinna wyjść jak będę

miał siedemdziesiąt dwa lata. A czy dożyję?? To wie

tylko ten, co pisze nam nasze historie za oknem.

Chciałbym nową płytę wydać już w przyszłym roku

tak w okolicach grudnia. Mam nadzieję, że się uda.

Wiadomo, że Turbo jest pana podstawowym zespołem,

ale trzeba chyba też myśleć o tych fanach, którzy

cenią w panu nie tylko metalowego wymiatacza, ale

też bardzo uniwersalnego, potrafiącego zagrać wszystko,

muzyka?

Może to zabrzmi dziwnie, ale ja te płyty po części nagrywam

dla siebie. Materiał, który przygotowuję na album

musi się najpierw podobać mnie bo wtedy dopiero

wiem, że moi odbiorcy poczują to samo i też im się

spodoba moja muzyka. Oczywiście to żaden gwarant,

ale dla mnie najważniejsza jest moja szczerość wobec

słuchacza. Nie chciałbym, aby ten czuł się oszukany

słuchając moich nagrań. Jak coś robię to musi to być

wysoka półka, a jeśli tak nie jest to idę z tym do kosza

i jest po zawodach. Wychodzi więc na to, że jestem

swoim własnym i pierwszym fanem, najbardziej krytycznie

oceniającym cały materiał. I tego się zawsze

trochę boję - bo jak ja sam ocenię to, co przed chwilą

stworzyłem? Na szczęście mam takie odczucie, że nigdy

nie nagrałem słabego albumu. Owszem, były te różnorodne,

ale zawsze trzymały pewien solidny poziom.

Póki co trwa promocja "Behind The Windows", tak

więc planowane są pewnie kolejne koncerty?

Jak najbardziej! Uwielbiam koncertować, bo to bardzo

metafizyczne przeżycie dla mnie i dla każdego odbiorcy.

Póki co w tym roku zagrałem z "Behind The Windows"

trasę składającą się z dwunastu koncertów. Obecnie

skupiamy się na 35-leciu działalności Turbo, ale

mój manager Krystian planuje już obszerny tour z solowym

materiałem, który ma wystartować tu w Polsce

od stycznia 2016. Mam też nadzieję na koncerty zagraniczne.

A potem praca nad nowym materiałem solowym

i nową płytą Turbo.

A jak można kupić tę płytę w fizycznej postaci, bo

przecież nie wszyscy są zwolennikami mp3?

Płytę można kupić tylko w sieci, poprzez moją stronę

www i wszystkie inne zagraniczne portale zajmujące

się sprzedażą muzyki. Dostępna jest wersja cyfrowa jak

i fizyczne egzemplarze CD. Te drugie można też dostać

na koncertach i kontaktując się z nami przez facebooka.

Korzystając z okazji chciałbym pozdrowić

wszystkich czytelników HMP - zachęcam was do zapoznania

się z nową płytą i zapraszam na koncerty!

Dorota Orzechowska & Wojciech Chamryk

WOJCIECH HOFFMAN 89


klawiszowca, który słucha o wiele "spokojniejszej" muzyki

niż metal, ale to właśnie pozwala nam stworzyć

coś fajnego. (śmiech)

HMP: Ponoć założyliście zespół dość przypadkowo,

mając już dość przyjemnej, ale jednak niezbyt twórczej,

roli zwykłych fanów metalu?

Satori: Myślę, że nadszedł po prostu pewien moment,

w którym my również chcieliśmy mieć fanów i grać

koncerty. Największym impulsem jednak była chęć

stworzenia czegoś własnego.

Coraz trudniej o oryginalną nazwę przy tej ilości najróżniejszych

zespołów na całym świecie, jednak wasza

wzbudza zaciekawienie odnosząc się chyba do

buddyzmu, lub też do japońskiego demona?

Początkowo nazwa odnosiła się przede wszystkim do

słowa z tradycji buddyjskiej oznaczającego oświecenie.

Rżniemy ostro!

Zadebiutowali długogrającym materiałem "Crave For Chaos" w roku ubiegłym i nie

zwalniają tempa. Nie dość, że grają coraz częściej, w tym na festiwalach, przygotowują też

materiał na kolejny album. Dlatego jeśli ktoś lubi posłuchać ostrego, ale melodyjnego i

inspirowanego różnymi rodzajami mocnego grania metalu, to poniższa rozmowa powinna go

zainteresować:

zawsze były związane z muzyką, lecz to pomogło nam

znaleźć ludzi, którzy pomagają sobie wzajemnie i motywują

się na tyle, by budować coś, co z czystym sumieniem

można nazwać zespołem.

Koncert na Juwenaliach cztery lata temu był dla was

tym decydującym momentem? To wtedy poczuliście,

że zagrać dla kilkunastu tysięcy ludzi to uczucie nieporównywalne

z czymkolwiek innym i zapragnęliście

by powtarzało się to jak najczęściej? (śmiech)

Chcielibyśmy żeby takie koncerty były codziennie

(śmiech). A tak całkiem serio to uważam, że był to dla

nas pewnego rodzaju impuls, taka nadzieja na to, że z

tego może być coś więcej. Gdy człowiek wychodzi na

Foto: Satori

"Crave For Chaos" nagrywaliście dość długo w Perlazza

Studio Przemysława "Perły" Wejmanna - podzieliliście

tę sesję na dwa etapy, by nabrać dystansu

do tego co już zostało zarejestrowane, czy też z bardziej

prozaicznym przyczyn?

Tak jak pisałem wcześniej, chcieliśmy aby ta płyta zabrzmiała

jak najlepiej, dlatego przy tworzeniu i nagrywaniu

niektórych utworów musieliśmy spędzić dużo

więcej czasu.

Czyli od razu wiedzieliście, że wydacie tę płytę sami,

nie bawiliście się w żadne podchody typu rozsyłanie

linków czy demówek do potencjalnych wydawców?

Raczej od początku spodziewaliśmy się, że tą płytę

wydami sami, ponieważ nie chcieliśmy sobie zamykać

drogi na wiele fajnych festiwali i przeglądów muzyczych,

które odbywają się na terenie Polski. Podpisanie

umowy, bądź kontraktu z jakimkolwiek wydawnictwem

automatycznie dyskwalifikwałoby nas z wielu

tego typu imprez.

Mieliście też chyba totalnie dopracowaną wizję brzmienia

tej płyty, skoro Charlie wystąpił, obok Perły,

w roli jej współproducenta?

Charlie w naszym zespole pełni rolę, jak my to nazywamy,

kierownika muzycznego. (śmiech). To on jest

odpowiedzialny za większość pomysłów na piosenki i

to on nadzoruje cały proces tworzenia. Podczas nagrywania

materiału w studio pomagał również w podejmowaniu

decyzji dotyczących brzmienia każdego instrumentu,

stąd jego nazwisko znalazło się obok Perły.

W naszej muzyce staramy się odchodzić od oklepanych

schematów i poniekąd otwierać umysły ludzi na

nowe muzyczne doznania, lecz teraz też nie ukrywając:

po prostu rżniemy ostro!

Szyld szyldem, ale chyba dość szybko doszliście do

wniosku, że nazwa nie gra i trzeba się nieźle podszkolić

by coś osiągnąć?

Na początku graliśmy koncerty praktycznie tylko dla

znajomych, dlatego była to dla nas zwykła zabawa, gdy

jednak zaczęliśmy występować przed większą publiką

postanowiliśmy wziąć się w garść. Każdy dobrze wie,

że do niczego się nie dojdzie bez ciężkiej pracy.

W osiągnięciu wyższego poziomu pomogły też chyba

zmiany składu, bo stopniowo dołączali do was coraz

lepsi technicznie muzycy?

Ze starego składu pozostali tylko wokalista i klawiszowiec,

ale to właśnie oni byli założycielami Satori i to

oni to wszystko zapoczątkowali. Skład zespołu zmieniał

się pod wpływem różnych czynników, które nie

scenę i widzi tak ogromny tłum, to momentalnie zamiera,

ale już po pierwszych kilku sekundach stres odchodzi

i pozostaje czysta przyjemność.

Jednak zanim zdecydowaliście się zacząć prace nad

debiuitanckim albumem musiało minąć trochę czasu,

koniecznego na skomponowanie, doszlifowanie ogranie

tego materiału na próbach?

Oczywiście, że tak. Niektóre utwory powstawały bardzo

wolno, nawet przez kilka miesięcy, ale spora część

została skomponowana dość szybko. Było dużo rzeczy,

które chcieliśmy, by zabrzmiały jak najlepiej, dlatego

też wchodziliśmy do studia na dwa podejścia.

Jego spora różnorodność utwierdza mnie w przekonaniu,

że pewnie każdy z was słucha innej muzyki, co

daje wypadkową w postaci utworów Satori?

Myślę, że to jest jeden z wielu kluczy do tego, by stworzyć

coś świeżego, utwór inny od wszystkich pozostałych.

Większość członków zespołu słucha muzyki

metalowej, lecz zdarzają się wyjątki w osobie Piotra

To było dla was pewnie spore wyzwanie, ale jednocześnie

praca z tak doświadczonym realizatorem i

muzykiem wiele wam dała?

Praca z Perłą to czysta przyjemność, ale jednocześnie

ciężka praca. Z racji jego dużego doświadczenia, zarówno

muzycznego jak i realizatorskiego, było to nie lada

wyzwanie, lecz z czystym sumienem mogę powiedzieć,

że wynieśliśmy z tej lekcji ogromny bagaż doświadczeń.

Wygląda na to, że zależało wam na tym, żeby płyta

była jak najciekawsza nie tylko muzycznie, ale też

jeśli chodzi o warstwę tekstową?

Teksty w naszych utworach są równie ważne co muzyka,

ponieważ to właśnie poprzez historie, które w nich

opowiadamy, chcemy zwrócić uwagę ludzi na ważne

sprawy. Jest sporo wykonawców, którzy śpiewają o

sprawach błahych, które często nie mają nawet żadnego

przesłania. My natomiast chcemy, by słuchacz mógł

też się w jakiś sposób utożsamić z tym co poprzez teksty

chcemy przekazać.

A do czego odnosi się ten tytułowy chaos?

Tytułowy chaos to nic innego jak to wszystko co nas

otacza. Każdy może go interpretować na swój sposób i

według jednego będzie to sytuacja polityczna na świecie,

a według drugiego praca np. w korporacji. Poprzez

tytuł naszej płyty chcieliśmy przede wszystkim zwrócić

uwagę na fakt, że w pogoni za własnymi dobrami zapominamy

o wszystkim innym co powoduje właśnie

tytułowy chaos, lecz jednocześnie zdajemy sobie sprawę,

że tak się dzieje i nic z tym nie robimy.

Dlatego do promocji wybraliście tak odmienne utwory,

"Psycho" i "Crave"?

Wybraliśmy "Psychoę", ponieważ wiedzieliśmy, że taki

utwór oraz teledysk przykują uwagę słuchacza, bądź

też widza i utorują troszkę drogę do szerszego grona

odbiorców. Z drugiej strony do promocji wybraliśmy

utwór "Crave", ponieważ ludzie też czasami muszą odpocząć

od ciągłej młócki (śmiech) i posłuchać jakiejś

przyjemnej ballady. W tekście tego utworu poruszana

jest również dość ważna kwestia, jaką jest uzależnienie

od alkoholu, a jak wiemy jest to zjawisko, które dotyka

wielu ludzi.

Jednak na koncertach stawiacie zdecydowanie na jak

nawjwiększą dawkę muzycznej agresji, w myśl hasła:

"rżniemy ostro!"? (śmiech)

Tak, bo jak dobrze wszyscy wiemy, ludzie przychodzą

na koncert żeby się w jakiś sposób wyżyć, lub odreagować,

dlatego staramy się o jak największą dawkę

energii na naszych koncertach, by ludzie mogli się po

prostu dobrze bawić.

90

SATORI


Zdają się to doceniać nie tylko słuchacze, ale też

jurorzy różnych konkursów, stąd np. Niedawne nagrody

dla najlepszego perkusisty oraz gitarzysty na

"Wake Up And Live Festiwal" w Sulęcinie?

Na każdym koncercie staramy dawać z siebie wszystko

i pokazywać, że jest to dla nas przede wszystkim dobra

zabawa. Jeżeli doceniają to słuchacze i bawią się razem

z nami to świetnie, a jeśli do tego podobamy się jury,

to czego chcieć więcej? Nie ma co się oszukiwać, na

festiwalach, czy przeglądach liczą się nagrody. Dla nas

ważniejszy jest jednak kontakt z ludźmi i czerpanie

satysfakcji z tego co robimy.

A jak wam się grało na tegorocznym festiwalu w Jarocinie?

Były emocje, to w końcu jedna z najstarszych

i najbardziej kultowych imprez tego typu w Polsce?

Grało się fenomenalnie! Każdy z nas przeżywał to

inaczej, ale myślę, że wszyscy byli bardzo podekscytowani.

Wszystko było dopięte na ostatni guzik, co

sprawiło, że koncert wypadł bardzo dobrze, co można

było również wywnioskować z zachowania publiki,

która swoją energią zrobiła na nas ogromne wrażenie.

Ponoć zaczęliście już też prace nad materiałem na

kolejny album?

Materiał na kolejny album powoli się pisze (śmiech).

Nie wiemy dokładnie kiedy będzie skończony, ale postaramy

się, by był on jeszcze lepszy niż poprzedni.

Ile może potrwać ten proces i kiedy zamierzacie wejść

do studia? W międzyczasie musicie się też pewnie

zgrać z nowym basistą Bartoszem Szczepaniakiem?

Chcemy, by nowy album był jak najlepszy, dlatego nie

spieszymy się zbytnio. Chcielibyśmy, by wszystko było

przemyślane i sensownie zaaranżowane. Co do Bartka

to uważam, że był to strzał w dziesiątkę. Zgraliśmy się

z nim świetnie i uważamy, że on również będzie miał

duży wpływ na to jak zabrzmi kolejny album.

W tej chwili jest pewnie jeszcze za wcześnie, by na

podstawie pojedynczych riffów czy pomysłów móc

powiedzieć coś więcej na jego temat?

Faktycznie jest jeszcze trochę za wcześnie, ponieważ

sami do końca nie wiemy jak ten album będzie wyglądać.

Jeśli coś się wyklaruje to na pewno będziemy o

tym informować.

Ale jakiś założenia co do ogólnej koncepcji tej płyty

już macie? Znowu będzie mocno, ciężko i nieszablonowo?

Oczywiście, że będzie mocno, ciężko i nieszablonowo.

W końcu rżniemy ostro!

Dobre recenzje "Crave For Chaos" utwierdziły was

w przekonaniu, że idziecie w słusznym kierunku I

przy drugim wydawnictwie będziecie dążyć do pokonania

kolejnej, zawieszonej wyżej, poprzeczki?

Cieszymy się, że ten album spodobał się wielu osobom

i oczywiście będziemy starać się dążyć do tego by kolejny

był równie przystępny, ale jednocześnie chcielibyśmy

pokazać nowe umiejętności i pomysły. Wszyscy

utwierdziliśmy się w przekonaniu, że droga, którą

obraliśmy jest dobra, a co będzie dalej, tego sami do

końca nie wiemy.

Wojciech Chamryk

Blind Guardian - Warszawa 29 maja 2015,

Progresja

Foto: Blind Guardian

Live from the Crime Scene

Tego się nie spodziewałam. Po prawie trzydziestu

latach muzycznej kariery Blind Guardian zagrał

koncert, który trwał... dwie i pół godziny! Zaskakujące

o tyle, że Guardian, mimo tego, że potrafi tworzyć

oszałamiającą muzykę, koncerty gra raczej zachowawcze,

ot wyjście na scenę, niezłe odegranie, zejście.

Warszawski koncert był pod wieloma względami jednym

z lepszych jaki widziałam w wykonaniu Niemców.

Nic dziwnego, zespół nie tylko promował

nową płytę, która jest kopalnią świetnych melodii, ale

tradycyjnie już postawił także na "klassikery". Co ciekawe,

mimo tego, że trasa upływała pod znakiem "Beyond

the Red Mirror", grupa zagrała tylko cztery kawałki z

tego krążka: rozpoczynający zarówno koncert jak i płytę

"The Ninth Wave", "Prophecies", "Twilight of the Gods",

który niestety jeszcze nie jest chyba wystarczająco ograny,

bo troszkę się Guardianom "rozjechał" i rewelacyjny,

nastrojowy "Miracle Machine". Ten ostatni, oryginalnie

zaaranżowany na pianino został zagrany akustycznie

na gitarę, co sprawiło, że stracił lekko "queenowy" sznyt

na rzecz klasycznej, bardowej, guardianowej ballady.

Efekt ten zresztą spotęgowało umieszczenie zaraz po

nim "Lord of the Rings". Oba stworzyły magiczny duet.

Później bardowski klimat powrócił, gdy zespół zagrał

"The Bard's Song - In the Forest", a prawie cała sala siadła

na ziemi imitując klimat pieśni snującej się przy blasku

ognia. Dla mnie to była genialna okazja, żeby wreszcie

zobaczyć dobrze muzyków (cóż, nie każdy jest dryblasem)

i nie usiadłszy szybko uciekłam pod ścianę, żeby

napawać się widokiem sceny, okazało się jednak, że

dużo bardziej urzekający widok był właśnie pod nią.

Jednak to nie nowa płyta rozgrzała nas do

szaleństwa. Oto zaraz po "The Ninth Wave" ze sceny

uderzył niezwykle rzadko przez Guardian grany "Banish

from Sanctuary". Równie pozytywnym zaskoczeniem

był wyciągnięty z lamusa, a przecież tak mocny i

nośny "The Last Candle". Przy takiej dawce muzycznych

perełek trudno było mi uwierzyć, że publika wciąż skanduje

"Majesty! Majesty!" domagając się tego świetnego,

ale przecież bardzo często granego numeru. Siła publiczności

jednak ma znaczenie, bo pod koniec występu

Niemcy ulegli jej grając niezaplanowany wcześniej numer

"Valhalla". Rzeczywiście, to co się działo pod sceną

było czystym szaleństwem. Nie spodziewałam się tak

znakomitej frekwencji i tak zaangażowanej publiki. To

naprawdę interesujące, bo po pierwsze Guardian nie

wydaje ostatnio bardzo łatwych w odbiorze płyt, a po

drugie heavy metal znów popada w małą niełaskę i na

innych klubowych koncertach klasyków heavy metalu

nie da się zaobserwować podobnego zjawiska. A jest nim

przyrost nowych fanów, generalnie bardzo młodych. Nie

piszę tu tylko o licznie przybyłych wraz z rodzicami

dzieciach, ale o nastolatkach, które swoim zaangażowaniem

i radością zawyżały poziom temperatury pod sceną.

Jakimi drogami Guardian do nich dociera? Być może

jakąś niemetalową, a związaną z literaturą i grami

fantasy niszą? Czegoś takiego nie widziałam ani na

Grave Digger, ani na Accept czy Gamma Ray. Atmosfera

pod sceną widocznie udzieliła się chłopakom z

Blind Guardian, bo wydawało się, że nie tylko dobierają

nasze fale, ale też emitują własne. Będący w bardzo

dobrej formie Hansi Kürsch nawiązał udany kontakt z

publiką, śpiewał dynamicznie i wykorzystywał całą powierzchnię

sceny, Marcus i André "po prostu" grali,

choć patrzenie jak ten ostatni gra to czysta przyjemność.

Minusem było jedynie ustawienie sesyjnego basisty w

tyle za Marcusem. Wiadomo, że zespół chce podkreślić

to, że facet nie jest członkiem "Ślepego Ciecia", ale fakt,

że musiał chować się za gitarzystą nie sprawił dobrego

wrażenia. Dano mu tak krótki kabel, że jego chęć wyjścia

kilka kroków do przodu spełzała na niczym, co wywoływało

smutny efekt "psa na łańcuchu". Schowany był

także klawiszowiec. Muzyk ten gra z Guardianem od

prawie dwudziestu lat, a wciąż musi chować się w cieniu

gitarzystów. Cóż, takie prawa formacji i muzyków sesyjnych.

Pomiędzy "świeżymi bułeczkami", "klasykami"

i "perełkami" Blind Guardian umieścił już tradycyjnie

sporą porcję numerów z szalenie lubianej przez

fanów i dobrze sprawdzającej się na koncertach "Nightfall

in the Middle-Earth". Ich moc polega chyba bardziej

na sile budującej koncertowe braterstwo śpiewania

niż na energii jaką wywołują numery pokroju "Majesty"

czy "Valhalla". Z nowych, ale nie najnowszych numerów

wybrzmiał mający koncertowy potencjał "Tanelorn",

"Fly" - chyba najsłabszy punkt koncertu, oraz dwa piękne

kolosy - "And then there was Silence" i "Sacred Worlds".

W przypadku obu jestem pełna podziwu, niewiele

zespołów decyduje się na granie swoich najdłuższych

kawałków i to jeszcze jeden po drugim. Motyw (podobnie

zresztą jak długość trwania setu) rodem z koncertów

zespołów progresywnych. "And then there was Silence"

jak zwykle urzekł swoim rozmachem i rozbudowaniem

zderzonym z błyskotliwym koncertowym trikiem zachęcającym

publikę do śpiewania w środku "la la lla la la la

la la la la", a "Sacred Worlds" swoją absolutną klasycznością,

kwintesencją stylu Blind Guardian, rozbitą na

dziewięć minut.

Niewątpliwie ten, kto udał się na koncert

wyszedł zadowolony, set znakomity, brzmienie na niezłym

poziomie, bardzo fajny kontakt z publiką, nawet

wizualnie zespół zaprezentował się lepiej niż zwykle.

Natomiast na samą atmosferę koncertu na pewno miała

wpływ żywiołowa reakcja widowni. Cieszę się, że grupa

zdobywa serca nowych fanów. Sama pamiętam wielkie

emocje na moim pierwszym koncercie Blind Guardian

kilkanaście lat temu. Cudowne, że teraz ktoś ma szansę

przeżywać to samo. Oby ta dobra passa dla Niemców

trwała jak najdłużej!

Katarzyna "Strati" Mikosz

BLIND GUARDIAN 91


Wacken Open Air 2015

XXVI edycja tego największego metalowego festiwalu

w Europie okazała się jeszcze bardziej spektakularna

niż jubileuszowa edycja XXV. Tak naprawdę

ogromne emocje pojawiły się już ostatniego

dnia poprzedniej edycji festiwalu Wacken, to

jest dnia, kiedy tuż przed koncertem Amon Amarth

na telebimach wyświetlono kilka zespołów

mających wystąpić w 2015 roku. Wśród nich pojawiły

się magnetyczne nazwy - rzadko grający

Running Wild, słynący ze znakomitego show

Trans Siberian Orchestra oraz uznawany za w

zasadzie nieistnie-jący Savatage. Nie da się ukryć,

że głównie ten ostatni zespół spowodował, że

bilety na XXVI edycję rozeszły się w przeciągu 12

godzin (rekord w tym roku nie został pobity,

sprzedaż trwała 23 godziny). Nic dziwnego, że

wiele osób , w tym także my, czekaliśmy na festiwal

i z niecierpliwością od-liczaliśmy dni do godziny

"zero", czyli do 30 lipca 2015 roku.

Strati: Rzadko bywa tak, że wyczekane wydarzenia

okazują się dokładnie tak samo cudowne, jakimi jawią

się w wyobraźni. Na dowód, że nigdy nie może

być tak pięknie jak się tego oczekuje, napiszę, że do

koncertowego zestawu marzeń dołączyła najgorsza

pogoda w historii całego festiwalu Wacken w ogóle.

Przez większość czasu niebo zasnute było ciężkimi,

ołowianymi chmurami niedającymi promyka nadziei

na słońce, deszcz smętnie kapał przez pierwsze dni

festiwalu, a błoto, które utworzyło się w tej niemal

depresyjnej (to jest geograficznie depresyjnej) krainie

nie pozwalało poruszać się inaczej niż w kaloszach.

Na teren festiwalu przybyliśmy już we wtorek w nocy.

Przed nami był "zerowy", rozgrzewkowy dzień Wacken,

podczas którego co prawda nie otwarto jeszcze

głównych scen, ale już zapowiedziano niemałe wcale

zespoły. Ten dzień, środa 29 lipca, należał do grup

grających na niewielkiej Beer Garden Stage, Wackinger

Stage oraz dwóch scen mieszczących się pod

jednym dachem namiotu - W.E.T. i Headbangers

Stage.

Tak, tym razem dla nas festiwal rozpoczął się w środę

o 18.00 na małej scence umiejscowionej w Wackiner

Village (tak zwanej "wiosce wikińskiej"), ponieważ

właśnie o tej porze miał zagrać Gentle Storm. Jak na

- nawet subtelny - sztorm przystało, równo z pierwszymi

dźwiękami koncertu rozpadało się na dobre i

padało bezustannie do późnego wieczora dnia następnego.

Co więcej, mimo niewielkiego rozmiaru scen,

nagłośnienie występu było godne największego festiwalu

w Europie - było po prostu bardzo głośno. Gentle

Storm trafił na scenę, na której najczęściej grają

folk rockowe czy folk metalowe grupy, prawdopodobnie

właśnie przez wzgląd na swoje folkowe inklinacje.

Mimo, że głowami grupy są dwie osoby, Anneke van

Giersbergen i Arjen Lucassen, trudno jest zobaczyć

ten zespół z oboma twórcami na scenie, Lucassen,

szalenie płodny kompozytor, koncertuje niezwykle

rzadko. Tak też było i tym razem, na scenie pojawiła

się Anneke (która oczarowała nas nie tylko swoim

przepięknym i mocnym głosem, ale też przesympatycznym

stylem bycia), wraz z koncertowym składem

zespołu. W nim znaleźli się zatem gitarzyści (w tym

jeden płci żeńskiej), basista, chórzystka śpiewająca sopranem,

perkusista i… właśnie, zespół wystąpił bez

klawiszy. Anneke powiedziała, że zostały po prostu…

skradzione. Zespół zaprezentował osiem utworów, z

czego pięć pochodziło z jedynej, acz podwójnej płyty

formacji, a trzy pozostałe były coverami, jednak grup,

z którymi van Giersbergen jest związana - Aqua de

Annique, The Gathering i Devin Townsend Project.

Koncert się skończył, deszcz nie. Mimo innych

Foto: Strati

planów musieliśmy wrócić na pole prasowe, które na

szczęście okazało się w tym roku o tyle szczęśliwie

zorganizowane, że był na nim dostępny barak, w którym

można było skorzystać z Internetu. I schronić

przed deszczem.

Wyjście na kolejne koncerty było długo dyskutowane.

Od kiedy rok temu przeniesiono dziennikarzy na

pole daleko od scen i podstawiono autobus, można

było spodziewać się drobnych utrudnień w komunikacji.

Nie spodziewaliśmy się jednak, że aż takich.

Autobus oznaczony jako schuttle bus dla prasy i muzyków

zabuksował się w błocie i o transporcie przez

pierwsze dwa dni - mimo wysiłków organizatorów -

mogliśmy tylko pomarzyć. Niemniej jednak chwila

odpoczynku, wysuszenie się i zbierająca się coraz większa

ekipa sprawiła, że udało nam się, przynajmniej

częściowo ruszyć na podbój kolejnych koncertów tego

"zerowego" dnia. Do koncertowego namiotu z dwiema

scenami trafiliśmy na końcówkę występu Uli'ego Jona

Rotha, prezentującego numery Scorpions oraz na

cały koncert Europe. Zaskakujące było, że tej klasy i

popularności band zagrał na mniejszej scenie w dniu,

kiedy w zasadzie oficjalnie festiwal się jeszcze nie

zaczął. Ale za to jaki był to koncert! Na dworze lał

deszcz, a wewnątrz świetnie nagłośniony hard rock.

Choć większość ludzi kojarzy tę szwedzką grupę jedynie

z radiowym hitem, trudno nazwać Europe zespołem

jednego przeboju, udaną podróbką rocka czy

wrzucić ich do "sekcji geriatrycznej". Europe to kopalnia

świetnych hard rockowych numerów i bardzo

zgrabnych solówek. Koncert pod namiotem był znakomicie

nagłośniony, a przez wzgląd na zadaszenie i

oświetlenie, można było odnieść wrażenie, że odbywa

się on w klubie, a nie na wielkim festiwalu. Zespół jest

świeżo po wydaniu dziesiątej (sic!) płyty "War of

Kings", nic więc dziwnego, że aż sześć numerów z siedemnastu

pochodziło z nowego krążka. I choć zespół

od czasu powrotu w 2004 roku nabył równie długiej

wydawniczej historii, co z czasów legendarnych lat

osiemdziesiątych, proporcje obu "er" nie były wyrównane.

Dziewięć kawałków nowożytnych starło się z

klasykami, w tym z "Ready or Not", "Rock the Night" i

oczywiście "The Final Countdown". Być może jednak

słowo "oczywiście" nie jest na miejscu, bo - jak Joey

Tempest powiedział na konferencji prasowej - zastanawiał

się czy sobie tego nie odpuścić. Ot, tak. I o ile

na cały występ publika reagowała żywiołowo, o tyle

na ostatnim numerze o mały włos śpiewem nie rozniosłaby

namiotu. Okrzyki "The Final Countdown!"

słychać było podobno aż na polu namiotowym. Mam

wrażenie, że jakkolwiek Europe by się nie dwoiło i

troiło z prezentacją starszych czy nowszych numerów,

i tak ludzie czekaliby na ten jeden. Nic, że podczas

występu można było zorientować się w jak dobrej

jest Europe formie kompozycyjnej i muzycznej

obecnie, czy usłyszeć najbardziej heavymetalowy numer

w ich karierze, "Scream of Anger". Niespodzianką,

którą w lot podłapali Niemcy, było wplecenie tekstu

Rammstein w riff "Rock the Night". O ile Tempest

zażartował sobie tym smaczkiem, o tyle publiczność

niemal do końca kawałka dośpiewywała sobie "du, du

hast, du hast mich". Warto wspomnieć te o samej

konferencji prasowej, która odbyła się tuż przed koncertem.

Ramza: Na konferencję prasową Europe zebrało się

sporo ludzi, ale dzikich tłumów nie było - jeszcze na

jakieś dziesięć minut przed rozpoczęciem Joey Tempest

mógł swobodnie przechadzać się po namiocie

prasowym nie atakowany przez łowców autografów.

Na spotkanie z dziennikarzami wyszli wszyscy członkowie

zespołu, choć mówił głównie Joey. Cieszył się

z faktu grania na Wacken i zapowiedział, że set

będzie dość ciężki. Poinformował również, że koncert

będzie nagrany i planują wydać DVD z jego zapisem.

O nowym albumie - "War of Kings" wypowiadał się

w superlatywach, twierdził, że od dawna planowali

taki nagrać. Wytłumaczył, że tytułowi królowie odnoszą

się do dawnych szwedzkich władców - jeszcze z

ery wikingów. Po konferencji można było podejść do

muzyków, zamienić z nimi kilka słów i porobić zdjęcia

- chętnych nie brakowało, a Szwedzi pozostali do

dyspozycji sympatyków wystarczająco długo, by każdy

mógł się załapać.

Strati: Kiedy opuszczaliśmy namiot po koncercie Europe,

deszcz padał już jak oszalały. Z każdą kroplą

grunt stawał się bardziej grząski i coraz bardziej zamieniał

się w błoto i z czasem w bagno. Poszliśmy

spać - padało. Zbudziliśmy się rano - padało. Moja

pierwsza myśl była taka "nie, wszystko namokło, odwołają

nam koncerty". A przecież tego dnia miał zagrać

wyczekiwany przez tak wielu Savatage. Ale zanim

gwiazda wieczoru, czekały nas inne przyjemności.

XXVI edycję Wacken Open Air tradycyjnie już

otworzył heavymetalowy coverband - Skyline, który

tym razem do swoich szeregów zaprosił Henninga

Bassego i razem zagrał między innymi numery Deep

Purple i Rainbow. Skyline ma uprzywilejowaną pozycję

w ramówce festiwalu, jako, że otwierał go już

w… 1991 roku. Pierwszym zaś "regularnym" koncertem

pierwszego oficjalnego dnia Wacken był koncert

U.D.O.. Od kiedy z martwych powstał Accept, Udo

na Wacken robi wszystko, żeby pokazać coś więcej

niż standardowy koncerty swojego bandu. Dwa lata

temu zagrał koncert oparty na mniej znanych utworach,

ciekawostkach powyciąganych z dyskografii, towarzyszyli

mu goście. Tym razem był to koncert z orkiestrą.

I to nie "byle jaką", bo zamiast standardowej

już dla wielu metalowych kapel filharmonicznej orkiestry

zapełnionej smyczkami, Udo zaprosił pełną in-

92

WACKEN 2015


strumentów dętych orkiestrę wojskową. Tak, ten koncert

nosił miano U.D.O. with Bundeswehr Musikkorps.

Żartem można powiedzieć, że fani metalu częściej

mają okazję oglądać orkiestrę niż ludzie, którzy

muzyką nie interesują się w ogóle. Podczas tegorocznego

Wacken zaliczyliśmy dwie. Udo wykorzystał

ich obecność nie tylko do podkręcenia własnej muzyki,

ale także wykorzystał ich potężną moc pozwalając

im instrumentalnie zagrać "Marsz imperialny" z

"Gwiezdnych wojen" czy utwór z niemieckiego filmu

wojennego "Das Boot". Co ciekawe, nie tylko sama

orkiestra nadająca muzyce U.D.O. podniosły ton i

podbijająca jej potęgę była atrakcją. Zespół zagrał kilka

perełek, w tym "Faceless World" i swingujący "Cut

me Out" z "Holy", który aż się prosił o orkiestrę. Co

więcej, to właśnie orkiestra została jego głównym nośnikiem,

bo został zagrany bez gitar. Nie sądziłam, że

uda mi się ten numer usłyszeć na żywo! Ciekawostką

był także rzadko grany (najczęściej w Rosji) ludowy

"Trainride In Russia", którego odegranie zwiastowało

już pojawienie się pana z akordeonem i zabawnie

podkręconym wąsem. Podczas gdy muzycy orkiestry

bawili się przednio, sam Udo wydawał się nieco statyczny,

ale cóż jest to pan po sześćdziesiątce, który widocznie

zwyczajnie się męczy. Pogoda była już bezdeszczowa,

a na bis, gdy ze sceny popłynął cover

Accept "Princess of the Dawn", zza chmur po raz pierwszy

od ponad doby, wyszło słońce. Scena, jaka się

rozegrała na wackeńskiej ziemi przypominała tę z

"Krzyżaków" - tyle, że w większej skali. Wszyscy niemal

pokłonili się słońcu, a przynajmniej wydali w jego

kierunku okrzyk radości, zupełnie jakby to nie słońce,

a kolejna gwiazda heavy metalu nawiedziła festiwal.

"Księżniczka" wybłagała niebo o promyk słońca.

Marcin Książek: Po ubiegłorocznym brukselskim

koncercie Trans-Siberian Orchestra stwierdziłem,

że gdyby Jon Oliva i Paul O'Neill postanowili jednak

jeszcze kiedyś zebrać zespół w całości, by zagrać choć

raz pod starym szyldem, po tym co widziałem do tej

pory (kilka lat wcześniej zaliczyłem Jon Oliva's Pain

oraz dwukrotnie Circle II Circle), na taki koncert

mógłbym lecieć choćby do Japonii. Pół roku później

okazało się, że wystarczy pojechać na W:O:A. Łączony

koncert Savatage i Trans-Siberian Orchestra po

raz pierwszy w historii festiwalu zaplanowane na dwie

sceny, więc przepychanie się jak najbliżej barierek należało

poważnie przemyśleć. Ostatecznie upatrzyliśmy

sobie pozycję jak najbliżej Black Stage, na które

formalnie miało pojawić się Savatage, ale na tyle daleko,

by mieć jako taki widok na True Stage zarezerwowanej

dla Trans-Siberian Orchestra. I takie, by

nie stać w błocie głębszym niż do kostek. "The Ocean"

w roli intro, gitara Crissa na ogromnych ekranach i z

głośników płyną pierwsze dźwięki "Gutter Ballet".

Obowiązkowa fałszywa nuta we wstępie (swojego czasu

w zespole były zakłady, czy Jon położy "Gutter

Ballet", nie miałem kiedy zapytać, czy wrócili do tej

tradycji) i do Jona siedzącego na podwyższeniu obok

perkusji dołączają pozostali muzycy; Chris Caffery,

Al Pitrelli, Johnny Lee Middleton, Jeff Plate oraz

wspomagający Savatage na klawiszach, wypożyczony

na ten wieczór z TSO Vitalij Kuprij. Wszystko prawie

tak jak na video z Monsters of Rock 1998, które

oglądałem co najmniej kilkadziesiąt razy. Prawie, bo

oprawa świetlna nieporównywalnie większa. Podobnie

jak i uśmiechy na twarzach poszczególnych muzyków.

Do kompletu brakowało jedynie Zaka Stevensa,

który na scenie miał się zameldować nieco później.

"Gutter Ballet" w całości dla siebie zachował

Jon i dobrze się stało, bo jego aktualna dyspozycja

jest po prostu genialna, a oczywiście reszta zespołu, z

Chrisem na czele, nie ustępowała mu na krok. Kilka

sekund przerwy i startuje "24 Hrs. Ago". W opinii

Paula O'Neilla Jon wykonuje go dziś lepiej niż robił

to kiedykolwiek w latach 80. i opierając się na tym, co

usłyszałem, jestem skłonny w to uwierzyć. Krótkie

"Hello Wacken!" i na scenie przy dźwiękach "Edge of

Thorns", z uśmiechem z tendencją do niebezpiecznego

owijania się dookoła głowy, na scenę wchodzi Zak.

I w zasadzie można umierać… No, prawie, bo Savatage

w kolejnych minutach serwuje jeszcze "Jesus Saves",

"The Storm" (zaskakujący wybór w kontekście

ilości instrumentalnych kompozycji Trans-Siberian

Orchestra, ale dzięki niemu również Al Pitrelli miał

swoje pięć minut, klasyczne kompozycje to z oczywistych

względów domena Chrisa), odegrane znów

wspólnie z Zakiem "Dead Winter Dead" oraz "Hall of

the Mountain King". W tym ostatnim miejsce Ala,

który dyrygując całym przedstawieniem musiał się już

przemieścić na drugą scenę, zajął przyjęty niedawno

do rodziny, grający wcześniej z Circle II Circle a

także z ostatnim składem Jon Oliva's Pain Bill Hudson.

"Madness reigns… in the hall of the mountain

king!" i Jon zapowiada swoich przyjaciół, a światła

przenoszą się na drugą scenę. Na tej jest już prowadzone

przez Ala (zdążył w międzyczasie wskoczyć w

smoking) Trans-Siberian Orchestra będące niejako

lustrzanym odbiciem TSO, które zwykle gra w Europie,

z Angusem Clarkiem na gitarze, Dave'em Z.

na basie oraz Johnem O'Reilly''m na bębnach. Acz

skład TSO dość szybko okazał się sprawą dość płynną

i wraz z kolejnymi utworami na scenie, w różnych

konfiguracjach personalnych, pojawiali się również

Chris, Johnny i Jeff. Przy klasycznie ogromnej oprawie

świetlno-pirotechnicznej Trans Siberian-Orchestra

odegrała między innymi "Another Way You Can

Die" (kłania się Jeff Scott Soto), mający się ukazać na

zapowiadanym na jesień albumie "Letters from the

Labyrinth" "What the Night Conceives" (wizytówka

Kayli Reeves), wykonany wspólnie przez Zaka oraz

Andrew Rossa "The Hourglass", a także garść utworów

instrumentalnych, w tym "Tocatta - Carpium

Noctem" oraz "A Last Illusion". Na swój sposób był to

jednak tylko wstęp do ostatniej części koncert, w której

obie sceny grały już równolegle. Na początek "The

Mountain" i "Carmina Burana" a potem m.in. odśpiewany

wspólnie przez Zaka i Russella Allena według

zasady "jeden wokalista - jedna scena" "Turns to

Me", "Another Way" (Russell), "Morphine Child"

(Jon!), "Believe" (Jon i Robin Borneman) oraz stanowiącym

przedwczesne grand finale koncertu, "Chance"

(znów Zak i Andrew) z robiącymi niesamowite

wrażenie, przepływającymi po wszystkich ekranach

gigantycznymi flagami. Na koniec "Christmas Eve

(Sarajevo 12/24)", "Requiem (The Fifth)" i przy ogromnych

płomieniach na scenie oraz fajerwerkach eksplodujących

ponad nią na tle księżyca, który dosłownie

na moment wyszedł zza chmur (w trakcie koncertu

deszcze padało kilka o ile nie kilkanaście razy) i

bez jakichkolwiek odpowiedzi na temat przyszłości

Savatage ten niewątpliwie niezwykły koncert przeszedł

do historii. Odpowiedzi nie uzyskaliśmy również

podczas zorganizowanej następnego dnia konferencji

prasowej, w trakcie której Al tłumaczył, jak

wielkim przedsięwzięciem organizacyjnym były ten

podwójny występ, Paul O'Neill przekonywał, że

TSO to właściwie to samo co Savatage, a Chris i

Jon… Cóż, Chris i Jon zabijali nudę po prostu

dobrze się bawiąc. Ja natomiast odniosłem wrażenie,

że jakakolwiek aktywność Savatage będzie zależna

od tego, czy Paul uzna, że Savatage jest mu potrzebne

do promowania Trans-Siberian Orchestra, bo to

Trans-Siberian Orchestra jest od lat najważniejsze.

Oddechu nie wstrzymuję, ale jeśli tak się stanie, na

pewno tam będę.

Piątek

Marcin Książek: Angra na scenie zameldowała się

punktualnie o 11:00 inaugurując tym samym granie

na Party Stage. Pora nieludzko wczesna, ale w realiach

W:O:A ujmy nikomu nie przynosi. Co najwyżej

może odbić się na frekwencji. A o tę dodatkowo Rafael

Bittencourt i spółka musieli walczyć z grającymi

równolegle na jednej z głównych scen Holendrami z

Epica. Do dyspozycji jedynie 45 minut, więc nie ma

czasu na przestoje. Na początek świeże "Newborn Me"

i "Storm of Emotions" przeplecione "Spread Your Fire"

(w tym pierwszym Kiko Loureiro spędził mniej więcej

tyle samo czasu na grze co na walce ze sprzętem), a

potem pierwszy klasyk, "Angels Cry" z obowiązkowym

Kaprysem nr 24 Paganiniego w solówce. Gitarowo

czysta perfekcja, której kroku dzielnie dotrzymuje

reszta zespołu z Fabio Lione na czele. Włoch,

który miał nie pasować do Angra tak samo jak wcześniej

miał nie pasować do Kamelot, w praktyce w obu

zespołach sprawdza się równie dobrze. Dalej "Final

Light", zdecydowanie najmniej oczywisty punkt setu,

choć z uwagi na teledysk można było się go spodziewać,

a potem znów klasyka, "Nothing to Say", "Carry

On" i już na koniec "Nova Era". Właśnie tak gra się

krótkie koncerty.

Falconer widziałem na W:O:A 2007 i nie wspominam

tego dobrze. Falujący na wietrze dźwięk i fatalna

dyspozycja wokalna Mathiasa Blada sprawiły, że po

dosłownie kilku utworach się ewakuowaliśmy. W tym

roku rozważałem nawet odpuszczenie ich występu,

ale że ktoś z ekipy rzucił, że to jeden z ostatnich koncertów

Falconer w ogóle, postanowiłem jednak dać

im drugą szansę. Motywując decyzję o zakończeniu

koncertowej aktywności Stefan Weinerhall tłumaczył,

że zespół tak naprawdę miał być tylko projektem

studyjnym. Cóż, że nie jest to drugie Arch Enemy

czy drugi Evergrey widać na pierwszy rzut oka.

Brak ruchu na scenie i charyzma godna nauczycieli

muzyki na poziomie liceum to nie jest to, czego większość

oczekuje od metalowego zespołu. Ale, że wykonawczo

Szwedzi tym razem byli niemal bezbłędni, a

na dodatek połowę ich setu stanowiły kompozycje z

dwóch pierwszych płyt z "Upon the Grave of Guilt",

"Mindtraveller" oraz "The Clarion Call" włącznie, było

naprawdę nieźle. I gdyby jeszcze tylko więcej nowszych

kompozycji trzymało poziom "Northwind"…

Niemniej, tak czy inaczej, progres w stosunku do roku

2007 ogromny.

Występ Queensryche był dla mnie jednym z ważniejszych

punktów tegorocznego W:O:A. Przedłużająca

się łączona konferencja prasowa Savatage i

Trans-Siberian Orchestra, a w szczególności jej część

integracyjna sprawiły jednak, że udało mi się obejrzeć

tylko ostatnie 25 minut. Cóż, są rzeczy ważne i

ważniejsze, ale tutaj nie o tym… Drogę ze strefy prasowej

na teren festiwalu pokonaliśmy przy dźwiękach

"NM 156" (wcześniej można było usłyszeć m.in.

"Nightrider", "Warning" i "En Force"), a gdy przechodziliśmy

przez bramki Todd La Torre zapowiadał już

zwiastun nowego albumu, udostępniony kilka dni

wcześniej "Arrow of Time". Utwór, który pozwala

mieć nadzieję, że Amerykanie, próbując wykorzystać

w pełni to, co daje im nowy wokalista, sięgną nieco

głębiej do swoich muzycznych korzeni (oparty na klasycznych

kompozycjach set również zdawał się sugerować,

że coś jest na rzeczy). I naprawdę nie ma

przesady w stwierdzeniu, że zatrudnienie La Torre

było najlepszą rzeczą, jaka mogła się Queensryche

przytrafić. Nie, nie wykluczam, że swoje mógł zrobić

również grający na drugiej gitarze Parker Lundgren,

ale jeśli tak, to jest to raczej zawodnik, o których mówi

się, że budują atmosferę w szatni. Na żywo z tej

dwójki liczy się wyłącznie Todd. W głowie się nie

mieści, że gość, który bez problemu radzi sobie z klasycznym

repertuarem Queensryche, a wcześniej

Crimson Glory, śpiewając niczym brat bliźniak oryginalnych

wokalistów, do czasu wyłowienia przez

Drenninga i spółkę był postacią całkowicie anonimową.

"Eyes of a Stranger"? "Queen of the Reich"? "Take

Hold of the Flame"? Proszę bardzo. A wszystkie zaśpiewane

z pasją i zaangażowaniem nie pozostawiającym

najmniejszych wątpliwości co do tego, że na tę

szansę La Torre czekał całe życie. Liczę, że "Human

Conditon" nie zawiedzie i że w niedługim czasie

Queensryche pojawi się gdzieś w okolicy, bo te niespełna

pół godziny to było zdecydowanie za mało.

Strati: Na razie o Queensryche "w okolicy" ni widu

ni słychu, za to niedługo zagra u nas Annihilator.

Bardzo cieszyła mnie ta wieść… do czasu. Annihilator

daje znakomite koncerty. Ten na Wacken

2013 po prostu zwalił nas z nóg. Tym razem jednak

coś nie zagrało. Jeśli ten jesienny warszawski występ

ma być taki, jak ten na Wacken, to chyba sobie odpuszczę.

Otóż to coś, co nie zagrało, to kolejna zmiana

w składzie, a dokładnie jego okrojenie o Paddena.

Choć większość z nas zgodzi się, że David Padden

nie jest znakomitym wokalistą, zgodzi się zapewne

też z tym, że jego rola służyła odciążeniu Jeffa Watersa.

Waters jest nie tylko świetnym gitarzystą, ale

też potrafi kapitalnie odnaleźć się na scenie. Nie tylko

słychać, ale także widać jego wielką pasję i radość z

tego, co robi na jej deskach. Każde zagranie, podkreślenie

riffu niemal odbija się na jego ruchach, mimice

i gestykulacji. Koncert Annihilator zazwyczaj jest

fantastycznym show zrobionym tylko za pomocą dobrych

"aktorów". Tymczasem, kiedy zabrakło wokalisty,

Waters musiał przejąć jego rolę. Widać było, że

koncert na Party Stage na Wacken jest jednym z

pierwszych po odejściu Paddena, bo Jeff wyraźnie

sobie nie radził. Wydawało się, że nie był jeszcze obyty

ze sceną, mikrofonem i repertuarem pisanym z myślą

o pełnoprawnym wokaliście. To, czym zazwyczaj

Annihilator zachwycał zostało "rozpisane" na dwie

role i niejednokrotnie Waters poświęcał spektakularne

granie na gitarze (dające rewelacyjne efekty muzyczne

i wizualne) na rzecz statycznego śpiewania do

mikrofonu. Nic dziwnego, że repertuar Annihilator

na tym koncercie był również oparty na płytach z

Watersem na wokalu. Zespół zagrał numery z "King

of the Kill", "Refresh the Demon" i nadchodzącej

WACKEN 2015 93


"Suicide Society". Drugie pół tworzyły klasyki, których

wstyd nie zagrać, takie jak choćby "Alison Hell",

po którym naprawdę było widać i słychać, że zespół

jest jeszcze "w proszku" po rewolucji w koncertowym

składzie. Dodawszy do tego niespecjalnie dopracowanie

brzmienie (zaskakujące jak na Wacken) i efektem

był taki sobie koncert. Może do październikowego

występu w Polsce Annihilator się już trochę ogra?

Marcin Książek: Mój pierwszy koncert Dream

Theater. Wiem, dziwne, ale nigdy wcześniej jakoś się

nie złożyło. W ostatnich latach nie miałem już też

szczególnego ciśnienia. Studyjnie ten zespół skończył

się dla mnie na znakomitym "Metropolis Pt. 2: Scenes

from a Memory", a dodatkowo, co słyszałem z

wielu stron, jego koncertowym przekleństwem miał

być James LaBrie. Niestety, że nie jest dobrze, potwierdziło

się już na samym początku. Otwierające

koncert "Afterlife" Kanadyjczyk zaśpiewał tak, że uszy

więdły. Rozumiem, że to utwór Dominici'ego, rozumiem,

że nie ta skala, również nie te lata, ale od tak

doświadczonego wokalisty nie tylko można, ale i

należy oczekiwać, że niezależnie od okoliczności będzie

w stanie zaśpiewać dowolny utwór tak, by efekt

był przynajmniej przyzwoity. W genialnym "Metropolis

Pt. 1: The Miracle and the Sleeper" ta sztuka

również nie do końca się udała i mniej więcej w połowie,

obserwujące techniczne wymiatanie pozostałych

muzyków (Petrucci w klasycznej pozie z nogą na odsłuchu,

Myung stojący niczym przybity do sceny kawałek

dalej, Rudess na podeście kręcący się razem

keyboardem i Mangini schowany za dość skromnym

jak na standardy Dream Theater zestawem perkusyjnym),

co sprawiło, że LaBrie, który nawet w swoim

najlepszym okresie nie był wielkim wokalistą, zdołał

zakotwiczyć w Dream Theater na tak długo? I czy w

ogóle jest możliwe, że jego obecna dyspozycja nikomu

w zespole nie przeszkadza? Lekka rehabilitacja miała

miejsce w "The Spirit Carries On" (może powinni grać

więcej ballad?) oraz "As I Am" (jak za "Train of

Thought" nie przepadam, bo uważam, że wokale nie

współgrają z muzyką, tak tutaj przynajmniej obyło się

bez piania), ale choć już do końca tak źle jak "Afterlife"

już nie było i chociaż wcale tego nie chce, to właśnie

popis Jamesa najlepiej z tego koncertu zapamiętam.

"Panic Attack", "Constant Motion", "Bridges in

the Sky", "Behind the Veil" i Dream Theater schodzi

ze sceny, a ja, bez większych emocji, odhaczam kolejną

nazwę na liście zespołów do zobaczenia.

Strati: Niestety nie udało nam się zobaczyć występu

Armored Saint od samego początku. Grupa występowała

na scenie pod namiotem, część koncertu się

pokrywała z Dream Theater i trzeba się do niej było

dostać przez morza bagna. Koncert był bardzo dobry,

choć z kultowego "March of the Saint" Amerykanie

zagrali tylko dwa numery, z czego na jeden niestety

nie udało mi się zdążyć, a na osiem numerów aż trzy

pochodziły z czasów po reaktywacji. John Bush był

w bardzo dobrej wokalnej formie, czego nie można

powiedzieć o image'owym dopasowaniu się do grupy.

Członkowie Armored Saint prezentowali się bardzo

klasycznie jak na metalowych muzyków, podczas gdy

Bush wystąpił w białym t-shircie i kraciastej koszuli.

Olej: W czasie kiedy pod główna sceną gromadzili sie

już fani Running Wild, zwolennicy podszytego hardcorem

thrashu mieli okazje uczestniczyć w koncercie

weteranów z Nuclear Assault, który odbył się na

W.E.T. Stage. Zespół, w którym wyróżniał się (nie

tylko wzrostem) legendarny basista Dan Lilker, pokazał

się z dobrej strony. Nawałnica riffow i piskliwych

wokali została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność.

Strati: Cóż to za festiwal, jednego dnia gwiazdą jest

Savatage, drugiego Running Wild, a trzeciego Judas

Priest! Nic dziwnego, że pogoda się popsuła, nie mogło

być zbyt pięknie. Cóż, punktualnie - jak to na

Wacken - o północy rozpoczął się występ Rolfa i jego

towarzyszy. Ostatni raz widziałam Running Wild

sześć lat temu. Rolf też. Rzeczywiście, ostatni koncert

Niemców także miał miejsce na Wacken i, co ciekawe,

został zagrany pod znakiem wielkiego pożegnania

formacji. Formacja się wskrzesiła, nagrała w międzyczasie

nawet dwie płyty, ale o koncertach nie było ani

widu ani słychu. Występ Rolfa AD 2015 miał tę

przewagę nad tym z 2009, że Rolf był w dużo lepszej

formie (pod każdym względem), ale niestety ustępował

mu setlistą. Piraci wystąpili w składzie: Rolf, jego

wieloletni gitarzysta, Peter Jordan oraz Michael

Wolpers na perkusji i Ole Hempelmann na basie.

Mimo, że muzycznie nowe płyty nie oddają ducha

starego Runninga, opartego na ostrych na brzytwa

riffach, coś musiało się poruszyć w sercu Rolfa, ponieważ

koncert próbował odtworzyć dawny klimat.

W przeciwieństwie do większości kapel na Wacken,

występowi Running Wild nie towarzyszyły żadne

wizualizacje. Wręcz przeciwnie, scena wyglądała

skromnie, a jedyną dekoracją były kapitalnie ustawione,

białe światła przywodzące na myśl koncerty z lat

osiemdziesiątych. Dodatkowym pomostem z dawnymi

czasami były sceniczne stroje muzyków, które nawiązywały

do kostiumów z ery "Blazon Stone". To

wszystko było jednak niczym przy samej postawie

Rolfa - uśmiechniętego, rozgadanego, wykonującego

nawet pewne mniej lub bardziej nieśmiałe podskoki

na scenie. Takiego Rolfa brakowało sześć lat temu!

Niestety sama warstwa muzyczna i wspomniana set

lista nie do końca spełniła moje oczekiwania. O ile

gitara Rolfa przy części numerów brzmiała całkiem

nieźle, tak druga kompletnie nie brzmiała runningwildowo,

momentami zamiast charakterystycznego,

wyrazistego brzmienia Running Wild słychać było

miękkie, rozjeżdżające się dźwięki. I choć mieliśmy

okazję usłyszeć takie klasyki (jak to mówi Rolf "klassikery"

lub nawet z grubej rury - "mega klassikery") jak

"Under Jolly Roger", "Riding the Storm" czy takie niespodziewane

perełki jak "Raw Ride" oraz "White Masque"

- setlista zdecydowanie powinna iść do krawcowej

na przeróbkę. Najwyraźniej panu Kasparkowi się

wydawało, że można sprytnie wpleść w stare kompozycje

utwory nowe i nikt się nie zorientuje. A może

wręcz przeciwnie, uznał, że tym zabiegiem sprawi, że

na fali radości ze słyszenia "klasikkerów" ludzie łykną

i numery powstałe w ostatnich latach. Nie panie Rolfie,

to nie zadziałało. Te nowsze kawałki, nawet tak

wychwalany "Bloody Island" wypadają jak bawełna

przy adamaszku. Kontrast łatwo było wychwycić bo

setlista podkreślała układ "stare, nowe, stare". O ile

trzy pierwsze kawałki to klasyki, o tyle jako czwarty

poleciał numer o ciuchci, czyli "Lokomotive". Podobno

Rolf napisał go, ponieważ jako dzieciak odmówił sobie

zakupu kolejki-zabawki, bo marzyła mu się gitara

(może i lepiej, że nie został maszynistą). Potem już

poszło z górki, kolejny staroć i bum, coś nowszego. W

jednym momencie zamiast nowości, pojawiła się zmora

koncertów czyli solówka na perkusji. Nic na to nie

poradzę, że - jeśli nie gra ich Mangini albo Terrana -

uważam je za stratę cennego, koncertowego czasu.

Pod koniec nadszedł czas na rozwlekły epicki numer.

Niestety wypadła mu kolejka po "Bad to the Bone",

więc zamiast "Treasure Island" czy "Ballad of William

Kid" Rolf zagrał "Bloody Island" z ostatniej płyty. Na

szczęście koncert zakończył obdarzony nośnym riffem

"Little Big Horn" i właśnie on grał mi w głowie,

kiedy przedzierałam się przez błoto wracając z koncertu.

Z jednej strony wiem, że ten koncert mógłby

być naprawdę wspaniały, ale z drugiej wiem, że to co

widziałam, to chyba najwięcej na ile obecny kształt

Running Wild stać. Dopóki Rolf nie zrobi tego samego,

co Peavy zrobił Refuge, będziemy musieli cieszyć

się takim "prawie fajnym koncertem". Mimo

wszystko, dobrze było zobaczyć Rolfa w takiej pozytywnej

odsłonie.

Sobota

Jeszcze nigdy nie dane mi było zobaczyć Powerwolf

wieczorową porą. Choć muszę przyznać, że dziś, gdy

zespół przerzucił się z kreowania koncertu-mszy na

koncerty-festynowe zabawy, taka oprawa przestaje

mieć aż tak duże znaczenie. Dwa lata temu obmyślaliśmy

plan przybycia na koncert Powerwolf z palmami

wielkanocnymi, nawet wypytaliśmy muzyków zespołu

czy ten gest byłby czytelny. Plan jednak spalił

na panewce, bo zawczasu nie zakupiliśmy palm, a te,

które ktoś miał w domach, były już użytkowane świątecznie.

Koniec końców, udaliśmy się na występ Wilka

bez palm, za to uradowani coraz to lepszą aurą.

Zespół był świetnej formie, zarówno "estradowej" jak

i muzycznej, z samym Attilą Dornem na czele, który

śpiewał kapitalnie, czasem wręcz zdradzając swoje

klasyczne wokalne wykształcenie. Niestety setlista

koncertowa była bardzo słaba. Ewidentnie została

wybrana pod kątem prostych numerów nadających

się do zabawy. Poza podniosłym, kończącym koncert

"Lupus Dei" z True Stage popłynęły, czy raczej w

podskokach wygalopowały, same skoczne, przaśne

numery do tańca i - nomen omen - różańca. Wśród

nich znalazły się także utwory pochodzące z nowej

płyty: sabatonowy "Army of the Night", ludowy

"Armata Strigoi" czy, chyba najlepszy z tego zestawu,

bo najmocniej oparty na riffach, "Blessed and Possessed".

Publika bawiła się przednio, śpiewając refreny,

bawiąc się w dzielenie jej na prawą i lewą oraz w klasyczne

już wykrzykiwanie przez nią na przemian

"hu!" i "ha!". Ja miałam do wyboru albo się obrazić na

Powerwolf za takie numery, albo oddać się przyjemności

byciu na koncercie. Rzecz jasna wybrałam to

drugie. Chcąc nie chcąc przyczyniłam się do obrazu

dobrze bawiącej się publiki, co pewnie z koncertu na

koncert utwierdza Niemców, żeby właśnie taką setlistę

dobierać. Cóż, żarty żartami, ale naprawdę tęsknię

do pierwszych koncertów Wilków, na których

nastrój i wyeksponowanie heavy metalu miały bardzo

dobre proporcje.

Zupełnie inny charakter miał koncert Amorphis, który

zagrał zaraz po Powerwolf na sąsiedniej scenie. Po

festynowym śpiewaniu, występ Amorphis był jak

przejazd walca po głowie. Finowie mieli grać w całości

album sprzed dwudziestu lat, "Tales from the Thousand

Lakes", co być może było wielką gratką dla

fanów, jednak dla osób, które na co dzień ani Amorphis,

ani tego rodzaju domowego grania nie słuchają,

ich występ był nieco… męczący. Być może lepiej sprawdziłby

się w klubowej atmosferze niż wczesnym popołudniem

w pełnym słońcu (tak, tak, wyszło słońce

na dobre, ale nogi nadal grzęzły w błocie). Tomi Joutsen

wyskoczył na scenę z czymś na szyi, co przypominało

wielki młot z okładki "Far from the Sun",

w czarnej kamizelce, z ciemnymi okularami oraz z naturalnymi

włosami, dzięki czemu wyglądał raczej na

zaginionego czwartego członka Grand Magus, niż

wokalistę Amorphis. Przez ponad godzinę Finowie

raczyli nas walcowatymi dźwiękami wyrykiwanymi

do osobliwie wyglądającego mikrofonu. Co ciekawe,

odgrywany krążek na żywo zyskał zaburzoną kolejność

utworów, a na dodatek dostaliśmy kilka numerów

z kolejnej płyty, "Elegy", przy czym zespół zupełnie

pominął fakt wydawania nowej płyty - "Under

the Red Cloud". Ta ujrzy światło dzienne we wrześniu,

a numer ją promujący już został wypuszczony

do sieci.

Ostatni dzień Wacken chyba stanął pod znakiem

kontrastów, bo kolejny koncert, na jaki się udaliśmy

nie tylko radykalnie różnił się od przaśnego Powerwolf

i wydumanego Amorphis, ale i sam w sobie był

jednym wielkim miksem estetyk. Mowa o projekcie

mistrza tworzenia projektów, Matta Sinnera - Rock

Meets Classics. Idąc na ten show wiedzieliśmy "tylko",

że będą grane klasyki rocka i że występ uświeni

Kiske oraz Dee Snider. Nie sądziliśmy, że będzie to

tak wspaniały koncert! Zaczęło się od dynamicznego

uderzenia, "Thunderstuck" AC/DC, które zapowiedziało,

że od teraz mamy spodziewać się czegoś w

rodzaju "radia złote przeboje" na żywo i z orkiestrą.

Tymczasem zaraz potem na scenę wyszła nieznana

nam kobieta, zaśpiewała nieznany nam utwór i zaczęliśmy

się zastanawiać czy to, na co przyszliśmy to

własnie to, co na co jesteśmy nastawieni. Potem okazało

się, że dziewczyna to wokalistka Beyond the

Black, numer był jego coverem i zapewne chodziło o

promocję bandu, który już wcześniej promował się na

telebimach między koncertami na Wacken. Potem

dołączył do niej Herbie Langhans znany z Sinbreed,

co od razu natchnęło nas nadzieją na ciekawszy

koncert. Oczywiście całości wciąż wtórowała praska

orkiestra (Bohemian Symphony Orchestra), której

szefostwo chyba kazało zluzować sztywne kanony postawy

podczas grania, bo muzycy na scenie sami bawili

się świetnie. Z utworu na utwór robiło się ciekawiej.

Po mniej znanych osobach na scenę wyszedł Joe

Lynn Turner w ciemnych okularach i podejrzanie

sztywno wyglądającej fryzurze, będącej albo peruką

albo sążnistą porcją pomady na włosach. Przy wtórze

orkiestry zaśpiewał "I Surrdender", "Spotlight Kid" i

chyba najlepszy numer Rainbow, "Stargazer", którego

pompatyczna aranżacja kapitalnie współgrała z orkiestrą

i chórkiem. Czas hitów dopiero się rozkręcał,

bo zaraz po klasyce hard rocka na scenę wjechała klasyka

heavy metalu - sam Michael Kiske zaśpiewał "A

Little Time", "I Want Out" oraz ku małemu zaskoczeniu,

"Kids of the Century". Covery Helloween wypadły

kapitalnie nie tylko ze względu na ciekawą

aranżację, ale przede wszystkim na samego Kiskego,

który nie tyle sprostał swojemu wykonaniu sprzed lat,

ale wręcz przeszedł samego siebie prezentują rewelacyjną

wokalną formę. Choć wielu miało gęsią skórkę

na rękach słysząc klasyki Helloween w oryginalnym

wykonaniu wokalnym, cały show skradł jeden facet -

94

WACKEN 2015


Dee Snider. To, co zrobił na scenie, to nie tylko odegranie

klasyków Twisted Sister ze smyczkami (co

ciekawe, udało się to nawet w przypadku tak prostego

numeru jak "I wanna Rock"), ale przede wszystkim

zaczarowanie publik swoją osobą. Dee Snider wplatał

między utwory stand-upowe wstawki, rozbawiał

publikę do łez, co więcej, śmiał się z własnych żartów,

co dawało jeszcze bardziej komiczny efekt. Kulminacją

kabaretu w jego wykonaniu było poruszenie -

według niego - pewnego globalnego problemu, przeciwko

któremu Snider chce właśnie zaprotestować.

Otóż jego przesłanie brzmiało: "ludzie, przestańcie robić

sobie selfie!". Facet tak zjednał sobie publikę, że ta

skandowała wraz z nim wszystkie refreny coverów

Twisted Sister i AC/DC (którym koncert zamknięto),

tak świetnie się bawiąc, że nawet nie zauważając

orkiestry, która miała stanowić clou tego występu.

Bez wątpienia Rock Meets Classic należy do lepszych

koncertów tegorocznego Wacken.

Kto by pomyślał, że ten niewielki zespół, na którego

koncerty przychodziła garstka osób, którego polecaliśmy

sobie pocztą pantoflową, zagra na największym

metalowym festiwalu jako gwiazda? Mowa oczywiście

o Sabaton, który występował już na Wacken, ale nigdy

nie dostał jeszcze tak później, ekskluzywnej pory.

Zresztą wybór Szwedów na gwiazdę był strzałem w

dziesiątkę - dla publiki ten młody i często grający w

Europie band naprawdę był gwiazdą. Biada tym, którzy

grali w tym samym czasie na innych scenach. Prawie

całe Wacken przyszło zobaczyć Sabaton. Trudno

było wcisnąć się choćby na wysokość wieży akustyków,

co się działo pod samą sceną - strach pomyśleć.

Dość wspomnieć, że wśród publiczności zdarzali

się osobnicy przebrani za Joakima Brodena,

imitujący go od stroju, przez fryzurę, po okulary. My

stanęliśmy pod sąsiednią sceną, True Stage, z myślą

o kolejnym koncercie, Judas Priest. I tam było bardzo

tłoczno. Szwedzi zaprezentowali setlistę, którą

"wałkują" od wydania "Heroes" w Europie, ale daję sobie

rękę uciąć, że mogliby do niej dokooptować jeszcze

ze dwa lub nawet trzy kawałki, gdyby tyle nie

gadali między numerami. Na szczęście show jaki prezentuje

Broden jest zawsze dowcipny, a jego nieustająca

radość z bycia na scenie i wdzięczność, za to, że

znalazł się w tym miejscu, w jakim są, prawdziwa.

Niewątpliwie Sabaton prezentuje doskonały model

kontaktu z publiką, świetną prezencję i niewiele metalowych

kapel może się z nimi pod tym kątem równać.

Nie zmienia to jednak faktu, że żarty są powielane

i jest ich tak dużo, że trudno znaleźć kawałek nie

zaczynający się od "pogadanki". Niemniej jednak udało

zobaczyć się coś, czego nie widzieliśmy na dziesiątkach

koncertów Sabaton przed nim, choćby "Gott

mit Uns" zaśpiewany z innym tekstem w refrenie to

jest… "Noch ein Bier" czy tekst "technicznego" obsługującego

czołg-podest pod perkusję wołającego "Mein

Panzer ist kaputt!".

Olej: W bardzo niewdzięcznym momencie, bo w tym

samym czasie kiedy na głównych scenach grały Sabaton

i Judas Priest, swoje okienko na festiwalu otrzymał

niemiecki Exumer. Wielka szkoda, że nie udało

im się załapać na lepszą godzinę, gdyż w tych okolicznościach

prawdopodobnie najlepszy thrashowy

koncert festiwalu oglądało jedynie kilkaset osób. Od

pierwszych chwil, kiedy na scenie pojawił sie schowany

za znaną z okładek Exumera maską, basista

oraz reszta zespołu, nie było wątpliwości ze będziemy

mieli do czynienia ze świetnym przedstawieniem. Idealne,

selektywne brzmienie doskonale podkreślało

atuty zespołu, którego klasyczny, mocno inspirowany

Slayerem thrash rozpętał niezłe piekło pod sceną -

nawet pomimo niewielkiej frekwencji widać było, ze

metal to wojna a nie rurki z kremem. Exumer zaprezentował

zarówno klasyczne utwory z pierwszych

dwóch płyt, jak i kawałki ze stosunkowo świeżego

"Fire & Damnation".

Strati: Po tym, ile osób przyszło na Sabaton, trudno

było uwierzyć, że to Judas Priest jest gwiazdą tego

wieczoru. Mimo tego, że faktycznie Sabaton wdrapał

się niezwykle wysoko na szczeblach kariery, organizatorzy

Wacken uhonorowali Priest zapaleniem ogni

na wielkiej czaszce krowy wiszącej pomiędzy dwoma

największymi scenami. Ta zaś płonie podczas koncertów

gwiazd wieczoru (na Savatage nie płonęła, bo

deszcz spowodował awarię gazowej infrastruktury

krowy). Muszę przyznać, że występ Halforda i spółki

zrobił na mnie wielkie wrażenie. Zespół wystąpił w

pełnym koncertowym "rynsztunku" z oświetleniem,

wizualizacjami, klasycznym już wjazdem motocykla i

przebogatą garderobą samego Roba, który przebierał

się chyba częściej niż swego czasu Tina Turner - od

katanki, skóry, po srebrny płaszcz. Mimo, że Brytyjczycy

wydali własnie kolejny album, setlista była

ustalona pod typowy, festiwalowy koncert, a więc

przekrój przez twórczość z naciskiem na hity. Z najnowszej

"Redeemer os Souls" grupa zagrała jedynie

trzy kawałki. Resztę co do jednego stanowiły klasyki.

I choć można pomarudzić, że zamiast "Love Bites"

Priest gra teraz "Turbo Lover" i że zabrakło "Diamonds

and Rust", numery dobrane były bardzo trafnie.

Można było usłyszeć zarówno świetnie wypadający

live "Jawbreaker" jak i genialny "Beyond the Realms

of Death". To, co pozytywnie zaskoczyło, to bardzo

dobra wokalna forma Halforda. Mocno wypadł

nie tylko we wspomnianym utworze, który wymaga

mocy w głosie o odpowiedniej ekspresji, ale też nie

oddał całego "Painkillera" publiczności. Zaśpiewał go

dużo lepiej niż na, na przykład, katowickim koncercie

cztery lata temu. Całości dopełniało mocne i czytelne

nagłośnienie pozwalające się rozkoszować każdym instrumentem

na koncercie. Zauważyłam pewien paradoks

- było tak dobre, że zatyczki do uszu z filtrem

odcinającym "piach" po prostu przestawały działać.

Po koncercie Judas Priest popłynęliśmy w błocie na

pole namiotowe. Rano wyszło słońce. XXVI edycja

festiwalu Wacken z pewnością należała do wyjątkowych.

Choć trudno mówić o dużej ilości znakomitych

koncertów (tych było tylko kilka, ale za to jakich!),

możemy mieć niemal pewność, że więcej nie zobaczymy

już Savatage, być może nie zobaczymy już Falconer,

a lista niewidzianych na żywo zespołów "koniecznie

do zobaczenia" znów się skurczyła. Poza tym,

większego błota też już nie będzie (ha! W 2012 roku

też tak mówiliśmy). I oczywiście znów odliczamy dni

do kolejnej, tym razem XVII edycji W:O:A.

Katarzyna "Strati" Mikosz, Marcin Książek,

Bartosz "Olej" Olejniczak, Adam "Ramza" Jaśko


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

2 Cards Of 25 - Lone Ranger

2014 Self-Released

Jak pokazuje przykład Kolumbijczyka

Diego Gutierreza na Wyspy Brytyjskie

nie emigrują tylko Polacy. Ten wokalista

i gitarzysta zwerbował do składu

czterech innych muzyków, a grupa,

przyjąwszy nazwę 2 Cards Of 25, debiutuje

właśnie EP-ką "Lone Ranger".

Cztery zawarte na niej utwory jakoś nie

podnoszą mi ciśnienia na tyle, by mówić

o jakimś rockowym objawieniu, ale jest

to wszystko zaśpiewane i zagrane zawodowo,

wstydu swym twórcom nie przynosząc.

"Alice In Wonderland" to taki

dość przebojowy rock/hard rock z wpływami

grunge; równie chwytliwa jest ballada

"Penumbra" - w znacznej części

oparta na partii fortepianu, ale też z

momentami bardziej dynamicznymi, w

tym dwiema gitarowymi solówkami.

"Lone Ranger" to miarowy, znacznie bardziej

surowy numer z niższym, bardziej

zadziornym śpiewem Gutierreza, ale

najciekawszy wydaje mi się finałowy

"Sweetest" - rzeczywiście zgodny z tytułem,

inspirowany tradycyjną kolumbijską

muzyką ludową. Trudno wyrokować

po tych czterech, bardzo odmiennych

utworach, co z nich wyrośnie, ale udany

początek 2 Cards Of 25 mają za sobą -

pora na coś większego. (4)

Adramelch - Opus

2015 Pure Prog

Wojciech Chamryk

Zasłużeni dla włoskiego metalu twórcy

kultowego "Irae Melanox" pożegnali się

właśnie z publicznością, zostawiając fanom

na pocieszenie czwarty album

"Opus". Nie zawsze dopisywało im

szczęście, prawdę mówiąc pierwsze lata

istnienia, mimo imponującego startu

mogli spisać na straty i tak na dobrą

sprawę dopiero po reaktywacji zespół

zaczął funkcjonować jak należy. Dzięki

temu mógł nagrać przez 10 lat trzy albumy

i postawić przysłowiową kropkę

nad i tegorocznym wydawnictwem. Mamy

tu zauważalny już od poprzedniej

płyty kolejny krok w kierunku bardziej

progresywnego grania - zakorzenionego

w metalu, ale zdecydowanie odbiegającego

od typowej metalowej średniej.

Rozbudowane aranżacje, budowanie

nastroju, specyficzna atmosfera - wszystko

to mamy w tych długich, klimatycznych

kompozycjach. Czasem bardziej

dynamicznych, jak opener "Black Mirror"

czy mroczniejszych jak "Bride", ale

częściej wielowątkowych, kojarzących

się nawet bardziej z rockiem progresywnym

niż metalem (wzbogacony wokalnym

duetem Simona Pala - Vittorio

Ballerio "Northern Light", instrumentalny

"Ostinato"). Typowo progresywno -

metalowe oblicze grupa prezentuje za to

w "Trodden Doll" i w posępnym "As The

Shadows Fall", ciekawym zabiegiem

okazało się też połączenie progresywnych

rozwiązań z doom metalem w

"Fate". Nie brakuje też efektownych ballad

w rodzaju patetycznej "Forgotten

Words", tak więc z jednej strony szkoda,

że Adramelch przeszedł do historii, jednak

z drugiej odeszli z tarczą, nagrywając

płytę do której warto będzie wracać.

(5)

Wojciech Chamryk

Agressor - Victim Of Yourself

2006 Dark Sun

Początki Agressor sięgają wczesnych lat

80-tych, kiedy to takiej Sepulturze,

Mutilator, Attomica czy Sarcófago jeszcze

się nawet nie marzyło granie metalu.

Późniejsze dzieje zespołu nie były

już jednak w żadnym razie spektakularne,

bo skończyło się raptem na

dwóch demówkach, "Destruicao Metalica"

i "Kill Or Die". Inne brazylijskie

zespoły zyskiwały popularność, czasem

nawet międzynarodową albo stawały się

kultowe, a Agressor coraz bardziej wrastał

w podziemie, by w końcu dać za

wygraną. Była to jednak czasowa przerwa,

a po oficjalnym wznowieniu na srebrnych

i czarnych płytch drugiego demo

Brazylijczycy uderzyli w 2006r. debiutanckim

albumem, "Victim Of Yourself".

Ze starego składu pozostał już

wtedy tylko perkusista Paulo, który w

dodatku zajął się też śpiewem po kolejnych

nieudanych próbach znalezienia

odpowiedniego wokalisty. Razem z trzema

młodszymi muzykami drummer

przygotował całkiem udany materiał.

Czerpiący głównie z wysokooktanowego

thrashu wczesnych lat 80-tych, ale nie

tylko dlatego, że grupa zarejestrowała

ponownie kilka starszych numerów, jak

szaleńczy opener "Toxicomaniac" czy

"Mercenary Politician". Doskonale słychać

bowiem na tej płycie, że thrash to

naturalne środowisko Agressor - nezależnie

czy ostry i bezkomporomisowy,

na modłę Kreator oraz Sodom ("Manipulation

Of Masses", "Eyes Of The World"),

czy też bardziej melodyjny i techniczny,

bliższy Bay Area ("Old Man").

Nie brakuje też wycieczek w stronę

doom metalu ("Sacred Words") czy

thrashu podszytego blackiem, tak popularnego

w Brazylii ("Dr Death", "Puppets

Of Society"). (4,5)

Wojciech Chamryk

Agressor - Demise Of Life

2014 Self-Released

Na następcę udanego debiutu fani

Agressor musieli poczekać kilka lat, bo

znowu dały o sobie znać zmiany składu.

Z nowymi gitarzystą i basistą zespół wydał

w ubiegłym roku "Demise Of Life".

Z kolejnymi pożyczkami z lat 80-tych

(chociaż w tzw. międzyczasie na CD

ukazało się również pierwsze demo grupy),

ale nowe utwory są jeszcze ostrzejsze

od "Accident Murder" czy "Spirit Of

Death". Gniewny "Save The Forest" ma

w sobie coś z Destruction, "Morte Em

Vida" rozpędza się do niemal blackowych

prędkości, równie surowy i dynamiczny

jest "Stupid Pleasure". Są też

urozmaicenia, bo nie brakuje melodii i

gitarowych, melodyjnych zagrywek

("Terra Sem Lei", utwór tytułowy), a

czasem pojawiają się i bardziej klasyczne

inspiracje, w rodzaju wybrzmiewających

riffów z katalogu Black Sabbath

("Quantanamo"). (5)

Aktor - Paranoia

2015 High Roller

Wojciech Chamryk

Aktor to kolejny międzynarodowy projekt

na metalowej scenie, założony

przez trzech doświadczonych muzyków.

Wygląda jednak na to, że Jussi Lehtisalo,

Tomi Leppänen i Professor

Black podeszli do zagadnienia w sposób

dalece odmienny od schematów powszechnie

kojarzonych z metalowymi

supergrupami. Postanowili oni bowiem

wrócić do korzeni muzyki, przypominając

jak grało się ciężkiego rocka wiele,

wiele lat temu. Dlatego też "Paranoia"

to dziesięć surowych, oszczędnie zaaranżowanych,

ale mleodyjnych kompozycji,

które równie dobrze mogły powstać

w roku 1972 czy 1981. Czasem bliżej

im do dynamicznego hard 'n' heavy

("Devil And Doctor", "Six Silver Suns",

"Where Is Home"), a w takim "Something

Nasty" można chyba już mówić o

wczesnym, archetypowym metalu.

Aktor z powodzeniem sięga też do bardziej

melodyjnych rozwiązań, jak w kojarzącym

się z The Doobie Brothers

"Stop Fooling Around", zresztą melodyjne

refreny i pomysłowe wykorzystywanie

syntezatorów to kolejny mocny

punkt tej płyty, co z pewnością docenią

np. fani Blue Öyster Cult czy szerzej

AOR z lat 70-tych i 80-tych. Może i ta

"Paranoia" z butów nie wyrywa, ale jest

fajnym nawiązaniem do czasów kiedy

muzyka rockowa rozbrzmiewała na równych

prawach nie tylko z płyt czy sal

koncertowych, ale też z radiowego eteru

czy programów telewizyjnych. (5)

Wojciech Chamryk

Alas Negras - Solo Dos Monedas...

2006 Self-Released

"Solo Dos Monedas..." to heavy metalowy

debiut Alas Negras, zawierający w

sobie 43 minut materiału. A materiał w

większości jest hiszpańskojęzyczny, wyłączywszy

"The Raven". W dobie tworzenia

muzyki głównie w języku angielskim,

jest to całkiem przyjemna odmiana.

Album zaczyna się od wstępu zagranego

na gitarze akustycznej, przechodzi

w heavy metalowe klimaty "Todos Tus

Muertos" (mój ulubiony), by następnie

ucieszyć ucho słuchacza kolejnymi

utworami. Album jest oparty na dość

prędkiej sekcji rytmicznej, zawodzącym,

czystym i dość przyjemnym głosie wyśpiewującym

kolejne słowa. Riffy przeplatają

się z melodyjnymi solówkami,

przeradzają się w wybrzmiewające galopady.

Jest parę thrashowych momentów,

chociażby początek "Hora De Lobos".

Jest parę riffów, które mogą przypominać

między innymi o Liege Lord

(początek "Paraiso Perdido"). Na albumie

jest też kilka spokojnych utworów,

trochę ostrzejszych, aczkolwiek nie

przekraczających granicy ciężkości

trashu. Napotkamy też na parę klimatycznych

kawałków, jak chociażby "Lagrimas",

idealny na emocjonalne spotkanie

pod księżycowym, lipcowym niebem.

Jest także utwór "The Raven", który jest

odniesieniem do dzieła Edgara Allana

Poe'go o tym samym tytule, gdzie ze

spokojnego riffu i melodyjnego głosu

wokalisty recytującego fragment poematu

przeradza się w końcowej części w

emocjonalną galopadę. Album brzmi

dość szorstko, aczkolwiek ładnie brzmią

w tym brudzie gitary elektryczne, nieźle

prezentuje się wcześniej wspomniany

wokal, całkiem w porządku wybrzmiewa

sekcja rytmiczna. Płyta kończy się

utworem "Alas Negras", w moim odczuciu

to dość kiepskie zakończenie. Dla

kogo ten album? Dla fanów heavy metalu,

którzy lubią sobie posłuchać chociażby

takiego Saracena, oraz dla ludzi

znudzonych już angielskojęzycznymi

utworami. Za dobry start przyznaję

(4,5).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Alas Negras - The Slasher Show

2010 Self-Released

Alas Negras w 2010 stworzyło album,

oparty na dziełach, znanych każdemu

fanowi filmów grozy. Jest to swoisty

hołd dla filmów takich jak "Piątek 13-

go", "Candyman" czy "Teksańska masakra

piłą mechaniczną". Przez pro-

96

RECENZJE


dukcję Alas Negras przewijają się takie

postacie jak Freddy Kruger czy Pumpkin

Head. Album różni się od debiutu

mocniejszym, bardziej thrashowym brzmieniem

(chociażby "Master of Horror")

oraz mroczniejszymi riffami. Alas

Negras zmieniło swój kierunek z heavy

metalowej, hiszpańskiej przystani na

thrashowy port grozy. Jak im to wyszło?

Całkiem przyzwoicie. Zespół zaserwował

nam parę kwadransów thrash metalową

stylistyką przemieszaną z lekką

nutą heavy metalu. Gitary mają odpowiednie

mięso w brzmieniu, bas i perkusja

uzupełniają kompozycję, wokal

stał się bardziej zawzięty, choć nadal

czytelny. Muzycznie jest całkiem ciekawie.

Chociażby w "Master of Horror"

jest uraczony raz to prostym (prawie

"djentowym") riffem, by następnie przejść

do dość dziwnego, motywu przywołującego

Watchtower'a, by znowu powrócić

do prostego motywu z początku.

Jeszcze do tego wstawki z monologiem,

wprowadzającym do utworu. Kolejna

wstawka, kolejne powtórzenie motywu i

koniec utworu. Czy chociażby stylizowany

na dźwięk piły mechanicznej

riff z "Chainsaw Massacre". Ogółem

riffy mogą przypominać także dokonania

Coroner'a czy Forbidden. Utwory

zazwyczaj są w średnim bądź w wolnym

tempie. Ogółem warto przesłuchać ten

album, nie kuje jego wtórność, porusza

całkiem ciekawymi tematami. Głównie

dla fanów thrashu z wpływami heavy

metalu, ode mnie (5).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Alas Negras - Facing The If

2013 Self-Released

"Facing The If" to 37 minut heavy metalowego,

(w znacznej mierze) angielskojęzycznego

materiału muzycznego,

obracającego się niczym tancerka wokół

odniesień do filmów (utwór "Devil's

Advocate") życia, podbojów, itd. Zaczyna

się dość brudnym, obskurnym riffem

utworu tytułowego, dobrymi wokalizami

Giancarlo Martineza i upiększającymi

chórkami w refrenach. Muzycznie

album odpłynął z portu thrashmetalowej

grozy (odniesienie do albumu

"The Slasher Show") i zacumował w

przystaniach heavy metalu, jednak siarczysty

zapach thrashu został. Brzmienie

albumu? Trochę brudniejsze, niż na

"The Slasher Show". Gitary wiodą

prym, obok nich wybrzmiewają kolejne

słowa wokalisty, za nimi zaś wybija

rytm perkusja i cicho mruczy bas. Na

albumie znalazło się dziewięć kompozycji,

dużo heavy metalowych szlagierów i

thrash metalowych riffów. Jeden utwór

przywołuje dokonania Running Wild

("Black Sails Under a Crimson Sky").

Kolejny zaś sięga po pewną porcję

groove w riffie (hiszpańskojęzyczny

"Noche De Brujas"). W innym kawałku,

intro wygrane na gitarze elektrycznej,

do którego dołącza druga gitara i

perkusja, przeradza się w przyjemny,

dość emocjonalny w treści "Death &

The Maiden". Natomiast "Devil's Advocate"

oparty na dokonaniach kinematografii,

opatrzony jest ostrym, zawziętym

wokalem i dodatkowymi chórkami,

oraz dość skocznym, thrashowym

riffem. Album posiada też parę szczególików,

które przyciągają ucho, jest to kilka

melodyjnych, miękkich solówek zagranych

na przetworniku przy gryfie,

oraz dozę bluesowych podciągnięć pełnych

emocji. Album dla ludzi lubiących

posłuchać w miarę ciężkiego albumu

heavy metalowego, posiadającego parę

łagodniejszych momentów. Ode mnie

(5).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

A Light In The Black - Tribute To

Ronnie James Dio

2015 Massacre

Nie ma już wśród nas Ronniego James

Dio, ale jego muzyka wciąż jest żywa.

Szkoda tylko, że metalowy świat jeszcze

chyba na dobre nie ochłonął i co jakiś

czas pojawia się jakiś tribute czy inne

wydarzenie związane z twórczością

Dio. Choć minęło pięć lat od śmierci,

nie brakuje kapel, które chcą zagrać

swój cover i zaprezentować światu. Z

tych wszystkich dotychczasowych składanek,

akurat "A Light In The Black" w

moim odczuciu jest najciekawsza. Wynika

to choćby z tego, że są tu zespoły,

które cenię i bardzo lubię. Nie tylko

przez to, że większość z nich prezentuje

gatunek heavy/power metal, ale też

przez to że są to doświadczone i zaprawione

w bojach zespoły. Taki niemiecki

Messenger nadał utworowi "Kill the

King" nowe oblicze i ma w sobie oczywiście

więcej power metalu. "Evil Eyes"

w wykonaniu Gun Barrel brzmi bardziej

hard rockowo, zaś Metal Inquisitor

zagrał "King of Rock'n Roll", który

również dobrze wypada w ich wykonaniu.

Każda z kapel nie tylko radzi sobie

z warstwą instrumentalną, ale także jeśli

chodzi o kwestie wokalne. Wokaliści są

różnorodni, ale każdy z nich śpiewa

szczerze i prosto z serca, często oddając

klimat twórczości Dio. Za to należy się

szacunek. Bardzo fajna interpretacja

"One Night In The City" przedstawił

Circle of Silence. Nie zabrakło też czegoś

dla fanów bardziej agresywnego grania

- Burden of Grief w nieco death

metalowej formie przedstawia klasyk,

"Neon Knights". Znany i bardzo lubiany

Love Might Kill świetnie tchnął ducha

heavy/power metalu w rozpędzony

"Stand Up And Shout", który jest jednym

z najlepszych coverów na płycie.

Miło jest słyszeć, że Rebellion też żyje

i ma się całkiem dobrze. Ich wykonanie

"I" jest toporne i przybrudzone. Tak

więc klimat udało się wykreować w miarę

podobny. Mocne wrażenie wywarło

na mnie zagrany przez Iron Fate "A

Light In The Black", który ma w sobie

tyle lekkości i energii co oryginał. Kawał

dobrej roboty i nic tylko chwalić zespół

tak świetnie zagrany cover. Równie ciekawie

wypada "The Last In Line" w wersji

The Order i właściwie można odnieść

wrażenie, że brzmi równie mocno co

oryginał. Właściwie nie ma tutaj słabych

wykonań i każdy rozegrany na nowo

kawałek Dio brzmi świeżo i energicznie.

Jest heavy metal, jest nutka power

metalu nawet w takim marszowym

"Holy Diver". Soczyste brzmienie, świetny

dobór kompozycji Dio z różnego

okresu i idealny zbiór zespołów z kręgu

heavy/power metalu, które podjęły się

wyzwania i zmierzyły się z klasyką

heavy metalu. Efektem tego jest świetna

składanka ku chwale Dio. Polecam.

(4,8)

Łukasz Frasek

Alkoholizer - Free Beer... Surf's Up!!!

2014 Punishment 18

Hiszpański Alkoholizer po debiucie

"Drunk or Dead" (2009) miał pięcioletnią

przerwę od nagrywania albumów;

w między czasie nagrał jedynie EPkę

"Sardinian Boars Are Back" (2013),

aby w roku 2014 wydać swój drugi studyjny

album - "Free Beer... Surf Up".

Za pomocą openera, "The HogMosh -

Nonzo Strikes Back!!!" i jego prostego

riffu, okraszonego dość energiczną perkusją

oraz chórkami, rozgrzewa słuchacza

i przygotowuje do zawartości płyty,

w której zgodnie z tym czym nęci nas jej

tytuł, piwo będzie się w tekstach lało

strumieniami ("Surfin' Beer", "Never

Come Back Sober"). Wraz z piwem

przemycone zostały takie tematy, jak

chociażby kwestia mediów ("Mind Polution"),

pozerów ("Stop Hit Off the

Ghetto - Join the Boar Party!!!"), ludzi

bez własnej osobowości ("Faceless"),

wolności ("System Abberation"), testu

trzeźwości przez mundurówkę ("Breathalize

and Destroy") i innych takich.

Alkoholizer odwołuje się całokształtem

do twórczości Tankarda, czasami zabrzmi

jakieś lekkie zapożyczenie od

Slayera ("Mind Polution"), trochę zapachnie

Coroner'em (początek "Antisocial

Trap") jest także masa odwołań do

thrashu z Bay Area. Zespół brzmi

całkiem old schoolowo, przy tym także

dość przystępnie. Gitary brzmią w porządnie,

dość brudno w średnich rejestrach.

Perkusja scala sekcję rytmiczną

swoim dość wyraźnym brzmieniem, bas

czasami wyjdzie na pierwszy plan

("Stop Hit Off the Ghetto - Join the

Boar Party!!!"). Wokalista operuje średnio-niskim

i średnim pasmem, a jego

wokal idealnie pasuje do stylu zespołu.

Swoją zadziornością i werwą połączoną

z brzmieniem chórków daje wrażenie

dobrej roboty (chociażby w "Surfin'

Beer"). Kompozycje są dość żwawe,

przebojowe, czasami walcowate ("Skating

Madness"), ogółem utrzymane w

crossoverowym, energicznym klimacie.

Kompozycyjnie riffy nie są zbyt nowatorskie

- jest to dość dobra, rzemieślnicza

robota, która nie porywa swoją innowacyjnością.

Album się kończy utworem

"Stop Hit Off the Ghetto - Join the

Boar Party!!!", którego końcowa część

jest zwieńczona dość przytłumioną perkusyjną

mającą kreować plemienny klimat.

Ogółem album jest przyzwoity,

idealny dla fanów Tankarda, czy innych

zespołów thrashowych, bądź crossoverowych

obracających się w temacie

piwno-rozrywkowym, choć jest parę

zbędnych dodatków. Mój ulubiony

utwór to "Mind Polution". "Free Beer...

Surf Up" ode mnie dostaje (4).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

AntiPeeWee - Human Grill Party

2013 GoodDamn

Niemcy słyną z wielu świetnych thrashowych

albumów, stworzonych przez

zespoły, takie jak: Poltergeist, Living

Death, Deathrow, Vendetta, Darkness

i wiele innych. "Human Grill Party"

nie zajmuje wśród nich czołowego

miejsca, jednakże jest to całkiem przyzwoity,

"jajcarski" album, czasami także

prostacki i odtwórczy zbiór piosenek

trwający całe 37 minut. AntiPeeWee

stworzył jedenaście utworów składających

się z punkowych i thrashowych riffów,

paru solówek, chamsko kopiących

po ryju feministki i korpoludków ("I Am

Your Enemy") oraz tłustego brzmienia

basu ("Pleasure of The Flesh"). W kwestii

technicznej, brzmienie albumu jest

całkiem przystępne, posiada dużą dozę

groove, jest mięsiste i klarowne. Poza

tym jazda po bandzie na całego. Zaczynamy

od dość niedbale zaczynającego

się "Aggressive, Excessive Violence", które

rozpędza się i zwiastuje ostrą rzeźnie.

Powiem nawet, że lwia część utworów

zawiera w sobie motyw agresji, przemocy,

dekapitacji, gniecenia, miażdżenia,

itd. Nastepnie mamy utwór tematycznie

godny kawałka "Bodily Dismemberment"

autorstwa Rigor Mortis, a

chodzi o "Separate (The Head From The

Body)". Potem "Aids is My Weapon" i

"Vomit My Orgasm". Powiem wam, nie

dla miękkich fujar ten album. Dlaczego?

Chociażby dlatego, że na albumie jest

także masa odniesienia do seksu, oraz

różnych fetyszów, takich jak chociażby

picie moczu. O piciu piwa nie wspomnę.

Poza tym wśród surferów i rekinów pomyka

Cthulhu ("Cool Guy Cthulhu").

Znajdziemy też wiele odniesień - jak to

w środowisku heavy metalowym - do

twórczości Lovecrafta. Mamy także parę

utworów z udziałem dodatkowych

wokali ("I Am Your Enemy", "Surf,

Mosh and Die"). Reasumując: technicznie

w porządku, bas jest słyszalny,

perkusja uzupełnia sekcję gitarową i wokalistę;

tekstowo dość obrzydliwie i prostacko

(co by nie mówić, większość tekstów

taka jest), ale jest kop. Niestety

album jest przesycony przerysowaniem

tej tematyki, co sprawia, że mimo swojego

całokształtu nie dorównuje brutalnością

wcześniej wymienionemu Rigor

Mortis czy "Spectrum of Death" Morbid

Saint'a. Komu polecać? Fanom lubiącym

thrash polany dużą porcją czerwonego,

krwistego sosu z dodatkiem

amoniaku, zmiksowany z flaczkami.

Najpewniej przez tłukących się szpejem

gości w tle "Attack The Brewery". Ode

mnie tak (4), choć raczej nie jest to album

dla mnie - ale w końcu ma jaja... I

jeszcze jedno, czy ta okładka może kłamać?

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

RECENZJE 97


Armored Saint - Win Hands Down

2015 Metal Blade

Szczerze powiedziawszy nigdy nie byłem

wielkim fanatykiem Armored Saint.

Owszem, bardzo ich cenie za wszystkie

dokonania, jednakże zawsze stanowili

dla mnie tło dla innych kapel grających

metal ze Stanów. Sam nie wiem

z czego to wynika. Może, jak na mój

gust, ich muzyka jest zbyt mało rozpoznawalno-charakterystyczna?

Pewnie jak

zwykle się czepiam, ale w Armored Saint

zawsze brakowało mi tego pierwiastka,

który wyniósłby ich muzykę nad

poziom zwykłego słuchania i przeniósł

na etap prawdziwego doznawania i

przeżywania. Dobra, koniec filozofowania.

Muza na "Win Hands Down" jest

bardzo w porządku. Doskonale wyprodukowana,

świetnie i głęboko brzmiąca,

ale jednak czegoś mi brakuje. Trzeba

przyznać, że John Bush brzmi (jak

zawsze) rewelacyjnie, ale jego linie wokalne

nie przykuwają szczególnej uwagi.

Wszystko jest bardzo, ale to bardzo poprawne,

lecz nie wybitne i nie wyróżniające

się znacznie. Momentami mam

wrażenie, że może troszkę zbyt nowoczesne

i wcale nie mówię teraz o brzmieniu,

tylko raczej o sposobie aranżacji

poszczególnych motywów i kompozycji.

Płyta jest równa i ciężko wymienić

faworytów. Mimo wszystko wskazałbym

na tytułowy kawałek, nieco spokojniejszy

"Muscle Memory", który wprowadza

ciekawy, zakręcony klimat, ładny

balladowy "Dive" dzięki któremu można

nieco odpłynąć i się rozluźnić oraz kończący

płytę "Up Yours", który wprowadza

oczekiwaną przeze mnie dawkę

melodii. Na płycie znajdują się jednak

kompozycje, które zwyczajnie mnie drażnią

i nie umiem ich słuchać z przyjemnością.

Należą do nich "That was Then,

Way Gack When" i "In an Instant" -

zbyt nowoczesne i przekombinowane

granie, które nie do końca do mnie nie

przemawia. Jako całość płytę oceniam

poprawnie lecz nie powiem, że jestem

zauroczony. Są momenty ciekawsze i

zwyczajnie nudne, jednak reasumując

wszystko się w jakiś sposób równoważy

i wychodzi raczej średnie wydawnictwo,

któremu jednak należy się szacunek i

warto poświęcić te 50 minut na odsłuch.

Chociażby z ciekawości. (3,9)

Przemysław Murzyn

Artizan - The Furthest Reaches

2015 Pure Steel

To już trzecie pełne wydawnictwo w

karierze tej amerykańskiej formacji.

Swoją muzykę określają jako melodyjny

heavy/power metal, jednak jak dla mnie

jest to nieco przesadzone stwierdzenie.

"The Furthest Reaches" brzmi raczej

jak flirt heavy metalu z hard rockiem z

domieszką progresywności. Nie jest jej

za dużo, ale można zauważyć jej piętno.

Całość stanowi integralną całość i szczerze

powiedziawszy średnio mnie zaciekawiła.

Kosmiczna tematyka jakoś do

tej pory mnie nie przekonuje, poza tym

same kompozycje są jakieś takie niemrawe,

jakby brakowało im mocy. Momentami

są niepotrzebnie przekombinowane,

średnio dynamiczne i bynajmniej

mnie nie wciągają. Rzadko kiedy

pojawia się naprawdę interesujący i

przykuwający motyw, który pozostałby

w głowie na dłużej. Trzeba jednak oddać,

że produkcja stoi na naprawdę wysokim

poziomie. Brzmi solidnie i selektywnie.

Głos Toma Bradena doskonale

pasuje do konceptu zespołu, mimo że

czasem odnoszę wrażenie, iż stać go na

znacznie więcej. Na "Wardens of the

New World" mamy wokalny duet. Niestety

mało przekonujący, gdyż brzmi

jak popowa wersja Nightwish czy

innego badziewia. Ogólnie rzecz biorąc -

słabo. Zdaję sobie sprawę, że to może

się podobać, a takie kawałki śmiało mogłyby

lecieć na spotkaniach oazowych

albo na "rockowych" imprezach w podstawówce.

Na płycie sporo jest gadaniny.

Co parę chwil pojawia się lektor,

który coś nam tłumaczy, albo aktorzy

odgrywający jakieś scenki. Nie chcę

jakoś strasznie krytykować Artizan,

lecz słuchając ich nowego albumu wcale

nie odczuwałem przyjemności. Jedynie

ostatni na płycie "Into the Sun" przykuł

moją uwagę. Energiczny riff i fajny refrenik.

W zasadzie tyle. Jestem pewny,

że album jednak znajdzie swoich amatorów.

Rzecz dla fanów nowych dokonań

Queensryche itp. (3)

Przemysław Murzyn

Axel Rudi Pell - Magic Moments -

25th Anniversary Special Show

2015 SPV

Dopiero tego typu wydawnictwa uzmysławiają

mi z całą bezwzględnością bezlitosny

upływ czasu. Pamiętam bowiem

doskonale, jak kolega przekazał mi informację

wyczytaną w niemieckim Metal

Hammerze - o interncie nikt jeszcze

wtedy nie marzył - że gitarzysta jakże

przez mnie lubianego Steeler odszedł z

zespołu i ma swój własny, solowy projekt.

Wkrótce po tym ukazał się LP

"Wild Obsession", a potem poszło już

jak z płatka i tak oto Axel Rudi Pell

został szacownym jubilatem. Centralne

uroczystości dożynkowe, to jest jubileuszowe

odbyły się na festiwalu Bang

Your Head w lipcu ubiegłego roku.

Koncert został oczywiście zarejestrowany

i jest już dostępny jako 3CD oraz

3DVD/Blu-ray. Zaczyna czterema

utworami ostatni skład Steeler, przypominający

jednak nie tylko utwory z

LP's "Strike Back" czy "Undercover

Animal", ale też stareńki "Call Her

Princess" z debiutanckiego "Steeler".

Następnie na scenie pojawiają się dawni

wokaliści zespołu Pella: Rob Rock

("Nasty Reputation") i Jeff Scott Soto

("Warrior", "Fool Fool"), by oddać pole

obecnemu składowi grupy niemieckiego

wirtuoza z Johnny'm Gioeli za mikrofonem.

Tu momentami napięcie nieco

siada, bo ktoś najwyraźniej zapomniał,

że nie mamy już wczesnych lat 70-tych,

kiedy to długie, rozbudowane utwory

były na porządku dziennym, w dodatku

o niebo lepsze niż rozwleczone ponad

miarę "Strong As A Rock" czy perkusyjny

pojedynek "Drum Battle" - popis

Bobby'ego Rondinelli'ego i Vinnie'go

Appice'a, ale coraz bardziej nużący z

każdym kolejnym przesłuchaniem. Są

też jednak jasne momenty, jak inspirowany

Dio "Long Way To Go", cover

Neila Younga "Hey Hey My My" w zaskakującym,

znanym już z ostatniej płyty

studyjnej opracowaniu czy dwie wiązanki

starszych utworów. Impreza rozkręca

się jak zwykle na końcu. Najpierw

Ronnie Atkins (Pretty Maids) porywająco

śpiewa "Black Night" Deep Purple.

Za mikrofonem zmienia go dawno

przeze mnie nie słyszany John Lawton,

który najpierw wykonuje "Sympathy"

swego niegdyś macierzystego Uriah

Heep, po czym następuje totalna zmiana

klimatu i leci... "Tush" ZZ Top. Z

każdym kolejnym utworem robi się

coraz gęściej, bo "Mistreated" Purpli

śpiewają zgodnie Doogie White (Rainbow,

Tank) i Johnny Gioeli, a klawiszowe

tła zapewnia też nie byle kto, bo

sam Tony Carey (Rainbow). Ten zespół

miał ogromy wpływ na Pella, dlatego

jako następne słyszymy "Since You

Been Gone" (śpiewający ten numer na

"Down To Earth" Graham Bonnet, Doogie

White, Michael Voss z Mad Max) i

"Long Live Rock 'N' Roll" (ponownie

Bonnet i White, za klawiszami Carey).

Finał przewidywalny, ale dość urokliwy,

mimo oczywistego przy tak licznej obsadzie

pewnego chaosu: "Smoke On The

Water" z udziałem wszystkich gości.

Jak więc widać nie brakuje na "Magic

Moments - 25th Anniversary Special

Show" naprawdę magicznych momentów,

ale pewne dłużyzny utwierdzają

mnie w przekonaniu, że lepiej jednak

nabyć wersję video, gdzie obraz nieco

rekompensuje dźwiękową monotonię.

(4.5)

Wojciech Chamryk

Axemaster - Overture To Madness

2015 Pure Steel

Axemaster to przedstawiciele drugiej

fali amerykańskiego heavy metalu. Grupa

powstała w roku 1985, by już dwa

lata później świętować wydanie debiutanckiego

LP "Blessing In The Skies".

Nie da się jednak ukryć, że wówczas tradycyjny/power

metal tracił w Stanach

Zjednoczonych na znaczeniu, wypierany

z jednej strony przez szturmujące listy

przebojów grupy hair/glam metalowe,

z drugiej zaś grupy thrashowe, których

płyty też sprzedawały się nad podziw

dobrze. Ekipa Joe'go Simsa nie

dawała za wygraną, doczekała się nawet

drugiego albumu "Death Before Dishonor",

ale rynkowe szanse powodzenia

tej płyty w roku 1990 były, jak można

się domyślać, mniej niż znikome. Późniejsze

losy zespołu też nie były usłane

różami, bowiem grupa zanotowała sporą

przerwę w działalności po tym jak

zmieniła nazwę na The Awakening.

Odrodziła się jako Inner Terror, by

pięć lat temu wrócić do dawnego szyldu.

Axemaster powrócił też do dawnej

formy, proponując na swym trzecim

longplayu 57 minut siarczystego metalu.

Utrzymanego zwykle w średnich

tempach, surowego i mrocznego, ale nie

brakuje też na "Overture To Madness"

ostrych przyspieszeń. Tu największe

wrażenie robią "Thirty Pieces of Silver" i

"Ashes", z kolei "Chylde" łączy dobrze

pojmowaną przebojowość z szybkością i

blladowymi partiami. Nie brakuje ich

również orientalizującym "Peeling Skin"

oraz "Dream Of Nightmare", z kolei finałowy

"Epic" to zdecydowanie większa

forma i dowód na to, że Axemaster nie

płynie tylko na fali nostalgicznych powrotów.

(5)

Backhill - Shadow Man

2015 Stormspell

Wojciech Chamryk

Kimmo Perämäki to muzyk, który powinien

być nam znany z takich zespołów,

jak choćby Celesty czy Masquerage.

W tym roku powraca z solowym

projektem Backhill. Jest to coś innego

niż to co prezentował do tej pory. Ten

projekt pokazuje, że zna się on też na

progresywnym rocku, AOR, czy melodyjnego

metalu, bo to właśnie znajdziemy

na albumie "Shadow Man". Najlepsze

w tym wszystkim jest to, że Kimmo

postanowił nawiązać do klasycznych

zespołów - Whitesnake czy

Deep Purple. Dzięki temu płyta brzmi

oldscholowo i klimatycznie. Jest w tym

nutka magii i nostalgii, ale to jest właśnie

piękne w tym krążku. Może nieco

przesadzono z wolnymi i smętnymi

utworami, które mają nas wzruszyć?

Okładka nawiązująca do płyty z lat 70-

tych, to nie jedyny trik jaki tutaj zastosowano.

Wystarczy wsłuchać się w

przybrudzone brzmienie czy wokal

Kimmo, który jest pod wpływem Iana

Gillana. "For the White Flag" to znakomity

przykład tego hard rockowego

grania w stylu lat 70-tych. Sporo na tej

płycie wolnych kawałków i to potwierdza

"Little Lighthouse" czy brzmiący komercyjnie

"Living A Lie". Lepiej zespół

wypada w szybszym "Morning Sun" czy

przesiąkniętym power metalem "She

Said", który pokazują niebanalne umiejętności

Kimmo. Jest on nie tylko charyzmatycznym

wokalistą, ale też gitarzystą,

który wychował się na twórczości

Blackmore'a. Właśnie takie energiczne

kawałki są mocnym atutem tego

wydawnictwa i pokazują jak utalentowany

jest Kimmo. Potrafi odtworzyć

hard rock z lat 70/80-tych. Również dobre

wrażenie robi stonowany "Rich Inside"

, który ma coś z twórczości Alice

Coopera. Z kolei "Shadow Man" to taka

kwintesencja hard rocka i w ogóle

stylu Backhill. Całość zamyka "Time

Won't Wait Your Crying", który jest

bardziej energiczny, bardziej radosny i z

pewnością bardziej finezyjny. Podsumowując,

jest to nie lada gratka dla fanów

hard rocka, Deep Purple i ogólnie muzyki

lat 70-tych. Może nie jest to nic

odkrywczego, ale jest to solidny album,

który ma w sobie to coś. (4,5)

BAT - Primitive Age

2015 Hells Headbangers

Łukasz Frasek

Dwa lata temu to debiutanckie demo

speed metalowców z BAT ukazało się

na kasecie, a teraz Hells Headbangers

98

RECENZJE


Records wznawia ten materiał na

12"EP. I nie da się ukryć, że są to dźwięki

wręcz stworzone do takiego nośnika,

Amerykanie lubują się bowiem w archetypowym

graniu z wczesnych lat 80-

tych. Na początek uderzają więc "BAT",

szybkim numerem żywcem wyjętym z

przełomu lat 70-tych i 80-tych, z niskim

surowym śpiewem, by błyskwicznie poprawić

to wrażenie półtoraminutowym

"Total Wreckage" łączącym klimaty starego

Venom z... "Paranoid" Black Sabbath.

Do twórczości Cronosa i spółki

nawiązują też w "Code Rude", dorzucając

do niego sporo z thrashu z czasów

gdy ten gatunek dopiero się tworzył, zaś

w trwającym niewiele ponad dwie minuty

"Rule Of The Beast" mamy coś na

kształt NWOBHM w najbardziej surowej

formie. Płytkę zamyka utwór tytułowy,

rzecz na styku stylów Venom i

Hellhammer, z kanonadami bębnów i

równie surowa brzmieniowo jak cztery

wcześniejsze utwory. Dlatego też "Primitive

Age" trafi raczej do fanów podziemnego

i suroweg metalu. (4)

Wojciech Chamryk

Bio-Cancer - Tormenting the Innocent

2015 Candlelight

Ateńscy thrashersi powrócili po trzech

latach i dalej kopią dupy tak jak robili to

wcześniej. Debiut Bio-Cancer, czyli wydany

w 2012 roku "Ear Piercing

Thrash" był kawałem naprawdę porządnego

łomotu i pomimo upływu kilku

lat styl grupy pozostał taki sam. Brutalny,

niezwykle agresywny i momentami

obłąkańczo szybki thrash w ich wykonaniu

przywodzi na myśl takie nazwy

jak Morbid Saint czy wczesny Kreator,

natomiast chórki i niektóre bujające

riffy to typowy Exodus. Bębniarz

napierdala w sposób niemiłosierny, nie

unikając nawet blastów. Basista dzielnie

dotrzymuje mu tempa, a gitarzyści wymiatają

z taką prędkością, że mam wrażenie,

że w czasie gigów paluchy muszą

im krwawić lub płonąć. Do tego radykalny

wokal, którego jadowitego szczekania

mógłby mu pozazdrościć niejeden

blackowiec (Czasem brzmi nawet jak

ten mały dewiant z Cradle of Filth).

Płyta jest bardzo wyrównana stylistycznie,

choć pojawiają się też małe urozmaicenia

w postaci Melodyjnych riffów

a'la wczesne In Flames we "F(r)iends or

Fiends?" czy niemalże doomowy riff na

początku "Think!". Poza tymi fragmentami

zostaje przypuszczony zmasowany

atak na nasze narządy słuchu i wcale nie

jest nam z tego powodu źle. Album trwa

38 minut co jest odpowiednią dawką

dla takiego grania i dzięki temu bez

chwili znużenia możemy wytrwać do

ostatniego dźwięku po czym włączyć

przycisk repeat. Tym bardziej, że w

porównaniu z debiutem zespół trochę

okrzepł i zaczął pisać jeszcze lepsze

numery okraszone mocniejszym

brzmieniem. "Tormenting the

Innocent" to bardzo dobry album,

który mogę szczerze polecić wszystkim

thrasherom, a szczególnie tym

gustującym w agresywniejszej od-mianie

gatunku. Krążek ten, podobnie jak

reedycja debiutu, wyszedł nakładem

Candlelight Records, więc myślę, że

nie powinno być problemów z ich nabyciem

do czego szczerze was namawiam.

(4,8)

Maciej Osipiak

Black Star Riders - The Killer Instinct

2015 Nuclear Blast

Black Star Riders na swym drugim albumie

kontynuują tradycje Thin Lizzy.

Na szczęście zrezygnowali z tej nazwy

przed nagraniem debiutu, bo jakie to

może być Thin Lizzy bez Phila Lynotta,

chociaż na gitarze gra Scott Gorham,

niegdyś filar irlandzkiej formacji?

Nadal pachnie mi to jednak pewnym

szwindlem, bo już od tytułowego openera

mamy jasną sytuację: muzycy wciąż

kopiują patenty dopracowane przez

Thin Lizzy do perfekcji w latach 70-

tych. Brzmi to stylowo, momentami

wręcz perfekcyjnie, nie brakuje nawiązań

do siarczystego rock 'n' rolla podszytego...

grunge ("You Little Liar"),

ostrego, ale melodyjnego hard rocka

("Charlie I Gotta Go", tytułowy), czy

zwiewnych, klimatycznych ballad

("Blindsided", "Finest Hour"). Są też

oczywiste wycieczki w irlandzkie klimaty

w "Soldierstown", gitarowe, jakże

charakterystyczne i miłe dla uszy fanów

Thin Lizzy gitarowe unisona, a Ricky

Warwick brzmi prawie jak Phil Lynott,

doskonale podrabiając nie tylko jego

wokalną manierę, ale też barwę głosu.

Owo prawie czyni jednak różnicę, bo

nawet najlepsza imitacja jest wciąż

tylko imitacją i śmiem wątpić, by ta

grupa, złożona z doświadczonych,

niegdyś na-wet bardzo znanych

muzyków, miałaby szansę przebić się z

własnym repertuarem, bez eksploatowania

dziedzictwa Thin Lizzy i bazowania

na sentymencie starych fanów zespołu.

Coraz więcej niestety takich sytuacji, że

muzycy chcąc zarobić odwołują się do

dawnych dokonań, nawet gdy nie do

końca byli ich twórcami i podobną sytuację

mamy również tutaj. (3)

Wojciech Chamryk

Blackwelder - Survival Of The Fittest

2015 Golden Core

Doczekaliśmy się czasów, w których

wielu muzyków szuka odskoczni od

swoich macierzystych kapel, wielu z

nich tworzy jakieś projekty poboczne

czy też jednoczy się z innymi wielkimi

muzykami w tak zwane super grupy. W

tym roku sporo powstało takich super

grup i jedną z nich jest Blackwelder.

Miło w końcu zobaczyć, że Ralf Sheepers

znany przede wszystkim z Primal

Fear postanowił poświęcić czas innemu

zespołowi. To jest główny czynnik, który

sprawił, że z niecierpliwością czekałem

na pierwsze uderzenie zespołu.

Właściwie wokół samego albumu było

dość cicho. Pojawiła się w sieci mała

próbka i kilka detali, ale dalej nic nie

było wiadomo. Czas opuścić kurtynę i

przedstawić wam debiutancki album tej

super grupy, który nosi tytuł "Survival

Of The Fittest". Blackwelder od samego

początku był postrzegany jako ciąg

dalszy Seven Seraphim. W końcu to

Andrew Szucs jstworzył ten zespół.

Jest Pan Priester znany z Angra, Englen

znany choćby z Yngwie Malmsteena,

no i Ralf Sheepers w roli wokalisty.

Mamy więc poniekąd mieszankę

tych zespołów i w efekcie wybrzmiewa z

płyty progresywny power metal z domieszką

neoklasycznego power metalu.

Wszystko opiera się na mocnej sekcji

rytmicznej oraz pomysłowych i bardziej

złożonych partiach Andrew. To on jest

właściwie główną atrakcją, a jego partie

są po prostu świetne. Emocje wybrzmiewają

w każdej solówce i riffie. Tak powinno

się grać progresywny power metal.

Bez wątpienia jedna to z ciekawszych

płyt pod względem popisów

gitarowych. Również Ralf wydaje się

więcej dawać z siebie niż na ostatnim

albumie Primal Fear. Można odnieść

wrażenie, że Blackwelder ma do zaoferowania

znacznie więcej fanom Primal

Fear niż im się wydaję. Otwieracz "The

Night Of New Moon" to taki utwór typowy

dla formacji Ralfa. Jest agresja,

przebojowość i coś z Judas Priest. Podobne

klimaty wybrzmiewają w "Spaceman",

lecz tutaj Andrew nadaje kompozycji

owego progresywnego charakteru.

Ciekawe są klawiszowe ozdobniki i

pierwsze emocjonujące solo w wykonaniu

Andrewa. Jego talent i skłonności

do neoklasycznego grania potwierdza

instrumentalny "Adeturi". Stonowany,

podniosły, choć troszkę marszowy

"Freeway of Life" też pokazuje, jak zespół

potrafi urozmaicić swój materiał.

To nie koniec niespodzianek. "Inner

Voice" wyróżnia się pomysłowym riffem

i klimatem w stylu Angry. Na płycie jest

pełno szybkich killerów, które są jakby

mieszanką Primal Fear, starej Angry

czy Yngwiego Malmsteena. Dobrze to

prezentuje "With Flying Colors", melodyjny

"Remeber the Time" czy klimatyczny

"Play Some More". Bardzo podoba

mi się energiczny i mocny "Oriental

Spell" z wyraźnym neoklasycznym charakterem.

Na koniec znów mamy coś

dla fanów Primal Fear. Taki nieco bardziej

heavy metalowy "Judgment Day".

Nie ma słabych utworów czy nudnych

momentów, które najchętniej by się

wycięło. Fani Primal Fear czy Angry

będą w siódmym niebie, z tym, że

Blackwelder nie jest jakimś tam klonem.

Choć ten projekt ma cechy macierzystych

kapel muzyków, udało mu się

stworzyć własny charakter, coś co brzmi

dość świeżo i jest dalekie od plagiatu.

Blackwelder obok Serious Black czy

Shadowquest najbardziej mnie zachwycił

jeśli mowa o super grupach. Dawno

nie słyszałem tak udanej mieszanki

progresywnego power metalu z neoklasycznym

graniem. Pozycja obowiązkowa

dla fanów power metalu. Prawdziwa

moc! (5,5)

Łukasz Frasek

Bleeding - Behind Transparent Walls

2015 Pure Prog

Pure Prog Records to sublabel zasłużonej

dla popularyzacji klasycznych odmian

metalu Pure Steel Records. Jak

wskazuje nazwa koncentruje się on na

wydawaniu płyt utrzymanych w stylistyce

progresywnego metalu i taki też

jest debiut Bleeding. Grupa z Hamburga

przywołuje jako swe źródła inspiracji

takie zespoły jak: Psychotic Waltz, Secrecy,

Sieges Even czy Depressive Age

i nie da się ukryć, że coś jest na rzeczy.

Dodałbym do tego ewidentne wpływy

tradycyjnego heavy metalu oraz ostre,

kojarzące się często z thrashową stylistyką

riffy i mamy obraz całości "Behind

Transparent Walls". Co istotne

"progresywny" w wydaniu Bleeding nie

oznacza wcale przekombinowany i nudny

- panowie zadbali o to, by aranżacje

były urozmaicone, a całość miała odpowiednią

moc i nie nużyła, nawet w 10-

minutowym "Solitude Pt. 2". Zespołowi

często też bliżej do eksperymentalnego

podejścia Voivod z przełomu lat 80. i

90. (orientalizujący "Infinite Jest"), pojawia

się mroczny klimat ("Fading World"),

są też momenty z wykorzystaniem

mrocznych, elektronicznych partii

("Humanolumiscene"). A chociaż wokalista

Haye Graf jest też jednocześnie

klawiszowcem, to nie mamy na "Behind

Transparent Walls" nadmiaru syntetycznych

dźwięków - klawisze są używane

z umiarem, zapełniając raczej dalsze

plany tej zdecydowanie gitarowej i całkiem

udanej płyty. (4,5)

Bloodlost - Evil Origins

2015 Massacre

Wojciech Chamryk

Dostałem do przesłuchania album pewnej

nowofalowej kapeli zwanej Bloodlost,

pochodzącej ze Szwajcarii. Cóż,

muszę się przyznać, że nie dałem rady

wysłuchać całego "Evil Origins". Oczekiwałem

czegoś, co będzie w stanie pogodzić

modernistyczne brzmienie z oldschoolowym

przywaleniem w twarz. No

i niestety, trochę się na chłopakach zawiodłem...

W brzmieniu gitar i basu słychać

tylko plastik, który aż wycieka zza

artworka, mówiącego o nie wiadomo

czym. Solówki nie wyróżniają się niczym

wielkim, wszystkie zawarte w niej

dive-bomby próbują je uratować. Bez

skutku. Wokal jest najprostszy z najprostszych,

nawet moja babcia potrafiłaby

efektowniej się wydrzeć na swojego

kota. Wybaczcie, że tak krótko, ale tego

co stworzyli inaczej nie umiem opisać.

(2)

Marcin Nader

RECENZJE 99


Nie chcę chłopakom absolutnie cisnąć,

bo nagrali fajną płytkę. Na przyszłość

jednak wolałbym więcej dzikości i jazdy

bez trzymanki. Tak czy inaczej polecam,

bo potencjał jest i chłopaki wiedzą

jak się gra! (4)

Przemysław Murzyn

tytanów, to z klasą. Definitywnie jest to

jedna z fajniejszych pozycji speed metalowych

wydana na przestrzeni ostatnich

dziesięciu lat. Tylko czekać aż nowym

albumem zasoli Motorhead albo mniej

znany (aczkolwiek również legendarny)

Iron Angel (4.6)

Łukasz Brzozowski

Bloodrocuted - Disaster Strikes Back

2015 Punishment 18

Thrash w Belgii wciąż trzyma się mocno,

co potwierdza drugi album Bloodrocuted.

Młodzi muzycy zdecydowanie

hołdują nowej szkole thrashowego łojenia,

chociaż na szczęście zapatrzenie w

Suicidal Angels czy Fueled By Fire nie

przybiera tu jakichś karykaturalnych i

asłuchalnych form. Przeciwnie, nie brakuje

na "Disaster Strikes Back" udanych,

wręcz porywających utworów w

rodzaju ostro rozpędzającego się openera

"Revolution Of The Enslaved", niesionego

basową partią utworu tytułowego

czy wściekle zajadłego "The Sickened

Mind". Zespół śmiało nawiązuje

też do do death metalu w "Consumer Of

Death" i bonusowym, surowiej brzmiącym

"Rise Ov Evil", a w "Mors Indecepta"

Gaetan De Vos sprawdza się też

w szaleńczych blastach. Generalnie więc

"Disaster Strikes Back" to rzecz dla

zwolenników nowej fali thrashu z wpływami

bardziej brutalnych gatunków. (4)

Wojciech Chamryk

Booze Control - Heavy Metal

2015 Self-Released

To już druga, długo grająca płyta Niemców.

Po nazwie zespołu oczekiwałem

prawdziwego jebnięcia, a w zamian dostałem

tylko lekkiego klapsa. Niby

wszystko jest na swoim miejscu. Fajne

melodyjne gitarki, dość żwawe tempo,

przyzwoity wokal… No ale jednak czegoś

mi brakuje. Zespół z taką nazwą

powinien kopać i nie brać jeńców. Mam

wrażenie, że wszystko na płycie "Heavy

Metal" jest jakieś takie wygładzone, jakieś

takie zbyt grzeczne, zbyt porządne,

za mało… heavy metalowe?! Oczywiście

muzycznie jest to heavy metal, ale mimo

wszystko brakuje mi pierwiastka

dzikości i szaleństwa. Za mało w tym

łobuzerstwa i złej, groźnej miny. Nie

brakuje jednak naprawdę dobrych kompozycji!

Album zrobiony jest bardzo

porządnie i solidnie. Wszystkie kawałki

trzymają tak samo wysoki poziom. Żadna

jakoś szczególnie się nie wyróżnia,

więc daruje sobie tym razem analizę

"numer po numerze". Jest solidnie, ale

materiał nie wyróżnia się spośród konkurencji.

Jest to raczej płyta z kategorii

tych, które wsadza się do odtwarzacza,

stwierdza, że spoko granie i później

rzadko albo w ogóle się do nich nie

wraca. Z jednej strony cieszy fakt, że

mamy kolejny, bardzo przyzwoity album

zachowany w najlepszej tradycji

heavy metalu, a z drugiej czuje pewien

niedosyt, bo w gruncie rzeczy jest to

materiał dość przeciętny. Super, że jest

ale jakby go nie było nic by się nie stało.

Nie wiem w czym rzecz, ale mam wrażenie

że materiał jest dość "suchy" i bez

głębi. Pewnie to kwestia produkcji…

Brain Damage - Born To Lose... Live

To Win

2015 Self-Released

W 1988 wyszło drugie wydawnictwo

niemieckiego thrashowego zespołu

Vendetta, zatytułowane "Brain Damage".

Natomiast 27 lat później, niemiecki

zespół Brain Damage wydaje swój

debiutancki album "Born To Lose...

Live To Win". Zbieżność pomiędzy

dwoma zespołami nie jest przypadkowa

- wszak w obu zespołach udzielali się

m.in Daxx i Micky (gitarzyści i wokaliści

Vendetty). "Born To Lose... Live To

Win" nie różni się tematyką od wczesnych

dokonań Vendetty - oba jej albumy

traktują o społeczeństwie i polityce.

Także tytuł albumu miał swoją inspiracje

- prawdopodobnie dokonaniami Motorheada.

Czasami także da się usłyszeć

wpływy tegóż zespołu w muzyce

Brain Damage (chociażby "Bite" czy

"Shooter"). Wokalista brzmi prawie jak

Lemmy, czasami przypomina samego

siebie z pierwszych albumów Vendetty.

Tylko przypomina, gdyż już nie śpiewa

w ten sposób jakim raczył nasze uszy na

"Go and Live... Stay And Die". Riffy

też przypominają ich wcześniejszy

zespół. Aczkolwiek ich brzmienie stało

się znacznie bardziej basowe, czystsze.

Jednak wydaje mi się, że jest trochę za

niskie (np w "Shooter"). Perkusja czasami

znika pod niskimi tonami gitar, tak

samo jak bas. Album rozpoczyna się

monologiem wokalisty przy wtórujących

mu gitarach elektrycznych z kaczką,

następnie przeradzając się w rytmiczną

galopadę, która okrasza antyrządowy

kawałek, "Anarchy". To prosty

utwór, zawierający w sobie pochwałę

wolności i jest całkiem przyjemnym

wstępem do całości. Aczkolwiek nie jest

już to taki stricte brudny, ostry thrash

metal, a thrash z wpływami ekipy Lemmy'ego

i groove w brzmieniu. Czuć jednak,

że daleko temu albumowi do czasów

świetności Vendetty i jej obskurnego,

starego stylu. Ogółem powiem, że

te osiem kompozycji nie przedstawiają

się źle, aczkolwiek jest parę nudnych

momentów. Jeśli ktoś lubi Motorhead i

Vendette, to może dać temu albumowi

szanse. Przede wszystkim namawiam do

przesłuchania wcześniejszych dokonań

Daxx'a i Mick'iego. (3,4)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Broken Lingerie - Lying Words

2015 Self-Released

Kobiecy hiszpański kwartet oferuje nam

mieszankę rock'n'rolla z klasycznym

metalem spod znaku NWOBHM, hard

rockiem i punkiem. Efekt jest całkiem

zadowalający. Materiał EP zawiera pięć

żywiołowych, bezkompromisowych i

melodyjnych wałków. Słychać, że nie

jest to wysokobudżetowa produkcja, jednak

wszystko rekompensuje szczerość,

która przemawia przez kompozycje zawarte

na "Lying Words". Konkretny

otwieracz w postaci "Crucified Decay"

pokazuje, że będzie surowo, topornie i

do przodu. Potwierdza to świetny "Mile

69", który jest po prostu hitem. Refren

to klasa sama w sobie. Trzeba przyznać,

że chodzi po głowie. To duża zaleta!

Utwór tytułowy to z kolei ukłon w kierunku

melodyjnego, amerykańskiego

punka rocka. Nie do końca moja bajka,

ale trzeba przyznać, że młode hiszpanki

i w takim klimacie poruszają się bardzo

sprawnie. Kolejne kompozycje zachowane

są w około rock'n'rollowym klimacie.

Ogólnie rzecz biorąc jest dość

sympatycznie i skocznie. Jestem przekonany,

że na koncercie dziewczyn bawiłbym

się świetnie. Czuć radość z grania,

pasje i zaangażowanie. Fajne granie po

prostu. Nie za bardzo jest się nad czym

rozpisywać. Pięć fajnych, miłych, prostych

piosenek. Ot całkiem przyzwoity

wypełniacz czasu. (4)

Przemysław Murzyn

Bulldozing Bastard - Under The Ram

2015 High Roller

No, no, no! Czekałem na bardzo dobry

album speed metalowy w tym roku i…

Bum! Trzynastego marca roku bieżącego,

dwóch niemieckich fascynatów Motorhead

i innych bogów speed metalu

wydali swój drugi krążek, który rżnie

zawodowo. Muzyka tych Panów to klasyczny

speed metal w najlepszej formie

z przebijającymi się - momentami - elementami

black metalu lat 90-tych (książkowym

na to przykładem jest kawałek

"Mayhem Without Mercy"). Najfajniejszym

plusem rzeczonego albumu jest,

pewnego rodzaju, eklektyzm. Oczywiście

mówię tu o poszczególnych kawałkach.

Mamy wyśmienite solosy ("Queen

of The Night", "Aleys of The Undergroud",

Brassknuckle Deathstrike"),

świetne, zdarte, typowe dla speedu wokale.

Zespół zaserwował nam nawet,

niemalże hardrockowy, majestatyczny

i… rzewny (jak na nich oczywiście)

marsz zatytułowany poetycko "Once

The Dust Has Setted". Szczerze polecam.

Wybitny utwór. Bardzo ciekawy

jest także, podjeżdżający mi trochę naszym

Turbo (mam na myśli album "Piąty

Żywioł"), ciekawy "Aleys of The Undergroud",

który na pewno spodoba się

wszystkim poszukiwaczom nieco bardziej

wyszukanej galopady. Dla miłośników

czystego speedu polecam, bardzo

wymowny w tytule, "Full Speed Ahead"

oraz podbarwiony blackiem, również z,

aż nadto, oczywistym tytułem "Black

Metal Slut". Lemmy byłby co najmniej

dumny, gdyby usłyszał jak dobrze grzeją

powiernicy jego, "motorheadowej",

tradycji. Ogółem rzecz biorąc, chłopaki

świetnie wybronili się swoim drugim albumem

pokazując, że jeśli zrzynać od

Burning Point - Burning Point

2015 AFM

Wielkie osobowości nie znikają tak po

prostu ze sceny metalowej, nawet jeśli

nie udaje się kontynuować kariery z

pierwszą kapelą. Nitte Valo dała się poznać

w Battle Beast jako żywiołowa

wokalista o charyzmatycznej manierze.

Wielu okrzyknęło ją córką Ronniego

Jamesa Dio. Debiut z Battle Beast był

godny uwagi i szkoda, że na dłuższy

czas przepadła bez wieści. Jednak takie

talenty nie odpadają o tak bez walki i

Nitte powróciła. Postanowiła zasilić potęgę

fińskiego melodyjnego power metalu,

a mianowicie Burning Point. Z

nim nagrała najnowsze dzieło zatytułowane

po prostu "Burning Point". Znajdziemy

tutaj oczywiście nowe kawałki,

ale jest to przede wszystkim album, który

zawiera klasyki zespołu na nowo nagrane

z Nitte. Tak więc można w pełni

ocenić jak radzi sobie Nitte w roli wokalistki

Burning Point, posłuchać odświeżonych

hitów fińskiej formacji i zorientować

się jaki drzemie w nich jeszcze

potencjał. Ostatnie dzieła tej kapeli to

właściwie równia pochyła. Tak więc można

śmiało powiedzieć, że Nitte wlała

świeżej krwi do zespołu. Dzięki niej zespół

ożył i znów znalazł w sobie ikrę.

Basista i klawiszowiec to również nowe

nabytki zespołu. Co ciekawe, paradoksalnie

taka roszada sprawiła, że zespół

brzmi jak za dawnych lat. Warto mieć

na uwadze, że Burning Point to kapela,

która działa już od lat 90-tych. Szybko

znalazła swoje miejsce na rynku muzycznym

i wiele osób wciąż kocha ten zespół

za ich wkład w ten gatunek. Najlepszym

potwierdzeniem klasy tego zespołu

jest bez wątpienia nowe dzieło.

Album brzmi świeżo, mimo iż materiał

jest w sumie stary i znany nam. Jednak

odświeżone brzmienie, ponowne zarejestrowanie,

sprawiło że zyskał on na

świeżości i mocy. Dzięki czemu płyta to

nie tylko udany "best of", ale prezentacja

nowego wcielenia Burning Point. Z

takim składem, z takim zgraniem są

wstanie osiągnąć znacznie więcej. Nitte

brzmi tutaj jeszcze lepiej niż w Battle

Beast. Jest bardziej doświadczona i

słychać, że i technicznie już lepiej wypada.

Pete i Pekka też dają niezłego czadu

w sferze partii gitarowych. Nie brakuje

energii i elementów zaskoczenia.

Najbardziej cieszy harmonia, technika,

a zarazem lekkość . Płytę otwiera "In

the Shadows", który jest nowym kawałkiem.

Czysty power metal w europejskim

wykonaniu - jest szybkie tempo,

ostry riff i chwytliwy refren. Z starych

dobrych kawałków pojawia się przebojowy

"All the Madness", agresywniejszy

"Signs of Danger", hard rockowy "Heart

of Gold" czy rozpędzony "Into the Fire".

Zostawmy stare hity, które nie straciły

swojego blasku i skupmy się na zupełnie

nowych utworach. "Find Your Soul" to

100

RECENZJE


prawdziwa petarda i brakowało takich

hitów na ostatnich albumach Burning

Point. Nieco słabszy jest "My Darkest

Times" czy "Queen of Fire", w którym

więcej komercyjnego klimatu niż power

metalu. Jednak są to dość solidne kompozycje,

które nieco urozmaicają owy

materiał. Tak jak w Battle Beast tak i

w Burning Point główną atrakcją jest

bez wątpienia Nitte, która swoim wokalem

po prostu oczarowuje. To właśnie

ona ratuje te momenty, gdzie nieco

opada tempo i ciśnienie. Mimo to fińska

formacja od żyła dzięki tym zmianom

personalnym. Efektem tego jest naprawdę

udane dzieło, szkoda że więcej

tutaj starych hitów, ale zobaczymy jak

będzie wyglądał kolejny album. Jeśli będzie

w podobnych klimatach, to można

już mówić o drugiej młodości Burning

Point. (4,8)

Cain's Offering - Stormcrow

2015 Frontiers

Łukasz Frasek

Nie sądziłem, że doczekam się jeszcze

kiedyś nowego albumu projektu muzycznego

Cain's Offering. Debiut "Gather

The Faithful" nie odniósł większego

sukcesu. Niby była to płyta skierowana

do fanów Sonata Arctica i

Stratovarius, jednak czegoś brakowało...

powiewu świeżości, ciekawych

kompozycji, ognia i energii? Było to

zbyt słodkie i zarazem bez wyrazu. Od

tamtej płyty minęło sześć lat i o dziwo

Timo Kotipelto oraz Jani Liimatainen

powracają nowym albumem w postaci

"Stormcrow". Skład nieco uległ zmianie

bo zespół zasilił basista Jonas Kuhlberg

oraz Jens Johannson i słychać, że

wnieśli troszkę świeżości do Cain's

Offering. Przede wszystkim muzyka zyskała

na jakości, stała się bardziej przystępna,

dojrzalsza i w pełni oddająca najlepsze

cechy Sonata Arctica i Stratovarius.

Styl nie został zmieniony i dalej

dostajemy słodki, melodyjny power metal,

mimo to jest ostrzej i bardziej przebojowo.

Brzmienie zostało przerysowane

z debiutu i wydaje się zbyt sterylne.

Jeśli ktoś pamięta ostatnie albumy Stratovarius,

ten raczej przywyknie do takiej

produkcji. Skupmy się na tym jak

przyłożyli się muzycy do stworzenia

nowego albumu. Timo wokalnie nie zaskakuje

i co więcej, mam wrażenie, że

nie dał z siebie stu procent i to przekłada

się na zadziorność materiału. Na

szczęście sporo ratuje ex-gitarzysta Sonata

Arctica tj. Jani, który gra znaczniej

ciekawiej niż na debiucie. Można

uświadczyć znacznie więcej energii,

ciekawszych popisów gitarowych i znacznie

mocniejszych riffów. To jest bez

wątpienia zmiana na plus. Wizualnie i

techniczne album się broni dzielnie, a

jak jest z materiałem? Mamy prawie godzinę

muzyki i to troszkę za dużo jak na

tego typu album.Na start dostajemy

sześciominutowy tytułowy kawałek i to

jest dobre otwarcie. Jest power metal,

jest szybkość i chwytliwy refren. Nieco

progresywny "The Best Of Times" jest

troszkę przekombinowany, ale też słychać,

że power metal tutaj odgrywa kluczową

rolę. Niestety gdzieś została owa

komercja z poprzedniego albumu, która

daje osobie znać w spokojniejszym "A

Night To Forget", który troszkę odstaje

od pozostałych kompozycji. Fanów dawnej

Sonata Arctica czy Stratovarius

ucieszy przebojowy "I Will Build You A

Rome", który oddaje to co najlepsze w

tych dwóch zespołach. Jest ostry riff,

szybsze tempo i chwytliwa melodia, która

jest mocno zakorzeniona w europejskim

power metalu z lat 90-tych. Takie

utwory pokazują, że jednak ten projekt

ma jakiś sens. Równie pozytywne emocje

wzbudza rozpędzony "Constellation

of Tears", który pokazuje na co stać

klawiszowca Jensa. Kto lubi symfoniczny

metal i Nightwish ten od razu zostanie

zauroczy podniosłym "Antemortem".

Do grona ciekawych utworów zaliczyć

należy "romantyczny" "My Heart

Beats For No One" czy melodyjny "Rising

Sun", a całość zamyka "On The

Shore" , który też pokazuje przebojowe

oblicze zespołu. Są słabsze momenty na

"Stormcrow", są "komercyjne" wstawki,

ale i tak mimo pewnych niedociągnięć

jest to ciekawszy krążek niż debiut.

Przede wszystkim więcej tutaj power

metalu, więcej przebojów, które zapadają

w pamięci i wszystko jest bardziej

przemyślane. Minęło sześć lat, ale ten

czas został dobrze wykorzystany i efektem

tego jest naprawdę udany album w

klimatach Sonata Arctica i Stratovarius.

Polecam. (4,5)

Carl Canedy - Headbanger

2015 Self-Released

Łukasz Frasek

Młodsi zwolennicy wszelakich odmian

metalu pewnie nie kojarzą kto zacz ów

Carl Canedy, ale starsi wyjadacze wiedzą

doskonale, że chodzi o perkusistę

The Rods, znanego ze współpracy z

wieloma gwiazdami metalu lat 80-tych i

90-tych, odpowiedzialnego też za produkcję

wielu klasycznych płyt, m. in.

Anthrax, Exciter, Helstar, Overkill

czy Possessed. The Rods wrócili pięć

lat temu do gry, a Canedy nagrał w

końcu debiutancki album - niezły wynik,

jak na kogoś, kto jest obecny w

branży muzycznej od połowy lat 70-

tych minionego wieku. "Headbanger" to

czytelne nawiązanie do muzyki z tamtej

dekady oraz lat 80-tych, tak więc mamy

tu archetypowy, totalnie oldschoolowy

surowy heavy metal, coś dla fanów The

Rods, Dio, Black Sababth i tego typu

zespołów. W dodatku lider zaprosił do

współpracy liczne grono gwiazd. I tak za

partie wokalne odpowiadają: Mark

Tornillo (TT Quick, Accept), Joe Comeau

(Liege Lord, Overkill), David

Porter (progresywny 805) i Erin Canedy.

Solówki wycinają Chris Caffery

(Savatage czy Trans Siberian Orchestra)

i może mniej znany w tym gronie, ale

równie wyśmienity John Hahn (Harpo,

działalność solowa). Także wśród licznych

basistów mamy wymiataczy najwyższych

lotów, pojawia się tu bowiem

np. Garry Bordonaro, czyli kumpel

Canedy'ego z The Rods. Drummer na

szczęście nie przesadza z nadmiernym

epatowaniem swymi umiejętnościami i

trudną do ogarnięcia liczbą przejść, wygląda

na to, że naprawdę zależało mu na

stworzeniu spójnego, konkretnego albumu.

Mógł co prawda darować sobie

kończące wiele utworów perkusyjne

wstawki, jakby outra, tym bardziej, że

"Headbanger" zamyka koncertowy popis

"Rabid Thunder" - bootlegowej jakości,

ale ciekawy. Wśród utworów bonusowych

wersje demo, chyba najciekawszego

na płycie, "Cult Of The Poisoned

Mind" i "No One Walks Away" oraz

utwór zaskakujący, bo "The Code" z

udziałem Ronniego Jamesa Dio, znany

już przecież z powrotnego albumu

"The Rods" sprzed czterech lat. Zaskakuje

też nieco ponowne nagranie dwóch

innych numerów z "Vengeance", "Ride

Free Or Die" i "Madman" - wygląda na

to, że bez tych dodatków i pożyczek

Canedy miałby jednak zbyt mało materiału

na album. (4,5)

Wojciech Chamryk

Carnal Agony - Preludes & Nocturnes

2014 Sliptrick

Wiecie jak brzmi US power/thrash?

Nie? To polecam przesłuchać Metal

Church bądź Matthias Steele. A

wiecie jak brzmi EU power/thrash? Nie?

To recenzowana płytka wam pokaże z

czym to się je. Szwedzi z Carnal Agony

tworzą nowy zespół, który poza "Preludes

& Nocturnes" wydał parę demówek

- tyle i aż tyle - by przekonać jednego

z perkusistów Mekong Delta,

Helloween i Holy Moses, Uli Kusch'a,

by wziął udział w nagraniach do debiutu.

Album zaczyna się połamanym riffem,

który zostaje uzupełniony chórkiem,

tak zaczyna się "War Prayer". Jest

to wałek charakteryzujący się thrash'

owym, niskim zacięciem i pełnią groove.

Następnie bardziej obracające się w melodyjnej,

jasnej stylistyce, "The Frozen

Throne", "Rebel's Lament" i "Rebellion",

potem bardziej thrashowe "Carnal Agony"

połączone z groove i tak dalej... zawsze

trochę grają thrashu. Ogółem mogę

powiedzieć, że ten album łączy te lepsze

cechy power metalu ze starego

świata: niski, basowy głos wokalisty

oraz niskie, mięsiste gitary otoczone są

sączącym się basem i perkusją, która

dudni po uszach niczym akwizytorzy w

sobotni poranek. No i te czterdzieści

parę minut kończy "Together We're

Lost". I o czym to było? Było trochę o

tych Bogach całych, trochę o destrukcji,

trochę o kobietach, trochę odniesień do

"Piątku 13-tego", trochę odniesień to

twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta,

no i się skończyło. Album ma

dość niski jak na typowy power brzmienie,

brakuje tutaj (na szczęście dla jednych

i nieszczęście tych drugich) wysokich

falsetów głównego wokalisty, jednak

pojawiają się riffy typowe dla power

metalu. Moim ulubionym utworem jest

"War Prayer". Jak dla mnie całkiem

przyjemny, przaśny, choć nie do końca

taki ciężki album. Jeśli ktoś gustuje w

takim graniu, to czemu nie? Takie mocne

(5).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Ceaseless Torment - The End They

Bring

2014 BWK

Finlandia i thrash metal? Nie jest to

nader oczywiste, ale rzućmy okiem na

tamtejszą scenę… Są tam zespoły cieszące

się statusem kultowych jak

A.R.G. czy też Faff-Bey albo młode i

obiecujące kapelki pokroju Lost Society,

Axegressor lub właśnie Ceaseless

Torment. Krótko i na temat - muzyka

tych czterech młokosów porywa, miecie

i rozrywa na strzępy. Jest tu wszystko

czego może zapragnąć maniak głodny

bezlitosnego, chłoszczącego thrashu.

Dziki, ani na chwilę niezwalniający

killer? Proszę bardzo! Otwierający krążek,

utwór tytułowy idealnie spełnia

owe wymagania. Jestem podjarany niczym

chrześcijanie podczas inkwizycji.

Wypluć z siebie kawał energetycznego,

nienudzącego thrashu to dzisiaj nie lada

wyzwanie. Im dalej w las tym ciekawiej,

albowiem dostajemy świetnego hiciora

utrzymanego w średnim tempie z licznymi

nawiązaniami zarówno do groove

jak i death metalu ("Apocalyptic

Battle"), prującego, niczym stado rozwścieczonych

wilków, lecz pogmatwanego

w końcowych minutach, "death'owca"

("High Mortality"), niesamowicie szybkie

i treściwe, aczkolwiek świetnie zwalniające

oraz biczujące natłokiem bardzo

dobrych riffów, strzały w postaci "Genocide

(Spreading Your Disease)" i "Craving

for Revenge", a nawet podjeżdzającego

crossoverem z połowy lat 80-tych

dzikusa zatytułowanego "Worthless World"

Jedynym, małym minusikiem tej

płyty jest nieco monotonny i nudnawy

"Path" zagrany na jedno kopyto. Ogółem

- wyśmienisty album, absolutna gratka

dla starszych jak i młodszych "stażem"

thrashersów. Myślę, że najbardziej

zadowoleni podczas słuchania tego

nagrania powinni być fani Sepultury

(starej), Slayera, Dark Angel, Epidemic

czy Sadus. Nowofalowcy zadebiutowali

wydając krążek bliski ideałowi.

Naprawdę niespodziewane zjawisko. Co

do oceny nie mam żadnych wątpliwości,

ujmując jedynie małą jej część za słaby

"Path". Tak o to kończę tę recenzję,

będąc jednocześnie niesamowicie ciekawym

jak potoczą się dalsze losy tych

młodziaków. (5,4)

Łukasz Brzozowski

Comaniac - Return To The Wasteland

2015 Self-released

Nadszedł czas na szwajcarskiego Comaniac.

Spodziewałem się plastiku, nędzy

i tandety. Ale cóż... myliłem się. Te

młodziaki naprawdę wiedzą, jak wpleść

ciekawe patenty w swoje kompozycje!

Nie jest to zwykłe piru-riru pata-pata.

Co większa, wykorzystują oni bardzo

modernistyczne brzmienie, ale o dziwo

mi bardzo podpadło, kojarzy mi się z

Havokiem, jednym z niewielu nowofalowców,

które szanuję. Perkusja jest idealnie

strojona, nie ma żadnych plam

dźwiękowych, idealnie wystukane rytmy.

Bas - żyleta. Odpowiednia ilość

RECENZJE

101


przesteru robi swoją robotę i nic więcej

nie potrzeba. Gitary idealnie ze sobą

współgrają, nie ma żadnego plastikowego

rzężenia, które mogłoby skrzywdzić

ucho przeciętnego słuchacza. Trochę

więcej wyczekiwałem od wokalu, który

jest bezsensownym, bezcelowym darciem

ryja, ale cóż - thrash taki jest. Nie

można mieć wszystkiego, prawda? Nie

ma się czym zrażać. Ostatecznie, "Return

To The Wasteland" jak na realia

dzisiejszej nowej fali jest bardzo przyzwoitym

albumem. Daję mu 5 z minusem...

Albo nie. Całą piątkę otrzymuje

ode mnie dziś. (5)

Marcin Nader

Condition Critical - Operational Hazard

2013 Burned By God

Condition Critical stworzyło album,

który czerpie pełnymi garściami z

dokonań nowej fali thrashu i miksuje to

ze stylem przypominającym Demolition

Hammer. Zespół zabiera nas na

30 minutową wycieczkę po pejzażu agonii

i destrukcji. Na spotkanie z ośmioma

utworami, które walcują ziemię pokrytą

trupami i narzędziami chirurgicznymi.

Brzmieniowo album przypomina kalkę

wcześniej wspomnianego Demolition

Hammer, wokalista stara się naśladować

manierę Steve'a Reynolds'a, gitary

wygrywają riffy brzmiące podobnie do

utworów z "Tortured Existence" i "Epidemic

of Violence". Gitary i wokal

wraz z perkusją są na pierwszym planie,

gitara basowa uzupełnia tło. Riffy oparte

na pojedynczych dźwiękach i power

chordach, solówki za to dość melodyjne.

Teksty głównie o śmierci, chirurgii i

destrukcji. "Operational Hazard" będzie

idealnym rozwiązaniem dla ludzi,

którzy poszukują jakiegoś modernistycznego

thrashu z wpływami deathu -

ode mnie (4).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Crystal Ball - Liferider

2015 Massacre

Szwajcarski Crystal Ball przeżywa

obecnie drugą młodość. Muzycznie

przypomina nieco Gotthard, Krokus,

czy Edguy. W 2013 roku muzycy powrócili

po sześcioletniej przerwie i był

to udany powrót. Dobra passa trwa, bo

najnowsze dzieło, "Liferider" tylko zespół

umacnia. Nowe nabytki,basista

Cris Stone i wokalista Steven Mageney

dali zespołowi energii i nieco świeżości.

Dalej jednak trzymają się ram

hard rocka i power metalu, w takim stylu

jest utrzymany nowy album. Podobnie

tak jak inne wydawnictwa tej doświadczonej

formacji, tak i ten wyróżnia

się przebojowością i pozytywną energią,

Z albumu kipi witalność i powiew

świeżości. Crystal Ball postawił na

proste, ale skuteczne pomysły, które łatwo

wpadają w ucho, dzięki czemu album

jest łatwy w odbiorze i można go

zapuścić w ramach relaksu, jak i jako

"umilacz" w podróży. Może okładka

bardziej nasuwa nam na myśl wydawnictwo

rockowe, nie ma się tym jednak

co kierować, bo nie brakuje na niej

heavy jak i power metalu. Mieszanka

jest wybuchowa i już daj nam popalić w

chwytliwym "Mayday". Dobrze dopasowano

tutaj melodie i wstawki klawiszy,

czyniąc ten kawałek rasowym hitem.

To jeden z ciekawszych tegorocznych

przebojów w kategorii ciężkiego

brzmienia. "Eye to Eye" to właśnie utwór

o podłożu power metalowym skierowanym

do fanów Gamma Ray czy...

Battle Beast bo w nim swoją rolę dobrze

odegrała Noora z tej fińskiej formacji.

Wyszedł z tego energiczny i dość

agresywny kawałek. Warto zaznaczyć,

że nad produkcją czuwał Stefan Kaufmann

i rzeczywiście wpływy U.D.O.

dają się we znaki w "Paradise". Zespół

nie boi się grać nowocześnie, z polotem

i z pomysłem, co pokazuje żywiołowy

"Balls of Steel". Słucha się tego naprawdę

przyjemnie i nie brakuje takich

właśnie rytmów, które brzmią z jednej

strony klasycznie, a z drugiej mają nutkę

nowoczesności. Gitarzyści, Flu i

Leach też przy każdej możliwej okazji

dają czadu i nie oszczędzają się - jest

sporo ciekawych solówek jak na album

utrzymany w takiej formule. Marszowy,

bardziej epicki "Hold Your Flag" to w

sumie coś dla fanów Accept czy właśnie

U.D.O. Wydaje się, że brakuje tutaj w

sumie głosu Udo Dirkschneidera. Sam

Stefan Kaufmann gościnnie wystąpił w

balladzie "Bleeding" i choć nie jest genialna,

zapada w pamięci. Heavy/power

metal pełną gębą mamy w żywszym w

"Liferider". Ten utwór oddaje najlepiej

to jak brzmi nowe dzieło Crystal Ball.

Z pewnością nie można pominąć tego

krążka, zwłaszcza jak się lubi U.D.O.,

Edguy, czy Battle Beast. Energia, prosta

chwytliwa melodia, ostry riff to

chwyty jakie stosuje zespół na tej płycie.

Efektem tego jest naprawdę bardzo dobry

album, który pokazuje że Crystall

Ball jest w formie. Polecam. (4,8)

Darkology - Fated to Burn

2015 Prime Eon Media

Łukasz Frasek

W tak zwanym "muzycznym przemyśle"

większość wychodzących płyt nie grzeszy

ani oryginalnością ani szlachetnością.

Chcemy tego czy nie, gros wydawnictw

to zwyczajne produkty powstające

nie tyle w efekcie twórczego procesu,

co rzemieślniczej manufaktury. Raz

na jakiś czas można jednak odnaleźć

prawdziwy "kwiat paproci" tego "przemysłu

muzycznego" - płytę interesującą,

doskonale brzmiącą, twórczą, szlachetną

i niebanalną. I nie, nie mam na myśli

wydumanych ambientowych dźwięków.

"Fated to Burn" to prawdziwie

mocna, ciężka heavymetalowa płyta,

której progresywne zakręcenie jedynie

pomaga, a nie wprowadza w przerysowane

rejony. Ciekawe jest to, że wydany

w 2009 w roku znakomity debiut grupy

w zasadzie przeszedł bez echa, a naprawdę

nie ustępuje jakością od omawianego

"Fated to Burn". Przede wszystkim

Darkology tworzy muzykę całościową,

holistyczną. Nie jest to przypadkowy

zbiór tekstów doklejony do spreparowanej

muzyki i zaśpiewany przez

przypadkowego wokalistę. To dzieło

kompletne. Fundament muzyki stanowi

amerykańskie granie oparte na dynamicznej

sekcji rytmicznej i całym bogactwie

riffów - jednocześnie surowe i

ostre w brzmieniu i jednocześnie obfite

w całą rozmaitość zmieniających się jak

w kalejdoskopie riffów. Na tym fundamencie

wznosi się cała gama wszelkich

smaczków Darkology - zakręconych solówek,

progresywnych zakrętasów, szaleńczego

głosu Kelly'ego Carpentera.

Przez jeden numer, dajmy na to "Shadows

of Oth" może przewinąć się ostry

jak brzytwa riff á la Judas Priest, niemal

jazzowa solówka, skandowany refren

i hipnotyczne zwolnienie. Przy tym

całym bogactwie dźwięków "Fated to

Burn", zwłaszcza w przypadku szybkich

numerów (a tych jest na krążku większość)

nie traci ani grama dynamiki i

mocy. O ile zazwyczaj tak zwane "progresywne"

granie klasyfikuje się często

jako melancholijnie, niekiedy nieczytelne

i przerysowane, tak Darkology

potrafi umiejętnie połączyć dwa światy.

Dwa światy, czyli muzykę, której słucha

się dla kwintesencji heavy metalu (zadowoleni

będą fani Judas Priest, Wolf i

Vicious Rumors) i równocześnie dla ciekawych

kompozycji, nastroju, teatralnych

wokali. "Fated to Burn" wciąga

jak odkurzacz. Można jej słuchać kilkanaście

razy z rzędu nie nudząc się, doszukując

się coraz to ciekawszych motywów

i zanurzając się w nastrojowy, trochę

mroczny świat wykreowany przez

Michaela Harrisa (gitarzystę i głównego

kompozytora Darkology) i Carpentera,

którego głos, linie wokalne

przeplecione ze scenicznymi wręcz wokalnymi

rekwizytami tworząc magiczne

przedstawienie. A wszystko to tylko na

jednej płycie. (5,5)

Darktribe - The Modern Age

2015 Scarlet

Strati

Darktribe to dość młody zespół, który

pochodzi z Francji. Powstał w 2009

roku i do tej pory zarejestrował wydaną

własnym sumptem EPkę "Natural Defender"

(2009) i opublikowany w Massacre

Records debiutancki album "Mysticeti

Victoria" (2012). Tegoroczny

krążek "The Modern Age" to moje pierwsze

zetknięcie sie z tym zespołem.

Francuzi są przedstawicielem nurt europejskiego

melodyjnego power metalu.

Ogólnie płyta prezentuje dobry poziom,

kompozycje są ciekawe, zagrane z pomysłem,

posiadają atrakcyjne melodie

oraz zajmujące tematy muzyczne. Odtworzone

jest to na poziomie i z luzem,

co świadczy bardzo dobrze o muzykach,

a szczególnie o ich warsztacie. Płyta

zaczyna się indrustialnym i zdygitalizowanym

intro, które przechodzi w nowocześnie

brzmiący riff i sekcję, a następnie

przeradza się w pierwszy kawałek

"Red House Of Sorrow". Trochę

przypomina mi to, co ostatnio robi

Vanishing Point. Ta współczesna produkcja

wybrzmiewa jeszcze (w takim

wymiarze) w dwóch fragmentach, jednak

pozostała część albumu, to już

bardziej konwencjonalny melodyjny power

metal, w stylu Sonata Arctica,

Stratovarius czy Freedom Call. Ogólnie

na produkcję, jak i na brzmienie,

duży wpływ miał z pewnością producent

Jacob Hansen. W dodatku muzyka

Darktribe oprawiona jest jednym z

ciekawszych wokali. Anthony Agnello

ma dość oryginalny tembr, melodyjny a

zarazem bardzo mocny wokal, także nie

ma problemu śpiewać w różnych rejestrach.

W niektórych momentach przypomina

mi Timo Kotipelto. Nie ma co

długo rozważać nad "The Modern Age"

bardzo solidny materiał ale niestety nie

wyłamuje się z ram przeciętności. Na te

czasy to ciut za mało. (3,5)

Dark Void - Release the Kraken

2015 Self-Released

\m/\m/

Tym razem przyszło mi się zmierzyć z

debiutancką EPką Cypryjczyków z

Dark Void. Całkiem ładna okładka wyglądała

zachęcająco, więc z pozytywnym

nastawieniem zabrałem się za

słuchanie tej płytki. No i niestety "Release

the Kraken" nie jest dziełem wysokich

lotów. Ogólnie jest to thrash, czyli

mamy klasyczne riffy, solówki, rytmiczne

bębny, ale kompozycyjnie jeszcze

nie jest najlepiej. Dramatu nie ma, ale w

takim zalewie thrashowych kapel reprezentujących

wyrównany i wysoki poziom

wypadałoby się czymś wyróżnić.

Nie pomaga też wymęczony, jednostajny

i pozbawiony mocy wokal. Jest to

debiut, więc na pewno nie będę ich skreślał,

tym bardziej, że są tu też niezłe

momenty jak choćby oklepany, ale zawsze

zajebisty walcowaty motyw w "Anger

Within". Niestety obok fajnych pomysłów

pojawiają się też nijakie, albo

wręcz chujowe. I taka też jest ta płytka.

Trochę spoko, trochę z dupy. Umiejętności

jako takie posiadają, więc jeśli popracują

jeszcze nad sferą kompozycyjną,

wyeliminują mielizny i zrobią coś z wokalem

to może w przyszłości nagrają jeszcze

coś wartościowego. Choć boję się,

żeby nie poszli w niezbyt lubianym

przeze nowoczesnym kierunku, bo takie

ciągoty też da się w ich graniu wychwycić.

(2,8)

Maciej Osipiak

David Shankle Group - Still a Warrior

2015 Pure Steel

Tego typu recenzje zaczyna się często

słowami "tego pana nie trzeba nikomu

przedstawiać". Tymczasem wbrew pozorom

wiele osób nie kojarzy, że David

Shankle to były gitarzysta Manowar,

który towarzyszył zespołowi na płycie

"Triumph of Steel". "Still a Warrior" o

wymownym tytule nie jest jednak w żadnym

wypadku kopią ani nawet nawiązaniem

do macierzystej formacji Davida

Shankla. Poza "Demonic Solo",

który kłania się charakterystycznym dla

Manowar jazgoczącym solówkomminiaturom,

muzyka płynąca z "Still a

Warrior" to zupełnie inna bajka. Jest raczej

tradycyjnym amerykańskim heavy

metalowym czy momentami nawet

102

RECENZJE


hard'n'heavy graniem, któremu bliżej do

Dio, Leatherwolf, początkowego Virgin

Steele czy Queensryche niż do samozwańczych

królów. Mimo licznych i

długich solówek Pan Shankle postawił

na luźne, tradycyjne brzmienie z lekkim

pogłosem, wyraźnie dzwięczącymi talerzami

i klangującym basem. Dzięki temu,

ale także dzięki niezwykle swobodnie

śpiewającemu Warrenowi Halvarsonowi,

"Still a Warrior" brzmi naturalnie

i daleko mu do wystudiowanej estetyki

Manowar. Swoją drogą, Davidowi

udało się wytrzasnąć perełkę jeśli

chodzi o wokalistę. Po niezbyt udanych

próbach trafił na gościa obdarzonego

bardzo dobrym głosem, mogącego w zasadzie

śpiewać nawet numery Geoffa

Tate'a czy Dio, i co ciekawe - kompletnie

wcześniej nieznanego. Dziwne tym

bardziej, że - przyglądając się zdjęciom -

facet ma już trzydziestkę dawno za sobą.

Cóż, David Shankle także dzięki

niemu wychodzi wraz z "Still a Warrior"

z twarzą. (3,8)

Strati

Death Keepers - On The Sacred Way

2013 Self-Released

Ta płytka została wydana dwa lata temu

przez młody hiszpański zespół Death

Keepers. Drugi człon jasno stawia sprawę,

co zainspirowało ich do założenia

kapeli. "On The Sacred Way" tylko potwierdza

przypuszczenia. EPka zaczyna

się bardzo mocnym akcentem, sztandarowym

"Death Keepers", który w wyśmienity

sposób nawiązuje do najlepszych

dokonań Helloween z początków

kariery, ale także do Iron Maiden. W

ten sposób Hiszpanie deklarują w jakim

kierunku chcą pchnąć swoją karierę. Sama

kompozycja też sugeruje jakie możliwości

może mieć band, bo "Death

Keepers", to bardzo udany kawałek, melodyjny

ale mocny, trafiający do słuchacza

lecz złożony i ciekawie zagrany.

Muzykę wspiera wokalista o dobrych

umiejętnościach, któremu jednak bliżej

do Kiske niż Derisa. Pozostałe kompozycje

są ciut gorsze ale na poziomie, mają

coś, co można nazwać, próbą zaznaczenia

własnej interpretacji swoich inspiracji.

Niemniej, tym razem bardziej

to kojarzy się z dokonaniami ery Helloween

z Andi Deris'em. "On The Sacred

Way" to jasna deklaracja,w sumie całkiem

niezła. Przypuszczam, że Hiszpanie

zbliżają się do swojego dużego debiutu,

liczę, że znajdzie się na nim więcej

kompozycji pokroju "Death Keepers", bo

gdy kapela weźmie za wzorzec pozostałe

utwory, wtedy najprawdopodobniej

będziemy mieli do czynienia jedynie z

poprawnym debiutem. Niestety na ostateczną

odpowiedź musimy czekać. Ciekawe

jak długo. (3,7)

\m/\m/

Deadly Mosh - United By Pain

2014 EBM

Ta serbska ekipa nie gustuje w półśrodkach

- nie dość, że grają siarczysty

speed/thrash, to jeszcze nie ustają w

pracowitym powiększaniu swej dyskografii

o kolejne EP-ki, splity i albumy.

"United By Pain" jest drugim z kolei

długograjem zespołu Miloša Stošića i

ukazał się w grudniu ubiegłego roku nakładem

meksykańskiej EBM Records.

Profil tej wytwórni jasno sugeruje zawartość

tego albumu i Deadly Mosh

zdecydowanie wyróżniają się w katalogu

zespołów Jose Louisa Romero. Przede

wszystkim tym, że stawiają na połączenie

naprawdę ciekawych melodii z mocnymi,

surowo brzmiącymi riffami oraz

dynamiczną sekcją rytmiczną. Owszem,

oryginalności temu patentowi brak już

od wielu lat, ale w wykonaniu Serbów

"Claws Of Fear" jawi się niczym zapomniana

perełka germańskiego speed metalu

z lat 80-tych, "Hatred" obok ostrej

thrashowej łupanki wciąga miarowym

refrenem z chóralnym skandowaniem i

iście wirtuzowskimi zagrywkami gitarowymi,

zaś "The Haunted" bliżej z kolei

do tradycyjnego heavy metalu w w europejskim

wydaniu. W podobnej stylistyce

utrzymany jest opener "Altar Of

Pain", "Self Destruction" i "A 1000 Tons

Of Metal" są bardziej przebojowe, finałowy

utwór tytułowy to numer mroczny,

utrzymany w lekko orientalnym

klimacie, a w "On The Fields Of Glory"

zespół umiejętnie wplata balladowe partie.

Tak więc może to jeszcze nie ekstraklasa,

ale jeśli Deadly Mosh nadal

będą rozwijać się w takim tempie, to

efekty powinny być jeszcze ciekawsze.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Dekapited - Nacidos del Odio

2015 Defense

Z kraju zwycięzców ostatniego Copa

America nadchodzi Dekapited, by pokazać,

że poza piłką nożną Chilijczycy

są równie dobrzy w thrash metalu. No

aż tak dobrzy to jednak nie są, ale

"Nacidos del Odio" to całkiem niezły

krążek. Jest to dopiero debiut zespołu

założonego w 2006 roku, mającego jednak

też na koncie trzy dema, EPkę i

split. Jak wypada Dekapited na swoim

pierwszym długograju? Otóż "Nacidos

del Odio" to 28 minut bardzo agresywnego

thrashu opartego na patentach

starego Kreator, Slayer czy Dark Angel.

Riffy tną niemiłosiernie, bębny napierdalają

bez chwili wytchnienia, a wokal

wyrzyguje z siebie kolejne wersy w

swoim ojczystym języku, który w takim

graniu brzmi naprawdę brutalnie. Słucha

się tego całkiem git i naprawdę da

się wyczuć autentyczne wkurwienie w

tych dźwiękach. Momentami pojawiają

się też trochę melodyjniejsze motywy,

jak choćby w najlepszym na krążku numerze

tytułowym, który jest doskonałym

wprowadzeniem do reszty materiału.

Brzmienie trochę niedomaga choć

mi akurat taka surowizna nie przeszkadza.

Dominują zdecydowanie szybkie

tempa, więc dynamika nie siada nawet

na sekundę. Ogólnie rzecz biorąc, debiut

Dekapited uznaję za udany choć jak

na razie to za mało, żeby zaczęło się

mówić o tej hordzie więcej. Jednak

wszystko przed nimi i jeśli tylko popracują

jeszcze nad brzmieniem i nadadzą

swoim kawałkom nieco bardziej indywidualnego

charakteru to może być dużo

lepiej. (3,6)

Maciej Osipiak

Deliverance - Relentless Grace

2013 Empire

Ta recenzja to bardziej przysłowiowa

musztarda po obiedzie, bowiem Finowie

od kilku miesięcy zwą się już Deep

River Acolytes. Jedynym długogrającym

efektem ich czteroletniej pracy pod

poprzednią nazwą pozostał wydany

jesienią 2013 roku CD "Relentless

Grace". Zasadniczo mamy na tej płycie

utwory utrzymane w stylistyce tradycyjnego

heavy metalu i to właśnie one wypadają

najciekawiej. Są wśród nich zróżnicowany,

mroczny opener "The Awakening"

z wpływami Iron Maiden, rozpędzony,

niezbyt mocny, ale surowo

brzmiący "The Devil's Acolytes", równie

ostry "Ride The Night" czy miarowy "Leper's

Hand That Feeds" z zarówno wysokimi

wokalami jak też i growlingiem.

Joey Turunen jeszcze kilkakrotnie

przypomina o swej death/black metalowej

przyszłości i niestety nie zawsze

pasuje to do każdej kompozycji ("Merciless

Faith"), nie wszystkie utwory są

też tak dopracowane jak wymienione

powyżej (monotonny, mimo krótkiego

czasu trwania "Diabolical Queen"). Jak

dla mnie niepotrzebne są też te odniesienia

do grunge w końcówce "Earthbound",

ale generalnie "Relentless Grace"

trzyma poziom. (4)

Wojciech Chamryk

Demon Eye - Tempora Infernalia

2015 Soulseller

Mówi się, że każda szanująca się

wytwórnia metalowa powinna mieć AD

2015 protometal w swojej ofercie. Jak

widać z kanonu nie chciała się wyłamać

i Soulseller Records. Ta firma wydająca

na co dzień grupy black i death

metalowe sięgnęła jednak po "towar"

znajomy. O ile Demon Eye gra hard

rocka czystej postaci lat siedemdziesiątych,

lirycznie jest bliska klasycznej,

blackmetalowej stylistyce. Cóż, mówi

się też, że te zespoły sięgające do lat siedemdziesiątych

brzmią tak, że trudno je

odróżnić od oryginałów. W tym przypadku

byłoby to trudniejsze, bo fuzję

takiego grania z takimi tekstami zapoczątkował

w zasadzie dopiero Black

Sabbath i zapewne trudno byłoby o

tego rodzaju kapelę 40 lat temu. Poza

tym drobnym merytorycznym niuansem,

Demon Eye to klasyczny zespół z

protometalowego nurtu - zarówno pod

kątem soundu instrumentów jak i miksu

brzmi bardzo naturalnie, a sama maniera

wokalisty i konstrukcje utworów

przywołują końcówkę lat siedemdziesiątych.

Plusem tej amerykańskiej formacji

jest smykałka do tworzenia nośnych

melodii i kreowania sentymentalnego,

tak poszukiwanego przez miłośników

tej estetyki, nastroju. Muzyka

jest bardzo kameralna i mimo mocnej

sekcji rytmicznej brzmi bardzo subtelnie.

Z pewnością miłośnicy takiej "pierwotnej"

stylistyki docenią "Tempora

Infernalis". Ja niestety, słuchając tej

płyty wciąż myślę, jakby to brzmiało

przy mocniejszej, bardziej "latoosiemdziesiątowej"

aranżacji. Z tymi pomysłami

na kompozycje i linie melodyczne,

była by to gratka także i dla fanów

tradycyjnego heavy metalu. (4)

Strati

Desert Near The End - Hunt For The

Sun

2014 Total Metal

Grecki band grający na pograniczu

thrash/speed i heavy metalu. Wszystko

w raczej nowoczesnych aranżacjach i z

ciężkim, przytłaczającym brzmieniem.

Nie jest to do końca moja bajka i w

świecie Desert Near The End nie czuje

się zbyt pewnie i komfortowo. Nie przekonuje

mnie ten rodzaj krzyczanego

wokalu, który bardziej kojarzy mi się z

szeroko rozumianymi odmianami core'a.

Muzycznie panowie lubią również

pobłądzić w różnych rejonach metalowych

czeluści. Najogólniej to panowie

grają jakiś metal, lecz nie jest on dla

mnie konkretnie sprecyzowany. Kawałki

są do siebie podobne, zlewają się i po

przesłuchaniu albumu ciężko jest

wyróżnić jakikolwiek utwór. Oparte na

tym samym schemacie kompozycje z

biegiem płyty zaczynają nużyć. Nie

przyciągają uwagi i mimo, że sporo się w

nich dzieje, nie ma efektu "wow"… Są

przewidywalne i monotonne. Trzeba jednak

oddać, że zagrane niezwykle precyzyjnie

i profesjonalnie. Produkcja również

stoi na bardzo wysokim poziomie

i niczym nie odbiega od wydawnictw z

najwyższej półki. Za to niewątpliwie

należy się Grekom wielki szacun. Ciężko

mi ich porównać do jakichś konkretnych

zespołów. Na upartego można

tu znaleźć wpływy bardzo wielu innych

kapel. Poprzez nowszą Panterę, Iced

Earth po Exodus i Overkill… Naprawdę

jest tu tego wiele. Jest to mocna

pozycja i na pewno znajdzie swoich

amatorów. Mnie bynajmniej nie powaliła.

Za mało w niej polotu, za wiele

rzemiosła. (3)

Przemysław Murzyn

RECENZJE 103


Desolate Pathway - Valley Of The

King

2014 Self-Released

Co może grać londyński kwartet założony

przez byłego gitarzystę zespołów

Pagan Altar i Sacrilege? Odpowiedź

nasuwa się od razu i Desolate Pathway

pod wodzą Vince'a Hempsteada pogrywają

archetypowy, zakorzeniony w

przełomie lat 70-tych i 80-tych heavy/

doom metal. "Valley Of The King" to

ich debiutancki, wydany nakładem zespołu

album: osiem utworów i raptem

38 minut muzyki. Jednak o tym, że nie

ilość lecz jakość przekonały już dawno

rozwleczone ponad miarę 65-75 minutowe

płyty kolosy, przez które trudno

było przebrnąć. U londyńczyków nie

ma o tym mowy, bo muzycy - z perkusistką

Mags w składzie - mają poczucie

umiaru i spore umiejętności. Co istotne

równie dobrze zespół wypada w rozpędzonych,

surowych i krótkich kompozycjach

jak "Seasons Of The Witch" i

"King Of Vultures", numerach bardziej

epickich, jak patetyczny "Last Of My

Kind (The Ring Keeper)" czy doomowych,

inspirowanych hard rockiem walcach

pokroju tytułowego openera, "Desolate

Pathway" i "Shadow Of The Tormentor".

Debiut z klasą i dowód na to,

że brytyjski tradycyjny metal jeszcze nie

szczezł w powodzi miałkiego popu i

finalistów telewizyjnych programów dla

przyszłych gwiazd jednego sezonu. (5)

Wojciech Chamryk

Devastation - Pussy Juice Blues

2015 Battle Cat Productions

Devastation. 2015. Legendy teksańskiego

thrash/death wracają na scenę? Z

nową płytą?! Błąd! Mamy bowiem do

czynienia z Belgami, dla których jest to

już drugi krążek. Belgia i thrash?

Oprócz genialnego Cyclone nie jest to

wcale takie oczywiste, więc z tym większą

ciekawością do owej płyty podszedłem.

I co? Jest dosyć przeciętnie.

Taki tam typowy thrash metal nowej

fali wyróżniający się ni to na plus, ni to

na minus. Chociaż... jeśli już to wielki

minus. Utwory są szybkie, bądź też bardzo

szybkie. Brzmią one bardzo podobne

i jedynym kawałkiem wyrastającym

ponad resztę jest "motorhead'owaty"

"Pirate Trash". Fajnie też grzeje otwierający

całość piekielnie ostry "Storm of

Hate". Na tym można opis płyty skończyć.

Gdybym miał wybrać najbardziej

nijaki i nużący album thrashowy 2-ego

tysiąclecia - wybór padłby na "Pussy

Juice Blues". Nie ma tu absolutnie nic

przyciągającego moją uwagę na dłużej.

Sugeruję poprzez to, iż powinniście obadać

ten krążek sami i wydać opinię,

aczkolwiek cudów nie uświadczycie. (2)

Łukasz Brzozowski

Distant Sun - Dark Matter

2015 Metalism

Rosja czy Rosjanie nie mają jakoś ostatnio

zbyt dobrych notowań w naszym

kraju, ale jeśli odrzucimy polityczne

uprzedzenia to okazuje się, że Distant

Sun w ciekawy sposób łączą power i

thrash metal, a ich perkusista pochodzi

z Ukrainy. W dodatku perkusista całkiem

niezły, bowiem Erland Sivolapov

ma na "Dark Matter" wiele momentów

do wykazania się i wykorzystuje je bez

pudła, udowadniając spore już mistrzostwo

w perkusyjnym fachu. Nie tylko

umiejętnie akcentuje folkowe klimaty

takiego "Gifts Of Journey" (kłania się

Blind Guardian) czy balladowego "Healer

Of Souls", ale też ostro grzmoci w

"Apocalypto", zaś w "Matrix Hacked"

rozpędza się do blastów. Basista też ma

dla siebie sporo miejsca (wstęp rzeczonego

już "Healer Of Souls", tworzenie

podkładu pod riffowanie w powerowych

galopadach), ale na "Dark Matter" królują

jednak niepodzielnie gitary, łącząc

agresywne riffy i sporo ciekawych melodii.

Może nie zawsze muzykom udaje

się uciec od metalowych klisz czy banału

(sztampowe refreny - skądinąd interesującego

- "Shattered Empire" czy nijaka

melodyjka "Godsdoom"), ale generalnie

mamy tu sporo mocnego, fajnego

grania na najwyższych obrotach, a

wokalista Alexey Markov dodaje do tego

surowe, agresywnie brzmiące partie,

co szczególnie efektownie brzmi w "Kill

The Freedom" oraz "Zero The Hero" - nawet

chórki nie łagodzą w najmniejszym

stopniu pełnego pasji śpiewu lidera.

Mocny debiut, bez dwóch zdań. (4,5)

Wojciech Chamryk

Drakkar - Once Upon A Time... In

Hell!

2014 Spinal

Do niedawna można było odnieść wrażenie,

że ci belgijscy speed metalowcy

poprzestaną na wydanym w 1988r. LP

"X-Rated" i okazjonalnych, krótkowtrwałych

powrotach. Jednak trzy lata

temu panowie ponownie skrzyknęli się

w 3/5 oryginalnego składu, zwerbowali

trzech nowych muzyków i na początek...

wydali nagraną ponownie i rozszerzoną

wersję swego debiutu. Teraz

dostajemy już w pełni premierowy materiał.

Drakkar wciąż grają dość melodyjny,

tradycyjny heavy/speed metal.

Czerpiący z dokonań zespołów NWO

BHM ("Never Give Up"), kojarzący się

zarówno z belgijskim metalem lat 80-

tych i grupami pokroju np. Killer ("Saint

Bartholomew's Night") czy też z zaczynającym

w tym samym czasie

Helloween ("War"). Zaskakuje mnie

tylko brzmienie perkusji w części utworów:

płaskie, syntetyczne i totalnie pozbawione

mocy, co dziwi o tyle, że w

takim "Scream It Loud" czy "War" jest

pod tym względem znacznie lepiej. Mogą

się też podobać, zarówno muzycznie

jak i tekstowo, "Yerushalayim A.D.

1096" o wyprawie krzyżowej czy poprzedzony

klimatyczną bliskowschodnią

miniaturą "Jubilation At The King

Nimrod's", zróżnicowany, mocarny "Babel".

Dlatego, mimo tych, na szczęście

niezbyt poważnych, brzmieniowych

niedociągnięć, "Once Upon A Time...

In Hell!" prezentuje się całkiem solidnie.

(4)

Dr X - Meet The Doctor

2013 Self-Released

Wojciech Chamryk

Hiszpański kwartet (chociaż swą debutancką

EP-kę nagrał jeszcze w pięcioosobowym

składzie) przypomina i z powodzeniem

kultywuje najlepsze tradycje

tamtejszego tradycyjnego metalu z lat

80-tych. Młodzi muzycy nie są jakimiś

wybitnymi wirtuozami, ale potrafią

przekonywująco wypaść zarówno w szybkich,

surowych kompozycjach jak opener

"Get Injected", podszyty rock 'n' rollowym

sznytem "Hungry For Metal", jak

też w miarowym rockerze "God Bless

Hell". Są co prawda w tych utworach

partie jeszcze rażące nieporadnością, jak

nieco amotorska sekcja w pierwszym

utworze czy równie niepewne partie rytmiczne

w drugim, ale z nawiązką rekompensują

je entuzjazm instrumentalistów,

ogniste riffy oraz przede wszystkim

śpiew Alby Karry. Jej ostry, zadziorny

głos kojarzy mi się zdecydowanie

z początkami Warlock i Doro

Pesch nie usidlonej jeszcze przez menadżerów

perspektywami kariery w Stanach

Zjednoczonych. I chociaż urokliwa

ballada "One In A Million" jest zdecydowanie

przydługa, trwa bowiem aż 7

min. 30 sec., to jednak finałowy cover

siarczystego "Rockin' In The Free World"

Neila Younga z duetem Alby i Elisy C.

Martin (znanej m.in. z Dark Moor)

zaciera to niekorzystne wrażenie. Solidny

debiut, jak tak dalej pójdzie będą z

nich ludzie. (4)

Wojciech Chamryk

Dust Bolt - Awake The Riot

2014 Napalm

Czterech młodzieńców z Bawarii od

niemal dziesięciu lat z powodzeniem łoi

thrash. Niezmiennie deklarują uwielbienie

dla Kreatora i wpływy tej zasłużonej

formacji słychać na "Awake The

Riot", podobnie zresztą jak Destruction

czy Sodom. Dust Bolt nie poprzestają

jednak na rodzimych źródłach

inspiracji, śmiało sięgając też do skarbnicy

amerykańskiego thrashu (wpływy

Slayer, Vio-lence, kompetentna wersja

"Future Shock" Evildead) oraz tradycyjnego

metalu. Efekt to blisko godzina porywającego,

kipiącego energią thrashu.

Niemcy wśród setek, jak nie tysięcy,

młodych thrashowych grup z całego

świata wyróżniają się też interesującymi

kompozycjami. Sporo w nich niebanalnych

riffów ("Living Hell", "Agent

Thrash"), urozmaiconych przejść czy

patentów rytmicznych (zwolnienie w

"Soul Erazor", "Worlds Built To Deceive").

Praktycznie w każdym utworze

mamy też efektowne solówki - niekiedy

nawet dwie, jak w "Beneath The Earth",

pojawiają się melodyjne gitarowe unisona,

a "Distant Dream (The Monotonous)"

jest klasycznym już przykładem

thrashowego numeru rozwijającego się

od balladowego wstępu do szaleńczej

łupanki na najwyższych obrotach. Mocna

rzecz, nie tylko dla ortodoksyjnych

thrashers. (5)

E-Force - Demonikhol

2015 Mausoleum

Wojciech Chamryk

Wyjątkowo szybko uwinął się Eric

Forrest z nowym krążkiem. Zaledwie w

ubiegłym roku ukazał się "The Curse",

a już możemy nacieszyć nasze metalowe

uszy nowym dziełem zatytułowanym

"Demonikhol". Jak można wywnioskować

z tytułu, tym razem mamy do czynienia

z konceptem poświęconym alkoholowemu

nałogowi i spustoszeniu jakie

robi w człowieku. Tak więc temat raczej

z tych niewesołych, ale niestety bardzo

prawdziwych, bo myślę, że pewnie każdy

z nas zna kogoś kto dał się wódzie

złapać w swoje sidła. Skoro warstwa liryczna

jest niespecjalnie radosna to raczej

logiczne, że i muzyka też nie wywołuje

w nas nieskrępowanej radości

życia. Jest to thrash, ale nie w stylu Bay

Area. Może jedynie echa Exodus tutaj

pobrzmiewają od czasu do czasu.

Thrash w wydaniu E-Force jest bardziej

mechaniczny, momentami nawet odhumanizowany

i zimny. Oczywiście da się

tutaj wyczuć ducha poprzedniego zespołu

Erica, czyli wielkiego VoiVod i

przede wszystkim płyt nagranych właśnie

z Forrestem. Momentami słychać

też odrobinę groove, ale to są tylko fragmenty.

Muszę pochwalić solówki, do

odegrania których zaproszeni zostali

różni gitarzyści, ale raczej nie z tych dużych

nazwisk. Brzmią naprawdę świetnie

i dodają trochę przestrzeni do dusznej

muzyki E-Force. "Demonikhol"

ma skłonności do zapętlania się, a to

oznacza, że intryguje, wciąga i zdecydowanie

jest to rzecz na wiele przesłuchań.

Jak na razie uważam, że jest

naprawdę dobry materiał choć zachwycony

nie jestem. Jednak skoro album

z każdym kolejnym przesłuchaniem rośnie

w moich oczach i co raz bardziej

mnie ciekawi to znaczy, że zaczynam

się wkręcać. Myślę, że za jakiś czas

ocena może być jeszcze wyższa. (4,7)

Erazor - Dust Monuments

2015 Evil Spell

Maciej Osipiak

Na swym drugim albumie niemiecka

ekipa w jeszcze bardziej zdecydowany

sposób hołduje black/thrash metalowi.

Dla Black Demona i spółki czas zatrzymał

się chyba gdzieś w okolicach wczesnych

lat 90-tych i nawet w najm-

104

RECENZJE


niejszym stopniu nie dopuszczają do

siebie myśli, że coś się w ekstremalnym

metalu od tamtych lat zmieniło. Mamy

więc na "Dust Monuments" niewiele

ponad 40 minut siarczystego, aczkolwiek

nie pozbawionego melodii grania.

Blasty i wściekły skrzek sąsiadują tu

więc z pomysłowymi solówkami ("Total

Might"), ekstremalnie szybkie tempa

płynnie przechodzą w miarowe, mocarne

zwolnienia ("Torchlight"), a nad tym

wszystkim unosi się duch starego Hellhammer

("Edge Of The Razor"). Nie

brakuje też momentów zaskakujących,

bo trudno było się spodziewać na takiej

płycie pięknego akustycznego wstępu

na dwie gitary w utworze tutułowym,

fajnie urozmaica też "From The Abyss

To The Void" oszczędna sekcja i monumentalne,

dooom metalowe riffowanie,

zaś finałowy "In Her Tower" to mroczna

opowieść rodem z horroru i takaż warstwa

muzyczna. Dla zwolenników starej

szkoły metalu spod znaku Desaster czy

Hellish Crossfire jak znalazł, tym bardziej,

że "Dust Monuments" ukazał się

też na winylu. (4)

Europe - War Of Kings

2015 UDR

Wojciech Chamryk

Od momentu reaktywacji mam problem

z Europe. Od tamtej pory band stara się

aby nikt nie pomyślał o porównaniu go

z "The Final Countdown". Broni się głównie

brzmieniem, które nawiązuje do

tego współczesnego, wypracowanego

przez obecne kapele hard rockowe, w

stylu Chickenfoot, Velvet Revolver

czy Black Country Communion. Nie

bardzo to lubię. Przy okazji nowego albumu

"War Of Kings" zatrudnili jeszcze

niejakiego Dave'a Cobb'a, który

produkował m.in. Rival Sons. Jak dla

mnie równie nie udany wybór. Owszem,

brzmienie jest ciężkie i "tłuste" ale za

razem jest duszne i zatęchłe. Trudno się

do niego przyzwyczaić. Dodatkowo

Szwedzi bardzo mocno trzymają się

kanonów i schematów hard rocka (Deep

Purple, Led Zeppelin, Whitesnake itd).

Może to niezły wybór ale trzeba mieć

wyjątkowy talent aby nie zanudzić słuchaczy.

Ta sztuka muzykom z Europe

nie zawsze się udaje. Także miałem bardzo

duży problem aby kilkoma pierwszymi

odsłuchaniami "War Of Kings"

do mnie trafił. Jedyny kawałek, który do

razu wpadł do ucha to "Praise You",

skrzący hard rock wymieszany z bluesem

a'la początki lat siedemdziesiątych.

Nawet zacząłem szukać czy przypadkiem

nie jest to jakiś cover, ale nie, to

autorska kompozycja. Bardzo kojarzy

mi się z pierwszymi dokonaniami

Whitesnake ale także z Cactus czy

Led Zeppelin. Gdyby muzycy wykrzesali

z siebie więcej takich kawałków to

prawdopodobnie, "War Of Kings" byłby

drugim albumem po "Bag Of Bones"

- z okresu po reaktywacji - który w jakiś

sposób przypadł mi do gustu. Ze względu

na wspomniane zagadnienia bardzo

długo przekonywałem się do pozostałej

części tego albumu. Nie było to wspomniane

kilka razy, a wręcz kilkadziesiąt

razy, zanim zacząłem słuchać "War Of

Kings" bez oporów. Wątpię, aby wielu

dało temu krążkowi, aż tyle czasu na to,

aby w końcu mógł przekonać do siebie.

Najpierw trafił do mnie tytułowy kawałek

"War Of Kings", następnie

"Nothin' To Ya", "Rainbow Bridge" i

"Days Of Rock 'N' Roll". Teraz gdy piszę

recenzje spokojnie wysłucham cały krążek.

Przyzwyczaiłem się do brzmienia,

nawet podoba mi się to, że klawisze to

głównie organy o niskim brzmieniu.

Podejrzewam jednak, że gdy na jakiś

czas odłożę ten albumu, to przy ponownym

sięgnięciu po niego, problemy

z brzmieniem i przyzwyczajeniem się do

muzyki znowu się pojawią. Także trudno,

za "War Of Kings", dać więcej niż

- (3,5)

Evil Force - Ancient Spores

2014 Headbanger Force

\m/\m/

Po serii demówek, EP-ek i splitów Paragwajczycy

z Evil Force po dziesięciu latach

istnienia doczekali się wydanego

własnym sumptem debiutanckiego

albumu "Ancient Spores". Co ciekawe

gdyby nie jasno podany kraj pochodzenia

tego kwintetu, to możnaby

raczej przypuszczać, że to ekipa z

Niemiec. Chłopaki grają bowiem ultraszybki,

siarczysty, ale i melodyjny

speed/thrash metal wedle najlepszych

wzorców Destruction czy Kreator.

Owszem, w dłuższych utworach, jak np.

tytułowy opener z miarowym riffowaniem

na modłę pierwszych LP's Dio czy

instrumentalny "The Rise Of Enki"

(8'45!) - inspirowany epickimi numerami

Iron Maiden, mamy bardziej klasyczne,

heavy metalowe akcenty. Sporo w

nich efektownych solówek, licznych

przejść czy zróżnicowanych partii, ale to

w germańskim speed metalu Evil Force

czują się najlepiej. Dowodów na "Ancient

Spores" nie brakuje: "Unleash The

Fury", "Spitting Rage" czy "Headbanger

Force" dobitnie potwierdzają, że Evil

Force w tej dziedzinie osiągnął już

naprawdę wysoki poziom. (5)

Wojciech Chamryk

Exarsis - The Human Project

2015 MDD

Grecja… Z czym kojarzy wam się ten

kraj? Feta, wyspy, niebotyczne temperatury,

przepiękne kobiety, kryzysy gospodarczy

i… bardzo dobry thrash nowej

fali! Na tle reszty państw z zakamarków

południa Europy to właśnie

Hellada wypluła z siebie największy

potok zespołów parających się tą odmianą

metalu. A wśród nich są: Suicidal

Angels, Chronosphere, Chainsaw,

Riffobia, Mentally Defiled, Warhammer

i właśnie Exarsis. Najnowszy (trzeci

już) długograj tych młodziaków obfituje

w czysty gatunkowo thrash najwyższych

lotów. Podczas słuchania rzeczonego

krążka nogi same proszą się o

wystukiwanie kolejnych to, prędkich rytmów,

a trochę ich jest. Panowie napieprzają

z każdej strony, a to melodyjne

riffy ("Arrivals", tudzież absolutnie

zabójczy "Brutal State"), a to, siejący

spustoszenie prawdziwy killer ("Police

Brutality") czy też ciekawy, zróżnicowany

pod względem temp, singlowy "False

Flag Attack". Genialnie wyszła też zespołowi

zmiana wokalisty, dzięki czemu

zamiast, powodującego mimowolne

bóle głowy, Alexa otrzymaliśmy Nicka,

który dysponuje nieco niższym głosem,

aczkolwiek jest znacznie bardziej

wszechstronny co skutkuje zarówno

pianiem w wysokich rejestrach (kłania

się Mike Sanders z Toxik) jak i złowieszczym

śpiewem w wymagających

tego partiach (ponownie "False Flag

Attack"). Na uwagę zasługują również

majestatyczne, wysmakowane solówki

przywodzące na myśl gitarowe ekwilibrystyki

Jeffa Loomisa w Nevermore

("R.F.I.D.", "Skull and Bones"). Kolejną

zaletą jest typowo thrashowy chórek

idealnie kontrastujący z, powerowymi

niemalże, wokalami Tragakisa. Bądźmy

szczerzy. Exarsis jest kolejną hordą,

u której sprawdza się "zasada trzeciej

płyty". Mieli niezłe "Under Destruction",

bardziej dopracowane "The

Brutal State" i w końcu wyjątkowo

udane, dojrzałe, zachwycające "The Human

Project". Liczę na ich koncert w

Polsce, ponieważ do dziś w pamięci

mam świetną, wrocławską część trasy

"Conquering The Europe Tour" (Suicidal

Angels, Fueled By Fire, Lost Society,

Exarsis). Podsumowując: super

album, więcej takich poproszę! (5.4)

Expired - Haze

2015 Wine Blood

Łukasz Brzozowski

Dzisiaj na stół operacyjny idzie pewien

włoski reprezentant nowej fali, Expired.

Jako purysta w kwestii nowofalowych

albumów, muszę przyznać, że nie usłyszałem

na ich albumie (a ma on minut

aż czterdzieści trzy) ani jednej zrzynki!

Prawdą jest, że brzmią dosyć podobnie

do... powiedziałbym, że trzymają swoje

korzonki w starym Sodom i dorzucili

do tego domieszkę nowego Kreatora.

Jednakże, słychać wyraźnie, że trzymają

się swojego stylu, za co jest spory plus w

tych ciężkich czasach. Wokal dobrze

robi swoją robotę, traktując nasze uszy

wokalem a'la Ron Royce, nie wychodząc

poza ramy dobrego smaku. Gitary

brzmią zacięcie, ale jednocześnie nie

syntetycznie. Interakcja basu z perkusją

jest niemalże idealna, czego by chcieć

więcej? Solówek. Z tym niestety włoskie

młodziaki wypadły nieco gorzej, bo

wyraźnie słychać, że oszczędzają nieco

na możliwościach, jakby ktoś postawił

im niewidzialną linię przed stopami i

nie pozwalał jej przekroczyć. Cóż, nie

będę kłamał, w tej kwestii "Haze" powinien

być w sam raz na "ujdzie". Ale

nie zrozumcie mnie źle! Uważam, że

Włosi mają dużo potencjału i są w stanie

wykrzesać z siebie o wiele więcej,

zapowiadają się całkiem nieźle. Daję im

mocne (4,5).

Marcin Nader

Fangtooth - As We Dive In The Dark

2014 Jolly Roger

Fangtooth to kolejny z zespołów, którego

muzycy nie ograniczają się tylko do

black, death czy podszytego thrashem

speed metalu i w tej konfiguracji grają

dla odmiany doom metal. Słuchając ich

drugiego albumu można bez żadnego

problemu przenieść się w czasie do lat

świetności zarówno Black Sabbath

("Of Flesh And Bolts") jak i pionierów

doom metalu z przełomu lat 70-tych i

80-tych Pagan Altar ("No Tomorrow").

Do czasów kształtowania się NWO

BHM nawiązuje też dynamiczny "The

Wild Hunt" z drapieżnym śpiewem Sfacka,

jednak Włosi najlepiej czują się w

rozbudowanych i długich, iście epickich

kompozycjach. Pierwsza to monumentalny

kolos "Scylla (The Bitch That

Lurks In The Abyss)" - 11 minut majestatycznego

i mrocznego klimatu, z kolei

na finał dostajemy krótszy raptem o pół

minuty "Lord of The Kingdom Dead"

- jeszcze bardziej złowieszczy, w którym

balladowe partie płynnie przechodzą w

mocarny doom o nieco orientalnej

proweniencji. Mocna rzecz, bez dwóch

zdań. (5)

Wojciech Chamryk

Foreigner - The Best Of Foreigner 4

And More

2014 Frontiers

Foreigner to już niestety nie ten sam

zespół co w latach 70-tych i 80-tych. I

to nie tylko dlatego, że z oryginalnego

składu od dawna na placu boju pozostał tylko

lider i gitarzysta Mick Jones, ale problem

tkwi chyba bardziej w tym, że zespół od

dawna wypalił się, będąc tylko miejscem

pracy dla tworzących go muzyków. Pewnie

dlatego nieliczne albumy z premierowym

materiałem to popłuczyny po

dawnych dokonaniach, a dyskografię

Foreigner wciąż dopełniają kolejne

składanki i płyty koncertowe. "The

Best Of Foreigner 4 And More" jest

następną z nich i odwołuje się bezpośrednio

do jednego z największych

sukcesów komercyjnych w historii Foreigner,

to jest LP "4" wydanego w 1981

roku. Tylko w Stanach Zjednoczonych

znalazł on ponad 6 milionów nabywców,

nieźle sprzedawał się też w Kanadzie,

Niemczech czy innych krajach

europejskich. Z jego odświeżoną wersją

RECENZJE 105


pewnie nie będzie już tak dobrze, bo to

i czasy nie te, a i poziom wykonania

słabszy, ale można jej posłuchać. Było

nie było "Urgent" z saksofonem Toma

Gimbela, megaprzeboje "Waiting For

A Girl Like You" i "Juke Box Hero", dynamiczny

"Break It Up" czy całkiem

zadziorny, jak na czas wydania, "Night

Life" to już kanon melodyjnego rocka.

Tytułowe "more" odnosi się zaś do całkiem

przyjemnych dodatków w postaci

utworów z innych płyt. Najciekawiej

wypadają tu zagrany unplugged "Say

You Will" z fajnym dialogiem fletu

Gimbela i fortepianu Michaela Bluesteina,

dynamiczny "Feels Like The First

Time" z debiutu, pamiętny "Cold As Ice",

mocarny "Hot Blooded" i kolejny wielki

przebój "I Want To Know What Love

Is". Trochę szkoda, że nie śpiewa ich już

Lou Gramm, ale Kelly Hansen (znany

m. in. z Hurricane) to też zawodowiec,

a Jonesa, obok gitarzysty Bruce'a

Watsona, wspiera też całkiem utytułowana

sekcja: basista Jeff Pilson (Dokken,

Dio, MSG) oraz Chris Frazier

(Steve Vai, Whitesnake). Tak więc posłuchać

tej koncertówki można, ale

mnie zainspirowała ona do odkurzenia

LP's Foreigner z lat 1977-1987 i jest to

całkiem sensowne połączenie. (4)

Wojciech Chamryk

Freedom Call - 666 Weeks Beyond

Eternity

2015 SPV

Wiele zespołów co raz częściej bawi się

w ponowne wydawanie swoich najlepszych

wydawnictw. Moda ma na celu

zarobienie dodatkowych pieniędzy i jednocześnie

dać możliwość nabycia albumu,

którego kopie dawno się wyczerpały.

Freedom Call też postanowił ponownie

wydać swój najlepszy krążek

czyli "Eternity".Na szczęście tym razem

obeszło się bez ponownego nagrywania

tego wydawnictwa i psucia czegoś, co

nie wymaga poprawki. Postawiono na

bogatszą wersję tego albumu. Dodano

kilka bonusów w postaci wersji koncertowych

utworów z tej płyty, bonusów z

albumu "Land of the Crimson Dawn"

z 2012 roku i zupełnie nowy kawałek.

Całość zatytułowano "666 Weeks Beyond

Eternity". To okazało się całkiem

udanym pomysłem, bo album sam w

sobie jest perfekcyjny i nie wymaga

poprawek, a wzbogacenie go różnymi

takimi bonusami jest tylko miłym

dodatkiem. "Eternity" ma już trzynaście

lat, a mimo tego czasu jest to wciąż

dzieło kompletne i jeden z najbardziej

cenionych albumów power metalowych.

Jest na niej i energia i radość, ciekawe

przejścia, dopracowane aranżacje.

Największym jednak atutem tej płyty

jest przebojowość. Fani Gamma Ray

czy starego Helloween powinni znać

ten album i docenić jego wartość. Płyta

bardzo przypomina stylistycznie te

zespoły, słychać, że Daniel Zimmermann

sporo wyniósł z Gamma Ray.

Sprawił, że zespół Freedom Call na

tym albumie brzmi dojrzale, jest agresywniejszy

i co ważniejsze, rozwinął

skrzydła względem dwóch poprzednich

albumów. Udało się to zrobić bez porzucania

swoich wartości, tożsamości,

pozostając wciąż zespołem grającym

radosny power metal. Mimo tego, że

odszedł Sasha Gerstner, który potem

zasilił Helloween, to jednak Cedric

Dupont szybko odnalazł się w Freedom

Call i, co ciekawe, jego popisy z

Chrisem są tutaj pełne lekkości, finezji

i potrafią porwać słuchacza w prawdziwy

wir power metalu. Podniosłe chórki

to też kolejny atut tej płyty i za ten

aspekt odpowiadał choćby Tobias

Sammet czy Oliver Hartmann. Soczyste

brzmienie, takie nieco w stylu

Gamma Ray to kolejna mocna rzecz,

która sprawia że album jest perfekcyjny

i najlepszy w dorobku Niemców. Nowa

wersja składa się z dwóch płyt. Pierwsza,

to ten znany nam wszystkim album

z nieco zmienioną tracklistą pod

względem kolejności. Druga to owe

bonusy i ten zupełnie nowy utwór. Skupmy

się najpierw na pierwszej płycie, bo

to jest w końcu prawdziwe arcydzieło.

Tym razem całość otwiera instrumentalny

"The Spell". Potem, szybko atakuje

nas pierwsza petarda na tej płycie czyli

"The Eyes Of The World". To utwór,

który oddaje w pełni styl grupy.Te

charakterystyczne melodie, które nie da

się pomylić z żadnym innym zespołem i

radosne podejście. Sam ostrzejszy riff

przywołuje oczywiście Gamma Ray, co

jest największą zaletą nie tylko zaletą

tego kawałka, ale i całej płyty. "Flying

High" brzmi jak nieco mieszanka Gaia

Epicus, Hammerfall i Gamma Ray.

To kolejny hit i power metalowa petarda.

To w nim znakomicie prezentuje

swój talent Daniel Zimmermann,

który urozmaica kawałek swoimi partiami

i nadaje odpowiedniej dynamiki.

"Island of Dreams" to kolejny szybki

utwór na płycie i wyróżnia go niezwykle

chwytliwa melodia. Ten aspekt został

dopracowany i właściwie każda melodia

jest zapadająca w pamięci i ukazująca

piękno power metalu. Marszowy,

bardziej epicki "Bleeding Heart" ukazuje

to że zespół potrafi zaskoczyć i urozmaicić

materiał. Nieco słabszy może

wydawać się zaś "Flame In the Night",

który jest nieco progresywny i bardziej

pokręcony. Jednak jest to też ciekawa

kompozycja, która całkiem sporo wnosi

do tego wydawnictwa. Wielkim hitem z

tej płyty jest utrzymany w stylu

Gamma Ray czy Edguy "Metal Invasion",

który jest tym co fani power metalu

kochają. Również pozytywne emocje

wywołuje energiczny "Ages of Power",

który zaskakuje pomysłowym riffem i

helloweenowym klimatem. Jest jeszcze

klimatyczna ballada "Turn Back The

Time", mocno zakorzeniony w stylu

Kaia Hansena "Warriors" i największy

hit zespołu czyli "Land of The Light".

Druga płyta to bonusy, wśród których

głównym daniem jest nowy kawałek

zatytułowany "666 Weeks Beyond

Eternity", który niezmiernie pasuje do

tego wydawnictwa. Później pojawiają się

koncertowe wersje kawałków z "Eternity"

i utwory Freedom Call zagrane

przez Neonfly czy Powerworld. Tak

więc jest to bogata wersja "Eternity".

Nie macie w swojej kolekcji jeszcze najlepszego

albumu Freedom Call? Cóż

zespół wychodzi naprzeciw waszym

potrzebom i wydaje ponownie ten

album, tylko że w bogatszej wersji z

bonusami. Bardzo udane wznowieniem

tego klasyka, który jest kultowym

dziełem w kategorii power metalu i

szczytowe osiągnięcie Freedom Call.

Polecam. (6)

Łukasz Frasek

Hammercult - Built For War

2015 SPV

Zespół zwie się Hammercult, a na

okładce ich najnowszego tworu widnieje

monstrum dzierżące w swych dłoniach

dwa, pokaźnych rozmiarów, młoty.

Pierwsza myśl - "Typowy power metal

na europejską modłę." a tu zaskok, bo

power metal występuję na omawianym

krążku w niezbyt dużych ilościach. To

co tutaj mamy? Ano żwawy, motoryczny

i wściekle ujadający thrash/death

z lekkimi naleciałościami wcześniej

wspominanego gatunku w postaci nośnych

refrenów i podniosłych solówek.

Brzmi fajnie i jest fajnie. Może od razu,

na wstępie, nadmienię, iż gryzie mnie,

momentami, zbyt wysoki poziom patosu

co nie zawsze dobrze komponuje się

z agresywnymi, jadowitymi utworami

(dobrym przykładem są nazbyt rzewne

leady w "Ready to Roll" oraz "Altar of

Pain"). Nie bójcie się jednak, albowiem

mamy tu do czynienia z dzikim, piekielnie

szybkim stuffem, zasuwającym na

najwyższych obrotach. W zasadzie

mógłbym rzec, że fani thrash/death'owej

rzezi znajdą tu wszystko dla siebie. Tutaj

gnający przed siebie, "slayerowaty",

"Altar of Pain", tam radosny, podszyty

crossoverem "Saturday Night Circle

Pit". Coś świetnego. Wzorem na bardzo

udane zbalansowanie thrashowej sieki i

powerowego monumentalizmu jest

"Rise of The Hammer". Rześka, rwąca do

przodu zwrotka, naprzeciw której staje

wielki, bombastyczny refren, dający

niesamowitej mocy i powodujący, iż

słuchacz zdolny jest kruszyć mury.

Intrygujące! Niestety, nie obeszło się

bez mielizn. Toporne "Blood and Fire" i

monotonne, do bólu egzaltowane "Raise

Some Hell", w którym powerowe "p2p2"

bierze górę nad thrashową prostotą i

bezkompromisowością. Poza tym - nie

mam zastrzeżeń. Izraelczycy wydali wyjątkowo

przyzwoity album, co spokojnie

pozwala mi rzec, że nie mają sobie

równych na swoim lądzie. (5)

Łukasz Brzozowski

Hammer King - Kingdom of the Hammer

King

2015 Cruz Del Sur

Hammer King to nieco dziwny zespół.

Tworzą go niemieccy muzycy, grają

koncerty głównie w Niemczech, a

zarzekają się, że są z Francji. Skąd taka

decyzja? Prawdopodobnie nakazuje im

to mit jaki sami o sobie opowiedzieli. Z

jakichś powodów nie chcą przyznawać

się do przeszłości spędzonej w szeregach

Ivory Night i postanowili nie tylko

założyć Hammer King, ale też otoczyć

go pewną baśnią. A baśń mówi, że

tytułowy Król Młotów mieszka na

zamku w Sanit-Tropez we Francji.

Podobny, choć mniejszego kalibry zabieg

zastosował kiedyś Majesty zamieniając

się w Metalforce. W każdym razie

muzycznie trudno ukryć germańskość

recenzowanej kapeli. Hammer

King w dużej mierze brzmi jak nieco

mniej helloweenowy Stormwarrior. Z

tym zespołem łączy Hammer King bardzo

wiele: galopady, zbliżone linie melodyczne,

refreny, wokalista z podobną

manierą, a niektóre numery brzmią wręcz

dosłownie jak kawałki ekipy Larsa

Ramckego (choćby "We are the Hammer",

"I'm am the King"). Co więcej,

wspólnym mianownikiem jest też "truemetalowy"

wydźwięk grupy i w mniejszym

stopniu również teksty. Poza

wpływami Stormwarrior słychać w

Hammer King wszystkie klasyczne wyznaczniki

gatunku - marszowe tempa,

wyrazisty bas, chóralnie śpiewane refreny

i podniosłe melodie. Gdzieniegdzie

brzmi Hammer King jak Burning

Starr, momentami jak Domine czy jak

Wizard. Muzyka jest niewyszukana,

wpadająca w ucho, oparta na bardzo

tradycyjnych riffach i ujęta w proste

kompozycje, dzięki czemu idealnie wpasowuje

się w standardy gatunku. Przez

nagromadzenie oczywistych atrybutów

tej estetyki - wszechobecnych młotów,

haseł typu "fight", "sacrifice" czy "king"

krążek wydaje się być nawet nieco przerysowany.

Nic dziwnego, że jeśli miałabym

kogoś doń odesłać, to tylko miłośników

gatunku. W pozostałych słuchaczach

"Kingdom of the Hammer King"

może prawdopodobnie wywołać jedynie

uśmiech. Co ciekawe, w omawiany

krążek zasadzie nie jest do końca debiutem

tej niemieckiej/francuskiej formacji

- przez lata działała ona jako Ivory

Night i wydała trzy krążki. Ba, sam

wokalista, Patrick Fuchs śpiewał na...

solowych płytach Rossa the Bossa. Być

może to jest klucz do zagadki związanej

z obraną stylistyką Hammer King.

Polecam posłuchać jako ciekawostki, a

fani takiej estetyki zapewne pozwolą zagościć

tej płycie u siebie na dłużej. (3,8)

Harem Scarem - Thirteen

2014 Frontiers

Strati

Kanadyjczycy to swoista legenda melodyjnego

rocka. Oczywiście nie w Polsce,

bo u nas takie granie nawet w okresie

jego największej popularności cieszyło

się minimalnym zainteresowaniem, a co

mówić o czasach współczesnych, ale w

innych regionach świata Harem Scarem

to uznana marka. Po ponownym

nagraniu klasycznego "Mood Swings"

przed dwoma laty zespół szybko przygotował

jego, już w pełni premierowego,

następcę. "Thirteen" nie powinien raczej

zawieść fanów grupy, bo sporo na

tej płycie udanych utworów. Takich jak

miarowy, rytmiczny opener "Garden Of

Eden", dynamiczny "Saints And Sinners"

czy podszyty zeppeliniastym bluesem

"Troubled Time". I chociaż nie zawsze

mamy tu do czynienia z jakimiś kompozytorskimi

wzlotami (mdława, popowa

pół ballada "All I Need", mocniejszy

"Never Say Never") to jednak nawet w

tych słabszych utworach niepowtarzalny

głos Harry'ego Hessa lśni pełnym

blaskiem. (4)

Wojciech Chamryk

106

RECENZJE


Harmony - Remembrance

2015 Ulterium

Dość niedawno pisałem o ich pełnym

studyjnym albumie "Theatre Of Redemption".

Dobra płyta gdzie zespół

kontynuuje swój pomysł na lekkie, melodyjne

granie, acz nie pozbawione ambicji.

Od pewnego czasu band współpracuje

z wokalistą Daniel'em Heiman'

em. Współpraca wydaje się udana, pewnie

z tego powodu muzycy sięgnęli po

repertuar z pierwszej dużej płyty Harmony

aby ostatecznie upewnić się na

wzajem, że są w odpowiednim miejscu.

Tak przynajmniej sobie to tłumaczę. Na

tapetę wzięto cztery kawałki. "Eternity"

to powermetalowy "patataj" jakich wiele

było na przełomie wieków, lecz już wtedy

Szwedzi mieli włączony "kombinator",

bo kawałek ozdobili wstawką "smyków"

i neoklasyczną solówką. Oczywiście

zrobili to ze smakiem. Kolejny odświeżony

numer to "Dreaming Awake"

(taki tytuł nosiła też pierwsza płyta).

Kompozycja stonowana, rozbudowana,

z kilkoma ciekawymi pomysłami (szczególnie

ta gitara akustyczna i znowu

"smyki"), o ewidentnym progresywnym

posmaku. W ten sposób właśnie kapela

budowała swój styl. "Without You" zawiera

charakterystyczne elementy dla

Harmony, jednak utwór jest utrzymany

w konwencji ballady, która w dodatku

przypomina mi Scorpionsów. Czwarty

zaś kawałek wyjęty z debiutu to "She",

który zagrany jest na modę prog-poweru

i wydaje się najzwyczajniejszy na świecie.

Oczywiście tak by było, gdyby nie

bardzo intrygujący motyw wykorzystany

w drugiej części tego utworu. Kolejne

dwie kompozycje - te nowe - utrzymane

są w typowym stylu Harmony, jednak

bardziej są dopasowane do wcześniejszego,

odkurzonego materiału. Brzmienie

jest typowe dla bandów grających

ambitny power metal. Jest jednak coś,

co ciut różni "Remembrance" od "Theatre

Of Redemption". Na EPce brzmienie

i gra gitary jest ostrzejsza, ale tylko

trochę, niemniej jest to wyczuwalne.

Nie zmienia to roli melodii w wypadku

Szwedów ale ewidentnie nadaje większej

szlachetności samym kompozycjom.

To dobry symptom na przyszłość,

choć nie ma co się oszukiwać, Harmony

ma już dopracowany swój własny styl, i

nadal będzie grała melodyjny power

metal nie pozbawiony niemałych ambicji.

"Remembrance" to miły przerywnik

dla fanów w oczekiwaniu na następny

studyjny album. (4)

\m/\m/

Helloween - My God - Given Right

2015 Nuclear Blast

Nie wiadomo kiedy to zleciało, ale fakt

jest faktem: ekipa z Hamburga świętuje

30-lecie premiery swego fonograficznego

debiutu "Helloween" i wydała

właśnie 15-ty album studyjny. "My

God - Given Right" ma niezaprzeczalny

związek z wczesnymi latami istnienia

Helloween, bowiem nie dość, że

muzycy wykorzystali w nagraniach analogowy

sprzęt, to jeszcze nawiązują do

tamtych czasów muzycznie. Oczywiście

Andi Deris to nie Michael Kiske, osobiście

zdecydowanie bardziej jako wokalistę

cenię też Kaia Hansena, ale były

frontman Pink Cream 69 wzniósł się

na na tej płycie na wyżyny. Słychać to

nie tylko w mrocznym, nawiązującym

do albumu "The Dark Ride" patetycznym

"The Swing Of A Fallen World",

ale też w typowych dla Niemców radosnych,

często żartobliwych numerach jak

tytułowy, nawiązujący do "I Want

Out"/'Future World" skoczny "Lost In

America" czy "If God Love's Rock 'N'

Roll". Porcję ballaldowych dżwięków

gwarantuje "Like Everybody Else", w

"Creatures In Heaven" słychać mroczną

elektronikę, a finałowy "You Still Of

War" to kolejna długa i rozbudowana

kompozycja w dorobku Helloween,

chociaż muzycy nie odważyli się przekroczyć

bariery kilkunastu minut jak

przy utworach z cyklu "Keeper Of The

Seven Keys". Dawnym fanom zespołu

sporo radości dostarczą też pewnie ostry

opener "Heroes", równie szybki i surowy

"Battle's Won", dynamiczny "Stay

Crazy" z chóralnym refrenem czy mocny

"Russian Rule" z wplecioną weń

rosyjską melodią. I chociaż już od dobrych

kilkunastu lat dokonania Helloween

nie wywoływały we mnie praktycznie

żadnych pozywnych emocji, to

"My God - Given Right" zaskakuje na

plus. (5)

Wojciech Chamryk

Heroes Of Vallentor - Warriors Path

Part I

2014 Inverse

Heavy metalowe produkcje, które przychodzą

ze Szwecji przyzwyczaiły mnie

do tego, że podczas ich słuchania samoistnie

pojawia się banan, a czasami

wręcz rozdziaw paszczy. Wrzucając do

odtwarzacza debiut Heroes Of Vallentor

miałem podobne oczekiwania. Wraz

z nieuchronnym końcem "Warriors

Path Part I" ze zdziwieniem zorientowałem

się, że nic takiego nie nastąpiło,

czym jestem troszkę oszołomiony.

Debiut Szwedów ma praktycznie wszystko

co powinien mieć taki zespół... oldschool,

rycerskość, epickość itd. Muzycznie

kojarzy się to głównie z heavy/

power metalowym europejskim graniem

z lat osiemdziesiątych (z pewnymi wyjątkami).

Co chwile przemyka jakiś cytat,

a przynajmniej tak się człowiekowi

zdaje. Jednak najwięcej odniesień jest

do Grave Digger i Manowar. W wypadku

tej ostatniej inspiracji bardziej

przypomina, to co kiedyś robili chłopcy

z niemieckiego Wizard. To też jest drugi

ślad, którym próbuje podążać Heroes

Of Vallentor, a mianowicie drogą

współczesnych kapel ze sceny tradycyjnego

heavy metalu, pokroju: Stormwarrior,

Lonewolf czy Wolf. Ogólnie

NWOTHM. Wokal też jest niczego sobie.

Kojarzy się on z Chrisiem Boltendahl'em

czy Paul'em "Shorty" Van

Kamp'em. Czasami jego maniera zapuszcza

się w rejony stylu Erica Adamsa.

Wyłapać można od czasu do czasu taki

bezbarwny, nijaki śpiew, co każe zastanowić

się czy ta cała maniera nie niesie

ze sobą pewnej sztuczności czy fałszu.

Mimo zacnych wzorców jakie obrała

kapela, nie przekłada się to na ogólną

jakość muzyki. Kompozycje jednak nie

są najlepsze. Nie porywają sobą od razu.

Z resztą wraz z kolejnymi odsłuchami

wiele nie zyskują. Owszem fragmenty są

całkiem dobre, ale to tylko wyjątki. Najlepszym

na krążku wydaje się, mocny, a

nawet agresywny "Lord of Fire". Równie

udany wydaje się bardziej rozbudowany

"The Sword Of Heroes". Gdyby Szwedzi

przyłożyli się do reszty kawałków, jak

do tych dwóch wymienionych, moglibyśmy

mówić o całkiem udanym debiucie.

Choć na pewne wyróżnienie zasługuje

również instrumentalny, klimatyczny

"The Forlorn Watchman", który

niesie echa Iron Maiden, z pewnymi

wpływami Blind Guardian czy Running

Wild. Do brzmienia też można się

przyczepić, nie jest to żaden popis studyjnej

realizacji. Całe szczęście, że band

nie próbuje tu eksperymentować i silić

się na jakieś ekstra old-schoolową produkcję.

Jest to współczesne brzmienie

nawiązujące do tego z lat osiemdziesiątych.

Okładka niskobudżetowa, klimatyczna...

może być. Heroes Of Vallentor

wraz z "Warriors Path Part I" zaliczył

wpadkę, niemniej udowodnił, że

ma potencjał i przy kolejnych wzmożonych

wysiłkach ma szanse, aby na prawdę

zaistnieć na scenie tradycyjnego

heavy metalu. Na razie (3)

HI-GH - Till Death And After

2014 Metal On Metal

\m/\m/

Ci młodzieńcy rodem z Rzymu muszą

być naprawdę nieźle zakręceni na punkcie

archetypowego metalu z pierwszej

połowy lat 80-tych. Już ich pierwszy

album "Night Dances" potwierdzał to

w 100 %, ale na "Till Death And After"

poszli jeszcze dalej, proponując trzy

kwadranse szaleńczego, ale jednocześnie

piekielnie chwytliwego speed/power

metalu. Dwie minuty mrocznego intro i

cofamy się dzięki utworowi tytułowemu,

"Sex Machine" czy "Drug Your

Destiny" w czasie o dobre 30 lat, kiedy

takie granie święciło największe triumfy.

Wczesny Slayer, Exciter czy Judas

Priest, ale też Helloween, Saints Anger,

Running Wild ("The Russian Border",

"Deal Of Death") czy Motörhead (rozpędzony

w najlepszej tradycji kultowego

"Ace Of Spades" "Devil's Fire").

Może to i old school, może brakuje na

tej płycie rewolucyjnych rozwiązań i

nowych pomysłów, ale słucha się tej

płyty naprawdę świetnie, tym bardziej,

że chłopaki z HI-GH znowu wpletli tu i

ówdzie elementy klasycznego, zadziornego

punk rocka, ubarwiającego "White

Car Fever" czy "German Metal Attack",

przeróbkę Hastighed - poprzedniego

zespołu wokalisty i basisty Tommaso.

(5)

Wojciech Chamryk

Hollow Haze - Memories Of An Ancient

Time

2015 Scarlet

Hollow Haze istnieje od 2003 roku i

właśnie nagrał swoją szóstą płytę. Zespół

kontynuuje swoją karierę głównie

dzięki uporowi gitarzysty Nicka Savio.

A niby na tym powerku można się dorobić,

taki to z niego komercyjny produkt.

Muzyka w wykonaniu Hollow Haze to

- jakby inaczej - melodyjny power metal

z wpływami symfoniki i neoklasyki. Z

inspiracji Rhapsody trudno im sie wyrwać

do tej pory. Aby było weselej napomknę,

że na poprzedniej płycie

"Countdown to Revenge" oficjalnym

wokalistą był Fabio Lione. Kompozycje

głównie utrzymane są w szybkich tempach,

z rozpędzonymi perkusyjnymi

"patatajami", wartkimi "bzykającymi"

gitarami, wirtuozersko/neoklasycznymi

solówkami oraz tłem w postaci klawiszy

udających orkiestrę. Oczywiście pojawiają

się kontrasty oraz granie w różnych

tempach. Trochę problemu jest z

wokalistą, bowiem na stałe na omawianej

płycie takowego nie ma. Z tego co

wyczytałem z informacji dostarczonych

przez wytwórnię, Włochów na "Memories

Of An Ancient Time" wspierali,

Mats Leven, Rick Altzi i Amanda Somerville.

Z pewnością ten aspekt został

dopracowany. Z resztą muzycy też nie

mają się czego wstydzić, ich umiejętności

są naprawdę duże. Szczególnie wspominanego

już gitarzystę Nicka Savio.

Wracając do krążka, jego zawartość,

utwory, brzmienie, produkcja są w niezłej

jakości i utrzymane w dobrych standardach

melodyjnego power metalu.

Może to być atut, bo gdyby Hollow

Haze nagle zacząłby grać zupełnie coś

innego to dotychczasowi fani byli by raczej

rozczarowani, a tak widzą po co sięgają.

Natomiast ja uważam, że teraz takie

grupy jak ta, muszą próbować zaintrygować

w ramach swojego stylu. Niestety

mimo pewnego rozmachu, Włosi

starali się jedynie zachować normy wynikające

z tego co grają. (3)

Impalers - Prepare for War

2014 Self-Released

\m/\m/

W przerwie pomiędzy albumami studyjnymi

"Power Behind The Throne"

(2013) i "God From The Machine"

(2015) Duńscy thrashersi z Impalers

wypuścili EPkę "Prepare for War". Tytuł

ten idealnie pasuje do tego materiału.

Doskonale odzwierciedla styl zespołu

zawarty na czterech utworach z tej

płytki. Wśród nich odnajdziemy dwa

covery - wykonane przyzwoicie - "Napalm

in The Morning" Sodom'a i "The

Hammer" Motorhead'a. O ile cover

Sodoma idealnie współgra tematycznie

RECENZJE

107


z pozostałymi dwoma utworami ("Prepare

for War" i "Destination: Warfare")

tak "The Hammer" odbiega od typowo

wojskowej tematyki, jest też odskocznią,

od brudnego, wypełnionego pożogą

wojenną thrashu reprezentowanego

przez pozostałą część dysku. Reszta

utworów - a zarazem główna część krążka

- to dość siarczysty, ostry thrash

przeorany raz to charczącym wokalem,

innym raze chórami, solówkami, czy też

wolniejszymi, spokojniejszymi motywami.

Brzmieniowo całkiem w porządku.

Co więcej napisać: kwadrans dla fanów

zespołu i ludzi, którzy chcą zapoznać

się z tym zespołem i im właśnie dedykuje

tą EPkę. Jest dobrze, aczkolwiek nic

nadzwyczajnego. (4).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Impellitteri - Venom

2015 Frontiers

Skoro Duscahn Petrossi potrafił powrócić

po pięciu latach z Magic Kingdom

i nagrać jeden z najlepszych albumów

w swojej twórczości, to czemu

inny wielki gitarzysta nie może tego

dokonać? Otóż Chris Impellitteri też

postanowił przerwać milczenie i wskrzesić

zespół Impellitteri. W końcu ostatni

album, "Wicked Maiden" ukazał się

w 2009 roku. Minęło sześć lat, skład nie

uległ zmianom, a Chris za sprawą projektu

Animetal USA pokazał, że ma w

sobie jeszcze to coś i potrafi wciąż

wygrywać ciekawe i pełne ikry partie

gitarowe. Może nowy album, "Venom"

nie jest najlepszym dziełem Chrisa, może

nie jest tak intrygujący jak debiut

Animetal USA, jednak jedno jest pewne,

jest to album znacznie ciekawszy

niż ostatnie dzieła wydane pod szyldem

Impellitteri. Niby można odczuć, że to

kontynuacja "Wicked Maiden", że dalej

jest nacisk na heavy metal i ostre

riffy. Jednak jest różnica między tymi

albumami. Tutaj Chris znów stara się

zauroczyć swoją grą, bardziej złożonymi

motywami, shredowymi solówkami i

swoją niepowtarzalną techniką. Jest na

niej więcej finezji i lekkości, której brakowało

na ostatnich płytach. Znakomicie

to słychać w otwierającym "Venom",

gdzie Chris daje niezły popis. Zabiera

nas oczywiście do świata shredowych

zagrywek, heavy metalu i neoklasycznego

power metalu. Ta wycieczka może się

podobać, zwłaszcza że zabiera nas do

starych płyt, w których liczyła się lekkość

i finezja, a nie tylko ciężar. Czego

mi brakowało też na ostatnich płytach

Chrisa to z pewnością przebojów,

utwo-rów, które imponują intrygującą

melodią i atrakcyjnym refrenem.

"Empire of Lies" to jeden z najlepszych

hitów jakie stworzył Chris w ciągu

ostatnich dzie-sieciu lat. Jest też coś dla

fanów heavy metalu w stylu lat

osiemdziesiątych i im polecam

posłuchać szybkiego i nieco

przesiąkniętego hard rockiem "We Own

The Night". Im dalej się zagłębiamy w

ten krążek, tym bardziej dostrzegamy

jego wartość i coraz więcej w nim elementów

zaskoczenia. Jednym z nich jest

najostrzejszy na płycie "Nightmare",

który został zbudowany na mocnym

riffie i nowoczesnym brzmieniu. Brzmi

to znakomicie, zwłaszcza że ma w sobie

sporo power metalu. Rob Rock w końcu

też pokazuje na co go stać i słychać,

że jest to wciąż jeden z najbardziej cenionych

wokalistów. Melodyjny metal

też jest tutaj obecny co potwierdza lżejszy

"Face The Enemy" czy "Holding On".

Najważniejsze jest to, że ta płyta ma

kopa i słychać ducha starych płyt, że

jest nutka neoklasycznego power metalu

i shredowe granie pełną parą. Dawno

Chris nie zachwycał petardami i takie

kawałki jak rozpędzony "Domino Theory",

nowocześnie brzmiący "Jehovah" czy

melodyjny "Time Machine" są bardzo

ważnymi momentami na płycie, podkreślającymi

w jakiej znakomitej formie

jest band i jak wiele się zmieniło od

ostatniego albumu. Zostało brzmienie,

ale powrócono do większej ilości shredowego

grania, postawiono znów na

szybkość. Miło jest też usłyszeć więcej

power metalu, który porywa słuchacza

lekkością i finezją. Tego właśnie brakowało

na ostatnich płytach Impellitteri.

Jest to jedno z kolejnych pozytywnych

zaskoczeń roku 2015. Pozycja obowiązkowa

dla fanów popisów gitarowych, a

także wszelako pojętego melodyjnego

heavy metalu. (5)

Łukasz Frasek

Inculter - Persisting Devolution

2015 Edged Circle

Jeśli ktoś lubi oldschoolowy thrash wymieszany

w odpowiednich proporcjach

z black metalem i doprawiony szczyptą

speed metalu z lat 80-tych, to debiut

norweskiego Inculter powinien znaleźć

się na liście jego zakupów obowiązkowych.

Chłopaki potrafią bowiem grać i

umiejętnie czerpią zarówno od mistrzów

pokroju Slayer czy Destruction

("Pastoral Slaughter"), dorzucając do

tego stricte blackowe patenty ("Mist Of

The Night"). Generalnie jest ostro, hałaśliwie

i surowo, Even Bakke wali w bębny

jak oszalały, Remi Nygard odnajduje

się zarówno w szaleńczych thrashowych

riffach jak i blackowej ścianie gitar,

dodając do tego całkiem efektowne

solówki ("Commander", "Death Domain").

Jak dla mnie dwa najmocniejsze

punkty tej płyty to stopniowo się rozpędzający

"Envision Of Horror" z mroczną

klawiszową kodą i speed/thrashowa

petarda na otwarcie, to jest "Diabolic

Forest", ale zasadniczo wypełniaczy na

"Persisting Devolution" nie stwierdziłem.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Infernal Manes - Infernal Manes

2015 Edged Circle

Ten norweski zespół w żadnym razie

nie jest rekordzistą świata czy nawet Europy,

jeśli chodzi o czas oczekiwania na

debiutancką płytę, bo każdy z czytelników

pewnie bez problemu poda ileś

nazw grup NWOBHM, fetujących debiutanckiego

longa u progu emerytury.

Dwanaście lat w tym kontekście to naprawdę

krótka chwila, tym bardziej, że

muzycy Infernal Manes po rozpadzie

grupy pozostali w zawodzie, udzielając

się w licznych zespołach i projektach

black metalowych. Jednak w Infernal

Manes grali, a od niedawna czynią to

ponownie, oldschoolowy, czerpiący pełnymi

garściami z przełomu lat 70-tych i

80-tych tradycyjny metal. "Infernal

Manes" to reedycja na winylu ich jedynej

demówki "Battle Of Souls", czyli

sześć utworów pasujących idealnie do

tego nośnika. Nie ma tu bowiem ani cienia

jakiegoś syntetycznego posmaku

cyfrowego studia, wszystko brzmi tak,

jakby było nagrane na taśmę na tzw.

setkę, a repertuar może wręcz zmylić,

bo panowie łoją ostro, ale melodyjnie

tak, jak grało się wiele lat temu. Nie

unikają przy tym wpływów starego

dobrego Rainbow czy Black Sabbath,

a gitarowe unisona charakterystyczne

dla tamtej epoki stosują może nawet w

nadmiarze, ale z wyjątkową klasą i wyczuciem

melodii. Sporo też tu wpływów

NWOBHM, są pełne rozmachu epickie

partie, zaś finałowa deklaracja w postaci

"Come To The Sabbath" Mercyful Fate

nie pozostawia cienia wątpliwości kto

odcisnął na ich muzyce niezmywalne do

dziś piętno. (5)

Injector - Black Genesis

2015 Art Gates

Wojciech Chamryk

Ten hiszpański zespół powstał w 2012

roku. Przed debiutem zarejestrował

EPkę "Harmony Of Chaos", której

większa część stanowi kompozycje omawianego

krążka "Black Genesis". Hiszpanie

prezentują nurt młodych kapel

grających oldschoolowy thrash metal.

Swoim brzmieniem jak i kompozycjami

nawiązuje bezpośrednio do lat 80-tych.

Niestety ich muzyka to taki dziwny

konglomerat wpływów thrashu amerykańskiego

i europejskiego. Nie unikają

też naleciałości klasycznego heavy metalu,

co słyszymy głównie w niezłych

solówkach. Utwory są długie, czasami

zbyt długie, mam na myśli przede wszystkim,

blisko dziesięcino minutowy, tytułowy

"Black Genesis". Mimo kilku

prób urozmaicenia tej kompozycji to

pod koniec kawałek trochę nudzi. Wynika

to z tego, że członkowie Injectora

opierają się na prostych konstrukcjach

muzycznych. Zdecydowanie lepiej muzycy

poradzili sobie w instrumentalnym

"Andromeda's Vibrations", który jest

bardziej skondensowany, urozmaicony i

zdecydowanie mocniej inspirowany

heavy metalem. Ogólnie Hiszpanie lepiej

radzą sobie w krótszych formach, taki

żwawy i konkretny "Storming The

Heavens" wydaje się najciekawszą propozycją

na całym albumie. Choć w drugim

co do czasu trwania "Where Death

Dwells" band udowadnia, że mimo

wszystko drzemie w nim potencjał na

zbudowanie ciekawych dłuższych kompozycji.

Muzycy częściej niż zwykle

zmieniają w nim tempa z średnich w

szybkie oraz stosują zwolnienia, a także

żonglują tematami muzycznych, choć

to na pewno nie szczyty tego nurtu.

Ogólnie Hiszpanie używają dość topornych

riffów, którym wtóruje dynamiczna

ale równie obcesowa sekcja rytmiczna.

Z drugiej strony solówki gitarzystów

oraz linie melodyczne są bardzo pomysłowe

i łatwo wpadające w ucho. Wokal

choć zawieszony nad obiema opcjami

jest bardzo głośny i krzykliwy. Także

trudno określić co bardziej inspiruje

muzyków z Injector. Brzmienie na

"Black Genesis" jest niezłe, na pewno

lepsze niż te co było na EPce "Harmony

Of Chaos". Nagrania zyskały mocy, wigoru,

głębi, choć ciągle nie pozbawione

są szorstkości. Mimo wszystko Injector

i jego duży debiut "Black Genesis" nie

wyróżnia się znacząco na tle innych podobnych

mu zespołów. Znajdziemy tu

jedynie zajawki, które niosą nadzieję, że

może być lepiej. Na koniec jeszcze jedna

dygresja. Na wspomnianej EPce

"Harmony Of Chaos" jest kawałek

"Breathe the Dust", zdecydowanie najszybsza

kompozycja Hiszpanów, w której

wprowadzają elementy crossoweru.

Jak nie przepadam za tą formą muzyczną,

tak w wykonaniu kapeli zabrzmiało

to wiarygodnie i świeżo. Dziwię się,

że podobnego pomysłu nie wykorzystali

na swoim debiucie. Tymczasem... (3,5)

\m/\m/

In Malice's Wake - Blackened Skies

2005 Self-Released

Australia. Kraj kangurów, Mortal Sin,

Hobbs Angel of Death i innych hord.

Tam także powstał zespół In Malice's

Wake, który w 2005 wydał EPkę

"Blackened Skies". Jest mrocznie, jest

pesymistycznie i dość brudno brzmieniowo.

Wokalista wyrzuca kolejna słowa

w niskim, charczącym tonie, (lekko

przypominającym wokalistę Protector'a

i Obliveon'a), gitary wtórują, okuwając

pesymizm tekstów w thrashowe riffy.

Perkusja i bas dopełnia ich dzieła. Kompozycyjnie

łączy thrash i parę motywów

znanych z black metalu. Trochę rozbudowanych

solówek, parę riffów, trochę

odczuwalny brak kopa w zad. Co tu można

więcej powiedzieć: ogółem EPka dla

ludzi poszukujących dość pesymistycznego

thrashu na klimatyczne, deszczowe

dni. "Blackened Skies" nie przypadła

mnie jednak zbytnio do gustu,

takie (3,5).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

In Malice's Wake - Eternal Nightfall

2008 Self-Released

Rok 2008. Parę lat po EPce "Blackened

Skies" powstaje kolejny album In Malice's

Wake pod tytułem "Eternal Nightfall".

Zespół wydaje jedenaście kompozycji

(w tym jedną instrumentalną),

które dają nam 45 minut egzystencji w

mroku. Album ten jest trochę bardziej

klarowniejszy i jaśniejszy niż EPka, przy

czym znalazło się na nim miejsce także

dla odświeżonych wersji utworów z

"Blackened Skies", np. "As Dusk Covers

Day" z lekko zmienioną aranżacją (chociażby

intro grane przez gitarę klasyczną,

gdzie w oryginale jest wygrywane

przez gitarę elektryczną). Jak jest muzycznie?

Dużo thrashowych zagrywek,

108

RECENZJE


troszkę riffów opartych na sekstach, trochę

riffów na wzór Destruction, parę

spokojniejszych momentów, parę emocjonalnych

solówek na piskliwym uroku

flażoletów. Utwór instrumentalny całkiem

w porządku, przyjemny, wyrażający

emocje. Jak album brzmi? Klarowniejsze

gitary, wokalista brzmieniowo

troszkę podobny do wokalisty Obliveon

z okresu albumu "From This Day

Forward", dość wyraźna perkusja, a to

wszystko zostało przykryte brzmieniem

basu. Tematyka? Ciemność, ponurość,

noc, śmierć, poniżenie ludzkości i tak

dalej, i tak dalej. Jak dla mnie czasami

muzycznie brzmi to zbyt "jasno", jak na

taką tematykę. Ogółem napiszę, że jeśli

ktoś szuka całkiem dobrze brzmiącego

thrashu z dość depresyjną otoczką tekstową

to zawsze może odpalić ten album,

któremu daje (4,2).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

In Malice's Wake - The Thrashening

2011 Self-released

"The Thrashening" to album, który

rozwija się względem poprzednika: jest

szybszy, klarowniejszy brzmieniowo

oraz ma troszkę większego kopa niż poprzednie

dokonania In Malice's Wake.

Co pozostało takie samo? Nadal jest dużo

o śmierci, o poniżeniu, z albumu ciągle

sączy się pesymizm oraz post apokalipsa.

Muzycznie? Jest dużo thrashowych

riffów, dosłowna szczypta Razor

("Endless Possession"), Motorhead

("Fuel For The Fire") i Vendetty. Brzmieniowo?

Jak już wcześniej wspomniałem,

jest klarowniej, dźwięk jest bardziej

wyrazisty i głośniejszy. Wokalizy

stały się czytelniejsze (choć nadal są

nadal w dość niskim, mrukliwym tonie),

uśmiech budzi sepleniący chórek w

"Onslaught". Mamy dość słyszalny bas,

a perkusja nadaje tempa całości. O

czym tu mogę jeszcze napisać... W sumie

osiem utworów dające 32 minuty

radości ze słuchania tego gatunku. Zaczyna

się od "Endless Possession", przez

"Evil By Design" i "Onslaught", "Fuel For

The Fire" po spajające całość pesymistyczne

"No Escape" i "Nuclear Shadow".

Nadal jest tutaj dość depresyjnie, jednakże

przez membrany głośników bardziej

przebija się energia thrashu niźli

sama mroczność tegoż albumu. Jeśli

ktoś poszukuje porządnie zagranego,

aczkolwiek niezbyt oryginalnego thrashu,

to ma jak znalazł - dla mnie takie

(4,3).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

In Malices Wake - Visions Of Live

Destruction

2014 Self-Released

Trudno połapać się w natłoku młodych

thrashowych kapel. Czasami, po przesłuchaniu

jednego albumu jesteś pewien,

że właśnie ten zespół będzie coś

znaczył na scenie, gdy wraz z następnym

krążkiem ta idea zupełnie gaśnie.

Mam wrażenie, że nazwę In Malices

Wake powinniśmy zapamiętać na dłużej.

Australijczycy prezentują thrash,

który nawiązuje do Testament z okresu

albumu "The Gathering". Kompozycje

wydają się konkretne, ciekawe, bogate,

świetnie zaaranżowane a zarazem wściekłe

i szybkie. Brzmienie klarowne, mocne,

miażdżące, tak jak w thrashu być

powinno. Instrumentaliści zaś sprawiają

wrażenie bardzo sprawnych. Takie przynajmniej

odnoszę wrażenie oglądając i

słuchając "Visions Of Live Destruction".

In Malices Wake to w tej chwili

zwykły undergroundowy zespół, więc

nic dziwnego, że DVD/CD zarejestrowano

w małym klubie. Miało to wpływ

też na brzmienie, czy ogólne wrażenie,

bowiem do muzyki - jakby nie inaczej -

wdarł się koncertowy brud. Także jakby

ktoś chciał w pełni posmakować wszystkie

walory tego zespołu to raczej powinien

sięgnąć po album studyjny. A do

tej pory nagrali EPkę "Blackendes Skies"

(2005) i dwa duże krążki "Eternal

Nightfall" (2008) oraz "The Thrashening"

(2011). Natomiast wraz z "Visions

Of Live Destruction" można

przekonać się, że team tworzą żywi muzycy,

którym nie obce są pomyłki i błędy,

że ich muzyka to prawdziwe emocje,

a nie te wygenerowane przez technikę.

Nie jest to zły album, a nawet całkiem

udany, jednak band o takim statusie

powinien bardziej skupić się na kolejnych

studyjnych produkcjach, żeby

walczyć o kolejne rzesze fanów. Tak jak

wspominałem, Australijczycy z In Malices

Wake są tego warci.

Iron Kobra - Might and Magic

2015 Dying Victims

\m/\m/

Oldskulowej passy ciąg dalszy. Na

szczęście, mimo pewnych ciekawych

przekonań, panowie z Iron Kobra nie

przesunęli wajchy w wehikule czasu za

daleko i nie wpadli w zawiesisty sos lat

siedemdziesiątych. Te pewne przekonania

to teoria, że najlepszy metal grano w

latach osiemdziesiątych (z czym pewnie

większość z was się zgodzi), warto grać

w tym stylu, ale nie należy inspirować

się gotowcami z tego kresu. Co więc robić?

Wsłuchać się w to samo, co stanowiło

inspirację dla klasycznych zespołów

z lat osiemdziesiątych, wcielić

się w ich rolę i spróbować wejść w ich

sposób komponowania. Ta metoda chyba

faktycznie działa, ponieważ Iron

Kobra nagrał płytę, która całkowicie -

od brzmienia po kompozycje brzmi jak

sprzed 30 lat. Na "Might and Magic"

można trafić na drobne inspirację Manowar

("Born to Play on 10"), wielkie

inspiracje NWoBHM (choćby "Watch

the Skies", "Fire!" - choć muszę przyznać,

że mi to brzmi również jak wczesny

Virgin Steele ze Starrem) i starą

amerykańską sceną ("Cult of the Snake").

Ciekawostką jest też numer zainspirowany...

sceną w NRD. Jest nim zaśpiewany

po niemiecku, prościutki, oldskulowobuntowniczy

"Wut im Bauch".

Muzycy przyznają się do używania

sprzętu analogowego, nagrywania bez

poprawek i pewnie dlatego płyta brzmi

bardzo naturalnie, szczerze, koncertowo

i - w dobrym tego słowa znaczeniu - staroświecko.

Co ciekawe, wydaje się, że

słychać ten bezpoprawkowy sposób nagrywania.

Nic dziwnego, że w parze z

naturalnością idzie też coś, co może nie

zyskać fanów, a więc pewna nieznaczna

"niechlujość" produkcji. Mimo faktu, że

"Might and Magic" należy do nurtu

tradycyjnego metalu granego współcześnie,

nie płynie ona wraz z tym samym

statkiem co szwedzkie kapele. Nie jest

ani tak precyzyjnie wycyzelowana jak

Enforcer czy Portrait, ani nie posiada

tak dopieszczonego brzmienia. Niemniej

jednak i tak na swoim poletku się

wyróżnia - Iron Kobra pochodzi z Niemiec.

A któż w Niemczech gra tak mocno

siedzący w NWoBHM metal? (4)

Iron Lamb - Fool's Gold

2015 High Roller

Strati

Kolejny zespół grający w rock and/or

rollowym stylu… Czyżby kolejna kopia

Motorhead? Tak też mogłoby się wydawać

po pierwszych utworach. Nawet

wokalista brzmi jak Lemmy! Jakkolwiek

by tego nie klasyfikować, tym razem

mamy do czynienia z czymś bardzo dobrym.

Z czymś, co nie pozwala przejść

obok siebie obojętnie. Zasadniczo płyta

"Fool's Gold" brzmi jakby została wydana

pomiędzy "Overkill" a "Bomber"

wspomnianego Motorheada. Jest czysta,

niczym nie zmącona moc. Surowa

produkcja nadaje dodatkowego smaczku

i przenosi ten album na wyższy

poziom. Czuć przestrzeń i głębię, zwłaszcza

w takiej kompozycji jak "Leave Me

Be", która zdecydowanie odróżnia się od

reszty. Jest jakby z zupełnie innej bajki.

Gościnnie zaśpiewał na niej sam Rob

Coffinshaker, którego głos może przywoływać

skojarzenia z Johnnym Cashem

czy nawet Nickiem Cavem. Bardzo

ciekawe posunięcie i inspirujące

przełamanie na płycie. Kolejny "Pink

Mist" również zachowany jest w tajemniczym,

nieco psychodelicznym klimacie.

W tym momencie słuchacz zdaje

sobie sprawę, że Iron Lamb to jednak

nie kolejna tania kopia Motorhead, tylko

coś bardziej wartościowego. Coś co

samo w sobie stanowi jakość. Nie od

dziś wiadomo, że czego Szwedzi się nie

dotkną i tak wyjdzie z tego dobra gitarowa

muzyka. Tak też jest w przypadku

Iron Lamb. Całość nie tyle mnie do siebie

przekonała, co wielce zaskoczyła.

Spodziewałem się typowego rock'n'rollowego

podszytego punkiem grania, jakiego

jest na pęczki, a tutaj takie ciekawe

kompozycje! Taka dojrzałość i wyczucie.

I to fenomenalne brzmienie! Panowie

potrafią zaskoczyć i obok klasycznych

rockerów, przy których głowa

sama się buja, dać utwór, który przełamuje

cały przewidywalny schemat. Bardzo

wartościowa, wcale nie banalna pozycja.

Polecam zdecydowanie! (5)

Przemysław Murzyn

Iron Savior - Live At The Final Frontier

2015 AFM

Prawie 20 lat przyszło poczekać fanom

Iron Savior na pierwsze oficjalne wydanie

koncertowego albumu i DVD. Do

tej pory była EPka w postaci "Interlude",

która zawiera parę utworów live i

różnego rodzaju bootlegi. Teraz jednak

kiedy Iron Savior powrócił na dobre do

życia, co potwierdziły ostatnio albumy

"The Landing" i "Rise of The Hero" to

przyszedł czas na właśnie pierwszy koncertowy

album. Długo przyszło czekać,

ale warto było. Dzięki temu dostaliśmy

naprawdę wysokiej klasy album zarejestrowany

na żywo. Żywa i reagująca publika,

ciekawa setlista, dobra predyspozycja

muzyków i przede wszystkim wysokiej

klasy jakość muzyki. Dawno nie

było tak udanego albumu koncertowego,

który porwałby swoją formą i wykonaniem.

Soczyste brzmienie, znakomity

klimat, który wciąga i to jak udało

się uchwycić piękno tego koncertu jest

tutaj na wagę złota. Szkoda tylko, że panowie

z Iron Savior nie postanowili

użyć języka angielskiego czasie koncertu,

co byłoby znacznie łatwiejsze w

odbiorze. Przede wszystkim podobać się

może otoczka, emocje jakie panowały

na koncercie jak i sama forma muzyków.

Piet wokalnie brzmi tak samo

świetnie jak w wersjach studyjnych i w

sumie to tyczy się pozostałych muzyków.

Najwięcej zagrano utworów z

dwóch ostatnich albumów. Na rozruszanie

publiki zagrano "Last Hero", który

jest jednym z najlepszych utworów z

nowej płyty. Dalej mamy jeszcze szybszy

"Starlight" i epicki "The Savior", które

pochodzą z "The Landing". Trzeba

przyznać, że nowe utwory dobrze wypadają

na żywo. Później Piet i spółka

grają "Revenge of Bride", czyli kolejny

szybszy kawałek, który oddaje to, co

najlepsze w Iron Savior. Z "Battering

Ram" mamy w sumie słabszy "Break The

Curse", ale okazał się dobrym utworem

do rozgrzania publiczności. Z starych

klasyków pojawia się "Mind Over Matter",

choć moim zdaniem z "Unification"

można było wybrać coś lepszego.

Kolejnym ważnym klasykiem jest jeden

z najlepszych utworów tego zespołu

czyli "Condition Red". Nie mogło też

zabraknąć "I've Been to Hell", który

znów rozruszał publikę, choć chyba największą

frajdę fanom sprawił hymniczny

"Heavy Metal Never Dies". W

sumie najciekawsza jest końcówka tego

koncertu. Mamy bowiem killera w postaci

"Coming Home", który jest w sumie

najmocniejszym punktem tego koncertu.

Dobrze było też usłyszeć "Watcher

In The Sky" w "Iron Watcher Medley".

Trzeba przyznać, że mimo braku Hansena

w roli wokalisty to i tak utwór

niszczy na żywo. Później zespól zaprezentował

również kultowy "Atlantis

Falling" i jedynie obecność coveru Judas

Priest zastanawia, bo w końcu Iron Savior

ma wystarczająco własnych kawałków,

które mógłby zagrać. Mimo pe-

RECENZJE

109


wnych wad, jak choćby zbyt mała ilość

klasyków w setliscie czy może brak

języka angielskiego w zapowiedziach to

i tak jest to jeden z najlepszych albumów

nagranych na żywo jakie ostatnio

pojawiły się na heavy metalowym rynku.

Bardzo dobra robota i szkoda, że tak

późno panowie zebrali się za nagranie

takiego krążka. Jednak lepiej późno niż

wcale. Polecam. (5,5)

Jaguar - Metal X

2015 Golden Core

Łukasz Frasek

Jak zapewne wielu z was uważam debiut

Jaguar "Power Games" za zdecydowanie

ich najlepszy album oraz jeden

z lepszych nagranych w schyłkowym

okresie NWoBHM. Później jak to się

działo w większości podobnych przypadków,

bywało raz lepiej raz gorzej,

jednak teraz wydaje się, że zespół wskoczył

wreszcie na właściwe tory. "Metal

X" to najlepsze co stworzył Garry Pepperd

i spółka od czasu wspomnianej

legendarnej jedynki. Takiej energii jaka

bije z tego krążka może im pozazdrościć

większość młodych kapelek bawiących

się w heavy metal. Masa zajebistych riffów,

wyraźny bas momentami sprawiający

wrażenie, jakby był puszczony na

przyspieszonych obrotach, rozpędzona

perkusja i mnóstwo bardzo dobrych melodii

to składowe muzyki Jaguar. Tym

co jeszcze uderza słuchacza podczas

obcowania z "Metal X" to bezpretensjonalność,

szczerość i naturalność, które

słychać w każdym dźwięku. Momentami

naprawdę mam wrażenie jakbym

cofnął się w czasie do 83 roku. Klasyczny

brytyjski heavy metal grany

przez Jaguar to istny huragan. Przeważają

szybkie tempa, więc nie ma czasu

na odpoczynek. Chciałbym zobaczyć

jak te utwory wypadają na żywo, bo

może być naprawdę srogo. Tak naprawdę

nie ma sensu się dłużej rozpisywać

i opisywać po kolei wszystkich numerów,

gdyż mija się to z celem. Jaguar

nagrał taki krążek jakiego chyba wszyscy

fani oczekiwali i to jest najważniejsze.

Dla mnie jest to jedna z przyjemniejszych

niespodzianek w ostatnim

czasie i wiem, że będę regularnie wracał

do tego albumu. Jaguar nagrał klasyczną

płytę, najlepszą od czasów "Power

Games", więc nie ma się nad czym zastanawiać

tylko trzeba szukać tego krążka,

kupować i słuchać głośno. (5)

Kamelot - Haven

2015 Napalm

Maciej Osipiak

Jednym z najbardziej charyzmatycznych

zespołów w dziedzinie muzyki

metalowej jest bez wątpienia amerykański

Kamelot. Jest to zespół z bogatą

historią i jego stylu nie da się łatwo zaklasyfikować.

Wynika to z faktu, że w ich

kompozycjach można doszukać się

heavy/power metalu, progresywnego

metalu, czy nawet gotyku. Takie albumy

jak "Karma" czy "Black Halo" to

prawdziwe perełki w ich dyskografii.

Trzy lata przyszło czekać nam na nowy

krążek Kamelot i w sumie nie był to

czas zmarnowany, bowiem zespół zrobił

jakby krok do przodu. Stworzył coś

bardziej epickiego, bardziej nowoczesnego,

coś co przypomina soundtrack do

filmu, jednocześnie zostając przy znanych

patentach Kamelot. Udało się to

osiągnąć, bo album jest progresywny,

mroczny i zarazem melancholijny.

Świetnie to wpasowuje w teksty poruszające

kwestię obecnego świata i naszej

cywilizacji. Zresztą płyta pod względem

technicznym imponuje jakością i brzmieniem.

Zapowiedzi i szum wokół płyty

nastawiał mnie sceptycznie, ponieważ

bałem się, że będzie to dzieło ciężkostrawne.

Nie do końca tak jest,

bowiem nie brakuje na nim ciekawych i

łatwo w padających w ucho melodii.

Zacznijmy jednak od początku. Płytę

otwiera "Fallen Star" i jest to dobry kawałek

oddający to, co najlepsze w tym

zespole. Może za mało w nim ognia ale

jest klimat. Ducha starych płyt można

wyczuć w szybszym "Insomnia" czy w

power metalowym "Veil of Elysium".

Krążek wyróżnia się spokojnym, wręcz

melancholijnym klimatem i ciekawymi

motywami. Dobrze to obrazuje progresywny

"Citizen Zero". Niby nieco

komercyjny, niby nieco symfoniczny,

ale pokazuje że wyróżniający się riff i

melodia to połowa sukcesu. "Under

Grey Skies" to utwór przypominający

nieco Nightwish i w nim swoją role

odegrali Troy Donockley i Alissa

White Gluz, który wystąpili gościnnie.

Kolejnym ciekawym kawałkiem z tej

płyty jest "My Therapy", który jest

utrzymany w stylu bardziej nowoczesnym,

co pokazuje elastyczność zespołu.

Jest jeszcze symfoniczny "End of Innocence",

który ma w sobie znacznie więcej

agresji niż poprzednie kawałki. To jeden

z niewielu kawałków, o którym można

mówić w kategorii przebojów. Jako fan

power metalu i starych płyt Kamelot

muszę przyznać, że największe wrażenie

na mnie zrobił "Liar Liar". Jest to szybki

i energiczny kawałek, który niszczy

swoją formą i wykonaniem. Na końcu

płyty mamy jeszcze troszkę eksperymentowania

w postaci "Revolution", czy

też instrumentalny "Haven". Teraz kiedy

już znam ten album, to mogę stwierdzić,

że obawy były bezpodstawne bowiem

zespół nagrał całkiem przyzwoity

krążek. Oczywiście, według mnie za

mało w nim power metalu i szybkiego

grania,. Może nie jest łatwo oswoić się z

tą płytą, ale jest kilka ciekawych momentów,

które przyprawiają o szybsze

bicie serca. Polecam. (4,5)

Killer - Monsters of Rock

2015 Mausoleum

Łukasz Frasek

Moja znajomość muzyki belgijskiego

Killer ogranicza się do trzech pierwszych

albumów wydanych w latach

80-84. Był to kawał porządnego tradycyjnego

metalu z elementami speedu i

wyraźnie inspirowanego twórczością

Motorhead. Niestety z trzema kolejnymi

krążkami jakoś nie było mi po drodze.

Najnowszy, wydany po 10-cio letniej

przerwie "Monsters of Rock" jest

materiałem do bólu klasycznym, gdzie

podstawę stanowi tradycyjny metal. Tę

stronę Killer reprezentują takie numery

jak tytułowy otwieracz, będący jednocześnie

jednym z większych hiciorów,

oraz "Back to the Roots" i zajebisty "Firestorm".

Bardziej speedowe oblicze zabójcy

przedstawiają "Deaf Dumb and

Blind", "Children of Desperation" i "The

Reactor". W obu tych stylistykach zespół

radzi sobie bardzo dobrze i słychać,

że tworzenie prostych, walących w pysk

numerów nie sprawia mu problemów.

Poza tym pojawiają się takie urozmaicenia

jak doomowy riff w "Shotgun Symphony",

balladowy "Danger Zone" czy

też bluesujący "Making Magic". Dzięki

temu, mimo że materiał sprawia wrażenie

zwartego monolitu, to jednak te

smaczki sprawiają, że 67 minut trwania

płyty mija trochę szybciej. I tu właśnie

dochodzimy do największego mankamentu

czyli długości. Niestety przy

którymś kolejnym przesłuchaniu zaczyna

wkradać się znużenie i ciężko wytrwać

do końca. Czy nie lepiej zamiast 14

numerów byłoby nagrać ich 10, a pozostałe

przeznaczyć na EPkę lub kolejny

album? Muszę pochwalić jeszcze producenta,

dzięki któremu "Monsters of

Rock" brzmi naprawdę znakomicie.

Ogólnie rzecz biorąc jest to zdecydowanie

dobry krążek, który z czystym

sercem mogę polecić fanom Motorhead,

Exciter, Grave Digger, Accept,

Judas Priest, czyli ogólnie gustującym

w klasycznym, tradycyjnym metalu.

Proste, momentami toporne i siermiężne

riffy, nośne refreny doskonałe

do wspólnego darcia ryja na gigach oraz

oldschoolowy klimat całości to główne

cechy nowego albumu Killer. Gdyby nie

długi czas trwania to ocena może byłaby

wyższa, ale i tak nie mają chyba co

narzekać. (4,5)

Maciej Osipiak

Kiske / Sommerville - City of Heroes

2015 Frontiers

Micheal Kiske wrócił na dobre do

muzyki heavymetalowej. Można rzec,

że Avantasia sprawiła, że jeden z najlepszych

metalowych głosów powrócił i to

w wielkim stylu. Zaczęło się niewinnie,

bo od Place Vendome, potem przyszedł

czas na Unisonic i projekt muzyczny,

który Kiske stworzył z Amandą

Sommerville i kilkoma innymi muzykami.

Projekt powstał w 2010 roku pod

nazwą Kiske/Sommerville. Znów początków

można doszukiwać się w Avantasii,

gdzie doszło do spotkania tych

dwojga utalentowanych muzyków. Debiutancki

album "Kiske/Sommerville"

był mieszanką melodyjnego metalu,

hard rocka, heavy metalu i power metalu.

Proporcje składników były niekorzystne

dla fanów starego Helloween,

czy tych, którzy pragnęli czegoś ostrzejszego

niż lekkie i przyjemne, "słodkie"

granie. Oczywiście nic złego o tej płycie

nie można było napisać, bo było to

dzieło bez wątpienia przemyślane i pomysłowe.

Duet kobiecego wokalu i męskiego

okazał się strzałem w dziesiątkę,

przez co projekt nabrał innego wymiaru.

Muzyka była lekka, przyjemna i

szybko trafiała do słuchacza. Mimo, że

było na niej więcej hard rocka, mniej

power metalu, i mimo upływu czasu, ta

płyta wciąż zachwyca. Nie sądziłem, że

dojdzie kiedyś do nagrania drugiego

krążka. Jednak plotki o kolejnej płycie

opowiadali kilka lat temu sami muzycy.

Tak o to doszło do nagrania "City of

Heroes". Muzycy udzielali się we własnych

kapelach i w innych superprojektach,

jednak mimo to udało im się

znaleźć czas - i co ciekawe - nagrać jeszcze

ciekawszy album niż debiut.

Przede wszystkim, tak jak w przypadku

nowego Unisonic jest więcej power

metalu i więcej szybkich momentów. I

tym razem Matt Sinner i Magnus

Karlsson spisali się jeśli o komponowanie

utworów. Fani starego Helloween,

Avantasii czy Unisonic będą

zachwyceni w stu procentach. Soczyste,

ciepłe, nieco hard rockowe brzmienie,

idealnie podkreśla jakość muzyki i tego,

co potrafią muzycy. W lepszej formie

wokalnej są bez wątpienia główni bohaterowie,

ale nie tylko oni tutaj zasługują

na brawa. Magnus dawno nie zagrał tak

ciekawych, pełnych ekspresji i emocji

partii gitarowych. Dał więcej z siebie

niż choćby na ostatnim Primal Fear.

Słychać, że jest to dzieło doświadczonych

muzyków, którzy pokazali, że są

wszechstronni i w ich sercu gra nie tylko

typowy, ostry, rasowy heavy/power metal.

Choć tego power metalu mamy naprawdę

znacznie więcej. Płytę promował

genialny "City of Heroes". Nic dziwnego,

że ta petarda otwiera krążek. To

jest kawałek, który zabiera nas w klimaty

starego Helloween, Avantasii czy

Unisonic. Mocny, energiczny, ale zarazem

bardzo melodyjny riff to podstawa

tego kawałka. Do tego posiada

niezwykle porywający i chwytliwy

refren, który oddaje to, co najlepsze w

power metalu. Świetnie zaśpiewanie zarówno

przez Amandę jak i Michaela.

To być może jeden z najlepszych utworów

w twórczości Kiske. Drugim utworem,

który promował nowy album był

"Walk on Water". To ukłon w stronę

melodyjnego metalu z domieszką gotyckiego

metalu i hard rocka. Sam refren

nasuwa namyśl Nightwish czy inne tego

typu zespoły. Może jest lżejszy ale to

równie ciekawy utwór. Dla fanów Silent

Force czy Primal Fear też coś jest. W

tym wypadku całkiem dobrze radzi sobie

"Rising Up", choć nie do końca są tu

trafione klawisze, stylizowane momentami

na estetykę Sabaton. Bardziej rozbudowany

"Salvation" to mieszanka

progresywnego hard rocka, heavy/power,

a nawet symfonicznego metalu.

Dzieje się tutaj sporo i stonowane tempo

tylko podkreśla epicki wydźwięk.

Mieszankę melodyjnego power metalu i

hard rocka mamy w "Lights Out". To

znów typowy chwytliwy przebój, charakterystyczny

dla tej formacji. Lżejszy i

rockowy "Breaking Neptune" mimo swojego

komercyjnego stylu ma w sobie też

całkiem sporo mocy, wystarczy się w

słuchać w partie gitarowe Magnusa.

Niezwykle piękna jest ballada "Ocean of

Tears", a zaraz po niej następuje power

metalową uczta. Atakuje nas szybszy

"Open Your Eyes", melodyjny "Last

Goodbey" oraz ostrzejszy "Run with a

Dream". Ten moment płyty jest uroczy

i kto wie, może kolejny album będzie

cały właśnie taki? Jednak mimo pewnego

hard rockowego feelingu słychać, że

"City of Heroes" to bardziej dojrzały album

aniżeli debiut. Nie tylko więcej na

nim power metalu, ale i same kompozycje

są bardziej urozmaicone i dopracow-

110

RECENZJE


ane. Nie ma słabego kawałka, a całość

jest równa i niezwykle przebojowa. Miło,

że Kiske jest w tak świetniej formie

i udziela się w większej ilości zespołów.

Krążyła plotka że Kiske/ Somerville

ruszą w trasę koncertową. Mam nadzieję

że i ta plotka się potwierdzi. Póki co

zapraszam was do miasta bohaterów,

którymi bez wątpienia są Amanda, Micheal,

Mat, Magnus, no i mało znana

komu perkusistka Veronika Lukesova.

(5,5)

Lancer - Second Storm

2015 Despotz

Łukasz Frasek

W skrócie można powiedzieć, że Lancer

to porządny europejski power metal,

mocno zakotwiczony w najlepszej tradycji

lat 80-tych. Obecnie stosunkowo

rzadko można natknąć się na tak doskonałe

odwzorowanie tego rodzaju muzyki.

Wszechobecny plastik, brak polotu,

kreatywności i nuda zdominowały

gatunek. Młodzi Szwedzi udowodnili,

że jeszcze można temu zaradzić i nagrali

album, który można postawić obok

Keeperów I i II, wczesnych Scannerów,

Blind Guardianów czy Chroming

Rose. Nad wszystkim unosi się

jednak duch wielkiego Iron Maiden z

najlepszych czasów. Mieszanka wybuchowa,

ale udało się. I to jak! Płytę

otwiera rozpędzony "Running from a

Tyrant", który jednoznacznie kojarzy

się z wczesnym Helloween. Doskonały

początek i wstęp do tego, co będzie się

działo później. "Iwo Jima" to z kolei

bardzo Maidenowy kawałek z epickim

refrenem i fantastycznymi melodiami

podczas solówek. "Masters and Crowns"

to hit. Bez problemu widzę ten numer

na albumie "Keeper of the Seven Keys

Part. II". Niczym nie odbiega od najlepszych

wzorców. Jest świetny riff, ciekawe

zwrotki no i kulminacja w postaci

niesamowitego refrenu, którego przez

długi czas nie sposób pozbyć się z głowy.

Jest naprawdę bardzo dobrze! "Behind

the Walls" natomiast jest tym, co

niegdyś prezentował niemiecki Scanner

na swoim debiucie. Słuchając "Second

Storm" mam wrażenie, że znalazłem się

w kapsule czasu. Wszystkie aranże, melodie,

solówki są dokładnie w takim stylu,

jaki niemal trzydzieści lat temu prezentowały

wspomniane zespoły! Bynajmniej

nie jest to zarzut. Jest to ogromny

plus, gdyż wszystko jest zrobione niezwykle

świadomie i z niezwykłą starannością.

Tu nie ma przypadkowości.

Szwedzi garściami czerpią z najlepszych

wzorów gatunku, tworząc tym samym

pewnego rodzaju hołd. Wszystkie kompozycje

są precyzyjne i doskonale skomponowane,

jednak wspomnę jeszcze

tylko o monumentalnym "Aton" i "Children

of the Sun". Ten pierwszy to dziesięć

minut czystej epickości i wielu ciekawych

rozwiązań. Słucha się z zaciekawieniem,

nie nudzi. Jest dramaturgia,

pomysł, momenty kulminacji. Wszystko

tak, jak powinno być. "Children of

the Sun" to z kolei kompozycja, której

nie powstydziłoby się samo Iron Maiden.

Ba! Uważam, że Iron Maiden od

piętnaście lat nie nagrało nic lepszego

od tego utworu! Generalnie bardzo udany

album! Mocno rekomendowany dla

fanów old schoolowego heavy/power

metalu lat 80-tych. Prawie zapomniałem…

na wokalu jest brat bliźniak Bruce'a

Dickinsona. (5,5)

Przemysław Murzyn

Liar Symphony - Before The End

2014 Encore

Brazylijski Liar Symphony działał w

latach 1993 - 2010. W tym czasie nagrał

pięć studyjnych albumów i jeden

koncertowy. Niestety wtedy nie znalem

tego zespołu. Nie pamiętam, czy w

ogóle ich nazwa obiła mi się o uszy. W

2014 roku kapela ponowiła swoją działalność

wypuszczając omawiany "Before

The End", który wpadł w moje ręce

teraz i to przez zupełny przypadek. Podobnie

było z progresywnym Mindflow.

Jest też pewna analogia, oczywiście

muzyczna, bowiem Liar Symphony

gra ambitną odmianę melodyjnego,

tradycyjnego, heavy / power, gdzie progresywny

metal odgrywa nie poślednią

rolę. W tym co gra Liar Symphony odnajdziemy

inspiracje Accept, Black

Sabbath, Primal Fear, Savatage, czy

Symphony X. Równie dobre będą też

skojarzenia z Angrą czy właśnie Mindflow,

choć oba zespoły są znacznie subtelniejsze

niż Liar Symphony. Kompozycje,

jak to w wypadku ambitnych zespołów,

są rozbudowane, przemyślane,

ciekawe, wielowątkowe i efektownie zaaranżowane.

Nie brakuje też gry emocjami.

Oczywiście całość wyśmienicie

zagrane. Smakosze wirtuozerii, będą zachwyceni

warsztatem muzyków z Liar

Symphony. Całość albumu bardzo udana.

Kapela włożyła bardzo dużo serca

aby uzyskać tak wysmakowaną zawartość

swojego najnowszego albumu. Narracje

zaś prowadzi wokalista obdarzony

mocnym, rockowym głosem, ze szkoły

nieodżałowanego Ronnie J. Dio.

"Before The End" należy do tych krążków,

które słucha się w całości. Każdy

utwór jest równie dobry, równie ciekawy,

przez co płyta wciąga i ciągle

podsyca emocje rozbudzone u słuchacza.

Za każdym odsłuchem człowiek

żałuje, że stracił tak wiele i zupełnie nie

zna tych wcześniejszych płyt tego zespołu.

Mam też nadzieje, że Liar

Symphony nie podzieli losu Mindflow,

który znowu znikną z moich oczu.

Liczę, że "Before The End" wywrze podobne

wrażenie na innych, tak jak stało

się to w moim przypadku. (5)

Lintver - Snakebite

2013 Self-Released

\m/\m/

Lintver to podręcznikowy przykład

prawidłowego rozwoju. Założona przez

czterech nastolatków grupa nie siliła się

bowiem na jakąś "karierę", systematycznie

robiąc swoje i uzupełniając skład

po kolejnych zmianach. Po kilku latach

przyszła pora na debiutanckie demo, a

dwa lata temu Słoweńcy podpisali się

pod debiutanckim, wydanym własnym

sumptem albumem. "Snakebite". Słychać

w tych dziesięciu utworach, że panowie

nie marnowali czasu na próbach,

a klasyków europejskiego i amerykańskiego

thrashu też przerabiali wielokrotnie

w te i wewte. W dodatku są zadeklarowanymi

miłośnikami starej szkoły

gatunku, nie dla nich jakiś nowomodny

thrash czy inny groove, dlatego wpływy

Destruction i Kreator oraz Slayer i

Testament dają o sobie na "Snakebite"

wielokrotnie znać. Czasem robi się bardziej

crossoverowo ("Kopkiller" z basowym

wstępem i chóralnym, skandowanym

refrenem), nie brakuje też odniesień

do ostrego punka (gniewny

"Junkie"), ale to generalnie oldschoolowy

thrash, niepozbawiony melodii i

momentami nawet dość chwytliwych

refrenów. Erik Kodermac nie tylko

sprawnie posługuje się gitarą, ale robi

też niezły użytek ze swych strun głosowych,

a na koniec chłopaki zapodają

"G.L.A.M.", czyli swoje rozliczenie z

hair/glam metalem, wykorzystując różne

sample i cytaty - czyje, sprawdźcie

sami, przy okazji dając szansę innym

numerom Lintver. (4,5)

Maestah - Maestah

2015 Self-Released

Wojciech Chamryk

Maestah to młody prog-power-metalowy

band z Brazyli. Takie połączenie w

pewnym sensie jest gwarantem dobrego

albumu. Poniekąd w wypadku tego zespołu

to się sprawdza. Bo muzyka jest

na pewno solidna, a muzycy mają bardzo

dobry warsztat, dzięki czemu dają

nam komfort całkiem niezłych doznań.

Niemniej ciężko jest być w pełni oryginalnym

jeśli chodzi o preferowany styl

przez Brazylijczyków. Zdecydowana

większość pomysłów została dawno wymyślona,

lecz ich interpretacja wydaje

się - jak do tej pory - zupełnie niezgłębiona.

Dlatego muzycy Maestah nie

próbują wymyślać prochu, ale starają się

zagrać swoje dźwięki w jak najciekawszy

sposób. Wychodzi to im nieźle, choć

Brazylijczycy zachowują się zbyt zachowawczo.

Kompozycje mają wiele muzycznych

wątków, rozbudowaną konstrukcję,

ciekawe melodie, dotykają wielu

emocji i klimatów. Po prostu wciągają.

Na pierwszym planie są gitary, których

brzmienie ociera się o groove. Solówki

brzmią już w sposób tradycyjny. Sekcja

zaznacza się równie mocno. Z rzadka -

ale zawsze - bas ucieka i zaczyna żyć

własnym życiem. Klawisze ciekawie

uzupełniają muzykę lub stanowią tło.

Zbytnio nie atakują zmysłów słuchacza.

Muzycy do swoich partii podchodzą z

wielką dbałością. Ich wirtuozerię zdecydowanie

równoważą bardzo dobre melodie.

W tym wypadku dużą rolę odgrywa

wokalista. Mimo chrypy i wrzaskliwego

stylu śpiewania, dba aby melodie

były wyraziste. Tempa kawałków przeważnie

są średnie, ale Brazylijczycy potrafią

i zwolnić i przyśpieszyć. W połowie

i na końcu albumu muzycy raczą

nas power-balladami. Może te utwory są

w swoim stylu dobre, ale dla mnie raczej

psują to co z trudem stworzyli. Jednak

Panowie z Maestah są tak pewni swego,

że ostatni kawałek podają nam również

jako bonus w wersji portugalskiej. Produkcja

i brzmienie przyzwoite, ciutkę

odbiega od standardowego, ogólnie obowiązującego.

Niemniej dobry początek

kariery. (4)

\m/\m/

MainPain - The Empirical Shape Of

Pain

2014 Diverso Edizioni

MainPain to kolejna włoska grupa rozkochana

w tradycyjnym heavy metalu.

Dave Valli wraz z kolegami nie ma chyba

nawet w najmniejszym stopniu ciśnienia

na karierę, etc. Od blisko dwódziestu

lat łupią za to ten staromodny,

wręcz oldschoolowy metal, od czasu do

czasu dając znak życia kolejnym wydawnictwem.

Wydany w roku ubiegłym

"The Empirical Shape Of Pain" jest

drugim albumem MainPain, a zważywszy

na to, że poprzedni ukazał się aż

osiem lat wcześniej, muzycy mieli aż

nadto czasu, by dopracować jego zawartość

i sfinalizować sesję nagraniową po

skompletowaniu składu. I chociaż całość

momentami jest zbyt "przegadana",

tak jak zdecydowanie za długa, 12-minutowa

kompozycja "Wake Up The

Sleeping Giant", która w bardziej zwartej,

krótszej o minutę - drugiej wersji,

zalśniłaby na pewno znacznie bardziej,

czy też zbyt monotonny "Blood Arena",

to jednak nie brakuje na tej płycie ciekawych

utworów. Ostry, riffowy, inspirowany

thrashem "The Healer" dopełnia

melodyjny refren, równie zadziorny jest

"Kiss Of Death" z agresywnym śpiewem

Ronniego Borgese i klangiem basu. Z

kolei "On The Run" i "Reflex Of Events"

to bardziej surowe, totalnie archetypowe

granie z początków lat 80-tych, a

o tym, że panowie radzą też sobie z bardziej

rozbudowanymi formami przekonuje

10-minutowy, orientalny w klimacie

numer "Cleopatra". Czyli jest nieźle,

chociaż mogłoby być jeszcze lepiej - może

na trzeciej płycie? (4)

Wojciech Chamryk

Malakyte - Human Resonance

2013 Self-Released

Malakyte miała okazję zagrać z takimi

zespołami jak chociażby Anthrax,

Municipal Waste czy Alestorm. Ich

debiut, został poprzedzony EPką

"S2076" i dwoma singlami. Na "Human

Resonance" znalazły się utwory z poprzednich

albumów, lecz nagrano je z

nowym wokalistą. Kawałki z debiutu różnią

się od tych z EPki, jakością (są

czystsze) i stylem wokalów (m.in bardziej

skrzekliwym, spazmatycznym

brzmieniem) oraz drobnymi poprawkami

w tekście. Malakyte zapewnia nam

całe 48 minut ciężkiego, dość skrzekli-

RECENZJE 111


wego i agresywnego thrash metalu, przeoranego

ciężkimi, wałkowatymi riffami i

usianymi paroma instrumentalami. Wymienię,

akustyczne "7.83" (odniesienie

do rezonansu Schumanna, którego częstotliwość

wynosi rzeczone 7.83 hz),

oparte na syntezatorach "Skeksis" (postaci

z uniwersum "Ciemny Kryształ")

czy "Resonance Cascade" (inspiracja Half

Life?) zbudowane na technicznych

thrashowych riffach i sekcji instrumentalnej,

która to raz przyśpiesza, raz

zwalnia. Gitary brzmią mięsiście, zapewniając

nam miarowe wsączanie klimatu

tegóż albumu do naszej percepcji.

Połamane riffy przypominają troszkę

Municipal Waste innym razem Vektor'a.

Uślyszymy też parę melodyjnych

solówek, parę licków w krótkich przerwach

pomiędzy kolejnymi wokalami.

Głos Tommiego (Tommy Muz - wokalista

zespołu) przypomina nieco wokalistę

Vektora. Jak wcześniej wspomniałem,

jest skrzekliwy, nie każdemu

przypadnie do gustu, jednak idealnie

pasuje do ich własnego stylu opartego

na połączeniu prostych i walcowatych

riffów z bardziej technicznymi motywami.

Bas czasami przygrzeje (chociażby

na "Flood of Flames"), a perkusja intensywnie

okrasza zaś całą tą otoczkę

instrumentalną. Album jest oparty na

odniesieniach do zjawisk fizycznych,

wojnie czy ogólnym miejscu człowieka

w tym środowisku. Nie zabrakło tu

także tematów fantasy. Poruszane są też

wątki eksplozji nuklearnej ("Zero Hour"),

paradoksalnego (bez)sensu życia

("Inbetween Terminals") czy działań

militarnych ("Warhawk"). Ogółem album

jest dla ludzi poszukujących

ostrych, walcowatych riffów, dość oklepanej

tematyki i ostrego, wczuwającego

się w rolę wokalu. Warto przesłuchać te

48 minut, lecz aby w pełni wczuć się w

muzykę Malakyte, trzeba nastawić się

na klkukrotne przesłuchanie "Human

Resonance". Wystawiam (4,8) i oczekuję

kolejnych dzieł.

rykiem pod blackowy skrzek i dudniącym

basem. Generalnie "Masquerader"

to coś wyłącznie dla maniakalnych

kolekcjonerów demówek z najgłębszego

podziemia. (3)

Wojciech Chamryk

Masquerader - Singular Point

2013 Self-Released

Na szczęście "Singular Point" (2013)

jest znacznie ciekawszy. Słychać, że zespół

popracował na próbach, bo kompozycje

są ciekawsze i więcej się w nich

dzieje. "Atomic Funeral" uderza natychmiast

na najwyższch obrotach, równie

ostry jest "Thrasher Commandos" z

chóralnym skandowaniem - chociaż to

beknięcie mogli sobie darować, a

"S.A.T.A.N." to coś bardziej w stylu

speed metalu lat 80-tych, łączącego melodię

z metalowym czadem. Ostatni na

liście "Symbiosis" to raptem trzy minuty

szaleńczego czadu z histerycznym wrzaskiem

wokalisty, ale znalazło się w nim

też miejsce na mocarne zwolnienia z

kanonadami perkusji, melodyjne solo a

nawet gitarowe unisono. (4)

Wojciech Chamryk

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Max Pie - Odd Memories

2015 Mausoleum

Masquerader - Masquerader

2011 Self-Released

O tym, że wszelkie odmiany metalu, z

naciskiem na te bardziej brutalne jego

odmiany, są w Azji bardzo popularne

nie trzeba chyba już nikogo przekonywać.

Tamtejsza scena podziemna to

swoisty fenomen, zważywszy na wiele

niesprzyjających rozwojowi takiej muzyki

okoliczności, a Masquerader wpisuje

się w ten nurt bez dwóch zdań.

Chłopaki łupią od sześciu lat surowy,

chociaż momentami całkiem melodyjny

thrash. Debiutanckie demo/EP (2011)

to jeszcze zdecydowanie underground,

zarówno brzmieniowo jak i co do jakości

tych trzech numerów. W "Capitalism

Cannibalism" gitary owszem, suną jak

trzeba, są dwie solówki a nawet fortepianowa

jakby koda, ale warstwa rytmiczna

tego numeru jest po prostu niedopracowana

i trochę razi nieporadnością.

Znacznie lepiej pod tym względem prezentuje

się, przełamany miarowym

zwolnieniem, "Carcass" z niskim, bulgoczącym

rykiem wokalisty i seriami blastów,

z kolei finałowy "Samurai Slave

Driver" to znowu szybka, ostra jazda z

Czas biegnie nieubłaganie, już mija drugi

rok od wydania poprzedniego albumu

Belgów z Max Pie. Nowy album "Odd

Memories" to kontynuacja a zarazem

bardzo dobre podtrzymanie kariery zespołu.

Ba, można mówić nawet o pewnym

progresie, bowiem jako twórcy

jeszcze bardziej krzepną w tym co robią.

Choć nadal możemy spotkać pewne

rozdźwięki stylistyczne, np. obok progpowerowego

"Unchain Me" mamy poppowerowy

"Hold On", to zdecydowana

większość muzyki z "Odd Memories"

to typowy progresywny metal z pewnymi

naleciałościami. Czyli mamy do

czynienia z rozbudowanymi, ciekawymi

kompozycjami, o natłoku pomysłów i

kontrastów muzycznych oraz z tyglem

emocji. Wszystko zagrane jest przez

muzyków o nieprzeciętnych umiejętnościach

oraz wysmakowanym warsztacie.

Produkcja, brzmienie, ogólnie praca w

studio na wysokim poziomie. Oczy-wiście

muzycy oprócz swojej perfekcji i talentu

proponują nam nieliczne, ale

zawsze, dowody geniuszu, zaskakując

nas jakimś pomysłem, oryginalnym

brzmieniem czy niesamowita melodią.

Dzięki czemu zespół nadal nie popada

w schematy gatunkowe. Zwolenników

tej odmiany metalu ten album na pewno

zadowoli. Nie mniej "Odd Memories"

nie jest jeszcze przepustką do Ligi

Mistrzów progresywnego metalu, to

tylko, ciągle mocny, dobrze wyważony i

całkiem oryginalny materiał. Maniaków


ambitnego heavy metalu i power metalu

nie muszę namawiać (4,5)

\m/\m/

Merciless Attack - Back to Violence

2014 EBM

"No modern shit - they only deserve to

die" - takimi oto słowami Włosi rozpoczynają

swój debiutancki album. Kierunek

jaki sobie obrali jest nad wyraz

klarowny. Wprawdzie powoli muli mnie

od tych wszystkich niby old schoolowych

thrashowych składów, ale Merciless

Attack ma w sobie jednak coś z

tego prawdziwego, brudnego, mocnego

młucenia. Jest energia - tego na pewno

nie można im odmówić. Może kawałki

nie mają jakiegoś wybitnego polotu, może

te wszystkie zagrywki znane nam są

od dawna, ale mimo wszystko słucha się

dobrze. Materiał nie wkurza słuchacza

swoją sterylną produkcją i wygładzonym

brzmieniem. Merciless Attack to

faceci, którzy swój przekaz kierują

bezpośrednio i nie mają kompleksów.

Ich muza jest jak cios w nos. Prosty i

bezpośredni, mocny cios. Cios, który

wywodzi się raczej ze sztuki walki zwanej

uliczną, niż z jakiejkolwiek innej

wymagającej głębszej filozofii. Tematyka

utworów obejmuje zagadnienia

związane z szeroko pojętymi klasykami

gatunku, czyli nie brakuje kwestii siły,

dominacji, zabijania pozerów, szybkości

na drodze itp. itd. Jednym słowem jest

bardzo klasycznie. Nie wiem czemu, ale

Merciless Attack kojarzy mi się z

takim typowym "ulicznym" zespołem.

Po prostu z bandą lokalnych metalowych

rozrabiaków, którzy chcą kopać

tyłki grając bezpośredni, mocny, może

momentami nieco nonszalancko prostacki

thrash metal, zachowany jak najbardziej

w klimacie lat 80-tych. Generalnie

taki stan rzeczy mi odpowiada,

więc nie mam wielu powodów, by się ich

czepiać. Grają fajnie, może nieco nudnawo

i monotonnie na dłuższą metę, ale

na pewno z jajem i pasją. Szanuję. (4)

Przemysław Murzyn

Messenger - Captain's Loot

2015 Massacre

Nigdy za wiele heavy/power metalu w

wykonaniu niemieckiego Messenger.

Ostatni ich albumy to prawdziwa uczta

dla fanów tych gatunków. Panowie są

naprawdę w formie, a ich świeżutki mini

album zatytułowany "Captain's Loot"

to najlepszy dowód na to. Messenger

to przykład, że można mieszać styl

Gamma Ray, Running Wild czy Scanner.

Nowy mini album to w zarówno

covery, jak i świeże kawałki. Słuchając

tej płyty można się dobrze się bawić

wraz z power metalowym hymnem w

postaci "Sing Of The Evil Master".

Wokalista Siegfried momentami znakomicie

imituje Erica Adamsa czy

Ralfa Sheepersa. Klasa sama w sobie i

ciężko sobie wyobrazić muzykę Messenger

bez jego wokali. Dalej mamy

nieco hard rockowy "Tod Dem Dj", który

brzmi jak mieszanka Krokus i Judas

Priest - kawał tradycyjnego heavy metalu

w stylu lat 80-tych. Z kolei tą typową

niemiecką toporność można uświadczyć

w "Asylum XTC", który posiada partie

basu godne "Balls to The Wall" Accept.

Jednak największą ciekawostką od samego

początku były covery, jakie miały

się znaleźć na tym mini albumie. Zespół

sięgnął do klasyki i trzeba przyznać że

znakomicie sobie poradził. Wersje Messenger

mają kopa i pazur, a to zawsze

działa korzystnie na słuchacza. Pierwszy

jest "Kill The King" i brzmi bardziej

power metalowo, ale taki kierunek

nadaje temu utworowi nieco innego

charakteru. Znów wokalista interpretuje

kawałek na swój sposób, nie bawiąc się

w udawanie Dio. Pierwszy cover oczywiście

na plus. Dalej mamy "Port Royal"

z gościnnym udziałem Preachera. Również

ten utwór wypada bardzo dobrze:

mocny, soczysty riff no i wokal na miarę

Rolfa. Może to Messenger powinien

nagrywać muzykę w stylu Running

Wild? Słychać, że dobrze się czują w

tych klimatach. Nieco słabiej wypada

"Dr. Stein", ale może to przez jakieś

wolniejsze tempo, sztuczną perkusją i

bezpłciowe gitary? No tutaj panowie

dostają minus. Na koniec jest jeszcze

jakże klimatyczny "Dont Talk To Strangers"

z repertuaru Dio i znów zespół

imponuje pomysłowością i techniką.

Szkoda, że nie jest to nowy album, tylko

mini album właściwie z coverami, ale

dobre i to. Jakoś trzeba zaspokoić głód

na muzykę Messenger. Polecam fanom

klasyki i oczywiście Messenger. (4,8)

Łukasz Frasek

Messiah's Kiss - Get Your Bulls Out

2015 Massacre

Messiah's Kiss to projekt, w skład którego

wchodzi niemiecki band o nazwie

Repression, działający na scenie od lat

80-tych oraz wokalista Michael Tirelli,

znany szerszej publiczności ze współpracy

z Jack Starr's Burning Starr. Zapowiada

się interesująco. Co my tu tak

naprawdę mamy? "Get Your Bulls

Out" to już czwarty pełny album tej formacji

i jedno można powiedzieć na pewno

- po raz kolejny nie zawiedli. Album

brzmi rasowo, solidnie, świeżo i

melodyjnie. Głos Mike'a jak zawsze zachwyca.

Cała produkcja brzmi wzorowo.

Jest dynamiczna, nie zamula i jest

bardzo selektywna. Muzyce Messiah's

Kiss zdecydowanie blisko jest do heavy

metalu zza oceanu. Na płycie znajduje

się mnóstwo amerykańskich hard rockowo/heavy

metalowych patentów. Samo

brzmienie jednoznacznie się kojarzy i

sprawia, że mimo iż materiał jest nowy,

czujemy się jakbyśmy słuchali wydawnictwa

rodem z lat 80-tych. Jest to ogromny

atut albumu, gdyż wszystko brzmi

niesamowicie naturalnie i bardzo autentycznie.

Co do muzyki, to ciężko napisać

coś oryginalnego, bo sama muzyka

oryginalna nie jest. Typowy flirt hard

rocka z heavy metalem, który większość

z nas już przerabiała. Jednym się to

podoba, inni krzywią nosem. Mnie "Get

Your Bulls Out" kupiło od razu. Niby

nic nowego, ale klimat zachowany brawurowo.

Wszystkie kawałki są na bardzo

wysokim poziomie wykonawczym i

aranżacyjnym. Genialny Mike Tirelli

rządzi niepodzielnie. Jego głos brzmi

czysto, mocno i bardzo melodyjnie. Jest

argumentem przemawiającym za tym,

że warto zapoznać się z albumem.

Muzyka dla niegardzących heavy rockiem

ze Stanów końca lat 80-tych z domieszką

europejskich klimatów spod

znaku Pretty Maids, pierwszych

Raugh Silk czy Sargant Fury. Jedyne

co można zarzucić płycie, to - to, że jest

przydługawa. Jak dla mnie za dużo kawałków,

ale generalnie naprawdę fajna

pozycja. (5)

Przemysław Murzyn

Metal Raign - Diary Of The Night

2013 Metal Target

Metal Raign to projekt trzech muzyków

thrashowego GumoManiacs, którzy,

wraz z drugim gitarzystą oraz klawiszowcem,

grają sobie bardziej melodyjny

metal. I chociaż istnieją od jedenastu

lat, to dopiero ostatnimi czasy zintensyfikowali

działania zmierzające do wydania

debiutanckiego albumu, co zaowocowało

premierą "Diary Of The Night"

w 2013 roku. Jednak słuchając tej płyty

mam mieszane uczucia, bo zespół zdecydowanie

przekombinował. Mamy tu

intro i dziesięć właściwych kompozycji,

ale nie wszystkie trzymają poziom kąśliwego,

ocierającego się o thrash, openera

"New World Order", mrocznego i surowego

"Assassin", równie dynamicznego

"Lunatic Desire" czy wzbogaconego partiami

organów "Time Will Show". Sąsiadują

one bowiem niestety z bardziej

sztampowymi numerami, brzmiącymi

niczym Helloween bez formy ("Mirrority")

czy jak współczesny, bezpłciowy

power metal ("Colors Of Hell"). Również

te bardziej tradycyjne utwory w

stylu lat 80-tych nie zawsze brzmią wystarczająco

ciężko (tracący moc po mrocznym

początku "Reckoning", ostra, ale

nijaka "Enigma"). Płytę kończy jednak

zróżnicowany utwór tytułowy: mroczny,

ciężki, z napędzającą całość perkusją

- jeśli w takim kierunku pójdą na

drugiej płycie, powinno być dobrze.

(3,5)

Wojciech Chamryk

Młot Na Czarownice - Popioły wiar

2015 Self-Released

Będę słodził… Na wstępie muszę zaznaczyć,

że materiał zawarty na "Popiołach

wiar" od pierwszego przesłuchania

mnie uwiódł. Niebywałe jest, że w takim

małym miasteczku jak Pionki może

istnieć tak rasowy heavy metalowy

band! Już otwierający płytę "Napój

głupców" pokazuje, że mamy do czynienia

z materiałem, obok którego nie da

się przejść obojętnie. Wprawdzie zaczyna

się od chyba najbardziej oklepanego

riffu na świecie, co wcale nie przeszkadza,

by kompozycja zaciekawiła słuchacza.

Pierwsze, co rzuca się w uszy, to

fantastyczny wokal Dawida Siweckiego.

Dawid nie odkrywa jednak od razu

wszystkich kart, jest to dopiero rozgrzewka,

swoiste preludium do tego co

będzie się działo dalej. Kolejny utwór to

firmówka kapeli - "Młot na czarownice".

Ciężki, ponuro kroczący, mroczny riff

zwiastuje zagładę. Tak też się zresztą

dzieje. Ten numer to prawdziwy młot,

który niemiłosiernie wali wszystkich,

którzy się mu sprzeniewierzają. Na jaw

wychodzi oczywista fascynacja "Młota"

zespołem Kat. Nie da się uniknąć porównań

do Kata. Muzyka zawarta na

"Popiołach wiar" wspaniale wpasowuję

się w konwencję, w której tak zgrabnie

porusza się nasz rodzimy prekursor diabelskiego

heavy metalowego rzemiosła.

"Czas zastygłych istnień" to kolejny

numer, zachowany raczej w średnim

tempie. Jest ciężko i złowrogo. Dawid

Siwecki coraz bardziej się rozkręca, a

zgrany dueat gitarzystów dba o to, by

słuchacz czuł się niepewnie i z niepokojem

śledził rozwój kompozycji. "Horyzonty

niespełnienia" to pierwsza ballada

na płycie. Spokojne klimatyczne intro

nieco łagodzi klimat i daje słuchaczowi

chwilę wytchnienia. Melodyjny wokal i

spokojne tempo powodują, że zaczynamy

powoli odpływać. Kulminacją jest

wspaniały refren i bardzo dobre solówki

gitarzystów. "Fantasmagoria" to nieco

bardziej rozpędzony, czysty jak łza tradycyjny

heavy metalowy strzał. Jeden z

moich faworytów na płycie. Jest po

prostu super, nie ma co się rozwodzić.

"Za złamany krzyż" - prawdziwa perełka.

Dumnie kroczący riff nie bierze jeńców,

po raz kolejny udowadniając, że

Młot Na Czarownice to zespół z pomysłem

i pasją. Tytułowy wałek to żywiołowy,

energiczny i diabelnie dobry

heavy metal z fantastycznym refrenem.

Nie ma sensu rozkładać poszczególnych

kompozycji na czynniki pierwsze, gdyż

wszystkie składają się na integralną

całość i wszystkie są niesamowicie dobrze

zagrane i skomponowane. Tak samo

jest z kolejnymi - balladą "Przedwiosenny

świt", genialnymi "Psami ogrodnika"

(ten refren!!) oraz "Niją". Gene-ralnie

nie mam do czego się przyczepić!

Muzyka jest zasadniczo prosta, panowie

nie kombinują, ale mimo wszystko w

kompozycjach sporo się dzieje. Brzmienie

i produkcja są raczej nowoczesne, co

tym razem jakoś w ogóle mi nie przeszkadza.

Może bębny są trochę zbyt

"płaskie", przez co nie ma wrażenia głębi,

ale to już jakbym na siłę miał się

czegoś doczepić. Na szczególną uwagę

zasługują również bardzo ciekawe teksty,

których autorem jest sam wokalista.

Rzecz godna polecenia. Trzymam kciuki

za rozwój kariery. (5)

Monument - Renegades

2015 MGR Music

Przemysław Murzyn

"Renegades" to pierwsza, pełna płyta

Anglików. Otwierający kawałek tytułowy

przechodzi niczym tornado. Jest

moc, i to jaka moc! Energia niemal kipi

z każdego instrumentu, a nad wszystkim

unosi się genialny głos lidera formacji

- Petera Ellis'a! Facet ma w głosie

istny dynamit! To chyba pierwsza rzecz,

na którą zwraca się uwagę przy kontakcie

z Monument - wokal! Gdybyśmy

mieli jednak wątpliwości, kolejny utwór

RECENZJE 113


- "Fatal Attack" udowadnia, że żartów

nie będzie i mamy do czynienia z naprawdę

fantastycznym materiałem.

"Crusaders" z kolei pokazuje, że i w marszowym,

podniosłym tempie Anglicy

czują się doskonale. Kolejny - "Runaway"

to ukłon w kierunku NWOBHM,

z którym muzycy bardzo się utożsamiają.

Trzeba przyznać, że coś w tym jest,

gdyż duch starych zasłużonych bandów

spod znaku Saxon czy Iron Maiden

został tu fantastycznie zachowany.

Podobnie z "Midnight Queen". Po prostu

Long Live NWOBHM! Gdyby nieco

przybrudzić produkcje, byłbym przekonany,

że to materiał z początku lat 80-

tych. Stylistycznie - genialna podróż w

czasie. Wszystko zrobione z głową i pomysłem.

Na pewno nie jest to amatorska

płyta. Wszystko jest doskonale zbilansowane,

fajnie brzmiące, świeże, z

polotem i pasją. Nie ważne czy jest to

instrumentalny "Red Dragon" czy hiciarski

"Carry On" - każdy kawałek oferuje

coś ciekawego. Interesująco wygląda

sprawa z "Rock the Night" - tytuł brzmi

znajomo, czyż nie? Otóż panowie postanowili

oddać hołd samemu Dio i

"Rock the Night" to nic innego, jak nieco

przearanżowany "I Speed At Night",

wspomnianego wykonawcy. Efekt naprawdę

dobry! Tempo Monument

zwolnił dopiero przy samym końcu płyty

w postaci balladowego "Save Me".

Album zamyka pierwszy, jak sami muzycy

przyznają., prawdziwie epicki numer

zatytułowany "Omega". Trzeba

przyznać, że się udało. Płyta bardzo dobra,

a nawet wyróżniająca się. Zdecydowanie

polecam! (5,5)

Przemysław Murzyn

Mortal Strike - For The Loud And For

The Agressive

2014 Self-Released

W listopadzie ubiegłego roku zespół

Mortal Strike wydali swój debiutancki

album, gdzie zawarli m.in. utwory z

wcześniejszych wydawnictw ("Outburst

of Fury", "For The Loud And The Agressive"

czy "Here Comes The Tank") oraz

trochę świeżego materiału ("MG 42").

Album rozpoczyna się utworem tytułowym,

który od pierwszych sekund miażdży

gąsienicami percepcję słuchacza.

Zespół się nie patyczkuje, do ostrych,

aczkolwiek ogranych, galopujących riffów,

wpakowuje wyrazistą perkusję,

wraz z paroma solówkami i mocną linią

wokalną raczy nas swoją twórczością.

Jak widać na okładce, chłopacy lubią

czołgi. No bo kto nie lubi. Pewnie dlatego

teksty są usytuowane w okolicach

wojny, agresji, zemsty i oręża. Czyli traktują

o tym co tygrysy lubią najbardziej.

Wstęp do "For The Loud And For The

Agressive", w stosunku do wersji z EPki

"Unleash the Hounds of War" został

bardziej dopieszczony, czego rezultatem

jest zmieniony początek kompozycji. W

pozostałych utworach zaszły kosmetyczne

zmiany w konstrukcji. Ogółem w

stosunku do poprzednich tworów Mortal

Strike, album ten brzmi bardziej nowocześnie

i klarownie. Brzmienie tego

albumu opiera się na wysuniętej grze

gitarowej i perkusyjnej, która akompaniuje

wokalowi, bas uzupełnia grę rytmiczną.

Gitary mają dość ostre, mocne i

lekko przybrudzone brzmienie, perkusja

jest wyraźna, a bas grzmiący w przerwach

pomiędzy kolejnymi nawałami,

wokalista zaś ma dość "żołnierskie",

agresywne brzmienie. Kompozycje są

oparte na standardowych thrashowych

motywach, często możemy usłyszeć riffy

stylizowane na modłę zespołów z

Bay Area, Slayer, Testament oraz

wpływy europejskich kapel, takich jak

Tankard, (którego cover utworu "Zombie

Attack" został umieszczony na płycie).

Czasami możemy ułowić uchem

riffy, które zakrawają już na death metal

(chociażby na początku "Unleash the

Hounds of War"). Dość charakterystyczne

są też ostre riffy, do których czasami

wpleciono solówki oraz energiczną,

ciętą grę perkusji (chociażby to intro na

"MG 42", gdzie perkusista starał się oddać

dźwięk owego karabinu maszynowego).

Dla kogo ten album? Dla ludzi

szukających dobrego, thrashowego i

energicznego albumu, który także nie

sili się na specjalną wirtuozerię. No i koniecznie

muszą to być fani czołgów i

wojennej tematyki. Ode mnie (4,5)

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

M.o.s.s.a.D - Popioły

2015 Self-Released

Nazwa tego poznańskiego zespołu nie

zachęcała mnie do zapoznania się z ich

najnowszym materiałem "Popioły" jednak,

gdy wreszcie się przemogłem nie

byłem w stanie przestać tego słuchać.

Bardzo dobry, momentami wręcz znakomity

heavy metal z wpływami przede

wszystkim Iron Maiden i nie pozbawiony

epickości, nie mógł mi nie przypasować.

Dużo szybkich temp, obowiązkowe

patataje, ogniste riffy i solówki,

czyli wszystko o co chodzi w tej muzyce.

I co najważniejsze to każdy z siedmiu

numerów (nie liczę krótkiego intro)

to potencjalny hit. Tych czterech gości

posiada naprawdę dużą umiejętność

pisania znakomitych i co najważniejsze

zapadających w pamięć utworów. Już

pierwsze dwa następujące po sobie

"Król" oraz "Ostatnia bitwa" nie pozostawiają

złudzeń i porywają słuchacza

do świata naszych dzielnych przodków.

Ciężko wyróżnić jeszcze jakieś numery,

bo wszystkie zasługują na uwagę, ale

może wspomnę jeszcze "Powstańczą

krew" oraz świetną balladę "Wieczny

sen". No i tutaj dochodzimy do kolejnego,

bardzo dużego plusa jakim są niewątpliwie

polskie teksty oraz warstwa liryczna.

M.o.s.s.a.D porusza się w tematyce

patriotyczno-historycznej co

niestety jest niezwykle rzadkim zjawiskiem

na naszej scenie. Świetnie napisane

i zaśpiewane teksty opisujące niektóre

wydarzenia z naszej historii takie jak

choćby powstanie wielkopolskie znakomicie

komponują się z muzyką i dodają

jej jeszcze bardziej bojowego ducha.

Jestem pod bardzo dużym wrażeniem i

z niecierpliwością czekam na koncerty i

kolejne wydawnictwa. Oby więcej takich

płyt na naszej scenie. (5)

Maciej Osipiak

Negacy - Flames Of Black Fire

2015 Jolly Roger

Odgrzewany kotlet? Może nie do końca,

bo przecież debiut "Negacy" zespół

wydał samodzielnie, a teraz, dzięki

współpracy z Jolly Roger Records,

mamy do czynienia z nową wersją tamtej

płyty, ale fakt faktem, że ktoś

znający tamten krążek może poczuć się

"Flames Of Black Fire" nieco rozczarowany.

Jestem tym bardziej zaskoczony

tak zachowawczą postawą muzyków,

bo to przecież doświadczeni starzy wyjadacze,

grający wcześniej osiem lat pod

nazwą Red Warlock - dlatego wydaje

mi się, że wystarczyłoby zremasterowane

wznowienie, a nie stara-nowa płyta,

ale OK, niech im będzie. Tym bardziej,

że Negacy grzeją ostro, ale melodyjnie,

całkiem umiejętnie łącząc surowy, tradycyjny

heavy ("The Great Plague",

"Nothing Changes" ) z mocnym power

metalem (utwór tytułowy). Nierzadko

też melodyjny powerowy refren sąsiaduje

z ostrą, niemal thrashową zwrotką

("Eye Of The Thunderstorm"), bywa

też, że mamy mocarną, nowocześniej

brzmiącą ostrą jazdę z kotłującymi riffami

("Need No Guidance"), a Marco Piu

czuje się pewnie nie tylko w najwyższych,

ale też i niższych rejestrach, od

których przechodzi niekiedy do czytelnego,

potężnie brzmiącego quasi growlingu

("Epitaph"). Tak więc o objawieniu

nie ma mowy, ale posłuchać można. (4)

Wojciech Chamryk

Nergard - A Bit Closer To Heaven

2015 Battlegod

Nergard to projekt norweskiego muzyka,

multiinstrumentalisty, kompozytora

Andreasa Nergard'a. Jego projekt wtłoczony

jest w ramy melodyjnego grania,

gdzie podstawą jest rock z domieszką

power metalu i progresu. Ze względu, że

do współpracy zaproszonych zostało całe

mnóstwo wokalistów i instrumentalistów,

można skojarzyć ten projekt z

Avantasią, ale taką bardziej rockową. O

dziwo album zaczyna się bardzo mocno

heavy/powerowy riff, takaż jazda sekcji i

ostry acz melodyjny wokal Ralfa

Scheepersa. Gdyby Andreas zdecydował

się na taki obraz swojego projektu,

podejrzewam, że znalazłby sporą

gromadkę fanów, bo ten fragment zabrzmiał

wiarygodnie, dość dziko i przebojowo.

Lecz "Lights And Shadows"

gdzieś blisko połowy zwalnia i zmienia

klimat w bardziej epicko progresywny,

poczym pod koniec przechodzi znowu

w melodyjny power ale bardziej łagodny

i klimatyczny. Następny kawałek "Fall

From Grace" to już właściwy obraz projektu

Nergard. To bardzo melodyjny

miszmasz rocka i power metalu podany

w progresywnej aranżacji z bardzo

melodyjnym refrenem, który kojarzy mi

się z "Dancing With Tears In My Eyes"

Ultravox. Także można pokusić się o

komentarz, że Andreas Nergard nie

boi się wpleść w swoją muzykę pomysłów

z muzyki pop. Trzeci w kolejności

utwór "On Through The Storm" wprowadza

nas w klimaty kobiecego melodyjnego

prog-poweru, kojarzącego się z

Epica, After Forever, Sirenia itd. W

nim to właśnie udziela się również niejaka

Elize Ryd znana z zespołu Amaranthe.

"Fall From Grace" i "On

Through The Storm" w pełni nakreślają

muzyczny świat wymyślony przez Andreasa

Nergard'a. Bowiem pozostałe

kompozycje na krążku bezpośrednio

nawiązują właśnie do nich, oczywiście w

jakimś tam stopniu są zinterpretowane i

zmodyfikowane. Choć taki "Let It Come"

wręcz jest bliźniakiem dla "Fall

From Grace". Następny "Help Me Thogh

The Night" wprawdzie mają ten sam

rdzeń ale ponownie więcej pojawia się

power metalowych naleciałości. Natomiast

"I Will Find You" oraz tytułowy

"A Bit Closer To Heaven" ponownie sięgają

do filmowo - klimatycznych efektów

znanych z "On Through The Storm".

Finałowy "When All I Want Is

You" nie odbiega od tej aury, lecz zaaranżowany

jest tak, że można byłoby

go śmiało promować jako popowy song,

gdyby nie gitarowe sola w środkowej

części i pod koniec utworu. Bardzo dobrą

robotę wykonali instrumentaliści i

wokaliści, bardzo ciekawie i sprawnie

odegrali swoje partie. Wcześniej zdążyłem

wymienić parę wokalistów Scheepersa

i Ryd, ale na wymianę zasługują

jeszcze Michael Eriksen, Nils K. Rue

oraz Andi Kravljaca, który chyba najwięcej

wsparł Nergard'a swoim śpiewem.

Oczywiście jest to tylko część

wspomagających muzyków podczas

sesji "A Bit Closer To Heaven". Wszyscy

oni włożyli całe mnóstwo pracy i talentu

- to słychać - ale mimo wszystko,

tego albumu nie można traktować nie

inaczej, jak kolejny z tego samego

nurtu. Ciężko jest przebić się przez całą

masę podobnych produkcji. Andreas

Nergard przygotował swój projekt najlepiej

jak umiał, niestety w sposób tradycyjny,

co na tą chwilę jest jego największą

zgubą. (3)

\m/\m/

Nightmare World - In The Fullness

Of Time

2015 Pure Legend

Brytyjczycy debiutują w barwach Pure

Legend Records pierwszym albumem,

co jest logiczną konsekwencją dobrego

przyjęcia pierwszej EP "No Regrets".

Ukazała się ona co prawda dość dawno

temu, bo w roku 2009, jednak zawartość

"In The Fullness Of Time"

potwierdza, że czasem lepiej dopracować

na spokojnie to i owo, niż w pośpiechu

wydawać niedopracowaną płytę.

Mamy na niej sprawnie zagrany, a momentami

nawet porywający, progresywny

power metal. Słychać wpływy

Dream Theater czy Queensryche,

pewnie niektórzy ze słuchaczy będą się

114

RECENZJE


też sugerować tym, że wokalista Pete

Morten jest też muzykiem Threshold.

W tamtym zespole gra jednak, w dodatku

od niedawna, na gitarze rytmicznej,

a jako na kompozytora pewnie

znacznie większy wpływ miały na niego

dokonania Helloween bądź Stratovarius.

Nie zawsze jeszcze Nightmare

World potrafią łączyć te wszystkie elementy

w spójną całość, co potwierdza,

zbyt sztampowy, płasko brzmiący i chyba

za bardzo naszpikowany elektroniką

"The New Crusade" - w "Damage Report"

owe liczne klawiszowe, symfoniczne i

elektroniczne partie współbrzmią o niebo

lepiej - ale to to bodaj jedyna wpadka.

Mnie osobiście najbardziej przypadły

do gustu mroczny, patetyczny i

wywiedziony z doom metalowego riffu

"Defiance" oraz siarczysty, ale melodyjny

"Burden Of Proof", jednak "In The

Fullness Of Time" należy do płyt tego

typu, że każdy fan prog metalu znajdzie

na niej coś dla siebie. (4,5)

Nightshock - Nightshock

2015 Iron Shield

Wojciech Chamryk

Nightshock to trio powstałe w 2013

roku we Florencji i debiutujące właśnie

pełnym albumem. Najczęściej pojawiający

się opis granej przez nich muzy to

speed/thrash, jednak tego drugiego w

jego klasycznej formie raczej tu za wiele

nie uświadczymy. Jest za to dużo wulgarnego

i brudnego rock&rolla spod

znaku Motorhead, Venom czy też ich

ziomków z Bulldozer. Na "Nightshock"

przede wszystkim powinni też

zwrócić uwagę ci, którzy dokonują brutalnych

samogwałtów na sam dźwięk

takich jak Midnight, Blizzard, Chapel

etc. Ładnie uczesani zwolennicy miłego

i czystego brzmienia raczej nie powinni

zabierać się za obcowanie z tymi dźwiękami.

Oparte na prostym, pędzącym do

przodu rytmie, klasycznych speed metalowo/rock&rollowych

riffach i przepitym

głosie Lorenzo Belii utwory trafiają

w mój gust idealnie, choć na pewno

nie jest to najlepsza płyta z tych klimatów.

Do wymienionych wcześniej zespołów

trochę Nightshock jeszcze brakuje,

ale debiut jest bardzo obiecujący.

Jakie utwory zasługują na wyróżnienie?

Mi zdecydowanie najlepiej robi rozpędzony

"Faith and Dishonor" z bardzo

zajebistym riffem, natomiast reszta prezentuje

mniej lub bardziej wyrównany

poziom. Ogólnie rzecz biorąc, żadnego

kloca tutaj nie stwierdziłem. Ta muzyka

na pewno znakomicie sprawdza się na

żywo, a także nadaje się jako soundtrack

do pijackiej imprezy. Tak więc

debiut Nightshock to naprawdę dobra

metalowa płyta i udany start dla tych

trzech makaroniarzy. (4)

Maciej Osipiak

Nightwish - Endless Forms Most

Beautiful

2015 Nuclear Blast

Nastała era Floor Jensen, która znana

jest choćby z After Forever, Revamp

czy Star One. Z pewnością jest to charyzmatyczna

wokalistka, która jest bardziej

uzdolniona niż Anette i z pewnością

jej bliżej do Tarji. Mnie osobiście

ucieszyła informacja, że to Floor obejmie

rolę wokalistki Nightwish. Pojawiła

się nadzieja, że nadchodzący album

"Endless Forms Most Beautiful" będzie

bardziej w starym stylu, że będzie

bardziej metalowy. Po części udało się

spełnić owe pokładane nadzieje, ale czy

rzeczywiście jest to ten Nightwish za

którym tak wielu tęskni? Z pewnością

ten krążek nie jest czymś nowym i właściwie

można mówić o rozwinięciu pomysłów

z poprzedniej płyty. Znów mamy

koncepcyjny album, który został

zainspirowany pracami Darwina i

zabiera nas do krainy nauki i świata n-

atury. Filmowy charakter materiału

tylko to podkreśla jednocześnie epickość,

rozmach albumu i klimat zaczerpnięty

z poprzedniego wydawnictwa. Zespół

znów postawił na efekty i bogate

aranżacje, czyli mamy właściwie powtórkę

z rozrywki. W sumie to jest nawet

na miejscu, bo Nightwish to jeden

z najważniejszych zespołów grających

symfoniczny metal. Szkoda tylko, że zespół

gdzieś traci na swojej agresji i traci

heavy metalowy pazur. Na szczęście i

tak "Endless Forms Most Beautiful"

ma w sobie więcej energii i heavy metalu

niż ostatnie dwa albumy. Słuchając nowego

krążka, można poczuć się jakby

zespół próbował nawiązać do "Once" i w

sumie wyszło to nie najgorzej. Z pewnością

nie brakuje utworów, które robią

wrażenie. Najlepiej wypadają te

utrzymane w starym, heavy metalowym

stylu. Tu trzeba wyróżnić energiczny

"Shudder Before The Beautiful", który

przypomina do bólu "Storytime", czy

mocniejszy, agresywniejszy "Weak Fantasy".

To bardzo dobry początek płyty.

Co ciekawe gitarzysta Empuu jakoś

mało z siebie daje i właściwie niespecjalnie

go słychać. Wyraźniej brzmi nowy

perkusista, Kai Hanto czy lider grupy

Tuomas. Album słusznie promował

"Elan", bo w końcu to typowy singlowy

kawałek - prosty, chwytliwy, mający coś

z "Nemo" czy "I Want Tears My Back".

Jest spokojny, klimatyczny i przede

wszystkim porywa swoim chwytliwym

charakterem. Nie jest to ich najlepszy

kawałek, ale z pewnością wstydu im nie

przynosi. Podoba mi się znów wykorzystanie

folkowych patentów i stworzenie

ciekawej melodii. Jednym z najlepszych

utworów na płycie jest również

energiczny "Yours Is An Empty Hope".

Jest w końcu heavy/power metal, mocniejszy

riff i pewniejszy wokal Floor,

który wspiera Marco. Pierwszym zgrzytem

jest na płycie balladowy "Our Decades

In The Sun", który niczego nie wnosi

do całości. "My Walden" to kawałek

podobny stylistycznie do singlowego

"Elan" , z tą różnicą że jest bardziej zadziorny

i ma w sobie więcej energii. Mocnym

akcentem na płycie jest też tytułowy

kawałek, który jest znów mieszanką

"Once" i "Imaginaerum". Bardzo

dobra mikstura, miło znów usłyszeć

nieco mocniejsze granie w wykonaniu

Nightwish, bo tego brakowało ostatnio.

W podobnej tonacji jest utrzymany

przebojowy "Alpenglow", który również

zabiera nas do starego dobrego Nightwish

i tutaj Floor też stara się śpiewać

agresywniej. Miłym dodatkiem są partie

fletowe. Całość niezwykle długi, epicki

kolos w postaci 20 minutowego "The

Greatest Show On Earth". Moim zdaniem

jest w nim za dużo patosu, przepychu

i filmowego charakteru, które wręcz

sprawiają, że utwór momentami… przynudza.

Każdy z nas liczył na wielkie wydarzenie

i na wielki powrót Nightwish

do korzeni. To udało się tylko w połowie

i zespół jakby tylko trochę nawiązał

do czasów "Once" co już nie lada sukcesem.

Przede wszystkim "Endless Forms

Most Beautiful" to płyta energiczna,

mająca kopa, ale to wciąż album będący

kontynuacją stylu wypracowanego na

"Imaginaerum", z tym że Floor jest lepszą

wokalistką. Szkoda tylko, że nie

pokazała swojego prawdziwego charakteru

i tej swojej mocy, z której słynie!

Co by nie napisać, to trzeba oddać że

jest to solidny album i jest kilka ciekawych

momentów, które sprawią że łezka

w oku się zakręci. Warto posłuchać,

jak Nightwish prezentuje się z nową

wokalistką. (4,5)

Łukasz Frasek

Nuclear - Formula For Anarchy

2015 Candlelight

Chilijski kwintet powstał w roku 2003

(a właściwie w 1995 pod szyldem Escoria,

wydając zaledwie jedno demo) i

jest to już czwarty pełnoprawny krążek,

który spłodzili. Tyle słowem wstępu. A

co tutaj znajdziemy? Prawdziwie chamski

i obskurny thrash! Otwierający "Offender"

bez zbędnych introdukcji przygniata

niemalże blackowym wstępem,

aby po chwili dołożyć niczego nieświadomemu

słuchaczowi prawdziwie thrashowym

grzaniem złożonym z ostrych,

agresywnych riffów, perkusyjnego napieprzania,

surowych wokali oraz dusznego

i gęstego klimatu. W środkowej

części kawałek wyraźnie zwalnia, żeby

nieco pochłostać wyrazistymi partiami

wszystkich instrumentów, a dalej mamy

świetny, "przebojowy" refren, rozwrzeszczanego

solosa i… koniec! Świetny

numer! Równie wysoki poziom oszalałej

masakry trzyma "Self-Righteous Hypocrities".

Najszybszy na płycie kawałek

miota nami niczym sam szatan, a każda

kolejna sekunda utworu niesie za sobą

coraz większe zniszczenia, do czasu. W

połowie piosenki zespół bardzo fajnie

zwalnia (są w tym naprawdę nieźli) racząc

nasze uszy wulgarnymi, acz chwytliwymi

riffami wraz z precyzyjną robotą

sekcji rytmicznej. Kolejny cios tej

układanki stanowi cierpki, utrzymany

głównie w średnim tempie "Killing

Spree". Siarczysta riffowanina, wściekły

wokal, o tak! Delicje. Nie na tym jednak

utwór zakońćzymy. Znienacka po mordzie

daje nam treściwy, ultraszybki riff,

a co dzieje się do końca każdy powinien

już wiedzieć. Błyskawiczne, bezlitosne

grzanie do przodu bez oglądania się na

nic. Płyta coraz mocniej zbliża się ku

końcowi, ale Panowie wciąż barbarzyńsko

prują przed siebie. Dobrym na to

przykładem jest "suicidal-angelowski"

"Left For Dead". W dwóch minutach i

czterdziestu siedmiu sekundach zawarto

esencję brudnego, bezpardonowego

"thrashbliztkriegu" w każdym aspekcie.

Molsetowane gitary, zestaw perkusyjny,

płuca wokalisty oraz niemiłosierna szarpanina

bassu, który w swoich łapskach

dzierży chyba sam diabeł. Kolejną ciekawostką

jest crossoverowy najkrótszy

na albumie i wesoło brykający "Tough

Guy". Bardzo szybki, jajcarski i szarpiący

za fraki swoją intensywnością. Jak

widzicie więc, mamy do czynienia z

krążkiem dobrym, ale tylko dobrym.

Czemu tak? Momentami można odnieść

wrażenie, że kawałki są nazbyt monotonne

oraz wtórne ("Confront", "Waging

War") przez co część płyty zlewa

się w jedną "papkę" bez wyrazu co jest

rozczarowujące również ze względu na

bardzo krótki czas jej trwania (tj. niecałe

dwadzieścia dziewięć minut). Pomimo

tej wady ma się jednak przyjemność

obcowania z solidnym i rzetelnym

kawałkiem thrashowego rzemiosła. (4)

Łukasz Brzozowski

Oblivious - Out Of Wilderness

2015 Gaphals

Heavy rock w swej najbardziej klasycznej

formie ma się całkiem nieźle, chociaż

od czasów debiutu różnych power

trio w rodzaju Cream czy pierwszych

LP's Black Sabbath minęło kilkadziesiąt

lat. Oblivious nie zwracają na takie

drobiazgi uwagi, dlatego ich trzeci album

"Out Of Wilderness" mógłby spokojnie

ukazać się gdzieś w okolicach

1970 roku, ponieważ ani jego zawartość,

ani tym bardziej okładka, nie odstawałyby

bynajmniej od tego, co wówczas

eksponowano na półkach sklepów

muzycznych. Młodzi Szwedzi zdają się

być tradycjonalistami w każdym calu:

przygotowali osiem archetypowych

wręcz, trwających po 3-4, a czasem nawet

krótszych, kompozycji, idealnych

do trafienia na winylowy krążek. Najwięcej

w tych utworach wpływów Black

Sabbath z czasów debiutu, słyszalnych

zwłaszcza w sposobie konstruowania

utworów: z surową perkusją, basem

wtórującym gitarze w czasie solówek

czy charakterystycznych melodiach.

Muzycy nie ograniczają się jednak tylko

do czerpania z tego jednego źródła,

bowiem "For Who Do Burn" to rozbujany

hard/stoner rock, "Dirty Hand" czy

"Screwed" lokują Oblivious nieopodal

takich np. Rival Sons, chóralne refreny

"Shore To Shore", "Midnight Mess" oraz

"Riding Down" to harmonie w stylu

najlepszych lat Uriah Heep, a finałowy

"Like Brothers" to akustyczny blues -

może nie tak cieakwy jak u wczesnych

Led Zeppelin, ale bez wątpienia stylowy.

(5)

Wojciech Chamryk

Odium - The Science of Dying

2014 NoiseHead

Zespół dojrzały, bo od debiutu minęło

już 18 lat. Taki niby thrash, a nie

thrash. Niby panowie stroją złe miny,

młócą i napieprzają, ale jakoś mnie to

zupełnie nie rusza. Oczywiście najbardziej

upodobałem sobie old schoolowe

klimaty, ale nie ograniczam się i ciągle

RECENZJE 115


jestem otwarty na nowe brzmienia. Nie

trafia do mnie jednak to, co zaprezentowało

na nowym albumie niemieckie

Odium. Niestety jest to muzyka, której

raczej unikam i z własnej woli nigdy

sobie nie puszczam. Często powtarzam,

że cenię twórcze odtwórstwo. Ten album

jest natomiast przykładem nietwórczego

odtwórstwa. Wszystko to już

było i teraz zostało odgrzane w niestrawny

sposób. Nudą wieje, brzmienie

werbla odstręcza, gitary jakieś takie

płaskie i nieatrakcyjne. Słaby wokal, nie

silący się zbytnio na zróżnicowania i

tworzenie melodii, które mogłyby pozostać

w naszej pamięci. Nie wiem,

mnie ta muzyka nie przekonuje. Ciekawie

robi się dopiero przy czwartym kawałku

- "Die With Pride" - gdzie gościnnie

zaśpiewał sam Paul Di'Anno. Tu

mamy jakieś zróżnicowanie i jakiś pomysł.

Dalej znowu robi się szaro i

nijako. No może z wyjątkiem "War",

gdzie pojawia się bardzo fajny chórek

dzieci. Super patent i od razu czuć przypływ

świeżej energii. Szkoda, że takich

patentów nie ma za wiele na "The

Science of Dying". Nie będę się rozpisywał

na temat poszczególnych numerów,

bo wszystkie są zasadniczo takie

same. Nie chcę chłopakom jakoś jechać,

gdyż grają technicznie bardzo ok, w

końcu są na scenie prawie dwie dekady

i z niejednego pieca chleb jedli! Nie jest

to zespół amatorów i jakichś świeżo

upieczonych leszczy. Po prostu chyba

zabrakło im troszkę pomysłów i wyszedł

średnio udany album. Na przyszłość

życzę więcej weny, bo potencjał

jest. Oby nie na wykończeniu. (3)

Przemysław Murzyn

Ostrogoth - Last Tribe Standing

2015 Empire

Gdy tylko dowiedziałem się, że legendarny

Ostrogoth nagrywa nowy materiał

byłem przeszczęśliwy. Jednak

śmierć głównego gitarzysty i kompozytora

Rudy'ego "Whiteshark" Vercruysse'a

zmąciła ten radosny nastrój. Na

chwilę obecną w składzie zespołu jest

tylko jeden oryginalny muzyk i współzałożyciel,

czyli perkusista Mario

"Grizzly" Pauwels. Oprócz niego w

Ostrogoth nie ma obecnie żadnego

muzyka związanego z tą kapelą w

przeszłości, a jedynie samych nowych,

którzy dołączali do składu w latach

2011-14. Wobec tego poważnie zastanawiałem

się nad tym czy jest w ogóle

sens grania pod tą samą nazwą, ale

skoro "Grizzly" postanowił to dalej

ciągnąć to widocznie tak ma być. Nowy

materiał "Last Tribe Standing" to

cztery premierowe kawałki plus cała

kultowa EPka "Full Moon's Eyes" zarejestrowana

na żywo w nowym składzie.

Na temat numerów live napiszę tylko

tyle, że oczywiście są znakomite jednak

w porównaniu z oryginałem zabrakło w

nich magii i tego młodzieńczego szaleństwa.

Przejdźmy jednak do sedna płyty

czyli nowych utworów. Ostrogoth w

roku 2015 brzmi bardzo heavy metalowo,

jednak słychać, że w zespole grają

inni muzycy. Brakuje tym kawałkom

trochę własnej tożsamości i czegoś co by

je wyróżniało. Nie są złe, ba są całkiem

dobre, a taki "Clouds", który jest heavy

metalową petardą utrzymaną w szybkim

tempie, nawet świetny. Jednak,

gdybym nie widział loga na okładce to

nie poznałbym, że to Ostrogoth. Wystarczy

posłuchać takiego "Return to

Heroes Museum", w którym mamy

znakomity główny riff, ale też bardzo

wyraźnie słychać Stormwitch, szczególnie

w liniach melodycznych. Podoba mi

się brzmienie instrumentów, które jest

przestrzenne, mocne i selektywne jednak

chwilami mam wrażenie, że wokal

jest za cicho. Ogólnie słucha się tego dobrze

jednak przynajmniej u mnie pozostało

spore uczucie niedosytu. Jeśli

Ostrogoth planują nagrywać kolejne

płyty to mam nadzieję, że będą lepsze, a

"Last Tribe Standing" jest dopiero rozgrzewką

podczas której nowy skład może

się ze sobą zgrać oraz pokazać fanom.

Na pewno warto sprawdzić ten krążek i

usłyszeć nowe wcielenie legendy belgijskiej

i europejskiej sceny. (4)

Overtures - Rebirth

2010 Sleaszy Rider

Maciej Osipiak

Na scenie Włoskiej jest sporo zespołów

z nurtu progresywnego metalu czy też

prog-power metalu. Także konkurencja

na tym poletku jest spora. Trudno jednoznacznie

określić z jakiego punktu

startował band Overtures. Ich album

"Rebirth" to zbiór melodyjnych kompozycji,

jednak zdecydowanie bardziej

prostych, heavy/power metalowych,

ocierających się o estetykę progresji.

Mają dar Włosi do chwytliwych melodii,

każdy z ich kawałków można spokojnie

sobie zanucić. Umieją zachować

również pazura, gitary są dość cięte, a

solówki potrafią z dzikością wwiercać

się pod czaszkę. Muzycy są bardo sprawni,

w każdym dźwięku słychać ich

niesamowite umiejętności. Nie raz potrafią

zaskoczyć ciekawie zaaranżowanym

patentem. Nad muzyką góruje bardzo

dobry, wysoki a zarazem mocny

wokal Michele Guaitoli. Mimo wielu

walorów Overtures na "Rebirth" zespół

gubi brak charakteru. Bowiem mimo

melodyjności - całkiem nie głupiej - to

nic z niej w słuchaczu nie zostaje. Ot jednym

uchem wlatuje, drugim wylatuje.

Muzycznie też jest zbyt zachowawczo.

Odnoszę wrażenie, że muzycy zbyt mocno

skupili się na aspekcie komercyjnym

i chęci dotarcia do jak największej

liczby odbiorców. Overtures jest

zdecydowanie zespołem gitarowym, bliżej

rejonów melodyjnego heavy metalu.

Nie maja na stale klawiszowca. Jednak

przez ich muzyka czasami przemyka coś

z klawiszy. Zupełnie namacalne jest to

w ostatnim utworze "Daemons", który

to, rozpoczyna się krótką orkiestracją.

O dziwo najciekawiej na tym krążku

wypada wersja akustyczna "Not Too

Late" dołączona jako bonus. Gitara

akustyczna, fortepian, mini orkiestracja

w tle, całość zaaranżowana progresywnie.

Jednak jedna jaskółka nie czyni

wiosny. Na "Rebirth" jest przeciętnie.

(3)

\m/\m/

Overtures - Entering The Maze

2013 Sleaszy Rider

Wraz z pierwszymi dźwiękami openera

"The Maze" orientujemy się, że w zespole

nastąpiła przemiana. Przy zachowaniu

swoich walorów - melodyjność,

niesamowity wokalista, sprawni instrumentaliści,

gitary na pierwszym planie -

muzyka nabiera charakteru. Pierwsze

wrażenia, to jakby Włosi, do swego muzycznego

świata, zaprzęgli dokonania

Kamelot i Symphony X. Kompozycje

są naszpikowane całą masą technicznie

zagranych partii, a całość sprzęgnięta

jest niezwykłymi emocjami, dzięki którym

owa technika rozmywa się wraz z

kolejnymi dźwiękami. Do tego typowe

dla progresji granie tempami, nastrojami,

pomysłami muzycznymi, aranżacjami,

itd. Z rzadka powracają echa znane

z poprzedniego albumu "Rebirth" w postaci

prostszych rozwiązań muzycznych

i melodii. Na bohaterów wyrastają tu

gitarzyści, Adriano Crasnion i Marco

Falanga, bowiem obok wokalisty stają

się równie ważnymi narratorami muzyki

Overtures. Nie bagatelną rolę odgrywa

tu lepsza produkcja i brzmienie. Pewnym

magnum opus tego albumu jest

znowu ostatnia kompozycja, tym razem

rozbudowana, prawie dziewięciominutowa

mini suita. Utwór rozpoczyna się

dość epicką i podniosłą orkiestracją,

przechodzi w emocjonalną heavy/power

nawałnicę, z bardzo melodyjnym tematem.

Następuje chwilowe zwolnienie a

wraz z mocarnymi gitarami znowu rozpędza

się główny temat aby przy akompaniamencie

ciężkich gitar znowu zwolnić,

ale na dłużej w zdecydowanie klimatyczny

fragment. Po tym ponownie

kompozycja wraca do głównego tematu,

którego finałem jest wzrastająca moc

gitar, oczywiście w ramach heavy i power

metalu. Oblicze Overtures z "Entering

The Maze" przypadło mi do gustu,

w dodatku daje obietnice, że następne

albumy Włochów będą równie ciekawe.

Choć z drugiej strony zespół muzycznie

może pójść w każdym kierunku.

Uzupełnieniem albumu jest dysk DVD.

W jego centrum są oficjalne teledyski

do "Savior" z omawianego "Entering

The Maze" oraz "Fly Angel" z poprzedniego

krążka "Rebirth". Uzupełnieniem

jest sesja zarejestrowana w The Groove

Factory Academy Studio do kilku kawałków.

Jest także tzw. "the making of"

do teledysku "Savior", cover "Pirate

Song" Running Wild w wersji audio, w

takiej samej wersji można posłuchać też

całego albumu "Entering The Maze" i

coś jeszcze w stylu "inne spojrzenie".

Dla fanów melodyjnego heavy metalu i

prog metalu nowy band do rozkminienia.

(4)

\m/\m/

Pandorium - The Human Art Of Depression

2013 Self-Released

Pandorium to młody niemiecki zespół,

który swoją działalność rozpoczął w

okolicach 2009 roku. Na swoim koncie

mają EPkę "Demolition" z 2011 roku

oraz duży debiut - omawiany - "The

Human Art Of Depression" z 2013 roku.

Album wydany własnym sumptem,

co poniekąd może trochę usprawiedliwiać,

że dotarł do nas dopiero teraz.

Okładka dość fajna ale może wprowadzić

w błąd, raczej ciężko można ją kojarzyć

z thrash metalem. Nie inaczej jest

z prezencją samych muzyków. Znam

takich co oceniają kapele po wyglądzie,

w tym wypadku srodze by się przeliczyli.

Co prawda muza w wykonaniu

Pandorium to nie chamski, prostacki

thrash ale równie łatwo ścina z nóg swoim

rozmachem, fantazją i mocą. Sam

zespół przyznaje sie do inspiracji Testament,

Exodus, Heathen i Forbidden,

ale także do Death i Nevermore. Co

doskonale słychać w każdym nagraniu

na "The Human Art Of Depression".

Kompozycje tego kwartetu są rozbudowane,

znakomicie zaaranżowane, porywające,

często w agresywne thrashowe

granie wplatają różne zwolnienia i inne

przeszkadzajki. Wyłapać też można

motywy z death metalu ale tego zdecydowanie

ambitniejszego, nowoczesnego,

dopuszczającego subtelniejsze pomysły

i aranżacje. Nie psuje to ogólnego thrashowego

przesłania. Tak samo jak długość

kompozycji, najkrótsza ma trochę

ponad pięć minut (w sumie standardowy

timing dla thrashu), a najdłuższa to

prawie jedenasto minutowy kolos. Słuchacza

nie dopada jednak jakiekolwiek

uczucie przesytu. Instrumenty pracują

na najwyższych obrotach, i nie chodzi

tu o szybkość grania, a raczej technikę,

warsztat, umiejętności i wirtuozerie.

Chwalić można każdego instrumentalistę

z osobna. Mnie jednak paszcza rozdziawia

się gdy gitarzyści popisują się

swoimi umiejętnościami (rewelacyjne

sola). Ciut gorzej jest z wokalem, jego

barwa i maniera, nie jest atutem ani

śpiewaka ani zespołu. Swego czasu tak

grany thrash określano jako technothrash,

teraz trochę źle się to kojarzy,

pewnie dlatego operuje się terminem

progresywny thrash. Jak mówimy o progresji

to jeszcze wspomniałbym o brzmieniu.

Jest ono tak ustawione, że bardzo

przypomina, to co dzieje się na typowych

prog-metalowych produkcjach,

niesamowicie klarowne brzmienie, uwypuklające

każdy instrument (choć w wypadku

basu nie zawsze to się sprawdza),

każdy dźwięk, niemniej jednak zachowujące

moc potrzebną thrashowej załodze.

W wypadku tej pły-ty i pomysłów

tego zespołu sprawdza się znakomicie.

"The Human Art Of Depression" robi

niesamowite wrażenie jako całość i nie

ma sensu aby szukać jego najsłabszego

czy najmocniejszego momentu. Jeżeli

umknął waszej uwadze ten krążek warto

pokusić się o jego odnalezienie. Powinno

być o tyle łatwiej, że jakiś czas temu

wznowiła ten album Bret Hard Records.

(5)

Porphyra - Faith, Struggle, Victory

2014 Self-Released

\m/\m/

Kiedy myślicie "symfoniczny metal" słyszycie

zapewne uszyma duszy Nightwish,

Therion, Dragonland i muzykę

wykrojoną według pewnego utartego

schematu. Tymczasem ni stąd ni zowąd

w Nowym Jorku pojawił się niewielki,

wydający własnym sumptem amerykańsko-grecki

zespół grający hard'n'

heavy okraszony muzyką... bizantyń-

116

RECENZJE


ską. Sami określają się metalem symfonicznym,

choć łatwiej jest Porphyrę zobrazować

raczej jako zespól folk rockowy.

Fakt faktem, pomysł na zespól

mieli panowie niesamowity. Na pierwszy

rzut ucha Porphyra brzmi nieco

podobnie do Tarot's Myst, na drugi,

jest to Tarot's Myst ze skrzypcami i

chórami wygrywającymi orientalne melodie.

Na szczęście "orientalne" nie

oznacza w tym przypadku "kebabowe",

nie są to rytmy ani rytmy tureckie, ani

te do tańca brzucha. Co więcej, są one

bardzo umiejętne wplecione utwory, a

mocne i przejrzyste brzmienie krążka

sprawia, że wcale nie zmiękczają jego

wyrazu. Mimo że Porphyrze bliżej do

zespołu hard rockowego niż klasycznie

heavymetalowego, "Faith, Struggle,

Victory" to płyta dynamiczna, mocna i

ubrana w świetne, wyraziste linie melodyczne.

Na jej korzyść działają także

niemal musicalowe linie wokalne oraz

fakt, że mocnemu, czystemu głosowi

Chandlera Mogela towarzyszy tu i

ówdzie kapitalny, silny głos kobiecy.

Niewątpliwie debiut Porphyry jest

płytą inteligentną, oparta na interesującym

pomyśle i sięgającą po niebanalne

rozwiązania. I mimo pozornie wydumanego

pomysłu i sięgania do historii

(tak, tak, jeden kawałek nosi tytuł

"988AD: In the Time of Basil II Emperor

of Byzantium") jest to krążek nośny,

energiczny i naprawdę nieźle się go słucha.

(4,5)

Powerwolf - Blessed & Possessed

2015 Napalm

Strati

"I klops. Z heavymetalowego zespołu

błyskotliwie wzbogacającego klimat religijnymi

cytatami, Powerwolf stał się

kabaretowym bandem idealnym do grania

na metalowym odpowiedniku Dni

Śliwki." - tak zaczęłam recenzję poprzedniej

płyty Powerwolf, "Preachers of

the Night". Tym razem mogłabym zacząć

ją podobnie, choć najchętniej pominęłabym

ten "klops", bo jestem już z

tą ewolucją Powerwolf pogodzona.

Kiedy Niemcy ogłosili wydanie swojej

szóstej "jak ten czas leci" płyty, dokładnie

wyobraziłam sobie jakiego rodzaju

to będzie album. Będzie galopada, będą

proste, wpadające w ucho, łatwe do

śpiewania na koncertach refreny, będzie

numer oparty na rumuńskim folku, a

krążek zamknie jedyny na płycie majestatyczny

utwór. Proszę bardzo, nietrudno

być prorokiem, jeśli chodzi o Powerwolf.

Jest galopada ("Blessed & Possessed",

"Dead until Dark", "Christ &

Combat"), są koncertowe refreny ("Blessed

& Possessed"), jest ludowa melodia

("Armata Strigoi") i jest podniosły utwór

na koniec ("Let there be Night"). Choć

zespól wciąż trzyma się heavymetalowej

kanwy i kontynuuje muzyczną tradycję

takich grup jak choćby Running Wild,

odnoszę wrażenie, że to nie riffy są tutaj

najważniejsze. Wydaje się jakby sama

muzyka nie była najistotniejsza, a proces

kreowania czegoś wielkiego został

zastąpiony wytwarzaniem sympatycznych

produktów do zabawy na występach.

To rzeczywiście się sprawdza, bo

Powerwolf porzucił już image podniosłej

"mszy" na koncercie na rzecz

przedniej zabawy przy najbardziej "hiciarskich"

numerach, a utwory z nowej

płyty idealnie wpasowały się w tę konwencję.

Potwierdzeniem tego może być

tegoroczny występ Powerwolf na

Wacken, na którym zespół poza "Lupus

Dei" zagrał same tego rodzaju kawałki

(w tym trzy z "Blessed & Possessed"), a

publika szalała z radości. Co więcej, na

nowym krążku Wilka znalazły się również

motywy zaczerpnięte rodem z innego

zespołu, który zdobył oszałamiającą

popularność i do której sam Powerwolf

się przyrównuje, a mianowicie

Sabaton. Na płytę trafił oparty na prostym,

sabatonowym rytmie i okraszony

wykrzykiwanym refrenem "Army of the

Night", a "Christ & Combat" zaskakuje

sabatonowo zaaranżowanymi klawiszami.

Na szczęście są także na "Blessed &

Possessed" elementy, który bardzo mi

się podobają: niebanalna melodia zwrotek

w "We are the Wild", początek

"Dead until Dark" nawiązujący do

świetnego numeru Powerwolf "Son of a

Wolf" oraz solówka rozpoczynająca

zwrotki w "Sanctus Dominus" zaaranżowana

w starym stylu Niemców. Plusem

są też dobre wokale Attili, które zdradzają,

że wokalista Wilka nie jest amatorem.

A teraz napiszę kilka słów odchodząc

kilka kroków dalej i łapiąc szersza

perspektywę. Powerwolf dokonał

rzeczy niezwykłej. Wtargnął na chylącą

się ku upadkowi niemiecką, heavymetalową

scenę i usadowił się wygodnie

wśród największych nazw. Nie pod kątem

jakości granej muzyki, ale pod kątem

popularności, sprzedanych płyt i

biletów na występy. Co więcej, stworzył

własny, zupełnie pionierski styl, którego

konsekwentnie się trzyma. Za to Powerwolfowi

chwała. Mogę marudzić, że

brak mi już u Niemców numerów na

miarę "Prayer in the Dark" o kapitalnym

heavymetalowym feelingu, czy na miarę

szalenie nastrojowego i potężnego

"When the Moon Shines Red". Mogę

sobie marudzić, że zespół powędrował

prostą, rozrywkową ścieżką. Ale tego,

czego dokonał, trudno mu odmówić.

Czy gdyby ktoś wam powiedział dziesięć

lat temu, że na niemieckiej scenie

heavymetalowej pojawi się nowa wielka

nazwa... uwierzylibyście? (3,8)

Pyramaze - Disciples of The Sun

2015 Inner Wound

Strati

Wielu osobom Pyramaze kojarzy się z

osobą Matta Barlowa czy też Lance'a

Kinga. Teraz ta duńska formacja ma

nową twarz, a jest nią Terje Haroy,

który dołączył do zespołu w 2015 roku.

Od dłuższego czasu Pyramaze przeżywał

kryzys, ale w końcu udało mu się z

niego wyjść i wydać nowy album,

"Disciples of The Sun". Z jednej strony

typowy album tego zespołu, który zabiera

nas do świata progresywnego power

metalu. Jednak można odnieść

wrażenie, że zespół szukał nieco innych

smaczków, różnych nowych, świeżych

pomysłów, dzięki czemu dostaliśmy ciekawe

dzieło, które przypomina choćby

dokonania Symphony X czy Kamelot.

Brakuje w nim może agresji, tego ognia,

tej pewności, co na poprzednich albumach.

W zamian mamy nowoczesny

metal podany w dość ciekawej formie,

które ma przekonać tych którzy szukają

czegoś bardziej oryginalnego. Tutaj Pyramaze

wykazał się i nagrał materiał

dość wymagający. To jest proste i chwytliwe

granie, które od razu przemawia

do słuchacza. Sporo w nim połamanych

dźwięków i nietypowych aranżacji,

przez co płyta może nie trafić do każdego

słuchacza. Nowy wokalista z pewnością

jest dobry technicznie, ale nie

do końca mi pasuje do tego zespołu. Teraz

za mało w tym wszystkim Pyramaze.

Album wyróżnia się soczystym i solidnym

brzmieniem. To jednak dzisiaj

jest standard. Skupmy się zatem na samej

muzyce. Nieco symfoniczny "The

Battle of Paridas" to jeden z pierwszych

mocnych uderzeń zespołu. Utwór ostry,

progresywny, ale słucha się go naprawdę

przyjemnie. Przypomina mi się nieco

tegoroczny album Angry. Tytułowy

"Disciples of the Sun" to ukłon w stronę

Masterplan, ale o dziwo jest to kompozycja

melodyjna i łatwo zapadająca w

pamięci. Riff rodem z neoklasycznego

power metalu to atut "Back for More",

który pokazuje, że Pyramaze jest stać

na dobre hity. "Fearless" to kompozycja

również utrzymana w szybszym tempie

i w tym przypadku mamy nowoczesny

power metal. Według mnie niepotrzebne

są kombinacje i udziwnienia jak w

"Unveil" czy zamykającym "Photgraph".

Płyta jest dojrzała, jest świeże podejście

do tematu progresywnego power metalu.

Sporo jest na niej pomysłowych zagrywek

gitarowych i innych smaczków,

które sprawiają że płyta ma sporo atutów.

Może nie jest to najlepsze dzieło

tej duńskiej formacji, ale z pewnością

pokazuje, że powróciła i wciąż wie jak

nagrać solidny materiał z kręgu progresywnego

power metalu. Płyta godna polecenia.

(4)

Raging Death - Raging Death

2015 Punishmenr 18

Łukasz Frasek

Oficjalny debiut thrasherów z Żor

został wydany nakładem Punishment

18 co jest sporym zaskoczeniem in plus.

Niestety na "Raging Death znajdują się

tylko dwa nowe numery, a więc bardzo

udany, melodyjny "Back to the Past"

oraz krótki, spokojny instrumental "Cry

for Time". Szczególnie ten pierwszy narobił

apetytu na przyszłość i jeśli zespół

będzie komponował więcej tak udanych

numerów to może być naprawdę dobrze.

Na resztę programu składają się

cztery kawałki z pierwszego demo "Killing

Feast" i dwa z drugiego "Pestilent

Waste". Tak więc kto słyszał te wydawnictwa

wie czego się po "Raging

Death" spodziewać. Oldschoolowy i

bezkompromisowy germański speed/

thrash zagrany totalnie na żywioł bez

większego dbania o szczegóły. Stąd też

pewne niedociągnięcia, ale słychać przynajmniej,

że to gra zespół z krwi i kości.

Poprawie uległy też solówki i dynamika

co może być zasługą nowego wiosłowego

Piotra Ciepłego oraz bębniarza

Dawida Sówki. Za miks odpowiada

Ced znany z takich bandów jak Rocka

Rollas czy Blazon Stone, więc ten materiał

brzmi i płynie zdecydowanie lepiej

niż dema. Ogólnie jest nieźle i trochę

lepiej niż dotychczas, ale słuchając nowego

wałka wiem, że mają potencjał by

pisać zdecydowanie lepsze numery i

tego oczekuję od nich w przyszłości.

Szkoda, że po trzech latach przerwy Raging

Death nie zdecydowali się nagrać

w pełni premierowego materiału. Mam

nadzieję, że jak najszybciej nas takowym

uraczą. Pomimo tego, że ocena nie

jest może zbyt wysoka to słucha mi się

tej płytki naprawdę dobrze, a nawet lepiej

od wielu tych z teoretycznie wyższej

półki. (3,5)

Maciej Osipiak

Repulsor - Trapped in a Nightmare

2014 Thrashing Madness

No proszę, takie niespodzianki to ja lubię.

Młoda gdańska horda Repulsor powstała

w 2010 roku i do tej pory ma na

koncie demo "Death is the Beginning"(2011)

oraz bardzo udaną EPkę

"Trapped in a Nightmare" z roku ubiegłego.

No i właśnie o tym ostatnim materiale

napiszę kilka bardziej lub mniej

mądrych zdań. To co prezentuje tych

trzech kolesi to energiczny thrash metal

zagrany z zajebistym kopem i oparty

przede wszystkim, a jakże, na amerykańskich

wzorcach. Tak więc słychać tu

tak oczywiste wpływy jak Exodus, Slayer,

Overkill, a jeden riff w "R.M.D.H."

kojarzy mi się z Testament i Katem z

"Bastard". Nie ma sensu doszukiwanie

się w tych dźwiękach oryginalności, ważne,

że słucha się tego bardzo dobrze o

co tak naprawdę w tym temacie chodzi.

Muzycy prezentują już naprawdę wysoki

poziom jak na tak młody zespół.

Sekcja rytmiczna perfekcyjnie napędza

tę maszynę, a gitara atakuje nas ciekawymi

choć jeszcze pozbawionymi

indywidualnego sznytu riffami. Do tego

naprawdę udane sola i bardzo dobry,

wyraźny i utrzymany w średnich rejestrach

wokal. Płytka składa się z pięciu

utworów plus klimatyczna akustyczna

miniaturka "The Summoning" i każdy z

nich to konkretny thrash metalowy

strzał w pysk. Całości dopełnia znakomita

okładka w niczym nie ustępująca

tym zdobiącym niejeden klasyk z przeszłości.

Jako że "Trapped in a Nightmare"

ukazała się już w 2013 roku to

chyba najwyższa pora zaatakować rynek

długograjem, tym bardziej, że zespół

znalazł się pod skrzydłami Thrashing

Madness. Radzę bacznie obserwować

tych Gdańszczan, bo Repulsor ma

papiery na naprawdę duże granie. (4,7)

Revenge - Survival Instinct

2014 Fuel

Maciej Osipiak

Tytuł tej płyty brzmi dość wymownie,

bo ta włoska (działająca z długą przerwą

od 1981r.) ekipa po podsumowaniu dorobku

lat 80-tych na CD "Archives"

doczekała się też albumu z premierowym

materiałem. "Survival Instinct"

nie przynosi żadnych zaskoczeń czy

RECENZJE 117


objawień, ale zawiera dziesięć solidnych

numrów utrzymanych w stylistyce hard

'n' heavy. Revenge hołdują starej szkole

gatunku, czerpiąc zarówno od zespołów

NWOBHM przełomu lat 70-tych i 80-

tych (rozpędzony opener "Dead Or

Alive", równie dynamiczny "Shelter"),

jak też mistrzów ostrego, ale i przebojowego

grania Kiss czy Scorpions

("Can't Hold Me Down", chyba aż za

melodyjny i zbyt lekki w refrenie "Bite

The Bullet"). Traci też opatrzony podobnym

refrenem drapieżny, power metalowy

"Not The Same", ale na szczęście

to jeden z nieliczych tak zdecydowanie

komercyjnych patentów na tej płycie,

bo już "Cannonball" czy numer tytułowy

kąsają jak trzeba nie tylko w zwrotkach.

Mamy też dwie ballady: "Flying",

mimo smyczkowego podkładu i generalnie

ciekawego początku robi się stopniowo

coraz bardziej "festiwalowa", ale już

"Home Again" - skojarzenia z "Before

The Dawn" Priest jak najbardziej prawidłowe

- z partią piana, patetycznym refrenem

i dynamiczną końcówką efektownie

wieńczy tę może i nierówną, ale i

nie najgorszą płytę. (4)

Revile - Revolution Isle

2015 Self-Released

Wojciech Chamryk

Od pierwszych dźwięków intra wiedziałem,

że to album dla mnie. Revile to

młody szwedzki zespół, który nawiązuje

do tradycyjnego heavy metalu, w typowy

dla tej nacji sposób. Człowiek cieszy

sie jak dziecko wsłuchując się w kolejne

kawałki. Z łatwością można odnaleźć

wpływy Judas Priest, King Diamond,

Grave Digger czy Manowar. Niekiedy

przebijają się dźwięki, które kojarzą się

z Iced Earth czy Hellstar, ale klasyczny

europejski heavy metal to domena Revile.

Kompozycje "palce lizać", wypełnione

ciężkim i ciekawie zagranym heavy

metalem, okraszone wyśmienitymi

solówkami i konkretnym wokalem. Muzyka

i brzmienie nawiązuje do złotej

epoki heavy metalu, jednak ostatecznie

jest współczesne. Jest to kolejny plus tej

płytki. Niestety te dwadzieścia minut z

"Revolution Isle" to zdecydowanie za

mało. Człowiek chce od razu przynajmniej

drugie tyle. W każdym razie Szwedzi

osiągnęli swój cel. Wzbudzili zainteresowanie

fanów tradycyjnego heavy

metalu. Pozostaje teraz czekać na ich

duży debiut oraz żywić nadzieję, że

przez czas oczekiwania nie zagubią swojego

talentu i potencjału. Radzę zwróćcie

uwagę na Revile. (4,5)

\m/\m/

Rhapsody - Prometheus - Symphonia

Ignis Divinius

2015 Nuclear Blast

Rhapsody to niegdyś była potęga.

Wystarczy cofnąć się do lat 90-tych czy

świetnego "Power of Dragonflame".

Niestety z czasem zespół gdzieś zatracił

swój blask. Na domiar złego doszło do

rozłamu. Fabio Lione został w Rhapsody

of Fire. Luca Turilli założył

swój Rhapsody i tutaj udało mu ściągnąć

utalentowanego Alessandro Contiego.

Kto słyszał o Trick Or Treat ten

powinien go znać bliżej. Pierwszy album

Rhapsody prowadzonego przez Lucę

był czymś godnym uwagi i posiadał

ducha starego Rhapsody. Kiedy Fabio i

spółka zawodzi, cała nadzieja została

pokładana w nowy album w Rhapsody

Luca Turilliego. Niestety, ale "Prometheus

- Symphonia Ignis Divinius"

nie do końca budzi taki zachwyt jaki

mogło się spodziewać. Problem tkwi nie

tyle w tym co zespół gra, czy stylu, bo

tutaj niewiele uległo zmianom. Zespół

chce iść w stronę bardziej filmowego klimatu,

przez co całość brzmi jak soundtrack

do epickiego i podniosłego filmu, a

nie jak album metalowy. Brakuje w nim

mocnego uderzenia, a przede wszystkim

większej dawki power metalu. Za to powinno

być znacznie mniej filmowych

patentów. Można od samego początku

odnieść wrażenie, że jest przerost formy

nad treścią i to jest bolączka tego albumu.

Przesadzono ze wszystkim. Pomówmy

o dobrych rzeczach. Jedną z

nich jest petarda w postaci "Il Cigno

Nero", który w pełni oddaje to co

najlepsze w Rhapsody i twórczości

Turillego. Jest szybkość, podniosłość,

mocny riff i ciekawe rozegrane solówki.

Płytę promował "Rosenkreuz", który jest

już bardziej progresywny, bardziej epicki.

Tutaj zespół przesadził nieco z ozdobnikami,

przez co power metal zszedł

na dalszy plan. Dla fanów symfonicznego

metalu i bogatej aranżacji z pewnością

"Anahata" będzie czymś niezwykłym.

Najbardziej zapadającym utworem

w pamięci jest rozbudowany, ale

zarazem pomysłowy "One Ring To Rule

Them All". Sporo się też dzieje w tytułowym

"Prometheus", który pokazuje że

zespół ewoluował i jeszcze bardziej poszedł

w stronę filmowego charakteru.

Kiedy już myślisz że Luca pokazał już

na co go stać i wyczerpał limit kolosów,

to na koniec serwuje nam osiemnastominutowego

tasiemca w postaci "Of

Michael the Archangel and Lucifer's Fall

Part II: Codex Nemesis". Jestem zdania,

że to już lekka przesada i choć są w nim

ciekawe momenty, to jednak dominuje

nuda i przerost formy nad treścią. Ta

płyta to soczyste brzmienie, przesycona

i przesadzona pod każdym względem

produkcja i aranżacje, a w efekcie mało

power metalowy album. Za dużo filmowego

klimatu i podniosłości, za dużo

urozmaiceń i smaczków, a za mało konkretów

i ognia. Szkoda, że skupiono się

na symfonice i pozostałych aspektach

bogatej aranżacji, zapominając o gruncie

w postaci power metalu. No nic może

następnym razem będzie lepiej. (3)

Łukasz Frasek

Riotor - Rusted Throne

2015 Inferno

Bez owijania w bawełnę - jestem rozczarowany.

Bardzo ubolewam nad tym,

że "Rusted Throne" nie trzyma nawet

w połowie tak dobrego poziomu jak

świetny debiut "Beast of Riot". Thrash/

speed/death Kanadyjczyków, teoretycznie,

nie uległ rewolucyjnym zmianom,

aczkolwiek ich spektrum jest na tyle

duże, że materiał ten nuży niemiłosiernie.

Nie zrozumcie mnie źle. Ten

album ma swoje momenty. Chociażby w

postaci chamskiego, prującego niczym

niemieckie czołgi podczas II Wojny

Światowej, killera "Nightmare Is My

Life", sztyletującego, ostrymi jak brzytwa

riffami, "death'owca" "Flesh Desire",

mrocznego, a przy tym zakręconego i

okraszonego genialnymi solówkami

"Tryumph of Sorrow" albo czysto speed

metalowych, bardzo żywych, charakternych

"Thy Drunken Sinner" jak też

"Narcotic Death". Te pięć kawałków to

pokaz bardzo dobrego grania z pasją,

zapałem, agresją oraz niesamowicie

wielkimi jajami. Wszakże nie tak łatwym

jest znaleźć nowofalowy zespół,

który z ogrywania starych, znanych

wszystkim maniakom, patentów potrafi

uczynić coś intrygującego i powalającego.

Niestety, na tym kończą się plusy

krążka. Reszta numerów to poziom niski

(np. ciągnący się jak flaki z olejem

tytułowy) albo bardzo niski (monotonne,

nazbyt chaotyczne "Learning To

Hate"). Kolejnym minusem jest długość

albumu. Czterdzieści osiem minut to

definitywnie zbyt wiele jak na płytę z

prostym thrash metalem. Na zakończenie

dodam, iż pomimo ogromnego zawodu

wierzę, że ta sympatyczna gromadka

z Kanady nieco się otrząśnie i

trzecim "pełniakiem" rozpieprzy wszystko.

Przede wszystkim pozerów. Wiadomo,

że takowi działają na thrasherów

jak płachta na byka. (2)

Łukasz Brzozowski

Royal Quest - The Tale of Man

2015 Self-Released

Yannis Androulakakis to nazwisko

greckiego muzyka, które ostatnio jest

bardziej rozpoznawalne dzięki swojemu

projektowi muzycznemu Royal

Quest. Sama idea zrodziła się w 1998

roku i przez lata zmieniali się muzycy,

aż w końcu Yannis wziął większość

roboty na swoje barki. W efekcie udało

się wydać wreszcie pierwszy album zatytułowany

"The Tale of Man". Ten album

to bardziej coś pokroju rock opery,

gdzie mamy rozdzielone role, głównie

pomiędzy różnych wokalistów. Płyta

zabiera nas w rejony symfonicznego metalu

wymieszanego z progresywnym power

metalem. Nie ma na niej znanych

gości ani też ciekawej historii, choć

całość ociera się o fantastykę. Może nie

jest to album, który zaskoczy nas ambitną

muzyką czy też porwie swoją formą

wykonania. To nie tego typu opera,

ale coś dla szukających lekkiego i przyjemnego

grania. Jeśli zależy Wam na

melodiach i motywach, które zostają w

pamięci to z pewnością materiał zgotowany

przez Yannisa do was trafi.

Dominują długie kolosy, co według

mnie jest to minusem tego dzieła. Przydałoby

się więcej treściwych kawałków,

które rozrywają na strzępy; szybkich i

mocnych, bez zbędnego rozwlekania w

czasie. Już "Rising Empire" pokazuje, że

właśnie takie dłuższe kompozycje

rajcują Yannisa. "Days of War" to z

kolei szybszy utwór zbudowany na rasowym

power metalowym riffem rodem

z starych płyt Helloween. Utwór robi

dobre wrażenie i tutaj dzieje się całkiem

sporo. Yannis to typ gitarzysty, który

nie trzyma się kurczowo jasno określonych

ram. Stawia na technikę, ale też

liczy się element zaskoczenia. Dzięki

temu, mamy bardziej złożone i dopieszczone

solówki. To one są tak naprawdę

jedyną i właściwą atrakcją tego dzieła.

Troszkę Rhapsody pojawia się w podniosłym

i epickim "In The Name of

Man", aczkolwiek sama konstrukcja i

układ złudny do poprzednich utworów.

Dobrze wypada też marszowy "The

Cave of The Dead", który ma w sobie

pokłady true metalu. Moim faworytem

od razu stał się energiczny "Moonstone",

w którym jest pełno power metalu, również

tego z kręgu neoklasycznego. Na

krążku jest wiele wypełniaczy i nietrafionych

pomysłów, a całość jest przesadzona

i rozwleczona. Za mało konkretnego

metalowego grania, za mało

przebojów i zapadających w głowie

motywów. Soczyste brzmienie i klimatyczna

okładka to niewystarczające

argumenty za. Yannis to dobry gitarzysta,

ale to również atut, który przestaje

istnieć w gąszczu wad. Tym największy

to sam materiał, który nie jest

taki przemyślany jak mogłoby się wydawać.

Może następnym razem będzie

lepiej? (3)

Running Death - Overdrive

2015 Punishment 18

Łukasz Frasek

Młodzi Niemcy po wydaniu dwóch EPek

atakują debiutanckim albumem.

"Overdrive" podsumowuje zarazem

pierwsze dziesięć lat istnienia zespołu i

ukazuje jego najświeższe oblicze, ponieważ

muzycy sięgnęli głównie po nowe

kompozycje. Thrash Running Death

czerpie zarówno od niemieckich jak i

amerykańskich mistrzów, dlatego mamy

tu odniesienia do dokonań Kreator czy

Destruction ("Raging Nightmare") oraz

Metalliki z pierwszych LP's (balladowy

"Close Minded"). Sporo też w tych

utworach melodii, niejednokrotnie bas

przejmuje rolę wiodącą, nie brakuje

dynamicznych partii solowych, a parti

wokalne Simona Bihlmayera też są

zróżnicowane: od niskiego, zadziornego

wrzasku ("Hell On Earth"), niskiego

ryku w manierze growlingu ("Overdrive"),

aż do mrocznej melodeklamacji

w finałowym "I See A Fire". Utwór ten

wydaje mi się jednym z najciekawszych

118

RECENZJE


na "Overdrive", a to za sprawą zakręconych

partii gitar, dynamicznej zwrotki

i melodyjnego refrenu, a spaja to

wszystko w rytmicznie powiązaną całość

dynamiczna perkusja. I chociaż

można mieć zastrzeżenia do jej brzmienia

- ta syntetyczna stopa! - to jednak

jako całość debiut Running Death

nie rozczarowuje. (4)

Sacred Blood - Argonautica

2015 Pitch Black

Wojciech Chamryk

Grecja, jak na niewielki graj, owocuje w

wiele heavymetalowych zespołów. Co

więcej, większość z nich śmiało czerpie

ze swojej antycznej przeszłości. Kto wie,

być może te bogate, majestatyczne dzieje

ich kraju tak napędzają ten heavymetalowy

"przemysł" w Grecji? Do grona

wspomnianych zespołów niewątpliwie

należy ateński Sacred Blood, a omawiana

"Argonautica" to jego trzecia płyta.

Znajdziecie na niej wszystko, czego

dusza zapragnie. Heavymetalowe riffy,

"powermetalową" melodyjność, rhapsodowe

deklamacje, manowarowe marsze,

kamelotowy rozmach oraz folkowe

ozdobniki. Bezpardonowo spotykają się

na niej akustyczne motywy z głośnymi

klawiszowymi tłami. Cóż, podobno od

przybytku głowa nie boli. Muszę przyznać,

że mimo tego natłoku absolutnie

wszystkiego, "Argonautiki" słucha się

bardzo dobrze. Jest bardzo sprawnie

skomponowana i przede wszystkim pławi

się w bardzo chwytliwych patentach.

Brzmi jak płyta ujęta w estetykę końca

lat dziewięćdziesiątych, ale jednocześnie

słychać, że to współczesne wydawnictwo.

Jest to również typowa "rycerska"

płyta, która z powodzeniem mogłaby

zasilić płytową półkę miłośników

Rhapsody i Domine. Jednocześnie jednak

daleko jej do zamkowo-smoczego

kiczu. Krążek w całości opiera się na

helleńskich legendach, a w szczególności

- o ile dobrze mi się wydaje - na micie

o bohaterskiej wyprawie po Złote Runo

(herosi wybrali się na łodzi o nazwie

Argo, stąd zapewne tytuł płyty). Jej historia

toczy się przez pełne pompy epickie

numery, przeplatane utworami okraszonymi

niemal rockowym pazurem.

Jeśli nie boicie się sięgnąć po tego rodzaju

płytę i gotowi jesteście na feerię

wszelkiej maści epickich estetyk - słuchajcie

koniecznie. Jeśli wolicie ascetyczny

doom to... a zresztą, pewnie odpadliście

po piątym zdaniu tej recenzji. (4)

Satori - Crave For Chaos

2014 Self-Released

Strati

Poznaniacy zadebiutowali w ubiegłym

roku wydanym samodzielnie i do tego

bardzo profesjonalnie prezentującym się

albumem. Recz brzmi zawodowo, bo

wyszła z Perlazza Studio Przemysława

"Perły" Wejmanna, współodpowiedzialnego

też za produkcję "Crave For

Chaos". Muzycznie też jest całkiem zacnie,

bo młodzi muzycy - koncentrując

się na tradycyjnym heavy metalu jako

swoistej podstawie - chętnie nawiązują

też do innych rodzajów ciężkiego rocka.

Siglowy "Psycho" to idealny opener, oferujący

poza siarczystym riffowaniem również

sporo klawiszowych barw i patentów

rytmicznych. Syntezatory odgrywają

zresztą dość istotną rolę w aranżacjach

poszczególnych utworów z tej

płyty: dopełniają rozpędzony "It's Not

Easy" czy częściowo balladowy "Mr. Hyde",

stanowią o klasie ballady "Crave",

dzięki swoistemu duetowi fortepianu ze

skrzypcami, mamy też klawiszowe solo

w zwolnieniu thrashowej petardy "Don't

Remember (Who Cares About You?)".

Dla zwolenników bezkompromisowych

czadów są za to: kojarzący się z hardcore

"Go Get It", ostry niczym brzytwa,

szaleńczy "Disillusion" czy nieco bardziej

melodyjny "Your Lies, Your

Truth". (4)

Wojciech Chamryk

Savatage - Return to Wacken

2015 earMusic

Jednym z najważniejszych wydarzeń tego

roku - jeżeli nie najważniejszym - jest

występ Savatage na Wacken 2015.

Jest to nie wątpliwie gratka dla fanów.

Zespół od lat nie koncertuje i nie nagrywa

nowych albumów. Pojawiają się za

to wznowienia albumów, boxy czy

składanki. Na początku, gdy dowiedziałem

się o zbliżającej się premierze

"Return to Wacken", pomyślałem, że

kapela pokusi się o skompilowanie nagrań

z ich wcześniejszych występów na

Wacken, gdzie uczestniczyli w dwóch

edycjach, w latach 1998 i 2002. Nawet

w jakiś sposób mnie to poruszyło.

Później jak się wczytałem okazało się,

że ma to być kolejny zwyczajny składak.

Wtedy mina mi zrzedła. W sumie

okazja wydaje się niezła. Zespół przypomina

się, starzy fani nie muszą wygrzebywać

z zapomnianych zakątków

starszych płyt Savatage, nowi mają

szanse zetknąć z ich muzyką po raz

pierwszy. Nie wiem jak inni ale mnie

ponownie ciarki przeszły jedynie przy

"Chance" z "Handful of Rain", bo zapomniałem,

że to taki niesamowity kawałek.

Resztę przesłuchałem bez większego

uniesienia. Powiem więcej, wolę te

kawałki - "Chance" z resztą też - ze swojego

naturalnego środowiska, czyli z

albumów, z których pochodzą. Generalnie

"Return to Wacken" będę traktował

jako "zapchaj dziurę", gdy nie

będzie niczego innego pod ręką to tą

płytkę odpalę. A, że na Wacken nie jadę,

to niedługo zrobię sobie wieczór z

Savatage i przesłucham tyle płyt, ile

będę mógł wysłuchać za jednym posiedzeniem.

"Return to Wacken" to tylko

kompilacja, ciekawsze będą relacje z

Wacken oraz - być może - konsekwencje

tego występu.

\m/\m/

Secret Sphere - A Time Never Come -

2015 Edition

2015 Scarlet

To już 15 rocznica wydania "A Time

Never Come" włoskiego bandu Secret

Sphere. Jest to jedna z najbardziej znanych

włoskich kapel, która gra

mieszankę melodyjnego power metalu i

progresywnego metalu. Osiem albumów

mają już na swoim koncie i właściwie

status tego zespołu nie wymaga udowadniania,

że są świetni w te klocki. Toteż

postanowili odświeżyć jeden z ich

najważniejszych albumów, jednocześnie

świętując jubileusz wydania "A Time

Never Come". Album został na nowo

zagrany z Michele Luppi w roli wokalisty.

Przyozdobiono go nową szatą graficzną

i pomyśleć że to całe przedsięwzięcie

było początkowo szykowane dla

Japonii. Zdecydowano się jednak również

na ponowne wydanie na terenie

Europy. Może na tej wersji są nowi muzycy,

może jest nowa jakość brzmienia,

nieco inny wydźwięk, ale to wciąż

wysokiej klasy album w kategorii progresywnego

power metalu. Została energia,

przebojowość, tylko dodano jakby

bardziej podniosłe aranżacje, które

momentami ocierają się o symfoniczny

metal. Zaczyna się oczywiście od klimatycznego

intra w postaci "Gate of

Wisdom". Dalej oczywiście mamy bardziej

złożony "Legend", który ma w sobie

moc i tutaj zespół wykreował bardzo

chwytliwą melodię. Progresywny charakter

klawiszy to jest właśnie ta cecha,

która czyni ten zespół rozpoznawalny.

Jest to album przede wszystkim agresywny

i mocno osadzony w stylistyce

power metalowej. Dobrze to potwierdza

"Under the Flag of Mary Read" czy "The

Brave". Marco i Aldo znakomicie łączą

pomysłowość, świeżość, progresywność

i ciekawe aranżacje. Na płycie

dzieje się sporo, dzięki czemu panowie

pokazują jak się rozwinęli na przestrzeni

lat i jak dojrzeli. Na płycie jest

jeszcze rockowy "Lady of Silence",

romantyczna ballada "Mystery Of Love",

czy ocierający się o neoklasyczny power

metal "Hammelin". Płyta nie nudzi,

bowiem zespół dostarcza urozmaicenia,

czego dowodem są klimatyczne przerywniki

czy monumentalny, epicki "Dr.

Faustus", który jest przepełniony symfonicznymi

ozdobnikami. Może jest to

płyta na nowo nagrana, może nabrała

nowej jakości i trochę nowoczesności,

jednak mimo tych pewnych ulepszeń,

czy też różnić jest to ten sam album,

który przed laty stał się jednym z najlepszych

w dorobku grupy. Ryzykowne

było to zagranie, ale efekt okazał się

zaskakująco dobry. Polecam. Secret

Sphere powraca do korzeni i może w

końcu doczekamy się równie udanego

nowego materiału ze strony Włochów.

Oby tak było. (5)

Łukasz Frasek

Sensorium - The Art Of Living

2015 Self-Released

Hammercult to band, który chętnie

słucham, choć wyłamuje się on z

głównego nurtu moich zainteresowań.

Jednak nie o tym chcę pisać. Ważniejsze

jest to, że zespół ten pochodzi z Izraela.

W ten sposób chcę zwrócić uwagę, iż

być może ta scena nie jest zgłębiona

przez naszą redakcję, ale co jakiś czas

dochodzą do nas jakieś produkcje z

tamtego rejonu. Taką jest z właśnie

omawianym albumem "The Art Of Living"

kapeli Sensorium. Izraelczycy

grają odmianę melodyjnego power metalu

z domieszką symfoniki, neoklasyki

i progresji. W dodatku za mikrofonem

jest wokalistka, która operuje operowym

głosem (sopran?), także wpisują

się w nurt takich zespołów jak Nightwish,

Within Temtation czy Epica.

Muzycznie kapela nie odkrywa niczego

nowego, zupełnie nie jest to ich zamiarem.

Zaś to co prezentują, utrzymane

jest na niezłym poziomie. Rozbudowane,

ciekawe kompozycje, z fajnymi

tematami muzycznymi, efektownie i bogato

zaaranżowane. Kilka razy można

natknąć się na intrygujące pomysły.

Warsztat instrumentalistów też można

ocenić wysoko. Wokal Keseni Glonty

trudno mi ocenić wszak operą na co

dzień się nie zajmuję. Na pewno jest to

bliskie temu co kiedyś robiła Tarja z

Nightwish. Niemniej niełatwo jest to

przeskoczyć, tym bardziej, że Kesenia

czasami nuży. Nie wynika to z warunków

głosowych a raczej niedopracowanej

linii melodycznej. Gdyby Sensorium

rozpoczęło karierę na przełomie wieków,

to prawdopodobnie w tej chwili

byłby to znaczący przedstawiciel tego

nurtu. Niestety na tą chwile pozostaje

jednym z wielu. Trudno będzie to im

zmienić, bo albo musieliby złamać

przyjęte przez siebie konwencje i zacząć

eksperymentować, albo otrzeć się o geniusz

i spreparować coś naprawdę intrygującego

w ramach swojej etykiety. Jednak

przesłuchując "The Art Of Living"

odnosi się wrażenie, że bardziej

młodym Izraelczykom zależy na tym,

aby mocno zaznaczyć skąd wywodzi się

ich świat muzyczny i czego można sie

po nich spodziewać. W sumie osiągają

te założenia ale jak już zaznaczyłem,

zostają przez to w szeregu kapel nie wyróżniających

się ponadto. (3)

Shardborne - Living Bridges

2015 Out On A Limb

\m/\m/

Ten Irlandzki zespół rozpoczął przygodę

z muzyką w 2004 roku. Swoją obecność

na scenie po raz pierwszy zaznaczyli

EPką "Aeonian Sequence" z 2011

roku. Po czterech kolejnych latach, w

końcu wypuszcza swój debiutancki

album "Living Bridges". Muzycznie

kapela mieści się w nurcie progresywnego

metalu. Jest jednak nielicznym

przedstawicielem li tylko instrumentalnego

odłamu. Na obraz dźwiękowy

oczywiście głównie składa się rock i metal

progresywny, ale odnajdziemy także

RECENZJE 119


elementy jazzu (frakcje free, fusion).

Muzycy bardzo chętnie korzystają z nowoczesnych

brzmień - mocnego groove -

oraz tych typowych dla progresywnego

metalu ale także bardziej subtelnych

dźwięków w stylu pomysłów rodem z

rocka progresywnego. Kontrasty, dysonanse,

żonglowanie nastrojami, emocjami,

dźwiękami, brzmieniami, melodiami,

konstrukcjami muzycznymi, tempami,

stylami itd. to pomysł na muzyczny

świat tego zespołu. Jednak to co determinuje

irlandzkich muzyków, to technika

i warsztat. Cały czas popisują się

swoimi umiejętnościami, wyszukując

pomysły na jak najbardziej skomplikowany

i techniczny sposób zagrania,

wymyślonych przez siebie muzycznych

figur. Nie powiem można zatracić się w

pomysłowości i talencie muzyków Shardborne.

W koncepcji na dobrą muzykę

pomaga im w tym też umiejętność przemycania

fajnych melodii, co prawda są

to wręcz ich strzępy, ale ułatwia to

wysłuchanie tak skomplikowanej muzyki.

Nie wątpię, że wszelkiej maści krytycy

ocenią bardzo wysoko "Living Bridges".

Lecz w mojej pamięci ciągle tkwi

sytuacja zespołów grających technothrash

(Realm, Coroner, Midas Touch,

Mekong Delta, itd.). Nimi też dziennikarze

się zachwycali, niestety te kapele

miały tylko nieliczną gromadkę fanów,

a teraz ledwie co niektóry pamiętają

o nich. Obawiam się, że to samo

czeka Shardborne. No i skomplikowane

oraz jeszcze bardziej skomplikowane,

nie oznacza w cale najlepsze. (4)

\m/\m/

Signum Regis - Through The Storm

2015 Ulterium

Power metal wciąż w natarciu. Tym

razem ze Słowacji, gdzie od 2007 pogrywają

sobie panowie z Signum Regis.

Grupa sprezentowała właśnie swym

fanom EP-kę, mającą umilić im oczekiwanie

na zapowiadany na jesień jej

czwarty album. Podoba mi się na tej

półgodzinnej płycie - sześć kompozycji,

w tym jeden cover - że zespół nie ogranicza

się tylko do współczesnego power

metalu, śmiało sięgając też do korzeni

gatunku z lat 80-tych, tradycyjnego

heavy oraz wpływów progresywnych i

klasycznych. Dlatego też "Through

The Storm" wypada na tle tych wielu

peseudometalowych zespołów z Włoch

bardzo zacnie, deklasując konkurencję

nie tylko poziomem kompozycji, umiejętnościami,

ale też konkretnym, często

nawet dość surowym brzmieniem. Potwierdza

to już opener "Living Well",

zaraz po nim grupa uderza zaś jeszcze

bardziej surowym "Through The Desert,

Through The Storm" z drapieżnym śpiewem

Mayo Petranina. Nieco melodyjniej

robi się w rozpędzonym "My Guide

Of The Night", ale z kolei "Come And

Take It" to, może poza refrenem, stary,

dobry klasyczny heavy, z niższymi wokalami

w stylu Dee Sniera z Twisted

Sister. Jeśli ktoś lubi pierwsze płyty

Helloween i nawiązania do np. Mozarta,

to usatysfakcjonuje go bez dwóch

zdań "All Over The World", numer

melodyjny, piekielnie chwytliwy, ale też

dynamiczny jak się patrzy. A na finał

efektowna ciekawostka: "Vengeance"

Malmsteena, z wplecionym w środek

fragmentem "Liar" z gitarowymi popisami

Filipa Koluša, organowymi pasażami

Jána Tupý oraz niższym, zadziornym

śpiewem Petranina - takie podejście

do przeróbek popieram zdecydowanie!

(5)

Wojciech Chamryk

Sirenia - The Seventh Life Path

2015 Napalm

Norweski band o nazwie Sirenia już

umocnił swoją pozycję na przestrzeni

lat. Nic dziwnego, bowiem zespół wyróżnia

się nowoczesnym dźwiękiem, nutką

progresywności w swoim stylu, w

dodatku na wokalu jest utalentowana

Ailyn. To wszystko sprawia, że Sirenia

jest zespołem, który ma potencjał. W

tym roku zespół wydaje swój siódmy

album a "The Seventh Life Path". Kto

jak kto, ale tylko oni mogli wymieszać

gotycki metal z progresywnym i w

dodatku postawić na symfoniczny aspekt.

Nowy album może początkowo

nieco drażnić przez taką z pozoru ciężkostrawną

formę. Jednak z czasem

płyta zyskuje, jest z pewnością bardziej

dojrzała i świeża niż ostatnie dzieła

Sirenii. Ta płyta ma być krokiem na

przód w ich karierze i z pewnością tak

będzie. Nie ma na niej czasu na odtwórcze

granie, na każdym kroku zespół

stara się nas zaskoczyć. Dzieje się sporo

na płycie, bowiem mamy liczne przejścia,

zmiany temp i różne smaczki, które

działają na nasze zmysły. Klimat to jest

jeden z tych atutów nowego krążka,

który daje o sobie znać od samego początku.

Intro "Seti" wprowadza nas właśnie

w ten nieco baśniowy, epicki klimat.

Jest podniosłość i symfoniczny

metal pełną gębą. W "Serpent" można

już doszukać się owej progresywnej

natury, ale mimo kombinowania i eksperymentowania

jest to ciekawy kawałek.

Słychać wpływy Epica, a sama

Ailyn brzmi podobnie do Simone. Nowoczesne,

ostre i zarazem soczyste

brzmienie to kolejny pozytywny aspekt

tej płyty. Choć to nic nowego, bowiem

zespół już nas do tego przyzwyczaił.

"Once My Light" to nieco ostrzejszy

kawałek, który potrafi porwać swoją

przebojowością i nie przeszkadza w tym

nawet fakt, że utwór trwa ponad siedem

minut. "Elixir" to utwór jest znacznie

łatwiejszy w odbiorze i ma w sumie coś

z Nightwish. Najdłuższy na płycie jest

"Sons of The North" i tutaj dzieje się

sporo. Utwór bardzo rozbudowany i

ukazuje to co najlepsze w Sirenia. Fanów

power metalu ucieszy szybszy i

energiczny "Earendel" czy "The Silver

Eye". Zespół w dość ciekawy sposób

wplątuje w to wszystko cechy melodyjnego

death metalu i dobrze to brzmi w

takim "Concealed Disdain". Całość

zamyka ballada w postaci "Tragedienne".

Jest piękny klimat, jest podniosłość, jest

symfoniczny metal, są intrygujące melodie

i ostre riffy, a przede wszystkim jest

Sirenia taka jaką znam z najlepszych

płyt. Nie jest to jeden z tych albumów,

która wchodzi od razu. Jest on wymagający,

nieco przekombinowany, ale

właśnie w tym tkwi jego urok. Chcemy

odkryć z zespołem owe rejony i zrozumieć

ich muzykę. Z czasem staje się ten

album bliski naszemu sercu. Jest w nim

to coś co przyciąga. Kawał dobrej roboty.

(4,8)

Łukasz Frasek

Skeptor - United We Stand... Together

We Fall

2014 Self-Releases

Poza okładką, stylizowaną na teatr marionetek,

album od pierwszych sekund

wprowadza nas w swoją tematykę. Słuchacza

wita wstęp z monologiem nawołującym

do wyłączenia telewizora wciskającego

nam propagandowe treści. Po

tych trzech minutach wstępu zaczyna

się utwór tytułowy, który nas raczy dość

progresywnym motywem gitarowym

przywołującym na myśł Watchtower'a

i nachalną, dziwną grą perkusyjną

(szczególnie na wstępie). Także wokalista

stara się naśladować styl Alana

Tecchio. Niestety, jego wokal jest daleki

od perfekcji, choć potrafi co nieco

wyciągnąć z siebie. Kompozycyjnie, duże

odniesienia do Watchtowera, trochę

Possessed (m.in w kawałku "Disciples

of The Fourth Branch"). Tekstowo -

hurr durr politycy, hurr durr manipulacja

i tak dalej i tak dalej. Te sześć utworów

to - jak to mawiają - co kto lubi (nie

licząc instrumentalnego "Savage Metal").

Sekcja gitarowa jest w porządku,

dużo ciekawych - inspirowanych Watchtower'em

- motywów. Perkusja już

trochę mniej, zdziebko nachalna, czasami

arytmiczna, przysłaniająca gitary.

Bas? Jest. Ale nie jest specjalnie eksponowany,

w przeciwieństwie do utworów

Watchtower'a. Ogólnie mamy 34 minuty

technicznego thrashu o polityce. Ale

jest to thrash drugoligowy czy tam trzecioligowy.

Polecam głównie napalonym

na ten rodzaj grania ludziom, którzy

szukają albumów inspirowanych stylem

Watchtower'a. Ogólnie można sobie

podarować ten album. (3).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Snowblind - One Epic Metal Requiem

2015 Sleaszy Rider

Snowblind to kapela pochodząca z

Grecji i jej atutem jest to, że potrafi

okazać, swoje epickie oblicze kiedy trzeba.

Muzycznie nawiązują do takich

kapel jak Majesty, Hazy Hamlet czy

Ironsword. Działa od 1999 roku i ma

na swoim koncie pięć albumów, z czego

"One Epic Metal Requiem" to ich

najnowsze dzieło z tego roku. Może i

tytuł zwiastuje kiczowaty album, ale tak

nie jest bo kryje się za nim epicki heavy/

power metal. Zespół nie tworzy niczego

nowego i raczej powiela pomysły innych

formacji, które w przeszłości słyszeliśmy,

ale robi to z pomysłem, dzięki czemu

ich nowy album nie jest taki nudny

jak mogło się wydawać. Najważniejsze

jest to, że płycie nie brakuje mocnych

riffów, chwytliwych melodii, czy też

mocnego uderzenia. To właśnie kompozycje

są tutaj siłą tego wydawnictwa.

Pojawiają się utwory szybsze zabierające

nas w klimaty power metalu lat 90-tych,

są kompozycje bardziej epickie, ale nie

brakuje też klimatycznych momentów.

Tak więc jest urozmaicenie, a muzycy

dają z siebie wszystko, żeby miało to ręce

i nogi. Mike Galiatos to człowiek,

który zajmuje się śpiewem i graniem na

gitarze. Wychodzi mu to całkiem dobrze,

choć wokal może niektórych drażnić

przez to, że jest specyficzny i pod

względem technicznym nie zachwyca.

Jednak do takiego epickiego heavy/power

metal nawet pasuje. Brzmienie

nieco takie bez wyrazu i w niektórych

momentach perkusja brzmi jak automat,

co na pewno nie działa na korzyść

zespołu jak i płyty. Pomówmy zatem o

kompozycjach. Jednym z najciekawszych

utworów na płycie jest stonowany

"A Light In The Darkness". Tutaj

można poczuć ten epicki klimat i oddanie

tradycyjnemu heavy metalowi. Bardziej

melodyjne są "The Earth Is On

Fire" czy "Magic Crown", które więcej

mają cech związanych z power metalową

formułą. Zespół najlepiej wypada w

bardziej rozbudowanych kompozycjach,

gdzie kładzie się nacisk na klimat, na

emocje i właśnie to słychać w "Soldier

Without a War" czy "Legends Never

Die", który zalatuje pod twórczość Majesty.

Z kolei najszybszym kawałkiem

na płycie jest "For Freedom We Die".

Szkoda, że nie ma na albumie więcej

takich petard, to wtedy nie byłoby tak

przewidywalnie i nudno. Mamy jeszcze

toporny "We Never Hide" i sentymentalny

"Heroes Dont Cry" . W taki sposób

kończy się płyta. Płyta na raz. (3)

Łukasz Frasek

Sofisticator - Death By Zapping

2014 Wine Blood

Włoski kwintet na swym drugim albumie

w jeszcze bardziej przekonywający

sposób wykonuje thrash metal. Jeszcze

więcej na tej płycie wpływów amerykańskiego

thrashu, więc np. zwolennicy ostrego,

ale nie pozbawionego technicznych

smaczków łojenia w stylu Violence,

Death Angel czy wczesnego

Exodus znajdą na "Death By Zapping"

sporo dla siebie. Wprowadzenie "Evil

Frequencies" to krótka zmyłka, po której

zespół uderza szaleńczym, ale melodyjnym

"Channel 666" i momentami

miarowym, odznaczającym się chóralnymi

refrenami i czasem wręcz growlingiem

"Rot - Wash & Roll". W "OK,

The Price Is Right" Sofisticator wściekle

szarżują, a Dissossator wypluwa z

siebie kolejne wersy tekstu z taką wściekłością,

że nie ma zmiłuj, z kolei w

"Quiz Of Death" i "Walter Texas Thrasher"

wplatają sporo melodii i specyficznego,

żartobliwie-schizofrenicznego

klimatu. Nośnych refrenów nie brakuje

też w "S-Factor" czy tradycyjnie metalowym

- Maidenowe unisona - "Great

Strike", akustyczne partie dopełniają

stopniowo rozkręcający się "Who Saw

Him" i brzmiący niczym ilustracja z jakiegoś

horroru "Dark Side Of Luna

Park", zaś totalnie oldschoolowe klimaty

grupa eksploruje z powodzeniem cho-

120

RECENZJE


ciażby w "M.C.S." czy najdłuższym na

płycie "Miracle Blade". Fakt, perkusja

taka trochu plastikowa na tej płycie, co

szczególnie daje o sobie znać w tych

najszybszych partiach, ale nie jest to na

szczęście mankament tak poważny, by

przekreślić "Death By Zapping" jako

całość. (5)

Wojciech Chamryk

Solitary Sabred - Redemption Through

Force

2015 No Remorse

Ten cypryjski band kojarzyłem wcześniej

z wydanego w 2009 debiutanckiego

materiału "The Hero The Monster

The Myth" i jakoś specjalnie mną

nie pozamiatał. Owszem było kilka dobrych

i jeden zajebisty numer (Hammers

of Ulric), ale ogólnie było bez szału.

I nagle, przynajmniej dla mnie zupełnie

niespodziewanie pojawił się ich

nowy krążek zatytułowany "Redemption

Through Force", który po prostu

rozpierdala. Wszystko tu jest przynajmniej

o dwie klasy lepsze niż na jedynce,

począwszy od brzmienia, poprzez melodie,

umiejętności techniczne, aż na

samych kompozycjach kończąc. To co

stworzyli Solitary Sabred to majstersztyk

epickiego heavy/power metalu. Inspiracje

sceną amerykańską są oczywiste,

a nazwy takie jak Manowar, Helstar

czy nawet momentami King Diamond

narzucają się same. Mnóstwo soczystych

i do bólu klasycznych metalowych

riffów, błyskotliwe sola i fantastyczne

refreny, które na długo

zostają w głowie to są główne zalety tej

płyty. Jednak nie można zapomnieć też

o sekcji rytmicznej, która znakomicie

napędza tę machinę oraz o wokaliście,

potrafiącym śpiewać w wielu rejestrach

co za każdym razem wychodzi mu świetnie.

Dzięki temu jest on w stanie idealnie

oddać klimat tej płyty. Do kompletu

dodałbym jeszcze epicką atmosferę,

która aż bije z tych dźwięków. Wracając

do niewątpliwej przebojowości tych

utworów to wystarczy rzucić uchem

choćby na takie killery jak "Redeemer",

genialny "Burn Magic, Black Magic" czy

"Damnation", by zrozumieć o co mi chodzi

i z miejsca zakochać się w tym krążku.

Zresztą równie dobrze mógłbym

wymienić każdy z pozostałych kawałków,

bo wypełniaczy tu nie uświadczymy.

Ja jako człowiek oddany całym

sercem klasycznemu metalowi wpadam

w stan totalnej euforii za każdym razem,

gdy słucham tej płyty, gdyż "Redemption

Through Force" ma w sobie

wszystko za co kocham tę muzykę. W

tym roku ma się pojawić reedycja tego

krążka wydana nakładem No Remorse

Records, więc namawiam wszystkich,

żeby się zaopatrzyli w swój własny

egzemplarz, bo jest to jeden z najlepszych

albumów z taką muzyką jakie

ukazały się w ostatnim czasie, a Solitary

Sabred wyrósł na czołową młodą

grupę na scenie. (5,8)

Maciej Osipiak

Sorcerer - In the Shadow of the Inverted

Cross

2015 Metal Blade

Taki doom to ja lubię. Bez ucieczki w

lata siedemdziesiąte, bez atmosfery

"przećpania", hippisowskiego rozmycia i

brudnego brzmienia spod kredensu.

Sorcerer to przepiękny, wolny, walcowaty

heavy metal jedną noga brodzący w

Candlemass a drugą w Manowar.

Gdyby miał trzecią, napisałabym, że

słyszę wspólne mianowniki z Atlantean

Kodex (choć to chyba zbyt późna chronologicznie

inspiracja). Świetne melodie

podkreśla naturalne, dynamiczne, mocne

i przejrzyste brzmienie oraz pełen

odcieni i emocji głos Andersa Engberga.

Brzmienie nie jest niespodzianką,

wszak zespół jest szwedzki, a Szwecja

ostatnimi czasy sięgnęła wyżyn perfekcyjnego

soundu. Wokal zaś, to niespodzianka

nie z tej ziemi. Engberg śpiewając

spokojne linie, wkłada w nie taką

emocjonalną moc, jaką znamy ze starych

ballad śpiewanych przez Erica

Adamsa. Śpiewając zaś szybsze, wkłada

siłę, dynamikę i rozmach. To coś, czego

brakuje mi na większości tak zwanych

"doomowych" płyt. Facet nie tylko operuje

wszelakiej maści odcieniami swojego

silnego, czystego głosu, ale też budzi

kilka zaskakujących skojarzeń. W

"Lake of the Lost Souls" czaruje niczym

sam mistrz wokalu Daniel Heiman, a w

"The Dark Tower of the Sorcerer" odzywają

się w nim echa hardrockowego

ducha spod znaku Europe. Cóż, oba

skojarzenia słusznie szwedzkie. Trzecie

zaś, to Twilight, czyli prototyp słynnego

Beyond Twilight. Jakże trafne się

okazało, kiedy sprawdziłam, że to rzeczywiście

ten sam facet, który śpiewał

na jedynych dwóch krążkach tej duńskiej

formacji. Czwarte - pewna słynna

legenda wokalu. Nie dość, że konstrukcja

"Sumerian Script" jest szalenie mocno

zainspirowana przez "Stargazer", to

dodatkowo Engberg dorównuje ekspresją

i stylem śpiewania samemu Dio.

Szczęście w szczęściu, że ten znakomity

wokal trafił na naprawdę przemyślane

kompozycje - "In the Shadow of the Inverted

Cross" to zbiór tylko i wyłącznie

ciekawych utworów. Krążek nie zawiera

ani zapychaczy, ale rozlazłych flaków z

olejem. Każdy utwór wciąga nas innym

smaczkiem, a to transującym riffem, a

to epickim walcem rodem z "Into Glory

Ride", a to samą konstrukcją (posłuchajcie

w co przeradza się w połowie z pozoru

banalny "Lake of the Lost Souls"),

a to klasycznym heavy metalem rodem

z amerykańskiej sceny przełomu lat

osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych

(posłuchajcie "The Gates of Hell"!). Nic,

tylko smakować numer za numerem!

Wisienką na torcie jest fakt, że Sorcerer

to nie kolejna zabawka dzieciaków bawiących

się w wehikuł czasu. To autentyczny

zespół z lat osiemdziesiątych,

który powstał w 1988 roku i na początku

działalności wydał dwa demka.

Trzymajmy kciuki, żeby został z nami

na dłużej. Naprawdę gorąco polecam!

(5,5)

Strati

Soul Secret - 4

2015 ColdenCore

Zespół istnieje od 2004 roku, do tej

pory wydał dwie studyjne płyty "Flowing

Portraits" (2008 ProgRock) i

"Closer To Daylight" (2011 Galileo), w

wytwórniach małych ale ogólnie znanych

wśród zwolenników progresywnego

grania. Tym bardziej dziwi mnie

to, że ich najnowszy album "4" jest dla

mnie debiutem. Na początku lat dziewięćdziesiątych

Dream Theater wydając

"Images And Words" spowodował

intensywny rozwój sceny prog-metalowej.

Wraz z takimi zespołami, jak Vanden

Plas, Threshold, Enchant itd. zdefiniowali

główny nurt progresywnego

metalu i wypracowali schematy, którymi

posługiwały się i posługują całe rzesze

podobnych kapel. Oczywiście pojawili

się tacy, którzy wykorzystali ten

fakt do ataku na cały styl, że w takim

układzie te wszystkie bandy nie powinny

posługiwać się terminem "progresywny".

Najwidoczniej bardzo ich bolało,

że to był i jest synonim muzyki nieraz

bardzo ambitnej. Nie będę ukrywał, że

właśnie taki świat progresywnego metalu,

mnie, pasował i pasuje najbardziej.

Włosi z Soul Secret pod względem muzycznym

płyną z głównym prądem tego

stylu. Dlatego od intro słucham tego

krążka z niezwykłą uwagą, bo schematy

wykorzystane przez Włochów uruchomiły

nieziemskie ich interpretacje, zaskakując

a zarazem intrygując słuchacza

na każdym kroku. Niesamowicie rozbudowane

konstrukcje utworów, cała paleta

przeróżnych motywów, zaskakujące

zwroty akcji podkreślające kontrasty klimatów

oraz igraszki z emocjami, bardzo

energetyczne dźwięki przeszywane tymi

bardziej łagodnymi. Wszystko zaś

oparte o niesamowity warsztat muzyków

oraz ich wirtuozerskie umiejętności.

Czego kulminacją jest prawie siedemnasto

minutowy kolos muzyczny

wieńczący cały album w postaci kompozycji

"The White Stairs". Ten gigantyczny

utwór w żadnej chwili nie nudzi

słucha się go jak zwykłego rockowego

kawałka. To nie tylko zasługa sprawnego

komponowania, warsztatu muzyków,

talentu czy oparcie się na doświadczeniach

całej rzeszy muzyków, którzy

budowali progresywny metal. Włosi

bowiem równie mocno postawili na progresywny

i neoprogresywny rock (Pendragon,

IQ itd...). Połączenie tych

dwóch odłamów - gdzie jednak progresywny

metal góruje - dopiero w pełni

świadczy o muzycznym stylu Soul

Secret. To jednak nie jedyne fuzje, których

podejmują się instrumentaliści tego

zespołu. Muzycy bardzo chętnie wplatają

cytaty z muzyki klasycznej, jazzu,

muzyki latynoskiej. Bawią się brzmieniami,

a to, co jakiś czas gitarzysta wplata

nam nowoczesne riffy, innym razem do

wyśmienicie śpiewającego klasycznego

wokalu - czasami bardzo przypominającego

to co robił James LaBrie - dorzucają

death metalowy growl. Są to smaczki,

które wyłapuje się z kolejnymi odsłuchami.

"Czwórka" jest w każdym

calu udana, kompozycje egzystują własnym

życiem ale tworzą też bardzo udaną

całość pod względem muzycznym

jak i lirycznym. Jakby nie było rzadko

kto potrafi tak opowiadać jak artyści

spod znaku progresywnego metalu. Myślę,

że maniacy tej muzy będą tym albumem

zachwyceni. Polecam im Soul Secret

i ich "4". (5)

\m/\m/

Starquake - Times That Matter

2015 Pure Rock

Wokalista i multiinstrumentalista Mikey

Wenzel musi być nieźle zakręcony

na punkcie progresywnego i hard rocka

oraz tradycyjnego metalu z lat 80-tych.

Potwierdza to zresztą już sama okładka

drugiej płyty Starquake, bo Rodney

Matthews pracował z takimi legendami

jak chociażby Tygers Of Pan Tang,

Eloy, Praying Mantis, Magnum czy

Nazareth. Muzycznie też jest tu całkiem

zacnie, oczywiście z zastrzeżeniem,

że to solidne, ale niezbyt odkrywcze

granie. Te często długie, wielowątkowe

kompozyzje oparte są na oszczędnie

aranżowanych partiach perkusji,

ciekawych basowych liniach, a kolorytu

dodają im liczne, często wysmakowane

gitarowe solówki oraz organowe i syntezatorowe

partie, też często wysuwające

się na plan pierwszy. Pojawiają się też

inne instrumenty, jak skrzypce w "Close

Encounter" czy flet w "I'm Goin' Mad

(You Comin')", niekiedy też Wenzel daje

dowody znajomości nowszej muzyki,

stąd nowoczesniejszy beat w mrocznym

"The Needle Lies" czy bardziej konwencjonalne,

rockowe utwory w rodzaju

"Here I Go Again". Opus magnum "Times

That Matter" to ponad 20-minutowy

"Rise And Fall", udana próba spojrzenia

na, tak niegdyś popularne, progresywne

suity przez pryzmat tego

wszystkiego co wydarzyło się w muzyce

po roku 1980. I chociaż nie wszystkie

utwory są tak udane (sztampowa tytułowa

ballada, klon "Wasted Years" Iron

Maiden, zwący się tu dla niepoznaki

"No More Hate"), to jednak "Times

That Matter" jako całość nie rozczarowuje.

(4)

Wojciech Chamryk

Steel Inferno - Arcade Warrior

2014 Self-Released

Steel Inferno to zespół założony w

Kopenhadze, w skład którego wchodzą

muzycy z Grecji, Francji, oczywiście Danii,

a nawet z Polski. Materiał na "Arcade

Warrior" to dwa kawałki, czyli jest

to po prostu 7-mio calowy singiel.

Ogólnie rzecz biorąc, oba numery to

muzyka mocno zakorzeniona w klasycznym

NWOBHM z kobiecym wokalem.

Brzmi to bardzo topornie, produkcja

rzecz jasna nienajwyższych lotów,

okładka rysowana przez jakieś

dziecko z przedszkola… Ogólnie rzecz,

która niezbyt zachęca na pierwszy rzut

oka. Mimo to muza sama się broni. Jest

naprawdę fajnie. Oczywiście nie ma tu

nic nowego, nic inspirującego, nic

świeżego. Ot taki odgrzany kotlet. Jest

jednak ten fajny oldschoolowy klimat!

Głos wokalistki brzmi baaardzo klimatycznie

i gdyby ktoś puścił mi to w

ciemno, od razu bym powiedział, że to

RECENZJE 121


jakiś trzecioligowy band z Wielkiej Brytanii,

z początku lat 80-tych. Nie ma się

nad czym rozwodzić. Fajnie sobie puścić

te dwa kawałki i poczuć klimacik. Dwa

kawałki to jednak za mało abym mógł

jakoś bardziej merytorycznie się rozpisać

i wnikliwie ocenić tego singla. Generalnie

na plus.

Przemysław Murzyn

Terrordome - Machete Justice

2015 Defense

Ja wiedziałem, że nowy album Terrordome

skopie dupska. Wiedziałem też,

że zmiecie konkurencję na krajowym

poletku, ale… żeby aż tak?! To jest

album wyśmienity, kompletny, bezpretensjonalny,

prosty jak drut, strzelający

riffami, niczym kibice Lecha Poznań

podczas fetowania zdobytego przez

klub tytułu Mistrza Polski i rozpieprzający

wszystko w zasięgu wzroku.

Autentycznie wkurwione wokale, piłujące

gitary, miażdżąca robota sekcji rytmicznej

robią swoje nie odpuszczając

ani na chwilę. Krążek ten jest niesamowicie

spójny i zwarty, ale nie ma mowy

o monotonii. Co to, to nie. Utwory nie

różnią się od siebie zbytnio, co w

żadnym wypadku nie jest wadą, a wręcz

przeciwnie. Dzięki temu płyta stanowi

nierozerwalny trzon, który, dzięki umiejętnościom

Krakusów do tworzenia

chwytliwych, nośnych kompozycji, nie

nudzi słuchacza nawet na chwilę. Brawo!

Wprawdzie "Machete Justice"

rzadko kiedy dostarcza nam jakichś

urozmaiceń w postaci np. zwolnień, (i

dobrze, bo to thrash fucking metal!) ale

gdy już takowe usłyszymy, nie mamy

prawa poczuć zawodu. Jak tu bowiem

zawieść się przy bujającym bridge'u

"Favourite Sport Mosh" albo hiciarskim,

napierdzielającym po ryju, "exomedley'u"

w końcowej sekwencji "Welcome

to the Bangbus" (gościnnie za mikrofonem

Rafał Halamoda, na co dzień

zdzierający gardło w Soul Collector),

prawda? Pora kończyć. Zapytacie "a

czemu tak krótko?". No bo o czym tu

więcej pisać, najważniejsze punkty

zostały przecież omówione i jedynym

co, Drogi Maniaku/Maniaczko powinieneś/powinnaś

zrobić, jest wrzucenie

tego nagrania do odtwarzacza i napieprzać

mimowolnie łbem do wesołej

łupanki tych thrashersów. Terrordome

wydało dzieło kompletne, na krok nie

ustępujące klasykom crossover. Definitywnie

jeden z najgenialniejszych albumów

nowofalowych. Brawo chłopaki!

Świetna robota! (6)

Łukasz Brzozowski

The Scourge - First Comes Destruction

2014 Self-Released

Thrash i Texas brzmią razem całkiem

efektownie, a gdy w dodatku okazuje

się, że kwartet z Houston gra ów thrash

na naprawdę wysokim poziomie, to

pewnie nikt nie będzie miał więcej pytań.

Warto jednak nadmienić, że The

Scourge to to nie jakieś żółtodzioby,

które sięgęły po gitary zafascynowane

najnowszą falą thrash metalu, bo zespół

tworzą doświadczeni muzycy, znani,

m.in. z Helstar czy Dark Empire. Na

swej debiutanckiej EP-ce panowie wymiatają

siarczysty thrash, speawnie

wplatając weń inne, ale miłe dla thrash

maniacs, wpływy. "Fuck With Fire" czerpie

więc z tradycyjnego metalu, momentami

szaleńczo rozpędzony "Murderous

Pride" urozmaicają balladowe zwolnienia,

a "Cradled In Extermination" to

wypisz, wymaluj połączenie thrashu i

US power metalu. Mimo posiadania w

składzie dwóch gitarowych wymiataczy

w utworach The Scourge sporo ma też

do powiedzenia basista, a gitarowe pojedynki

najefektowniej wypadają w

"Crawling With Chameleons" i wspomnianym

już "Cradled In Extermination".

Wokalista - jeden z dwóch gitarowych -

Andrew Atwood też nie jest jakimś

amatorem w kwestii śpiewu, tak więc

pewnie już niedługo któraś z niemieckich

firm podpisze z tą grupą kontrakt.

(5)

Wojciech Chamryk

ThrashQuatch - Rager At The Lake

2013 Self-Released

ThrashQuatch tu jest i tworzy muzykę.

A konkretnie szereg utworów usytuowanych

w teoriach spiskowych i ich

rozpoznawalnych postaciach. Ten szyk

uformowany został w album: "Rager At

The Lake". Zaczyna się on od fragmentu

dźwiękowego stylizowanego na wywiad

radiowy - niespodziewanie wyskakuje

wałek "Running Amuck With Yeti",

tak energicznie jak płeć nadobna, która

zwęszy okazje na poszerzenie swojej

garderoby. Po nim kolejny, "From Biped

to Strider", następnie "Rager At The

Lake", potem "ThrashQuatch is Here" -

tak aż do "Outro" i zwienczającego go

"popisu" perkusyjnego wymieszanego z

fragmentami wypowiedzi różnych osób.

Jest to półgodziny z kawałkami utrzymanymi

w dość szybkim tempie, z

ostrymi riffami, kojarzącymi się z dokonaniami

Slayera czy Sodoma (późniejsza

część "Dr. Meldrum Believes"), są

także odniesienia do dokonań innych

zespołów, np: Metallica (na "Terrorizing

Deep Thrashprints"). Motywy gitarowe

są doprawione dość dobrą sekcją

rytmiczną, wokal zaś dopasowywuje się

do dość nisko brzmiącego, brudnego

brzmienia instrumentalnego. Wokalista

również artykułuje kolejne wersy swoim

charczącym głosem, przypominającym

dokonania wokalistów z Morbid Saint

(z okresu "Destruction System") czy

Protectora. Często wtóruje mu także

chórek, chociażby na "ThrashQuatch is

Here" czy "No Extinct, Just Hard To

Find". Kompozycje na albumie można

scharakteryzować dość krótko: ostry,

szybki temat gitarowy okraszony charczącym

wokalem, zwolnienie i wejście

motywu gitary solowej, która przyspiesza

tempo, następnie powrót do tematu

utworu, parę ozdóbek jak np: appregio i

koniec utworu. Mniej więcej tak możemy

zawartość "Rager At The Lake".

Ogółem - jest to dość typowy album

thrash metalowy, mieszający odniesienia

do różnych zespołów, tworzący własne,

dość niskie, "obskurne brzmienie" i

posiadający dość ciekawe tematy na teksty.

Album nie jest zły, aczkolwiek na

początku odrzuca maniera wokalu. "Rager

At The Lake" jest dla fanów old

schoolowego thrashu, którzy szukają

małej odskoczni od typowej oprawy tematycznej,

którą poruszają kolejne nowe

zespoły. To 30 minut przytupu i teorii

spiskowych. Całkiem porządny, zagrany

z jajem album. (4).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Thunderheart - Night Of The Warriors

2015 Killer Metal

Hiszpańskiej metalowej inwazji ciąg dalszy.

Jednak gdy zespoły pokroju Dr X

(recenzja nieco wcześniej w tym samym

numerze) tworzą młodzi muzycy, to

Thunderheart założyli doświadczeni

instrumentaliści i słychać to na ich debiutanckim

albumie. W dodatku większość

numerów z "Night Of The Warriors"

brzmi tak, jakby powstała w pierwszej

połowie lat 80-tych i nie są to

jakieś pozbawione energii bezbarwne

imitacje, ale porywające, wpisujące się

idealnie w tamte czasy utwory. Panowie

potrafią więc przekonywująco zapodać

szybkie, całkiem melodyjne kompozycje

z chóralnymi refrenami i ostrymi solówkami

("Show Them Our Fire", "Concrete

Jungle" z balladowym zwolnieniem,

"I'll Always Be There For You").

Coś w bardziej patetycznym, jakby

epickim klimacie? A jakże, mamy na

stanie utwór tytułowy i mroczny "Rules

Of A Lie". Są też mocarne rockery, z

czerpiącym z Accept "Bullet Proof" na

czele, a cała zawartość "Night Of The

Warriors" jawi się jako interesująca

synteza NWOBHM z germańskim tradycyjnym

metalem. (5)

Wojciech Chamryk

Thundersteel - The Exorcism

2015 Tmina

Thundersteel, tym co są co nieco obsłuchani,

to ta nazwa z pewnością skojarzy

się amerykańskim Riot. Tak nosił

tytuł jeden z albumów tej kapeli.

Właśnie tym tropem powinniśmy pójść

jeśli chodzi o ten Serbski zespół.

Ogólnie członkowie tego zespołu są fanami

tradycyjnego heavy metalu kojarzącego

się z początkami lat osiemdziesiątych.

Na takich klimatach bowiem

zbudowali swój debiutancki album "The

Exorcism". Po bliższym zapoznaniem

się z tym krążkiem, bardziej pasują mi

tu skojarzenia z europejskim zespołami

typu Iron Maiden, Black Sabbath (z

Dio), Judas Preist, dopiero później szukałbym

inspiracji amerykańskimi kapelami

pokroju Riot, Exciter czy Manowar.

Po tych ostatnich Thundersteel

bardziej się prześlizguje, niż czerpie

pełnymi garściami. Większość kawałków

utrzymana jest w szybkich

tempach ("Anger On The Road", "Sail

Away", "Stand Up", "Lock'em Out" i

"Past Time Lords"). Właśnie wśród nich

upatrywałbym faworytów. Najsłabszymi

ogniwami wydają sie zaś utwory w

średnich tempach ("Ride The Trigger" i

"Idols Castle Of Light"). Chociaż wielu

chciałoby mieć tak "słabe" kawałki w

swoim repertuarze. Niezły jest dość szybki

ze zwolnieniem "Outlaws Lament".

Zaś wolny, walcowaty, z wyraźnymi

echami Black Sabbath, klimatyczny,

tytułowy "The Exorcism", to również

majstersztyk, jak te wszystkie szybsze

kompozycje. Serbowie czerpią garściami

z lat osiemdziesiątych, ale robią to na

tyle interesująco, że nikt nie zastanawia

sie na jakąś tam naśladowaniem czy

wtórnością. W utworach nie eksperymentują,

nie wydziwiają, prostymi środkami

starają się osiągnąć swój cel. Nie

zapominają jednak o atrakcyjności,

główny riff, zwrotka, solówki to zawsze

musi być cios w nos. Brzmienie również

nawiązuje do lat osiemdziesiątych, lecz

w studio raczej nie przeginają, nagrywają

tak jak brzmią w rzeczywistości.

Dzięki internetowi świat stał się zdecydowanie

mniejszy, dużo łatwiej wyłuskać

coś, co jest wartościowe. Dlatego

dziwię się, że żadna z młodych prężnych

wytworni pokroju Stormspell,

Pure Steel nie zaproponowała jeszcze

Serbom współpracy. (5)

Total Death - The Pound of Flesh

2015 Punishment 18

\m/\m/

Total Death to włoski zespół mający za

sobą debiut "Well of Madness" z

2010r. oraz pięć lat później wydany,

właśnie omawiany "The Pound of

Flesh", który jest wypełniony miłością

do thrash/deathowej stylistyki. Album

ten to synteza ostrych, walcowatych riffów,

charczącego wokalu i mięsistego

brzmienia instrumentów. Zespół stworzył

jedenaście utworów, w których jest

masa mięcha. Jak sama okładka wskazuje,

mamy do czynienia z ciężkim materiałem.

Płyta rozpoczyna się dość smutnym,

pesymistycznym, gitarowym intrem,

które przeradza się w walcowate

"Downers". By przejść następnie do kolejnego

wałka "Vhemt" i tak aż do utworu

okraszającego cały album, tytułowego

"The Pound of Flesh". Na albumie nie

ma żadnego przerostu formy nad treścią

- jest brutalnie, dosadnie. Kompozycyjnie

riffy idealnie pasują, czasami przygrzmi

bas ("Haunted"), raz to poleci

dość pesymistyczny motyw, wyższy od

reszty kompozycji lick, innym razem

usłyszymy wah-wah (chociażby "No

Last Bullet"), a to wszystko jest okraszone

morderczą sekcją gitarową i perkusją

okalającą całe kompozycje. Treść m.in.

o bezcelowej egzystencji zwierząt skazanych

na rzeź ("Downers") czy o narkotykach

("Morphine"), itd. Wokal trochę

przypomina mi John'a Walker'a (Can-

122

RECENZJE


cer) lekko przybrudzonego Martin'em

Van Drunen'em (Asphyx, Pestilence).

Brzmienie jest klarowne i dosadne. Ogółem

album dla fanów thrash/deathu i

deathu, osobiście podoba mi się "Haunted",

całkiem porządny materiał, nie ma

co tu więcej pisać - jeśli jest ktoś fanem

takich klimatów to powinien to ogarnąć.

(4,8).

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Trial - Vessel

2015 High Roller

Wydawać by się mogło, że patent na

takie granie ma Portrait. Tymczasem

Szwedom wyrosła mała konkurencja w

postaci rodaków. Rzeczywiście, Trial,

podobnie jak Portrait silnie inspiruje

się pewną legendarną formacją z Kopenhagi,

z tą różnicą, że oba zespoły stawiają

na nieco inne aspekty. Wydaje się,

że Portrait jest bardziej "przebojowy", a

Trial chętniej ucieka w bardziej złożone

i wielowymiarowe rejony. Muzykę, jaką

oferują nam Szwedzi na swoim drugim

krążku można określić jako klasyczny

heavy metal okraszony nutą Mercyful

Fate i przepuszczony przez kilka rodzajów

estetyk. Rzeczywiście, na długaśnych

utworach umieszczonych na

"Vessel" można uświadczyć nastrojów

od doomu po speed metal. Ba, na "Vessel"

słuchać nawet jazzowe podskoki i

pomruki black metalu. Tempa, solówki,

harmonie zmieniają się jak w kalejdoskopie

kreując nastrojową, zdecydowanie

mroczną narrację. Muzyka na

płycie jest bardzo gęsta, a liczne wątki

instrumentalne nigdy nie zostawiają

riffu samego sobie. Wydaje się wręcz, że

muzycy mają jakieś muzyczne "horror

vacui", bo każde "bezwokalne" miejsce

okraszają ozdobnikiem. Dzięki temu

płyty słucha się bardzo uważnie, zmieniające

się jak pogoda nad morzem riffy

nie dają uszom odpocząć i pozwolić

nodze wystukiwać rytmu. Na "Vessel"

cały czas coś się dzieje, gitarzyści nie są

w stanie usiedzieć nad jednym riffem na

miejscu. Ma to zarówno zalety - na

"Vessel" zdecydowanie jest czego słuchać,

ale też wady, bo utwory zlewają

się w jedną masę i w zasadzie trudno

wyłonić w nich konkretny wątek. To

troszkę tak, jak przeczytać opowiadanie

i po zamknięciu książki nie bardzo

wiedzieć o czym ono było. A przecież

czytaliśmy uważnie. Niemniej jednak

druga płyta Trial rozpieszcza nas klimatem

i sam ten fakt sprawia, że słucha

się jej nieźle. A, że ludzka koncentracja

nie jest wieczna, warto robić przerwy

lub uważać, żeby za szybko się nie wyłączyć.

A zresztą... nawet jeśli... jako

kreujące atmosferę tło, "Vessel" też jest

dobry. (4)

Strati

Trveheim Vol. 1 - NWOTHM Compilation

2015 Trveheim

Idea tej płyty jest jasna. Prezentuje ona

bardzo młode grupy z tzw. nurtu nowej

fali tradycyjnego heavy metalu (NWO

THM). Tych przedstawicieli jest dziesięciu:

Skullwinx, Blackslash, Cloven

Altar, Evil Killer, Forensick, Rider,

Axe Crazy, Roadhog, Blizzard Hunter

i Spitfire. Większość z tych kapel

ma lub będzie miała małe lub duże

debiuty za sobą, także zaprezentowały

się na "Trveheim Vol. 1" w sposób

naprawdę godny. Ten kto nie zetknął

się wcześniej z dokonaniami tych kapel,

będzie miał doskonały drogowskaz,

gdzie należy szukać coś fajnego, młodego,

a zarazem oldschoolowego. Oczywiście

większość tych nowych team'ów

pochodzi z Niemiec, ale o dziwo Polska

ma tu swoich dwóch reprezentantów.

Mowa oczywiście o Axe Crazy i Roadhog.

Trzeba to przyznać, że ich propozycje

zupełnie nie odstają od tego co

zaproponowali pozostali z tej kompilacji.

Możemy być z tego dumni. Jednak

mnie bardziej interesuje, aby wymienione

zespoły nie zaprzepaściły wypracowanej

przez siebie pozycji, dzięki

płytom "Angry Machines" i "Dreamstealer".

Mam nadzieję, że wszyscy nasi

czytelnicy trzymają kciuki, aby ich

dobry start przekuł się przynajmniej w

dobre europejskie kariery. Faktem jest,

że głównie takie składanki, jak ta, trafiają

do fanów. Jednak fanami są także

szefowie wytwórni metalowych - obojętnie

czy to dużych czy małych - może

dzięki "Trveheim Vol. 1" będą wiedzieli

z kim rozpocząć poważne rozmowy

na temat przyszłości. Wracając do

samego albumu. Jeżeli nie kojarzycie

wymienionych przeze mnie bandów,

sięgnijcie po ten krążek. Wszystkie one

prezentują się w dobrych i reprezentatywnych

kawałkach, może znajdziecie

wśród nich coś, co z wami pozostanie na

dłużej.

\m/\m/

Tygers Of Pan Tang - Tygers Sessions:

The First Wave

2015 Skol

Pionierzy The New Wave Of British

Heavy Metal z okazji 30-tych rocznic

ukazania się swych dwóch pierwszych

albumów wydali okolicznościowe EP-ki

"The Wildcat Sessions" (2010) i "The

Spellbound Sessions" (2011). Na obie

płytki trafiły nowe wersje kilkunastu

klasycznych utworów Tygers z partiami

wokalnymi obecnego wokalisty grupy

Jacopo Meille, ale ich nakład szybko

się wyczerpał. Stąd pomysł wznowienia

tych materiałów na jednym dysku nakładem

naszej Skol Records. Jest to

niewątpliwie ciekawostka, ale też zarazem

rzecz dla najbardziej zagorzałych

fanów zespołu i NWOBHM. Jak dla

mnie "Tygers Sessions: The First

Wave" to typowy odgrzewany kotlet i

żerowanie na przeszłości. I chociaż nowe

wersje brzmią bardzo dobrze, Meille

to niezły wokalista, a wykonanie też jest

bez zarzutu, to jednak na kimś przywyczajonym

do oryginalnych wersji z

LP's "Wild Cat" i "Spellbound" oraz

partii wokalnych Jessa Coxa i Johna

Deverilla nie robią większego wrażenia.

Gitarzysta i zarazem jedyny członek

oryginalnego składu grupy Robb Weir

podkreśla, że nagrywając te nowe wersje

starali się zachować klimat tamtych lat i

początków NWOBHM, etc., etc., ale po

co, pytam, skoro rzadko kiedy poprawianie

oryginalnych i zarazem klasycznych

dzieł przynosi satysfakcjonujące

efekty, a na "Tygers Sessions: The

First Wave" mamy te utwory wiernie

skopiowane i niewiele więcej? (3)

Wojciech Chamryk

Tysondog - Cry Havoc

2015 Rocksector

Do albumów powrotnych starych, często

zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj

z dużym dystansem. Przede

wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły

nie są w stanie nawet zbliżyć się

do poziomu jaki reprezentowali w latach

80-tych, a ich nowa muzyka brzmi

jakby była robiona na siłę. Tym razem

nową płytą uraczył nas pochodzący z

Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej

fali heavy metalu Tysondog. Zespół

ten ma na koncie dwa albumy wydane w

pierwszej połowie lat 80-tych, a mianowicie

znakomity debiut "Beware of

the Dog" oraz niewiele słabszy następca

"Crimes of Insanity". Zespół powrócił

w 2008 roku, pograł na festiwalach, wydał

EPkę z na nowo nagranymi kilkoma

starymi klasykami, a w międzyczasie

komponował też nowy materiał. No i

właśnie niedawno ukazał się świeżutki

krążek zatytułowany "Cry Havoc". Jak

już pisałem na początku, podszedłem

do niego z dużą nieufnością, tym bardziej,

że kijowa okładka też nie zachęcała,

ale jak się okazało jest całkiem ok.

To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest

oczywiście zakorzenione w ich starym

stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie

i ciężkość. Słychać, że granie

sprawia im radochę i raczej nie będą się

przejmowali jakimiś krytycznymi głosami.

Utwory są dużo cięższe niż kiedyś,

Clutch Carruthers też śpiewa

niżej wchodząc czasem w podobną

manierę do Blaze Bayleya. Na płycie

dominuje raczej ciemna atmosfera, co

współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami.

Zdecydowanie muszę pochwalić gitary,

które brzmią bardzo dynamicznie,

a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma

się co temu dziwić, bo producentem

płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki

Mantas, legendarny gitarzysta Venom,

a obecnie Mpire of Evil. Poza tym bardzo

podoba mi się też gra garowego Phila

Brewisa, który w ubiegłej dekadzie

nagrał kilka krążków z Blitzkrieg. Jest

kilka naprawdę świetnych numerów takich

jak "Shadow of the Beast" z zajebistym

przyspieszeniem i takąż solówką,

"Into the Void", "Playing with Fire" czy

balladowy "Broken", w którym pobrzmiewają

nawet akustyki. Niestety są też

utwory zdecydowanie bardziej nijakie, a

do nich mogę zaliczyć "The Needle", "Relentless"

czy "Addiction". No i właśnie

doszliśmy do największego problemu tej

płyty, a mianowicie jej długości. Godzina

to zdecydowanie za długo jak dla

tego typu grania i w pewnym momencie

zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te

słabsze numery i zamknąć całość w 40-

45 minutach byłoby dużo lepiej i ocena

też mogłaby być wyższa. Podsumowując

jest to zaskakująco dobra płyta, ale nie

sądzę, żebym wracał do niej tak często

jak do wyśmienitego debiutu. Poziom

dwóch wcześniejszych albumów nie został

osiągnięty, ale i tak można zaliczyć

powrót Tysondog do tych udanych. (4)

Maciej Osipiak

U.D.O. - Decadent

2015 AFM

Zespół Udo Dirkschneidera jest na

tyle solidną marką o stałej jakości, że

trudno spodziewać się po nowej płycie

jakiś strasznie zaskakujących zmian. No

i rzeczywiście, najnowsze dzieło

U.D.O., zatytułowane "Decadent", nie

obfituje w duże zmiany. Doszło co prawda

do pewnych roszad w zespole, jednak

nie odbijają się one na jakości materiału

i nagrania. Na albumie spotkamy

się z przyjemnym dla ucha organicznym

i przestrzennym brzmieniem, ostrymi

"acceptowymi" riffami oraz z płomiennymi

solówkami. Po tym wszystkim

spływa charakterystyczny głos legendy

niemieckiego metalu, czyli samego Udo

Dirkschneidera. Na płycie, tak jak w

przypadku poprzednich dokonań

U.D.O., znalazły się bardzo zróżnicowane

kompozycje. Mamy tutaj szybkiego

ścigacza w postaci otwierającego płytę

"Speedera" i skocznego "Under Your

Skin", nostalgiczne i klimatyczne kompozycje

jak "Decadent" i "Mystery", energetyzujące

wałki w średnim tempie jak

"Pain", którego leady bardzo mocno kojarzą

się z Iron Maiden oraz nieco

szybsze jak "Meaning of Life" i "Rebels of

the Night". Nie zabrakło także ballady.

Mimo to, ta płyta jakoś tak przelatuje

sobie w eterze bez angażowania umysłu.

Niewiele pozostaje w pamięci. Same

utwory nie mają za dużo nieprzewidzianych

zmian emocji, nastroju czy

wyglądu. Racja, w utworze tytułowym

następuje zwolnienie z melorecytacją,

coś na kształt tego, co możemy posłuchać

w kultowym "Metal Heart", czasem

wyskoczy jakiś fajny tapping, ale

reszta to po prostu rzemieślnicza robota.

Nie to, żeby płyta była zrobiona na

odwal się, bo słychać dopracowane

instrumenty we wszystkich utworach.

Innym mankamentem jest to, co możemy

słyszeć w muzyce U.D.O. już od

bardzo dawna. Każda kwestia czy to

zwrotka czy refren, która pojawi się

więcej niż jeden raz w utworze, jest

przeklejana. Po prostu, dźwiękowiec kopiuje

pierwszy refren i przekleja go w

miejsce następnych. To naprawdę słychać

i to naprawdę potrafi drażnić.

Przez to utwory bardzo tracą na naturalności.

Na "Decadent" znajdziemy

kawałki lepsze i gorsze. Jak w sumie na

każdej płycie U.D.O. już od jakiegoś

czasu. Jest to prosta muzyka, która nie

zaangażuje całości naszej uwagi. Do puszczenia

sobie w tle jak znalazł. Fajnie

to brzmi, zwłaszcza jak nie będziemy się

zbytnio przysłuchiwać przeklejonym

wokalom. Sam Udo brzmi jak za dawnych

dobrych lat, więc w tej kwestii

lipy nie ma. "Decadent" jest po prostu

kolejnym albumem w jego dorobku. Nie

jest to wiekopomne i wyjątkowe dzieło,

lecz mimo to jest to nadal solidna dawka

porządnego metalu. (4)

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

RECENZJE 123


Ultimate Holocaust - Blackmail The

Nation

2015 Earthquake Terror Noise

Włochy? Ekstremalny metal? Oprócz

Bulldozera i Necrodeath nie jest to

takie oczywiste zjawisko, a więc tym

bardziej ciekaw jestem co wysmażyli

"italiańscy" debiutanci, z pięcioletnim

już stażem. Zaznaczę na wstępie, że jest

to koncept - album. Zdziwieni? Thrash

metal rzadko kiedy oferuje nam takie

urozmaicenia, a tu proszę - miła

niespodzianka. Opowiada on o tajnym

agencie "U.L.T.I.M.A.T.E" walczącym

z wściekłym terrorystą kryjącym się pod

ksywą "H.O.L.O.C.A.U.S.T", znanym

szerzej jako "Lord of Replication".

Ciekawe, prawda? Zabawę rozpoczyna,

poganiany szybkim, spiętym, niczym

spodnie typu rurki, riffem, dynamiczną

pracą bębnów i prawdziwie diabelskimi

wokalami będącymi mieszanką Carcass

i najwcześniejszego Morbid Angel

"U.L.T.I.M.A.T.E. (Protector of The

World)". Bardzo fajnie grzeje również

utwór tytułowy, przywodzący na myśl

najświeższe dokonania Kreatora ze

względu na swoją melodykę. "Gambler's

Theatre" pozytywnie zaskakuje dzięki,

niemalże crossoverowym, rytmem oraz

szczerą wściekłością, "Reportage" chłoszcze

"metallikowym" riffem, a na sam

koniec zespół zaserwował nam prawdziwie

przygnębiający, ponury i cholernie

powolny "Escape From Nightmare" będący

znakomitym zwieńczeniem tego

albumu. Kawałek rozwija się bardzo powoli,

miażdżąc nas każdą kolejną nutą

będącą istnym spustoszeniem dla naszych

uszu. Toporne uderzenia ustępują

chwilowemu przyspieszeniu na kilka

chwil, aby po dawce chaosu kontrolowanego,

znowu przygnieść doomowym

nastrojem. Świetny utwór. Podsumowując.

Włoscy thrashersi bardzo dobrze

wstrzelili się w scenę swoim debiutanckim

krążkiem i mam szczerą nadzieję,

że będzie o nich głośno. Definitywnie

na to zasługują (5)

Łukasz Brzozowski

Ultra-Violence - Deflect the Flow

2015 Candlight

Tych czterech młodych gości z Turynu

już swoim debiutanckim krążkiem "Privilege

to Overcome" (2013) wkroczyli

stanowczo na thrashową scenę. Ich

najnowszy, tegoroczny album "Deflect

the Flow" jeszcze bardziej utwierdza w

przekonaniu, że mamy do czynienia z

jedną z najlepszych thrashowych ekip

młodego pokolenia. Okładka, podobnie

jak ta z debiutu nawiązuje do "Mechanicznej

pomarańczy", czyli wiadomo,

że należy oczekiwać maksymalnego

wpierdolu. Już otwierający kawałek

"Burning Through the Scars" jest potężnym

ciosem rzucającym nas na deski.

Z jednej strony agresja, szybkość, pojawiające

się też momentami blasty,

wściekły wrzask wokalisty, a z drugiej

znakomite sola, ogromny luz i pewna

doza melodii. Słychać wpływy Exodus,

Artillery, Overkill i wielu innych wielkich,

ale jednak Ultra-Violence stara

się przede wszystkim tworzyć autorskie

kompozycje. Można to wyczuć to w riffach,

w których duet Vacchiotti/Castiglia

oprócz totalnej thrashowej nawałnicy

wplata czasem różne urozmaicenia,

jak choćby w rockandrollowym "Why so

Serious?", który z kolei przywołuje mi

lekkie skojarzenia z Megadeth. Czasem

pojawiają się nastrojowe, budujące mroczną

atmosferę motywy, takie jak na

początku "Gavel's Bang", w środku "In

the Name of Your God" czy też w świetnej

instrumentalnej miniaturce "A Second

Birth". Chciałem napisać coś jeszcze

o jakichś wyróżniających się numerach,

ale nie da rady. Musiałbym

opisać dokładnie każdy z nich co zajęło

by zbyt dużo miejsca. Zresztą tej muzyki

nie ma co opisywać, jej trzeba słuchać.

Właśnie, gdy pisałem te słowa po

raz kolejny zamiótł mną "Lost in Decay",

a teraz dzieła zniszczenia dopełnia

"In the Name of Your God". Naprawdę

sztuką jest utrzymać głowę na karku

słuchając tego killera. Na deser dostajemy

też kopiącą wersję klasyka Venom

"Don't Burn the Witch" i wieńczący tę

thrashową pożogę "Fractal Dimension"

ze świetnym refrenem i maidenowskimi

gitarkami, które pojawiają się w pewnym

momencie. Każdy utwór ma swoją

własną tożsamość co doskonale

świadczy o kompozytorskim kunszcie

Włochów. Aż strach pomyśleć co będą

w stanie stworzyć w przyszłości. "Deflect

the Flow" to w kategorii thrashu

krążek niemal idealny i zdecydowanie

jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w

tym roku. (5,5)

Veonity - Gladiator's Tale

2015 Sliptrick

Maciej Osipiak

Ależ się napaliłam! Przyszła płytka nowej

kapeli ze Szwecji. To na pewno jakiś

świetnie brzmiący tradycyjny heavy metal.

Może jakiś krewny Wolf, Enforcer

albo chociaż RAM? Tyle dobrego ostatnio

szwedzki naród wydaje! Jakież było

moje zdziwienie, kiedy z głośników

popłynęły pierwsze dźwięki debiutanckiej

płyty Veonity. Rzeczywiście, brzmienie

"Gladiator's Tale" jest znakomite,

właśnie takie, jakie ostatnio płynie

do nas przez Bałtyk z północy - mocne

i jednocześnie klarowne, selektywne i z

kopem. Cóż z tego, skoro muzyka jaką

tworzy Veonity niewiele ma wspólnego

z tym, na co się nastawiałam. Już na

pierwszy rzut ucha spada na nas męski

chór rodem z Heavenly, klawisze rodem

ze Stratovarius, a po kilku chwilach

uderza w nas galopada rodem z

Vhäldemar. Nic, tylko złapać się za

głowę! Koniec lat dziewięćdziesiątych

powrócił! Ta płyta jest tak niewiarygodnie

w stylu power metalu przełomu XX

i XXI wieku, że aż trudno uwierzyć, że

nie jest ani żartem, ani żadną "historyczną

rekonstrukcją". "Gladiator's Tale"

tak doskonale oddaje ducha tego czasu,

że bez mrugnięcia okiem zaklasyfikowałabym

go do tamtej epoki. Liczne galopady

na dwie stopy, helloweenowe harmonie,

przebojowe melodie, chóry, proste

teksty pełne "free", "eternity" i innych

"steel" sprawiają nieodparte wrażenie,

że słuchamy kolejnej płyty wspomnianych

wyżej zespołów. Co więcej,

na domiar żartu, na krążku znalazł się

utwór pod tytułem "Warrior of Steel"

oraz "King of the Sky", a okładkę zdobi

"oldskulowa" grafika z gladiatorem. Cóż,

cały ten cyrk okraszony jest tak dobrym

brzmieniem, że nawet da się tego słuchać.

Utrudnia to jedynie fakt, że zamiast

oddać się muzycznej przyjemności,

z każdą nutą otwiera się coraz bardziej

oczy i uszy ze zdziwienia, dając się

ponieść coraz to bardziej zaskakującym

motywom zaczerpniętym, czy nawet

porwanym kapelom sprzed 15 lat. Zdumiewa

także fakt, że chłopaki z Veonity

mają w nosie wszelakie trendy.

Podczas gdy w dobrym tonie jest grać

walcowany doom, zalatywać dymem lat

siedemdziesiątych i udawać, że istnieją

tylko winyle, Veonity pokazuje wszystkim

jeden wielki jęzor. Gdyby jeszcze

grupa pochodziła z Grecji, Włoch albo

chociaż z Francji. Nie, pochodzi z kraju,

który ostatnimi laty jest głównym "eksporterem"

dokładnie odmiennego grania.

Cóż, chwała panom z Veonity za

odwagę! (3,5)

Viking - No Child Left Behind

2015Self-Released

Strati

Wreszcie wrócili!! Weterani wyjebistego

thrash metalu z LA po dwudziestu pięciu

latach niebytu poczęstowali nas

nowym, trzecim już, krążkiem, który z

pewnością wejdzie starym maniakom

metalowej łomotaniny. Na początek jednak

- garść informacji. Zespół powstał

w 1985 (pod nazwą Tracer) i nagrał

dwa albumy. Po nagraniu "Man of

Straw" (czyli tego drugiego), kapela rozpadła

się ze względu na nawrócenie

Rona (wokal, gitara) oraz Matta (perkusja)

na "jedyną słuszną wiarę" i

wynikające z tego problemy czyli brak

chęci na uczestniczenie w trasie itd. W

2011 Panowie ochłonęli dzięki czemu

nastąpiła reaktywacja, a od połowy

marca możemy cieszyć się ich najnowszym

albumem. Zapewniam was - owy

album gniecie suty, miażdży jądra i

doszczętnie zniszczy każdą kolejną z

waszych części ciała. Mamy tu bowiem

wszystko co dobry thrash metalowy krążek

powinien zawierać. Rozpędzone do

granic możliwości "Burning From

Within", pokomplikowane technicznie,

rozbudowane, ale nic nie tracące na

agresji i intensywności "Eaten By a

Bear", tudzież "Wretched Old Mildred".

Bardzo fajnie grzeje, także dynamiczne,

otwarte "puszczonym", a przy tym zwartym

riffem albo bardzo "przebojowe",

zagrane głównie w średnim tempie "By

The Brundenfly". Produkcja płyty również

cieszy ucho. Instrumenty brzmią

masywnie i mocarnie, aczkolwiek idealnie

dopasowane brud oraz surowość

świetnie to równoważą, czyniąc z tego

wzór na dobrze brzmiący album thrashowy.

Wokalnie czuję ogromne nawiązania

do Joeya Belladonny z Anthrax.

Dodam, że "nowszego" Belladonny. Za

odnośnik można tu wziąć "Worship

Music". Podsumowując... Na, trwającej

od ponad dekady, fali powrotów w świecie

thrash metalu, Viking wychodzi

zdecydowanie obronną ręką. Może nie

jest to poziom wyśmienitego "Tempo of

The Damned" Exodusa, ale "The Year

The Sun Died" od Sanctuary? Jak najbardziej.

(5)

Walpyrgus - Walpyrgus

2015 No Remorse

Łukasz Brzozowski

Jaka szkoda… No po prostu ciężko mi

przeboleć, że tylko trzy utwory znalazły

się na EPce amerykańskiego Walpyrgus.

Zespół w zasadzie składa się ze starych

wymiataczy znanych z zespołów takich

jak Twisted Tower Dire, While Heaven

Wept, October 31 czy Widow!

Zapowiada się nieźle nieprawdaż? I tak

też jest w istocie! Każda kompozycja

zawarta na płycie posiada ogromny potencjał,

moc i energię. Zaczyna się od

kroczącego, mocnego i hiciarskiego

utworu "Cold Cold Ground", którego

nieświadomie zaczynamy już nucić pod

nosem od pierwszego przesłuchania.

Następny "The Sisters", nieco bardziej

mroczny, którego kulminacyjnym momentem

jest epicki wręcz refren, idealnie

nadający się do wspólnego, chóralnego

odśpiewywania. Już widzę maniaków

na Keep It True, którzy wspólnie

skandują jego treść. Aż ciarki przechodzą.

Mistrzostwo świata jak na mój

gust. Tak powinna brzmieć rasowa

Heavy Metalowa kompozycja. Kończący

krążek "We're the Wolves" to z kolei

rozpędzony, energiczny metalowy szlagier.

Nie trzeba być znawcą, aby zauważyć,

że twórczość Walpyrgus to nie

amatorska zabawa, lecz porządny, solidny

i doskonale wyprodukowany materiał.

Jedyne zastrzeżenia jakie mam to

takie, że materiału jest tak mało!

Zaledwie trzy kompozycje! Nie pozostaje

nic innego jak uzbroić się w cierpliwość

i wyczekiwać pełnego albumu. Jestem

przekonany, że swoim poziomem,

jeśli nie dorówna to na pewno przebije

wyżej recenzowany mini krążek! Zdecydowanie

polecam miłośnikom U.S

power metalu. Z pewnością się nie zawiedziecie.

(5)

Wicked Side - Wicked Side

2014 Self-Released

Przemysław Murzyn

No proszę, kolejna ekipa z Polski. Fajnie!

Chłopaki są z Białegostoku i deklarują,

że grają heavy metal. Przyjrzyjmy

się tej ekipie nieco bliżej. Otwierający

płytę "Something Wicked" to

raczej przeciętny, niczym nie wyróżniający

się wałek. Od razu słychać, że nie

jest to wysokobudżetowa produkcja,

lecz tragedii nie ma. Brzmienie gitar

początkowo może nieco drażnić z powodu

zbyt dużego przesterowania, co

miało pewne ukazać potęgę brzmienia.

Nie na tym to jednak polega… Jestem

zwolennikiem teorii, że moc tkwi w

energii i potencjale kompozycji, a nie w

ustawieniach. W każdym razie nie

zostałem odrzucony i idę dalej w ten

Białostocki heavy metal… Kolejny nu-

124

RECENZJE


mer - właśnie "Heavy Metal" to dość

infantylna kompozycja. Maksymalnie

oklepany riff zepsuty słabymi liniami

wokalnymi i bardzo złym tekstem.

Szkoda. Ciekawiej robi się przy "Taste

the Blood". Kompozycja fajnie się rozwija,

posiada fajne gitarowe harmonie i

linia wokalna jest dość ciekawa.

Mrocznie zaczynający się "Alone in the

Dark" wprowadza nas w tajemniczy klimat.

Po chwili następuje mocne uderzenie

i lecimy z dość monotonnym nurtem.

Zasadniczo przez dłuższy czas nic

ciekawego się nie dzieje, aż do momentu

zwolnienia w okolicach połowy

utworu. Tam panowie zaczynają nieco

bawić się kompozycją. Mamy ciekawe

zmiany tempa i solówki. Końcówka

utworu to powrót do średnio ciekawego

schematu, który wyłania się powoli z

gry Wicked Side. "Gothic Dreams"

tylko upewnia mnie w mojej tezie. Mimo,

że utwór zapowiada się zachęcająco

- fajna współpraca wokalu z basem - to

jako całość wypada dość niestety dosyć

smętnie. Może mam takie wrażenie

przez to, że kawałek jest po prostu za

długi. Robiąc ponad 7 minutowy numer

trzeba jednak zadbać, aby słuchacza nie

zanudzić. Tu się to średnio udało.

"Leader of the Blind" na początku

rozbudził moje nadzieje. Niestety…

Nieciekawe, nudne linie wokalne i

melodie powodują, że odczuwam lekki

dyskomfort i mam wrażenie, że kawałek

się jakimś cudem zapętlił i w kółko leci

ta sama melodia. "The Mirror" - smętny

wstęp, a potem mała szarża spod znaku

Iron Maiden! Wow, na chwilę się

obudziłem. Generalnie spoko. Następny

- "To the Horizon". Patrzę na czas

trwania, 7.30 min. No nie… to nic dobrego

nie wróży, biorąc pod uwagę doświadczenia

poprzednich kompozycji.

No zbyt ciekawie nie jest i tym razem

werbel perkusji zaczął brzmieć wybitnie

pusto i źle. Reszta płyty nie zaskakuje.

Dominującym słowem recenzji jest chyba

nuda. Niestety, z przykrością stwierdzam,

że miałem większe oczekiwania

w stosunku do tej grupy. "Wicked Side"

to raczej przeciętny, małopomysłowy i

nowoczesno brzmiący materiał. Brak

polotu i ciekawego pomysłu to gwóźdź

do trumny w przypadku tej brygady.

Nie wiem, czy wynika to z lenistwa

członków zespołu, czy z braku głębszej

wiedzy na temat gatunku, w którym

grają. Generalnie czuć, że zespół jest

zgrany i technicznie radzi sobie bardzo

dobrze. Panowie umieją grać i warsztat

stoi na całkiem wysokim poziomie. Potrzeba

tylko troszkę więcej polotu i odwagi

do wdrażania bardziej zapamiętywanych,

melodyjniejszych motywów.

Życzę szczęścia, bo potencjał jest. Najlepszy

numer to cover Donny Summer

- "Hot Stuff". (3)

Przemysław Murzyn

Within Silence - Gallery of Life

2015 Ulterium

Brakuje mi starego, "słodkiego" i zarazem

przebojowego power metalu z lat

90-tych. Stara gwardia szuka nowych

rozwiązań, albo nie ma już pomysłów.

Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest

rozglądanie się za nowymi zespołami,

które wychowały się na wczesnym

Helloween, Stratovarius, Sonata Arctica

czy Gamma Ray. Jak się dobrze

poszuka to można natrafić na prawdziwe

skarby. Jednym z nich jest pochodzący

ze Słowacji band o nazwie Within

Silence. Od 2008 roku działali

pod nazwą Rightdoor, ale od 2014

przyjęli nazwę Within Silence. Pod

tym szyldem nagrali swój debiutancki

album "Gallery of Life" i jest to coś co

fani melodyjnego power metalu z lat 90-

tych nie mogą przegapić. Może i frontowa

okładka wiele nie zdradza, może

sam zespół pozostawia wiele wątpliwości,

bo w końcu młody i niedoświadczony

zespół i to jeszcze ze Słowacji, gdzie

power metal nie jest główną dyscypliną

w muzyce metalowej. Jednak zespół zaskakuje

i to bardzo pozytywnie. Nie

dość, że gra szczerze i nie kryje swoich

zamiłowań gatunkiem i twórczością

Sonata Arctica czy Helloween, to na

dodatek potrafi stworzyć pomysłowe i

chwytliwe kompozycje. Albumu słucha

się lekko i przyjemne, bo całość wypełniono

krótkimi i zwartymi utworami.

Warto też wspomnieć , ze wokalista

Martin Klein ma coś z głosu Tony'ego

Kakko czy Michaela Kiske, co jest

spory plusem. Właściwie gdy się tak

przyjrzymy dokładnie to każdy muzyk

coś wnosi do płytyi. Sekcja rytmiczna

jest zgrana i dynamiczna, bas wyrazisty

i wypełniający przestrzeń. Zaś Cico i

Germanus stworzyli ciekawy układ partii

gitarowych stawiając na klasykę i

tradycyjne rozwiązania. Jest energia,

radość, przebojowość i szybkość, czyli

wszystko to co jest potrzebne do udanego

power metalu. Taki właśnie jest

ten album i już wystarczy przytoczyć

taki "Road to the Paradise", który mimo

siedmiu minut właśnie jest takim stuprocentowo

power metalowym hitem.

Z resztą zespół daje czadu od samego

początku za sprawą petardy w postaci

"Silent Desire", który przypomina nam

lata świetności Stratovarius czy Sonata

Arctica. Nawet te specyficzne klawisze

dają nam znak, skąd zespół czerpał

swoje inspiracje. Jeszcze szybszy wydaje

się "Emptiness of Night", który ma w

sobie jakby więcej z Helloween czy

Gamma Ray. Klawisze dalej brzmią

słodko i mają w sobie posmak fińskiego

power metalu. Zespół nie zwalnia tempa

w następnych utworach i nawet dłuższy

"Elegy of Doom" nie zmienia tego,

wręcz przeciwnie. Nieco futurystyczny

"Love is Blind" to rasowy, prosty i chwytliwy

power metalowy hit. Szybko, prosto

do celu, to jest właśnie to. W podobnej

tonacji utrzymany jest "Judgment

Day", choć tutaj nie zabrakło wtrąceń

stricte hard rockowych. Stylistycznie

najbardziej się wyróżnia marszowy, bardziej

epicki "The World of Slavery" i

całość zamyka "Outro". Podsumowując,

mamy do czynienia z wysokiej klasy albumem

power metalowym, w którym

każdy utwór coś wnosi, a całość jest

przemyślana. Within Silence pokazał,

że Słowacja też ma pojęcie o power metalu

i że stać ich na nagranie albumu,

który zabierze nas do lat świetności tego

gatunku, do lat 90-tych. Tak też się stało

i album niszczy w swojej kategorii.

Tego nie można przegapić. (5)

Łukasz Frasek

Wojciech Hoffmann - Behind The

Windows

2015 Kubicki Entertainment

Lider Turbo zapowiadał swą kolejną solową

płytę od lat, aż wreszcie udało pokonać

się wszelkie trudności i "Behind

The Windows" ukazała się dzięki Kubicki

Entertainment. Zwolennicy poprzedniej

płyty Hoffmanna mogą przeżyć

tu nie lada zaskoczenie, bowiem

artysta całkowicie świadomie poszedł w

zupełnie innym, ale równie interesującym

kierunku, nagrywając album interesujący

zarówno dla zwolenników

metalu, jak też różnych form progresywnego

rocka czy nawet jazz rocka. Zaczyna

się jednak od przejmującego, znanego

już z DVD "Back To The Past"

(2011), hołdu dla Gary'ego Moore'a

"Gary", a dopiero później gitarzysta zaczyna

dawać upust swym innym fascynacjom.

W "The Birth" i "Centimeter Of

Time" mamy więc progresywno-metalowe

klimaty Dream Theater, wpływy

tego zespołu, a także King Crimson

czy Pink Floyd łączy zaś 11-minutowy

kolos "In The Line To God", z pełnymi

pasji popisami solowymi Neila Zazy

(gitara), Marcina Kajpera (saksofon)

oraz Michała Jelonka (skrzypce). Nie

są to jedyni goście na "Behind The

Windows", ponieważ mamy jeszcze

wsparcie w osobach gitarzystów Grzegorza

Skawińskiego i Leszka Cichońskiego,

a wszystkie partie perkusji

nagrał sam Atma Anur, znany np. z

Cacophony czy pierwszej płyty Jasona

Beckera. Zachwyca też dynamiczne

fusion w "Carefree Fields" oraz - nie licząc

okazjonalnych wokaliz - jedyny

śpiewany utwór na płycie. Nie dość, że

"Confession By The Window" brzmi niczym

skrzyżowanie stylu Dream Theater

z Mahavishnu Orchestra, to mamy

w nim jeszcze frapujący wokalny

dialog growlującego Rafała Piotrowskiego

(Decapitated) i czystego, choć

nie pozbawionego drapieżności, głosu

Tomasza Struszczyka (Turbo). Pozostaje

mieć tylko nadzieję, że na kolejną,

tak udaną płytę Wojciecha Hoffmanna

nie będziemy musieli czekać kilkanaście

lat, tak jak było przy okazji przygotowywania

następczyni "Drzew". (6)

Wojciech Chamryk

Worldview - The Chosen Few

2015 Ulterium

"The Chosen Few" to co prawda pierwsza

płyta tej ekipy z Los Angeles, ale trudno

w przypadku Worldview mówić o debiutantach,

skoro gitarzysta George

Rene Ochoa jest znany z Deliverance,

Recon czy Vengeance Rising, Rey

Parra śpiewał w Sacred Warrior, a

perkusista John Gonzales ma za sobą

współpracę z gitarzystą w Recon i

Deliverance. Po dookoptowaniu basisty

(Todd Libby) i nagraniu dwóch próbnych

numerów wszystko potoczyło się

bardzo szybko, a efekty dwuletniej pracy

zespół prezentuje na debiutanckim

CD. Wśród swoich źródeł inspiracji

muzycy wymieniają m.in. Dream Theater,

Amaranthe, Kamelot, Theocracy,

Stryper, Bloodgood, Sabaton czy

Hammerfall i większość tych zespołów

rzeczywiście słychać na "The Chosen

Few". Niestety nie jest tu tak progresywnie

jak na płytach ekipy Johna Petrucciego

i Mike'a Portnoya, rozmachu

kompozycji Kamelot też za bardzo

nie uświadczymy, jednak w dziedzinie

melodyjnego power metalu na współczesną

modłę Amerykanie radzą sobie

całkiem, całkiem. Czasem może nawet

jest za współcześnie, bo w "Two Wonders"

natarczywa elektronika walczy o

palmę pierwszeństwa z gitarowym riffem,

mamy tu też partię... rapowaną na

tle syntetycznego podkładu, ale już orientalizujący

"Mortality", również utrzymany

ww wschodnim klimacie "The

Mirror" czy mroczny, nawiązujący do

Led Zeppelin, "Prisoner Of Pain", trzymają

znacznie wyższy poziom. Mamy

też na tej płycie sporo gości, m.in. gitarzystów

Oza Foxa (Stryper, Bloodgood)

i Larry'ego Farkasa (Vengeance Rising),

wokalistów Lesa Carlesena

(Bloodgood) i Jimmy'ego P. Browna

(Deliverance) oraz wokalistki Niki Bente,

której dialogi wokalne z Parrą są

ozdobą utworu tytułowego. Równie efektownie

brzmi "Back In Time": nie tylko

za sprawą solówki Foxa, ale przede

wszystkim udziału skrzypka Armanda

Meinbardisa (Rob Rock). Sound też

jest konkretny - za produkcję odpowiadał

sam zespół, miks i mastering materiału

to dzieło samego Billa Metoyera

(Slayer, Sacred Reich, Trouble, Armored

Saint), tak więc warto sprawdzić

"The Chosen Few". (4,5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 125


Apollo Ra - Ra Pariah

2015/1989 No Remorse

Ciekawa sprawa z tym amerykańskim

zespołem: za czasów istnienia wydał

tylko dwie kasety demo, ale druga z

nich, właśnie "Ra Pariah", od lat cieszy

się nie słabnącą popularnością wśród

fanów US power metalu i jest dość często

wznawiana. Najnowsze wydanie No

Remorse Records to edycja można rzec

wzorcowa: nie dość, że na jej potrzeby

sięgnięto do oryginalnych taśm matek, a

za poprawienie ich brzmienia odpowiadał

producent tego materiału w roku

1989, Carl Canedy (perkusista The

Rods i producent, m.in. LP's Anthrax,

Exciter czy Overkill), ale też dodano

dwa utwory z pierwszego demo i stworzono

nową szatę graficzną. Dobrze, że

ta płyta jest znowu dostępna, bo "Ra

Pariah" to niesłusznie zapominana perełka

amerykańskiego power metalu lat

80-tych. Owszem, melodyjnego, czasem

nawet bardzo chwytliwego ("Creating

Zero", "March Of Fire", "Crimson

Streets" z balladowym wstępem), ale też

drapieżnego, wręcz surowego (miarowy

rocker "Out Of The Night", rozpędzony

"To Be A Hero" z drapieżnymi wokalami

Daniela Millera). Zresztą wokalista

był bardzo mocnym punktem tej formacji

z Baltimore, co szczególnie potwierdza

w majestatycznym, wykorzystującym

klawiszowe brzmienia utworze tytułowym,

inspirowanym NWOBHM

ostrym "Bane Of The Black Sword" czy

mrocznym "Coming Of Age / Rukkus".

Dlatego "Ra Pariah" to zdecydowanie

rzecz nie tylko dla zbieraczy archiwalnych

ciekawostek sprzed lat.

Wojciech Chamryk

Baby's Breath/Diamond Needle -

Baby's Breath/Diamond Needle

2014 Cult Metal Classics

Holenderski Sad Iron nie cieszył się co

prawda jakąś oszałamiającą popularnością,

jednak jego albumy "Total Damnation"

i niewydany "The Antichrist" z

lat 80-tych można śmiało określić mianem

solidnych i zasługujących na uwagę.

Jednak losy wokalisty Herke van

der Poela po rozpadzie Sad Iron nie

były mi znane. Sądziłem, że - wzorem

setek, jak nie tysięcy członków innych

zespołów z tamtych lat - zrezygnował

wówczas z dalszego muzykowania, tymczasem

tak się nie stało. Ów stan rzeczy

potwierdza kompilacja z archiwalnymi

utworami zespołów Diamond Needle i

Baby's Breath, wydana przez Cult

Metal Classics Records jako pierwsza

część "Dutch 80's Hard Rock And

Heavy Metal Series". Początek to dwa

utwory Diamond Needle, czyli drugiego

wcielenia Baby's Breath. "Waste Of

Time" to ostry, ale melodyjny numer

typowy dla połowy lat 80-tych, coś w

stylu mieszanki TNT z Picture, z kolei

ośmiominutowemu "Rudy" bliżej do klimatów

hard rockowo- progresywnych -

kłania się tu np. pompatyczny styl

Magnum, charakterystyczne współbrzmienia

gitar i instrumentów klawiszowych.

Pięć wcześniejszych utworów

Baby's Breath jest utrzymanych w podobnej

stylistyce. Czasem na plan pierwszy

wysuwają się gitary (dynamiczny i

przebojowy "I'm On Fire"), jednak więcej

tu klawiszowych partii ("48 Hours",

progresywny w formie "The Prosecution

Of The Man Who Called Himself

Innocent"), są też nawiązania do muzyki

klasycznej (klawesynowe brzmienia w

melodyjnym "Hold On To Love"). Niestety,

mimo podejmowanych przez

zespół wysiłków nie udało mu się podpisać

kontraktu i bodajże w roku 1989

było już po wszystkim. Nagrania jednak

pozostały i - pomimo dość surowego,

momentami też aż nazbyt syntetycznego

brzmienia - warto po nie sięgnąć.

Wojciech Chamryk

Blind Assassin - Put To The Sword

2014 Cult Metal Classics

Ciekawe jak długo jeszcze będą wypływać

takie nieznane dotąd zespoły jak

Blind Assassin? Panowie Raczek i

Kałużyński prezentowali niegdyś w

TVP 2 zapomniane, acz godne uwagi i

pamięci filmy w cyklu "Perły z lamusa"

i określenie to pasuje też idealnie do

debiutu Kalifornijczyków z Blind Assassin.

Debiutu, bo zespół dopiero w roku

ubiegłym doczekał się dzięki Cult

Metal Classics pierwszej płyty, wcześniej

mając na koncie tylko jedną kasetę

demo i garść nagrań z prób oraz koncertowych.

"Demo'86" zebrało w epoce

całkiem niezłe recenzje, ale na tym się

skończyło - zespół nie zdołał podpisać

kontraktu i rozpadł się pod koniec lat

80-tych. Zaważyło na tym pewnie to, że

typowy US power/epic metal w drugiej

połowie lat 80-tych nie cieszył się w

Stanach Zjednoczonych tak dużym powodzeniem

jak jeszcze kilka lat wcześniej,

więc młode kapele były przegrane

już na starcie. Szkoda, że zespół nie

zdołał się przebić, bo grał naprawdę

znakomicie - sądząc po poziomie tych

10 utworów nagrany wtedy przez Blind

Assassin album możnaby spokojnie

postawić obok najlepszych dokonań

Omen, Manowar, Virgin Steele, Helstar

czy Liege Lord. Najbardziej dopracowane

są trzy pierwsze utwory w wersji

demo: surowy numer tytułowy, kwintesnecja

amerykańskiego power metalu;

poprzedzony i zwieńczony balladowymi

partiami, w których Kevin Jackson -

gdzie indziej rasowy, power metalowy

krzykacz - śpiewa niczym sam Eric

Burdon z The Animals, rozpędzony

"Assassin" oraz równie dynamiczny

"Warfare". Ciekawym patentem jest

brak nakładek gitarowych w tych trzech

utworach, dzięki czemu gdy Kenny

Krystal gra solo w tle mamy bardzo

aktywny basowy podkład Evana

Guesta. Podobnie jest w późniejszych

nagraniach z prób. Tu jakość jest już

gorsza, ale bez przesady, słabsze jakościowo

materiały oglądały światło dzienne.

Momentami zespół zwraca się tu

w stronę doom metalu ("What Lies In

The Tomb", "Lost At Sea"), koncertowy

"Leatherwing" to mroczny epic metal, a

w takich "Noble Beast In The Air" czy

"Witch's Sin" USPM daje o sobie znać

ze zdwojoną wręcz siłą. Równie ostry

jest drugi numer koncertowy "Arme

Blanche (White Weapon)", ale to jeszcze

nie koniec takich atrakcji. "Put To The

Sword" zawiera też bowiem DVD z 17

numerami zarejestrowanymi w latach

80-tych w The Roxy Theater i Gazzarri's.

Póki co jednak nic więcej na ich

temat nie mogę napisać, bo do recenzji

dostaliśmy tylko wersję audio. Tak czy

siak ten album to zakup obowiązkowy i

kolejny dowód na potwierdzenie tezy,

że muzyczne odkrycia są wciąż możliwe.

Crywolf - Anthology

2014 No Remorse

Wojciech Chamryk

Może i w Grecji hula kryzys, a po euro

zostało tam tylko wspomnienie, ale

tamtejsze firmy co rusz przypominają

różne perełki sprzed lat. Tym razem No

Remorse Records odświeżyła nagrania

brytyjskiego Crywolf. Istniejąca od

połowy lat 80-tych grupa wokalisty i

perkusisty Marka Grimmetta oraz

gitarzysty Nicka Singletona pozostawała

w kręgu melodyjnego, inspirowanego

New Wave Of British Heavy

Metal, hard 'n'heavy. W roku 1989

Crywolf wydał debiutancki i jak się

wkrótce okazało swój jedyny materiał

"The First 12 Inches". Na tę wyprodukowaną

przez brata Marka, znanego

z takich zespołów jak: Grim Reaper,

Lionsheart czy Chateaux Steve'a

Grimmetta trafiło pięć utworów. Po

latach stały się one podstawą kompilacji

"Anthology", a dorzucono do nich 13

kolejnych utworów koncertowych i w

wersjach demo. Materiał z EP-ki to

typowy dla końca lat 80-tych melodyjny

rock. Przebojowy, z radiowymi refrenami

i melodyjnymi chórkami ("Nothin'

To Lose", amerykański "Stay With

Me"), chociaż nie brakuje tu też bardziej

dynamicznego grania z zadziornym

śpiewem ("12 O' Clock (And All Is

Hell)", "Girls Like You"). W wydaniu

koncertowym grupa wypada zdecydowanie

ostrzej, mniej tu nawiązań do

Scorpions, słychać za to wpływy Judas

Priest ("Be My Lover") czy grup

NWOBHM ("The Gun"). Na tle tych

dziewięciu utworów niezbyt korzystnie

wypadają późniejsze nagrania studyjne:

nijaki "Looking For Trouble", monotonna

ballada "Time Runs Out" czy równie

rozwleczony "On My Own". I może to

jest wyjaśnienie faktu, dlaczego grupie

nie udało się podpisać kontraktu, chociaż

nie brakuje tu też udanych numerów,

jak dynamiczny, ostrzejszy "Secret

Honeymoon", czerpiący z wczesnego

NWOBHM "Let It Go" czy zdecydowanie

gitarowy, ale wykorzystujący

też klawiszowe brzmienia "Take A

Chance". Syntezatory pojawiają się też

w trzech ostatnich, moim zdaniem

bardzo udanych utworach: kojarzącym

mi się z Satan "The Last Time", bardziej

progresywnym "A Crying Shame" z

solówką syntezatora - tu kłania się z

kolei Saracen i miarowym "Down On

Love". Tak więc jako całość materiał

Crywolf nie porywa, ale mamy na tej

kompilacji kilka utworów zasługujących

na miano niesłusznie zapomnianych perełek

sprzed lat.

Wojciech Chamryk

Deaf Dealer - Journey Into Fear

2014 Cult Metal Classics

Jeśli ktoś pamięta jeszcze ten kanadyjski

zespół to pewnie w tym momencie

przeżywa zaskoczenie. Kolejna płyta?

Ale jakim cudem skoro grupa wznowiła

kilka lat temu działalność jako Death

Dealer i wydała studyjny album w

ubiegłym roku? Jednak "Journey Into

Fear" to zaginiony drugi album Deaf

Dealer, nagrany w rok po debiutanckim

LP "Keeper Of The Flame" i dotąd

nigdy nie wydany. Owszem, był znany

fanom i kolekcjonerom, krążył na kasetach,

później na CD-R, jest też pewnie

dostępny w sieci, ale co tłoczona, oficjalna

płyta to płyta. Jej wydanie cieszy

tym bardziej, że "Journey Into Fear" to

płyta znacznie ciekawsza od debiutanckiego

krążka. Tam zespół chyba

jednak za bardzo zapatrzył się w Iron

Maiden, tu może też nie ma 100 % oryginalności,

ale progres jest. Porywające

riffy, efektowne solówki, dynamiczny,

punktujący bas, szaleńcza perkusja,

wysoki, ale mocny śpiew - atutów temu

krążkowi nie brakuje. Najciekawsze jak

dla mnie to szaleńczo rozpędzony

"Mind Games", zróżnicowany "Blood

And Sand" - owszem, w klimacie

"Phantom Of The Opera", ale nikt mi

nie powie, że łatwo jest kopiować

największych w taki właśnie sposób.

Potwierdza to mroczny, wzbogacony

syntezatorami utwór tytułowy, instrumentalny

"Escape From The Witch

Mountain" też robi wrażenie, a piekiel-

126

RECENZJE


nie chwytliwy "To Hell And Back" każe

wątpić w rozsądek i inteligencję ówczesnych

decydentów firmy Mercury, bo

to potencjalny hit nad hity. Tak więc

lepiej późno niż wcale, "Journey Into

Fear" można brać w ciemno.

Wojciech Chamryk

Devil Childe - Devil Childe

2013/1985 Minotauro

Jack Starr to taki niespokojny duch. W

swojej karierze brał udział w różnych

przedsięwzięciach, chociażby: Virgin

Steele, Burning Starr, Guardians of

the Flame, Phantom Lord, itd. Jednym

z nich jest też Devil Childe. Ponoć

projekt ten powstał, gdy Jack Starr

otrzymał w 1985 roku z Dutch East

Records propozycję nagrania trzech albumów,

gdzie każdy miał być nagrany i

zmiksowany w dwanaście godzin. W

ten sposób zarejestrowano debiuty Devil

Childe i Phantom Lord oraz krążek

Joe Hasselvander'a "Lady Killer".

Ciekawostką jest też to, że wszystkie

trzy albumy zarejestrowano w tym samym

składzie tj. Jack Starr (gitara), Joe

Hasselvander (perkusja, śpiew) i Ned

Meloni (bas). Niestety szybkie, nisko

budżetowe nagrywanie nie wpłynęło

najlepiej na jakość produktów. Takie

wnioski wysuwam po zasłyszanych

opiniach o pierwszym krążku Phantom

Lord oraz po tym co usłyszałem na

dysku "Devil Childe". Wspomnianej

płyty "Lady Killer" nie słyszałem ani ja,

ani nikt z mojego najbliższego otoczenia.

Muzyka z debiutu Devil Childe

oscyluje w kręgu amerykańskiego heavy

i power metalu ale ujętego w ramy rockowego

power trio, gdzie improwizacja

pełni szczególną rolę (coś na modę

Cream czy Jimi Hendrix Experience).

Bryluje tu gitara Jack'a. Niestety objawia

się to jednostajnym jazgotem, tak

jakby przez wszystkie utwory Starr grał

jedną i tą sama solówkę. Gubi to niekiedy

całkiem niezłe pomysły. W kawałku

"Repent Or Die!" mamy też solowy

popis na perkusję. A połowa lat

osiemdziesiątych - tym bardziej czasy

współczesne - nie sprzyjała formule

rokowych bandów power trio. Fani

heavy metalu oczekiwali zupełnie czegoś

innego. Wspomniałem o niezłych

pomysłach, mam na myśli fragmenty,

gdzie można doszukać się wpływów

Motorhead, a nawet jakiś tam inspiracji

thrashem. Rodzą się pytania, co by

było, gdyby muzycy przygotowali materiał

przed nagraniem, a nie jak to się

stało, że weszli do studia "na aferę" bez

żadnej próby oraz co by było, gdyby

poświęcono tej sesji więcej pracy w studio.

Projekt Devil Childe był czymś

innym od tego z czym kojarzono Jack'a

Starr'a. Muzycznie i w treści, bo zdecydowanie

bardziej dotykała mrocznych i

szorstkich klimatów. Z tych powodów

muzycy postanowili przyjąć pseudonimy.

Lucifer to Jack Starr, Matthew

Hopkins to Joe Hasselvander a Anton

Phibes to Ned Meloni. Z tego co

wyczytałem, Jack nie do końca był zadowolony

z wyboru pseudo, bo nagrywając

"Devil Childe", czynił to w duchu

dobrej zabawy i metalowego szaleństwa.

Ciekawostką jest dla mnie informacja,

że kompozycje powstały na bazie tego

co Jack robił w Burning Starr. Niestety

do tej pory nie potrafię zestawić obydwu

dokonań. "Devil Childe" to siedem

kawałków mieszczących się w niespełna

30 minut, które w latach osiemdziesiątych

nie maiły szansy na większe zaistnienie.

Dzisiaj też nie mają. Docenią je

jedynie ci, którzy zakochani są po uszy

w złotej erze heavy metalu.

Game Over - For Humanity

2015/2012 Scarlet

\m/\m/

"For Humanity" to pierwsza długogrająca

płyta w dorobku włoskiej ekipy.

Już po samej okładce wiadomo, czego

można się spodziewać. Jest energicznie,

bardzo dynamicznie i thrashowo.

Właściwie jest to kolejny zespół z nowej

fali thrasha. Game Over nie jest niczym

więcej i niczym mniej, niż po prostu

dobrym młodym thrashowym zespołem.

W swojej muzyce nie prezentuje

nic odkrywczego, nie zaskakuje, nie eksperymentuje.

Ogólnie rzecz biorąc, jedzie

na starych sprawdzonych patentach

i dobrze na tym wychodzi. Wprawdzie

kawałki zlewają się w jedną całość,

lecz panowie wpletli w nią sporą

dozę humoru. "Overgrill (El Grillador

Loco)" może być tego szlagierowym

przykładem. Przesłaniem młodych

Włochów jest generalnie imprezowanie

przy machaniu głową do starego, dobrego

thrash metalu. Wiele kawałków traktuje

po prostu o imprezowaniu. Muzycznie

są to rejony kapel pokroju Nuclear

Assault, Anthrax czy z nowszych -

Municipal Waste, Havok i Lost Society.

Przyznam, że nie spodziewałem

się tak fajnego albumu. Sceptycznie

podchodziłem do Game Over sądząc,

że jest to kolejny tak samo brzmiący i

nudnawy album, jakich wydaje się teraz

na pęczki. Na szczęście myliłem się, bo

muza się obroniła. Nie ma tu oczywiście

nic szczególnego, ale jest ten fajny old

schoolowy klimacik. Gitarki ładnie tną,

solóweczki jak należy, fajnie brzmiąca

perkusja i wokal. Jest naprawdę spoko.

Nie jest to pozycja, która mogłaby zagościć

w odtwarzaczu na dłuższy okres

czasu, ale trzeba przyznać, że słucha się

przyjemnie.

Przemysław Murzyn

Grinder - Dawn For The Living

2015/1988 Divebomb

Na początku lat 90-tych Grinder był u

nas zespołem dość popularnym, dzięki

ogólnej dostępności wydanej przez kilka

pirackich firm w wersji kasetowej płycie

"Dead End". Później bywało z tym już

różnie, zresztą nie tylko w Polsce, ale od

jakiegoś czasu amerykańska Divebomb

Records wznawia albumy tych niemieckich

thrashers. Na pierwszy ogień poszedł

dwa lata temu wspomniany "Dead

End", niedawno zaś przyszła pora na

debiutancki "Dawn For The Living".

Wydany oryginalnie w 1988 roku album

był już od dawna niedostępny, czasem

tylko pojawiał się na różnych serwisach

aukcyjnych, również w wedycjach

pirackich. Ciekawostką jest zresztą

to, że dzięki obecnej edycji dopiero teraz

ukazał się w Stanach Zjednoczonych,

bo w latach 80-tych wiele niemieckich

firm, w przeciwieństwie chociażby

do Noise Records, mogło tylko

pomarzyć o filii czy dystrybucji swych

wydawnictw w tym kraju. CD "Dawn

For The Living" w wersji deluxe to nie

tylko książeczka z archiwaliami ze zbiorów

zespołu - płyta ukazała się we

współpracy z muzykami Grinder - ale

też nowy mastering dokonany przez

Jamie'go Kinga i cztery koncertowe

bonusy: "Traitor", "Dawn For The

Living", "F.O.A.D." i "Just Another

Scar", który w roku nastepnym trafił na

drugi LP zespołu. Dają one dobre

wyobrażenie o sile rażenia Grinder na

żywo, tym bardziej, że jakość dźwięku

jest całkiem niezła. Podstawą jest jednak

dziewięć oryginalnych utworów

studyjnych i wygląda na to, że czas

obszedł się z debiutem Niemców całkiem

łaskawie. Ich, dopełniony niekiedy

wycieczkami w stronę speed metalu,

thrash wciąż porywa. I rzecz chyba nie

tylko w tym, że to album z czasów

świetności gatunku, a jego producentem

był sam Kalle Trapp, ale też w samych

kompozycjach. Pełnych mocy i agresji,

maksymalnie rozpędzonych, jak "Obsession",

"Sinners Exile", "Delirium" czy

"Traitor", ale często też dość urozmaiconych.

Tu prym wiodą: zróżnicowany

numer tytułowy, wzbogacony balladowym

wstępem, klawiszowymi wstawkami

i mroczną deklamacją "Frenzied

Hatred" i efektownie połamany "Dying

Flesh". Mamy też dowód poczucia

humoru muzyków w szalonym

"F.O.A.D.", tj. "Fuck Off And Die" -

dwuminutowej mieszance crossover,

punka i surf rocka z lat 60-tych. Tak

więc jesli ktoś wciąż ma na piedestale

trójkę klasyków z Kreator, Sodom i

Destruction, nieobce są mu też Tankard

czy Vendetta, to Grinder będzie

to tego towarzystwa pasować idealnie.

Wojciech Chamryk

Manilla Road - Crystal Logic

2015 Golden Core

Reedycji klasycznych płyt bogów epickiego

metalu ciąg dalszy. Tym razem

Golden Core Records wypuściło chyba

najsłynniejszy krążek Manilla Road,

czyli "Crystal Logic". O tej płycie napisano

już wszystko, więc cóż mógłbym

jeszcze dodać od siebie? Jak wiadomo to

właśnie tutaj objawiła się światu ta

Manilla, którą fani po dziś dzień darzą

fanatycznym uczuciem. Wszystko,

począwszy od niesamowitej, mistycznej

atmosfery, a kończąc na genialnych

utworach jest tutaj perfekcyjne. Czy jest

ktoś kto nie zna takich hymnów jak

"Necropolis", "Crystal Logic" czy "Flaming

Metal System"? Czy znajdzie się

chociaż jeden fan Manilli, któremu nie

przebiegną po grzbiecie ciary podczas

słuchania kolosów w postaci "The Veils

of Negative Existence" czy "Dreams of

Eschaton"? Nie sądzę. Ten krążek to

nieśmiertelny klasyk, któremu hołd

będą oddawać kolejne pokolenia metalowców.

Oprócz stałego programu do

płyty dołączone są cztery bonusy w

postaci surowych bądź alternatywnych

wersji utworów, które tak naprawdę

należy potraktować tylko jako ciekawostkę

i uzupełnienie. Natomiast na program

drugiego krążka składają się nieznane

wersje kilku starszych numerów

znanych z wcześniejszych płyt, czyli

"Time Trap", "Venusean Sea", "Black

Lotus" czy "Afterschock". Dostajemy też

jeden nigdy nie publikowany wcześniej

utwór "Upon the Wings of Fate", który

jest również utrzymany w tym najwcześniejszym,

bardziej progresywno

rockowym stylu Manilli. Oprócz tego

możemy posłuchać koncertowej wersji

"Crystal Logic" zarejestrowanej podczas

festiwalu Hammer of Doom w

2011 roku, oraz "Flaming Metal System"

z gościnnym udziałem Marty Gabriel.

Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie

na końcu "Dreams of Eschaton" w wykonaniu

nieistniejącego już niemieckiego

Viron. Na pewno wpływ na to miał

fakt, że jest to były zespół bębniarza

Manilla Road Neudi'ego, ale i tak jest

to rzadko spotykana sytuacja. Na

pewno jest to wydawnictwo, które zadowoli

zarówno die hard fana jak i początkującego

adepta heavy metalu.

"Cystal Logic" to krążek, którego obecność

na półce powinna być obowiązkiem.

Widać, że zespół i wytwórnia

włożyli masę wysiłku, żeby nie była to

kolejna zwykła reedycja, co widać po

ilości bonusowego materiału. Ciekawe

czym zaskoczą nas przy okazji kolejnych

wznowień? Wielki album i bardzo

udane, dopracowane wydawnictwo.

Maciej Osipiak

Mendes Prey - The Never Ending

Road

2015 No Remorse

Nurt NWOBHM na przełomie lat 70-

tych i 80-tych był czymś wyjątkowym

nie tylko w historii brytyjskiej muzyki.

Jednak ta swoista nadprodukcja setek,

jak nie tysięcy, zespołów w tak krótkim

czasie obróciła się przeciwko nim, bo

wydawcy najzwyczajniej w świecie nie

byli w stanie ogarnąć tego całego dobra.

A gdy dodać do tego jeszcze tak zmiennne

na rynku muzycznym mody czy

trendy, to nic dziwnego, że tyle zespołów

zostało bez kontraktu i jakichkolwiek

perspektyw. Jednym z nich był

Mendes Prey z Yorkshire, który dopiero

w tym roku doczekał się kompilacji

zbierajacej jego dorobek nagraniowy

z lat 1981-86. Zaczęli wkrótce po

powstaniu wysanym samodzielnie singlem

"On To The Borderline" / "Runnin'

For You". Strona A to krótki, przebojowy,

niezbyt mocny utwór, ten ze

strony B jest jak dla mnie znacznie

ciekawszy, z ostrzejszymi partiami gitar.

Kolejne podejście zespół miał cztery

lata później, kiedy to na singlu ukazał

się cover Demon "Wonderland" i "Can

You Believe It?". Przeróbki na "The

Never Ending Road" zabrakło, ale strona

B dobitnie uwidacznia, że w drugiej

połowie lat 80-tych Mendes Prey

zmięczyli brzmienie, co nie wyszło im

na zdrowie. Potwierdzają to inne nagra-

RECENZJE 127


nia demo z tego okresu, ciekawsze na

pewno dla fanów komercyjnego

rocka/AOR niż heavy metalu: "Listen"

czy balladowy "Breaking My Heart".

Mamy tu jednak jeszcze garść starszych,

konkretniejszych i surowo brzmiących

archetypowych numerów w stylu hard

'n' heavy, ze wskazaniem na judaszowy

"I Beg For Mercy", niesiony basowym

pochodem fajnym riffem "Lone Survivor"

czy delikatniejsze "Drifting" i

"Don't Shine". Mamy też dwa utwory w

wersjach koncertowych: ciut dłuższy,

surowiej brzmiący "Drifting" i melodyjny,

całkiem przebojowy instrumental

"Flight To Moscow". I chociaż nie wszystkie

utwory z tej składanki trzymają

poziom, to jednak rzecz jest warta posiadania,

szczególnie w wersji 2LP.

Wojciech Chamryk

Mountain - Crossroader - An Anthology

1970-1974

2010 Esoteric

Nigdy nie należałem do grona "zatwardziałych"

fanów Mountain, czyli

takich, którzy za muzykę zespołu daliby

się dosłownie "pokroić". Chłonąłem

rocka w czasach, gdy ten band stanowił

wschodzącą gwiazdę hard rocka za

Oceanem, natomiast na kontynencie

europejskim postrzegany był jako drugoligowy

team, który nie wytrzymywał

konkurencji nawet z wówczas rockowymi

średniakami, przykładowo Uriah

Heep, Budgie czy Free, choć w przypadku

tej ostatniej kapeli dołączyć należy

do terminu "rock" dodatkowy atrybut,

"blues", a ekstraklasie, czyli Deep

Purple, Led Zeppelin albo Black

Sabbath nie dorastał do pięt. I sądzę,

że fani grup nazwanych przeze mnie

"średniakami" nie mają powodu, aby

czuć się urażonymi, bo takie wtedy były

rynkowe realia. Chciałbym także jednoznacznie

zadeklarować, że tak, jak

kiedyś, także dzisiaj pozostałem wiernym

fanem wymienionej wyżej trójki

"drugoligowców" i uważam, że minione

lata pozwoliły na weryfikację poziomu

tych zespołów, postrzeganych aktualnie

we wszelkiego rodzaju opracowaniach w

kategorii gwiazd pierwszej wielkości. I

słusznie! Wracając do Mountain, należy

przypomnieć, że w latach 1970 -

1974 produkty amerykańskiej kultury

rockowej z trudem przebijały się do

świadomości Europejczyka z Zachodu, a

co dopiero Polaka. Utrudniony dostęp

do nagrań skutecznie ograniczał wiedzę

rodzimych fanów o dokonaniach rockowych

składów z USA. Gdyby nie radiowa

promocja ich muzyki w "Trójce",

to nikt w naszym kraju w tamtych

zgrzebnych czasach nie miałby bladego

pojęcia o istnieniu takich tworów jak

Mountain, Blue Öyster Cult czy

Cactus. A ja zapamiętałem z radiowych

audycji prezentowane nagrania koncertowe

Mountain, ich energetyczny wymiar

i rozimprowizowane partie instrumentalne,

które studyjny "drobiazg"

przeobrażały w wielominutowe monstrum,

z kapitalnymi solówkami, ze

szczególnym podkreśleniem gitar i

Hammondów, także przekraczanie granic

stylistycznych i wdrażanie wątków

bluesowych i progrockowych. Sam nie

mogłem uwierzyć, gdy z zakurzonego

kartonu w piwnicy wytaszczyłem kilka

niemarkowych kaset firmy ORWO z

byłej NRD, a na nich przegrane audycje

z popisami "Live" Mountain. Dzięki

pracy wydawnictwa Esoteric Recordings

stare czasy niejako powróciły, bo

wydana antologia "Crossroader" stanowi

znakomitą kompilację wielu najlepszych

songów Amerykanów, a na drugim

kompakcie przywołano ducha pierwszej

połowy lat 70-tych z estradowym

szaleństwem Leslie Westa i jego kolegów.

Po raz kolejny okazało się także,

że dobra muza nigdy się nie zestarzeje,

nawet po upływie kilku dekad pozostanie

świadectwem wielkości artystycznej

"emerytowanych" dzisiaj twórców

rockowych. West liczy sobie 72 dwie

wiosny i nadal pozostaje aktywny koncertowo.

Także chwała dla labelu Esoteric

za śmiały krok w kierunku popularyzacji

archiwalnych nagrań i edycję

"Crossroader - An Anthology 1970 -

1974". Młode pokolenie słuchaczy

otrzymuje niepowtarzalną szansę poznania

atmosfery z epoki narodzin wielu

odłamów rocka, oraz ewolucji stylistycznej

muzyki rozrywkowej w ogóle. Zanim

spróbuję przytoczyć kilka uwag w

kontekście zawartości muzycznej "Antologii",

chciałbym poświęcić trochę

miejsca w felietonie na wyjaśnienie

genezy terminologii. Pojęcie "antologia"

pochodzi z greki i składa się z dwóch

członków, "anthos"- kwiat i "lego"- zbieram,

czyli w dosłownym tłumaczeniu

"zbiór kwiatów". Współcześnie "antologię"

w dziedzinie muzyki określa się

jako cykl bądź kolekcję nagrań zawartych

na płytach, będącą reprezentatywnym

wyborem dzieł lub fragmentów

jednego lub wielu autorów, dokonanym

według określonych zasad. Najważniejszym

czynnikiem w tym zakresie jest

powiązanie komponentów antologii

wspólną cechą, np. ten sam autor, gatunek.

W przypadku Mountain kluczem

do stworzenia antologii było kilka

spełnionych warunków, po pierwsze zespół

rockowy jako grupa wykonawców

instrumentalno - wokalnych, działająca

pod jedną nazwą, po drugie utwory

wywodzące się z jednego nurtu muzycznego,

czyli rocka, a zawężając to pojęcie

do subgatunku, chodzi w tym miejscu

o hard rock. Istnieje jeszcze trzeci

czynnik, a jest nim czas, w którym zarejestrowano

i wydano kompozycje na

płytach długogrających. Zresztą w tej

kwestii jestem w rozterce, gdyż znalazłem

sporo informacji, wśród których

pojawiają się graniczne daty zasięgu

omawianej "Antologii" 1969 - 1974,

natomiast z innych materiałów wynika

okres 1970 - 1974. Ale nie bądźmy drobiazgowi,

bo akurat ten element tytułu

nic nie zmienia w kwestii stricte muzycznej.

Dodam jeszcze, że autorzy edycji,

czyli przedstawiciele Esoteric Recordings

stworzyli bardzo logiczny projekt

fonograficzny, mianowicie "oddali" w

ręce słuchaczy dwa dyski wypełnione po

brzegi technicznej pojemności dźwiękami,

z których ten pierwszy zawiera 20

nagrań wyłącznie studyjnych, natomiast

płyta druga to wersje "live" sześciu

numerów kompozycyjnych. Taki podział

to w przypadku Mountain bardzo

inteligentne posunięcie wydawnicze z

kilku powodów. Przyczyna pierwsza

wiąże się ze składem formacji, a konkretnie

z jednym motorów napędowych

Mountain na początku kariery, Felixem

Pappalardim, filarem instrumentalnym,

producenckim, wokalnym oraz

"tekściarskim" (fatalne określenie) grupy,

który współtworzył repertuar w

okresach 1969 - 1972 i 1973 - 1974.

Drugi argument odnosi się do wersji

koncertowych i hard rockowego ognia w

utworach Mountain. To, co panowie

wyczyniali w trakcie występów przed

publicznością przeszło do historii. I nie

chodzi tutaj wyłącznie o energię przekazu,

dynamikę, spontaniczność zachowań

muzyków, ale przede wszystkim o

ich wszechstronność i umiejętności improwizatorskie.

Ta ostatnia cecha przyczyniła

się do tego, że studyjne i koncertowe

wersje tych samych wykonań

dzieliła istna przepaść. Sześć pozycji

repertuarowych w programie płyty numer

dwa, nie oznacza wcale, że to jakieś

marne odrzuty lub marginalne bonusy.

Przeciwnie! Każdy z nich to rasowy

koncertowy killer, który potrafił ożywić

każdą halę i stadion. Akapit pierwszy

"Dream Sequence" trwa, bagatela prawie

25 minut, a finałowy "Nantucket

Sleighride", niespełna 32 minuty. Czego

tam nie ma! Granie smykiem (żadna

innowacja w tamtych czasach, ale żeby

to potrafić z sensem wykonać należało

być technicznie przygotowanym) po gitarowych

strunach, szaleńczy rock'n'roll

"Roll Over Beethoven", kosmiczne tempo

z karkołomnymi figurami rytmicznymi,

kapitalne melodie, surowy, naturalny

wokal, kaskady uderzeń perkusyjnych,

pulsujący mocą bas i schowane organy,

"ciągnące" linię melodyczną. Niezwykle

intensywne, selektywne brzmienie i niekończące

się solowe partie gitary czyli

Leslie West w swoim żywiole. Wymienność

ról bas - gitara prowadząca po

13 minucie wzorcowa. Jeden wątek

melodyczny jako pole do gitarowego

pojedynku, gwałtowne przejścia i ciągłe

podkręcanie tempa. Nawiasem mówiąc

niezłą kondycją fizyczną należy dysponować,

żeby w taką prędkością "śmigać"

po strunach i progach i cały czas

utrzymywać wysoki poziom dynamiki i

wymyślać nowe riffy, nie pozwalając się

słuchaczom znudzić. Być może niektórzy

Czytelnicy mnie za te słowa

powieszą, ale styl przypomina wyborne

"Made In Japan" Deep Purple, a w

czasie "pączkujących" jak drożdże

solówek odbiorca ma szansę podziwiać

kunszt wykonawczy wszystkich artystów

na scenie. Ale wracając do chronologii,

krótko na temat zawartości

pierwszego dysku. Niesamowicie przekrojowy

materiał, praktycznie same

znaczące dla twórczości studyjnej

Mountain utwory, chociaż fani mogą

kręcić nosem, utyskując, że nie ma tego,

czy owego. Ale generalnie zestawienie

ułożono rozumnie, dlatego program

posiada bardzo urozmaicony charakter,

od mocarnych, ostrych gitarowych kawałków

obecnych w zdecydowanej większości,

przez takie bardziej stonowane,

uspokojone o typie balladowym,

wspaniałe pieśni jak "For Yasgur's Farm"

czy kapitalny, lekko bluesujący "Theme

From An Imaginary Western" z genialną

gitarą i organami, przez wręcz intymne

w nastroju jak "Laird". Niektóre piosenki

szykują niespodzianki, ponieważ

rozwijają się przepięknie od delikatnych

fraz po sekwencje nabierające wraz z

upływem sekund niesamowitego poweru

jak "Boys In The Band", gdzie dodatkowo

w połowie utworu spotykamy

gwałtowne cięcie, po którym dyrygencką

"batutę" na krótko przejmuje

kameralny fortepian. Podziwiam Hammondy,

które w wielu fragmentach

przez super intensywne brzmienie zagęszczają

przestrzeń na maksa. A w tym

bogatym towarzystwie musimy dodatkowo

wyróżnić spektakularne miniatury,

śliczną fortepianową "Taunta

(Sammy's Tune)", trwającą równo minutę,

czy cztery sekundę dłuższą, wspaniałą

melodycznie "drobinę", gitarowoklawiszową

"King's Chorale" o nieco

podniosłym klimacie. A na liście znajduje

się jeszcze motoryczny, z akcentami

bluesowymi "You Belter Believe It", z

krzyczącym wokalem i nakręcającym

spiralę emocji "wysoce kalorycznym" riffem,

który "umarłego" obudzi z wiecznego

snu. Taka konfiguracja nagrań

studyjnych pozwala słuchaczom zarówno

na głębszy oddech w chwilach spowolnień,

jak też podbija wydatnie puls

przy odbiorze rockowych i rock'n'rollowych

fighterów, "częstujących" salwami

dźwięków na lewo i prawo. Tak

skonstruowana kolekcja nagrań zadaje

także kłam teorii, że Mountain utożsamiany

jest ze stylem "równo, prosto i

głośno". Oczywiście bywa też tak, ale

wydawnictwo pozwala docenić również

uniwersalność wykonawców, których

znakiem firmowym były także urokliwe

songi, które można sklasyfikować w kategorii

"rockowe ballady". Tych momentów

wyciszenia na próżno szukać w czasie

koncertu, ale Mountain słynął z

żywiołowości do granic skrajnego wyczerpania

muzyków. Za to osoby pragnące

partii solowych każdego artysty z występujących

na scenie, będą w pełni

usatysfakcjonowani, ponieważ tych

popisów notujemy w bród. Naturalną

koleją rzeczy prym wiedzie gitara Leslie

Westa, który wykorzystuje ją także do

brzmieniowych eksperymentów ("Nantucket

Sleighride"), ale także pozostali

instrumentaliści mają swoje "pięć

minut", żeby zaprezentować pełnię możliwości.

Te dwa długaśne fragmenty,

łącznie, bez trzech minut to godzina

(!!!), przypominają efektywne jam session,

w którym impulsem jest temat

główny kompozycji studyjnej rozwijany

następnie według własnych upodobań.

Rezultat jest znakomity. Wydawnictwo

"Crossroader - An Anthology 1970 -

1974" w bardzo udany sposób łączy

najlepsze składniki pracy studyjnej i

koncertowej hard rockowej, amerykańskiej

formacji Mountain. Legenda festiwalu

Woodstock stała się dla Mountain

świetną reklamą. Dwupłytowa edycja

Esoteric Recordings całkowicie

potwierdza zalety bandu w kreowaniu

widowiska "na żywo", a także wyraźnie

pokazuje, że w studio nagraniowym

Mountain nie tracił nic ze swoich przymiotów.

Muzycy zespołu prezentują

szeroką paletę indywidualnych umiejętności,

które znalazły swoje odbicie na

obu dyskach, tym z "topowym" programem

studyjnym i spektaklem zagranym

przed liczną publicznością. Niebanalne

melodie, zaangażowanie, pasja,

bezpretensjonalność i szczerość muzycznych

wypowiedzi. Świetny dokument,

doskonale przygotowany pod

względem technicznym, a mam tutaj na

myśli jakość parametrów brzmienia. Nic

tylko słuchać! (5)

Włodek Kucharek

Mountain - Go For Your Life

2013/1985 Esoteric / Cherry Red

Nowojorska, hard rockowa formacja

Mountain została założona w 1969 roku

przez gitarzystę Leslie Westa, wywodząc

swoją nazwę od tytułu jego solowego

albumu, który w wielu wykazach

dyskograficznych widnieje także jako

debiut płytowy zespołu. W tworzeniu

projektu uczestniczyli także Felix Pappalardi,

Steve Knight oraz Corky Laing,

którzy postrzegali swoją grupę jako

kontynuatorkę dzieła legendarnego super

trio Cream. Ale tak wysokie "loty" w

kwestii porównań klasy artystycznej wynikały

z faktu, że Pappalardi był producentem

ostatnich trzech albumów

Cream w okresie bezpośrednio przed

rozwiązaniem grupy. W początkowym

etapie swojej działalności w latach

1969-1974, wtedy kwartet, Mountain

wydał aż osiem longplayów, po czym

zamilkł na ponad dziesięć lat. Już na samym

starcie do kariery zespół spotkało

128

RECENZJE


nie lada wyróżnienie, mianowicie posiadając

na koncie fonograficznym tylko

jeden album, "Leslie West - Mountain"

zaproszony został do występu w ramach

sławnego na całym globie festiwalu

Woodstock w 1969 roku, dając wówczas

świetnie przyjęty występ. Jak się

później okazało Mountain wielokrotnie

udowadniał, że prawdziwe z niego

koncertowe "zwierzę", ponieważ właśnie

przed publicznością rockmani uwalniali

niesamowite pokłady energii prezentując

swoją spontaniczność i dokładając

decybeli "do pieca", aby zasłużyć na

miano jednej z najgłośniejszych grup

rockowych świata. Po najbardziej owocnym

okresie w aktywności bandu w latach

70-tych nastąpił okres stagnacji i

dopiero począwszy od roku 1985 pojawiły

się pierwsze, skuteczne próby reaktywacji

zespołu. Po rekonstrukcji skład

personalny ekipy Mountain zmieniał

się ustawicznie, jednak muzycy pozostali

stylistycznie wierni żywiołowemu

hard rockowi. Trendy obecne w muzyce

rozrywkowej w późniejszych dekadach

odcisnęły delikatne piętno na charakterystyce

kompozycji tworzonych przez

Amerykanów, stąd w utworach pojawiać

się zaczęły akcenty elektroniki, zupełnie

zbyteczne, ale artyści chcieli być "trendy",

dlatego przykładowo na albumie, o

którym za moment, "Go For Your Life",

goście obsługujący mini mooga czy

sekwencer, choć "zepchnięci" do ról trzecioplanowych.

To unowocześnianie "na

siłę" w niektórych, całe szczęście nielicznych

utworach, nie wpłynęło korzystnie

na jakość rockowych propozycji i

spowodowało, że określenie "jedna z

najgłośniejszych grup świata" nieco wyblakło.

Ta ekstremalna na tamte czasy

głośność była znakiem rozpoznawczym

ich występów "na żywo", gdy nawałnica

decybeli i wręcz furiackie partie solowe

gitary Leslie Westa "ogłuszały" publiczność.

Z drugiej strony jedną z cech ich

repertuaru stały się także, chyba dla

przeciwwagi, piękne, liryczne ballady,

do wykonania których świetnie nadawał

się dosyć miękki i ciepły głos Felixa

Pappalardi. W momencie debiutu Mountain

zwrócił na siebie uwagę przede

wszystkim fanów w USA, a dwie pierwsze

płyty długogrające pokryły się

"złotem". Później, przynajmniej w tej

kwestii, było już tylko gorzej. Można

spotkać się z opiniami głoszącymi, że

grupa Mountain należała do wąskiego

grona formacji, które wywarły znaczący

wpływ na rozwój heavy metalu. Nigdy

nie należałem do sympatyków typowo

amerykańskiego, rockowego grania, to

znaczy dosyć prosto, ostro, rytmicznie i

melodyjnie. Propagatorami takiego grania

od zawsze byli między innymi brodacze

z ZZ Top, którzy nigdy nie należeli

do moich faworytów, ale "de gustibus

non est disputandum", czyli "o

gustach się nie dyskutuje", więc i ja nie

będę zgłębiał tego tematu. Jednak pisząc

o Mountain trudno uciec od porównań

z amerykańskim rockiem, ponieważ

także ta ekipa potrafiła dać czadu,

zarówno w studio nagraniowym, jak

też na koncercie. Entuzjazm i energia

występów potrafiła rozruszać każde towarzystwo.

Wydawnictwo "Go For Your

Life" nazwać można powtórnym debiutem,

ponieważ dziesięć lat milczenia

w branży muzycznej to szmat czasu, po

drugie z oryginalnego składu został inicjator

założenia grupy Leslie West, a

także bębniarz Corky Laing. Pozostali

członkowie na "liście płac" to nazwiska

nowe, a lekki niepokój budzi skład instrumentarium

z elektroniką, która raczej

zmiękcza aniżeli wyostrza brzmienie.

Ale zanim nie posłuchamy, to nie

mamy podstaw do w miarę obiektywnej

oceny jakości aktualnego w roku 1985

repertuaru. Okazuje się, że przez te

wszystkie lata jeden czynnik nie uległ

zmianie, w centralnym punkcie tej studyjnej

prezentacji znajduje się reżyser,

od narodzin Mountain, poczynań zespołu

Leslie West, który pomimo upływu

czasu niewiele stracił ze swojego wigoru

trochę szalonego gitarzysty, ale co

najważniejsze, nie ubyło mu umiejętności

topowego gitarzysty hard rockowej

historii. Dowodami na tak sformułowaną

tezę są już pierwsze takty "Hard

Times", oraz siła ognia kolejnych składników

albumu, takich jak m.in. "Bardot

Damage", "Shimmy On The Footlights"

czy "Spark". To prawie połowa programu

płyty, na której "udokumentowano"

dźwiękami, jaki power potrafił Mountain

wygenerować, ile w tych fragmentach

spontanu, rytmicznego grania z

wyrazistą i chwytliwą melodią, naturalności

i strukturalnej prostoty bazującej

na schemacie zwrotka - refren. Wszy-stkie

dziewięć piosenek, to utwory niedługie,

w których swoje miejsce znalazły

także partie solowe, zwięzłe i nieprzekombinowane.

Już "Hard Times" zaczyna

się od riffu Westa, którego gitara,

ostra i energetyczna prowadzi kompozycję,

po czym włącza się surowy, mocny

głos, a refren ze słowami "Hard Times"

ma w sobie potencjał do rozruszania

tłumów. "Spark" ma zdecydowanie

łagodniejsze oblicze, głównie za sprawą

syntezatora, którego pulsowanie z trudem,

ale jednak przebija się z drugiego

planu. Mimo "wizyty" elektronicznego

"gościa" także ten numer pozostaje elektrycznym,

gitarowym i pioruńsko rytmicznym

hiciorem, o dosyć prostej i niewyszukanej

melodii. Podobny styl

utrzymuje "She Loves Her Rock" z mocarnym,

"nabijanym" przez perkusję dosyć

mechanicznie rytmem. Nie daje o

sobie zapomnieć także gitarowy "jazgot"

"wiosełka" Westa. Trio nie zmienia nic

ze swojego anturażu także w następnym

akapicie "Bardot Damage", który dosyć

powolnie, ale z nie mniejszym, masywnym

brzmieniem wdziera się do świadomości

słuchaczy ciężkim hard rockowym

riffem. Nie jestem ekspertem od

heavy metalowych rozwiązań rytmicznych,

ale przypuszczam, że "pancernej"

sekcji rytmicznej i gitarowym akordom

niedaleko do heavy rockowej maniery

wykonawczej. Mountain nie

zwalnia także w "Shimmy On The Footlights",

wybitnie gitarowym kawałku, w

którym króluje bezpretensjonalny rock-

'n'roll. Prosto, przystępnie, rytmicznie i

melodyjnie w luzackiej atmosferze. Po

pięciu rockowych "piorunach" nadszedł

czas na głębszy oddech. Tę rolę spełnia

song "I Love Young Girls", ale jak ktoś

myśli, że spotkamy typową, słodką i

uładzoną "pościelówę" to się myli. Owszem,

ciut mniej decybeli, kontrolowany

spadek dynamiki, "bujające" akcenty

bluesowe w odrobinę "cockerowskim"

wokalu składają się na miły przerywnik

w powodzi ostrych dźwięków. "Makin'

It In Your Car" powraca za sprawą basu

i Corky Lainga za zestawem perku-syjnym

od pierwszych dźwięków na wcześniej

wytyczone rockowe tory, chociaż

wydaje się, że ten odcinek albumu należy

do jego słabszych momentów, ponieważ

pozbawiony jest zarówno spektakularnych

partii solowych, jak też "wbijającego"

się w pamięć motywu melodycznego.

W "Babe In The Woods" dominuje

West, kreśląc swoje gitarowe figury,

a finał stanowi łagodniejsza kompozycja

"A Little Bit Of Insanity", zbliżona do

klasycznych gitarowych ballad. Mniej w

niej ognia, mniej chropowatych dźwięków,

natomiast bardziej refleksyjny charakter,

"wygładzone" brzmienie z pewną

dozą nostalgii. Album "Go For Your

Life" ocenić można zapewne jako solidny

przykład hard rocka z lat 80-tych. O

wizerunku repertuaru grupy od pierwszych

akordów decyduje Leslie West,

który rządzi większą częścią przestrzeni

dźwięków, to on "rozdaje karty" w dosyć

krótkich i intensywnych partiach solowych,

jego wokal, z wyjątkiem epizodów

w refrenach z chórkami, nadaje ton

piosenkom, zaś pozostali koledzy sprowadzeni

zostają - przynajmniej takie

mam wrażenie - do roli sprawnych

akompaniatorów. Ale przyznać należy,

że tak skonfigurowany skład działa jak

precyzyjna maszynka, nie siląc się na

skomplikowane podziały rytmiczne, czy

rozbudowane frazy instrumentalne.

Filarem płyty, tylko 34 minuty muzyki,

są przystępność i chwytliwość i te

założenia zostają zrealizowane. Na scenie

rządzą organiczne dźwięki o korzeniach

heavy i hard rockowych. Ważną

funkcję pełni rytmika z wyra-źnie zaznaczonymi,

regularnymi akcentami i

miarowym charakterze. Dzięki takiemu

podejściu poszczególne utwory są dla

odbiorcy łatwo przyswajalne. Po dziesięciu

latach od płytowego debiutu Mountain,

pomimo perturbacji personalnych

(Felix Pappalardi, autor tekstów,

basista, wokalista i producent, podpora

Mountain na początku kariery został w

roku 1983 zastrzelony przez żonę, Gail),

zespół udowadnia, że niewiele stracił

ze swoich zalet, które zapewniły popularność

tej rockowej formacji.

Włodek Kucharek

Nemesis - Unleash The Beast

2014 Cult Metal Classics

Wyspa Guernsey z wiadomych względów

nigdy nie była jakąś muzyczną p-

otęgą, co nie znaczy, że nie powstawały

tam metalowe zespoły. Jednym z nich

był założony w roku 1987 Nemesis -

grupa czerpiąca zarówno od klasyków

hard rocka, jak też jeszcze tak niedawno

święcącego triumfy nurtu NWOBHM.

Przebicie się jednak w drugiej połowie

lat 80-tych było sztuką niezmiernie trudną

i skończyło się wtedy na ultrarzadkiej

obecnie 12" EP "Unleash The Beast"

z roku 1989 i jednej kasecie demo.

Grupa powróciła dwanaście lat temu,

nagrała w tym czasie dwa albumy i jest

wciąż aktywna, a niedawno ukazało się

wznowienie "Unleash The Beast". Program

podstawowy EP-ki to cztery utwory:

rozpędzony i surowy opener "Alive

And Kicking" z iście Halfordowskimi

falsetami, mocarny "Nemesis" z punktującym

basem i rozwibrowanym śpiewem

Danny'ego Joyce'a, całkiem przebojowy,

choć ostry "To Much To Lose" oraz

szybki "Concerned" z niższym, bardziej

agresywnym śpiewem. W dzisiejszych

czasach pewnie jednak mało kto kupiłby

kompakt z czterema utworami, tak

więc mamy na nim jeszcze 10 utworów

dodatkowych - jak się domyslam, bo recenzję

piszę na podstawie plików mp3 -

wybranych z obu albumów Nemesis.

Kilka pierwszych mimo patosu i wykorzystywania

instrumentów klawiszowych,

to jeszce tradycyjny metal w pełnym

tego słowa znaczeniu ("Kingdom

Of Steel", "The Blame"), jednak w tych

nowszych mamy coraz wyraźniejsze

zapędy w kierunku epickiego, a nawet

symfonicznego metalu, co potwierdzają

orkiestrowe tła, rozbudowane aranżacje,

liczne partie syntezatorów, imitujące

także również inne instrumenty jak np.

trąbki, a także urozmaicone, bardzo

różnorodne partie wokalne w "Traitor"

czy "Forever In Metal".

Wojciech Chamryk

Nightrider - Archives 1980-84

2014 Cult Metal Classics

Worek z szerzej nieznanymi, ale zdecydowanie

wartymi uwagi amerykańskimi

zespołami z lat 80-tych zdaje się nie

mieć dna. Dzięki Cult Metal Classics

Records pojawiają się kolejne kompilacje

tych grup, a kolejny w serii jest

Nightrider z Nashua w New Hampshire.

Istniejący w pierwszej połowie lat

80-tych zespół pozostawił po sobie

tylko nagrania demo, w dodatku rozprowadzane

w ilościach wręcz śladowych.

Bogactwo amerykańskiej sceny tamtych

lat może doprawy przyprawić o zawrót

głowy, ale ten swoisty nadmiar przekładał

się niestety na możliwości przebicia

się w takim gąszczu konkurentów.

Nightrider nie zyskał takiej szansy, ale

obecnie jego płyta stanie się pewnie łakomym

kąskiem dla fanów inspirowanego

hard rockiem US power metalu.

Sporo tu bowiem nawiązań do Riot czy

The Rods ("Stranger In The Strange

Land", "Knightmare"), muzycy nie unikają

też bardziej melodyjnych utworów,

gdzie kłania się chociażby Riggs ("Power

Of Passion"), słychać też wpływy

NWOBHM w rodzaju wczesnych Def

Leppard. Wszystko to jednak jest przyprawione

odpowiednią dawką energii,

Steve LaBrecque śpiewa wysoko, ale

drapieżnie, a surowe, acz klarowne brzmienie

wszystko to jeszcze bardziej

uwypukla. Szkoda tylko, że pod koniec

istnienia grupa za bardzo zmiękczyła

swą muzykę, dodając partie keyboardów

- "Prisoner Of Same" to wręcz pop

music, a w "You've Still Got Time" klawisze

aż nachalnie wysunięte są na plan

pierwszy, gitar praktycznie nie słychać.

Jednak nie zawsze było tak źle: dłuższy

o półtorej minuty remix "Desert Man"

stał się dzięki umiejętnie dodanym instrumentom

klawiszowym znacznie

mroczniejszy. Tak więc z 12 utworów

mamy raptem trzy niezbyt udane, ale i

tak warto sobie sprawić tę składankę.

Wojciech Chamryk

No Bros - Heavy Metal Party

2015/1982 Karthago

No Bros to legenda austriackiego hard

rocka i heavy metalu, działająca z przerwami

od 1974 roku. Zespół zadebiutował

longlpayem w 1982r. i był to koncertowy

album "Heavy Metal Party".

Niech nikogo nie zmyli data wydania i

tytuł, bo pomimo tego, iż materiał na

RECENZJE 129


płytę zarejestrowano jesienią 1981, to

płytę wypełnia jeszcze tradycyjny hard

rock, w najlepszym razie hard & heavy.

Mamy tu więc klimaty Uriah Heep i

Deep Purple, wiele organowych partii i

solówek oraz niezbyt mocną gitarę, też

w stylu lat 70-tych. Wokalista Freddy

Gigele chętnie wdaje się w pojedynki z

fanami, zresztą publiczność jest tu bardzo

aktywna i dobrze słyszalna, co w

obecnych czasach nagminnie poprawianych

w studio płyt koncertowych jest

sporym atutem "Heavy Metal Party".

Może nie do końca przekonują utwory

takie jak "Reggae", który jawi się po latach

jak taki wyskok w bok na zasadzie

"może uda się wylansować popowy przebój",

ale już dynamiczny "Metal Man",

"Holiday with HH" czy "New York"

nieźle zniosły próbę czasu. Tegoroczne

wznowienie Karthago Records dopełnia

kilka kolejnych utworów koncertowych.

Część z nich to bardziej surowe

wersje numerów znanych z materiału

podstawowego, są też niepublikowany

instrumental "Rough And Rare" i "We

Are Stronger", który jeszcze w tym samym

1982r. trafił na debiutancki album

studyjny No Bros.

Wojciech Chamryk

No Bros - Ready For The Action

2015/1982 Karthago

"Ready For The Action" to wciąż hard

rock, ale już o zdecydowanie cięższej

proweniencji. Organy Nikolausa P.

Opperera wciąż mają tu wiele do

powiedzenia, chociaż klawiszowiec grupy

częściej sięga też po syntezatory.

Czasem można jeszcze odnieść wrażenie,

że lata 70-te wciąż trwają w najlepsze

("Please Change Your Mind"), ale

takie "Backstage Queen", "Speedy" czy

balladowy "Be My Friend" to już lata 80-

te. Program oryginalnego wydania też

dopełniają tu nagrania dodatkowe, zarejestrowane

jesienią ubiegłego roku: zarówno

hard rockowe, z licznymi organowymi

partiami ("Back Again"), ale też

zdecydowanie metalowe ("A Night In

Touch City").

Wojciech Chamryk

Nocturnal - Arrival of the Carnivore

2015/2005 MDD

Ostatni, wydany w ubiegłym roku krążek

niemieckich piewców diabła i

obskurnego black/thrash metalu "Storming

Evil" przez długi czas gościł w

moim odtwarzaczu i sprawdzał wytrzymałość

moich mięśni karku. To było

zdecydowanie najlepsze dzieło jakie

stworzyli przez piętnaście lat istnienia.

Teraz natomiast przyszło mi skreślić

kilka zdań na temat debiutu z 2005

"Arrival of the Carnivore", który byłem

zmuszony sobie po dłuższym czasie

odświeżyć. Jest ku temu okazja, ponieważ

właśnie ukazały się reedycje CD

nakładem MDD Records oraz LP wydane

przez, a jakże, High Roller. Nocturnal

dziesięć lat temu nie był jeszcze

uzbrojonym po zęby Demonem siejącym

pożogę i zniszczenie. Był raczej

nieopierzonym diablęciem, które jednak

też potrafi dokuczyć i plunąć w pysk

potokiem siarki. Brzmienie jeszcze

mocno podziemne z obowiązkowo bzyczącymi

gitarami, perką łupiącą w niezbyt

skomplikowany sposób oraz

wokalem, który raczej nie wygrałby

"mam talent". Muzyczne inspiracje są

doskonale słyszalne. Jest to oczywiście

stara szkoła teutońskiego black/thrash

speed metalu, czyli Sodom, Kreator,

Destruction i Violent Force oraz

można by jeszcze dodać Morbid Saint

czy najwcześniejszy Bathory. Utwory

brzmią jak nagrane gdzieś tak w 84 lub

85 co jak wiadomo w tym wypadku

trzeba uznać za plus. Nie brakuje tu też

bardziej rockendrollowych motywów

inspirowanych bogami z Motorhead,

co da się wyczuć w "Burn this Town"

oraz czasem bardziej melodyjnych

(oczywiście jak na ten gatunek) tematów,

ale i tak przez większość czasu

trwania płyty dominuje śmierdzący

smołą i zjełczałym browcem thrash.

Oczywiście nie jest to ekstraklasa tego

nurtu, a takie załogi jak Desaster czy

Absu zjadają wczesny Nocturnal w

kilka sekund, jednak fanatycy chamskiego

i prawdziwie oldskulowego metalu

z pewnością spędzą kilka piw z tym

albumem.

Primal Fear - Seven Seals

2015/2005 MetalMind

Maciej Osipiak

Dekada, dziesięć lat, to szmat czasu, a

tyle właśnie minęło od premiery szóstego

albumu Primal Fear "Seven Seals".

Już wtedy płytę przyjęto z aprobatą.

Dziesięć kompozycji, większość ze świetnymi

riffami, w różnych tempach,

choć przeważają średnio szybkie, pompatyczne

refreny, niesamowite solówki,

melodyjne a zarazem zagrane z rozmachem,

no i głos Scheepersa. To charakterystyczne

cechy tego albumu jak i

całej twórczości Primal Fear. Przewodzi

tu rewelacyjny "Evil Spell", z niesamowitą

pracą gitar, jeden z lepszych z

repertuaru Niemców. Niewiele ustępują

mu, szybki i bardzo melodyjny "Demons

& Angels", podszyty hard rockiem

"Rollercoaster", prawie archetyp stylu zespołu

"The Immortal Ones", czy niesamowity

i mocarny "Carniwar". Ale czy

brakuje coś tytułowemu "Seven Seals"?

Wolno snujące się masywne dźwięki z

bardzo klimatyczną wstawką, zilustrowane

przez kapitalne linie wokalne

Ralfa. No i ta solówka Toma Naumanna.

Jest się czym ekscytować. Podobnie

z blokiem długaśnych i bardzo epickich

"Diabolus" i "All For One". Troszkę

gorsza okazuje się końcówka. Składają

się na nią dwie kompozycje. "The Nature

of Evil" znana jest z repertuaru

Sinner, może dlatego jej wykorzystanie

staje się pewnym rozczarowaniem, choć

wersja z tej płyty wydaje się lepiej

zagrana. No i ballada "In Memmory". W

sumie nie ma co się czepiać, ale

wolałbym, aby ten krążek zakończył się

z jeszcze mocniejszym akcentem, niż

zawartość całości. Niektórzy "Seven

Seals" stawiają obok "Primal Fear" i

"Nuclear Fire". Może mają rację. Na

pewno to jeden z lepszych albumów

Niemców, po tylu latach nadal niczego

mu nie brakuje i wciąż działa ma

słuchacza z podobną mocą jak tą dekadę

temu. Pewnie tak mu zostanie, więc

może zacząć mówi o nim, klasyk?

\m/\m/

Primal Fear - Metal Is Forever - The

Very Best of Primal Fear

2015/2006 MetalMind

Metal Mind kontynuuje reedycje

Primal Fear. Tym razem na tapecie jest

składanka "Metal Is Forever", którą

wypuścił Nuclear Blast w 2006 roku,

na zakończenie wspólnej współpracy.

Jak nie przepadam za kompilacjami,

tak to wydawnictwo zawsze mi pasowało.

Nagrania z głównego dysku oczywiście

to zbiór, który będzie podobał się

jednym bardziej innym mniej. Dla mnie

najważniejsze, że zaczyna się od utworu

"Metal Is Forever", który ciągnie całość

aż do końca. Co nie jest łatwe, bowiem

na ten krążek składa się szesnaście kompozycji,

które trwają siedemdziesiąt

sześć minut. Potężna dawka muzyki.

Mnie zupełnie nie dłuży ten przekrój

twórczości z dekady, w której Primal

Fear związany był z Nuclear Blast. To

chyba dobrze świadczy o potencjale

kapeli, tym bardziej, że takie zestawy

pozbawione są siły przekazu poszczególnych

longplayów, które jako całość

mają również coś do powiedzenia. Ba,

nawet całkiem dobrze się bawiłem, bo

okazuje się, że co niektóre z utworów

uleciały mi z głowy i fajnie było sobie je

przypomnieć. A te co pamiętałem praktycznie

od pierwszych taktów, zmuszały

mnie do rytmicznego poruszania karkiem.

W momencie gdy do sklepów

trafiła omawiana składanka, bardzo podobało

mi się, że na drugim dysku zebrano

covery. Takiemu leniuchowi jak

ja, pozwoliło to na nie wyciąganie kilku

płyt i wyłuskiwaniu poszczególnych

utworów, a odpalenie jednego dysku i

oddaniu się przyjemności wysłuchania

znanych kawałków w interpretacji

Primal Fear. W sumie zestaw imponujący.

Każdy kawałek znakomicie znany,

wielokrotnie przewałkowany, żaden z

nich nigdy się nie nudzi. Czy to w wersji

oryginalnej, czy też kogoś innego. No

i co najfajniejsze, zestawiono tu dokonania

kapel, do których mam chyba

najwięcej sentymentu. Dziwna sytuacja

ale "Metal Is Forever - The Very Best

of Primal Fear" to kawał solidnego

heavy metalu z pod znaku Primal Fear

zestawiona na dwóch dyskach, wcale nie

gorsza od ich poszczególnych albumów.

\m/\m/

Race Against Time - Time Waits For

No Man

2015 High Roller

Kolejny raz High Roller Records funduje

nam wspaniały prezent. Tym razem

w postaci kompilacyjnego materiału

legendarnego Race Against Time. O

tym zespole zrobiło się nieco głośniej za

sprawą Hell, który nagrał ich cover

"Harbinger of Death". Trzeba przyznać,

że chyba lepiej wybrać nie mogli, gdyż

wspomniany utwór perfekcyjnie wpasował

się w ich styl. Zresztą sprawa ma

podwójne dno, gdyż wokalista Race

Against Time - David Halliday był od

1982 wokalistą Hell… Cóż można powiedzieć

o muzyce Race Against Time?

Na pewno to, że jest niedoceniona.

I to bardzo. A szkoda, bo panowie mięli

szerokie horyzonty muzyczne. Ich numery

to nie prostacki (z całym szacunkiem)

NWOBHM grany na jedno kopyto,

ale bardziej zróżniowane, rozwinięte

i psychodeliczne aranżacje. Niesamowity,

niemal aktorski wokal Dave'a

nadawał muzyce niepowtarzalnego klimatu

i dramaturgii. Nie sposób przejść

obojętnie obok tak arcyciekawego grania.

Mroczny klimat może momentami

kojarzyć się z Black Sabbath czy

Witchfynde. W muzyce Race Against

Time jest niebezpieczna, wręcz nadprogramowa

dawka czystego szaleństwa

podszytego opętaniem. Niepokojąca atmosfera

przenosi się na słuchacza, który

wchodzi głęboko w świat wykreowany

przez Brytyjczyków i trudno się mu

później z niego bezpiecznie wydostać.

Ci panowie pozyskują sobie słuchacza

bez najmniejszego problemu. Ich muzyka

niebezpiecznie wciąga. Podczas słuchania

materiału cały czas miałem wrażenie,

że obcuje z czymś nadzwyczajnym

i złowrogim. Z czymś, co powinno

być zwyczajnie zakazane. Atmosfera na

płycie jest co najmniej niezdrowa, lecz

wciąga jak narkotyk. Mnie kupili. Rewelacja!

Przemysław Murzyn

Rebellion - And The Battle Begins...

2014 Cult Metal Classics

Oj, spóźnili się panowie z Rebellion z

wydaniem tej płyty o ładnych kilka lat.

Gdyby "And The Battle Begins..."

ukazała się, dajmy na to, tak z sześć lat

wcześniej, to pewnie doczekałaby się

miana klasyka US powet i epic metalu,

a tak stała się zapomnianą perełką,

która w epoce ukazała się tylko na kasecie.

U nas był to nośnik dość ceniony,

byl nawet okres, że wyżej od fatalnie

wytłoczonych i jeszcze gorzej brzmiących

rodzimych LP's, ale na Zachodzie

taśmy zawsze były tylko mało znaczącym

dodatkiem do płyt i później

kompaktów, niezbyt cenionym przez

fanów i kolekcjonerów. Na szczęście

130

RECENZJE


płyty Rebellion dzięki Cult Metal

Classics Records znowu są dostępne i

dobrze się stało, bowiem był to sprawny

i grający całkiem interesującą muzykę

zespół. Jedyne co można zarzucić tym

sześciu muzykom z Massachusetts to

niewyobrażlany wręcz brak wyczucia,

bo granie w latach 1989-94 takich

dźwięków było praktycznie od razu skazane

na porażkę i komercyjne niepowodzenie.

Dzięki takiemu podejściu

mamy jednak płytę taką jak "And The

Battle Begins..." - jedenaście utworów

surowego, acz nie pozbawionego melodii,

epickiego/amerykańskiego power

metalu. Skojarzenia z Warlord, Manowar,

Omen czy Liege Lord nasuwają

się od razu, ale Rebellion nie są tylko

imitatorami. Umiejętnie wzbogacają

bowiem swe kompozycje licznymi efektami

ilustracyjnymi (tykanie zegarów w

"Only Time Will Tell", odgłosy walki i

kawaleryskiej szarży w "Road To Freedom"),

aranżacje są bardzo urozmaicone,

a niekiedy te gitarowo-klawiszowe

partie tworzą wręcz frapującą całość

(mroczny "Crying Out", patetyczna ballada

"He Walks Alone"). Przyłoić też

potrafią, a jakże, co potwierdzają trzyminutowy

"Do Or Die" i jeszcze bardziej

surowy "Fallen Angel" z drapieżnym

śpiewem Eda Snowa. Wokalista jest

zresztą bardzo mocnym punktem Rebellion,

a mimo tego, że lubuje się

wręcz wysokich rejestrach, to potrafi też

zarazem nadać swym partiom sporej

agresywności (archetypowy "Demons Of

Darkness", brzmiący tak, jakby powstał

i został nagrany nie na początku lat 90-

tych, ale tak z dziesięć lat wcześniej).

Wojciech Chamryk

Rebellion - Unreleased Sessions

2014 Cult Metal Classics

Materiał z "Unreleased Sessions" nie

jest już tak ciekawy. Owszem, nie brakuje

tu również udanych kompozycji,

jak wzbogacona dźwiękami jakby z hiszpańska

brzmiących trąbek ballada

"Enter The Silence", zróżnicowany "Solutions

(Human Race)" czy patetyczny

opener "Cycle Of Life", ale bywa też zdecydowanie

gorzej. Wcześniejsza i krótsza

wersja "Only Time Will Tell" za

bardzo kojarzy się z dokonaniami Dio, z

kolei w kilku utworach za bardzo wyeksponowano

w miksie kosztem gitary

partie instrumentów klawiszowych,

przez co np. "Without You" czy "Richer

To Poorer" brzmią bardzo mdło i jakoś

bez wyrazu. Nie zmienia to jednak faktu,

że "Unreleased Sessions" ciekawie

dopełnia obraz twórczości Rebellion z

"And The Battle Begins..." - inna sprawa,

że znacznie lepszym pomysłem

byłoby łączne wydanie tych materiałów,

a nie pojedynczych CD.

Wojciech Chamryk

Royal Air Force - Fasten Your Seat

Belts

1988 MetalMaster/Minotauro

Tak jak z przyjemnością wracam do debiutanckiej

EP-ki tej włoskiej ekipy, to

co do obu jej albumów mam już mieszane

uczucia. Royal Air Force był bowiem

zespołem zakorzenionym w estetyce

metalu wczesnych lat 80-tych, dlatego

też wydaje mi się, że pełnopłytowy

debiut pod koniec tej dekady był już za

bardzo naznaczony różnymi kompromisami,

które odbiły się negatywnie na zawartości

obu krążków formacji. Debiutancki

"Fasten Your Seat Belts" z 1988

roku rozpoczyna się niezbyt mocnymi,

przebojowymi numerami ("Not A Number

On Your List", "Victim Of Your Innocence"),

w których właściwie tylko

wokalista Marco Signorini jest w 100%

heavy, prezentując ostry, zadziorny

śpiew na krawędzi histerycznego wrzasku.

Utwór numer trzy "Straight'N'

Narrow" to mocniejsza, szybsza jazda,

ale zaraz po nim zespół serwuje "I Hear

You Calling" z syntetycznymi brzmieniami

klawiszowymi i jeszcze bardziej

przebojowym refrenem. I tak już nistety

jest do końca tej nierównej płyty. Fani

tradycyjnego heavy z ośmej dekady XX

w. pewnie nie wzgardzą stylizowanym

na nagranie koncertowe, surowym i rozpędzonym

"Ain't No Love", brzmiącym

niczym old power metal "Shock Pollution

Shock" czy niesionym syntezatorowym

podkładem w stylu Dio "War", ale

pozostałe kompozycje to już totalne powielanie

schematów i najbardziej oklepanych

gitarowo-klawiszowych współbrzmień.

Wojciech Chamryk

Royal Air Force - Leading The Riot

1989 MetalMaster/Minotauro

Na wydanym rok później "Leading The

Riot" zespół bez powodzenia starał się

powielić patenty z debiutu, co - zwa-żywszy

na mierne komercyjne powodzenie

tamtej płyty - było przysłowiowym

strzałem w stopę. Ta płyta jak dla mnie

rozpoczyna się dopiero od czwartego

"Last Dive": szybkiego, ostrego numeru

z dynamiczną sekcją, solidnymi riffami i

szaleńczym śpiewem wokalisty. Ot, zagwozdka,

czemu openerem został dość

nijaki utwór tytułowy, ale w sumie zważywszy

na taki sobie poziom większości

wypełniających ten album kompozycji,

to ciężko było zestawić trzy konkretne

utwory (dwa pozostałe to stricte metalowe

"Power By The Madness" i "Royal

Air Force", wstydliwie upchnięte na

końcu płyty) z pięcioma wypełniaczami.

Pewną ciekawostką jest tu gościnny

udział byłego już wtedy gitarzysty Lizzy

Borden, Gene'a Allena w trzech numerach,

ale to taka wisienka na niezbyt

smacznym torcie.

Wojciech Chamryk

Sad Iron - Total Damnation

2015/1983 Skol

Rok 1979. Gitarzysta Bernard Rive

zakłada Sad Iron po czym grupa wygrywa

lokalną bitwę zespołów, dzięki

czemu nie tylko trafia na kompilację

"Holland Heavy Metal Vol. 1", ale też

otrzymuje nagrodę - czas w studio.

Efekt tej sesji to debiutancki album "Total

Damnation", wznowiony właśnie

po 32 latach na CD przez Skol Records,

Barta Gabriela. Rzecz jak na

rok 1983 jest naprawdę ostra, to surowy,

dynamiczny, aczkolwiek nie pozbawiony

melodii speed metal. Warto zauważyć,

że chociaż były to czasy dominacji

mocniej grających tradycyjnych

zespołów jak Priest czy Maiden, nieźle

poczynali też sobie speed metalowcy z

Exciter, a thrash budził się do życia, to

jednak wiele zespołów czerpało wciaż z

hard rockowych tradycji lat 70-tych Sad

Iron poszli raczej w stronę Acid czy

Crossfire, stawiając na szybkie tempa,

dynamiczną sekcję - większość utworów

brzmi jak live, tzn. Gdy Rive gra solo, w

podkładzie słychać aktywny bas Charlesa

Heijnena - i wysoki, drapieżny głos

nowego wokalisty Herke van der

Poela. Sprawdza się to doskonale w

rozpędzonych "Demon's Night", "Prisoners",

"Hellfighter" oraz nieco bardziej

melodyjnych "Rock 'N' Roll Rendez-

Vous" i "Three Crown Saws". Mamy też

na tej płycie dwie dłuższe kompozycje i

tak jak blisko siedmiominutowy mocarny

utwór tytułowy robi wrażenie, to już

przekraczający 9 minut "We All Praise

The Devil" jest zdecydowanie przydługi,

a chwilami wręcz amatorski - zespół

zdecydowanie bardziej sprawdza się w

krótszych, zwartych kompozycjach.

Materiał dodatkowy ciekawie dopełniają

bonusy: dwa utwory koncertowe ze

wspomnianego już wyżej splitu - szkoda,

że nie załapały się również dwa pozostałe

- oraz trzy utwory demo z roku

1984, z nagranego, ale nigdy nie wydanego

oficjalnie z powodu bankructwa

Mausoleum Records drugiego albumu

Sad Iron "The Antichrist". Szkoda, że

grupa nie wybrała wówczas oferty

Roadrunner Records, bo "Powerthrash",

"Living Like A Rat" i "We Play

To Kill" to ostre, ciążące w stronę

thrashu i bardzo udane numery.

Simson - Delilah

2014/1983 Cult Metal Classic

Wojciech Chamryk

Ot, niespodzianka. Nie dość, że nie słyszałem

nigdy tego niemieckiego zespołu,

to nawet nie wiedziałem o jego istnieniu,

co w sumie może i nie powinno dziwić,

skoro wydali 32 lata temu raptem

jeden LP. "Delilah" doczekał się niedawno

wznowienia nakładem Cult Metal

Classic Records i wieść ta ucieszy

pewnie wszystkich zwolenników oldschoolwego

hard 'n' heavy. Nie ma co

bowiem wyciągać zbyt daleko idących

wniosków z tego, że płyta ukazała się w

roku 1983, kiedy to tradycyjny heavy

był komercyjną potęgą, a młodzi thrashersi

zaczynali coraz śmielej wyglądać na

świat ze swych piwnic. Simson wciąż

tkwili jednak w poprzedniej dekadzie,

dlatego też o potęznym brzmieniu nie

ma tu mowy: jest owszem, dość surowo,

ale zwykle na hard rockową modłę

("Horses Of Fire", "Kill The Bitch").

Sporo też w tych utworach akustycznych

partii (przebojowy "Ridin'"), ballady

też wychodziły im całkiem zacne

("Gotta Be Me"). Nowocześniej - czytaj

bardziej metalowo - robi się za to za

sprawą agresywniejszego śpiewu Alexandra

Bittmanna we "From All Your

Ways", nieźle rozpędzają się też tytułowy

instrumental - tu chyba najdobitniej

słychać świetne zgranie gitarzysty i dublującego

jego partie basisty - oraz finałowy

"It's A Lie". Czyli płyta dla nielicznych,

ale prawdziwych pasjonatów

zagadnienia.

Wojciech Chamryk

Storm Queen - Raising the Roof - The

Definitive Storm Queen Anthology

2015 High Roller

Tego typu wydawnictwa to błogosławieństwo

dla fanów NWOBHM.

Storm Queen w latach 80-tych wydał

tylko jednego singla oraz kilka demówek.

Oczywiście znalezienie tego materiału

na nośniku fizycznym graniczy z

cudem i niewielu maniaków zaprząta

sobie głowę poszukiwaniami. High

Roller Records wpadło na prosty

pomysł, by wydać wszystko, co kapela

nagrała. Osobiście uważam, że jest to

strzał w dziesiątkę, gdyż za jednym

zamachem mamy pełną kompilacje fantastycznego,

old schoolowego materiału

spod znaku NWOBHM. O muzyce

ciężko napisać cokolwiek odkrywczego.

Jest to klasyczny do bólu, surowy i

zadziorny brytyjski metal początku lat

80-tych. Coś dla fanów Saxon, Angel

Witch, Raven i setek pokrewnych. Zasadniczo

muza Storm Queen niczym

szczególnym się nie wyróżnia. Zespół

zanikł w nurcie, lecz trzeba przyznać, że

trzymali naprawdę przyzwoity poziom.

Wprawdzie nie ma tu polotu jak w Iron

Maiden, nie ma jakiejś świeżości jak

chociażby w Praying Mantis, ale jest

solidne proste granie, które ma swój

urok. Każdy amator muzyki heavy metalowej

znajdzie tu coś, czego w dużej

mierze próżno szukać we współczesnych

produkcjach - jest ten specyficzny

duch i niepowtarzalny klimat. Po prostu

przyjemne nagrania i tyle.

Przemysław Murzyn

Suicide Watch - Global Warming

2015/2005 Marquee

Panowie pochodzą z Wielkiej Brytanii.

To jest ich debiut (zremasterowany).

Zespół istnieje już jedenaście lat.

Bądźmy szczerzy, musiało im coś kiedyś

pójść nie tak, ponieważ są zespołem

baaaardzo mało znanym (nawet w

podziemiu), płyty wydają, średnio, co

pięć i pół roku, jak również nie ujrzymy

ich w katalogu Earache w przeciwieństwie

do krajan z Evile czy też Warbringer.

Naprawdę szkoda, bo chłopaki

grzeją thrash na wysokim poziomie i

spokojnie mogę przyznać, że nie odstają

niczym od najsłynniejszych "nowofalowców".

Sieka w wykonaniu tych Angoli

przybiera bardzo różne formy, a to

bujające zwolnienia ("Flesh and Blood),

RECENZJE 131


a to genialna mikstura walcowatych riffów

granych naprzemiennie z thrashowym

łomotem, a na dokładkę hardcore

punkowy refren ("The Devil Rides

Out"). To jest świetne. Pozytywnie zaskakuje

także "Death in Triplicate" ze

specyficznym beatem oraz, prawdziwie

"metallikowy", "Night Winter Death".

Słucham tego z niekłamaną przyjemnością,

dając ponieść się energii wytwarzanej

przez tych pięciu wariatów,

ubolewając przy tym, że thrashersi nie

są znani większej grupie osób. Na pewno

należy im się to bardziej od przereklamowanych

nudziarzy a'la Havok.

Obadajcie tę płytę. Warto, doprawdy

warto!

Łukasz Brzozowski

The Sweet - Funny How Sweet Co-

Co Can Be

2015/1971 7T's

Jakiś czas temu zacząłem temat glam

rockowego The Sweet i w miarę

możliwości staram się opisać wszystkie

albumy tej kapeli. Co nie jest takie

łatwe, bo Brytyjczycy, obecnie nie są

ogólnie znani, a wznowień ich płyt jest

jak na lekarstwo. Te najlepsze, najciekawsze,

ciągle czekają na swoje

reedycje. Teraz sięgam po debiutancki

album z 1971 roku wznowiony w tym

roku przez 7T's Records (oddział

Cherry Red Records). Zacznę omówienie

od bonusowego dysku. Znalazło się

na nim osiem kawałków zarejestrowanych

jeszcze przed debiutem,

które ocierały się o atmosferę poprzedniej

dekady, czyli brytyjskiego rocka lat

sześćdziesiątych. Ogólnie fajne pomysły,

niekiedy dość ambitne, zupełnie

różne od tego, co band grał później i

dzięki czemu zdobył popularność. Nagrania

te odstają też od tego co znalazło

się na pierwszej dużej płycie. Na świecie

częściej spotykany schemat, że artysta

zaczyna od nieraz bardzo ambitnych

przedsięwzięć aby z czasem grać prościej,

przebojowo i komercyjnie. Panowie

z The Sweet zaczęli od drugiej strony i

niestety bardzo źle. Jak większość Brytyjskich

zespołów z lat siedemdziesiątych,

z pod znaku glam, The Sweet

współpracowali z tandemem Nicky

Chinn i Mike Chapman. I to ta para

odpowiedzialna jest za to co znalazło

się na "Funny How Sweet Co-Co Can

Be". Nie dość, że muzyka ani rokowa, a

ni popowa, była za to mocno podła, w

dodatku obdarzona infantylną treścią.

Wystarczy posłuchać a'la hawajskiej

piosenki "Co Co" lub rzucić okiem na

tytuły jakie miał The Sweet w repertuarze:

wspomniana "Co Co", "Chop

Chop", "Funny Funny", "Tom Tom Turnaround",

"Poppa Joe" czy "Wig Wam

Bam". Pamiętam, że taki "Poppa Joe" w

polskim radio był parę razy puszczany,

ale czy faktycznie ta produkcja znalazła

wtedy odbiorów? Mam nadzieję, że nie

oraz że debiut The Sweet zaliczył

wpadkę. Świadczyłoby o tym to, że

wraz z następną płytą The Sweet zmienił

swoje oblicze, choć aspekt przebojowości

nadal był tym przewodnim. Nie

ma sensu żeby zbyt długo rozpisywać

się o "Funny How Sweet Co-Co Can

Be". Na tej płycie jest niewiele rocka,

nie ma niczego co warte byłoby zapamiętania.

Dodam jedynie, że podstawowa

zawartość albumu uzupełniona

została bonusowymi nagraniami. Jednak

tym razem dobrano je aby pasowały

do tego co reprezentował sobą debiut.

Jedynym plusikiem tych dodatkowych

piosenek była lepsza produkcja.

Tu przywołałbym ponownie wspominane

"Poppa Joe". Jak zwykle duży plus

dla 7T's Records/ Cherry Red Records

za niesamowitą dbałość nad opracowaniami

swoich wydawnictw. Ogólnie,

muzyka tego albumu nie dla rockerów,

tym bardziej nie dla metal maniax.

\m/\m/

Thrust - Fist Held High / Reincarnation

35th Anniversary Collection

2015/1984 Metal Blade

"Fist Held High" to debiutancka i

właściwie jedyna płyta Thrust będąca w

światowej dystrybucji, dlatego jej

ponowne wydanie z okazji 35 lecia powstania

formacji to świetna wieść dla

fanów US power metalu. Rzecz ukazała

się co prawda przed laty na CD, ale

nakład tego wydania jest od dawna

wyczerpany; równie trudno upolować

oryginalne LP's z Metal Blade czy

nawet Roadrunner. A gra była o tyle

warta świeczki, że grupa Rona Cooke'a

na początku lat 80-tych była jedną z

najbardziej obiecujących młodych kapel

w USA. Nic dziwnego, że na fali

powodzenia "Destructer" z "Metal Massacre

IV" firma Metal Blade szybko sfinalizowała

wydanie albumu grupy z

Chicago. Trafiło nań osiem utworów i

właściwie co jeden, to lepszy. Na dobrą

sprawę, gdyby nie przydługi, zdecydowanie

zbyt monotonny - chociaż zaczynający

się bardzo obiecująco - "Heavier

Than Hell", to płyta zasługiwałaby

na najwyższą notę. Co ciekawe Thrust

potrafi sobie poradzić również z takimi

dłuszymi utworami, czego dowodem

ponad 8-minutowy "Freedom Fighters" -

rzecz pełna dramturgii, z efektami ilustracyjnymi,

melodyjnym refrenem, efektowną

solówką i pełnymi pasji, urozmaiconymi

partiami wokalnymi Johna

Bonaty. O tym, że marnował się za

perkusją świadczą też surowy ale nie

pozbawiony chwytliwości tytułowy opener

czy równie ostry "Thrasher". Również

za "Overdrive" czy "Posers Will Die"

fani US poweru daliby się pewnie pokrajać,

a mamy tu jeszcze w charakterze

bonusów wspomniany już "Destructer"

oraz cztery koncertowe numery ze splitu

z Lazer, "Erect Records Presents

Solidarność Rock For Poland". To

kultowe i poszukiwane przez kolekcjonerów

wydawnictwo nie poraża może

jakością dźwięku, ale "Iron Gates", "The

Wolf", "Feast of Flesh" i "Hard Rider" są

dobrą wizytówką Thrust z wiosny 1982

i zarazem jedynymi znanymi zapisami

tych kompozycji. Jeszcze więcej tego

typu dobra mamy na drugim dysku.

Jego podstawą jest zarejestrowany w

drugiej połowie lat 80-tych, ale do tej

pory nie wydany, drugi album foramcji,

"Reincarnation". Niestety, nie jest to

materiał tego kalibru co debiutancki LP.

Słychać, że do głosu doszły fascynacje, a

może raczej koniunkturalne zapatrzenie,

lżejszym graniem, święcącym wówczas

triumfy nie tylko na amerykańskich

listach przebojów. Dlatego obok

numerów w starym stylu, jak opener

"War", rocker "Hypocrite", surowy i zadziorny

"Wasted" czy mocnym ale i

melodyjny "Fit Of Rage" mamy tu sporo

nijakich utworów, takich jak obie

sztampowe ballady oraz nijakie, pseudo

przebojowe "Get Crazy" i "Scream Girl

Scream". Ratują jednak tę płytę bonusy:

utwory demo z roku 1983, pokazujące,

jak zespół potrafił przywalić u progu

kariery oraz prześledzić ewolucję

utworów, które trafiły za kilka miesięcy

na jego debiutancki album. Jak więc

widać rocznicowa edycja "Fist Held

High" ma plusy i minusy. Tych pierwszych

jest jednak zdecydowanie więcej,

a nawet jeśli część utworów nie trzyma

poziomu materiału podstawowego,

to ich walor archiwalno-historyczny jest

niezaprzeczalny.

Ted Nugent - Free-For-All

2015/1976 HNE

Wojciech Chamryk

Moja przygoda z Ted'em trwa od 1975

roku. Najbardziej intensywna właśnie w

drugiej połowie lat siedemdziesiątych i

na samym początku lat osiemdziesiątych.

To wtedy Ted wypuścił takie

krążki jak "Cat Scratch Fever", "Weekend

Wariors", "Scream Dream" oraz

podwójny album koncertowy "Double

Live Gonzo!". Wraz z pojawieniem się

Teda pojawił się też nowy termin,

heavy rock. Nie sądzę aby maniacy oceniali

dorobek Nugenta w kontekście

heavy metalu (tak jak ja), zdecydowanie

postawią na hard rock. Z pewnością

muzyka tego gitarzysty łączyła elementy

hard rocka i heavy metalu. Wtedy -

tj. w latach siedemdziesiątych - jego gra

w stosunku do innych kapel była naprawdę

dzika i ostra. Myślę, że o tym pamiętają

tylko ci co towarzyszyli Tedowi

w początkach jego solowej kariery.

Bardziej obecne czasy osadzają Teda

Nugenta w hard rocku. Niestety utracił

na dzikości i ostrości, pozostała mu jedynie

kontrowersyjność. Ale nie zagłębiajmy

się w te tematy, pozostańmy przy

muzyce. Abstrahując co bardziej pasuje

hard, heavy, rock czy metal, to muzyka

z przed prawie 35-ciu lat nadal sprawia

dobre wrażenie. "Free-For-All", "Dog Eat

Dog", "Turn It Up", "Street Rats" czy

"Hammerdown" to nadal czaderskie kawałki,

niedoścignione wzorce dla współczesnych

kapel hard rockowych. Zaś

wirtuozerskie popisy gitarowe Teda to

również zagwozdka dla współczesnych

gitarzystów, bo Ted wymiata a nie

pitoli. Najsłabiej wypadają kawałki,

które ocierają sie o estetykę balladową

"Together" i "I Love You So I Told You A

Lie". Być może tak uważam, bowiem zawsze

bardziej doceniałem tą rozsierdzoną

wersję Nugenta. Ciekawostką tego

wydania są wersje koncertowe utworów

"Free-For-All", "Dog Eat Dog", oraz wersja

"Street Rats", gdzie śpiewa Derek St.

Holmes. Koncertowe nagrania przypominają,

że Ted, wspomniany Derek

(gitara, wokal), Cliff Davies (perkusja)

oraz Rob Grange (bas) tworzyli niesamowite

agresywne zwierze estradowe.

"Free-For-All" to nadal bardzo dobry album,

wiążą się z nim niesamowite

wspomnienia, ale myślę, że może zainteresować

współczesnego młodego fana,

a nie tylko sentymentalnego starucha.

The Fury - Sex

2013/1992 Minotauro

\m/\m/

Kapela rozpoczęła swoją karierę w 1987

roku w Nowym Jorku. Wydali kilka demówek,

suportowali Manowar podczas

Kings Of Metal Tour po Stanach, w

końcu w 1992 roku opublikowali debiutancki

album "Sex" i zniknęli ze sceny.

Prawdopodobnie za sprawą lidera

S.A. Adamsa, który wolał występować

pod szyldem własnego nazwiska. "Sex"

to jedenaście kawałków utrzymanych...

no właśnie, ludzie zaliczają The Fury

do power metalu, ja jednak w wykonaniu

Amerykanów słyszę heavy metal zagrany

w manierze power trio, z dużymi

naleciałościami hard rocka i niewielkimi

punk rocka (głównie w sferze rytmicznej).

Tak więc może to i power metal...

Mnie jednak kołacze się w głowie,

że - teraz - najbardziej pasuje porównanie

The Fury do współczesnych dokonań

Ted'a Nugent'a, czasami z podkręconym

tempem. Pierwsze powiedzmy

kawałki słucha się z pewnym zainteresowaniem,

później jest kłopot, bo kompozycje

są tak skonstruowane, że ma się

wrażenie, że wyszły z pod jednej sztancy.

Do tego dochodzi pewien schematyzm,

w śpiewie, sekcji rytmi-cznej, solówkach

itd. Człowiek po prostu zaczyna

się nudzić. Brzmienie i produkcja

utrzymana w tradycji hard'n' heavy.

Głos pana S.A. Adamsa zupełnie najzwyklejszy.

Ogólnie można posłuchać

ale rewelacji nie uświadczysz. Wersja

wydana przez Minotauro Records posiada

dodatkowe nagrania. Pierwsze z

nich pochodzą z pierwszego demo "Reflections

Of The Wasted Youth"

(1989), z nagraniami, które oprócz gorszego

brzmienia, zbytnio nie różnią się

od tych z debiutanckiego albumu. Monotonne

i jednostajne granie w stylu

heavymetalowego power trio. Niczego

nie zmieniają trzy nagrania zarejestrowane

gdzieś w 1990 roku w czasie jednego

z koncertów. Generalnie to wydanie

można traktować jako archiwalia i

ciekawostkę. Atrakcją będzie tylko dla

najzagorzalszego wielbiciela US metalu

z lat osiemdziesiątych. Z pewnością pewnym

magnesem będzie bardzo ładne

wydanie, ale do tego Minotauro Records

już nas przyzwyczaiło.

\m/\m/

V1/ Gibraltar - The Spaceward Super

Sessions

2015 High Roller

V1 i Gibraltar to projekty powstałe w

skutek kolaboracji byłych członków

Iron Maiden. Tak, to nie pomyłka. W

obu zespołach grali oryginalni, pierwotni

członkowie wielkiego Iron Maiden!

132

RECENZJE


tylko ich, ale nie ma co rozmyślać nad

dawno rozlanym mlekiem - lepiej posłuchać

"Metalmorphosis".

Wojciech Chamryk

siątych i kolekcjonerów wszelkiej maści

wydawnictw z tamtego okresu.

\m/\m/

Już sam ten fakt powinien zainteresować

koneserów i skusić ich do zapoznania

się z tym materiałem, którego wznowieniem

zajął się nieprzeceniony High

Roller Records. Muzyka zawarta na

tym splicie to pierwotnie brzmiący

NWOBHM z ogromnymi naleciałościami

Hard Rocka lat 70-tych czy AOR-u z

tego też okresu. Jest bardzo surowo i

bardzo brytyjsko. Pierwsze skojarzenia

jakie miałem słuchając "The Spaceward

Super Sessions" to Praying

Mantis i Samson. Generalnie zwykle

mam problem z pisaniem o wczesnym

NWOBHM, gdyż wysyp kapel tego

nurtu był tak ogromny, że spora ich

większość jest najzwyczajniej w świecie

do siebie podobna. Wszystkie są do siebie

podobne, ale przynajmniej trzymają

wysoki poziom zarówno aranżacyjny

jak i wykonawczy. Nie inaczej jest z V1

i Gibraltar. Fajne zespoły po prostu.

Nie jest to materiał, który kręciłby się w

moim odtwarzaczu przez jakiś dłuższy

czas, lecz z pewnością jest to rzecz

godna uwagi chociażby z uwagi na fakt,

jakie osobistości się udzielały w tworzeniu

tych kompozycji. Coś co w pewnym

sensie może wyróżniać opisywany materiał,

to również wyraźnie widoczne

miejscami bluesowe zacięcie. Polecam

zdecydowanie i szczególnie wszystkim

maniakom starego brytyjskiego metalu i

rocka lat 70-tych.

Vatican - Metalmorphosis

2014 Cult Metal Classic

Przemysław Murzyn

Archeologicznych wykopalisk w Stanach

Zjednoczonych ciąg dalszy. Tym

razem padło na kwintent Vatican z

Ohio. Działająca ponownie od czterech

lat grupa w pierwszych latach istnienia

(1985-1992) nie miała zbyt wiele

szczęścia, dlatego skończyło się na

trzech demówkach. I to pochodzące z

tych taśm utwory złożyły się na debitancki

album Vatican. Mimo tego, że

druga połowa lat 80-tych nie była w

USA zbyt łaskawa dla tradycyjnego

heavy metalu, to jednak nie za bardzo

rozumiem ten brak zainteresowania

wydawców grupą z niewielkiego Sandusky

- może zaważyło pochodzenie z

prowincji, brak kontaktów w branży,

etc.? Dziwne to o tyle, że Vatican całkiem

sprawnie łączył wpływy NWO

BHM z bardziej melodyjnym podejściem

("Answer To The Master"), ostro

dawał czadu w iście archetypowym dla

US power metalu stylu ("The Ripper"),

surowy speed metal też miał opanowany

całkiem nieźle ("Into The Void"). Z

kolei zamieszczone na dysku koncertowe

wersje "Mistreater" i "5th Of Metal"

potwierdzają, że na scenicznych

deskach zespół też radził sobie zawodowo.

Szkoda więc Vatican, zresztą nie

Wyzard - Future Knights

2015/1984 No Remorse

Wytwórnia No Remorse wyłowiła kolejną

perełkę z lamusa lat osiemdziesiątych,

amerykańską kapelę Wyzard,

która powstała w 1982 roku w Teksasie.

W roku powstania band nagrał dwuutworowe

demo, o którym nic nie wiem.

Natomiast omawiane nagrania wydali

jako EPkę, raz pod tytułwm "Future

Knights", drugi raz w 1984 roku pod

szyldem wytwórni Pazuzu Records z

tytułem "Knights of Metal". Oryginał

zawiera cztery kompozycje utrzymane

w klimacie amerykańskiego metalu z lat

osiemdziesiątych. W sumie można tu

wymienić całą plejadę znanych i mniej

znanych kapel z tamtego okresu. Z pewnością

każdą trafilibyśmy w styl,

brzmienie, klimat, które wtedy prezentowało

Wyzard. Muzycznie zespół prezentuje

się dość dobrze, kawałki są w

miarę szybkie, mocne, bezpośrednie,

choć mogłyby być bardziej dopracowane

pod względem brzmieniowo/produkcyjnym,

bo w tej wersji bardziej kojarzą

się z dobrym demo. Najciekawiej

wypada utwór tytułowy, najsłabiej

"Renegade". Co prawda wtedy wiele kapel

grało ciekawiej, ale kapela siedziała

po uszy w esencji tamtejszych czasów i

teraz słucha się jej z podobną przychylnością

jak całą epokę. Trochę gorzej ma

się sprawa z wokalistą. Barwą i ogólnym

wrażaniem również utrzymuje się w

aurze dawno minionej epoki tj. lat

osiemdziesiątych. Niestety pomysłów

na dobre śpiewanie nie ma on zbyt

wielu. W wersji No Remorse EPka uzupełniona

jest nagraniem bonusowym

"Breaking The Spell". Jest to próba zagrania

bardziej złożonej muzyki.

Hmmm... nieźle ale jednak chyba wolę

to bardziej prostolinijne wcielenie.

Dużą atrakcją tego wydania jest bonusowy

dysk z nagranym koncertem.

Prawdopodobnie nagranie zrealizowane

było kamerą VHS, bo jakość obrazu jest

taka sobie. W dodatku taśma nie przetrwała

w dobrej kondycji, bo nagranie ma

usterki typowe jak dla starego VHSu.

Niemniej można zobaczyć jak wtedy

rozpoczynające karierę amerykańskie

ekipy dawały sobie radę na małych klubowych

koncertach. Poza tym Wyzard

zaprezentował się w szerszym repertuarze,

a wśród nich możemy odnaleźć

pięć nigdzie nie słyszanych kawałków. Z

tego co można wyłowić, utrzymane są

one w podobnym klimacie do tych jakie

słyszeliśmy na demo. Kiepska jakość

nagrań audio nie pozwala w pełni ocenić

wartości tych utworów. Niemniej wydaje

się że zespół bardzo dobrze czuje się

w prostszych, bezpośrednich i szybkich

kompozycjach. Ogólnie koncert jest

grany bardzo sprawnie. Niestety wokalista

nadal irytuje - może to tylko moje

odczucie - owszem dość swobodnie śpiewa

ale mam czasem wrażenie, że niczego

nie umie, oprócz wrzaskliwego wykończenia

końcówek fraz. To wydanie

"Future Knights" jest skierowane głównie

do fanów US metalu lat osiemdzie-

Echoes Of Eternity - The Forgotten

Goddess

2015/2007 Metal Mind

Metal Mind podjął się dość karkołomnego

zadania, a mianowicie postanowił

przypomnieć zespół, o którym dawno

zapomniano. Echoes Of Eternity

to amerykański band, który mieści się w

nurcie symfoniczno progresywnego power

metalu z kobiecym wokalem. Do tej

pory wydali dwa albumy, "The Forgotten

Goddess" (2007) oraz "As Shadows

Burns" (2009). Kapela muzycznie

zbytnio nie odbiega od tego co prezentują

ikony tego kierunku Nightwish czy

Within Temptation. Piękna wokalistka

pochodząca z Kanady, Francine Boucher,

również nie musi wstydzić się

swoich umiejętności. Niestety ogólnie

zespół nie potrafił przebić się przez całą

masę innych podobnych kapel. Ich albumy

nie zdobyły wielu dobrych ocen,

zaś fani woleli pozostać przy swoich

idolach. Jeżeli dobrze pamiętam ich drugi

album "As Shadows Burns" nie miał

dobrej recenzji w HMP. Przysłuchałem

się muzyce z "The Forgotten Goddess"

i mogę powiedzieć, że do tego tematu

muzycy podeszli z sercem i zaangażowaniem.

Napisali muzykę na ile starczyło

im talentu i umiejętności. Są fragmenty

- chociażby "Voices In A Dream" - gdzie

muzyka przykuwa uwagę. Ogólnie można

powiedzieć, że nie jest zła. Niemniej

nie ma w niej nic, co by przebiło

dokonania chociażby fińskich mistrzów

z Nightwich. To jest też bolączką Amerykanów,

nie mają na tyle umiejętności

aby napisać muzykę z większym rozmachem,

świetnymi melodiami oraz zaaranżować

ją w bogaty i intrygujący sposób.

Aby w ten sposób zaskoczyć fanów

i odwrócić ich uwagę - chociażby na moment

- od najbardziej utytułowanych

dokonań tuzów tej odmiany melodyjnego

power metalu. Nie pomaga tu nawet

delikatny, ciepły, z lekka marzycielski

głos Francine. Fani tej odmiany muzyki

uwielbiają właśnie takie śpiewanie,

ale widać, do odniesienia większego sukcesu

nie wystarcza. No cóż, muzycy

Echoes Of Eternity powinni się przyzwyczaić

się, że są tylko średniakami.

Jednak sądząc po długim milczeniu ciężko

im jest pogodzić się z tym stanem

rzeczy. Generalnie Echoes Of Eternity

i ich "The Forgotten Goddess" jest dla

najbardziej zagorzałych fanów symfoniczno

progresywnego power metalu.

\m/\m/

Defyance - Voices Within

2014/1992 Minotauro

Chyba normalne, że z pierwsze dźwięki

Defyance usłyszałem z ich dwóch pierwszych

albumów: "Amaranthine" i

"Time Lost". Nie ma co oszukiwać, że

poznałem te krążki w czasie ich wydania.

Było to stosunkowo niedawno.

Mślę, że pod koniec lat dziewięćdziesitych

zeszłego wieku, niewielu wiedziało

coś na temat Defyance. Wcześnieszych

nagrań też nie słyszałem. O demo

"Voices Within" z 1992 roku miałem

pewną wiedzę, niestety o ich poprzednim

wydawnictwie "Defyance" z 1989

roku w ogóle nie miałem pojęcia. Dzięki

Minotauro Records możemy zapoznać

się z tymi publikacjami. O dziwo "Voices

Within" ma zdecydowanie lepsze

brzmienie niż duży debiut. Owszem

więcej w nim surowości i bezpośredniości

ale za to dźwięk jest żywy i naturalny,

co pozwala brzmieć instrumentom pełnią

barw. Na program "Voices Within"

składa się pięć utworów, które są utrzymane

w klasycznym stylu ambitnego

amerykańskiego heavy metalu, z mocnymi

inspiracjami Queensryche. Już

wówczas muzycy mieli jasną wizję swojej

muzyki, która już wtedy była przemyślana,

świetnie zagrana, zawierała

fajne tematy muzyczne i melodie, z

wykorzystaniem kontrastów nadających

żywotności kompozycjom. Gdzieniegdzie

pojawiają się instrumenty klawiszowe

ale od początku głównymi instrumentami

w Defyance były gitary.

"Voices Within" bardzo zbliżone jest do

"Amaranthine", jednak jak już wspomniałem,

ma lepsze brzmienie i nie ma

komercyjnych naleciałości. Najspokojniej

w świecie, mogła być pierwszą pozycją

w karierze Amerykanów jako pięcioutworowa

EPka. No i znowu mogłem

posłuchać w dobrej formie Briana

Harringtona. Uzupełnieniem "Voices

Within" są trzy utwory z demo "Defyance",

które ujrzało światło dzienne w

roku 1989, czyli jeszcze w czasach, do

których tak mocno Amerykanie sie

odwołują. Nie mamy wątpliwości, że

mamy do czynienia z demo, bo jakość

dźwięku jest tak sobie. Niemniej już

wtedy muzycy myśleli aby utrwalić swoją

twórczość w jak najlepszych warunkach,

to żaden rehersal, ale nagrania na

16-sto śladzie, dlatego spokojnie możemy

odsłuchać w całości ten materiał.

Muzycznie jest już nieźle. W takich

kawałkach jak "Gypsy" i "Love's A Bitch"

jest naprawdę całkiem dojrzale. Gorzej

jest z głosem Briana - mojego ulubieńca

- jego barwa głosu jest jeszcze młodzieńcza

przez co mam wrażenie, że

wkrada się pena niepewność w śpiewaniu.

Najłatwiej wyłapać to w ostatnim

kawałku "Rebel Without A Cause". W

oryginale pierwsze demo zawiera cztery

utworu, ale redaktorzy tego wydawnictwa,

postanowili opuścić nagranie "Second

Death". Prawdopodobnie wymyślili

sobie, że jeżeli powtórzone ono zostało

na "Voices Within" i jest w dużo lepszej

jakości, to nie ma co prezentować tej

wersji z demo. Jest to moim zdaniem

bardzo duży błąd bowiem kolekcjonerzy

czy fani Defyance z pewnością

chcieliby mieć również tą pierwotną

wersję. To jedyny zgrzyt na tym wydaniu,

bowiem jako wydanie archiwalne

RECENZJE 133


"Voices Within" prezentuje się bardzo

dobrze. (4)

Defyance - Amaranthine

2014/1996 Minotauro

W 1983 niejakie Queensryche wydaje

EPkę "Queensryche" a rok później duży

debiut "The Warning". Wtedy mocno

eksponowano - głównie przez dziennikarzy

- ich inspiracje Iron Maiden.

Zwracano również dużą uwagę na bardzo

dobrych muzyków, którzy wzbudzali

podziw swoim warsztatem i techniką.

Queensryche w 1986 roku wydaje drugi

studyjny album "Rage For Order".

Muzyka zalatuje pewną komercyjną

estetyką ocierającą się o AOR czy hair

metal, ba nawet zdjęcia ówczesne

Queensryche utrwaliły muzyków w

stylizacjach glam/hair. Ten przydługi

wywód doprowadza nas do sedna, a

mianowicie do omawianego albumu zespołu

Defyance "Amaranthine". Debiut

Defyance bardzo przypomina mi

muzycznie Queensryche, a także

właśnie to zawirowanie z czasu "Rage

For Order". Muzyka wywodzi się z

czystego jak łza heavy metalu, ale poddanego

presji komercyjnego aktu. To

dążenie aby wciągnąć słuchacza porywającą

melodią jest aż nadto słyszalne.

Niemniej muzycy nie potrafią wyrwać

się ze swojego nielichego warsztatu i

własnych umiejętności. Skojarzenia z

Queensryche są tym bardziej uzasadnione.

Gdy przesłucha się tylko pobieżnie

"Amaranthine" bardzo łatwo

wpaść pułapkę, że oto mamy do czynienia

z bardziej komercyjną odmianą

heavy metalu, tak popularną w latach

osiemdziesiątych w Stanach. Wynika to

poniekąd z dużej dbałości muzyków

Defyance o melodie oraz nastawienie

się na wolniejsze kompozycje wspierane

elementami balladowymi. Tak na

prawdę jedynie "Where Are You Now"

można dopasować do estetyki hair/

glam, bo to ballada w akompaniamencie

gitary akustycznej i fortepianu, ale i tu

po wsłuchaniu się w cały album pojawiają

się wątpliwości. Zupełnie nie ma

obiekcji przy "Seize The Day", to najbardziej

rozpędzona i zadziorna kompozycja

na albumie, przy której nie ma

wątpliwości, że mamy do czynienia z

wysokiej klasy US metalem. Sam początek

w postaci utworów "Without

Your Love" oraz "Wings Of Angels" też

mocno sugeruje, że oto przed nami kolejny

band z grupy ambitniejszego

amerykańskiego grania. "Without Your

Love" utrzymany jest w średnim tempie,

odnosi się wrażenie, że napisany jest w

bardzo luźny i harmonijny sposób ale

zagrany przez muzyków o wysokich

umiejętnościach technicznych. Muzyka

jest przemyślana, z fajnymi pomysłami,

z wykorzystaniem kontrastów dynamicznych

w przyjętej przez siebie estetyce.

Wprowadzane co jakiś czas zwolnienia

wprowadzają nawiązania do

AORowych pomysłów. Jednak Defyance

to stricte gitarowa heavymetalowa

kapela. Wspomniany "Wings Of Angels"

zwalnia i wydaje się, że mimo wyczuwalnego

potencjału muzyków, mamy

do czynienia ze standardową kompozycją

amerykańskiego heavy metalu

a'la lata osiemdziesiąte, jednak to co

dzieje się na początku drugiej części

utworu powoduje, że o tym kawałku

zaczynam myśleć, jako tym najlepszym

na "Amaranthine". "Coming Home" to

rozbudowany utwór balladowy, napisany

z klasą, żadna z niej pościelówa.

Pierwszą część kończy miniatura gitarowa

"Invention #4 In D Minor". Drugą

część rozpoczynają utwory "Freedom

Forever" i "Your Love Lies". Można je porównać

do rozpoczynającej album kompozycji

"Without Your Love". W podobny

sposób słuchacz je odbiera, choć

różnią się w oczywisty sposób. Do tego

grona zaliczyć trzeba również kończący

"Running Free", który jednak wyróżnia

się na tle pozostałych kawałków z tej

grupy, dzięki końcówce, która zaczyna

mknąć jak sam tytuł sugeruje. W tej

części odnajdziemy jeszcze rozbudowaną,

balladową, w dodatku najdłuższą

kompozycję - grubo ponad osiem minut

- "Voices Are You Now" oraz wspominaną

balladę "Where Are You Now". W

sumie udany debiut, mimo tych komercyjnych

naleciałości wart jest poznania

przez wielbicieli amerykańskiego ambitnego

grania (zwolenników Queensryche,

Crimson Glory i Fates Warning).

Fani jednak powinni też się nastawić na

to, że produkcja tego albumu jest inna

niż przyzwyczaiły nas do tego ostatnie

dekady. Jest to kolejny minus tego krążka.

Ogólnie chodzi o brzmienie instrumentów,

a szczególnie gitar, a jest ono

płaskie i wytłumione. Dość dziwna

sytuacja bowiem "Amaranthine" nagrywano

w 1996 roku a nie w latach

osiemdziesiątych. Całe szczęście pod

względem muzycznym i wykonawczym

jest dobrze. Na szczególną uwagę zasługuje

wokalista Brian Harrington,

który jest dla mnie mieszanką Geoffa

Tate'a i Sebastiana Bacha (z przewagą

tego drugiego). Szkoda, że człowiek po

tym albumie przepadł. No cóż takie życie...

(3,9)

Defyance - Time Lost

2014/1999 Minotauro

Przy "Amaranthine" nie mamy jakichkolwiek

wątpliwości czy mamy do czynienia

z progresywnym metalem z

amerykańskim sznytem a'la Queensryche.

Od początku słyszymy dobrą produkcje,

gdzie instrumenty brzmią

soczystym, pełnym dźwiękiem, co

uwydatnia techniczne, zawansowanie

granie instrumentalistów. Pod tym

względem kompozycje na "Time Lost"

wybrzmiewają jeszcze z większą klasą.

Nie mylić z ultra-technicznymi wygibasami,

czy karkołomną ekwilibrystyką.

Produkcja, a zarazem brzmienie, uwydatniło

także bardzo bogatą pracę

aranżacyjną. Muzyka Defyance to nie

tyko rewelacyjnie rozpisane partie

instrumentalne, jeszcze lepiej zagrane,

oprawione świetnymi pomysłami muzycznymi

i melodiami, a właśnie co jakiś

czas wtłoczone ciekawe urozmaicenia,

typu, gitara akustyczna w "Turn To

Yesterday". Pewną pomocą, za razem

nowością, są tu klawisze, które choć

słyszane, w żaden sposób nie zagrażają

prymatowi gitar. Pod względem muzyczny

to rozwinięcie tego co słyszeliśmy

na "Amaranthine". Z tym, że muzyka

na "Time Lost" jest żywsza, trochę

przyśpieszyła i ogólnie w niej jest więcej

energii. Oczywiście Amerykanie nie zgubili

swojego upodobania do gry kontrastami,

lecz w wypadku tego albumu

narzuca się zdecydowanie rzadziej, w

podobny sposób jak instrumenty klawiszowe.

Najwyraźniej słychać to w najbardziej

rozpędzonym, jednocześnie

najkrótszym "The Game", gdzie klimatyczna

melodyjka na pianinie udanie

buduje nie tylko zwolnienia w kompozycji,

ale także nadaje jej mocniejszego

charakteru i aury. Nowym

wokalistą jest Scott Andreas znakomicie

wpasowuje się w muzyczny obraz

Defyance. Jego głos jest perfekcyjnie

osadzony, potężny i doskonale wyszkolony.

Tym razem bardziej jego umiejętności

i barwę kierowałbym w stronę

Geoff'a Tate'a. Ogólnie "Time Lost"

należy ocenić bardzo wysoko. Wręcz

"Time Lost" stawiałbym obok takich albumów

Queensryche jak, "The Warning"

czy "Empire". Niestety album

ukazał się w ostatnim roku poprzedniego

wieku, także zainteresowanie taką

muzyką, jak i Defyance w tamtym czasie

było szczątkowe. Nie znaczy to aby

o tym zespole zapomnieć. Szczególnie

nie możemy zapomnieć o omawianej

"Time Lost", która jest istną perełką w

tym gatunku. (5)

Defyance - Translation Forms

2002 Nightmare

"Translation Forms" to bezpośrednia

kontynuacja "Time Lost". Także Amerykanie

nie zaskakują nas czymś nowym.

Jedynie pozostaje nam podziwianie

wykonania pomysłów muzyków z

Defyance. A jest co doceniać, chociażby

niesamowitą umiejętność łączenia heavy

metalu, z melodią i polotem progresywnego

spojrzenia na dźwięki. Jednak

w wypadku tego albumu powtarza się

historia "Amaranthine". Troszeczkę w

inny sposób. Otóż zespół kolejny raz

nagrywa z nowym śpiewakiem. Tym razem

jest nim Lance King, nie tylko znany

wokalista ale także znacząca postać

ze środowiska progresywnego. Jego głos

nie charakteryzuje się jakąś wielką mocą,

zdecydowanie bardziej wyróżnia się

wysoką skalą, estetyką i umiejętnością

budowania melancholijno - klimatycznych

brzmieniowych nastrojów. Ze

zderzeniem z muzycznym światem Defyance

daje efekt pewnej rachityczności

muzyki z "Translation Forms". Dla fanów

progresywnego grania podróże w

taką estetykę nie są jakimś większym

zaskoczeniem, tym bardziej, że zespoły

z nurtu co Amerykanie, nie potrafią zapomnieć

o złożoności, wielobarwności,

dźwiękowych kontrastach, bogactwie

płynącym z aranżacji, różnorodności

nastrojów, ciekawych konstrukcjach

muzycznych, technice czy warsztacie

muzycznym. Nie inaczej jest w wypadku

"Translation Forms". Fan nie ma co

liczyć na nudę. Niemniej, pojawiające

się co jakiś czas bardzo melodyjne śpiewanie

Kinga łagodzi muzyczne przesłanie,

co nie wszystkim może się podobać.

Z całą pewnością przez taką formę

ekspresji wokalnej "Translation Forms"

nie może liczyć, że będzie drugą perełką

w dyskografii Defyance. Może to dotknie

Lance King, mimo że jest wokalistą

znakomitym to jego poprzednicy

lepiej pasowali muzycznego świata

Amerykanów. (4)

Defyance - Reincarnation

2015 Minotauro

Szykowałem się do szukania jeszcze niesłyszanej

płyty Defyance, "Translation

Forms" z 2002 roku, a tu niespodziewanie

otrzymałem najnowszy krążek

Amerykanów. Szybciutko wrzuciłem go

do odtwarzacza i bacznie zacząłem

nadsłuchiwać... Przyznam, że pierwsze

wrażenie nie przyniosło zachwytu.

Kolejne odsłuchy albumu też tego nie

dostarczyły, ale przynajmniej przekonałem

się, że mimo długich kilkunastu lat

w zawieszeniu, muzycznie ekipa z Koxville

nadal jest wierna swoim ideałom.

Brzmienie współczesne ale niewątpliwie

wierne tradycji. Wspomniane pierwsze

odczucia były takie, że zespół do swojej

muzyki podszedł w sposób bardziej zachowawczy,

przez co nowy album jest

mniej dynamiczny, niż taki "Time Lost".

Z czasem dochodzi się do wniosku, że

to błędne i nieprawdziwe założenie.

Mało tego kapela zachowuje swoje

wszystkie atuty, a nawet trochę

przewyższa własne dotychczasowe osiągnięcia.

Świadczą o tym ciekawsze

melodie oraz - mocno słyszany -wzrost

poczucia osobistej wartości, która nadała

muzykom zdecydowanej pewności

i solidności w swoich poczynaniach.

Wszystkie podstawowe kompozycje

utrzymane są w typowym dla kapeli

stylu, opracowanym w pierwszych latach

kariery. Na szczególną uwagę zasługują

jedyne dwie kompozycje. "Deeds

Not Words", gdzie muzycy mieli pomysł

na wyjątkową melodię, prostą ale rzucającą

się w ucho i nadający kompozycji

nielichy klimat. "Love Honor More",

który w zasadzie jest wolnym balladowym

kawałkiem, a dzięki orkiestracji

w tle nabiera zupełnie innego wyrazu.

Niewątpliwie jest to novum w poczynaniach

Defyance. Podstawowe osiem

kompozycji uzupełniają trzy bonusy.

"Passing Of The Night", utwór znany z

poprzedniego albumu ale w wersji

demo, oraz dwa covery, znakomicie

wykonane "Wings Of Destiny" (Fifth

Angel) i "Sign Of The Crimson Storm"

(Riot). No i bardzo ważna sprawa, wraz

z "Reincarnation" powraca Brian

Harrington! Nie spodziewałem się

tego. Niestety zgubił gdzieś swoją "chrypkę".

Jego glos jest bardziej czysty, bardzo

dobry, mocny, ale nie ma tej charyzmy

jak kiedyś. Ogólnie powrót Defyance

jest bardzo ciekawy ale pierwsze

odczucia oraz inny śpiew Harringtona

zostawia mnie w rozterce... (4,5)

\m/\m/

134

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!