HMP 60 Exodus
New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 60) of Heavy Metal Pages online magazine. 60 interviews and more than 200 reviews. 136 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Powerwolf, Exodus, Vanderbuyst, Armored Saint, Venom Inc., Exciter, Viking, Thrust, Helloween, Kamelot, Hammercult, Virgin Steele, Jaguar, Quartz, Killer, Scanner, Circle II Circle, Falconer, Sorcerer, Młot Na Czarownice, Pyramaze, Terrordome, Drakkar, Solitare Sabred, Savage Master, Blackwelder, Soul Secret, Exarsis, Repulsor and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Atrakcjami bieżącej rubryki
dotyczącej konkursów są
najnowsze albumy wirtuoza
gitary Joe Satriani'ego -
"Shockwave Supernova"
oraz polskiej kapeli Satori -
"Crave For Chaos", a także
koszulki zespołu Vanderbuyst.
Pytania są proste,
mające być magnesem do
wspólnej zabawy.
Pierwszy zestaw pytań skierowany jest do miłośników
gitarowego kunsztu Joe Satriani'ego.
1.Kiedy i gdzie odbędzie się najbliższy koncert Joe Satriani'ego
w Polsce?
2.Ostatnimi laty Joe Satriani współtworzył supergrupę,
wymień jej nazwę.
3.Ile razy Joe Satriani był nominowany do nagrody
Grammy?
Ci, którzy chcieliby mieć na swojej półce płytę poznaniaków
z Satori z łatwością dadzą sobie radę z poniższymi pytaniami.
1. Kto jest autorem okładki płyty?
Intro
Konkurs
Powerwolf z roku na rok zdobywa coraz większą
popularność. Ten fakt potwierdzają ci co
powracają z za zachodniej granicy po festiwalowych
wojażach. Twierdzą oni, że wręcz dołączył
do najważniejszych zespołów niemieckiej sceny,
na co nieraz otrzymywali dowody. Nawet nie
chodzi o sprzedaż albumów, ilość artykułów w
drukowanych magazynach, wysokie noty recenzji,
ale o gromadzenie dużej, żywo reagującej
publiki na "wilczych" przedstawieniach oraz o
wypowiedzi rozentuzjazmowanych fanów z zachodu,
którzy wymieniają Powerwolf jednym
tchem obok Accept, Helloween czy Edguy. Do
takich rewelacji sceptycznie podchodzą nasi rodzimi
maniacy. No ale cóż, to samo tyczy się Sabaton,
który w Polsce jest znacznie popularniejszy,
a też ma podobne "problemy". Niech
puentą będzie tu bardzo popularny cytat: Sorry,
taki mamy klimat. Polskim fanom Powerwolf
radzę nie przejmować się i szaleć przy najnowszym
krążku swoich ulubieńców, "Blessed &
Possessed". Nam też nie pozostaje nic innego
jak udokumentowanie sukcesu Powerwolf.
Nasze zdecydowane działania dotyczące
wsparcie takich kapel, jak wspomniane powyżej
Sabaton i Powerwolf, nie budzi zrozumienia
wśród maniax. Tym razem, żeby nieczuli się
zbytnio wyalienowani, postanowiliśmy wykorzystać
manewr stosowany przez inne media. Przygotowaliśmy
magazyn, który będzie miał dwie
obwoluty. Na alternatywnej okładce znalazł się
ponownie Exodus. Z końcem zeszłego roku
kapela wydała swój nowy, mocny album "Blood
In Blood Out", o którym warto byłoby powiedzieć
więcej niż te parę zdań. Wtedy nie poszczęściło
się nam i nie zrobiliśmy z nimi wywiadu
(mimo kilku prób). Natomiast przy okazji
ich wizyty i koncertowania w Polsce nie mieliśmy
już takich problemów. Wynik rozmów możecie
prześledzić na samym początku magazynu.
Wśród nowej fali tradycyjnego heavy metalu
swoją karierę wiódł holenderski zespół Vanderbuyst.
Powodzi się im całkiem nieźle. Nie jeden
młody zespół chciałby koncertować tyle co oni
oraz tak regularnie wydawać płyty. Dlatego z
ogromnym zdziwieniem przyjąłem informację,
że z końcem roku kapela kończy swoją działalność.
Dziwna, wręcz niepojęta sprawa, o której
rozmawiam z liderem Vanderbuyst, gitarzystą
Willem Verbuyst. Holendrzy byli pierwszymi,
którzy sięgnęli głębiej niż do klasycznego heavy
metalu z lat osiemdziesiątych, muzycznie bazują
na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
A takie granie właśnie teraz zostaje zauważone,
co jeszcze mocniej podkreśla osobliwość
sytuacji. Coraz więcej muzyków zakłada
bandy o tej stylistyce, ba nurt tak jakby dorobił
się swojej nazwy, proto-metal...
W nowym magazynie takich kapel znajdziecie
jeszcze kilka, Aktor, Demon Eye oraz Sorcerer,
który ostatnio najmocniej skupia na sobie uwagę.
Jednak gromadka młodych kapel heavy metalowych
jest znacznie większa i bardziej wielobarwna.
Jedni są bardzo oldschoolowi inni bardziej
progresywni, melodyjni, epiccy, speed metalowi
itd. Trudno wytypować, które z nich
zapadną nam na dłużej w pamięci. Pewne jest
to, że każdy znajdzie tu swojego faworyta. Moim
jest cypryjski Solitary Sabred. Jednak najbardziej
cieszy to, że wśród nich są kolejne bardzo
dobre kapele z Polski, a mam na myśli Młot
Na Czarownice i M.o.s.s.a.D. Kto ich jeszcze
nie słyszał powinien to szybko nadrobić. To jednak
nie wszystko jeśli chodzi o heavy metal, bo
tym razem w magazynie jest znacząca reprezentacja
starych wyjadaczy Jaguar, Quartz, Armored
Saint, Killer, Scanner, Drakkar i Palace.
Także jest o czym czytać.
Fani thrashu pewnie przecierają oczy ze zdziwienia,
bo jak do tej pory nie wiele padło informacji
o tej odmianie heavy metalu. Nie ma powodu
aby się niepokoić, mocniejszą stronę szlachetnej
muzy w nowym numerze HMP reprezentują,
starzy i znani, młodzi mniej znani i zupełnie
nie znani artyści. Wystarczy wymienić,
Venom Inc., Viking, Exciter, Thrust, Hammercult,
Exarsis, HI-GH, Running Death czy
Carnal Agony. A to nie wszystko. I w tym wypadku
należy się cieszy, że wśród tej sporej grupy
są polscy przedstawiciele, Terrordome, Repulsor
i Raging Death.
Trochę mnie to zastanowiło, bowiem tym razem
sporo możecie poczytać o melodyjnych odmianach,
heavy, power i progressive. Są rozmowy
z Helloween, Kamelot, Falconer, Virgin
Steele, Pyramaze, Circle II Circle, a także z
Wojciwechem Hoffmanem. A przecież są wywiady
z tymi mniej znanymi, a wcale nie gorszymi
chociażby, ShadowQuest, Veonity, Blackwelder,
Negacy czy Soul Secret. Ta część stanowi
na prawdę obszerną zawartość.
Pewnie przyzwyczailiście się, że co numer
przygotowujemy wam dużą dawkę materiału do
czytania. My za każdym razem liczymy, że chociaż
część tej zawartości jest spełnieniem waszych
oczekiwań. Oby tak było i tym razem... A
tak przy okazji, może zauważyliście ale właśnie
czytacie 60-ty numer Heavy Metal Pages... ależ
ten czas leci!
Michał Mazur
2.Który dotychczasowy koncern był największy w historii
zespołu?
3.Jaki temat poruszany jest w utworze "Crave"?
4.Jaki motyw widnieje na jednej z gitar wokalisty?
5.Jaka firma jest odpowiedzialna za nakręcenie teledysku
do utworu "Psycho"?
Natomiast ci co chcą poszerzyć swoją garderobę o koszulkę
Vanderbuyst czeka najłatwiejsze zadanie, wystarczy bowiem
odpowiedzieć na jedno pytanie.
1.Wymień datę zakończenia działalności zespołu Vanderbuyst.
Uwaga do redakcji przyszły jedynie koszulki w rozmiarze
"S", więc w tym wypadku do zabawy namawiamy osoby, które
noszą garderobę w takim rozmiarze.
Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej)
lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie
podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego.
Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod
uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie!
Heavy Metal Pages
ul. Balkonowa 3/11
03-329 Warszawa
Spis tresci
3 Intro
4 Powerwolf
6 Exodus
9 Arnored Saint
10 Vanderbuyst
13 Hammer King
14 Młot Na Czarownice
16 Demon Eye
17 Sorcerer
18 Lancer
19 Drakkar
20 Booze Control
22 Aktor
24 M.o.s.s.a.D.
26 Artizan
27 Prowler
28 Savage Master
30 Iron Kobra
31 Trial
32 Monument
33 Sacred Blood
34 Midnight Priest
35 Infernal Manes
36 Diamond Falcon
38 Solitary Sabred
40 Jaguarr
41 Palace
42 Quartz
44 Killer
46 Scanner
48 Thrust
49 Exciter
50 Viking
52 Venom Inc.
53 Hammercult
54 Exarsis
55 Repulsor
57 Raging Death
58 Terrordome
59 HI-GH
60 Deadly Mosh
62 Evil Force
63 Running Death
64 Gumo Maniacs
66 Hammerlord
68 Carnal Agony
70 Helloween
72 Kamelot
73 Falconer
74 Virgin Steele
76 ShadowQuest
77 Veonity
78 Pyramaze
80 Blackwelder
81 Wardrum
82 Worldview
84 Circle II Circle
85 Soul Secret
86 Negacy
88 Wojciech Hoffman
90 Satori
91 Live From The Crime Scene
96 Decibels` Storm
126 Old, Classic, Forgotten...
3
Muzyka to błogosławieństwo
Powerwolf może wydawać się dziś wtórny, prosty czy naiwny. Trudno jednak
odmówić mu czegoś, czego od dobrych kilku lat nie udało się uczynić żadnemu niemieckiemu
heavymetalowemu zespołowi. Powerwolf nie tylko zyskał ogromną popularność (wystarczy
pójść na koncert, żeby się o tym przekonać), ale wręcz dołączył do grona "tzw. wielkich
zespołów niemieckiej sceny", wymienianych przez młodszych fanów na tym samym tchu, co
Helloween i Edguy. A jeszcze kilka lat temu wydawało się, że rozdział słynnej niemieckiej
sceny jest zamknięty... O tym jak się gra, komponuje i żyje w szeregach Powerwolf opowiedział
nam klawiszowiec formacji - Falk Maria Schlegel.
HMP: Śledzimy wasze muzyczne poczynania niemal
od samego początku waszej działalności. Nie sądziłem,
że z ten oryginalny, ale ledwie znany band będzie
dziś jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów
niemieckiej sceny. A jak ty widzisz rozwój z
perspektywy tych lat?
Falk Maria Schlegel: Jesteśmy zadowoleni z tego, w
którym momencie się znajdujemy. To już jedenaście
lat! Mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy ciężko pracującym
zespołem. Dwa lata temu wydaliśmy album, teraz
jesteśmy cały czas w trasie. Jesteśmy bardzo wdzięczni
za to, że nam się udało. Jednak szczerze mówiąc,
nie dołączasz do zespołu tylko po to, żeby odnieść sukces.
Chodzi o tworzenie muzyki, granie jej. Teraz wydajemy
album "Blessed and Possesed" i jesteśmy z
niego bardzo zadowoleni.
Nietrudno zauważyć, że niemiecka scena od kilku
jest w słabszej formie, wiele klasycznych zespołów
nagrywa słabe i wtórne płyty. Czujecie, że jesteście
pewnym remedium na ten stan rzeczy?
Myślę, że chodzi tu o nowy sposób aranżowania muzyki
wśród zespołów powermetalowych. Uwielbiam wielkie
zespoły, takie jak Running Wild czy Gamma
Ray, ale myślę, że mamy teraz nową generację takiej
muzyki, a Powerwolf jest jedną z formacji nowego pokolenia.
Jeżeli wyjdziemy poza kontekst niemiecki, widzę
również wiele innych zespołów wśród wspomnianej
nowej generacji, choćby Sabaton. Tworzymy muzykę
w bardzo podobny sposób. Chcemy pisać złożone
kawałki, które będą dobrze brzmiały na żywo. Nie
wiem, czy jest to specyficzne dla niemieckiej sceny
metalowej. Chodzę na wiele koncertów w Niemczech.
Dostaliśmy ostatnio zaproszenie od Orden Ogan i będziemy
ich supportować podczas najbliższej trasy, są
wspaniałym zespołem, też niemieckim.
Waszą obecną wytwórnią jest Napalm Records,
wcześniej wydawało was Metal Blade. To imponujące,
że jako młody zespół wydaliście swój debiutancki
album w 2005 roku właśnie z Metal Blade. Jak
udało się wam to osiągnąć, podpisać kontrakt na
swój debiut z jedną z największych wytwórni na
świecie?
Pracował tam jeden gość, Michael Trengert, niestety
zmarł niedawno na raka. Zobaczył Powerwolf i stwierdził,
że mamy potencjał. Można powiedzieć, że był naszym
mentorem. Pierwsze cztery albumy wydaliśmy z
Metal Blade Records. Przyszedł jednak moment, kiedy
trzeba było coś zmienić. Dostaliśmy ofertę od Napalm
Records. Metal Blade jest świetną wytwórnią,
ale chcieliśmy spróbować sił w innej.
Foto: Napalm
W 2011 roku przeprowadzaliśmy z tobą wywiad, niestety
wtedy drogą mailową. Zaproponowaliśmy żartem,
że powinniście dołączyć do płyty kielich mszalny.
Upłynęły cztery lata i nasz pomysł został zrealizowany.
Nie sądzę oczywiście, żeby był w tym nasz
wkład, niemniej jednak to sympatyczne. Skąd pomysł
na limitowaną wersję płyty?
Mieliśmy pomysł, żeby wydać bardzo dobrą, specjalną,
cenną limitowaną edycję albumu. Przez długi czas myśleliśmy
nad okładkami, jakimiś naszymi osobistymi
metalowymi bohaterami, naszymi głównymi inspiracjami.
Było to bardzo osobiste, więc każdy członek zespołu
mógł wybrać swoją ulubioną grupę, w większości
padała nazwa Savatage. Bardzo fajna sprawa, wydaliśmy
limitowaną edycję z naszymi bohaterami. Można
powiedzieć, że to nasz hołd dla nich, ale też pokazanie
korzeni, z których wywodzi się nasz metalowy
styl (zespół wydał również dwupłytowe wydanie z coverami
heavymetalowych, klasycznych zespołów -
przyp. red.)
Poprzednio pytaliśmy cię także o ludowe motywy
pojawiające się na waszych płytach zaczerpnięte z
folkloru, czy mają one coś wspólnego z rumuńskimi
korzeniami Attili Dorna. Mówiłeś, że to możliwe.
Tym razem, znów powracają one w utworze "Armata
Strigoi". Wiesz może jakie są ich korzenie i czy te
poprzednie faktycznie inspirowane były rumuńską
muzyką ludową?
Dokładnie w tym numerze, "Armata Strigoi", wykorzystaliśmy
rumuńskie korzenie. Strigoi to nie tylko
krwiopijcze imperium, to też jakby metafora życia po
śmierci ("strigoi" to rumuńska wersja naszych strzyg -
przyp. red.). Głównie takie wątki pokazaliśmy na albumie.
Z drugiej jednak strony pojawiają się motywy religijne.
Nie chodzi nam rzecz jasna o przesłanie dla jakichś
religijnych fanatyków. Opisujemy wydarzenia z
różnych perspektyw, na przykład Pierwszą Krucjatę.
Bardzo interesuje nas historia, czytamy wiele książek z
nią związanych, czytamy nawet Biblię. Stąd tematyka
naszych utworów, zarówno na "Blessed and Possesed"
jak i na "Preachers of the Night", czy jeszcze poprzednich
albumach. Jest to więc mieszanka rumuńskich
korzeni, o których wspomniałeś, z tematyką religijną.
A które z tych religijnych inspiracji są najbliższe tobie?
"Preachers of the Night" opowiadało głównie o krucjatach.
Na "Blessed and Possesed" pokazujemy "błogosławieństwo"
("blessed") i "opętanie" ("possesed"). Można
to interpretować na wiele sposobów. Na przykład, jeżeli
chodzi o Powerwolf, błogosławieństwem będzie
wspaniała muzyka jaką gramy, a opętaniem heavy metal.
Można to odnieść również do społeczeństwa i na
przykład chrześcijańskich korzeni. Z jednej strony żyjesz
przestrzegając różnych zasad, postępujesz moralnie,
ale z drugiej strony łamiesz te zasady i tym jest
właśnie opętanie. Na przykład w utworze "Sacramental
Sister" tytułowa kobieta, żyjąca w zakonie, pokazuje
swoją wiarę, z drugiej jednak strony, tkwi w niej też seksualne
pożądanie. Na tym albumie można połączyć
naprawdę wiele rzeczy, które pasują idealnie do naszej
muzyki i heavy metalu.
A jakie są twoje muzyczne inspiracje?
Dla mnie osobiście, wielką inspiracja jest muzyka rumuńska,
jest dla mnie bardzo ważna. Oprócz niej są
zespoły takie jak Running Wild - to są moje korzenie.
Wymienię też Nevermore i Forbidden. Jednak dla
mnie, jako muzyka, z tworzeniem kawałków, jest jak z
książkami. Czytasz wiele książek i słuchasz wiele muzyki,
po pewnym czasie zaczynasz tworzyć coś własnego,
jesteś w stanie łączyć różne style, elementy. Ja, jako
organista, dodałem trochę kościelnych organów do stylu
Powerwolf. Czasami organy kościelne są bardziej
agresywne, niż dźwięki uzyskane za pomocą gitary.
Czujesz, że przeszywają cię dreszcze, kiedy ich słuchasz.
Szczerze mówiąc, główna inspiracja to jednak te
klasyczne zespoły, a nie muzyka organowa. Da się je
jednak usłyszeć nie tylko w tych organowych kawałkach,
bo łączę często linię organów z linią gitary, albo
gram to samo, co śpiewa Atilla. Myślę, że w niektórych
miejscach można by zrobić to samo na gitarze. Dodaję
jednak organy tam, gdzie pasują, choćby podczas gitarowych
solówek. Przecież fakt, że coś jest solówką, nie
oznacza, że musi grac tylko jeden instrument. Patrzę
po prostu na to, co pasuje. Kiedy ogląda się nasz koncert,
da się zauważyć, że klawiszowiec nie pracuje bezustannie
- jest to jednak całkowicie w porządku, bo w
niektórych momentach organy są zwyczajnie niepotrzebne.
Oczywiście, niektórzy woleliby, żeby było
więcej perkusji, albo basu, albo klawiszy, albo wokalu,
ale to zależy tylko od tego, co lepiej pasuje do utworu.
Mam wrażenie, że największe pole do popisu masz w
utworach, które zamykają płyty Powerwolf. Tym razem
również na końcu płyty znalazł się najdłuższy i
wolniejszy numer, w którym grasz solo na organach.
Rzeczywiście to moment, kiedy możesz się muzycznie
popisać? Czy wręcz przeciwnie, spełniasz się
raczej w dynamicznych utworach jako tło podbijające
gitary?
To zależy. Naprawdę lubię i kocham bardziej zwarte
kawałki, takie jak "Army of the Night". To bardzo dobry
numer, bardzo zwięzły. Z drugiej strony jest "Let
There Be Night", ostatni utwór z albumu, który jest
nieco wolniejszy, jest jednak dynamiczny, jest w nim
jakiś taki klimat, który bardzo mi się podoba. Wolę
więc krótsze utwory, niż te trwające, nie wiem, z piętnaście
minut. To zwyczajnie nie jest mój styl tworzenia.
Na koncertach Powerwolf chętnie wybiegasz zza
4
POWERWOLF
klawiszy i biegasz po scenie. Masz zaplanowane w
którym momencie jak wybiegniesz, czy wręcz przeciwnie,
pozostawiasz to całkowitej spontaniczności?
To jest bardzo spontaniczne. Kiedy wychodzisz na scenę
chcesz poszaleć, wejść w symbiozę z fanami. Nic nie
planuję, po prostu zaczynam skakać po scenie, aż w pewnym
momencie zauważam: "O kurwa! Koniec sceny!".
Czasami jest więc trochę niebezpiecznie robić to
wszystko, żeby celebrować metalową mszę. To jak muzyczna
walka na scenie.
Nie myślałeś, żeby sprawić sobie coś á la konfesjonał
jako dekorację do klawiszy?
Raczej nie bardzo. Na scenie nie powinno znajdować
się zbyt wiele. Przede wszystkim powinna panować dobra
atmosfera. Nie powinna ona wyglądać jak wnętrze
kościoła. Wydaje mi się, że wystarczy, ze na scenie jest
piątka interesujących ludzi. Dla mnie ważne jest to, że
gramy przed publicznością nie chowając się za jakimś
świetlnym show, tak, że fani widzieliby jedynie cienie
muzyków. Tak jak w teatrze, interakcja jest tutaj najważniejsza.
Dla dobrego show potrzebujesz czegoś
szczególnego, musisz zachowywać się w szczególny
sposób, nawet grając jako support, jednak według
mnie, interakcja jest najważniejsza (śmiech).
W ostatnim wywiadzie dla NoiseLetter powiedziałeś,
że Powerwolf był i jest zespołem stworzonym do
grania na żywo. Komponujecie specjalnie z myślą o
koncertach? Rzeczywiście odnoszę wrażenie, że z
płyty na płytę wasze utwory stają się coraz bardziej
proste, a jednocześnie coraz bardziej dopasowane do
zabawy na koncercie. Mam na myśli teksty do skandowania,
chwytliwe melodie, unikanie dłuższych partii
instrumentalnych.
Nie sądzę, żeby były prostsze, ale prawdopodobnie
masz rację, jeżeli chodzi o to, że tworzymy kawałki,
które da się fajnie zagrać na żywo. Nie sprawia to jednak,
że są prostsze. Tworzymy śpiewając, a nie grając
na gitarze, czy pianinie. Jest w nich wiele detali, jak na
przykład w "Higher Than Heaven", czy "Christ & Combat"
i w wielu innych kawałkach. Pięć osób nagrywało
swoje partie osobno. Nie sądzę więc, że tworzymy proste
numery, ale takie, którymi się możesz delektować.
Po prostu nie możemy i nie chcemy tworzyć progresywnego
metalu (śmiech).
Nagrywanie niektórych partii w kościele stało się już
tradycją Powerwolf. Tym razem również niektóre
chóry nagraliście w kościele w Saarbrücken? Czytałam,
że w kościele nagraliście także twoje organy.
Jaka część organów nagrywana jest na prawdziwych
organach w kościele?
Tym razem były to jedynie organy kościelne. Do tej
pory nagrywaliśmy partie chórów w bardzo starych
niemieckich kościołach. Było naprawdę świetnie, ale
miksując materiał mieliśmy pewne problemy, bo całe
chórki były nagrywane razem. Teraz nagrywamy każdego
wokalistę osobno w studiu, tak, żebyśmy mogli
zmiksować każdy głos, każdego wokalisty. Była z tym
masa roboty. Tym razem więc, jedyne co nagraliśmy w
kościele na tym albumie, to organy.
Jak w związku z tym wygląda miksowanie nagranego
materiału? Wszystko odbywa się w jednym studio,
czy w kilku?
Nagrywaliśmy w kilku miejscach. Partie gitar i perkusji
nagrywaliśmy w Kohlekeller Studios we Frankfurcie,
bas nagrywany był w studiu Greywolf należącym do
Charlesa Greywolfa (muzyka Powerwolf - przyp.
red.). Materiał miksowaliśmy w studiu Fredman w
Gothenburgu, miksy robiliśmy tam już po raz szósty.
Oni naprawdę wiedzą, jak dopasować brzmienie, żeby
dać nam szansę na uwydatnienie pewnych detali w
utworach. Nie musimy im tłumaczyć jaką moc ma
mieć dany kawałek. To bardzo fajne. Mieliśmy też w
ekipie kogoś nowego, Jensa Bogrena z Fascination
Street Studio. Zajął się masteringiem. Jesteśmy więc
otoczeni przez naprawdę wspaniały team, znamy się
dobrze, jest więc wiele szans na ulepszenie jakichś detali.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszej ekipy.
Na płycie brzmienie jest jednocześnie mocne i bardzo
klarowne. Wszystko do siebie pasuje.
"Blessed and Posessed" pisaliśmy przez około sześć
miesięcy, a to oznacza pracę przez 24 godziny, siedem
dni w tygodniu. Na początku pracowaliśmy tylko Attila,
Matthew i ja, ale wkrótce musieliśmy zacząć ćwiczyć
z całym zespołem. W końcu jesteśmy zespołem
koncertowym, nie możemy tworzyć kawałków, jakby
spadały z nieba. Musimy ćwiczyć. Po krótkiej chwili
zebraliśmy się całą grupą i wypróbowywaliśmy nasze
pomysły. Później przystąpiliśmy do bardzo szczegółowej
pre-produkcji. To bardzo ważny element przed
wejściem do studia. Mieliśmy więc sporo pracy. Następnie
weszliśmy do studia, dzięki temu wiedzieliśmy jak
poszczególne kawałki mają brzmieć, mieliśmy już jakieś
oczekiwania względem nich. Prawdopodobnie dlatego
wszystko do siebie pasuje. Mogliśmy powiedzieć
dokładnie ekipie ze studia co mają robić. Każdy wiedział
co ma robić.
Jak wygląda sprawa prób? Przeprowadzacie je regularnie?
To wspaniałe chwile (śmiech). Piątka ludzi w sali prób,
bardzo, bardzo ciemnej sali. Ćwiczymy nowe utwory
na nadchodzącą trasę. Nigdy nie tworzymy w jej trakcie.
Kiedy jesteśmy w trasie, to jesteśmy w trasie. Chcemy
wtedy wszyscy celebrować chwilę, która trwa. Kiedy
tworzymy, to tworzymy. Później wszyscy spotykamy
się na próbach do trasy. Jak wiadomo najlepszą
próbą dla każdego zespołu jest granie koncertów, a my
robimy to od wielu, wielu lat, mogę obiecać, ze przekonacie
się o tym, kiedy znów przyjedziemy do Polski
(śmiech).
Na "Blood of the Saints" furorę robiły dowcipne
tytuły utworów. Na przedostatniej i ostatniej płycie
tytuły stały się bardziej stonowane. Chcieliście uniknąć
drogi zespołu-kabaretu?
Foto: Napalm
Nie określiłbym tego jako humorystyczne. Powiedziałbym
raczej, że niektóre sprawy chcemy przedstawić w
ironiczny sposób. Nie jesteśmy jakimiś religijnymi fanatykami,
co słychać choćby w utworze "Resurrection
by Erection". Oczywiste jest, że używamy pewnych elementów
humorystycznych, ale to tylko elementy, nie
całość, przez którą robilibyśmy sobie jaja z religii. W
przeszłości zdarzyło się tyle zagadkowych rzeczy, również
w religii, w kościele katolickim, więc czasami elementy
humorystyczne aż same się proszą. Nie chcemy
jednak urazić niczyich uczuć religijnych. Nie krzyczymy
o jakichś sprawach, po prostu piszemy o tym kawałki.
Nasze teksty lubimy tworzyć z pewnym poczuciem
humoru dotyczącym pewnych spraw, ale nie
opisałbym w ten sposób innych rzeczy. To zależy od
tego, o czym kawałek ma być. Nie ma żadnego planu,
jesteśmy spontaniczni. Dużo czytamy na różne tematy,
o których później mówimy, więc czasami używamy
ironii, a czasami nie, jak w przypadku "Christ & Combat",
gdzie po prostu opisujemy okrucieństwa, jakich
dopuszczali się uczestnicy pierwszych krucjat. Sposób
w jaki piszemy, zależy więc od tego, co aktualnie mamy
w głowach.
Wasze płyty mają podobną konstrukcję, hit na początku
płyty, wolniejszy utwór na końcu, jeden utwór
z motywem folkowym, jeden bardzo szybki, jeden w
średnim tempie... Skąd pomysł na pisanie płyt według
takiego schematu? To sprawdzona metoda na
dobry krążek?
Nie wiem. Na pewno są jakieś ogólne założenia. Na
przykład "Blessed and Possessed" było pierwszym kawałkiem,
który napisaliśmy na ten album i dla wszystkich
było jasne, że będzie otwierał płytę. Wiadomo
też, że kończymy wolniejszym numerem, jak "Let
There Be Night". Jednak jeżeli chodzi o wszystko co
jest pomiędzy… Słuchamy utworów w kółko i później
decydujemy jak zaaranżować tracklistę. To chyba jednak
bardziej kwestia wyczucia, tego, jaki album ma
mieć polot. Nie ma więc jakiegoś schematu, według
którego działamy.
Co rozumiesz jako "dobry album"? Kiedy, według
ciebie, album można określić jako dobry?
Wtedy, kiedy zawiera dobre numery (śmiech). Nie no,
to zależy od słuchacza. Ja osobiście wolę niezbyt długie
albumy. Czasami lepiej nagrać tylko pięć, ale naprawdę
dobrych kawałków, niż trzynaście kiepskich. Dla mnie,
jako fana muzyki, liczy się też klimat płyty. Jeżeli
chwyci mnie już pierwszy utwór, to jest duża szansa, że
polubię całość. Nie polubię jednak czegoś, co już na
początku zacznie mnie nudzić i się dłużyć. Oczekuję
więc mocnych wrażeń już od pierwszego momentu.
Jak wyobrażasz sobie Powerwolf za kolejne dziesięć
lat? Myślisz, że zawsze będziecie trzymać się swojego
sprawdzonego stylu muzycznego i wizerunkowego?
Dobre pytanie. Nie przejmujemy się tym zbytnio. Robimy
tylko to, co chcemy. Chcemy jeździć w trasy i
tworzyć nowe utwory. Innych rzeczy, które mogą się
wydarzyć, nie możemy zaplanować, to nie zależy od
nas. Myślę, ze najważniejsze jest, żeby ciągle iść naprzód.
Dopóki czujemy ducha i dobrze się bawimy
tym, co robimy, będzie dobrze. Jeżeli nie masz tej pasji,
żeby wychodzić na scenę, robić muzykę, powinieneś
skończyć karierę. Nie wydaje mi się jednak,
żeby miało się nam to przytrafić w ciągu najbliższych
dziesięciu lat (śmiech). Mamy zamiar iść do przodu i
zobaczymy co się zdarzy.
Od swojego pierwszego występu występowaliście w
strojach i makijażach?
Tak, mieliśmy taki pomysł od samego początku. Było
to dla nas bardzo ważne, ponieważ chcemy celebrować
trasę również w taki szczególny sposób. To część mnie,
pokazuję w ten sposób swoje wnętrze. Przebierając się
i malując, możesz wyjść na scenę i robić coś, co jest
częścią ciebie. Kocham zabawiać ludzi i naszą muzyką
i wyglądem. To coś więcej niż tylko make-up i przebranie,
szczególnie dla mnie. To coś w rodzaju transformacji,
dzięki której mam szansę pokazać to, jaki jestem
w środku. Dla nas jest to wiec bardzo ważny element
koncertów. Jednak należy pamiętać, że najważniejsza
jest muzyka, więc chyba potrzebujemy jednego
i drugiego (śmiech).
Co możesz nam powiedzieć na temat pobocznych
projektów każdego z członków zespołu?
Jest już mnóstwo mitów na temat Powerwolf, pozostawię
to w takiej formie. Myślę, że nie jest ważne, co
POWERWOLF 5
teraz robimy poza Powerwolf, bo poświęcamy się temu
zespołowi 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu
i tylko to się liczy. Nie mamy więc czasu na żadne
poboczne projekty. Właśnie dzisiaj poproszono mnie,
żebym dołączył do jakiejś innej grupy, bo brzmienie,
sposób w jaki gram na organach jest bardzo unikalny.
To dla mnie zaszczyt, że ludzie proszą mnie o takie
rzeczy, ale, szczerze mówiąc, jedynym zespołem, w
którym chcę grać jest Powerwolf i tylko dla niego
mam czas. Tylko tyle mogę ci powiedzieć w tym temacie.
Wasz skład zresztą też jest stabilny. W zasadzie
zmieniliście jedynie dwa razy perkusistę.
Tak, tak, masz rację. Myślę, że to naprawdę niesamowite
(śmiech), To jedyna pozycja w zespole, na której
nastąpiły jakieś zmiany. Roela van Heldena poznaliśmy
pracując nad "Blood of the Saints". Mieliśmy
wielkie szczęście, bo okazało się, że idealnie pasuje do
naszego zespołu. Wytworzyły się chyba pomiędzy nami
jakieś więzy krwi.
Jesienią ruszacie w europejską trasę promującą nową
płytę. Będziecie na niej grać z Orden Ogan i Civil
War. Macie jakieś szczególne oczekiwania wiążące
się z tą trasą?
Myślę, że mogę powiedzieć, że oczekujemy wspaniałej
imprezy z naszymi fanami. Z drugiej strony, mogę
obiecać, że będziemy jeszcze lepsi i mocniejsi niż kiedykolwiek.
Jednak jak już wcześniej wspomniałem, nie
chodzi nam o jakiś specjalny wystrój scen, czy coś takiego,
to jedna rzecz, ale bardziej zależy nam na świętowaniu
nowych kawałków z fanami. Prawdę mówiąc,
ostatni nasz koncert zagraliśmy w listopadzie ubiegłego
roku (po wywiadzie Powerwolf zagrał jeszcze m.in.
na Wacken - przyp. red.). Jesteśmy od tego uzależnieni,
jesteśmy uzależnieni od koncertów (śmiech). Mogę
obiecać, ze nie możemy się już doczekać, żeby zagrać
na żywo po całej tej ciężkiej pracy nad "Blessed and
Possessed". Myślę więc, że czeka nas świetne show i
damy z siebie wszystko (śmiech).
Byliście kiedyś na trasie poza Europą? Wiecie może
jaka jest wasza popularność poza tym kontynentem?
Odnieśliśmy spory sukces w Rosji, zagraliśmy tam sporo
koncertów i jeszcze wiele nas czeka. Ja osobiście,
chciałbym wybrać się do Ameryki Południowej. Wiem,
że istnieje wiele naszych fanklubów w Argentynie,
Chile, Brazylii. Pojechanie tam byłoby więc wspaniałym
doświadczeniem i jednocześnie wielkim wyzwaniem.
Głównie skupiamy się jednak na krajach europejskich.
Jesienią zagramy pierwszą część trasy. Później
chcemy odwiedzić kraje, do których nie udało nam się
jak dotąd zawitać. Podczas tournée odwiedzimy więc
wiele krajów w Europie, a później pomyślimy o trasie
w Ameryce, zarówno Północnej, jak i Południowej.
Graliście już wcześniej w Ameryce Północnej?
Nie, jak na razie nie.
Trasa będzie więc dla was bardzo ekscytująca
(śmiech).
Tak, będzie bardzo gorąco, ale myślę, że to dobrze. Jak
już wspomniałem, mamy pewien rytm: trasa, nowy album,
trasa, a teraz, po wydaniu kolejnego albumu
chcemy znowu ruszyć w trasę. Będzie na niej parę nowych
miejsc.
Co wiesz na temat sceny metalowej w Polsce?
Znasz może jakieś nasze zespoły? Może jakiś lubisz?
Znasz jakichś fanów z naszego kraju?
Grałem kiedyś w Polsce na Metalfest, było bardzo fajnie.
Lubię Vader i Behemoth. Macie też w Polsce pewną
wytwórnię filmową, której nie lubię. Z różnych
powodów nie chciałbym się tutaj zagłębiać w szczegóły,
po prostu zachowali się bardzo nieprofesjonalnie.
Chodzi o tę wytwórnię?
Tak, tak. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, chodzi
o pewną nieprzyjemną rzecz, podczas kręcenia naszego
video. Ale mówiliśmy o fanach z Polski! Mamy w
Polsce swój fanklub, nazywa się Polish Wolf Brigade.
Wspaniali ludzie! Spotkałem ich w Oberhausen. Mieliśmy
spotkanie z fanklubem we Wiedniu. Dostałem
ich flagę i pamiętam, że to była świetna impreza. Występowałem
z tą flagą zarówno na scenie jak i po samym
koncercie.
Dzięki za wywiad. Czekamy z niecierpliwością na
kolejny koncert w Polsce. Dzięki za wszystko. Życzymy
wszystkiego dobrego.
Dzięki!
Mateusz Borończyk, Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Bang i spadaj!
Kiedy w czerwcu 2014 roku ogłoszono, że Zetro powraca do Exodus, a Rob Dukes
odchodzi, światem metalu zawrzało. Każdemu wydawało się, że macierzysta formacja Steve'a
Souza'y, nie pała do niego miłością. Od tamtego momentu wielu metalowców zaczęło
zastanawiać się, jaka będzie nowa płyta kapeli, w jakiej formie jest Steve. Gdy w październiku
ubiegłego roku została wydana "Blood in Blood Out" wszyscy przekonali się, że stary
dobry Exodus, z końca lat osiemdziesiątych powrócił. Krótsze kawałki, agresywniejsze gitary
i ostrzejsza perkusja pokazały, kto teraz wiedzie prym w świecie thrash metalu. Na koncert
Zetro w Polsce musieliśmy jednak czekać do 15 czerwca 2015 roku, gdzie kapela wystąpiła
w Warszawskiej Proximie. Tam zespół udowodnił, że nie tylko w studio radzi sobie świetnie.
Mimo nieobecności Holta (został zastąpiony przez kumpla Lee Altusa z Heathen - Kragen'a
Luma), Exodus zagrał doskonałą sztukę, a Zetro, Tom i reszta pokazali, że nadal są w
świetnej formie. Toma Huntinga, oryginalnego i wieloletniego perkusistę zapytałem się o nowy
album, wczesne lata i incydent z Celtic Frost. Zapraszam do lektury.
HMP: Na wstępie chciałbym ci pogratulować świetnego
albumu. "Blood in Blood Out" jest swoistym powrotem
Exodusa do korzeni, porównując go do wcześniejszych
albumów, szczególnie "Atrocity" jest zdecydowanie
bardziej oldschoolowy. Utwory są krótsze,
perkusja brzmi bardziej dobitnie, gitary są ostrzejsze,
wszystko jest świeższe. Kiedy zdecydowaliście
się nagrać tego typu album. Surowszy niż poprzednie?
Tom Hunting: Wiesz, przede wszystkim nie było to
intencjonalne. Nie chcieliśmy specjalnie nagrać bardziej
oldschoolowej płyty. Ale chcieliśmy nagrać krótszą
płytę. Czasami jest tak, że masz do przekazania
pewną, dłużą historię. Tym razem tak nie było, to miał
być cios w twarz: "Bang i spadaj!" Coś na tej zasadzie.
Nawet okładka porównując do poprzednich albumów
jest w starszym stylu. Kto wpadł na pomysł tych kriogenicznych
zombie?
Chcieliśmy po prostu mieć zombie na okładce. Gary
(Holt - przyp. red.) skontaktował się, więc z Par Olofssonem,
a on namalował nam tych zombie, którzy
sami się konsumują. Wiesz, o co chodzi. Zombie są
ostatnio bardzo popularni. "Walking Dead" i to wszystko
(śmiech).
Rozumiem, pewnie. Teraz chciałem się zapytać o
warstwę muzyczną płyty. Kto jest głównym kompozytorem
albumu?
Gary napisał większość tekstów, Zetro, Jack i Lee
przynieśli kilka numerów, które znalazły się na płycie.
Jeśli chodzi o samą muzykę, z reguły wszystko zaczyna
się od jakiegoś riffu. Gary przynosi kilka riffów,
wszystko jest mocno organiczne. Jamujemy w salce, ja
robię do jakiegoś riffu podkład, to zmieniamy, tamto
przearanżujemy.
Jak często w takim razie macie próby?
Ja ćwiczę codziennie. Kiedy nagrywamy album, wszyscy
naprawdę ciężko pracujemy, traktujemy to jako naszą
pracę. Ćwiczymy co trzy czy pięć godzin każdego
dnia, aż do zmęczenia. A gdy przychodzi do nagrywania,
najpierw nagrywamy wszystko w odpowiednim
studio, z mikrofonami, stołem mikserskim i całą resztą
pierdół, a później majstrujemy przy tym w ProToolsie.
W różnych miejscach. Tym razem robiliśmy to u mnie
w domu. Wszystkie ścieżki, gitary, bas, wokal, wszystko
było nagrywane u mnie. Pracuje się zajebiście.
Wiadomo, nagrywamy na zmiany. Nagrywa Gary, jak
zmęczą mu się ręce, nagrywa Lee albo Jack i tak dalej.
A jak to się ma w wypadku przygotowań do trasy?
Pracujemy równie ciężko. Często mamy próby. Najpierw
musimy skupić się na setliście, to nie jest proste.
Mamy w pizdu utworów, ciężko wybrać te najlepsze i
zadowolić fanów a jeszcze trudniej zadowolić nas
samych. Na tej trasie gramy półtoragodzinne show, na
Foto: Nuclear Blast
6
POWERWOLF
którym jesteśmy headlinerem, nie tak dawno temu
supportowaliśmy Testament, gdzie mieliśmy godzinny
set, na kilku festiwalach mieliśmy 45 minut, na innych
jedną godzinę i 35 minut. Bardzo różnie to wypada.
Z reguły na próbach ogrywamy godzinny set plus
różne dodatkowe utwory, jakie chcemy zagrać, wkleić
do koncertu. Przed trasami, ćwiczymy dłuższy czas codziennie,
bierzemy jeden dzień przerwy przed samym
wylotem, żeby się spakować i tego typu duperele i w
drogę. Ja sam osobiście potrzebuje by w dobrej formie
fizycznej, ćwiczę przynajmniej godzinę dziennie, także
rozumiesz, o co mi chodzi.
Chciałem się zapytać teraz o Andy'ego Sneap'a. Jego
pierwszy album, jaki z wami nagrał to koncertowy "A
Lesson in Violence". Kolejny raz z nim współpracujecie,
nie myśleliście, żeby wziąć kogoś innego?
Raczej nie, jesteśmy w bardzo odpowiednich relacjach,
jeśli mam być szczery. Nasza przyjaźń trwa już kilka
dekad i bardzo dobrze się z nim współpracuje. Pomaga
mi w studio, nad brzmieniem, ustawieniami. Jest typem
osoby, która zawsze podpowie, zawsze służy radą,
czasami mówi zagraj tak, czasami inaczej. No i raz to
wychodzi a raz nie. Współpraca z nim jest naprawdę
dobra i prosta.
Teraz muszę się zapytać o Roba Dukesa, jak wyglądała
cała sprawa z nim? Słyszałem różne plotki,
jedne mówią, że nawet nie wiedział, że odszedł z
kapeli, inne, że za wszystkim stał Chuck Billy. Jak
wyglądała cała sprawa?
Jeśli chodzi o Chucka to zaprosiliśmy go, żeby był wokalem
gościnnym na płycie, chcieliśmy, żeby poszedł
tam wokalnie, gdzie nasz wokalista nie daje rady.
Wiesz kochamy płyty Roba, to jak nagrał "Atrocity",
kochamy jego z płyty "Generation Kill", chcieliśmy
dodać do naszych utworów więcej melodii. Niestety
mieliśmy z Robem pewien impas. Były sytuacje, które
zdarzyły się, a nie powinny, były takie, które nie zdarzyły
się, a powinny się zdarzyć. Tak, więc nie bardzo
mieliśmy jak to obejść. Zetro zawsze był gdzieś w tle i
czekał na odzyskanie swojej posady. Chciał i starał się
naprawdę mocno. Dlatego potrzebowaliśmy kogoś takiego.
Szczególnie dla albumu nr. dziesięć. To ważna
liczba i ważna płyta. Zdaję sobie sprawę, że różne plotki
krążyły, ale to nie była prosta sytuacja. To nie wyglądało
na zasadzie "wykurwiaj z kapeli bierzemy kogoś
innego". Nie będę zdradzał wszystkich szczegółów,
ale kochamy Roba, kochamy muzykę, którą tworzy.
Dukes był waszym wokalistą przez wiele lat. Mocno
się zgraliście. Jak porównałbyś pracę z Robem z pracą
z Zetro.
Szczerze to obaj są do siebie podobni w wielu aspektach.
Ich style wokalne i wiele innych spraw. Steve był
bardzo nastawiony na nagranie tej płyty i był przygotowany
do ostatniej chwili. Szybko poradził sobie w
studio, znokautował swoje partie, był bardzo otwarty
na nowe pomysły, szybko je próbował, nie było czegoś
takiego, że musiał wrócić do domu i wszystko przemyśleć.
Szczerze to Steve stał się dużo lepszy z biegiem
lat. Z reguły jest na odwrót, ale Steve szczerze teraz
radzi sobie lepiej niż kiedyś. Wiesz, wiele lat temu
zwykliśmy dużo, naprawdę dużo imprezować, teraz jesteśmy
dużo spokojniejsi (śmiech).
Dlaczego w takim razie Steve opuścił kapelę po nagraniu
"Tempo of the Damned"?
Szczerze to nawet nie wiem. Wiesz, w kapeli był wtedy
ogromny śmietnik i bałagan. Byliśmy wtedy mocno
przyćpani, braliśmy dużo speedu. Nie zarabialiśmy
wtedy za dużo, trasy były takie "meeeh, no dobra,
niech będzie". Nie były takie jak dzisiaj, gdzie thrash
przeżywa swój renesans, ma się dużo lepiej. Wiesz każdy
ma rodzinę na utrzymaniu, a wszystko było mocno
gorzkie. Zostawił nas przed trasą po Ameryce Południowej.
Wszystkie koncerty wtedy implodowały.
Mieliśmy swoje gówno po prostu, które musieliśmy
przejść.
Chciałem się teraz zapytać o ciebie. Ty odszedłeś z
kapeli w latach 1989, 1998 i później w roku 2005.
Czemu wtedy opuściłeś kapelę?
Szczerze to w każdym wypadku czułem się jakby zawodziło
mnie zdrowie. Potrzebowałem zmienić swój
tryb życia. Byłem bardzo wyczerpany, zestresowany,
miałem napady lęku i paniki, problemy z żołądkiem.
Miałem sporo kłopotów, potrzebowałem wszystko
zmienić. Stałem się wtedy naprawdę twardy, zdrowszy,
spędzałem dużo czasu ze swoją rodziną, zacząłem normalną,
regularną pracę.
Ale czy te problemy były przez narkotyki i imprezowanie?
Nie, nie do końca. Za drugim razem jak odszedłem
byłem już czysty i trzeźwy. Czułem się po prostu totalnie
wyładowany i chory. Musiałem odpocząć i odsunąć
się w cień.
Zostałeś wtedy zastąpiony najpierw przez Johna
Tempestę, później przez Paula Bostapha. Nagrali
oni "Force of Habit", "Impact is Imminent" i "Shovel
Headed Killing Machine". Co sądzisz o tych albumach?
Uważam, ze są świetnie. "Force of Habit" i "Impact is
Imminent" mają zajebiste riffy, uważam, że Tempesta
odwalił tam kawał niesamowitej roboty, jedyne, co mi
się nie podoba to miksy tych utworów. Po prostu nie
są akustycznie poprawne. A jeśli chodzi o "Shovel
Headed Killing Machine"… to jest naprawdę zajebisty
album. Totalnie kopie dupę. Wiesz brałem udział
w przedprodukcji, trochę się nim zajmowałem, ale
musiałem odejść i Paul wszedł za mnie. Wiesz Paul
jest świetnym perkusistą, jest niesamowity i gra jak maszyna.
Uwierz mi, nie jest łatwe grać "Deathamphetamine"
tak jak on. To naprawdę spore wyzwanie. Starałem
się oczywiście przearanżować to na mój styl, zagrać
to "a la ja". Wiesz, mama ogromny respekt i szacunek
do Paula.
Teraz w Exodusie jest trójka z oryginalnego i starego
składu kapeli. Ty, Holt i Zetro, jednak teraz wydaje
mi się, że Holt więcej gra w Slayerze niż z wami. Jak
do tego podchodzicie?
Wiesz, Gary jest teraz w bardzo ciężkim i zajętym etapie
swojego życia. Musi dzielić czas pomiędzy dwie
kapele. Bardzo ciężko pracował nad naszą nową płytą,
ale też nie chcemy zatrzymywać go od grania w Slayerze,
bo to dla niego ogromna okazja. Dodatkowo nie
łudzi się sukcesem naszej kapeli. Mocno wspieramy go
w tym, co robi. Zastąpił go Kragen, który naprawdę
dobrze robi swoją robotę.
Czemu wybraliście właśnie Kragena na zastępstwo?
On się strasznie szybko uczy, pasuje nam personalnie,
jesteśmy kumplami, gra z Lee w Heathen, przez to oni
obaj są ze sobą ograni. No i do tego jest świetnym gitarzystą.
Gdybyś na koncercie zamknął oczy nie usłyszałbyś
różnicy. Wiesz, Gary gra ostrzej na gitarze, jest
typem agresora, on atakuje gitarę. Kragen jest bardziej
subtelny, gra inaczej.
Co się stało z Robem McKillopem? Był oryginalnym
basistą Exodusu, ale odszedł w 1991 roku. Co się z
nim stało, nie jest zupełnie obecny w muzyce.
Z Robem spotykamy się raz na jakiś czas w Berkeley,
pracuje teraz, jako przedsiębiorca i kontrahent w firmie
elektrycznej. Wiesz, prowadzi swój biznes, osiadł,
ma żonę, dom, spokojne życie. Ma swojego pasierba.
W 1997 roku, jak nagrywaliśmy "Another Lesson in
Violence" zaoferowaliśmy mu posadę, bo chcieliśmy,
żeby album był jak najbardziej oryginalny, ale odpowiedział,
że nie gra już tej muzyki. Wiesz, pewnie tworzy
coś w swoim garażu, jakiegoś bluesa albo coś. Ale
czasami się z nim widujemy i kochamy go.
A teraz ostatnie, też dosyć plotkarskie pytanie. Co
się działo na waszej trasie z Celtic Frost w latach
osiemdziesiątych? W jednym wywiadzie Tom Warrior
powiedział, że nagrywaliście jakieś wideo z groupies
czy coś w ten deseń. O co chodziło?
Ja nic z tego nie widziałem (śmiech). Szczerze to te dni
były jak wielka niewyraźna plama. Byliśmy młodzi, dużo
imprezowaliśmy, ale Exodus nigdy nie nagrywał niczego
w stylu sex taśm.
Teraz może ostatnie pytanie dla fanów. Exodus zagrał
mnóstwo koncertów w Polsce, który z nich
pamiętasz najlepiej?
Klubowe koncerty były zajebiste, fani naprawdę tutaj
trzymają się razem i są mocno szaleni, ale moment,
który mnie mocno ruszył to wtedy, kiedy graliśmy z
Judas Priest w Katowicach. Wiesz, graliśmy z pieprzonym
Judas Priest! Ale chyba osobiście wolimy klubowe
koncerty. Są bardziej intymne, kiedy fani są bliżej,
ta cała chemia, wszystko się zgrywa.
Widzisz różnicę miedzy fanami z różnych miast?
Będę musiał odpowiedzieć ci jutro (śmiech). Fani są
wszędzie szaleni. Metal ma się dobrze w tych czasach.
Dokładnie. Dzięki Tom za rozmowę i dobrego koncertu.
Ja tobie dziękuje. Do zobaczenia!
Mateusz Borończyk
HMP: Zacznijmy od tego że siedzisz sobie tutaj
wygodnie z chłopakami a tymczasem w czasie
twojego ostatniego odejścia atmosfera nie była
tak miła...
Steve "Zetro" Souza: Tak, na wielu aspektach i było
w tym sporo mojej winy. Nie czułem się dobrze
jako wokalista Exodus, i całe życie zaczęło uciekać
mi przez palce. Musiałem to zrobić, czyli odejść
choć "Tempo of the Damned" był znakomitym
albumem i późniejsza trasa też.
Kilka miesięcy temu wyszedł wasz album "Blood
In Blood Out". Jak dla mnie najlepszym numerem
z tego CD jest "Collateral Damage". Jak powstał?
Pamiętaj, że przyszedłem do zespołu jak większość
utworów była już napisana. Jedynym utworem w
powstaniu, którego miałem jakiś tam udział był
"Body Harverst". Ale "Collateral Damage" jest tez
moim faworytem, bardzo ciężki, bezpośredni. Typowy
wyrzut przemocy w stylu Exodus i do tego
tekst, który przedstawia świat z bardzo ponurej
perspektywy.
Ponura perspektywa to jest dopiero w "Honor
Killings". Podoba mi się, że nazywacie rzeczy po
imieniu i zabijanie kobiet w krajach islamskich za
to, że ośmieliły się być zgwałcone to zwykła choroba
nie żaden honor.
Morderstwo to morderstwo.
Ale teraz będzie, że prowokujesz i drażnisz.
Gówno mnie to obchodzi. Tak to co zdarzyło się
we Francji kilka miesięcy temu dało nam dużo do
myślenia. Oni osiągnęli to co chcieli, nasze społeczeństwa
żyją w strachu. Nie możesz wejść normalnie
do samolotu bez tych wszystkich procedur. Poza
tym ja nikogo nie winię nikogo tylko opisuję.
Ani nie zmyślam. Pokazuję negatywną stronę świata,
żyjącego w ciemnocie. USA będzie niedługo
miało prezydenta kobietę, a ci ciskają w nie kamieniami.
Jak to jest że wasi muzułmanie asymilują się a w
Europie jakoś nie?
Po 10-tym września staliśmy się wobec nich bardziej
paranoiczni. W autobusie można zobaczyć
jak pasażerowie ostrzegają faceta: "Rusz się tylko
dupku, a zaraz cię wyprowadzimy! Nam takie zachowania
przychodzą bez problemu. "Nie dotykaj
tego, byłem w Wietanmie!", takie pierdolenie. Tu
nie ma zabawy. Nie jest to zbyt popularna u nas religia.
Wydarzenia, które są opisane w "Honor Killings"
mają również miejsce we wschodniej Turcji. Myślałeś
żeby pojechać tam na gig?
Myślałem ale nie jestem wielkim fanem Trzeciego
Świata. Oni nie mają pełnej kontroli nad tym co się
u nich dzieje, zapewniają cię o jednym, a zrobią
drugie.
Wróćmy do muzyki z "Blood In Blood Out". Bas
chlaszcze tam bardzo głośno.
W końcu go słyszysz co? Jack to znakomity basista,
pisaliśmy album pod niego. Na wszystkich poprzednich
albumach, od "Bonded by Blood" do "Impact
is Imminent" bas było trudno usłyszeć. Ten
instrument w końcu znalazł zasłużone miejsce. On
gra tak, jak w Exodus powinno się grac, to najlepszy
basista w tej grupie
Powinno podobać cię się granie D.D. Verniego z
Overkill...
Tak lubię ich.
Pora na kilka cięższych pytań. Zdajesz sobie
sprawę ze gdyby "Bonded By Blood" ukazałby się
dwa lata lub choćby rok wcześniej byłbyś milionerem?
Nie patrz na to w ten sposób. Każdy jest w jakiś
sposób predestynowany i nie na wszystko co się
wokół nas dzieje mamy wpływ. Popełnia się błędy
na których się uczy. W tamtym czasie, gdy byłem
w zespole, popełniona została cała masa błędnych
decyzji, głównie przez management, który przetracił
mnóstwo kasy. Najważniejsze, że to wszystko
przetrwaliśmy i po 30-tu latach wciąż gramy będąc
silniejsi niż kiedykolwiek. Mamy zajebiste koncerty
i potężne albumy. Fani ciągle chcą nas oglądać,
EXODUS 7
Palenie flagi to świętokradztwo
Nie wiem czy ludzie oszaleją na punkcie ostatniego Exodusa - "Blood In Blood Out"
ale na pewno oszaleli na punkcie zespołu ostatnim gigu w warszawskiej Proximie. Takiego
wybuchu energii u młodzieży nie widziałem już dawno. Nastrój ów udzielił się też Steve’owi
“Zetro” Souza’ie, synowi marnotrawnemu, który po dziesięciu latach przerwy objął ponownie
mikrofon. Zetro był przepytywany przez mnie przed koncertem. Prze pół wywiadu myśli
uciekały mi ku nastawionej na maksa klimie. Jak ten facet mógł przy tym siedzieć a potem
drzeć się przez 90 minut?
przychodzą też nowi - to jest niesamowite,.
Od jakiś kilkunastu lat mówi się, że to wy powinniście
być w wielkiej czwórce zamiast Anthrax.
Nie ma wielkiej czwórki tylko wielka jedynka i pozostała
trójka. (śmiech). Jeśli chodzi o sprzedaż to
faktycznie oni wszyscy sprzedali więcej płyt niż pozostała
scena, ale jeśli chodzi o wynalezienie brzmienia
to jest wielka dwójka: Metallica i Exodus.
Megadeth jeszcze wtedy nie było, Dave grał w
Metallice. Slayer zaistniał tylko dzięki podróżom
równać pod względem agresji?
Najcięższa demówka jaka słyszałem na samym początku
lat 80-tych została nagrana przez Mercyful
Fate. Słyszałem też demo Destruction ale to było
kilka lat potem.
Byliście świadomi, że to coś kompletnie nowego?
Nikt nie jest tego świadomy w czasie tworzenia.
Widzisz to dopiero po kilku latach jak patrzysz
wstecz i okazuje się że do nurtu, który stworzyłeś
dołączają kolejne generacje.
Foto: Nuclear Blast
Nie mam pojęcia, pewnie nie za bardzo ale my się
zmieniliśmy. Wtedy piłem, wciągałem, ruchałem
wszystko co się rusza. Jesteśmy teraz facetami koło
50-tki, mamy rodziny, żony które kochamy. Moje
dzieciaki od tamtego czasu zdarzyły dorosnąć i
pójść w świat. Mój najstarszy syn ma 25 lat więc
nie korzystamy już z groupies choć pewnie gdyby,
któryś z nas wziął jaką sio poszedł na koniec autobusu
aby ją wydymać nikt nie robiłby kłopotów. Ja
się tylko zastanawiam kto te laski potem poślubił.
Przecież one pozwalały nam na wszystko. Teraz mi
się przypomniało, że na tamtej trasie sporo imprezowaliśmy
z technicznymi. Jednym z nich był Walter
i to on miał kamerę. On ma pewnie te taśmy...
Byliście też na trasie z Helloween co nie skończyło
się chyba dla nich zbyt dobrze?
Bardzo fajni goście. Ale to nie pasowało. To była
trasa, na której grał też Anthrax i publika w USA
nie za bardzo rozumiała ideę tego połączenia. Dali
im odczuć, że tu się słucha thrashu, a nie poweru.
Helloween dostawali co wieczór po dupie. Thrashersi
nie byli wtedy zbyt empatycznymi ludźmi.
Co sądzisz dziś o "Force of Habit"?
Kocham i nienawidzę, Jest kilka kawałków, które
uwielbiam i takich kurwa, których nie znoszę.
"Good Day to Die" akurat lubię.
Mam pewien kłopot z waszym stosunkiem do
komunizmu. Z jednej strony sierp i młot na koszulce.
Jak mówicie był to hołd dla Paula Baloffa,
bo pochodził z Rosji. Z drugiej strony tekst
"Changing of the Guard" potępiający zbrodnie
systemu.
Na ten tekst miały tez wpływ wydarzenia tamtego
listopada i upadek muru berlińskiego. A tak jak
powiedziałeś tamten t-shirt był tylko dla Paula.
On był Rosjaninem.
Ale stamtąd uciekł, od ludzi którzy wyznawali
ideologię kryjącą się za tym znakiem.
Spryciarz, że uciekł. Ludzie w USA nie patrzą na to
jako coś negatywnego, to po prostu jeden z symboli
jakich wiele. Nie są świadomi tego co się zanim kryje.
Nie wspieramy komunizmu, jesteśmy tharasherami,
a więc wspieramy wolność.
Dla wielu moich znajomych Exdous to zaprzeczenie
patriotyzmu.
Powinieneś być dumny skąd pochodzisz. Nie wiem
czy jesteśmy patriotami ale na pewno dumnymi
Amerykanami. Z drugiej strony nie jesteśmy zadowoleni
ze wszystkiego co robi rząd i służby egzekwujące
prawo.
Palenie flagi?
To świętokradztwo. Nigdy tego nie wspieraliśmy i
nie będziemy wspierać. Powód, dla którego chodzisz
tu bezpiecznie jest taki iż dbamy nawzajem o
siebie.
Jak to się ma do utworu "Scar Spangled Banner"?
Miał wkurzać ludzi i wiele jest w nim przesady i
pewnego rodzaju socjopatii.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
do Bay Area, bo byli z LA gdzie nie lubiło się agresywnego
metalu.
Jaki wpływ miał na was Exciter czyli zespół reklamowany
niegdyś jako "najbardziej hardocorwa
kapela metalowa"?
Nie byliśmy nimi zainspirowani, ale widziałem ich
gig w 1983r. i był niesamowity. Ich album "Heavy
Metal Maniac" był na pewno kamieniem milowym
w heavy metalu, otwarciem nowej jakości. Bardzo
ich lubiłem.
A Venom?
Kochałem Venom. Wiem, że są teraz dwa Venomy:
Mantasa i Cronosa ale Cronos... to kurwa
Venom.
O waszym demo z 1982 roku mówi się jako o pierwszym
thrashowym nagraniu w historii. Znasz
jakieś dema, które mogły się z wami wówczas
Jaki były twoje wrażenia gdy pierwszy raz usłyszałeś
waszych dobrych kumpli z Possessed?
O stary to było wspaniałe, słuchanie tego było jak
upijanie się. Byli jak Slayer, w zasadzie odpowiedź
Bay Area na Slayera. Te ćwieki, satanizm bardzo
ich wtedy wyróżniały.
Mówili o was jako o starszych braciach.
Tak. Exodus był dla każdego starszym bratem.
Tom Warrior pisał w swojej autobiografii o pornolach,
które kręciliście na trasie z Celtic Frost.
Pamiętasz to zdarzenie?
To było w roku 1987. Nie mam pojęcia gdzie one
są, ale pamiętam dokładnie moment kręcenia tych
filmów. (śmiech) Byliśmy głupi, młodzi, zachowywaliśmy
się jak gwiazdy rocka i na trasie o nic nie
musieliśmy się troszczyć.
Jak bardzo od tamtego zmieniły się groupies?
8
EXODUS
Wolność kluczem do nowych inspiracji
Armored Saint nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba. To klasyczny band z
USA grający power metal. Robią to już od ponad 30 lat i trzeba przyznać, że chłopaki nie
mają zamiaru ani trochę odpuścić. O nowej, siódmej z kolei płycie w dorobku amerykanów
rozmawiałem z liderem grupy Joeyem Vera!
HMP: Hej Armored Saint! "Win Hands Down" jest
waszym siódmym albumem studyjnym. Czy traktujecie
go w jakiś szczególny sposób, czy to kolejny
krążek w karierze?
Joey Vera: Każdy album jest dla nas szczególny. Każdy
jest jakby fotografią naszego życia podczas procesu
jego tworzenia. Wszystkie nasze płyty są dla nas
wyjątkowe.
Kto jest odpowiedzialny za ostateczne brzmienie
"Win Hands Down"?
Właściwie to wiele osób. Ja wyprodukowałem i nagrałem
większość płyty. Jay Ruston zmiksował ją i wyprodukował
bębny. Bill Metoyer czuwał nad brzmieniem
basu i gitar, a Paul Logus je zmasterował. Tak
jak widzisz, mieliśmy sporą grupkę osób, która jest odpowiedzialna
za brzmienie płyty.
Pamiętasz może moment, w którym po raz pierwszy
usłyszałeś całość już gotową i zmasterowaną? Co
wtedy sobie pomyślałeś i co czułeś?
Tak jest! To pierwszy materiał, który również oddałem
do innego inżyniera dźwięku i powiedziałem - miłej zabawy!
Zazwyczaj bardzo pilnie przyglądam się procesowi
masteringu i produkcji, nawet jeśli nie jestem wyznaczony
jako osoba odpowiedzialna za miks. Zwykle
siedzę w studio i kontroluję wszystko, co się dzieje.
Tym razem chciałem podjąć wyzwanie i spróbować
przezwyciężyć moje emocjonalne przywiązanie do tego
typu zachowania. Oczywiście, gdy po raz pierwszy
usłyszałem materiał, byłem nieco zdenerwowany. Podświadomie
jednak wiedziałem, że Jay był bardzo bliski
tego, czego oczekiwałem. Pierwszym kryterium jest
"Czy to jest w naszych granicach?", ale odpowiedź brzmiała
na szczęście "tak".
"Revelation", który jest bardzo surowy, a "Win Hand
Downs" który jest epicki i doniosły. "La Raza" zawiera
po prostu dobrą muzykę oraz pewne znamiona tego, co
miało nadejść później wraz z rozwojem naszej kreatywności.
Myślę, że to świetna płyta.
Co było waszą największą inspiracją podczas tworzenia
nowej płyty?
Myślę, że wolność, którą mieliśmy podczas tworzenia.
To bardzo wyzwalające uczucie, które napędzało moją
inspiracje. Zarówno ja, jak i John byliśmy bardzo podekscytowani
mogąc podjąć wyzwanie i sprawdzić się
jak daleko jesteśmy w stanie zajść muzycznie. Chcieliśmy
stworzyć doskonale brzmiący album. Bogaty, pełny
i epicki. Powiedzieliśmy sobie, że możemy zrobić
wszystko to, co chcemy.
Foto: Stephanie Cabral
Zawsze byliśmy zespołem o dużych zasobach energii
na scenie. Jesteśmy z siebie dumni. bo zawsze dajemy
z siebie dwieście procent. Nie jesteśmy zasadniczo
technicznym zespołem. Jesteśmy jak drużyna, która
walczy o złoto. Na naszym koncercie nie będziecie się
na pewno nudzić. Ewentualnie będziecie mieli okazję
się pośmiać.
Masz kawałek, który najbardziej lubisz grać na żywo?
W tym momencie jest to "Left Hook From Right Field"
z płyty "La Raza". To świetny kawałek do grania. Ma
w sobie po odrobinie ze wszystkiego.
Co sądzisz o obecnej scenie metalowej w USA i
zagranicą?
Zrobiło się interesująco w ciągu ostatnich mniej więcej
dziesięciu lat. Wiele zespołów podejmuje ryzyko w
swoich muzycznych działaniach. Sądzę, że obecna
scena ma się dobrze.
Czy masz jakiś osobistych faworytów wśród młodych
zespołów?
Czekam teraz na nowy Between the Buried and Me.
Może znasz jakieś zespoły z naszego kraju, czyli z
Polski?
Przykro mi, ale nie znam nic oprócz Behemoth.
Planujecie więcej teledysków w ramach promocji nowego
mteriału?
Tak, będziemy kręcić drugi teledysk w przyszłym miesiącu.
Czekam na to!
Czy cały zespół bierze udział w procesie tworzenia
nowych kompozycji?
Tak, ale to ja jestem osobą, która dokonuje ostatecznych
decyzji w sprawie rozwiązań muzycznych i
aranżacyjnych. Generalnie wkład może nie rozkłada
się proporcjonalnie po każdym z nas, ale każdy zawsze
ma głos.
Gracie w tym samym składzie już od "Symbol of
Salvation". To całkiem długo. Czy nie jesteście już
sobą znużeni?
Ha! Nie, nasze stosunki są bardzo dobre, ale wiesz, my
nie pracujemy cały czas razem. Mieliśmy kilka przerw,
co sprawiło, że nasza przyjaźń jest wciąż świeża.
Wydajecie się być w dobrej kondycji. Dlaczego na
nowy krążek musieliśmy czekać aż pięć lat?
Mamy luksus nie pracować według czyjegokolwiek rozkładu
czy harmonogramu. Nasza wytwórnia daje nam
sporo wolności i możemy pracować według naszego
własnego tempa. Zaczynamy pisać tylko wtedy, gdy
czujemy prawdziwy przypływ inspiracji. "La Raza" wyszła
w 2010 roku i graliśmy koncerty aż do zimy 2012
roku, czyli do czasu kiedy zacząłem wymyślać riffy, nie
pisałem ich jeszcze wtedy. John zapytał mnie czy zacząłem
juz pisać i wtedy powiedziałem, że tak. Wrzuciłem
więc kilka nagrań na demo i dałem mu. Od razu
je pokochał, napisał kilka tekstów i w następnym tygodniu
mieliśmy gotowe dwa kawałki. W pierwszy lutowy
tydzień 2013 roku oficjalnie zaczęliśmy pisać numery.
Spotykaliśmy się, żeby nagrać demówki, gdy tylko
znajdywaliśmy czas pomiędzy odwożeniem i przywożeniem
naszych dzieci ze szkół itp. Generalnie między
obowiązkami dnia codziennego. Pisanie kawałków
na nowy album zakończyło sie latem 2014 roku i zaczęliśmy
się zajmować przedprodukcją z Gonzo. Wtedy
zaczęliśmy nagrywać, była to końcówka listopada
2014 roku. Album był ukończony końcem stycznia
2015 roku.
Jaka jest najistotniejsza różnica między nowym albumem,
a poprzednim - "La Raza"?
Właściwie to chyba ty jesteś właściwą osobą, by to oceniać.
Moim zdaniem to taki łącznik między
Czy mógłbyś podzielić się z nami twoim jednym
bądź dwoma ulubionymi momentami związanymi z
zespołem?
Właśnie teraz mam jeden z nich, dzięki wydaniu nowej
płyty. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy żadnych konkretnych
oczekiwań odnośnie do odbioru tego wydawnictwa,
ale reakcje są nad wyraz dobre. Mieliśmy najlepsze
miejsca na listach dzięki tej płycie, biorąc pod
uwagę całą naszą karierę, co już jest strzałem w mordę
po robieniu tego przez 30 lat. Staliśmy się bardzo pokorni
mając świadomość, że po tylu latach nadal
jesteśmy w stanie "dotknąć" ludzi. Nasi fani trwali przy
nas w dobrych i złych chwilach i ciągle się nami interesują.
Jesteśmy największymi szczęściarzami na świecie.
Wasza okładka przypomina mi Blue Oyster Cult z
albumu "Spectres". Co o tym sądzisz?
Ha! Nigdy o tym nie pomyślałem, ale teraz to widzę.
Wszyscy jesteśmy dziećmi lat 70-tych, więc to ma jakiś
sens. Na prawdę chcieliśmy stworzyć coś, co byłoby
unikalne i inne oraz przedstawiałoby przy tym nasze
twarze. Nigdy przedtem tego nie zrobiliśmy.
Armored Saint to marka dobrze znana w metalowym
środowisku. Jakbyś przekonał oldschoolowych maniaków
i młodych pasjonatów tej muzyki do zakupu
waszego najnowszego dzieła?
Jedna rzecz, która przychodzi mi na myśl, to fakt, że
zawsze wszystko robiliśmy na swój własny sposób.
Czasami ciężko jest nas sklasyfikować i właściwie to
nas nieco niepokoiło. Teraz to wykorzystujemy. Robimy
coś naszego. Musicie to sprawdzić.
Opisz wasz koncert komuś, kto nigdy wcześniej nie
miał okazji was zobaczyć.
Jak media społecznościowe, takie jak Facebook,
Twitter itd., wywarły wpływ na wasz zespół?
Jak dla mnie jest to ogromna pomoc. Dzięki temu
mamy większy kontakt z naszymi fanami niż kiedykolwiek
wcześniej i myślę, że wpływa to też pozytywnie
na sprzedaż płyt i biletów na koncerty. Jesteśmy starym
zespołem i nasi fani też są starsi, co nie zmienia
faktu, że wpływ mediów społecznościowych jest wielki.
Jakie plany na przyszłość? Jakaś trasa?
Właśnie ogłosiliśmy trasę z Saxon w USA. Będziemy
też grać dwa koncert w Niemczech na początku grudnia,
oba z Accept. Zagramy na Masters of Rock Cruise
w lutym 2016 roku. Na ten roku planujemy zresztą
dużo więcej…
Dzięki za wywiad! Ostatnie słowa nalezą do ciebie…
Jeszcze raz chcę podziękować wszystkim fanom,
którzy z nami są. Banałem jest tak mówić, ale to prawda:
nie moglibyśmy tego wszystkiego osiągnąć bez was.
Dzięki za to, że jesteście. Nie możemy się doczekać
spotkania się z wami osobiście. Miejmy nadzieję, że
Saint już za niedługo zagra w Polsce!
Przemysław Murzyn
ARMORED SAINT 9
na wielkich festiwalach z line-upem obfitującym w
death i black metalowe kapele. Zaczynamy grać ten
kawałek, a ludzie obracają głowy z myślą: "Co to, kurwa,
jest?". Jednak o krótkiej chwili kobiety przesuwają
się naprzód w celu tańca pod sceną, a wszyscy "twardziele"
podążają za nimi.
Dajemy z siebie wszystko co mamy w tej chwili!
Na dobrą sprawę nasza współpraca zaczęła się układać dopiero z wydaniem ich
ostatniego albumu "At The Crack Of Dawn". Wtedy przy okazji wspólnej wizyty z Enforcer
i Skull Fist mieliśmy okazję rozmawiać z nimi i zapowiadało się, że tą znajomość podtrzymamy.
Informację, że z końcem 2015 roku kończą działalność przyjęliśmy z niedowierzaniem.
Nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Wraz z wydaniem debiutu w 2010
roku zaskoczyli wszystkich. Dookoła szalały nowe fale thrashowego i heavy metalowego oldschoolu,
a oni sięgnęli po bardzo archetypową odmianę heavy metalu, korzeniami sięgającą
lat siedemdziesiątych. Wtedy byli jedynymi, teraz takich kapel jest więcej, z tej okazji został
nawet ukuty nowy termin, proto-metal. Ciekawe czy się przyjmie. A oni dochodzą do
wniosku, że osiągnęli swoje szczyty i rozwiązują kapele. O całym zamieszaniu rozmawialiśmy
z Willem Verbuyst, z rozmowy wynika, że nieuchronny koniec się zbliża. Jakkolwiek
to się skończy, uważam, że powinniśmy zachować w pamięci latających Hodlerów z Vanderbuyst,
zasługują na to!
HMP: Zawsze jest początek. Jak go wspominacie.
Co wtedy planowaliście zdziałać o czym marzyliście?
Willem Verbuyst: Według moich wspomnień, zaczęło
się po moim powrocie do domu z kilkumiesięcznych
podróży po południu Azji. Miałem już trochę napisanych
kawałków na trasę, gdy wróciłem, poprosiłem
Barry'ego i Jochema - którzy byli moimi dobrymi
przyjaciółmi - żeby je sprawdzili, a gdyby byli zainteresowani
zaprosiłem ich do wspólnego jammowania.
Niedługo potem, uzmysłowiliśmy sobie, że mieliśmy
coś, co warto kontynuować. Początkowo nie oczekiwaliśmy
zbyt wiele. Jednak po kilku gigach zaczęliśmy
marzyć o czymś więcej. Pragnęliśmy wydawać albumy,
jeździć w trasy, występować w Japonii. Zaczęło się
wszystko, czego sobie życzyliśmy. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z tego, że nasze sny spełniły się w każdym calu.
Wokół wszyscy inspirowali się oldschoolem, a to zakładając
kapele thrashowe, a to heavy metalowe, grające
tradycyjny heavy. Wy wybraliście hard rock a
raczej heavy metal z samiutkiego początku, gdzie
wpływy hard rocka nie odpuszczały. Z jakich powodów
wybraliście taką formę wyrazu swojej muzyki?
Jest to muza, którą lubimy najbardziej. Nie zrozum
mnie źle, lubimy metal w naszym wykonaniu, ale hard
rock, tudzież wczesne heavy, jest tym, co trafia do nas
jeszcze bardziej. W jakiś sposób ta muza jest wciąż
bliska bluseowi i rock'n'rollowi, gatunkom, które kochamy.
Chcieliśmy grać heavy rocka, w którym nie
chodzi o granie ultra-wirtuozerskich riffów czy popisywaniem
się wyjątkowymi umiejętnościami, tylko na
dobrym komponowaniu. To był priorytet.
Jak napomknąłem, wasze brzmienie nawiązuje do początków
heavy metalu. Jednak współcześnie, bardziej
popularne jest brzmienie kapel hard rockowych w
stylu Chickenfoot, Velvet Revolver, Black Country
Communion, Black Star Riders, Scorpion Child...
Czemu nie poszliście z tym nurtem?
To prawda, dzisiejszy hard rock jest przeprodukowany,
o ile wiesz co mam na myśli. Wszystko jest strasznie
skompresowane, z dużymi ilościami grubych zniekształceń
dźwięku. Postanowiliśmy trzymać się bliżej oldschoolowego
brzmienia, ponieważ wspomniane produkcje
przegapiły coś świeższego w współczesnych wydawnictwach
i podejściu do muzyki metalowej. Dla
przykładu, gdy słuchasz "jedynki" Van Halen, brzmi
ona bardzo dynamiczne, otwarcie, zupełnie jakby zespół
grał naprzeciwko ciebie. Słychać, że ta muza to
ich pasja i świetna forma spędzania czasu. Nowsza muzyka
nakierowana jest na perfekcjonizm. Co chwilę
słyszymy, że każdy poszczególny dźwięk jest edytowany
i przerabiany, póki nie zabrzmi idealnie. Rock'n'roll
odszedł.
Na demo z 2008 roku jest taki utwór "Devil's Pie",
zawiera on pewne elementy tego nurtu. Całe szczęście
później nie odnalazłem u was takich tendencji...
"Devil's Pie" to akurat nic innego jak prosty, bluesowy
kawałek. Przy jego tworzeniu zainspirowani byliśmy
kapelami typu ZZ Top, może odrobinką wczesnego
Whitesnake. Nie gramy go niewiadomo jak często, ale
zawsze, gdy już to robimy - ludzie zakochują się w jednej
chwili. Lubimy wrzucić go do setu, podczas grania
Szczerze przyznam się, że nie przepadam za powyższymi
zespołami...
To także nie moja para kaloszy. Mimo faktu, że słucham
Black Country Communion. Joe Bonamassa
jest ekstremalnie uzdolnionym gitarzystą i zawsze, ale
to zawsze, jest coś, czego można się od niego nauczyć.
Glenn Hughes jest bardzo dobry technicznie przez co
traci jego duch muzyczny, ale rekompensuje to genialnymi
wokalami! Jednak to jest wiadome, już od jego
czasów w Deep Purple.
W waszej muzyce można doszukać się czegoś np. z
UFO, Kiss, Rainbow a także np. z Saxon, Judas
Priest, ale co byście nie wymyślili zawsze przebija się
duch Thin Lizzy. Czy to tylko moja fobia czy faktycznie
Thin Lizzy to dla was szczególny zespół?
Ciężko nie kochać Thin Lizzy. Nawet jeśli nie przepadasz
za ciężką muzą, możesz łatwo pokochać Thin
Lizzy. Jest to rzecz, którą często słyszymy. Po koncercie
ludzie podchodzą i mówią nam: "Nie przepadam za
ciężką muzyką, ale wasza twórczość naprawdę mi się
spodobała". Myślę, że dzieje się to dlatego, iż staramy
się pisać kawałki z przytupem, chwytliwym refrenem,
który może być zaśpiewany przez każdego, no i nasza
muzyka jest melodyjna. Ostatecznie gramy pop z rockowym
feelingiem. Gdy słuchasz wczesne UFO albo
Kiss, znajdziesz na nich pełno kawałków, które można
nazwać popem.
Jakie rzeczywiście zespoły was inspirowały?
Mogą to być Fleetwood Mac, Bach albo Wu Tang
Clan, po prostu to samo. Gdy jesteśmy w vanie jadąc
na koncert, słuchamy bardzo różnych rzeczy. Mamy
nawet składankę Motown, (śmiech). Jeśli coś grane
jest prosto z serca, jest oryginalne i idealnie odegrane,
może zainspirować. Inspirację mogą pochodzić z
różnych źródeł. Możesz być także zainspirowany by
zrobić coś innego niż dotychczas. Często widząc zespół
myślę sobie: "nie tędy droga - zła interpretacja inspiracji".
Być może zespołami, które zainspirowały nas do
tego, co tworzymy są: ZZ Top, Thin Lizzy, Van Halen
i Def Leppard. Zespoły, z którymi jeździliśmy w
trasy. Saxon na pewno był dla nas ogromną inspiracją.
Wasz debiutancki album określił was muzycznie w
sposób dobitny. Mimo, że konkretnie sięgacie po
wzorce, to wasza muzyka brzmi świeżo, oryginalnie
choć przesycona jest najlepszymi momentami z historii
ciężkiego rocka i podana w wasz specyficzny
sposób. Taki był wasz cel?
Na debiucie słyszę trzy młode, wygłodniałe psy, nie do
końca wiedzące czego chcą. Myślę, że odnaleźliśmy
siebie na "Flying Dutchmen", jeśli spytałbyś mnie, na
Foto: Vanderbuyst
10
VANDERBUYST
jakim albumie zaczęło się prawdziwe Vanderbuyst -
odpowiedzią byłby właśnie "Flying Dutchmen". Pomimo
tego, że zrobiliśmy demówkę dwa lata wcześniej,
myślę, że debiutancki album był naszym pierwszym
wprowadzeniem na scenę. Również dodawanie kawałków
na żywo było czystą prezentacją naszej kapeli, by
dać ludziom do zrozumienia co potrafimy na żywo.
Oczywiście cover UFO "Rock Bottom" było także pewnym
rodzajem hołdu dla tej świetnej epoki.
Foto: Vanderbuyst
Słuchając kolejne albumy "In Dutch" (2011), "Flying
Dutchmen" (2012) oraz "At The Crack Of Dawn"
(2014) nabiera się przekonania, że ten cel osiągnęliście,
a nawet udoskonaliliście go. Z tego co pamiętam
wasze albumy miały zawsze dobre recenzje...
Tak. Jak powiedziałem wcześniej, na naszych pierwszych
dwóch albumach możesz usłyszeć rozwijający
się zespół, muzyków i kompozytorów. Na trzecim krążku
znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Myślę, że "Flying
Dutchmen" to płyta, na której wykrzesaliśmy
wszystko co w nas najlepsze. Na naszym ostatnim wydawnictwie,
"At The Crack of Dawn", postanowiliśmy
pójść nieco dalej poprzez danie producentowi (Martin
Furia) nieco większego kawałka ciasta, rozumiesz?
Najbardziej podoba mi się to, że stworzyliśmy cztery
zupełnie odmienne albumy, a recenzje tychże - zawsze
były pozytywne.
Jedne z ważniejszych cech waszej muzyki to czad,
dynamika, ale także melodyjność...
Kochamy dynamikę, na żywo jest to ważne narzędzie,
aby wytworzyć odpowiednią atmosferę. Chwytliwa
melodia, zwłaszcza w wokalach, jest esencją dobrego
numeru. Partie gitarowe także powinny być melodyjne
i wpadające w ucho. Zawsze czuliśmy jednak, że to wokale
są najważniejsze. Ludzie chcą śpiewać refreny.
Jeśli nie ma dobrej melodii - nie zrobią tego. Zawsze
widzę to za świetny komplement, gdy ludzie nucą melodie
grane przez gitarę, a nawet partie solowe. Przy
takich sytuacjach widzę, że zrobiłem dobrą melodię.
Waszej muzyki świetnie się słucha, lecz jest pewien
niuans, który działa na waszą niekorzyść. Wasze albumy
słucha się w całości z przyjemnością i bardzo
chętnie sięga sie po nie ponownie. Nie ma - niestety
- wielkiego przeboju, coś w rodzaju "The Boys Are
Back in Town", którego nuciłby sobie pod nosem
każdy. To świadomy wasz wybór czy w ogóle o tym
nie myśleliście?
Staramy się pisać chwytliwy stuff. Ludzie często mówią
nam, że nasze kawałki utkwiły w ich głowach na
wiele dni. Jednak kawałek pokroju "The Boys Are Back
In Town" jest wyjątkowy, to zupełnie inna liga. Nawet
jeśli uporałbyś się ze stworzeniem takiego utworu, żadna
mainstreamowa rozgłośnia nie będzie puszczała
więcej takiej muzyki. Pomimo tego, kilka z naszych
piosenek bywa granych przez holenderskie radio ogólnokrajowe
raz na jakiś czas, a pewnego razu graliśmy
"Into The Fire" w ogólnokrajowej telewizji dla milionów
słuchaczy.
Wasze kompozycje są krótkie, konkretne i zwarte,
jednak nie obca jest dla was umiejętność improwizacji.
Nie chodzi mi o popisy solowe. Przykładem jest
cover UFO "Rock Bottom". Często urządzacie sobie
w czasie koncertu zabawy w improwizacje? Jak
reaguje na to publika, ciekawi mnie to, bo raczej
współczesny fan nie jest przyzwyczajony do prezentowania
w ten sposób muzyki.
Robimy to całkiem często. Myślę, że jest to droga, aby
przerobić kawałek na różne warianty. Gdy gramy
utwór tytułowy z ostatniego albumu, wydłużamy go
do dwunastu minut. Z jego wschodnim feelingiem
możesz zrobić wiele ciekawych rzeczy, których nie
uświadczysz na albumie. Fani wręcz przepadają za
tym, bo doświadczają czegoś unikatowego.
Myślę, że sporo w tym twojej zasługi, bowiem prezentujesz
raczej starą szkołę grania, sięgającą nawet
do Jimi'ego Hendrix'a, Uli Jon Roth'a, czy Ritchie
Blackmore'a. Czy mam rację?
Dzięki! To prawda, że wolę oldschoolowy styl gry. Wymienieni
gitarzyści nie mieli tak wielu zniekształceń w
swojej grze, więc usłyszysz u nich więcej strun i uderzeń
palców, co równa się większej dawce emocji.
Wszyscy ci gitarzyści potrafią/potrafili stworzyć bardzo
techniczną rzecz, przy czym feeling zawsze jest na
pierwszym miejscu. Widzę współczesnych gitarzystów,
którzy grają dosłownie jak roboty. Granie miliona nut
niczym karabin maszynowy potrafi być imponujące,
ale jeden dźwięk Pana Blackmore'a potrafi rozwalić
mnie jeszcze bardziej.
Gdy budowaliście swój styl muzyczny, byliście na
metalowej scenie jedynymi, teraz wśród Nowej Fali
Tradycyjnego Heavy Metalu jest więcej młodych
kapel, które sięgają po oldschoolowy heavy metal
pełen hard rockowych naleciałości. Myślę o Aktor,
Amulet, Black Trip itd. Jak sądzicie czy to z powodu
waszej udanej działalności więcej ludzi zaczęło
zwracać uwagę na taki odłam hard'n'heavy?
Byłby to, prawdopodobnie, zbyt duży kredyt zaufania
wobec nas. Jednak to świetnie, widzieć te wszystkie
młode zespoły grające taką muzykę. Starsza generacja
- nomen omen - odchodzi do lamusa, więc fani chcą
nowych kapel. Przypuszczam, że ma to więcej wspólnego
z tym drugim. Jeśli stare zespoły przestaną grać,
a ludzie zapragną nowych, hard rockowych kapel -
nowa fala otrzyma swoją szansę.
W bardzo krótkim czasie nagraliście cztery studyjne
albumy, zagraliście masę koncertów. Dla wielu staliście
się synonimem sukcesu. Często przychodzili do
was inni z kapel z nurtu Nowa Fala Tradycyjnego
Heavy Metalu i prosili o radę, czy też dopytywali się
jak wy to zrobiliście?
Czasem pytają nas o małe wskazówki, ale myślę, że
większość ludzi już wie, co będzie odpowiedzią gdy pytają,
a brzmi ona: "rock'n'roll nie jest wielką filozofią".
Sven, z naszej wytwórni oraz Bidi, nasz booker, (osoba,
zajmująca się aranżowaniem występów dla zespołów
itd. - przyp. red.) ogromnie nam pomogli. Bez
nich Vanderbuyst byłby czymś zupełnie innym niż teraz.
Nawet nasi techniczni, akustycy, znaczą dla nas
bardzo wiele, są częścią całej drużyny. Jesteśmy szczęśliwi
mając ich wokół siebie.
W twoich usta brzmi to bardzo łatwo, nagranie tych
płyt, zagranie tak wielu koncertów, tras i festiwali.
Innym kapelom to się nie udało...
Z jednej strony to całkiem proste, a z drugiej ciężkie do
zrealizowania: zespół ma być w centrum zainteresowania,
musisz się dla niego ostro poświęcać. Może brzmi
to brutalnie, ale taka jest cała prawda. Jest to też powód,
dla którego niektóre zespoły stoją w miejscu.
Przecież nikt nie chciałby powiedzieć swojej dziewczynie,
że nie przyjdzie na jej urodziny z powodu próby
z zespołem (znowu!). Dla zespołu rzuciłem wiele
razy pracę. Rzeczy tego typu nie czynią twojego życia
łatwiejszym.
Wydaje się, że brakuje wam tylko przypieczętowanie
tego sukcesu. Dlaczego tego nie zrobicie?
Nie powiedziałbym, że za tym tęsknimy. Czujemy się
całkiem dobrze. Patrząc z perspektywy czasu to trochę
osiągnęliśmy: cztery pełne albumy, wielokrotne trasy
koncertowe, wielkie festiwale, ponad czterysta koncertów
w dwudziestu dwóch państwach (włączając w to
Japonię) itd. słowem - nie można narzekać. Jeśli masz
na myśli koncerty na pełnych stadionach z afterami w
basenach wypełnionych szampanem, pełnymi nagich
kobiet i olbrzymimi ilościami kochanek, wtedy masz
rację, tęsknimy. Jesteśmy jednak na tyle świadomi, że
takie dni się już skończyły. Muza, którą gramy była
popularna w latach 80-tych i 70-tych. Dzisiaj masz
Shakirę, Taylor Swift, no i Slipknota. Rozumiemy
to.
Ostatni wasz album "At The Crack Of Dawn" jak
można było przypuszczać został przyjęty bardzo
dobrze. Promocja, koncerty, wasza kariera szła cały
czas do przodu i nagle, bach... wasze oświadczenie o
rozwiązaniu zespołu. Gdy w innych zespołach zaczyna
dziać się coś niedobrego, pojawiają się najpierw
plotki, następnie wzajemne oskarżanie się
stron konfliktu itd. A wy wspólne oświadczenie i po
zawodach...
Gdy nagraliśmy "At The Crack of Dawn" już wiedzieliśmy,
że to będzie koniec, stąd tytuł. Jesteśmy ogromnymi
szczęściarzami, że nasza przyjaźń przetrwała
przez tyle długich lat. To trochę dziwne: ludzie zwykli
potrzebować jakiegoś dramatu, żeby to zrozumieć, a
przynajmniej zaakceptować rozpad. Lecz czasami prawda
nie jest chaotyczna. Dla nas to słodkie pożegnanie,
jak śpiewamy w ostatnim kawałku na "At The
Crack of Dawn".
Mimo wszystko, musicie wiedzieć, że dla waszych
fanów to olbrzymi szok, bardzo trudny do przyjęcia i
wytłumaczenia.
Tak, bardzo mi przykro jeśli kogoś zawiedliśmy. Ale
gdy rozmawiamy z fanami indywidualnie, wyjaśniając
naszą decyzję - rozumieją nas. Niejeden nas zgnoił.
Widziałem też łzy i spodziewam się zobaczyć ich więcej
na naszych ostatnich gigach. Mamy dobre wspomnienia,
takie je pozostawmy w pamięci.
O tyle trudne do wytłumaczenia, że sami w oświadczeniu
podkreślacie dotychczasowe osiągnięcia, dobrą
atmosferę w zespole, wręcz przyjaźń, jest to trudno
przyjąć nawet gdy tłumaczycie, że wybraliście inne
wyzwania niż muzyka.
W rzeczy samej, gdy to czytasz możesz pomyśleć: jeśli
wszystko gra, skąd ten rozpad? Chcieliśmy to skończyć
zanim będzie za późno. Chcieliśmy za tym zatęsknić.
Niektóre zespoły grają póki nie zakończą z hukiem, ze
względu na wzajemną nienawiść. Patrząc wstecz - mamy
same dobre rzeczy do wspominania. Lubię używać
analogii sportowej. W pewnym momencie jego kariera
kończy się, nie dlatego, że nie może już więcej biec.
Nie, po prostu nie potrafi robić tego na najwyższym
poziomie, Robi krok w tył. Czujemy, że jesteśmy na
najwyższym poziomie twórczym, nie wierzymy, że
osiągniemy więcej, nie chcemy czekać na gorsze czasy.
Powiedzcie wprost jakie to wyzwania?
"Wyzwania" to zbyt duże słowo, ale nowe rzeczy wejdą
na naszą ścieżkę. Jochem niedługo zostaje ojcem. Barry
już jest zainteresowany nowymi projektami muzycznymi.
W listopadzie wybieram się na pewien czas w
podróż, a gdy wrócę mam zamiar nadrobić stracony
czas w nauce. Są to rzeczy, których nie mogliśmy robić
będąc w Vanderbuyst.
W Polsce jest takie powiedzenie: "Jak nie wiadomo o
co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze". Czy ten
idiom pasuje do sytuacji, w której się znaleźliście?
Nie założyliśmy tego zespołu z myślą o zarabianiu
pieniędzy. W sumie to zainwestowaliśmy w niego sporo
kasy, tyle ile był wart. Jeśli jesteś na trasie przez sto
dni w roku, trudnym jest posiadanie stałej roboty.
Więc muzycy ogólnie borykają się z problemami. Jeśli
VANDERBUYST 11
kasa byłaby motywacją, Vanderbuyst nigdy by nie
powstało. Z drugiej strony potrzebujesz kasy na kupno
instrumentu, dojazdu na gigi, wynajem obsługi dźwiękowej
itd.
Ta myśl przyszła mi też przy przeglądaniu materiałów
o was. W jednym z wywiadów odnosiliście do
wypowiedzi Gene Simmons'a i Dee Dee Snider'a o
kondycji współczesnego rocka, gdzie byliście bliżej
przyznaniu racji Simmons'owi, bowiem zwróciliście
uwagę, że teraz mało młodych kapel rockowych/metalowych
przyciąga tłumy na stadiony. W tej wypowiedzi
przebija pewien żal, że los dobrych kapel
takich jak Vanderbuyst to niewielki nakład płyt i
granie w klubach, czasami zaś na festiwalach i co
gorsza nie ma jak takiej doli zmienić...
Myślę, że tym o czym chciałem wtedy powiedzieć, było
to, że kiedyś wytwórnie wspierały swoje młode zespoły
pod względem finansowym; więc muzycy mogli
swój czas skupić na tworzeniu dobrych płyt, na ich
promocji oraz na graniu tras koncertowych. Niestety -
zmieniło się to z bardzo wielu powodów. Teraz muzycy
muszą płacić za wszystko: nagrywanie, koszty produkcji,
trasy koncertowe, promocję, i wszystko inne.
Pieniądze muszą skądś przychodzić, więc muzyk zatrudnia
się gdzieś, aby zapłacić rachunki i wesprzeć
zespół finansowo. Ludzie wciąż chcą muzyki dobrej
jakości i zespołu, który gra po sto koncertów rocznie.
To niełatwa rzecz. Tylko kilka niezależnych zespołów
potrafi to sobie zapewnić.
Rok 2015 to data pożegnania się zespołu z fanami. W
planach macie jeszcze kilka koncertów. Każdy zespół
z krwi i kości posiada w swojej dyskografii album
koncertowy. Moim zdaniem powinniście wywiązać
się z tego zadania i wydać jeszcze taki album w formie
audio i DVD. Planujecie coś takiego? Moim
zdaniem powinniście o tym pomyśleć...
Zgadzam się, album koncertowy skompletowałby naszą
twórczość. Na pewno zamierzamy nagrać kilka
ostatnich koncertów z września, więc będziemy mieli
wystarczająco dużo materiału do wydania koncertówki.
Nie zapominaj o Youtube. Jest mnóstwo fanów,
którzy wrzucają filmiki z koncertów do sieci. Dobra, to
nie jest to samo, ale mamy tu do czynienia ze świetną
dokumentację. Koncerty wielu zespołów, które opuściłem,
bo nawet nie było mnie na świecie, mogę obejrzeć
w domu i cieszyć się nimi w ten sposób.
Bakcyl, pasja, jakim jest muzyka to coś o czym bardzo
trudno zapomnieć. Przykładów jest bardzo wiele,
chociażby reaktywujące się zespoły z nurtu NWO
BHM. Nie sądzę abyście i wy z tego się wyzwolili.
Nie lepiej przemyśleć sprawę i zbudować sobie życie
tak jak w wypadku zespołu Tankard, gdzie muzycy
prowadzą normalne, życie, mają rodziny, pracę i swój
zespół, na który przeznaczają konkretny czas...
Osobiście nie mam z tym problemu, umiem zrezygnować
ze swoich wyborów. Jestem bardzo rozsądnym
człowiekiem. To rzadkie, aby robić powroty dla wyższych
celów. Nigdy nie przywróciłbym Vanderbuyst
by zarobić trochę pieniędzy. Jeśli chce dobrze spędzić
czas z Barrym i Jochemem, moglibyśmy sobie posurfować
w weekend albo coś w tym stylu. Nie ma niczego
bardziej rozczarowującego od starych pierdów próbujących
ponownie zdziałać coś na scenie, mających
trudy z zaśpiewaniem swoich 30-letnich kawałków, dla
kasy i sławy. Tylko kilka zespołów potrafi robić to z
klasą; nie jesteśmy jednym z nich. Nie bylibyśmy w
stanie zagrać kawałków Vanderbuyst lepiej, niż robimy
to teraz. Nie byłoby to niczym oprócz sporego
rozczarowania i obrazy dla fanów. Dajemy z siebie
wszystko co mamy w tej chwili!
Moja ostatnia próba przekupienia was i odwiedzenia
od podjętej decyzji. Kiss od lat jest w trasie pożegnalnej,
więc czemu i wy nie skorzystalibyście z dobrego
wzorca na pożegnanie się z fanami...
(Śmiech), wiem, że Kiss, Judasi i Scorpions robią te
wieczne, niekończące się trasy. To są wielkie instytucje,
które mają do prowadzenia spory biznes. Zaprzedali
swoje dusze diabłu i nie mają odwrotu, nawet jeśliby
chcieli. Bardzo kochamy naszych fanów i zawsze
wiedzieliśmy, że bez nich bylibyśmy niczym. Ale dla
nich chciałbym być szczery, dlatego powiem: nie czekajcie
do grudnia.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
Vanderbuyst - Vanderbuyst
2010 Van
Debiut Holendrów wprowadza nas w oldschool, który
różni się od tego z czym kojarzymy tradycyjny heavy
metal. Muzycy - Barry van Esbroek (perkusja), Willem
Verbuyst (gitary) i Jochem Jonkman (wokal, gitara
basowa) - wybrali sobie styl, który wywodzi się z lat
siedemdziesiątych, gdzie prym wiedzie ciężkie granie,
a to co znamy z lat osiemdziesiątych dopiero raczkuje.
Pełno w nim klimatów z UFO, Kiss, Triumph, Rainbow,
Y&T ale także są pewne odniesienia do Saxon,
Judas Priest czy Iron Maiden. Jednak to co łączy oba
środowiska, to niewątpliwe wpływy tego, co robiło kiedyś
Thin Lizzy. Właśnie ta inspiracja w muzyce tego
zespołu jest dla mnie najbardziej czytelna. "Vanderbuyst"
zawiera pięć konkretnych, dynamicznych i
skondensowanych studyjnych kawałków. Myślę, że za
parę lat będą brzmiały równie klasycznie, jak te do
których się odnoszą. Choć są proste, to mają świetne
pomysły muzyczne oraz melodie. Jedyny minus, to
taki, że mimo niewątpliwych walorów, żaden z tych
kawałków nie jest hitem na miarę chociażby takiego
"The Boys Are Back in Town". Brak takiego rasowego
przeboju kładzie się cieniem na całą karierę Vanderbuyst,
bowiem albumy tego zespołu słucha się z dużą
przyjemnością, często się do nich wraca, ale trudno
sobie zanucić pod nosem, którykolwiek z usłyszanych
kawałków. Wracając do debiutu uzupełniają go dwa
koncertowe nagrania. Uwagę zwraca cover UFO, "Rock
Bottom". W wykonaniu Holendrów jest on rozbudowany
o ich improwizacje oraz solo perkusyjne. Szczególne
zainteresowanie budzi improwizacja, zupełnie
zapomniany środek wyrazu przez młodych muzyków.
Ogólnie dobry debiut zapowiadający niezły zespół.
Vanderbuyst - In Dutch
2011 Van
Vanderbuyst kontynuuje to co rozpoczął na debiucie.
Każdy z ośmiu kawałków to wciąż dynamiczny i skondensowany
heavy metal z korzeniami w latach siedemdziesiątych.
Inspiracje od początku są jasne, lecz interpretacja
Holendrów, nadaje ich muzyce świeżości i indywidualnych
cech. To jak spełnienie snu i marzeń każdego
młodego zespołu grającego w stylu staro-szkolnym.
Muzycy coraz lepiej czują się w wybranej przez
siebie skórze. Z każdą nutą czuć ich duży potencjał
muzyczny, oraz że zespół ma jeszcze wiele do zaproponowania.
Kompozycje nadal są intensywne, uzbrojone
w konkretny riff, pomysł muzyczny i melodię. Słuchaczowi
nic nie pozostaje, jedynie ćwiczyć kark lub
przytupywać nóżką. Wraz ze znajomością z debiutem
pojawiły się pewne myśli, do których nie miąłem przekonania.
Te same odczucia towarzyszyły mi przy odsłuchu
"In Dutch". Nadal nie mam do nich pewności,
ale może ułatwią opis i zrozumienie tej bardzo ciekawej
grupy. Co do kompozycji. Niekiedy mam wrażenie,
że kawałki są zbudowane podobnie do utworów
Raven. Natomiast sposób śpiewania Jochem'a Jonkman'a
czasami przypomina mi to, co robi Peter "Peavy"
Wagner, bo z Phil'em Lynott'em nie ma to nic
wspólnego. Mam nadzieję, że nie namieszałem w waszych
głowach, bowiem Vanderbuyst ogólnie odbiega
od tego co robi Raven i Rage. Na pewno nie jest to
ujmą dla Holendrów. Jeszcze trochę o Willem'ie Verbuyst.
To oczywiście postać centralna kapeli, to on
głównie dostarcza muzykę i teksty. Niemniej jest znakomitym
gitarzystą, którego inspiracje skierowane są w
równie stare czasy jak muzyka Holendrów. W grze
Willem'a można znaleźć echa gry Jimi'ego Hendrix'a,
Uli Jon Roth'a i Ritchie Blackmore'a. To z pewnością
jego "szkoła" na tym instrumencie. Nie sili się on
jednak na jakieś wierne odgrywanie patentów mistrzów,
ale po prostu gra po swojemu, pozwalając na
domysły skąd czerpał natchnienia. "In Dutch" przygotowany
został na starą modę. Jak już wspomniałem
zawiera osiem utworów, napisanych na równym poziomie,
w old-schoolowym stylu i zamyka się w granicy
trwania longplaya (około 40 minut), także nie pozwala
znudzić się muzyką. "In Dutch" to solidny album i
jasny punkt w całym nurcie Nowej Fali Trtadycyjnego
Heavy Metalu.
Vanderbuyst - Flying Dutchmen
2012 Van
Jak dla mnie "Flying Dutchmen" to najlepsze dokonanie
Holendrów. Produkcja Vanderbuyst zawsze była
klarowna, w tym wypadku wskoczyła jeszcze o poziom
wyżej. Kolejną odrobinę szlachetności nabrało brzmienie
instrumentów. Stracił na tym pewien brud słyszany
na poprzednich albumach, ale ogólnie muzyka
zespołu zdecydowanie zyskała. Kompozycje są stanowczo
bardziej dopracowane, powoli zaczynają nabierać
wyrazu, do którego zespół dążył, a czego niedościgłym
wzorcem są najlepsze dokonania Thin Lizzy. Melodie
są zdecydowanie wyraźniejsze. Można pomyśleć, że to
kolaboracja z komercją, ale to błędne rozumowanie, bo
Vanderbuyst ciągle gra w old-schoolowym stylu na
pograniczu hard rocka i heavy metalu z lat siedemdziesiątych
(plus parę innych naleciałości). Owszem staro
szkolne granie ma jakąś tam popularność, ale w żaden
sposób nie można nazwać tego nurtu komercyjnym. Za
to trio z Holandii jest bardzo blisko dopracowania się
pierwszych swoich przebojów. Kandydatami są na pewno
dynamiczne "Waiting In The Wings", "Never Be
Clever" i "Welcome To The Night". Niewiele brakuje też
wolniejszemu "Give Me One More Shot", którego początek
kojarzy mi się z Led Zeppelin. O dziwo, pozostałe
utwory z "Flying Dutchmen" również bardziej
wpadają w ucho, niż kawałki z dwóch poprzednich albumów.
Mimo tak oczywistych melodii nie sądzę aby
ktoś usłyszał Vanderbuyst w radio (no chyba że w rodzimej
Holandii). Za to pewnie cieszyli się ci co chodzą
koncerty, bowiem z pewnością wszystkie te nagrania
znakomicie sprawdzały się na deskach sceny. Niestety
z końcem tego roku będzie to trudno zweryfikować.
Vanderbuyst - At The Crack Of Dawn
2014 Van
Na tym albumie klarowność pozostaje ale wraca moc -
jeszcze potężniejsza - i melodyjność znana z dwóch
pierwszych albumów. Generalnie wraz z tym albumem
styl Vanderbuyst krzepnie i staje się tworem, który
zaczyna byt własnym życiem. Każdy kolejny album,
który stworzyliby Holendrzy byłby pochodną właśnie
od "At The Crack Of Dawn". Brzmienie, produkcja,
kompozycje, sposób grania, to byłaby kontynuacja tego
co na tym albumie zostało zarejestrowane. Byłoby,
albowiem zespół postanowił rozwiązać się i zająć się
innymi wyzwaniami. To bardzo zaskakująca decyzja,
gdyż Holendrzy przez te kilka lat zgromadził dość
sporą gromadkę, która sekundowała im w ich poczynaniach.
W kolejnych latach z pewnością nadal by asystowała.
Tym czasem tytułowy "At The Crack Of Dawn"
to w pełnej krasie Vanderbuyst, bardzo intensywna
kompozycja, z ciekawym, riffem, melodią i pomysłem
muzycznym, nasycona hard rockiem i heavy metalem
z lat siedemdziesiątych. Takich kawałków jest
zdecydowana większość, a wręcz stanowią one trzon
muzyki z "At The Crack Of Dawn". W tym tłumie
wyróżniają się - nie koniecznie na korzyść - "Girl In
Heat", która próbuje nawiązać do melodyjności i przebojowości
z poprzedniego albumu, "In The Dead Of
Night" choć w konwencji większości kawałków, to
przełamuje się ciekawszą melodią i klimatycznym
przejściem w środku kompozycji oraz wolny i balladowy
"Sweet Goodbyet". Jednak na przebój tego krążka
typowałbym "Lost In Discotheques", który utrzymany
jest w standardach obowiązujących w czasie tej sesji.
Słuchając "At The Crack Of Dawn" oraz mając w pamięci,
to co band zrobił na poprzednich krążkach, aż
trudno uwierzyć, że nie zdołamy się przekonać, jak potoczy
się dalej kariera Holendrów. Vanderbuyst dojrzał
i wszystko miał przed sobą, prawdopodobnie właśnie
teraz muzycznie miał najwięcej do powiedzenia.
Dla fanów tej kapeli nastał najtrudniejszy okres, muszą
zrobić wszystko, aby pamięć o Vanderbuyst nie
przeminęła bez powrotnie. Bo pocieszenie na pewno
będzie można znaleźć, chociażby w najnowszym albumie
Black Trip, "Shadowline"...
\m/\m/
12
VANDERBUYST
HMP: Przyznam, że po raz pierwszy spotkałam się
z Waszym zespołem. Wiem jednak, że wszyscy
członkowie tworzyli niegdyś Ivory Night. Jak to się
stało, że porzuciliście Ivory Night i założyliście
zupełnie nowy zespół?
Titan Fox: Cześć, Katarzyna, to dla mnie wielka
przyjemność móc z Tobą rozmawiać. Oczywiście, że
nigdy dotąd nie słyszałaś Hammer King, ponieważ
to pierwszy wypuszczony przez nas album. Pomimo
faktu, iż Jego Wysokość Król Młotów (ang. Hammer
King - przyp. red.) założył zespół w 1978 roku.,
postanowił on poczekać na odpowiedni moment, aby
uderzyć w scenę metalową z debiutanckim albumem.
A teraz nadszedł ten czas, "Kingdom of The Hammer
King" został wydany i recenzje są doskonałe!
Pewnie mogłaś coś o nas poczytać, jednak Król nie
pozwala nam posiadać przeszłości. Oddaliśmysię grze
dla Króla i nic więcej się nie liczy.
Z wizytą u Króla Młotów
Chyba trafiliśmy na niezłych szaleńców. Pamiętacie
kiedy Majesty zmieniło szyld na Metalforce? Muzycy
nie chcieli mówić o powodach, ale chętnie opowiadali,
że dostali olśnienia i misję stworzenia Metalforce. W
przypadku Hammer King mamy chyba podobną sytuację.
Muzycy grali wcześniej w Ivory Night, wydali pod tym
szyldem trzy krążki. Teraz przybrali pseudonimy, uznali, że
są bardami piszącymi pieśni pochwalne na dworze Króla
Młotów i wydali debiutancką płytę.
Pytam też w tym kontekście, że już teraz macie zaklepane
koncerty podczas kilku wakacyjnych festiwali.
Domyślam się, że planujecie wykorzystać te
występy jako główną promocję nowego materiału?
Oczywiście chcemy zagrać najwięcej koncertów jak
się da. Uwielbiamy być na scenie oraz słyszeć jak
ludzie śpiewają z nami. Utwory takie jak "Chancellor
Of Glory" muszą być grane na żywo, bo wtedy brzmią
jeszcze potężniej. Jak powiedziałaś, heavy metal to
muzyka do grania na żywo. Hammer King to zespół,
który musi grać na żywo, scena jest dla nas naturalnym
miejscem, tak samo jak zamek Rockfort w
Saint-Tropez. Wiesz, że na scenie nosimy te same
szaty co i w zamku?
Właśnie się dowiedziałam. Wasze teksty opanowały
słowa o majestacie, potędze i władaniu. Podejmując
decyzje o pisaniu tego typu tekstów, nie
obawialiście się, że będziecie powielać wiele innych
płyt?
Nikt dotąd nie śpiewał o Jego Wysokości Królu
Z tekstami o potędze idealnie koresponduje brzmienie
Waszej płyty. Jest jednocześnie przejrzyste, a z
drugiej strony mocne. W jaki sposób udało Wam się
je uzyskać? Fakt, że Hammer King to tak naprawdę
nie jest debiut (zważywszy Wasza karierę w Ivory
Night) i doświadczenie wpłynął na jakość brzmienia
i produkcji?
Król Młotów wybrał nas, ponieważ jesteśmy doświadczonymi
muzykami. Ale jest to nasz pełnoprawny
debiutancki album. Zaczęliśmy aktywnie pracować
dla Króla w 2013 roku, musieliśmy dobrać nowe
towarzystwo, które nas miało otaczać. Pracujemy
w Saint-Tropez, gdzie znajduje się zamek Rockfort,
należący do Króla. Nasz drugi dom mieści się w
Niemczech, więc mamy tu nowy zespół bez żadnej
przeszłości. Król nie pozwala nam mieć przeszłości.
Liczy się tylko On. Ale mając doświadczenie, wiedzieliśmy
dokładnie czego chcemy i z kim chcemy
pracować. Wybraliśmy Greywolf Studios. Charles
Greywolf jest świetnym realizatorem dźwięku (i
muzykiem Powerwolf - przyp. red.)
Stylistykę Hammer King określacie jako "true
metal". Słychać jednak, że stylistycznie to bardzo
europejski "true metal", zbliżony bardziej do
Majesty, Hammerfall, Wizard i Stormwarrior niż
do Manowar.
Pozwól, że to ja zapytam - kto był inspiracją dla Majesty
i Hammerfall? Kto był inspiracją dla Iron
Maiden? Wszystkie te zespoły inspirowały się innymi
wykonawcami, każdy inspiruje się muzyką innych.
Nie mamy dosłownych naleciałości, bo gramy
własną muzykę. Król pisze utwory, Król jest inspiracją
dla siebie samego.
Młot, z którym pozujecie na zdjęciach promocyjnych
przypomina nieco młot Thora z wersji komiksowej...
Młot Thora jest drugim najmocniejszym młotem,
zaraz za młotem Króla Młotów. Zostały wykute w
tym samym ogniu, z tej samej stali, a ich rękojeści
Jako Patrick Fuchs grałesz także w zespole Rossa
the Bossa. Twoja gra u boku znanego, wręcz legendarnego
muzyka pomaga Wam w promocji Hammer
King?
Tak, zgadza się. Ross The Boss grał kiedyś z wokalistą
o imieniu Patrick Fuchs. Słyszałem o nim i wydawał
się być całkiem niezły, ale na pewno nie jest
tak dobry jak ja (Titan Fox to pseudonim Patricka
Fuchsa - przyp. red.). Mimo wszystko, jestem bardzo
zadowolony, że Ross pomógł nam iść do przodu z
Hammer King, pochlebnie się o nas wyrażając i robiąc
Królowi reklamę w wytwórniach. Ross jest doskonałym
gitarzystą, który miał spory wpływ na moje
granie. On nigdy się nie popisuje i nigdy nie gra za
dużo, tylko tyle, ile czuje, że powinien. Spróbowałem
tego samego na "Kingdom of The Hammer King".
Gdy Król usłyszał moje solo w utworze "Glory To
The Hammer King", zaprosił mnie na ucztę i poczęstował
homarami i bardzo starym winem. Ponoć dzikie
winorośle dają najlepsze wino, wiesz? Ale również
Gino Wilde, najbardziej ponadczasowy gitarzysta
wszystkich światów, został bardzo hojnie potraktowany
przez Króla. Posłuchaj tylko jego solo w "I Am
The King", a będziesz wiedziała skąd nasz władca
czerpie przyjemność.
Z kolei Kalle Keller grał przez jakiś czas w Palace.
Muszę przyznać, że kiedy wychodziła "Black Sun"
byłam nią naprawdę zachwycona. Co prawda
musiałabym ją teraz sobie odświeżyć, żeby sprawdzić
czy dalej robi na mnie wrażenie, ale dzięki
temu wciąż mam do Palace sentyment. Jak długo
Kellerowi udało się grać w Palace?
W kole reinkarnacji mówi się, że K.K. mógł być byłym
basistą Palace (K.K. to z kolei pseudonim Kallego
Kellera, basisty Palace - przyp. red), ale kto może
to udowodnić? Są dobrymi przyjaciółmi. Z radością
mogę powiedzieć, że teraz K.K. gra w najbardziej
ekskluzywnym pałacu ze wszystkich - zamku Rockfort.
On, wraz z Dolphem A. Macallanem, tworzy
doskonałą sekcję rytmiczną, z dobrym groovem i
uderzeniem. A Dolph jest Strażnikiem Graala
Whisky - jak on to robi?
Wasza płyta jest bardzo chwytliwa i pełna hymnów
stworzonych do śpiewania na żywo. Rze-czywiście
pisaliście ją z myślą o graniu koncertów? W
końcu koncert to najbardziej naturalne środowisko
dla heavy metalu (śmiech).
Tak właśnie! Z tego co się orientujemy, Król chciał
album pełen utworów do grania na żywo. Zagraliśmy
do tej pory kilka koncertów i, jeśli mam być szczery,
wszystkie wypadają świetnie na scenie!
Foto: Hammer King
Młotów! Król wybrał nas, aby opowiadać jego dzieje
i śpiewać o jego bitwach i zwycięstwach. Oczywiście
były już albumy o władzy, sile i dominacji, ale to
wszystko była fikcja. My śpiewamy o Królu Młotów,
nasze opowieści są prawdziwe.
Czyli "Kingdom of the Hammer King" jest płytąkonceptem?
Jak już powiedziałem, śpiewamy o Królu Młotów,
naszym duchowym przywódcy. Opowiadamy Jego
historie, ale "Kingdom of The Hammer King" nie
jest do końca albumem koncepcyjnym. To księga
pełna historii i jestem przekonany, że Król opowie
nam ich o wiele więcej do wykorzystania na następnej
płycie. Może nawet nagramy album koncepcyjny
w przyszłości? Płytę o morskich wyprawach Króla,
na przykład.
zostały wyrzeźbione z tego samego drewna. Są spokrewnione,
to prawda, ale młot naszego Króla został
skąpany w krwi, whisky i francuskim serze. To sprawia,
że jest lepszy. Bez urazy dla Thora, on też całkiem
daje radę.
Jak widzicie swoją przyszłość? Planujecie nagrywać
zarówno z Ivory Night i z Hammer King czy skupić
się obecnie na tym drugim zespole?
Tak jak mówiłem, Król nie pozwala nam być w żadnym
innym zespole niż Hammer King. Król zarządził
też, że nigdy wcześniej nie byliśmy w żadnym
innym zespole. Nie mamy wyboru - musimy Mu
służyć tak długo, jak On sobie tego życzy. Zaczęliśmy
prace nad drugim albumem. Utwory Króla są
potężne i doskonałe. Nie możemy doczekać się aż je
nagramy! Niech żyje Król!
Dzięki za poświęcony nam czas! Wszystkiego dobrego!
Dziękuję bardzo za wywiad i duże wsparcie! Mam
nadzieję, że niebawem zagramy w Polsce. Niech Bóg
pobłogosławi Króla, a Król Ciebie.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin
HAMMER KING
13
HMP: Witajcie Panowie. Po pierwsze gratuluję bardzo
udanego debiutu! Powiedzcie na wstępie: skąd
wyście się w ogóle urwali?
Andrzej Roczniak: Z Polski... Otwartej na dobre
wpływy muzyczne Zachodu.
Dawid Siwecki: Konkretnie z Pionek i Garbatki-
Letnisko - dwóch miejscowości leżących nieopodal siebie,
otoczonych piękną, malowniczą Puszczą Kozienicką.
Dominik Niemirski: No ja osobiście pochodzę z Suskowoli,
drobnej miejscowości położonej niedaleko Pionek,
jednak wcale niemniej malowniczej od pozostałych.
Słuchając "Popiołów Wiar" nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że jedną z Waszych wspólnych fascynacji
jest Kat. Czy mam rację?
Andrzej Roczniak: Zdecydowanie tak, aczkolwiek nie
jedyną...
W Polsce też mamy fajny heavy metal!
Nazwa zespołu co prawda obiła mi się wcześniej o
uszy, jednak sceptycznie podchodziłem do tej formacji.
Po pierwszym przesłuchaniu albumu
"Popioły Wiar" , byłem w niemałym szoku i wielki
uśmiech zawitał na mojej twarzy. Na to
czekałem od dawna. W końcu jakiś porządny,
kopiący dupsko, tradycyjny heavy metal, mocno
osadzony w klimacie Kata! Właściwie w
muzyce Młota wszystko się zgadza… Jest nowa
nadzieja na odrodzenie naszej rodzimej sceny.
Zapraszam na wywiad z sympatycznymi członkami
zespołu…
Dość oczywiste pytanie, ale jednak bardzo istotne…
Z jakich innych zespołów czerpiecie jeszcze fascynacje
jako zespół?
Andrzej Roczniak: Każdy zapewne ma "swoje". Ja nie
będę oryginalny - Iron Maiden, Saxon, Helloween.
Niemalże cała NWOBHM.
Dawid Siwecki: KAT, TSA, Turbo, Dragon, Destroyers,
Black Sabbath, Dio, Judas Priest, Manowar,
Kreator, Megadeth… Ogólnie, muzyka metalowa
lata 80-te.
Dominik Niemirski: Ja to nawet nie będę wymieniał
swoich fascynacji bo jeszcze pomyślicie, co koleś słuchający
takiej muzy robi w takiej kapeli? (śmiech)
Wasz debiut zdobi fantastyczna okładka. Moglibyście
coś więcej o niej powiedzieć? Kto jest autorem,
czyj był pomysł?
Paweł Zagórski: Okładką zajęliśmy się jeszcze w wakacje,
mieliśmy ogólny zarys jak powinna wyglądać ale
ciężko było nam przedstawić swoją wizję w klarowny
sposób. Wcześniej jeszcze zmienialiśmy tytuł płyty bo
poprzednie propozycje nie wszystkich satysfakcjonowały.
W pewnym momencie Dominik zaproponował
zrobienie okładki naszej dobrej koleżance, która usiadła
do tego tematu i… w parę godzin machnęła taki
artwork, że nam kapcie spadły! Wszyscy zgodnie
stwierdziliśmy, że to jest zajebiste dzieło sztuki i od
ich autorem i co jest inspiracją do ich tworzenia?
Dawid Siwecki: Dzięki! Tak się składa, że to ja jestem
odpowiedzialny za warstwę liryczną Młota. Moje teksty
są inspirowane mitologią, głównie słowiańską ale
nie tylko. Zawsze lubiłem baśnie i legendy, ciekawiły
mnie mityczne stworzenia, hybrydy - na wpół ludzkie
na wpół zwierzęce postacie… Fascynuje mnie związek
człowieka z naturą. Czasem w tekstach zdarza mi się
personifikować zjawiska naturalne czy też pewne ludzkie
zachowania lub stany umysłu, tak jak to bywa w
mitach i legendach. Czerpię też inspiracje z tak zwanych
świętych ksiąg (Biblii czy Bhagavad-gity), które
również traktuję jako mitologię. Czytuję czasami literaturę
o tematyce ezoterycznej (Aleister Crowley, La
Vey), fantasy (np. Juraj Cervenak, Andrzej Ziemiański)
Czasem jest to poezja (Rolicz-Lieder, Coleridge,
Norwid, Leopold Staff np. "Pieśń wysokiego wichru").
Macie swojego głównego kompozytora, czy staracie
się rozkładać obowiązki tworzenia mniej więcej po
równo? Jak w ogóle wygląda u Was proces tworzenia
nowych kompozycji?
Andrzej Roczniak: Z tym bywa rożnie. Czasem ktoś
przyniesie gotowy pomysł wymagający jedynie małych
korekt, a czasem "od zera" dźwięk po dźwięku każdy
dorzuca coś od siebie.
Dominik Niemirski: Stare kawałki są głównie stworzone
przez Krzyśka, Dejffa oraz ówczesnych członków
Fantasmagorii, jednak do aranżacji znajdujących
się na płycie, każdy dorzucił swoje dwa grosze. Natomiast
jeśli chodzi o tworzenie nowych numerów, to
sprawa zwykle wygląda tak: któryś z nas siedząc w domu
i dłubiąc na gitarze w końcu wydobywa riff, który
według niego jest "zajebisty". Jeśli na próbie, projekt
ten zostanie zaakceptowany przez "komisję", to automatycznie
staje się nowym członkiem naszej wesołej
rodzinki.
Z moich dociekań wynika, że debiut zaczęliście nagrywać
już dość dawno temu. Dlaczego tak długo
czekaliśmy na finalny produkt?
Paweł Zagórski: Uściślając, sesja nagraniowa została
podzielona na dwie części. W pierwszej kapela nagrała
"Młota Na Czarownice" i "Przedwiosenny Świt", następnie
po kilku miesiącach przerwy weszli do studia i zarejestrowali
resztę materiału. Potem przez parę miesięcy
powoli miksowaliśmy płytę, w międzyczasie doszło do
dwóch zmian w składzie co ostatecznie doprowadziło
do zakończenia prac nad płytą latem 2014 roku. Następnie
jesienią szukaliśmy wydawcy i po paru miesiącach
ciszy postanowiliśmy zaprosić do współpracy
sponsorów i tak oto w styczniu mieliśmy potwierdzoną
informację, że "Popioły Wiar" na pewno ujrzą światło
dzienne. A dalej poszło z górki, może cały proces nieco
się przeciągnął, ale w naszym przypadku gdy obiektywnie
rzecz biorąc nie jesteśmy tak rozpoznawalni jak
największe polskie kapele, to nie robi różnicy czy płyta
zostałaby wydana w lutym czy w czerwcu. Taki sam
wysiłek w promowanie płyty musimy włożyć teraz, jak
i musielibyśmy włożyć wtedy. Muzyka sama się obroni
i z tego założenia wychodzimy.
14
Dominik Niemirski: Chłopaków pewnie tak. Ja osobiście
czerpie inspiracje od innych kapel, aczkolwiek
porównanie do Kata jest dla nas niezwykle miłym
komplementem.
Paweł Zagórski: Jest nam bardzo miło gdy publiczność
wspomina, że czuć w naszej muzyce katowski
klimat. Może dlatego gdy graliśmy przed Katem mieliśmy
tak świetne przyjęcie.
Dawid Siwecki: Pierwsze dźwięki "katowskiej" nuty,
które usłyszałem jako młody człowiek, wyryły trwałe
piętno w mojej zbuntowanej duszy. Była to płyta
"666". Im dłużej wsłuchiwałem się w teksty Romana
tym bardziej byłem przekonany, że idą one w parze z
moimi poglądami. Do tej pory mam wielki szacunek do
całej twórczości Kata (oczywiście tego "słusznego i
prawdziwego" ).
MLOT NA CZAROWNICE
Foto: Młot Na Czarownice
razu chcieliśmy użyć go do ozdobienia naszej płyty.
Autorką okładki jest Gosia Furga (Rysaa ART). Mamy
nadzieję, że będziemy z nią współpracować przy
kolejnych krążkach.
Dawid Siwecki: Gosia to dziewczyna pewna siebie o
niebywałej wyobraźni i wrażliwości artystycznej.
Wystarczyło podać jej tytuł płyty a ona zinterpretowała
go po swojemu i od razu trafiła w nasze gusta.
Nikt nie protestował ;)
Dominik Niemirski: Myślę, że Gosia się nie obrazi
jeśli zaniecham dalszej wazeliny na ten temat. Chociaż
nie… sam sobie nie wybaczę jeśli tego znów nie powiem:
To najlepszy prezent jaki mogliśmy dostać jako
kapela. Lepszego debiutu nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Jeszcze raz dziękuję za to w imieniu swoim oraz
chłopaków.
Na uwagę zasługują bardzo ciekawe teksty. Kto jest
Czy jesteście zadowoleni z ostatecznej wersji albumu?
Paweł Zagórski: Ogólnie rzecz biorąc - tak. Ale osobiście
byłbym bardziej zadowolony, gdyby płytę nagrał
cały obecny skład.
Dominik Niemirski: Eee tam... zawsze może być lepiej
i zawsze może być gorzej. Ja tam jestem bardzo zadowolony
z finalnej wersji naszego albumu i cieszę się,
że został nagrany tak jak teraz. Każdy z nas przy tym
wiele się nauczył, co z pewnością przyniesie owoce
przy kolejnych krążkach. Serdecznie pozdrawiam Mielonego,
który tak wiele włożył w powstanie tej kapeli.
Gdyby nie on, to sam nie wiem kiedy w końcu zebralibyśmy
się by wejść do tego studia (śmiech)
Kto jest odpowiedzialny za brzmienie "Popiołów
Wiar"?
Andrzej Roczniak: Najprościej było by powiedzieć -
skład który nagrywał w studio, jednakże nie można
zapomnieć o roli realizatora odpowiedzialnego za miksy
i montaż… Każdy zgodzi się chyba, że brzmienie
końcowe płyt to w dużej mierze i zasługa studia. Tak
więc jeśli płyta się podoba to duże brawa należą się
kolegom ze studia "Demontażownia".
Paweł Zagórski: Za brzmienię odpowiadali Mateusz
Bieńkowski i Damian Biernacki ze studio "Demontażownia"
oraz Młot Na Czarownice. Każdy z
zespołu miał możliwość zgłoszenia sugestii co powinno
być zmienione.
Macie intrygującą nazwę. Skąd pomysł, aby w ten
Foto: Młot Na Czarownice
nietypowy sposób nazwać kapelę i co ta nazwa
oznacza?
Dawid Siwecki: Pomysłów na nazwę było wiele, jednak
Młot Na Czarownice, chociaż dość kontrowersyjny
i nie wszyscy zaakceptowali go od razu to został
ostatecznie zatwierdzony przez grupę. I całe szczęście
bo tak jak od początku twierdziłem, jest to nazwa dość
mocna i dobrze pasująca do kapeli heavy metalowej.
Młot Na Czarownice nawiązuje do XV wiecznego
podręcznika łowców czarownic Malleus Malleficarum.
Dla nas tytułowy młot jest symbolem buntu
przeciwko piętnowaniu wszelkiej odmienności. My jesteśmy
medium, narzędziem, w rękach czarownic, które
obróci się przeciwko ich oprawcom.
Płyta wychodzi 1 czerwca 2015 roku. Jak wygląda
sprawa wydawcy i dystrybucji? Macie jakiś kontrakt
czy wydajecie album własnym sumptem?
Paweł Zagórski: Album wydaliśmy sami z pomocą
sponsorów, a dystrybucją zajmujemy się również samodzielnie.
Można śmiało stwierdzić, że od momentu
wbicia pierwszego śladu bębnów do chwili odpakowania
kartonów z płytami mieliśmy prawie stu procentowy
wpływ na procesy nagrań i wydania.
Jak będziecie promować płytę? Jakaś trasa, może
teledysk?
Andrzej Roczniak: Wszędzie gdzie się da. A możliwości
są znacznie większe niż powiedzmy 10-20 lat
temu. Na pewno Internet! Potencjał promocyjny tego
medium jest nieograniczone, ale będziemy się starali
dotrzeć i do rozgłośni radiowych, do prasy…
Paweł Zagórski: Oczywiście oprócz mediów będziemy
jak najwięcej koncertować. Będzie to raczej kilka
pojedynczych koncertów niż trasa w ścisłym tego
słowa znaczeniu. Chcemy pojawić się w miejscach
gdzie jeszcze nie graliśmy, a jest tego trochę…
Gdzie najczęściej koncertujecie i z jakim przyjęciem
się spotykacie?
Paweł Zagórski: Najczęściej gramy na Mazowszu.
Zespół od momentu powstania koncertował wyłącznie
lokalnie, następnie w trakcie nagrań "Popiołów Wiar"
zaczęliśmy pojawiać się w nowych miejscach. Publiczność
odbiera nas bardzo pozytywnie, zawsze po koncercie
podchodzą do nas osoby zainteresowane naszą
płytą. Wreszcie mają możliwość ją zakupić.
Dominik Niemirski: Najmilej wspominam momenty
kiedy po koncertach siadam sobie z Dejffem do stolika
przy piwku i wówczas podchodzą do nas randomowe
osoby, które wypytują skąd myśmy się urwali i
dlaczego jeszcze tak mało o nas słychać (śmiech) to
niezwykle budujące. No ale chyba wszyscy się ze mną
zgodzą, że największy ogień na koncertach dają nam
kawałki wspólnie wyśpiewane z publiką (śmiech)
Co według was sprawia, że Młot Na Czarownice to
zespół, na który powinno się zwrócić uwagę?
Dominik Niemirski: No cóż za pytanie... oczywiście,
że z powodu zajebistego basisty!! Nie no, a tak serio to
reszta składu też jest spoko (śmiech).
Paweł Zagórski: Młot Na Czarownice jest charakterystyczny
na swój sposób. Pomimo usytuowania naszej
muzyki w klasycznym metalu, który według wielu osób
jest gatunkiem, w którym nie można niczego nowego
powiedzieć - my staramy się ten stereotyp przełamać.
Poza tym nasze brzmienie nie jest osadzone w obecnych
czasach co może nas w pewien sposób wyróżnić
spośród innych zespołów.
Jak oceniacie obecną kondycję heavy metalowego grania
na świecie i u nas w Polsce?
Paweł Zagórski: W Polsce mamy masę rewelacyjnych
kapel i utalentowanych muzyków, ale brakuje pieniędzy.
Zagranie koncertu na drugim końcu Polski to
świetne doświadczenie, ale druga strona medalu jest
taka, że muzycy muszą na ten drugi kraniec kraju jakoś
dotrzeć, zagrać, przeżyć tam i wrócić do domu. Jeżeli
nasz rynek koncertowy będzie opierał się na graniu za
darmo lub bez żadnych gwarancji chociaż częściowego
zwrotu kosztów, to w końcu część kapel padnie. I z
drugiej strony powinniśmy przynajmniej w pewnym
stopniu ograniczyć organizację niebiletowanych koncertów.
Polacy powinni się w końcu nauczyć, że sztuka
kosztuje. Nie mamy jako Naród szacunku do dóbr
intelektualnych. Natomiast poza naszym podwórkiem
wydaje się nam, że jest lepiej, są ogromne festiwale
(które też w końcu zaczęły się i u nas) i jest spora chęć
promowania takiej muzyki i potrzeba jej obecności w
życiu publicznym. U nas jest z tym trochę na odwrót -
nadal w polskim społeczeństwie panuje stereotyp "zła"
wynikającego z tego typu stylistyki, satanizmu, manipulowania
młodymi ludźmi itd. Nie rozumiemy w jaki
sposób granie może mieć szkodliwy wpływ?
Czy przywiązujecie wagę do image'u scenicznego?
Może macie jakieś specjalne stroje lub gadżety na
scenę?
Dominik Niemirski: Powoli, stopniowo zaczynamy
wprowadzać takie elementy do naszych występów...
ale nie wyprzedzajmy faktów (śmiech).
Gdzie można nabyć wasz krążek?
Paweł Zagórski: Za pośrednictwem naszej strony
internetowej www.mncband.pl i naszego profilu na
facebooku.
Dzięki za wywiad. Z mojej strony życzę wam powodzenia
i trzymam kciuki za rozwój kariery. Do was
należą ostatnie słowa…
Dominik Niemirski: Wypadałoby rzec w tym momencie
coś mądrego.. zatem rzeknę: serdeczne dzięki
za doczytanie tego wywiadu do końca! Pozdrowienia
dla najwytrwalszych! (śmiech) Pragnę w tym miejscu
również podziękować wszystkim tym, którzy nas
wspierają. Nie będę wymieniał nazwisk, ponieważ czytając
później te słowa, każdy będzie wiedział o kogo
chodzi. Tak naprawdę to wy tworzycie ten zespół, a
my jesteśmy tylko waszymi metalowymi przedstawicielami.
Do zobaczyska na koncertach i niech Młot
będzie z wami!
Przemysław Murzyn
MLOT NA CZAROWNICE 15
że nasz ostatni album miał wątek czerwony, tak więc
John podjął się wykończenia i stworzył to, co widzimy
teraz na okładce albumu.
HMP: Ostatnio granie inspirowane końcówką lat
siedemdziesiątych stało się bardzo popularne. Co
was natchnęło, żeby sięgnąć aż do czasów sprzed
prawie 40 lat?
Erik Sugg: Mimo, że mogłem być nieco za młody na
takie zespoły, jak Black Sabbath i Deep Purple podczas
ich szczytowych okresów w latach siedemdziesiątych,
po prostu wychowaliśmy się na takiej muzyce.
Urodziłem się w środku lat siedemdziesiątych i zostałem
wychowany na rock and rollu. Mój ojciec, wujkowie
i kuzyni byli starymi wyjadaczami lat sześćdziesiątych,
kochali też cięższe zespoły. Moja rodzina przekazała
mi miłość do cięższej muzyki. Gdy byłem w liceum
w późnych latach osiemdziesiątych i wczesnych
dziewięćdziesiątych, lubiłem dużą część ówczesnego
metalu i hardcoru, ale nigdy nie przestałem kochać klasycznych
zespołów. Ich dźwięki grają we mnie do dziś.
Wielu słuchaczy zarzuca takim zespołom jak wy, że
faza "proto metalu" była tylko fazą, wiekiem niemowlęcym,
czymś jeszcze niedoskonałym. Dlaczego
Nic nie było skopiowane i wklejone
Ten wywiad po części uświadomił mi, skąd taka wielka fala na granie w stylu lat
siedemdziesiątych. Fani takiej muzyki mogą słuchać jej do woli z winyli czy reedytowanych
CD. Dzięki Internetowi i stronom fanowskim mogą poszukiwać coraz to ciekawszych perełek
sprzed 40 lat. Ale nie mogą pójść na koncert. Nie mogą doczekać się kolejnego wydawnictwa
ulubionej grupy. Takie zespoły jak Demon Eye po prostu im dają choćby namiastkę
takiej możliwości. Zachęcam do zapoznania się z wypowiedziami gitarzysty zespołu.
jest być otwartym na różne gatunki muzyki.
Fascynuje was także okultystka. Skąd ten pomysł?
Jest to coś, co istnieje w waszym życiu prywatnym
czy to tylko muzyczny wizerunek?
Odpowiadając na twoje pytanie, nie. Nie jestem praktykującym
okultystą. Jestem na to zbyt leniwy
(śmiech). Niemniej jednak, jestem bardzo zainteresowany
tematem. Z przyjemnością przeczytałem wiele
książek na temat okultyzmu, wszystko od Aleister
Crowley, przez "The Morning of the Magicians"
Bergiera, po "Book of Shadows". Książka Gary'ego
Lachmana "Turn Off Your Mind" była dla mnie
wspaniałym wstępem. Poza historycznymi książkami
na temat praktykowania okultyzmu, jestem również
wielkim fanem H.P. Lovecrafta. Jego wizje oraz oczywiście
jego negatywny stosunek do ludzkości, to świetne
źródło do pisania utworów.
Najczęściej przyjmuje się, że prekursorami takiej tematyki
w świecie już heavymetalowym był Angel
Jak wam się wydaje, udało by wam się zdobyć popularność
w 1975 roku? Pytam zarówno pod kątem muzycznym
jak i lirycznym - w świecie chylącego się
świata hippisowskiego takie treści jeszcze nie były
popularne.
Ha! Dobre pytanie. Wyobrażam sobie, że ludzie by się
nami interesowali, ale - podobnie do moich ulubionych
zespołów z tamtego okresu - prawdopodobnie wystraszylibyśmy
ludzi, bylibyśmy zamieceni pod dywan i
odkryci na nowo trzydzieści lat później - już wtedy,
gdy bylibyśmy już starsi i niezdolni do grania (śmiech).
Clip do "Hecate" zmontowaliście ze scen filmów z
czarownicami. Skąd taki pomysł? Co to za filmy?
Cóż, skoro jest to utwór o pociągających, acz budzących
strach, cechach wiedźm i czarnoksięstwa, chciałem
stworzyć wideo ukazujące swego rodzaju niebezpieczeństwo
i seksapil. Horrory z późnych lat sześćdziesiątych
i wczesnych siedemdziesiątych były idealnym
źródłem. Użyłem publicznie udostępnionego materiału
z filmów: "Blood Orgy of the She-Devils"
(1972), "Cry of the Banshee" (1970), "The City of
the Dead" (1960), "The Witches" (1966), "Doctor
Dracula" (1978), oraz "Kill, Baby, Kill" (1966).
Wasza płyta brzmi wręcz analogowo, a refreny nie
brzmią jak skopiowane i powielone w studio. Jak ją
nagrywaliście? Sięgnęliście po środki analogowe?
Nagrywaliście starą, naturalną metodą grając na
żywo w studiu?
Tak, to było nagranie w studio o prześmiesznej nazwie
"Seriously Adequate Studio". Inżynier, Alex Maiolo
to człowiek, z którym świetnie się współpracuje. On
naprawdę wie, których wzmacniaczy, mikrofonów i technik
nagrywania użyć, żeby pomóc nam w osiągnięciu
idealnego brzmienia. Pieszczotliwie nazywamy Alexa
"piątym okiem". Nagrania nie są w stu procentach analogowe,
ale t z pewnością było old-schoolowe podejście
- to jest, zespół siada i gra do wyczerpania przy minimalnej
ilości mikrofonów. Dodane później były główne
gitary, wokal i psychodeliczne efekty. Nic nie było
skopiowane i wklejone.
Podejrzewam, że wydajecie także wasze płyty na
winylach. Dla wielu grup nurtu "starego-nowego"
metalu i hard rocka to nośnik numer jeden, często wydawany
w większym nakładzie niż CD.
Nasza wytwórnia Soulseller Recods jest na tyle miła,
by wydawać naszą muzykę zarówno na jak i na CD, jednak
kopii winylowych jest ograniczona ilość. Obie
wersje wydają się sprzedawać całkiem dobrze na naszych
koncertach, ale tak, ludzie bardzo się cieszą, gdy
widzą, że również oferujemy winyle. Sam jestem winylowcem,
to ekscytujące słyszeć swoją muzykę na moim
ulubionym nośniku.
więc nie sięgać do czasów, kiedy metal stał się rozwiniętym
gatunkiem? Co jest takiego w tym graniu z
przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,
czego nie ma w metalu lat osiemdziesiątych?
Dla mnie faza "proto-metal" jest właśnie tym, fazą. Nie
sądzę, że jest to koniecznie nazwa gatunku. To jedynie
łatwy sposób na opisanie swojego brzmienia. To od razu
sugeruje ludziom, że masz do niego nieco klasyczne
podejście. Tubowe wzmacniacze, pentatoniczne skale,
czysty śpiew, tego typu rzeczy. Mimo, że nazwy podgatunków
muzyki bywają przesadne i komiczne, sądzę,
że są przydatne. Mówiąc, że jest się po prostu zespołem
metalowym pozostawia sporo miejsca do dywagacji.
Najprawdopodobniej ludzie będą się dopytywać:
"Gracie death metal? Black metal? Doom metal? Klasyczny
Metal?". Warto również wspomnieć, że Demon
Eye zajmuje się pisaniem i graniem muzyki, którą my
znamy i kochamy. Nie chcemy ograniczać się do niczego
konkretnego. W trakcie dnia zaczynam od klasycznego
Sabbath, przez "Holy Mountain" Sleep,
"Heartwork" Carcass, później prawdopodobnie na dokładkę
puszczę sobie ścieżkę "Velvet Underground"
albo Johna Carpentera. Jako muzyk sądzę, że dobrze
Foto: Demon Eye
Witch i Pentagram. To także jedne z waszych inspiracji?
Pentagram jest ogromną inspiracją dla zespołu. Pewien
przyjaciel zapoznał mnie z nimi wiele lat temu.
Udało mu się zdobyć ich wczesne dema, które później
zostały przekazane Relapse Records, by zrobić z nich
fantastyczny "First Daze Here". Całkowicie wgniotły
mnie w fotel. Kochałem w nich wszystko, ich wzniosły
sposób komponowania, rozpacz i desperację, wspaniały
wokal Bobbiego, fakt, że ich muzyka była tak
intensywna i ciężka, ale nadal bardzo fajna i dostępna.
Pentagram to legendarny zespół.
Kto wpadł na pomysł tak świetnej, oszczędnej a jednocześnie
wyrazistej okładki? To odręczny rysunek?
Tę okładkę stworzył dla nas utalentowany artysta
imieniem John Hitselberger. To zabawna historia.
udałem się do jego domu, żeby przedyskutować temat
okładki. Tak się złożyło, że na ścianie miał on ręcznie
rysowany obraz do "Collector of Souls". Wskazałem
na niego i zapytałem, czy możemy wziąć właśnie to. O
spytał: "naprawdę?!". To było całkowicie przypadkowe.
Nasza wytwórnia zasugerowała motyw fioletowy, jako,
Gdzie najczęściej koncertujecie? Gracie występy na
festiwalach poza koncertami klubowymi? Dostajecie
propozycje grania na festiwalach stricte metalowych
czy ten gatunek ma już taki obszar, że występujecie
w otoczeniu grup grających podobną muzykę?
Do tej pory nie graliśmy na żadnym Europejskim festiwalu,
ale liczymy na to, że to się zmieni. Tu, w Ameryce,
graliśmy na Hopscotch Music Fesiwal obok
High on Fire, Witch Mountain i Suberosa. Całkiem
niedawno graliśmy na Eye of the Stoned Goat Fe-stival
w Nowym Jorku z Brimstone Coven, Blackout,
Mos Generator, Golden Grass i wieloma, wieloma
innymi wyśmienitymi zespołami. Tu, w Północnej Karolinie,
gdzie mieszkamy, zazwyczaj gramy i w każdej
spelunie i ekstrawaganckim teatrze rewiowym, które
zgodzą się nas ugościć. Tak czy inaczej, zabawa jest
przednia bez względu na miejsce.
Jak wyobrażacie sobie Demon Eye za piętnaście lat?
Fascynacja początkami heavy metalu jest tak silna,
że przetrwa i będzie wam towarzyszyć przez lata?
Mam nadzieję, że będzie niezbyt gruby, łysy i siwy
oraz nadal z wystarczająco silnymi plecami do targania
naszego sprzętu (śmiech). Szczerze, robimy, co robimy
z dnia na dzień, zawsze pamiętając, by dobrze się bawić
i nie przychodzi nam na myśl, by przestać.
Dzięki za poświęcony nam czas!
Dziękuję! Mam nadzieję spotkać was wszystkich kiedyś
osobiście!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
16
DEMON EYE
Debiut po 26 latach
W pierwszej chwili pewnie myślicie, że mowa o polskim Sorcererze? Nie, to
szwedzka grupa, która powstała w 1989 roku, wydała dwie demówki i... zamilkła. Z jednej
strony szkoda, ile w tym długim okresie mogliby wydać płyt! Nie było to jednak możliwe,
bo gitarzysta udzielał się w Tiamat, wokalista w Lion's Share, a reszta składu przepadła w
innych kapelach. Z drugiej strony może i dobrze, to dopiero teraz, w ostatnich latach, wychodzą
znakomite szwedzkie płyty z pogranicza klasycznego metalu. Może Sorcerer czekał
na swój czas?
HMP: Słuchając waszej płyty po raz pierwszy zastanawiałam
się skąd znam ten znakomity głos. Dopiero,
kiedy przeczytałam, że wokalistą jest Anders
Engberg zorientowałam się, że znam oczywiście z...
Twilight! Dlatego zanim zapytam o Sorcerer, chciałabym
zapytać, jak Anders wspomina lata spędzone
z Twilight?
Johny Hagel: Anders udzielał się w Twilight sesyjnie.
Twierdzi, że jedynie śpiewał na płycie, ale były również
prowadzone rozmowy na temat jego udziału w
występach na żywo. Do tego jednak nigdy nie doszło.
Anders nie tylko dysponuje świetną barwą, ale śpiewa
świetne linie wokalne. Te w Sorcerer niemalże
"tworzą" samą muzykę, jako że riffy są bardzo ascetyczne.
Kto jest odpowiedzialny za te znakomite linie
wokalne? Sam Anders jako wokalista?
Autorami tekstów i linii melodycznych jest Anders i
jego kumpel, Conny Welén. Jestem bardzo zadowolony
z efektów ich pracy, odwalili kawał dobrej roboty.
wyeksponowanym wokalem w miksie płyty ma
ogromne szanse na zyskanie jeszcze jednego atutu.
Inspirację czerpiemy zewsząd, z muzyki, filmów, historii
i wielu innych źródeł. Z kolejnego albumu
chcielibyśmy wyciągnąć o wiele więcej, kto wie, co
przyniesie przyszłość.
Jestem pod wielkim wrażeniem brzmienia "In the
Shadow...". Nie znając waszego pochodzenia, jedynie
słuchając płyty, mogłabym sobie rękę uciąć, że
pochodzicie ze Szwecji. Jak to jest, że szwedzkie
zespoły zawsze brzmią tak doskonale? (śmiech)
(Śmiech), Nie wiem. Może mamy to w genach? Generalnie
uważam, że szwedzcy muzycy trzymają poziom,
zadowalają nas tylko najlepsze efekty naszej pracy.
dziewięćdziesiątych bylibyście zadowoleni z tego co
słyszycie na "In the Shadow..."? (śmiech)
Gdybym usłyszał ten album w latach dziewięćdziesiątych,
nie uwierzyłbym własnym uszom. Myślę, że to
najlepszy materiał, jaki stworzyłem.
Wasza płyta zbiera bardzo dobre recenzje (moim zdaniem
słusznie, mi się jej słucha znakomicie). Czujecie,
że teraz możecie "spocząć na laurach" czy wręcz
przeciwnie, dostaniecie energii do nagrywania jeszcze
doskonalszej, kolejnej płyty?
Nie mamy wpływu na to, jak o nas piszą. Ale mogę z
pewnością powiedzieć, że dostawanie dobrych opinii
nie boli, mamy naprawdę dużo pozytywnej energii,
więc już prowadzimy rozmowy na temat następnego
albumu.
Widziałam, że na razie widnieje jedynie jedna data
waszego koncertu. Podejrzewam, że będąc pod skrzydłami
Metal Blade niedługo podacie trasę koncertową?
Zainteresował się wami może festiwal Keep it
True, który specjalizuje się w odnalezionych po latach
zespołach z przeszłości?
Kilka tygodni temu graliśmy w Sztokholmie i było
świetnie. Na chwilę obecną mamy potwierdzone występy
na dwóch festiwalach, Dutch Doom Days
(Rotterdam) w październiku i Hammer of Doom
(Niemcy) w listopadzie. Jest jeszcze kilka niepotwierdzonych
gigów, plus liczymy na udział w przyszłorocznych
festiwalach.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Wiem, że muzycy nie przepadają za porównaniami
do innych grup, ale o dwa muszę zapytać (śmiech).
Moim zdaniem najciekawszym numerem pod względem
linii wokalnych na "In the Shadow..." jest
"Sumerian Script". Jak dla mnie jest to połączenie
śpiewu Dio w "Stargazer" z klasycznym epickim metalem.
To świadoma inspiracja tym wielkim utworem?
Nie bardzo. Wszyscy uwielbiamy Rainbow, wiem też,
że Anders jest wielkim fanem wokalu Ronnie'go James'a
Dio, jednak to kompletny przypadek, że kawałek
przypomina "Stargazer". Jako muzycy, nigdy nie
staramy się kopiować innych kapel.
Z kolei "Lake of the Lost Souls" to dokładnie ten
rodzaj "doomu", który mi odpowiada, będący w zasadzie
bardzo spowolnionym epickim, heavy metalem
z subtelną linią wokalną. Ostatnimi lat wielkie
wrażenie robi na mnie niemiecki Atlantean Kodex i
mam wrażenie, że wasz "Lake of the Lost Souls" jest
ulepiony z tej samej gliny, co utwory tego zespołu.
Jakie jest wasze zdanie?
Jeśli chodzi o Atlantean Kodex, to słyszałem kilka
kawałków, ale to wszystko. Jeśli mówisz, że to dobra
rzecz, z chęcią zagłębię się w temat.
Koniecznie! Tytuł waszej płyty brzmi jak nazwa
zbioru opowiadań, które łączy wspólny wątek - w
tym przypadku pogańskich czy wręcz demonicznych
rytuałów. Rzeczywiście taki był zamysł tego tytułu?
Tak jakby. Założeniem było, aby tytuł łączył w sobie
konotację z warstwą liryczną albumu oraz pasował generalnie
do zespołu. Sorcerer nigdy nie będzie kapelą
upolitycznioną, są grupy, które robią to lepiej.
Bardzo często nieodłączną tematyką doom metalu
jest okultyzm. Wy ten tekstowy kierunek wytyczyliście
już na początku swojego istnienia. Jak to się stało,
że pozostaliście mu wierni powracając po tylu latach?
Wszyscy chcemy, żeby Sorcerer pozostał Sorcererem.
Oczywiście nie wykluczam zmian, jednak przede wszystkim
chcemy być wierni dorobkowi kapeli. Podchodzimy
do tego poważnie i nie planujemy drastycznie
modyfikować brzmienia zespołu w żadnym aspekcie.
Czyli siadając do nagrywania płyty nie mieliście dylematów
"czym Sorcerer powinien być", sprawa była
tak jasna, że w zasadzie nie było o czym dyskutować?
Nie, wszystko było i jest krystalicznie jasne. Potem
oczywiście mogliśmy sobie pozwolić na dodanie kilku
nowych smaczków (myślę, że tak właśnie zrobiliśmy
przy nagrywaniu tej płyty).
A skąd czerpaliście inspiracje? Nie myśleliście nad
tym, żeby jeszcze bardziej rozwinąć warstwę tekstową?
Zespół z takimi warunkami wokalnymi i
Foto: Hasse Linden
Dzięki temu, że brzmienie jest ascetyczne i surowe, a
jednocześnie wielowymiarowe, można się delektować
niemal każdym detalem płyty np. basem w utworze
tytułowym, ciekawą gitarą w "Pagans Dance" czy
znakomitym wokalem. "In the Shadow..." jest waszą
pierwszą pełną płytą po latach istnienia. Stawia-liście
sobie jakąś konkretną płytę za wzór jeśli chodzi o
brzmienie?
Nie, nie stawialiśmy sobie za wzór żadnego konkretnego
wydawnictwa, no… może "Mob Rules" Black Sabbath,
to album, który każdy z nas uwielbia. Każdy
kawałek powstawał w ten sam sposób. Zajmowałem się
nagraniem demo każdego kawałka, następnie przedstawiałem
je gitarzyście Kristianowi i razem pracowaliśmy
nad materiałem. Niektórym kawałkom brakowało
refrenów, inne nie miały bridge'ów… i tak to się
toczyło. Następnie nagrywaliśmy demo dla Andersa i
Conny'ego, żeby mogli napisać teksty i dopasować
linie melodyjne. Potem była kolej nagrań z bębnami i
tak dalej.
Jak bardzo różni się wasza wizja Sorcerer dziś, od
tego co było w latach dziewięćdziesiątych? Wy z lat
SORCERER 17
Enforcer, Ambush czy Air Raid. W tym roku dostaniemy
prawdopodobnie nowe wydawnictwa od
Katana, Steelwing i Nocturnal Rites, wymieniając
tylko kilka. Rywalizacja, tutaj w Szwecji, jest bardzo
zawzięta, ale jestem bardzo zadowolony, mogąc brać
udział w tym metalowym poruszeniu. Świetnie, że
tyle zespołów zachowuje brzmienie i podejście jak w
latach 80-tych.
HMP: Witajcie Lancer, po piewsze gratuluję nowego
albumu! Świetna robota! Czy uważasz, że ta
płyta jest lepsza niż poprzednia?
Isak Stenvall: Hello! Wielkie dzięki! Pierwszy album
jest dobry, ma swój urok, ale nowa płyta to dopiero
solidny metalowy krążek, z którego jsteśmy
bardzo dumni. Obie brzmią i wyglądają naprawdę
nieźle, lecz teraz wszystko jest lepsze: kawałki, aranżacje,
produkcja i sposób, w jaki gramy.
Wasze poczucie melodii jest niesamowicie chwytliwe.
Słuchając "Second Storm" nie sposób się nudzić.
Co jest dla was najważniejsze w tworzeniu
nowych kompozycji?
Jest mnóstwo istotnych rzeczy. Po pierwsze refren
musi być zapamiętywalny i musi tworzyć moment
kulminacyjny utworu. Zwrotki muszą płynnie przenosić
słuchacza do bridge'u, a ten powinien być zapowiedzią
tego, co ma nastąpić. Kiedy przychodzi
pora na refren, ten powinien po prostu zmieść. Ważny
jest tytuł utworu, bo to on kreuje ogólny nastrój
i atmosferę kawałka. Oprócz tego potrzeba fajnych
solówek i riffów. Dobra piosenka Lancer to taka,
gdzie jest zarówno melodia jak i niezbędna moc. Zapomniałbym
o tym, że bardzo ważne jest również intro
i outro oraz oczywiście teksty! Słowa powinny
tworzyć harmonię z linią wokalu przez cały czas.
Chyba nikt nie lubi być porównywany lecz dla
mnie Lancer to doskonały miks niemieckich power
metalowych kapel lat 80-tych jak Helloween,
Scanner, Chroming Rose z Iron Maiden. A Ty jakbyś
określił waszą muzykę? Zgadzasz się w ogóle
z moim porównaniem?
Świetnie, że wspomniałeś o
tych old schoolowych
zespołach, to właśnie
jest brzmienie, do
którego jest nam
bardzo blisko.
Chcemy ściągnąć
power metal ponownie
do jego korzeni.
Ten rodzaj
muzyki wziął
swoją formę z melodyjnego
brzmienia
Iron
Maiden i to jest
właśnie to, z
czego biorę
swoje inspiracje.
Dodając
do tego szybkie
i melodyjne wokalizy,
otrzymasz
właśnie Lancer.
W i e m ,
że jesteście
z Arviki,
miejscowości
z której wywodzi
się i
swoją działalność
zaczynał
również
E n f o r c e r .
Z n a c i e
18 LANCER
Czyli właściwy power metal prosto ze Szwecji!
Czy ktoś jeszcze pamięta, jak brzmiał europejski power metal u jego początków?
Wyobraźcie sobie brawurowe połączenie pierwszych płyt Scanner, Chroming Rose, Blind
Guardian, Helloween z Iron Maiden! Dla piątki Szwedów lata 80-te są ciągle żywe i stanowią
wspaniałą inspirację. Właśnie wydali swój drugi album "Second Storm", o którym może być
już niedługo głośno. Więcej dowiecie się z wywiadu, który przeprowadziłem z sobowtórem
Bruce'a Dickinsona, czyli panem Isakiem Stenvallem.
tych kolesi?
Nie, nie znamy ich osobiście. Nie wywodzimy się
również bezpośrednio z Arviki. Przeprowadziliśmy
się tam z powodu działającej na miejscu Akademii
Muzycznej. To w szkole właśnie powstał zespół.
Olof z Enforcera studiował inżynierię dźwięku, gdy
byłem na pierwszym roku. Odbywali próby w tym
samym budynku co my podczas ich przerw w trasie.
Świetny zespół!
Jakie jest znaczenie tego wszędobylskiego ptaszyska?
Po co wam ten struś czy co to w ogóle jest?
To zajebiste, szybkie i potężne zwierze. Kiepsko i
nieco lamersko wyskakiwać z kolejnym zombie, czaszką,
wojownikiem, smokiem czy rycerzem jako maskotką.
Struś jest o wiele fajniejszy… szybszy i silniejszy!
Masz jakieś ulubione kawałki na nowej płycie?
Wszystkie są moimi ulubionymi! Wiele pracowaliśmy
przy każdej piosence, więc nie jestem w stanie
wybrać jednej jako najlepszej. Kocham je wszystkie!
Pogadajmy o kolesiach, którzy chowają swoje głowy
w piasek. O czym właściwie jest teledysk i piosenka
"Masters and Crowns"?
Ludzie z głowami w piasku to humorystyczne odniesienie
do typowej dla strusia pozy. Tekst traktuje
o zaśpelpionej populacji i ta scena świetnie pasowała
do tego tematu. Tematu ludzi, którzy tylko podążają
za wolą swoich liderów. Piosenka jest o zmianach,
rewolucji jaśniejszej przyszłości.
Szwedzka scena zawsze była i ciągle jest bardzo
mocna. Jak się czujesz mogąc być jej częścią i
współtwórcą?
Bardzo lubię szwedzkie zespoły jak Bloodbound,
Jaka jest największa muzyczna inspiracja Isaka
Stenvalla i dlaczego jest nią Bruce Dickinson?
Mam wiele źródeł inspiracji. W pisaniu kompozycji
jest to Steve Harris, Tobias Sammet, Kai Hansen,
Joey Tempest i Freddie Mercury. W śpiewaniu jest
to Bruce Dickinson, Michael Kiske i Joacim Cans.
Jako frontman muszę powiedzieć, że jest to Bruce
Dickinson. To prawdziwy artysta i genialny wokalista.
Bruce wisi na moich ścianach i jest w moim
odtwarzaczu już dwadzieścia lat. Jest niczym członek
rodziny, (śmiech!) Kiedy jako dzieciak słuchałem
i oglądałem Iron Maiden, miałem już jasny i
klarowny scenariusz. Popatrzcie na tego gościa! Tak
właśnie heavy metalowy wokalista powinien brzmieć,
tak się poruszać, a jego fryzura jest po prostu
najlepsza na świecie!
Słuchając "Children of the Storm" byłem zaskoczony,
że to nie jest jakaś nowa piosenka Iron Maiden.
Właściwie to moglibyście sprzedać im teraz
kilka pomysłów. Co o tym myślisz?
(Śmiech), genialnie! Od kiedy ani Iron Maiden, ani
Helloween nie robią już tego typu piosenek uważam,
że fajnie jest zrobić coś w tym klimacie. Niektórzy
mówią, "hej, znajdźcie swoje własne brzmienie",
ale do cholery, to jest właśnie to, jak powinien
brzmieć heavy metal, jeśli jest dobrze zrobiony. Powinny
być czadowe riffy, fajne wysokie wokale, dużo
solówek i dudniąca perkusja. To jest właśnie muzyka,
którą kocham, to właśnie dlatego mam ten zespół
i dlatego piszę właśnie takie piosenki.
Na płycie macie też epicki numer zatytułowany
"Aton". To długa, rozbudowana kompozycja z kapitalnym
refrenem. Macie więcej tego typu rzeczy w
swoim repertuarze?
Na debiucie mamy kawałek "Seventh Angel", który
jest w wolnym, spokojnym tempie. To również epicka
kompozycja, ale "Aton" jest bardziej złożony.
Wiedziałem, że chcę stworzyć długi kawałek składający
się z wielu części. Proces pisania nie miał końca,
ale w końcu numer był gotowy z czasem trwania
dziesięć minut. Niektórzy mówią, że jest przydługi,
inni że jest kapitalny. Osobiście lubię każdą jego
część, jego brzmienie. Jamm'ujące bluesowe solo w
środku jest po prostu fantastyczne!
Foto: Lancer
Planujecie zrobić kolejne
teledyski?
Zrobiliśmy już dwa klipy
i jeden lyric video
do nowej płyty. "Masters
and Crowns",
"Iwo Jima"
oraz "Behind the
Walls" (lyric).
Możliwe, że
zrobimy coś w
rodzaju kompilacji
naszych
klipów z koncertów
do jednej
z piosenek.
To byłoby
niezłe.
Czemu zmieniliście
wydawcę?
Mieliśmy
szansę dostać
się do większej
wytwórni i skorzystaliśmy
z tego.
Gracie dużo koncertów
zarówno w
Szwecji jak i za
granicą?
Głównie koncertujemy w Szwecji, ale mamy nadzieję,
że będziemy mogli siać spustoszenie również
za granicami w niedalekiej przyszłości.
Patrząc na was odnoszę wrażenie, że wizerunek
odgrywa dość ważną rolę podczas wystąpień scenicznych.
To kreacja, czy tak też nosicie się na co
dzień?
Nie noszę ćwieków i kowbojek na codzień, to dość
niewygodne. Ale za to ubieram obcisłe dżinsy, high
topy, koszulki z kapelami i skóry albo dżinsowe katany
każdego dnia. Typowy zestaw dla fana metalu.
Kiedy wchodzę na scenę, chcę nieco rozwinąć ten
styl. Sam projektuję i szyję sobie ubrania. To jedna
z fajniejszych rzeczy, które możesz robić, będąc w
tego typu zespole.
Wiesz cokolwiek o polskiej scenie metalowej? Może
masz jakieś ulubione zespoły?
Lubię Vader, to pierwsza rzecz jaka przychodzi mi
na myśli jeśli słyszę "Polska". No i Behemoth, też są
zajebiści.
Macie jakieś plany koncertowe do promowania
"Second Storm"?
Narazie mamy zabukowane występy tylko w Szwecji,
koncertowe rozmowy są w toku, ale czekamy, aż
znajdziemy coś odpowiedniego dla nas. Jestem przekonany,
że zrobimy jakąś europejską trasę, ale jeszcze
nic nie jest do końca postanowione. Wszystko
zależy od tego, jak płyta zostanie przyjęta. Jeśli polscy
metalowcy ją polubią, przybędziemy i do was!
Kto jest głównym kompozytorem? A może wszyscy
na równi uczestniczycie w procesie tworzenia
nowych utworów?
Fredrik i ja napisaliśmy "Children Of The Storm" i
"Iwo Jima", poza tym ja odpowiadam za komponowanie
materiału. W większości piosenki są prawie
gotowe, kiedy pokazuję je pozostałym członkom
zespołu. Wtedy każdy dodaje coś od siebie i kawałek
zaczyna brzmieć znacznie lepiej, niż moja pierwotna
wersja demo. Piszę większość materiału, ale to cały
zespół jest odpowiedzialny za brzmienie Lancer.
Co sądzisz o nowych, nowoczesnych zespołach power
metalowych?
Jest kilka nowych power metalowych zespołów, które
lubię np. ShadowQuest i Veonity, oprócz tego
większość dobrych power metalowych kapel wydało
już kilka płyt. Lubię Stormwarrior, ale oni w sumie
są już na scenie dosyć długo. Większość nowych power
metalowych grup jest albo zbyt ckliwa, albo zbyt
progresywna i mroczna jak na mój gust. Właśnie dlatego
powołaliśmy do życia Lancer, aby podnieść flagę
właściwego power metalu!
Dzięki za wywiad. Osobiście życzę wam powodzenia
i abyście zyskali rozgłos na jaki niewątpliwie
zasługujecie. Wasze ostatnie słowa…
Jestem szczęśliwy móc to słyszeć. Dzięki wszystkim
polskim headbangerom za trzymanie sceny metalowej
przy życiu!
Przemysław Murzyn
Silniejsi niż
kiedykolwiek!
HMP: Pomimo początków zespołu sięgających jeszcze
wczesnych lat 80-tych ubiegłego wieku wygląda
na to, że właściwie debiutujecie za sprawą albumu
"Once Upon A Time... In Hell!" po raz drugi?
Leni Anderssen: Dokładnie. Bo minęło już ponad 25
lat od wydania debiutu. Każdy z nas ewoluował i znalazł
inne muzyczne inspiracje. Ale wciąż jesteśmy
Drakkar!
Z racji dużego doświadczenia macie skalę porównawczą:
łatwiej było takiemu zespołowi jak Drakkar
funkcjonować i przebić się wtedy czy w obecnych czasach?
Niezupełnie. Przedtem, cały ten proces nagrywania w
prawdziwym studio był naprawdę drogi. Po tym trzeba
było rozsyłać taśmę z nagraniem po całym świecie, żeby
móc znaleźć wytwórnię - bez niej było się nikim.
Teraz mamy o tyle dobrze, że nagrywamy we własnym
domowym studio i wysyłamy wszystko co powstało do
wytwórni przez e-mail, albo wydajemy album sami.
Największą zagwozdką dzisiaj są wszystkie te tysiące
zespołów na całym świecie i znalezienie pomiędzy nimi
swojego miejsca!
Zaczynaliście grać w czasach największej popularności
heavy metalu. Dość szybko nagraliście kasetę
demo, która stała się dla was przepustką do dalszej
kariery - to dzięki jej producentowi Rudy'emu Lennersowi,
którego zespół Steelover miał wtedy kontrakt z
Mausoleum Records, zyskaliście zainteresowanie tej
firmy i jej szefa Alfie Falckenbacha?
Nigdy nie zdołamy wyrazić swojej wdzięczności Rudy'
emu... Ten koleś był dla nas jak anioł stróż. Mówił
nam co robić, jak pracować i pokazał nam w profesjonalny
sposób, jak podążać przed siebie. Współpraca z
Mausoleum w owym czasie miała na nas naprawdę
inspirujący wpływ, w dla nas była to najprostsza droga,
bo mieli siedzibę w Belgii.
Wygląda jednak na to, że dał wówczas o sobie znać
pech, bo Mausoleum w 1986r. zbankrutowała i zostaliście
na lodzie?
Nie do końca, bo tylko nasze pierwsze demo było wydane
pod ich szyldem. Po kilku gigach w naszej części
Mimo tego, że korzenie tego belgijskiego
zespołu sięgają 1983r. określanie
ich mianem weteranów wywołuje
dość zdecydowaną i negatywną
reakcję frontmana, uzasadnioną zresztą
zawartością powrotnego albumu
"Once Upon A Time... In Hell!" Jeśli
więc lubicie oldschoolowy power/
speed metal z lat 80-tych sprawdźcie
tę płytę i zerknijcie co miał do powiedzenia
na jej temat wokalista
Leni Anderssen:
Europy postanowiliśmy stworzyć nasz pierwszy album
"X-Rated" i znaleźliśmy lepsze warunki kontraktowe w
Sony Musidisc w Paryżu. Dla nas właśnie ten moment
był naszym prawdziwym początkiem.
Kończąc temat Mausoleum: obecnie jest ona ponownie
aktywna, w ramach Music Avenue Group - nie
myśleliście by wydać właśnie w niej "Once Upon A
Time... In Hell!"?
Nie mieliśmy z nimi zbytnio kontaktu... Szukaliśmy
niezłej wytwórni, ale ambitnej... Goście ze Spinal Records
dali nam dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. Po
prostu odpowiedzieli "tak"! Już po pierwszej rozmowie
wiedzieliśmy, że w nas uwierzyli i zrobili wszystko,
czego potrzebowaliśmy. Liczymy na powtórkę z nimi!
W sumie wszystko pozostało w ojczyźnie, bo Spinal
Records to też belgijska firma (śmiech). Ale w 1986
pewnie nie było wam do śmiechu, bo trzeba było zaczynać
jakby od nowa - to dlatego szybko przygotowaliście
kolejne demo, by zainteresować potencjalnych
wydawców?
Prawda - tak zrobiliśmy.
Padło na francuską, dość prężnie wówczas działającą
New Musidisc i w 1988r. debiutancki album Drakkar
ujrzał światło dzienne, co było chyba dla was spełnieniem
marzeń?
Tak, ale niestety, sen szybko przerodził się w koszmar...
Zła dystrybucja w zachodniej Europie, niezdeklarowana
we wschodniej i południowej Ameryce, no i
sam wiesz... sądy, prawnicy... przez to brak możliwości,
żeby gdziekolwiek podpisać kontrakt... no i zespół
się rozpadł.
Sporo wtedy koncertowaliście, w tym z gwiazdami
takimi jak Metallica, Queensryche, Overkill czy Slayer,
pojawialiście się na festiwalach, uznawano was
za jeden z bardziej obiecujących zespołów europejskiego
speed metalu - co poszło nie tak, że wkrótce po
tym zespół zawiesił działalność?
Tak, to była jedyna dobra rzecz, którą wiążę z ludźmi
z Musidisc. Wszystkie te supporty dla tak wielkich zespołów
i wszystkie koncerty z trasy przez Europę... Te-
Foto: Drakkar
DRAKKAR
19
20
raz powrót jest troszkę łatwiejszy, bo sporo ludzi zna
naszą nazwę z tamtego okresu... Jakby to ująć, to otworzyło
nam trochę drzwi.
Kilkakrotnie jednak wznawialiście działalność, zwykle
jednak na krótko, co kończyło się zwykle tylko
koncertami - nie mieliście dość motywacji czy czasu,
by spróbować stworzyć kolejny materiał Drakkar,
chociaż nagranie demo w 1999r. można chyba poczytywać
jako początek tego procesu?
Tak, próbowaliśmy... Ale wiesz, to musi być odpowiedni
moment, z odpowiednimi ludźmi - no i trzeba
przyznać, że to akurat nie był ten moment. Teraz jesteśmy
silniejsi niż kiedykolwiek! Trzech staruszków i
trzech nowicjuszy znalezionych na belgijskim metalowym
rynku, oraz wieloletni przyjaciele... i mamy swój
dream-team! (śmiech). Nie wyobrażasz sobie, jak cenne
są nasze przyjaźnie i te wszystkie dobre chwile, których
dzisiaj doświadczamy.
Dlatego trzy lata temu wszystko potoczyło się inaczej,
uznaliście, że kolejnej takiej szansy może już po
prostu nie być, bo w końcu nikt z czasem nie młodnieje,
wręcz przeciwnie?
Mamy gdzieś czas i te wszystkie lata... Robimy co
chcemy! Przeczytaj recenzje z naszych występów...
wszyscy piszą "tyle mocy, tyle energii"! Wiesz, jak to
czasem mówię, stare lwy nigdy nie umierają! Myślisz,
że goście z Iron Maiden albo Judas Priest są za starzy
żeby grać? Są starsi od nas! (śmiech)
Zaczęliście od ponownego nagrania i wydania waszego
debiutanckiego albumu. Dlaczego zdecydowaliście
się na ten krok i zmienienie oryginalnej kolejności
utworów?
A czemu by nie?
Dodaliście też dwa kolejne, pochodzące z demo 1990:
"You're Not Alone" i "To My Dead Friends" - czemu
nie pomyśleliście przy tej okazji o innych wczesnych
kompozycjach?
Te kawałki były zaplanowane na drugi album... i nigdy
nie zostały wydane, jak już wcześniej wspomniałem...
pomyśleliśmy, że będzie zabawnie jeżeli wstawimy je
na demo.
Ciężko pracuje się nad płytą po tylu latach przerwy?
Ani trochę. "Yerushalayim", "Lost" i "Never Give Up"
napisaliśmy w trzy dni. Chęć była spora, mieliśmy tyle
do powiedzenia! To była siła i bunt, żeby stworzyć coś
wielkiego...
Trafiły na nią jakieś starsze utwory/pomysły, czy też
wszystko co trafiło na "Once Upon A Time... In
Hell!" to nowy materiał?
Tak, oprócz głównego riffu "A Destiny That Does Not
Heal" - ten kawałek pochodzi z drugiego, nie wydanego
albumu.
Mieliście chyba sporo czasu na przygotowanie i nagranie
tej płyty, bo wytwórni szukaliście dopiero wtedy,
gdy dysponowaliście już gotowym do wydania
materiałem?
Tak, bo mieliśmy sobie do udowodnienia, że album będzie
wystarczająco dobry, no i jest! Osiem miesięcy pisania,
nagrywania, masteringu i ostatecznego wydania...
To niezbyt dużo czasu, żeby zrobić to porządnie.
To chyba też taki znak czasów, bo kiedyś wystarczyło
krótkie demo, czy nawet dobry koncert, by mieć
kontrakt, teraz wydawcy oczekują od zespołów znacznie
więcej?
Tak, być może, ale nie myślimy o tym, zawsze dajemy
z siebie wszystko w studio i na żywo!
Zawartość "Once Upon A Time... In Hell!" utwierdza
mnie w przekonaniu, że wciąż czujecie się bardzo
dobrze w tradycyjnym heavy/speed metalu - pewnie
nie kombinowaliście, nie próbowaliście na siłę unowocześniać
waszej muzyki, miało być słyszalne od
pierwszych sekund, że to właśnie płyta Drakkar?
Tak samo! Nigdy nie robimy kalkulacji. Jeżeli chodzi o
metal, Richy siedzi w death, Tytus w hardcore, Terry
w speed, Pat w hard rocku, Jonas gra w ProPain, no i
ja siedzę głównie w heavy... Zmiksuj cały ten skład i
masz "Once Upon A Time In Hell"!
Szkoda jednak, że nader często perkusja na tej płycie
brzmi zbyt sterylnie, za syntetycznie, np. w utworze
tytułowym czy "Angels of Stone". Wiem, że to teraz
niestety norma, ale w latach 80-tych - chociaż zdarzało
się też wiele płyt o słabszym brzmieniu, szczególnie
wśród debiutnatów czy wydanych przez małe firmy
- coś takiego by raczej nie przeszło?
Jonas jest perfekcyjny, kiedy gra... niektórzy mogą pomyśleć
że brzmi jak maszyna. W każdym razie, sami
DRAKKAR
nazywamy go maszyną wojenną! Z pewnością nie chcemy
nic zmieniać. Ani dźwięku... ani perkusisty.
(śmiech)
Jonas jest bardzo młody, ma zaledwie 27 lat - może to
miało wpływ na sound bębnów, bo przecież pewnie
inaczej nie pracował, jak z triggerami czy innymi
"udogodnieniami"?
A w życiu, to jego prawdziwa gra.
Dobrze przynajmniej, że reszta instrumentów brzmi
jak należy - wygląda zresztą na to, że nagraliście najlepszą
płytę w skromnej dyskografii zespołu, co pewnie
jest dla was powodem do dumy i radości?
Tak! Zwłaszcza dla mnie, bo przestałem śpiewać jakieś
15 lat temu. Musiałem się naprawdę narobić, żeby
wrócić na poziom, który wtedy reprezentowałem. Co
więcej, jestem dumny z napisania głównego wątku
"Once Upon (…)".
W tekstach też jest ciekawie: pierwsza wyprawa
krzyżowa ("Yerushalayim A.D. 1096"), rzeź hugenotów
w noc św. Bartłomieja w sierpniu 1572 r. ("Saint
Bartholomew's Night") czy historia mitycznej wieży
i jej zuchwałych budowniczych ("Babel") - unikacie
utworów o niczym, piosenka to nie tylko muzyka, ale
też i tekst?
Tak, potrzeba mi tego! Muszę się zatopić w utworze,
wczuć się w jego charakter. Muszę śpiewać coś, w co
wierzę, co akceptuję... Jak "Angels Of Stone", Nie rozumiem,
jak Watykan nic sobie nie robi z tematem podejrzanych
księży. Dzieci muszą być chronione!
Etniczna nstrumetnalna miniatura "Jubilation At
The King Nimrod's" to wprowadzenie do utworu
"Babel" i zarazem też chyba kolejny dowód na wasze
zainteresowanie historią, bowiem ów tytułowy Nimrod
to pewnie legendarny władca Mezopotamii?
Tak, to o nim mowa! Mam trzy pasje - po pierwsze:
muzyka. Po drugie: podróże. Po trzecie: historia. Każdego
roku biorę swój plecak i przemierzam świat by
nauczyć się czegoś o naszym świecie. Historia człowieczeństwa
jest wielką rezerwą na inspiracje do naszych
kawałków... Krew, siła, smutek, słabość, knowania...
wszystko w naszej historii!
Sporo koncertujecie, tak więc pewnie okazji do konfrontacji
nowych utworów z publicznością nie brakuje?
Tak, a wszystkie nasze występy to rzeźnia. Nasi fani są
najlepszymi jakich znamy! Przez wszystkie lata bez nas
są wciąż z nami. Kontynuujemy tak samo jak za czasów
"X-Rated"... Dajemy z siebie wszystko, a oni robią
to samo! Znowu! Jesteście zajebiści! Kochamy was!
"Once Upon A Time... In Hell!" ukazała się kilka
miesięcy temu, tak więc teraz jesteście w trakcie promocji
tego materiału. Recenzje i opinie fanów utwierdzają
was w przekonaniu, że warto było poświęcić tej
płycie kawałek życia?
Tak, z pewnością nie niżej niż 7,5/10, to niewiarygodne
po tylu latach... Wiesz, jaki jest największy problem?...
Zrobić lepszy album. (śmiech) Ale już prawie
zakończyliśmy jego pisanie i z pewnością wiele ludzi o
nim usłyszy. I tym razem nie będziecie musieli czekać
tak długo. (śmiech)
Czyli kolejna płyta Drakkar to tylko kwestia czasu,
innej opcji nie bierzecie pod uwagę?
Początek 2016 roku. Dzięki wielkie za wsparcie, mamy
nadzieję że zobaczymy się niedługo gdzieś na naszej
trasie!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
HMP: Hej Booze Control! Co za świetna nazwa!
Co właściwie dla was oznacza?
David Kuri: Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy już ustaloną
datę pierwszego koncertu, zero piosenek i jakieś
osiem tygodni do występu. Nie myśleliśmy o tym za
wiele, nic nie planowaliśmy i wzięliśmy pierwszą rzecz,
która wpadła nam do głowy. Oczywiście teraz ta nazwa
jakoś na nas wpłynęła. Można z niej naprawdę wiele
wyczytać, co jednak odradzamy.
Lauritz "Lore" Jilge: Hej, nazwa ma w sobie nazwę
wódka, więc czego tu nie lubić?
Która wódka jest najlepsza i dlaczego polska?
(śmiech)
Lauritz "Lore" Jilge: Nie pamiętam. Pewnie dlatego,
że piję za dużo polskiej wódy.
Jendrik Seiler: Taka w plastikowych kubeczkach po
jogurtach. Lubimy pić łyżeczkami.
Gracie w oldschoolowym metalowym duchu. Skąd
ten wybór?
Jendrik Seiler: To muzyka, którą żyjemy i którą kochamy,
więc dlaczego nie wykrzyczeć tego prosto w
twarz każdego z całych sił?
Lauritz "Lore" Jilge: Nigdy nie mieliśmy jakichkolwiek
wątpliwości, że to muzyka, którą chcielibyśmy
grać, więc tak tez zrobiliśmy. Jako niemieckie post 80's
dzieciaki, w większej lub mniejszej mierze dorastaliśmy
na NWOBHM, więc oczywiste było, że chcemy robić
rzeczy pokroju Iron Maiden, Judas Priest czy Angel
Witch, ale w tym samym czasie powstawały tez wielkie
amerykańskie kapele jak Riot, Warlord i Manilla
Road. Oczywiście my też mamy wspaniałą niemiecką
tradycję w postaci zespołów takich jak choćby Helloween
("Walls of Jericho" niszczy!), wczesny Blind
Guardian i Accept.
"Heavy Metal" to wasz drugi pełny materiał. Czy
znajduje się na nim coś nowego w porównaniu do
poprzedniego wydawnictwa i EPki?
Jendrik Seiler: Pierwsze dwa wydawnictwa były nagrane
w piwnicy naszego perkusisty i zmiksowane
przez nas osobiście. "Heavy Metal" zajął nam zdecydowanie
więcej czasu. Dużo więcej czasu poświęciliśmy
na definiowanie, pisanie i generalnie pracę nad kawałkami.
Chcieliśmy nagrać płytę i jesteśmy z niej dumni.
To jest dokładnie to, czego oczekujemy od muzyki,
której sami słuchamy. Wielkie wyrazy uznania dla
Martina Schnella z Overlodge Recording Studio,
który dał z siebie wszystko, żebyśmy otrzymali dokładnie
takie brzmienie, jakie chcieliśmy.
Dlaczego zdecydowaliście się by nazwać płytę
"Heavy Metal"? Podczas jej słuchania lub chociażby
po wstępnych oględzinach okładki nikt raczej nie ma
większych wątpliwości, że ma do czynienia z heavy
metalem…
David Kuri: Siedzieliśmy u Steffena, kumpla naszego
basisty i piliśmy piwko. Ktoś powiedział: -"Hej ludzie,
chyba potrzebujemy tytułu do naszego nowego krążka
i może jakiegoś pomysłu na okładkę, co?" i perkusista
Lore powiedział: "Nazwijmy go Heavy Metal, mamy to
i można dalej pić. Serio." Dyskusja odnośnie do okładki
(którą stworzył niesamowity Dimitar Nikolov,
zdrowie stary!), wyglądała bardzo podobnie:
- Co dajemy na okładkę?
- Nie wiem. Coś metalowego. Wielkie maszyny wojenne,
gorące laski i może dinozaura z pistoletami.
- Striker już to zrobił.
- Ok, zatem bez dinozaura.
- Świetnie, ktoś piwko?
Ponadto, jeśli chcesz jednak uwierzyć, że włożyliśmy w
to więcej wysiłku - "Heavy Metal" jest częściowo koncept
albumem opartym na pracy H. G. Wellsa "War
Of The Worlds". Okładka obrazuje scenę długo po alternatywnym
zakończeniu noweli (którą wymyśliliśmy
sami), kiedy to ludzkość żyje w podziemiach, jak było
zasugerowane przez Artillerymana w 7 rozdziale (The
Man on Putney Hill), który posyła gońców z rzeczami,
których potrzebują ludzie - oczywiście jedzenie i rzeczy
codziennego użytku, ale także książki i relikty ze
starego świata, świata sprzed inwazji. Robot to marsjańska
maszyna wojenna. Dziewczyna, możecie ją nazywać
Jenna, jest jedną z tych gońców, ale jest naprawdę
"pro" i spędza więcej czasu na powierzchni niż
bezpośrednio pod nią. Ostatecznie skopuje marsjańskiej
maszynie tyłek. Ciągle to dopracowujemy.
Ciągle jesteście niezależni? Mam na myśli czy
znalazła się już jakaś wytwórnia, która chciałaby
wydać Wam album pod ich szyldem?
David Kuri: Ostatecznie wydaliśmy "Heavy Metal"
własnym sumptem. Później skontaktowaliśmy się ze
świetnym facetem imieniem Kay z niemieckiej wytwórni
Kernkraftritter Records (znaczy to mniej wię-
Nazwijmy płytę "Heavy Metal" i pijmy dalej!
O tym, że niemiecka scena zawsze była mocna, nikogo przekonywać nie trzeba.
Potwierdzają to młodzi Niemcy z Booze Control, którzy na pytanie o kondycje sceny w ich
kraju odpowiadają - "To wspaniałe dla nas, bo niezależnie w jakim mieście się znajdujesz,
zawsze jest garstka małych, świetnie kopiących tyłek heavy metalowych kapel, z którymi
możesz zagrać i potem wypić mnóstwo browarów!". Coś można jeszcze dodać?
cej coś w stylu "Nuclear Knight"). Wznowili album w
lutym 2015 roku i robią dla nas dobrą robotę jeśli chodzi
o dystrybucję i promocję. Mamy też wielkie wsparcie
od Fabiena z Infernö Records, który również stara
się nas promować. Zdrowie!
Głównym tematem waszych piosenek jest…?
Jendrik Seiler: We wcześniejszych piosenkach skupialiśmy
się głównie na głębokich oraz duchowych zagadnieniach
typu skóry, ćwieki, motocykle oraz także na
wielkiej przyjemności, jaką stanowi picie. Obecnie
skupiamy się na wszystkim co kopie porządnie tyłek.
Nie ważne czy jest to klasyczne czy nowoczesne science-fiction,
fantasy czy wielka kupa żelastwa.
Lauritz "Lore" Jilge: Albo wódka!
Foto: Booze Control
Niemiecka scena metalowa zawsze stała siłą. Jak
czujecie się, będąc jej częścią?
Jendrik Seiler: To wspaniałe dla nas, bo niezależnie w
jakim mieście się znajdujesz, zawsze jest garstka małych,
świetnie kopiących tyłek heavy metalowych kapel,
z którymi możesz zagrać i potem wypić mnóstwo
browarów! I oczywiście zawsze jest wystarczająco wielu
ludzi pod sceną. Nie musisz jechać 10 godzin, żeby
znaleźć kolejny, porządnej wielkości, metalowy tłum.
Macie jakieś ulubione "nowe" metalowe bandy?
Lauritz "Lore" Jilge: Wiele z nich. Świetnie jest móc
żyć w czasach, w których heavy metal znów rośnie w
siłę. Oczywiście wiele z nich wysoko dzierży swoje banery,
ale także wiele ma już swój wyróżniający styl.
Dotyczy to wszystkich począwszy od Skull Fist i Enforcer
do mniejszych zespołów takich jak Blizzen czy
Serpent. Oczywiście każdy ma swoje indywidualne
preferencje, ale ja za każdym razem bardzo się cieszę,
gdy widzę jakąś nową nazwę, bo to oznacza nic innego
jak to, że coraz więcej ludzi usłyszało wezwanie.
Znacie może jakieś zespoły z Polski?
David Kuri: Pewnie, macie tam trochę dobrych kapel!
Oczywiście są wielkie nazwy takie jak Behemoth, Decapitated
czy wielki Vader. Crystal Viper też są z
Polski, racja? Natknąłem się również na polskie zespoły
z lat 80-tych takie jak Turbo czy na przykład
Open Fire. Niestety nie mieliśmy jeszcze przyjemności
grać z żadną młodą heavy metalową kapelą z Polski.
Zdecydowanie planujemy to zmienić w przyszłym roku!
Z taką nazwą musicie mieć wiele szalonych historii…
Podzielcie się z nami tymi najbardziej szalonymi
momentami.
Jendrik Seiler: Była taka jedna historia z udziałem
Davida i ladyboya, w której brał też udział bardzo męsko
wyglądający paw… Ale David bardzo nie lubi o
tym mówić. Oprócz tego częstymi akcjami są zaginięcia
części do perkusji albo pak gitarowych na godzinę
przed wejściem na scenę, albo sytuacje, w których organizator
koncertu uświadamia sobie, że jednak nie lubi
heavy metalu i wyłącza prąd w połowie koncertu, albo
np. David dostający kopniaka w twarz od dziewczyny,
zabawiającej się z inna dziewczyna, za to, że powiedział
jej, że wygląda jak facet. To na pewno są momenty
do zapamiętania.
Co było najważniejszym punktem zwrotnym w
waszej historii?
Jendrik Seiler: Powiedziałbym, że póki co jest to
moment, w którym zdecydowaliśmy przejść od nagrywania
w piwnicy, zdjęcia listu gończego zrobionego w
naszym ogrodzie jako okładki i lokalnych wiejskich festynów
do profesjonalnego studia i okładki, a także
koncertów z innymi niesamowitymi zespołami NW
OTHM w Niemczech..
Lauritz "Lore" Jilge: Dla mnie każdy kolejny album
jest zawsze dużą chwilą, ponieważ jest to moment, w
którym poddajesz swoje piosenki ocenie. Gdy piszemy
nowego piosenki, to staramy się rozwijać nasz styl, będąc
jednocześnie wiernymi samym sobie i swoim fanom.
Więc moment, w którym nowe kawałki są "puszczone
w obieg" jest zawsze dla mnie ważny.
Czy graliście z jakimiś "dużymi" zespołami?
David Kuri: W przypadku większości dużych zespołów,
w szczególności będących w trakcie trasy, można
dostać tylko takie propozycje, na które do tej pory nie
było nas stać... Ale mieliśmy przyjemność spotkać
świetne zespoły na festiwalach, na których graliśmy,
np. Majesty czy Lost Society. Oczywiście byłi też
więksi headlinerzy, tacy jak Destruction, Grave Digger
czy Vader, ale nie wiem, czy można powiedzieć, że
"graliśmy z nimi". W zeszłym roku zagraliśmy kilka
koncertów klubowych ze świetnymi niemieckimi grupami
takimi jak Metal Inquisitor i Stallion. Kilka tygodni
temu dzieliliśmy scenę z Blazem Baleyem w
Hamburgu! Więcej jeszcze przed nami!
Jaki niemiecki zespół jest obecnie Waszym zdaniem
najlepszy i dlaczego?
David Kuri: Powiedziałbym, że Atlantean Kodex. Ich
kawałki są nadzwyczajnie dobrze napisane i zagrane.
Jendrik Seiler: Nie wiem, czy miałeś możliwość zobaczenia
Stallion na żywo. Nie ma opcji, żebyś obejrzał
ich występ po prostu jako widz. Oni potrafią zawładnąć
każdą sceną, na którą wchodzą.
Lauritz "Lore" Jilge: Attic to kolejny świetny niemiecki
band. Ich muzyka jest epicka jak cholera, a gdy widzisz
ich na żywo, od razu pochłania cię niesamowita
atmosfera.
Jakie plany na przyszłość?
Jendrik Seiler: Właśnie piszemy następcę "Heavy
Metal", który ukaże się na początku 2016 roku. Póki
co wychodzi nam bardzo heavy i jesteśmy gotowi na
to, co czas pokaże. Mamy też nadzieję zawitać do Polski
na kilka koncertów. Wiemy, że jesteście totalnie
zwariowanymi metalowymi maniakami!
Dzięki za wasz czas. Ostatnie słowa należą do
was…
Jendrik Seiler: Dzięki za świetne pytania. Naprawdę
mamy nadzieję spotkać was wszystkich na koncercie
już za niedługo.
David Kuri: Do zobaczenia na trasie!
Przemysław Murzyn
BOOZE CONTROL 21
HMP:
Lista zespołów
w których graliście bądź
wciąż gracie jest naprawdę imponująca,
ale wygląda na to, że czegoś wam jednak
w tym muzycznym życiu brakowało, skoro postanowiliście
założyć kolejny?
Chris "Professor" Black: Nie wiem, czy czegoś zabrakło,
ale definitywnie chcieliśmy stworzyć razem
trochę muzyki! Myślę że cała nasza trójka ma w
zwyczaju wrzucać za dużo pomysłów do jednej szuflady.
Aktor nie jest jednak zespołem jakich wiele, bowiem
wracacie w nim do korzeni ciężkiego rocka,
wczesnych lat 70-tych i początków kolejnej dekady?
No tak. Myślę, że nie zdziwisz się, jeżeli odkryjesz
większość naszych inspiracji w tamtych czasach.
Ale tak szczerze mówiąc, to nigdy nie rozmawialiśmy
ze sobą na ten temat. Większość inspiracji biorę
z tego co robimy w Aktor. Kawałki są wystarczająco
dopracowane, kiedy przychodzą do mojej
skrzynki. Wtedy dodaję trochę od siebie, a gdy to
robię, próbuję zamknąć wszystkie połączenia z zewnętrznym
światem.
To zarazem też chyba wasz świadomy bunt przeciwko
komercjalizacji muzyki popularnej, przeciwko
temu, co nachalnie wręcz prezentują komercyjne
stacje radiowe?
Aktor nie jest buntowniczy z natury, tak myślę. Jesteśmy
akcją, nie reakcją! Nie mam pojęcia co jest
dzisiaj w komercyjnym radiu. Lubiłem radiową
Top 40 kiedy byłem mały. To było gdzieś w połowie
lat 80-tych, kiedy modny był pogłos, a single
nie były skupione tylko wokół muzyki tanecznej.
Chyba mało kto już pamięta, że w latach 70-tych
i 80-tych na listach przebojów i radiowych playlistach
sąsiadowały zarówno utwory disco, pop jak i
Tomi Leppänen, Jussi Lehtisalo i Chris
"Professor" Black grali już praktycznie
wszystko co wymyślono w heavy metalu,
aż w końcu połączyli swe siły w Aktor.
O tym, jak doszło do tego, że zaczęli
spełniać się w archetypowym hard 'n'
heavy i stworzyli LP "Paranoia" opowiada
wokalista tej międzynarodowej
grupy:
"Stupor-group" dla każdego
rockowe czy hard rockowe/heavy metalowe i
nikomu to nie przeszkadzało, a słuchacze mieli
dzięki temu nie tylko wybór, ale też większą różnorodność?
Interesujące pytanie... Szczerze, nie jestem pewien.
Myślę, że rynek muzyczny poszerzył się przez lata
80-te i początek 90-tych tak bardzo, że trzeba było
stworzyć dla wszystkiego różne szuflady, kategorie
i kanały. Niezależność zaczęła się wymykać z rąk,
a style muzyczne stały się bardziej związane z filmami,
ubraniami, sportem i tak dalej. Współczesna
muzyka znaczyła coraz mniej i stała się bardziej
elementem czyjejś tożsamości społecznej. Innymi
słowy: uważam, że muzyka zyskała wartość jako
towar, a straciła ją jako sztuka. Ale może to bardziej
zmiana w moich poglądach niż cokolwiek innego.
Ludzie chętnie szufladkują takie zespoły/projekty
jak wasz, wrzucając je do worka z nazwą supergroup.
Czujecie się tak, czy też takie określenie to
zdecydowana przesada?
"Stupor-group" bardziej tu pasuje! Sądząc po zaangażowaniu
i przyzwyczajeniach muzyków, łatwo
zauważyć, że Aktor jest po prostu następnym interpretatorem
naszej wspólnej historii.
Międzynarodowy skład w obecnych czasach to
żadna nowość, ale też chyba ma to wpływ na
częstotliwość waszych spotkań czy też ewentualnych
prób na żywo, mimo istnienia wielu linii lotniczych
z dość konkurencyjnymi cenami biletów?
Nie musimy pracować razem w tym samym miejscu.
Finowie mają swoje nawyki w pracy, a ja mam
swoje, więc w ten sposób było łatwiej dopasować
wszystko do siebie. Jednak jestem pewien, że
wspólna praca sprawiłaby nam więcej radochy. Kiedy
nasza trójka spotyka się, bardziej cieszy nas rozmowa,
wspólny koncert, niż praca!
W jakich okolicznościach spotkaliście się i jak kto
pierwszy rzucił hasło: dobrze się dogadujemy,
spróbujmy więc pograć razem, zobaczymy co z
tego wyjdzie?
Ja i Jussi rozmawialiśmy przez wiele lat o tworzeniu
razem muzyki. Próbowaliśmy z czymś w 2008
roku, ale to nie był dobry czas. W końcu dwa lata
temu przytrafiła się okazja. Życie może jest trochę
chaotyczne, ale również realne, jak i kreatywne.
Dobre pomysły będę istnieć, ale muszą czekać na
swój czas.
W naszym języku nazwa waszego zespołu oznacza
aktora - co skłoniło was do jej wyboru?
Nie pamiętam. Ale nie było innych możliwości.
Najpierw pomyślałem o nazwie Aktor, reszta ją polubiła,
więc skończyliśmy szukać. To krótka, zapamiętywalna
nazwa, która wydawała się pasować do
naszej muzyki oraz odmiennych nastrojów i stanów
mentalnych słów naszych kawałków. Ktoś
powiedział, że po norwesku znaczy to prawnik,
myślę że to całkiem spoko. Mam nadzieję, że w innym
języku nie znaczy to nic złego...
Dość szybko zadebiutowaliście winylowym singlem
wydanym półtora roku temu. To powodzenie
tej płytki zdopingowało was do kontynuowania
działalności?
Dokładnie. Nie mieliśmy innych realnych planów
poza tym singlem. Poczuliśmy, że singiel - muzycznie
- był sukcesem, ale wzbudził też zainteresował
kilku wytwórni. Jussi pisze muzykę praktycznie
bez przerwy, więc nie było trudne stworzyć
album.
Pracowaliście nad tymi utworami metodą korespondencyjną,
bo nagrałeś partie wokalne w Chicago
- nie było szans na wspólną sesję w jednym
studio?
Fakt, mogliśmy tak pracować, ale kosztowałoby to
więcej, zastosowaliśmy więc bardziej praktyczne
wyjście.
Nad utworami na "Paranoia" też pewnie pracowaliście
w ten sposób?
Tak, proces był praktycznie taki sam, poza tym, że
do tego albumu nagraliśmy instrumenty trochę inaczej.
Do singla, moje partie, wokale i bas były ostatnimi
rzeczami do nagrania. Przy "Paranoia" zachowaliśmy
klawisze i sola na ostatek. Myślę, że to
nie zrobiło za dużo różnicy.
Utrudnia to czy ułatwia współpracę, bo przecież
przesyła się wtedy kolegom już wybrane, najlepsze
pomysły, więc w sumie nie traci się czasu?
Myślę, że to wszystko upraszcza. Tak jak powie-
Foto: Aktor
22
AKTOR
działem, kawałki są już opracowane, kiedy przychodzą
w moje ręce. Między nami jest sporo zaufania.
Masz rację, to pomaga oszczędzić czas, bo
oczywiście cała nasza trójka pracuje nad wieloma
projektami jednocześnie. Nauczyliśmy się być ekonomicznymi
zanim staliśmy się członkami Aktor.
To w sumie ciekawa sprawa, bo wykorzystaliście
najnowocześniejsze rozwiązania techniczne by
nagrać totalnie archetypowy, oldschoolowy krążek,
który brzmi tak, jakby został zarejestrowany
na żywo przez kilku grających wspólnie gości, może
w 1975 czy w 1981 roku? (śmiech)
(Śmiech) W takim razie myślę że stworzyliśmy niezłą
iluzję! Ale nie mamy żadnej ery ani atmosfery
zakodowanej w umysłach, więc stało to się całkowicie
naturalnie. Jest też prawdą, ironiczną w pewny
sposób, że Aktor prawdopodobnie nie istniałby
w jakiejkolwiek innej epoce.
Cała sztuka polega więc na tym, by jak najlepiej
wykorzystywać wszystkie dostępne możliwości
czy rozwiązania, a jeśli ma się do tego dobry materiał
i sprecyzowaną wizję jego brzmienia, to rezultaty
są właśnie takie?
Dokładnie. Kiedy przychodzi do kwestii technologii,
czerpiesz pełną korzyść z tego co potrzebujesz i
zapominasz o reszcie. To dotyczy całego życia.
Chętnie wzbogacacie gitarowe struktury wielu
waszych utworów brzmieniami różnego rodzaju
syntezatorów - to kolejny ukłon w stronę muzyki
z czasów, na której się wychowywaliście, której
wpływy wciąż gdzieś są w was obecne?
Tak, Jussi jest jednym z największych fanów muzyki,
jakiego kiedykolwiek poznałem. Jego miłość
do muzyki jest ogromna i wszechogarniająca. Jest
inspirujący! Serio! Nie tylko jego osoba, ale też jego
kolekcja nagrań oraz jego spore doświadczenie z
muzyką progresywną i eksperymentalną. Więc on i
Tomi wplatają poszczególne inspiracje i techniki w
Aktora, kiedy ja nawet nie patrzę. Wszystko co
mogę po wiedzieć to "więcej syntezatorów proszę!".
Myślę, że właśnie to ludzie w nas polubili. To samo
się tyczy mnie, myślę, że te elementy są całkiem w
porządku... Dopełniają się z moją podstawową wiedzą
o rock and rollu.
To zabieg nie tylko ciekawy artystycznie, ale mogący
też sprawić, że Aktor zainteresuje nie tylko
fanów hard & heavy, ale też melodyjnego rocka
lat 80-tych czy AOR, przeciwko czemu pewnie
byście nie protestowali?
Oczywiście, że nie. Myślę, że moglibyśmy zwrócić
uwagę fanów wielu różnych gatunków muzyki.
Zdecydowaliśmy, że nasz gatunek to dojrzały,
współczesny heavy metal, mimo że nie jest to najważniejsze.
Możliwe, że śmialiśmy się z tego, kiedy
składaliśmy taką deklarację!
High Roller Records to chyba wymarzona wytwórnia
dla zespołu takiego jak wasz - dlaczego
podpisaliście kontrakt właśnie z nimi? Przeważył
fakt, że "Paranoia" ukaże się na winylu? (śmiech)
High Roller jest gwarancją, że twoja muzyka będzie
wydana na winylu. To ważna część ich marki.
Mam świetne relacje z tą wytwórnią od dłuższego
czasu. Wydali kilka tytułów innych moich grup.
Cieszę się, że Aktorem zaopiekowali się równie dobrze.
Ale wersja CD też jest dostępna, zadbaliście
więc również o tych słuchaczy, którzy nie mają
gramofonów?
Prawda. Jeżeli ktoś chce słuchać muzyki, próbuje ją
dostać w ulubionym formacie. Zrobiliśym trochę
inny mastering do każdej z trzech wersji (płyta, winyl,
plik do pobrania), więc powinno pasować każdemu.
Mógłby ktoś wydać nas jeszcze na kasecie,
uważam że to byłoby świetne.
Jaki jest obecny status Aktor - to tylko projekt, na
który z trudem znajdujecie czas pośród innych
rozlicznych zajęć, czy też z czasem planujecie
poświęcić mu więcej czasu?
Mamy już kawałki na drugi album i myślę, że będziemy
pracować nad nagraniami gdzieś pod koniec
tego roku. Znaczy, że Aktor będzie na pierwszym
miejscu na naszej liście priorytetów, reszta
rzeczy może być ważniejsza w innym czasie. Na
szczęście jest w tym uwzględniana tylko nasza trójka,
no może jeszcze nasz inżynier dźwięku z Finlandii,
więc będzie łatwo nas skrzyknąć, kiedy będzie
trzeba.
Rozważacie skompletowanie pełnego składu i
ruszenie chociażby w krótką trasę, czy też nie ma
takich planów i Aktor pozostanie tylko i wyłącznie
projektem studyjnym?
To popyt będzie dyktować, co będzie się działo, ale
bardzo byśmy chcieli zagrać na żywo. Rozmawialiśmy
o tym wcześniej. Skoro mamy teraz tylko
dwanaście kawałków, może zaczekamy do wydania
drugiego krążka, zanim zagramy na żywo. Potem
zbudujemy jakąś porządną setlistę, która zadziała
najlepiej na scenie. To zupełnie inny wymiar kreatywności
- nie wszystko z albumu potrafi dać takiego
samego kopa na żywo.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska
HMP: Witam. Skąd pomysł na taką, a nie inną nazwę?
Jakub Skibiński: Pomysł na nazwę był tak naprawdę
totalnym przypadkiem. Tuż po założeniu kapeli zastanawialiśmy
się intensywnie jakby się nazwać żeby nie
powielać nazw innych zespołów. Przerzucaliśmy się różnymi
nazwami, czasem mniej lub bardziej szokującymi,
aż padło na mosad. W końcu był już taki zespół
Trzeba mówić o naszej historii
Historia naszej ojczyzny nie była zbyt często poruszana w tekstach przez polskie
zespoły heavy metalowe. Jednak jak pokazał sukces szwedzkiego Sabaton jest w naszym
kraju zapotrzebowanie na tę tematykę, co mnie osobiście bardzo cieszy. Poznański
M.o.s.s.a.D wraz ze swoim najnowszym, znakomitym materiałem "Popioły" ma szansę stać
się prekursorem polskiego historyczno-patriotycznego heavy metalu. Zachęcam was gorąco
do zapoznania się z tym krążkiem, bo oprócz naprawdę świetnej muzyki, są tu też bardzo
ciekawe, polskojęzyczne teksty. Zapraszam do przeczytania wywiadu z założycielem zespołu
Jakubem Skibińskim (gitara/wokal).
pierwszym najbardziej rozpoznawalnym utworem
zespołu z początków jego działalności i wielu osobom
zapadł głęboko w pamięć. Po drugie obecny skład
znacząco różni się od pierwszego i dzięki ponownemu
nagraniu, możemy pokazać jaką ewolucję, przede
wszystkim w sferze instrumentalnej jak i wokalnej,
przeszedł zespół. Mam nadzieję, że ta ewolucja zmierza
w dobrym kierunku (śmiech). Ostatnim powodem
dlaczego nagraliśmy ten utwór to moja znajoma amerykanka
Jennifer, która uwielbia naszą muzykę i
chciała puścić coś świeżego i naszego znajomym z
USA. Może nasza muzyka kiedyś zagości w jakiejś
amerykańskiej stacji radiowej? (śmiech). Co do innych
utworów z pierwszego wydawnictwa nie wykluczamy
takiej możliwości, żeby przearanżować i nagrać któryś
z nich w lepszej jakości, ale czas pokaże.
W 2010 roku pojawił się wasz debiut "Gods of War".
Jak dzisiaj oceniacie zawarte na nim utwory? Które z
nich w dalszym ciągu lubicie grać?
Na tym wydawnictwie słychać, że szukamy swojej
drogi i nie do końca wiemy dokąd chcemy zmierzać. Z
dzisiejszej perspektywy zmieniłbym na pewno studio
nagraniowe, żeby poprawić jakość nagrań. Mieliśmy
parę fajnych pomysłów, ale jeszcze brakowało nam
wtedy umiejętności. Jednak słuchając naszych nagrań z
tamtego okresu widać, że nauczyliśmy się trochę lepiej
grać (śmiech). Do dziś gramy na koncertach utwory
takie jak "Soul" (Dusza) i "Gods of War". To chyba najbardziej
udane utwory z tego wydawnictwa, ale zachęcam
czytelników żeby sami to ocenili.
jak IRA, to dlaczego by nie nazwać się mossad? Później
żeby trochę uatrakcyjnić nazwę stwierdziłem, że
powinien być to skrót, wzorując się na System of a
down. Tak powstała nazwa m.o.s.a.d. Niestety istniał
już taki zespół z Korei Południowej (hip-hopowy) więc
zapis nazwy trochę ewoluował i przybrał ostateczny
kształt, czyli: M.o.s.s.a.D (Masters of speed strength
and Disorder).
Będąc szczerym to średnio pasuje mi ona do waszej
muzyki, choć nie da się ukryć, że zapada w pamięć.
Czy też o to wam chodziło?
Nie do końca nam o to chodziło. Na początku naszych
zmagań na scenie metalowej nie myśleliśmy o tym co
będzie kiedyś, czy ludzie będą nas kojarzyć. Po prostu
spotykaliśmy się żeby grać i się dobrze bawić, a jednak
fajnie było powiedzieć, że gra się w kapeli i jak ludzie
pytali o nazwę to można było jakąś podać. Niechcący
okazało się, że było to dobre posunięcie marketingowe,
bo ludzie zapamiętywali nazwę i po pewnym czasie już
kojarzyli poznański mossad i nie było odwrotu. Zmiana
nazwy przysporzyłaby nam raczej więcej problemów
niż korzyści.
W jaki sposób doszło do powstania zespołu? Czy
od początku zakładaliście granie właśnie takiej
muzyki, czyli klasycznego heavy?
Na początku 2008 roku szukałem kogoś z kim mógłbym
pograć, pojamować i okazało się, że na moim roku
jest kolega Łukasz, mieszkający w mojej okolicy. Jakoś
pod koniec marca tego samego roku spotkaliśmy się
żeby pograć u niego w domu. Przytargałem swojego
Washburna stratocastera i 15 wattowy piecyk Marshalla.
Na to nasze jamowanie przyszedł też młodszy
Foto: Krampikowski
brat Łuaksza, Robert (Gustaf), który grał na perce.
Byłem pod wrażeniem Roberta bo potrafił zagrać rytm
do wszystkiego co graliśmy. Stwierdziliśmy, że z tego
może być coś więcej stworzyliśmy absolutnie pierwszy
skład zespołu o nazwie Mosad. Chłopacy byli fanami
kapel takich jak Slayer, Metallica i ja również byłem
fanem takiego grania, więc zdecydowaliśmy się, że będziemy
grać muzykę na wzór tych kapel. Nasz ówczesny
repertuar składał się z pary naszych kawałków i
coverów Metalliki plus jednego kawałka Slayera.
Jakie zespoły bądź muzycy mieli i wciąż mają na was
największy wpływ?
Zawsze wspominam Metallikę jako pierwszy zespół,
na którym się wzorowaliśmy, ale również zespół Black
Label Society. Jednym z pierwszych kawałków, który
skomponowałem był utwór pt. "Terrorized", który pojawił
się na płytce z 2010 roku pt. "Gods of War". Nazwa
utworu wzorowana jest właśnie na kawałku Black
Label Society pt. "Super Terrorizer". Kolejne inspiracje
to bez wątpienia Iron Maiden, Kat, Godsmack,
Testament. Oczywiście każdy z nas ma swoich własnych
idoli. Na naszej stronie mossadband.pl każdy
członek zespołu ma swój profil, na którym wymienione
są nasze osobiste inspiracje.
Mossad powstał w 2008 i w tym samym roku nagraliście
pierwsze demo. Czy można było je kupić czy też
służyło tyko celom promocyjnym?
To demo służyło głównie celom promocyjnym. Wysyłaliśmy
nasz mp3 w mailach wszędzie gdzie się dało,
żeby zareklamować naszą twórczość. Chociaż parę egzemplarzy
nagraliśmy na domowej nagrywarce i sprzedaliśmy
w ilości może dziesięciu sztuk na pierwszych
koncertach.
Utwór "Falling Down" z tego dema nagraliście ponownie
na najnowszej EPce "Popioły". Czemu akurat
ten numer? Zamierzacie kiedyś w podobny sposób
odświeżyć pozostałe kawałki z tego materiału?
Nagraliśmy go ponownie z kilku powodów. Po pierwsze
mamy sentyment do tego utworu, gdyż jest on
Czemu po wydaniu tego krążka nastąpiła tak długa
przerwa wydawnicza? Co robiliście przez ostatnie
pięć lat?
Z jednej strony skupiliśmy się na graniu koncertów w
różnych miastach w całej Polsce. Począwszy od Wrocławia,
skończywszy na Warszawie. Niestety największym
stoperem w nagrywaniu nowego materiału były
roszady personalne. To niestety powstrzymywało zespół
w dalszym planowaniu kolejnych nagrań. Sytuacja
ustabilizowała się dopiero na początku 2014 roku kiedy
skład zespołu wreszcie przestał się zmieniać, czego
efektem było wejście do studia pod koniec tego samego
roku.
W tym roku pojawiła się wasz nowy materiał
"Popioły". Jak długo powstawały te utwory? Kto był
głównym kompozytorem?
Generalnie utwory takie jak "Falling Down", "Wieczny
Sen" napisałem już wcześniej i tylko je przearanżowaliśmy.
Natomiast pozostałe utwory to wspólne dzieło.
Ktoś miał pomysł na motyw przewodni np. w "Królu"
to był Maniek a ja np. w "Wilku". Potem swoje pomysły
dorzucał Artur i tak powstawała większość kawałków.
Robert był osobą odpowiedzialną za napisanie
perkusji do wszystkich utworów. Ciężko powiedzieć
jak długo powstawały te utwory, gdyż część była już
napisana wcześniej tak jak: "Król", "Wieczny Sen",
"Falling Down". Myślę, że praca nad pozostałymi
trwała ponad pół roku.
Jak byście porównali ten materiał do poprzedniego?
Uważacie, że te pięć długich lat udało Wam się dobrze
spożytkować i staliście się lepszymi muzykami i
kompozytorami?
Uważam, że staliśmy się bardziej świadomymi muzykami.
Mam tu na myśli świadomość tego o czym chcemy
pisać i tego jak aranżować utwory. Wcześniej myśleliśmy
tylko w sposób następujący: zagrać zwrotkę
cztery razy, refren dwa razy, zwrotka cztery razy, solo,
koniec. Teraz już tak nie działamy. Praca nad kawałkami
trwa znacznie dłużej. Jesteśmy bardziej świadomi
tego jak chcemy brzmieć. Myślę, że ten materiał jest w
każdym calu lepszy od poprzedniego, gdyż słychać jednak
większą świadomość grania, ale to już chyba taki
wiek? (śmiech)
Gdzie nagrywaliście ten materiał i ile czasu wam to
zajęło? Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu?
Cały materiał nagrywaliśmy u Łukasza Frankowskiego
w studiu Decybelia. Jesteśmy naprawdę zadowoleni
z efektu, gdyż Łukasz wie jak mobilizować nas do
pracy i zna nas już na tyle dobrze, że wie jak wejść nam
na ambicję. Czasem miał nas już dość, ale efekt nagrań
przeszedł jednak nasze oczekiwania.
"Popioły" wydaliście własnym sumptem. Nie mieliście
propozycji z żadnych wytwórni?
Tak to prawda, materiał wydaliśmy na własną rękę.
Szczerze to nikt się do nas z żadnej wytwórni nie odzywał,
nie wiem czy to dobrze (śmiech). Tak szczerze to
nie mamy ciśnienia na wydawanie naszej muzyki w
24
M.O.S.S.A.D
wytwórni bo i tak byśmy wydali ten materiał prędzej
czy później na własny koszt. Chociaż gdyby jakaś wytwórnia
zainteresowała się naszą muzyką to na pewno
moglibyśmy trafić do szerszej publiczności co może
przekuło by się w granie większej liczby koncertów, a
to jest nasz żywioł.
Zdecydowaliście się tym razem na teksty w rodzimym
języku co moim zdaniem wyszło wam zdecydowanie
na dobre. Czemu zdecydowaliście się na ten
krok?
Po pierwsze język polski jest naszym rodzimym językiem
i łatwiej jest przekazać myśli w swoim ojczystym
języku niż np. w angielskim. Po drugie jeżeli śpiewa się
o historii własnego kraju to bardziej trafia to do słuchacza
jednak w ojczystym języku niż w jakimś innym,
było to ryzykowne zagranie z naszej strony bo łatwiej
wytknąć nam błędy językowe (śmiech)
Muszę pochwalić warstwę liryczną, która tym razem
jest zdecydowanie historyczno-patriotyczna. Jak dla
mnie to świetna sprawa, że wreszcie pojawił się na
naszej heavy metalowej scenie zespół poruszający te
tematy. Skąd taki pomysł?
Pomysł w głowie siedział od dawna, ale brakowało odwagi
w jego realizacji. Wszystko zaczęło się od przeczytania
książki Elżbiety Cherezińskiej pt. "Korona
śniegu i krwi" o królu Przemyśle II. Ta książka poruszyła
mnie. Mimo, że praktycznie od dziecka interesowałem
się historią, to dopiero po przeczytaniu historii
króla Przemysła coś we mnie pękło i powstał tekst.
Muzykę już mieliśmy wcześniej ale jakoś nie mogłem
wymyślić do niej tekstu, a tu nagle olśnienie. Nagraliśmy
ten kawałek i wrzuciliśmy na youtube. Otrzymaliśmy
tyle pozytywnych komentarzy, że aż byłem w
szoku. Pozytywny odzew z jakim spotkał się "Król"
tylko utwierdził nas w przekonaniu, że to dobra droga.
Poczułem, że teraz mamy po prostu pewną misję krzewienia
wiedzy o naszej historii i tyle.
Możecie powiedzieć tym, którzy jeszcze nie słyszeli
"Popiołów" o czym traktują niektóre z waszych
tekstów? Kto jest ich autorem?
Do utworu "Wszystko co pozostało" tekst w całości napisał
Artur Rogaliński, natomiast w utworach "Wilk"
i "Ostatnia Bitwa" był współautorem tekstów. Do reszty
utworów, czyli: "Król", "Wieczny Sen", "Powstańcza
krew", "Falling Down", teksty napisałem ja. "Król" opisuje
historię życia i śmierci Przemysła II, który został
brutalnie zamordowany w 1296 roku przez co nie udało
mu się zjednoczyć Polski pod berłem jednego polskiego
władcy. "Wieczny Sen" to oficjalnie historia żołnierza,
który zginął i o tym nie wie i wciąż nawiedza
swoją ukochaną, która w końcu wariuje i się zabija.
"Powstańcza krew" to utwór o wygranym Powstaniu
Wielkopolskim. "Falling Down" to historia osoby, która
straciła panowanie nad własnym życiem i jest teraz
na życiowym zakręcie. "Wszystko co pozostało" to
utwór luźno nawiązujący do historii Bolesława Chrobrego,
pierwszego króla Polski. "Ostatnia Bitwa" to historia
Henryka Pobożnego, który poległ w 1241 roku
podczas bitwy z Mongołami pod Legnicą. Smaczkiem
na tym wydawnictwie jest "Wilk", gdyż historia opisana
w tekście to nic innego jak nawiązanie do legendy o
Fenrirze. To historia człowieka, który podczas pełni
przemienia się w wilkołaka.
Jak ważne są dla was te liryki? Czujecie się mocno
związani z Polską i jej historią?
Dla mnie osobiście te teksty niosą ze sobą przekaz. Dla
każdego będzie on inny, ale jednak musisz się zastanowić
kiedy czytasz każdy z tekstów. Część historii
jest opisana dosłownie, a część należy zinterpretować.
Czujemy się związani z Polską i jej historią, gdyż jesteśmy
częścią tej historii tu i teraz. Jeden z moich dziadków
walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, a obaj moi
dziadkowie byli wywiezieni do Niemiec na roboty
przymusowe podczas II wojny światowej. To jest dla
mnie wystarczający argument, żeby czuć się związanym
z Polską. Trzeba mówić o naszej historii, bo naród
bez znajomości swojej historii jest łatwym celem do
zmanipulowania.
W dzisiejszych czasach większość zespołów śpiewa
o przysłowiowej dupie maryni, albo o jakichś
wyimaginowanych problemach nastoletnich narkomanów.
W jaki sposób wasze teksty są odbierane
przez fanów?
Podam tobie jeden przykład. Pojechaliśmy pierwszy
raz do Rogoźna. Tam właśnie zginął bohater naszej
piosenki pt. "Król". Tam nawet ulice noszę imię Przemysła
II. Gramy koncert w MDK i zaczynamy grać
"Króla". Nie było pogo na tym kawałku, ludzie stali i
słuchali, w tym pełno nastolatków. I wiesz co chcieli na
bis? "Króla"! Po koncercie podchodzi do mnie grupa
tych nastolatków i mówią mi, że oni czują się dumni ze
swojej historii i że nasze teksty coś dla nich znaczą.
Szok prawda? Oni potem wracają do domu i czytają
książki o historii Polski. Jesteś traktowany normalnie
jak jakiś ekspert, prawie jak Wołoszański czy coś. To
mnie cholernie cieszy, że oni nie słuchają Biebera…
Dla mnie ważne jest żeby młodych inspirować w dobie
wszechobecnego ogłupiania społeczeństwa.
Planujecie kontynuować tę tematykę również w
przyszłości?
Oczywiście, że tak. Chcemy przede wszystkim zachęcać
ludzi do zainteresowania się historią swojego kraju.
Dlaczego tytuł "Popioły"?
Tytuł ma w domyśle symbolizować popioły historii,
popioły jakie pozostają po zgliszczach spalonych domów,
strzech, kurz jaki można znaleźć na starych księgach
w bibliotekach. Stąd okładka symbolizująca księgę
obitą skórą a na niej złote litery układające się w
napis "Popioły".
Wasza muzyka to klasyczny heavy metal, ale ma też
epickie zacięcie. Czy właśnie o to wam chodziło?
Słuchacie dużo epickiego metalu czy wyszło to wam
Foto: Krampikowski
naturalnie?
Tak naprawdę to wyszło trochę samo z siebie. Łukasz
Frankowski zaproponował żebyśmy dodali w paru
miejscach orkiestracje i zobaczyli jak to zabrzmi. Tak
też zrobiliśmy. On przygotował te wstawki symfoniczne
i nas zamurowało. Postanowiliśmy tak je zostawić
i na pewno będziemy ten trend kontynuować. Może
kiedyś jakiś koncert z orkiestrą symfoniczną zagramy?
Krążek jest znakomity i żal by było, żeby przeszedł
bez echa. Planujecie jakąś konkretną ofensywę promocyjną?
Może jakaś trasa?
Generalnie każdy koncert traktujemy jako promocję
"Popiołów". We wrześniu ruszamy na małą trasę pt.
"Folk Metal Crusade 2015 Part II" jako wsparcie dla
takich zespołów jak GRAI i Netherfell. Będzie można
nas zobaczyć w Poznaniu, Szczecinie, Słupsku i Bydgoszczy.
Wszystkie nasze koncerty można śledzić na
naszej stronie mossadband.pl w zakładce "Trasa".
A propos koncertów, jak często udaje wam się grywać
na żywo? Macie na koncie jakieś spektakularne
występy?
W ciągu każdego roku gramy kilkanaście koncertów w
całej Polsce. W 2011 zagraliśmy na XVIII finale WO
ŚP w Swarzędzu jako gwiazda wieczoru, w tym samym
roku zagraliśmy na finale Rytmy Młodych w Jarocinie.
W 2013 roku dotarliśmy do półfinału festiwalu
Emergenza. W grudniu 2013 roku udało nam się supportować
zespół Armia. W 2014 roku supportowaliśmy
brytyjski zespół Absolva.
Muszę przyznać, że nie byliście do tej pory zbyt
widoczni. Jakie były tego przyczyny?
Prawda jest taka, że muzyka jaką gramy nie należy do
maistreamu. Wszystko co robimy finansujemy z własnej
kieszeni, począwszy od strony internetowej, a
skończywszy na transporcie na koncerty. Nie mamy za
sobą wielkiej wytwórni i idących za tym pieniędzy na
promocję itp. Na pewno też roszady osobowe miały
wpływ na to, że nie szliśmy konsekwentnie obraną drogą.
Teraz mamy stały skład i nie zamierzamy tego
zmieniać, jesteśmy zorientowani na granie jak największej
liczby koncertów i to jest naszym celem. Jeszcze o
nas usłyszą (śmiech)
Jakie jest wasze zdanie na temat polskiej sceny, nie
tylko heavy, ale ogólnie metalowej?
Nie czuję się kompetentny aby wypowiadać się na
takie kwestie. Generalnie szanujemy inne zespoły, chociaż
czasem zdarza się, że niektórzy mieszają nas z
błotem, ale jak powiedział wokalista zespołu Destruction,
że hejterzy są siłą napędową tego co robi, więc
tak jest też u nas. Jeżeli masz hejterów w Polsce, tzn.
że robisz coś dobrze i to się niektórym życiowym nieudacznikom
nie podoba, tyle w temacie.
Jak byście się zareklamowali waszym potencjalnym
słuchaczom? Co jest w was takiego co wyróżnia was
z grona innych grup heavy metalowych?
Powiem prosto z mostu: Posłuchajcie i powiedzcie czy
wam się podoba! Nie mi oceniać czy coś nas wyróżnia
spośród innych zespołów, po prostu robimy to bo to
kochamy!
Maciej Osipiak
M.O.S.S.A.D 25
Jesteśmy rzemieślnikami melodyjnego metalu!
Amerykanie z Artizan wydają już trzeci krążek. Ich muzyka to heavy metal podszyty
hard rockowo/progresywnymi brzmieniami. O sobie mówią, że są rzemieślnikami
melodyjnego grania oraz że stworzyli dzieło ponadprzeciętne. Zainteresowanych odsyłam do
mojej recenzji "The Furthest Reaches", a teraz zachęcam do rozmowy z perkusistą zespołu,
niejakim Ty Tammeusem, który nie kryje dumy związanej z nowym dziełem zespołu.
HMP: Siema Artizan! Nadchodzi wasz trzeci, pełny,
studyjny album… Czy możemy spodziewać się
czegoś nowego, czy to kontynuacja"Ancestral Energy"?
Ty Tammeus: "The Furthest Reaches" to zupełnie
nowy album. Koncept oparty na historii sience-fiction
ukazujący upadek ludzkości. Lepiej zmieńmy swoje
postępowanie, bo inaczej wszyscy spłoniemy!
Jakbyś opisał wasz zespół 80-letniej staruszce?
Powiedziałbym jej bardzo głośno, że będzie świadkiem
najbardziej niesamowitego, najbardziej epickiego i melodyjnego
metalowego zespołu, jaki tylko mogłaby sobie
wymarzyć. Wszyscy dobrze wiemy jak 80-letnie
babcie marzą o zespołach takich jak Artizan. Starałbym
się ją przygotować na wokale - Jego Książęcej
Mości - Toma Brandena, zachęcał, by zbierała siły na
kolejne tryumfujące riffy, które sprawią, że poczuje się
znowu jak młoda dziewczyna.
Moim zdaniem nie jesteście tylko heavy/power metalowym
projektem. Macie wiele progresywnych powiązań.
Jak byś się do tego odniósł?
Myślę, że to bardzo precyzyjne porównanie! Łączymy
moc, melodię, progresywność, chwytliwość, harmonię
oraz opowiadamy pewną historię. Wszystkie te elementy
sprawiają, że Artizan jest tak wyjątkowym i
świeżym zespołem metalowym. Jesteśmy rzemieślnikami
melodyjnego metalu!
Teraz pytanie, które słyszeliście już pewnie
million razy, ale powiedzcie jakie
zespoły najbardziej
inspirują
dział
a l n o ś ć
A r t i -
zan?
Właściwie to wszystko nas inspiruje. Jak tu nie kochać
Queen, Styx, Rush, Billy Joel'a, Steely Dan, Iron
Maiden, Fleetwood Mac, Queensryche, Kiss, Dio i
temu podobnych? Każdy, kto pisze dobre piosenki, a
już szczególnie takie ze znakomitymi melodiami będzie
dla nas inspiracją. Wszystko zaczyna się od melodii
i dobrych riffów!
Nikt nie lubi być porównywany, a czy da się porównać
Artizan do jakiegoś innego zespołu?
Masz rację, nikt nie lubi być porównywany. Tę kwestię
zostawiamy naszym słuchaczom.
Jaki jest dominujący temat (przedtem i teraz) wokół
którego tworzycie teksty i historie na wasze płyty?
Na nowym albumie piszę o tym, jak bardzo niszczymy
naszą planetę Ziemię. Jesteśmy samolubną, niedbałą
rasą. Czas aby przestać bezmyślnie wykorzystywać
wszystkie zasoby, jakie na niej są. Wszystko przez
mnogość i obfitość, wszystkiego jest coraz więcej bez
jakiejś refleksji o reperkusjach. Wcale nie potrzebujesz
nowego iPhone Twelve i wszystkich nowych gadżetów.
Odczepcie się od tych swoich pieprzonych telefonów i
obudźcie się. Zmieniliśmy się w wyprane z mózgu
zombiaki. Musimy zminimalizować naszą konsumpcję
surowców i materiałów. Jesteśmy krótkowzroczną rasą,
która będzie płacić karę za swoją dekadencję. Album
opowiada o potrzebnym
"czyszczeniu",
które należy
przedsięwziąć,
aby Ziemia
mogła
ponownie
s i ę
zregenerować
p o
tych wszystkich gwałtach i grabieżach, których doświadczyła
od ludzkości. Może zająć to wiele obrotów
naszego krążka, zanim zrozumie się całą jego historię i
pełny przekaz.
Na "The Furthest Reaches" raczej nie przesadzacie z
prędkościami. "Into the Sun" jest najszybszym
numerem z płyty. Nie lubicie prędkości?
Prędkość jest ok., jeśli odpowiednio pasuje do piosenki.
Natura naszego stylu i naszej wymowy nie wymaga
jednak nadmiernej prędkości. Słyszę jak wiele "power
metalowych" kapel nadużywa prędkości. Taki zabieg
może stać się szybko bardzo monotonny i typowy. Nasza
muzyka ma właściwą ilość energii. Posłuchajcie jeszcze
raz pierwszego kawałka - "Summon the Gods".
Ten wałek porywa! Jest o wiele agresywniejszy niż materiał
zawarty na poprzednich dwóch albumach. Bardzo
szanuje wiele thrashowych zespołów, lecz nie jest
to priorytetem dla Artizan. Ludzie słuchają nas ze
względu na to, jak piszemy kawałki. Mogę zagwarantować,
że jeszcze więcej energii i mocy będzie wtedy, gdy
zobaczycie nas podczas występów na żywo!
Powiedz coś więcej o specjalnym gościu, który udzielał
się w numerze "Wardens Of The New World"...
Sabrina Cruz z power metalowej kapeli Seven Kingdom's
zrobiła specjalne wokale w "Wardens of the
New World". Mieszka też tu, na Florydzie, niedaleko
miejsca, w którym nagrywamy. W 2011 mieli krótką
trasę z Seven Kingdoms i wtedy już byłem pod wielkim
wrażeniem jej występu i zachowania. Jest wspaniałą
osobą. Potrzebowałem kobiecego głosu, aby zilustrować
Matkę Ziemię jako jedną z postaci w historii,
głosu, który przeniósłby potrzebną moc, energię i emocje
potrzebne w tej części płyty. Sabrina wykonała fenomenalna
robotę. Myślę, że brzmi podobnie do Anne
Wilson z Heart w połączeniu z czymś w rodzaju Dio
- zajebiście.
Materiał na nowej płycie jest porządny, ale moim
zdaniem nie ma piosenki, która by w jakiś sposób specjalnie
się wyróżniała. A ty jak uważasz? Jaka jest
jedna, najlepsza kompozycja, która powinna promować
cały album?
Chyba żartujesz? "Porządna"? Każda piosenka wyróżnia
się na swój sposób i jest bardzo solidna. Nie czytałeś
mnóstwa pozytywnych recenzji, które się ukazały?
Wiem, co jest przyczyną: po prostu nie poświęciłeś
płycie wystarczającej ilości czasu. Jedno czy dwa przesłuchania
nie wystarczą. Jest na niej zbyt wiele magicznych
momentów, by pojąć ją za jednym przesłuchaniem.
Wrócimy do
tego pytania,
jeśli
poświęcisz
jej
więcej
potrzebnego
czasu.
Swoją
drogą
to najmelodyjniej-
Foto: Artizan
26
ARTIZAN
sza, najbardziej chwytliwa i najbardziej widowiskowa
rzecz, jaką zrobiliśmy.
Porozmawiajmy chwilę o promocji. Jakieś koncerty,
może video-klipy się szykują?
Właśnie graliśmy na niemieckim Keep it True Festival
gdzie było niesamowicie. Dwa tysiące prawdziwych
metalowych maniaków. Odbiór był nieziemski i z niecierpliwością
czekamy, aby tam kiedyś wrócić. Fani powinni
obserwować naszego Facebooka i śledzić metalowe
newsy, gdyż będą zapowiedzi koncertów i nowego
video.
Mógłbyś wyjaśnić co symbolizują postacie, które pojawiły
się na okładce nowej płyty?
Dobre pytanie. W zasadzie są dwie wersje "The Furthest
Reaches": standardowa oraz limitowana edycja.
Standardowa wersja zawiera okładkę autorstwa Marc'a
Sasso z Nowego Yorku. Marc stworzył także okładkę
pierwszej płyty - "Curse of the Artizan". Nowa ilustracja
to "Artizan" oraz "The Keepers". "The Keepers"
są alienami, którzy powrócili na ziemię po przejęciu
sygnału, który wcześniej umieścili w Wielkiej Piramidzie.
Matt Barlow śpiewa jako "The Keepers".
Postać Artizana jest tu dlatego, by zasygnalizować, iż
jest gotowy chronić nas przed postaciami "The Keepers",
Albo jest potomkiem "The Keepers". Spójrzcie
na obrazek i zauważcie podobieństwa znaków na jego
ciele. Interpretację pozostawiam jednak słuchaczom i
oglądającym okładkę. Marc nadał okładce świetny
wizerunek w stylu science-fiction. Limitowana edycja
zawiera pracę Berlin'a, który bazował na ilustracji
Eliran'a Kantora, który stworzył okładkę do naszego
ostatniego albumu "Ancestral Energy". Jego nowa ilustracja
przedstawia ściętego Sfinksa. Wielki statek kosmiczny
zamknął głowę Sfinksa, ukazując tym samym
nieco nieznanej, kosmicznej technologii wewnątrz statku.
To był genialny pomysł Elirana. Po raz kolejny
pozostawiamy całe pole interpretacji odbiorcom. Wygląda
to fantastycznie. Jest tylko 500 limitowanych kopii
i w zasadzie większość jest już wyprzedana. Nie będziemy
już tego wznawiać. Będzie za to limitowana winylowa
edycja planowana na wrzesień.
Zauważyłem, że lubicie tworzyć albumy jako jedną,
integralną całość. Jak ważne są dla was tzw. "mówione"
partie takie jak dialogi, opowieści w intro itp.?
Postacie i ich dialogi są bardzo istotne i pomagają
wzbogacić historię. Można to porównać do postaci w
filmie. Chcemy, aby było to dla słuchacza wciągającym
doświadczeniem, od początku aż do końca. To właśnie
dlatego podkreślam, że płytę należy słuchać wiele razy
od samego początku do końca. Oczywiście, każdy będzie
miał innych faworytów z płyty, ale to musi być jednak
doświadczane jako całość.
Sądzisz, że jest to wasza najlepsza robota do tej pory?
Myślę, że można powiedzieć, że to nasza najlepsza robota.
Zawsze gdy zaczynasz nowy projekt, dążysz do
tego, żeby zrobić to jak najlepiej. To zdecydowanie solidna
robota, z której jestem dumny. Generalnie odbiór
ostatniej płyty był najlepszy z jakim do tej pory się
spotkaliśmy.
Czego można od was oczekiwać w przyszłości? Ten
sam kierunek, czy może zamierzacie trochę poeksperymentować?
Jeszcze za wcześnie by to wiedzieć. Jeszcze jesteśmy na
fali nowego wydawnictwa i pewnie zajmie wiele miesięcy,
żeby stworzyć nowy materiał. To długi proces związany
z wieloma ofiarami. Wiem jednak, że cokolwiek
w przyszłości Artizan spłodzi, będzie to brzmiało jak
Artizan.
Dlaczego zdecydowaliście się umieścić balladę
"Come Sail Away" jako bonus? Myślisz, że nie pasuje
do całości płyty, czy nie chcecie by postrzegano
was jako zbytnich wrażliwców?
Ten numer został bardzo dobrze odebrany. Prawda,
niektórzy ludzie się zastanawiają "Po cholerę metalowy
zespół robi tego typu piosenkę?". Ponieważ to kurwa
kocham. Co najistotniejsze, Tom brzmi fantastycznie
na tej kompozycji. Jego głos jest do tego wprost idealny.
Jest potężny i melodyjny. Wprowadziliśmy kilka
zmian, aby lepiej wpasować ją w klimat historii na
"The Furthest Reaches". Mam nadzieję, że wielu fanów
będzie miało okazję zaopatrzyć się właśnie w limitowaną
wersję.
Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa należą do ciebie…
Kupujcie album.
Przemysław Murzyn
Prowler to potwornie
toporna niemiecka kapela
z Saksonii, która
brzmi jak z początku Nowej
Fali Brytyjskiego Heavy
Metalu. Ich gra może momentami
wydawać się drażniąco
prostacka i niesforna,
jednak jak mało kto potrafią
podtrzymać ducha starego heavy metalu. Zapraszam
do bardzo konkretnej rozmowy z
młodymi Niemcami.
Kolejny cios od młodych niemieckich heavy metalowych oldschoolowców…
HMP: Siema Prowler, czy wasza nazwa ma jakieś
szczególne znaczenie i odnosi się do konkretnego
zespołu?
Micha: To forma naszego hołdu dla jednego z zespołów,
który inspiruje nas najmocniej. Wielkie Iron Maiden…
Opowiedzcie trochę o historii zespołu i jego członkach.
Clemens: Prowler został założony w 2008 roku, Dave
i ja jesteśmy w nim od pierwszego dnia i gramy na
gitarach. Marv, który gra na basie i Ronny, nasz wokalista,
dołączyli do nas w 2011 roku i można ich usłyszeć
na naszym demo EP "Hard Pounding Heart",
które zostało nagrane i wydane w 2012 roku. Michael
to nasz najnowszy członek i gra na perkusji. Odkąd do
nas dołączył w 2013roku zagraliśmy sporo fajnych
koncertów w Niemczech i nagraliśmy album "Stallions
of Steel", który wyszedł w barwach Pure Steel Records
27-go lutego 2015r.
W 2012r. nagraliście wspomniane "Hard Pounding
Heart" EP. Czy coś w waszej muzyce zmieniło się
znacząco od tego momentu?
Dave: Pierwszą zasadniczą różnicą jest skład zespołu.
"Hard Pounding Heart" został nagrany z naszym
pierwszym perkusistą - Donatem, natomiast nowa
płyta jest już z Michą za perkusją. Można usłyszeć
różnicę, ponieważ obaj mają zupełnie inny styl gry. Ponadto
tym razem nagraliśmy perkusję i wokale w profesjonalnym
studio, a nie tak jak ostatnio w naszej sali
prób.
Ronny: Teraz mieliśmy prawdopodobnie więcej doświadczenia,
jeśli chodzi o warunki nagrywania i proces
samej produkcji materiału. Wszyscy byliśmy mocno
zaangażowani w każdy utwór, no i dużo ćwiczyliśmy,
zanim zdecydowaliśmy się wejść do studia.
Clemens: Myślę, że znacznie lepsza sytuacja podczas
nagrywania, pewna zmiana w nas samych. W obecnym
składzie zagraliśmy wiele koncertów i, wchodząc do
studia, byliśmy dużo bardziej doświadczeni niż poprzednim
razem, gdy nagrywaliśmy EPkę. Nieocenione
okazuje się doświadczenie zdobywane podczas wspólnych
ćwiczeń, podczas grania.
Foto: Prowler
Będąc szczerym, za pierwszym razem, gdy słuchałem
waszego singla "Motorcycle of Love" wcale nie byłem
jakoś szczególnie oczarowany... Za to po przesłuchaniu
całego albumu zmieniłem zdanie. Jak wam się
udało zawrzeć tyle oldschoolowych brzmień na jednej
płycie?
Ronny: "Motorcycle of Love" to prosta piosenka, którą
świetnie się gra na żywo na scenie, ale chyba nie jest
utworem, który w zupełności odzwierciedla nasz styl.
Właściwie to jest dość duże zróżnicowanie między poszczególnymi
kawałkami na płycie. Każda brzmi inaczej,
ale wszystkie są zachowane w klasycznym metalowym
stylu.
Micha: Klasyczne granie to właśnie to, czym się najbardziej
jaramy. Naturalną rzeczą jest więc to, że tak
brzmimy, skoro inspirujemy się takim gatunkiem muzyki.
Nowa płytka "Stallions of Steel" brzmi jak klasyki
NWOBHM. Mocno czuć inspiracje Saxonem...
Moglibyście wymienić kilka innych zespołów, które
stanowią dla was największą inspirację?
Ronny: Oczywiście inspirujemy się brytyjskimi zespołami
jak Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, ale
każdy z nas słucha innych zespołów. Ja kocham hard
rock w stylu Van Halen czy mój ulubiony Kiss. Jestem
też głęboko w temacie US metal, nawet hair metal, ale
lubię też wiele starych thrashowych kapel.
Micha: Moi faworyci to Guns n Roses, AC/DC i granie
z lat 80-tych jak Manowar czy Metallica. Ale jest
spoko, jeśli porównujecie nas do Saxon czy Judas
Priest…
Ok, czas na pytanie o charakterze egzystencjalnym…
Iron Maiden czy Saxon i dlaczego?
Ronny: Wybieram Iron Maiden, ich każdy album z
lat 80-tych to arcydzieło i trudno wybrać ulubiony album
z tego okresu. Nic tego nie pobije, nawet ich żadna
płyta wydana po 1988 roku nigdy nie osiągnęła
poziomu tych siedmiu płyt.
Micha: A ja wybieram Saxon. Ich muzyka jest prostsza
i brudniejsza. Wybieranie Maiden jest zbyt oczywiste.
Clemens: Iron Maiden, pierwszy metalowy zespół ja-
PROWLER
27
28
ki w życiu usłyszałem. Dave Murray był jednym z powodów,
dla których zacząłem grać na gitarze, a poza
tym zawsze potrafi mnie rozweselić…
Co dla was oznacza tytuł "Stallions of Steel"? Jesteście
motocyklowymi maniakami?
Ronny: Właściwie tylko Marv - nasz basista - jest motocyklistą,
więc nie mogę powiedzieć, żebyśmy byli jakimiś
motocyklowymi maniakami. Pomyśleliśmy, że to
pasuje do metalowego stylu życia, świetnie się o tym
śpiewa.
Clemens: "Stallions of Steel" to hołd dla wszystkich
metalowych maniaków na całym świecie, nie ważne na
czym jeżdżą! Niestety nie mam prawka na motor, a w
Niemczech jest to dość droga sprawa. Gdybym miał
kasę, prawdopodobnie wydałbym ją i tak na gitary. Ale
właściwie zawsze jest fajnie i bardziej emocjonująco
śpiewać o czymś, co daje silne emocje. Oprócz tego,
"Stallions of Steel" było też sugestią do nazwania tak
zespołu, ale spróbuj to krzyczeć podczas koncertu.
Tłum brzmiałby jak stado trzmieli.
Produkcje macie bardzo oldschoolową i surową. Kto
jest odpowiedzialny za brzmienie?
Micha: Nagrywanie, miks i mastering zostały zrobione
przez Alexa Pohla z Kame Audio. Był z nami przez
cały czas produkcji i miał dla nas wiele spokoju i wyrozumiałości.
To on razem z Clemensem i Dave'em
stworzyli takie brzmienie.
Clemens: Chcieliśmy wyprodukować album, który
brzmiałby tak jak zespoły i albumy, które wszyscy kochamy,
ale powinieneś jednak wiedzieć, że został zrobiony
w nowym millennium przez nowy zespół. Jestem
zadowolony z rezultatu.
Jakbyście ocenili obecny stan niemieckiej sceny? Są
jakieś lokalne zespoły, które moglibyście polecić?
Ronny: Niemiecka scena ma się świetnie już od wielu
lat. Obadajcie sobie Alpha Tiger, Attic, Blizzen,
Lightningz Edge, Serpent i Stallion.
Jesteście obecnie w Pure Steel Records. Jak się z tym
czujecie? Było ciężko zdobyć kontrakt?
Micha: Cudownie jest być w Pure Steel, zwłaszcza, że
jest to wytwórnia z Saksonii, a my jesteśmy ich setnym
wydawnictwem, i to na dodatek pierwszym z Saksonii!
Nie jestem w stanie powiedzieć, czy cięzko było zdobyć
kontrakt, gdyż ten jest pierwszym, jaki kiedykolwiek
mieliśmy, więc nie mogę porównywać.
Clemens: Kuno, jeden z naszych przyjaciół i ludzi,
którzy nas wspierają, pomógł nam zdobyć kontrakt.
Wszyscy w Pure Steel byli mili i bardzo w porządku,
więc zdobycie kontraktu okazało się dla nas bułką z
masłem. Ale oczywiście do momentu zdobycia kontraktu
była długa droga. Lata ćwiczeń i prób, zmiany składu,
granie koncertów w jakichś zapyziałych norach,
nagranie EP, ciągłe ulepszanie siebie i podonoszenie
swoich umiejętności. Ciężka praca, masa radości, ale
czasem trzeba zacisnąć zęby.
Macie już może jakieś plany koncertowe w związku z
nowym wydawnictwem?
Micha: Zrobimy tyle koncertów, ile to będzie tylko
możliwe, żeby promować nowy album. W związku z
naszymi pracami możemy grać jedynie w weekendy.
Jesteście młodymi facetami, którzy grają tradycyjny
PROWLER
Foto: Prowler
Heavy Metal… Myślicie o sobie jako o zespole z
nurtu, okrzykniętym przez maniaków jako NWO
THM?
Micha: Może nie określiłbym siebie, ani zespołu w ten
sposób, ale ogólnie mogę zgodzić się z przypisaniem
nas do tej kategorii.
Clemens: No cóż, myślę, że jest nieco za wcześnie, by
mówić o czymś w rodzaju "nowej fali", ponieważ dopiero
zobaczymy, czy to przetrwa jeszcze kolejne dwa,
trzy lata. Mimo wszystko świetnie jest widzieć coraz
więcej ludzi przychodzących na koncerty wszystkich
tych młodych kapel, które powstały w ostatnim czasie.
Macie swoich faworytów jeśli chodzi o nowe metalowe
kapele?
Ronny: Bardzo lubię Enforcer, Cauldron, Striker i
Skull Fist. Vanderbuyst też jest zajebisty, szkoda tylko,
że w tym roku się rozpadają.
Micha: Chciałbym wymienić Screamer, Night Demon
i 77. Oraz oczywiście Conquest of Steel - R.I.P.!
Co sądzicie o nowych wydawnictwach starych niemieckich
wyjadaczy takich jak Accept, Grave Digger,
Running Wild czy Scorpions?
Ronny: Grave Digger i Running Wild to nigdy nie
była moja bajka. Mam wielki szacunek dla Accept,
wprawdzie nigdy nie byli moimi personalnymi ulubieńcami,
ale ich najnowsze albumy niszczą wszystko dookoła.
Jeszcze nie słyszałem nowej płyty Scorpions,
ale kocham ich wydawnictwa do 1985 roku.
Micha: Potwierdzam. Obecnie Accept są silniejsi niż
kiedykolwiek. Pozostałe wymienione zespoły są jednak
na dobrej drodze, by zniszczyć całą swoją dotychczasową
spuściznę.
Sądzicie, że powrót do korzeni heavy metalu to słuszna
droga?
Dave: Myślę, że to naprawdę dobra rzecz. Na naszych
koncertach widzimy świetnie bawiących się ludzi reprezentujących
różne gatunki metalu. Dlatego myślę,
że istnieje pewne zapotrzebowanie na ten rodzaj muzyki.
Clemens: Nie chciałbym dyskutować na temat czym
jest heavy metal, a czym nie jest. Czasem musisz zrobić
krok wstecz, aby potem znów móc ruszyć do przodu.
Sądzę, że dopóki coś daje znaki życia, nie może
być martwe.
Ronny: Zawsze lubiłem ten rodzaj muzyki i dobrze widzieć,
że nie jestem w tym sam.
Jak ważny jest dla was wizerunek?
Micha: Na scenie wizerunek jest istotną rzeczą, gdyż
jest on częścią show. Poza sceną image jest dla czegoś
takiego jak black metal albo hip hop.
Ronny: Lubimy nasze sceniczne ubrania, ale nie bierzemy
tego zbyt poważnie. Zostawiamy to innym zespołom.
Dzięki za wszystkie odpowiedzi. Ostatnie słowa pozostawiam
wam…
Micha: Czekamy, żeby u was zagrać! Wspierajcie podziemną
scenę!
Ronny: Dzięki za wywiad i wsparcie. Słuchajcie naszej
płyty!
Clemens: Bardzo dziękuję i narazie!
Przemysław Murzyn
HMP: Witam was. Zespół powstał niedawno, bo w
2013 roku. Kto był pomysłodawcą powołania Savage
Master do życia?
Stacey Savage: Witaj, dziękujemy za możliwość
udzielenia wam wywiadu. O stworzeniu zespołu pomyślałam
ja i Adam (Neal - przyp. red.). Mieliśmy
wiele pomysłów, pracowaliśmy długo, motywując się
wzajemnie od samego początku.
Co było głównym powodem i inspiracją do grania
przez was tak oldschoolowego i przesiąkniętego
wczesnymi latami 80-tymi zespołu?
Chcieliśmy tworzyć i dzielić się muzyką, którą kochamy.
To nasze typowe old-schoolowe brzmienie
bierze się z inspiracji głównie klasyką metalu.
W waszej muzyce, a przede wszystkim tekstach i
wizerunku widać wyraźne inspiracje okultyzmem.
Traktujecie to poważnie czy po prostu uznaliście,
że taki temat pasuje do heavy metalu? Kto odpowiada
za teksty?
Większość tekstów pisze Adam, ja sama zresztą napisałam
tego trochę. Okultyzm odgrywa sporą rolę w
naszym życiu. Jest dla nas ważne by wprowadzić ten
temat do naszej muzyki.
Wasza debiutancka płyta "Mask of the Devil" ukazała
się 31 października ubiegłego roku, czyli w halloween.
Domyślam się, że w tym też nie było przypadku?
Tak, to było zamierzone. Dla nas nie ma lepszego
dnia w roku.
Album został wydany nakładem polskiej wytwórni
Skol Records. Jak doszło do tego, że podpisaliście
kontrakt z Bartem?
Bart wysłał nam wiadomość jakieś pięć godzin po
tym jak zagraliśmy pierwszy raz. Prawdopodobnie
zobaczył film z naszym występem. Nie pamięta jak
się na nas natknął, bez przerwy odkrywa coś nowego.
Kontrakt był jak najbardziej rozsądny, więc podpisaliśmy.
Jak wam pasuje współpraca? Planujecie kolejne
wydawnictwo również powierzyć w jego ręce?
Świetnie pracuje się ze Skol Records. Następny singiel
wyjdzie z wytwórni High Roller Records, ale ze
współpracą ze Skol Records. Następny album będzie
wydany już pod banderą Skol.
Na program albumu składa się tylko osiem utworów
trwających jedynie 29 minut. Moim zdaniem
to dobry pomysł dla debiutantów, bo lepiej zostawić
po sobie uczucie niedosytu niż znudzenia prawda?
O to wam właśnie chodziło?
Chcemy, żeby nasza muzyka była fajna, ale też żeby
miała jakiś cel. Nie propagujemy muzyki sprawiającej,
że słuchacz zasypia z nudów. Chcemy, żeby do
naszej muzyki trzeba było machać głową! Jeżeli dla
nas tworzenie nie będzie frajdą, to tym bardziej frajdą
nie będzie tego słuchanie. Nasz debiut miał sprawić,
że zmotywowany nim słuchacz będzie chciał jeszcze
więcej.
Muzyka jaką gracie można chyba uznać za wypadkową
scen brytyjskiej i amerykańskiej z okultystyczną
otoczką? Jak wy sami byście określili to co
gracie?
Znajdziesz u nas wiele wpływów z NWOBHM i
ogólnie z heavy metalu, więc zdecydowanie trafiłeś
w samo sedno.
Z waszej muzyki aż bije dzikość, surowość, a w powietrzu
można wyczuć odór zatęchłych lochów. Jak
udało wam się tak doskonale oddać ten stary klimat?
To nasza pasja, więc mamy obsesję na punkcie tych
rzeczy. Myślę, że gdybyś rozciął nas na pół, zobaczyłbyś,
że zamiast wnętrzności wypływałby z nas
dokładnie ten stary klimat.
Pomimo tego, że płyta jest spójna pod względem
klimatycznym, muzycznym i tematycznym to jednak
utwory są bardzo zróżnicowane i nie zlewają
się w jedno. Czy podczas pisania tego materiału
zakładaliście sobie, że ma być tyle utworów wolniejszych,
a tyle szybszych? Czy też może był to
całkowicie naturalny proces?
Adam napisał kilka kawałków nad którymi pracowaliśmy
wszyscy, więc czasem mogliśmy powiedzieć
"może by tak stworzyć coś wolniejszego?", mogliśmy
Jak wygląda sprawa waszych występów na żywo?
Często gracie? Macie za sobą jakieś spektakularne
gigi czy na razie dajecie tylko małe, lokalne koncerty?
Właśnie zakończyliśmy swoją wiosenną trasę. Nasze
największe i najlepsze występy zawsze są w Chicago.
Festiwal Ragnarokkr był świetny. Mimo, że graliśmy
tak wcześnie mieliśmy świetną widownię. Dzieliliśmy
scenę ze sporą ilością naszych ulubionych
zespołów, więc była okazja żeby ich poznać. Zamierzamy
wyruszyć w o wiele dłuższą trasę. Na pierwszy
ogień jedziemy do Kanady na Wings Of Metal.
bardziej was do tego zachęci.
wtedy wysłuchać jego pomysłów i pracować dopóki
kawałek nie był skończony. Czasem prezentował
nam też pomysły na te szybsze utwory. Chcieliśmy
być pewni, że na albumie będzie dobry balans pomiędzy
momentami, które zainteresują ucho słuchacza
i tymi, do których będzie chciał po prostu machać
głową.
Wasze szybkie utwory są znakomite nie da się
ukryć, jednak to te cięższe i wolniejsze robią mi
zdecydowanie najlepiej. Takie choćby "Blood on
the Rose" czy "The Ripper in Black" mają tak genialny
drive, że po prostu rozrywają mnie na strzępy.
Jakie jest wasze zdanie na temat tych killerów?
Te dwa są wyjątkowymi faworytami, zdecydowanie.
Kiedy pomyślę o "Altar Of Lust" i kawałkach, w których
zwolniliśmy tempo, te dwa stawiam na półce
pomiędzy nimi, ze średnim tempem.
Wypływa z nas ten stary klimat
Debiut Savage Master bardzo przypadł mi do gustu przede wszystkim ze względu
na swój oldschoolowy charakter i okultystyczną otoczkę. Muzyka oparta na klasycznych riffach
i charakterystycznym drapieżnym głosie Stacey Peak, osnuta gęstą mgłą i zatęchłym
powietrzem z najgłębszych lochów po prostu nie mogła mnie nie zauroczyć. Zdecydowanie
polecam wam zapoznanie się z twórczością tej ekipy z Louisville w stanie Kentucky, bo taki
heavy metal trzeba wspierać. Mam nadzieję, że poniższa rozmowa z wokalistką Stacey tym
że czerpię pomysły, doświadczenie, postawę i emocje,
które płyną do mnie głęboko, lecz czemu ograniczać
się do inspiracji tylko kobietami czy tylko
mężczyznami? Z wokalistów i wokalistek najbardziej
sobie cenię Roba Halforda, Ronniego Jamesa Dio,
Doro Pesch czy Wendy O. Williams. No i będzie
tego jeszcze spora lista...
Jaka wyglądała droga muzyczna jaką przeszli pozostali
muzycy? W jakich bandach udzielaliście się
przed Savage Master?
Jak już mówiłam, tutaj w Savage Master stawiam
W przyszłym roku wystąpicie na legendarnym
Keep it True. Jak doszło do tego, że dostaliście zaproszenie?
Podejrzewam, że jesteście tym faktem
mocno podekscytowani?
Och, tak, jesteśmy mocno podekscytowani faktem,
że za rok będziemy grać na Keep It True! Mieliśmy
niezwykłe szczęście. Oliver chciał, żebyśmy zagrali
już w tym roku, ale nie zdołaliśmy, więc spytał nas
też, czy moglibyśmy zagrać za rok. Zgodziliśmy się!
Czy jest szansa, że wcześniej uda wam się dotrzeć
do Europy czy też będzie to wasza pierwsza wizyta?
To będzie nasz pierwszy raz w Europie z Keep It
True. Mamy zamiar ustawić trasę tak, by zobaczyć
tak dużo krajów jak możemy. Mamy zamiar zrzeszyć
z nami tak dużo fanów jak tylko to będzie możliwe.
Ok, zbliżamy się do końca. Jak zachęcilibyście polskich
maniaków do zakupu "Mask of the Devil"?
Ta muzyka przez nas przemawia. Jeżeli lubicie okultystyczne
old-schoolowe heavy z chwytliwymi riffami
idealne nadające się na show, na którym nie przestaniecie
machać głową - znajdźcie nas na YouTube
- kupcie nasz album na Bandcamp albo skuście się
na dodruk ze strony Skol Records, póki co, wyprzedaliśmy
nasze pierwsze wydanie. Fani z USA i Kanady
mogą nas w tym celu złapać na naszej trasie i na
Kto odpowiada za produkcje tego materiału?
"Mask Of The Devil" wyprodukowaliśmy ja, Adam
i Kent O'Byran z Wax and Tape Studio.
Pracujecie już nad utworami na nowy album? Jeśli
tak to w jakim kierunku pójdziecie?
Nasz zespół znacznie się wzmocnił od kiedy napisaliśmy
"Mask Of The Devil". Mamy teraz naprawdę
solidną ekipę. Każdy pracuje ze sobą znacznie efektywniej
i myślę, że przyniesiemy mocniejszy materiał,
patrząc na nowe utwory, nad którymi pracujemy.
Myślimy naprzód z wydaniem następnego albumu
i czujemy, że będzie jeszcze lepszy od poprzedniego.
Wszystkie te nowe kawałki mają większego
kopa niż wszystko, co napisaliśmy przedtem, to się
da wyczuć.
Marzy mi się, że zachowacie w przyszłości tę
surowość i podziemny sznyt? Boję się, że przy zbyt
wypolerowanym brzmieniu stracilibyście swój charakter.
Nasze serca żyją głęboko w dźwiękach old-school.
Nie chcielibyśmy żyć jak ryba poza wodą (albo wampir
na słońcu). Wiemy co nas pasjonuje, co kochamy,
a co nienawidzimy.
Nie da się ukryć, że jednym z waszych najbardziej
charakterystycznych elementów jest twój
głos, znakomity i niezwykle drapieżny. Śpiewałaś
gdzieś wcześniej? Jak długo ćwiczyłaś swój
głos?
To jest pierwszy zespół, w którym kiedykolwiek zaśpiewałam,
pomijając fakt, że w szkole średniej byłam
w chórze. Spędziłam sporo czasu samotnie w
pokoju słuchając muzyki i śpiewając wspólnie z wokalem,
bo śpiew jest największą częścią mojego życia.
Sprawia, że chcę żyć. Zawsze był ze mną i nigdy
mnie nie zostawi.
Patrząc na twój image od razu przychodzi mi na
myśl Betsy Bitch. Czy faktycznie inspirowałaś się
swoją dużo starszą koleżanką? Jakie jeszcze metalowe
wokalistki miały na ciebie wpływ?
Dla pewności, wszyscy kochamy Betsy, wiele przyjemności
sprawiło mi oglądanie wywiadów z nią. Nie
wiedziałam prawie nic o metalowych zespołach z
"frontwomens", zanim stałam się częścią Savage
Master. Ludzie myślą, że muszę się wzorować na kobietach,
skoro sama nią jestem. Oczywiście, jest sporo
świetnych frontwoman-bandów, z których czuję,
Foto: Savage Master
swoje pierwsze kroki. Adam był w The Hookers, a
Larry, Eric i Brandon mieli przedtem sporo zespołów,
a nawet i teraz prowadzą współpracę z innymi.
Na pewno zauważyliście, że w ostatnim czasie pojawia
się co raz więcej kapel oddanych tradycyjnemu
heavy metalowi. Śledzicie to co się dzieje na
obecnej scenie? Są jakieś młode zespoły oczywiście
oprócz was, które uznajecie za naprawdę wartościowe?
Staram się być na bieżąco ze wszystkimi świeżymi
bandami. Aktualnie wgryzam się w Amulet, Christian
Mistress, Tarot, Night Demon, Ranger,
Stallion, Speedtrap, High Spirits... I na razie nie
przychodzi mi już nic więcej do głowy.
Wings Of Metal.
To już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad
i wszystkiego dobrego.
Dzięki wielkie za wywiad! Najlepszego!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
SAVAGE MASTER 29
Technika analogowa nie pozwala na żadne błędy
Przyzwyczailiśmy się już, że to z północy
Europy spływają do nas wszelkie
zespoły oddające ducha lat osiemdziesiątych.
Tymczasem z niemieckiego
Gelsenkirchen pochodzi Iron
Kobra - formacja, która nie tylko spokojnie
mogłaby istnieć trzydzieści lat
temu, ale grać nie tyle w Niemczech,
co na przykład w Kalifornii.
klasycznych kapel. Na przykład w "Fire" słyszę
okrzyk w stylu Davida DeFeisa, a tekst "Born to
Play on Ten" może wiązać się z Manowar...
Z Manowar trafiłaś doskonale! Jednak "Fire" nie był
zainspirowany Virgin Steele, numer ma korzenie raczej
w rockującym NWoBHM. Zawsze zapożyczamy
elementy z przeróżnych kapel, co nie zawsze jest wychwytywane.
Na przykład "Black Magic Spells" z naszej
pierwszej płyty zawiera wiele runningwildowych motywów
w tekście. Także muzycznie stosujemy ten zabieg,
solo w "Cult of the Snake" to hołd złożony solówce
Rossa the Bossa w "Battle Hymns".
HMP: Na wstępie gratuluję wam "Might & Magic",
słuchając jej można się przenieść do lat osiemdziesiątych.
Płyta w stylu Exciter, wczesnego Iron Maiden
i Anvil w 1984 roku - taki był wasz cel?
Iron Kobra: Z pewnością był to dla nas cel. Chleliśmy
uchwycić tego wczesnego ducha metalu - poczynając
od pisania tekstów po produkcję i samą muzykę. Nie
chcieliśmy robić tego, co obecnie czyni wiele zespołów,
a więc brzmieć dokładnie tak, jak ich idole z lat osiemdziesiątych.
Nie chcieliśmy jedynie brzmieć, ale tworzyć
muzykę w tym duchu. Coś, czego wiele zespołów
nie rozumie, to to, że trzeba zrobić jeden krok wstecz.
Czyli nie powinno się inspirować Maiden, tylko tym,
co inspirowało Maiden, a wiec zespołami z lat siedemdziesiątych.
Sądzę, że nam się to udało. Wiele osób
mówi nam, że nie mając wiedzy o nas, nie byliby w
stanie stwierdzić czy nasz album jest z 1985 czy 2015
roku.
Cała wasza estetyka, od loga, przez okładkę po
tytuł, także prowadzi nas do tego okresu. Skąd w
ogóle założenie, że "starsze jest lepsze"? (śmiech)
A to nie oczywiste? Nie, poważnie, nie siadamy i nie
mówimy "dobra, to teraz robimy muzykę i wizerunek z
lat osiemdziesiątych!". To przychodzi bardzo naturalnie.
Jesteśmy po prostu wielkimi fanami kapel z tamtych
lat, takich jak Manowar, Iron Maiden, Running
Wild i sądzimy, że to był najlepszy czas dla heavy metalu.
Później nie pojawiło się nic, co na nas zrobiło
wrażenie.
Pewnie dlatego wasza płyta brzmi bardzo winylowo.
Pracowaliście na sprzęcie analogowym?
Pracowaliśmy dużo z analogową techniką, było to dla
nas bardzo ważne. Obecnie jest tak, że zespół idzie do
studia, gra tam cokolwiek, a komputer wykonuje całą
resztę roboty. Nie jest to jednak nasza metoda. Heavy
metal i w ogóle muzyka to ciężka praca, a technika
analogowa nie pozwala na żadne błędy. Tylko tak możemy
osiągnąć 110%. Wiele osób uważa takie brzmienie
za stare i bez mocy, ale to pokazuje tylko jak
współczesna muzyka niszczy uszy wielu osób, nie wiedzą
oni jak powinien brzmieć dobry album od strony
produkcji.
Niemiecki heavy metal kojarzony jest raczej
z czystym, sterylnym brzmieniem, jaki tworzy
choćby Piet Sielck. Jak to jest, że brzmicie
raczej jak kapela ze Stanów lub Anglii?
To jest dobre pytanie. Pit (Peter Navrotka - przyp.
red.), nasz producent, jest starym rockmanem, który
robi muzykę od pięćdziesieciu lat. Jest miłośnikiem
starego bluesa i rocka, co bez wątpienia odbiło się na
produkcji naszych płyt. Chcieliśmy uchwycić na płycie
ducha "live", dlatego właśnie brzmi ona bardzo organicznie
i płynnie. Chcieliśmy uniknąć sterylnego brzmienia.
Niewiele heavymetalowych kapel z Niemiec posiada
teksty w swoim ojczystym języku. A wasz "Wut im
Bauch" po niemiecku brzmi mocno i dynamicznie.
Skąd pomysł na jeden numer właśnie w Waszym
rodzinnym języku?
Masz rację, prawie wszystkie zespoły śpiewają po angielsku.
My robimy rzecz jasna to samo, ale "Wut im
Bauch" to wyjątek. W NRD także istniała ożywiona
scena metalowa, która jednak była tłumiona przez
państwo. Kapele stamtąd musiały śpiewać po niemiecku,
i to one stały się naszą inspiracją do napisania
tego utworu. Chcieliśmy postawić pomnik muzykom z
tamtych czasów - grupom takim jak Formel 1, Biest,
Babylon. Z tego powodu numer musiał być po niemiecku.
Planujemy także siedmiocalowy singiel, który także
będzie oferował tylko niemieckie kawałki, żeby temat
pociągnąć do końca. Ale naszym głównym językiem
śpiewania pozostanie angielski.
Metal-archives podaje, że wasze teksty są między
innymi o... "japanophilii". Co to znaczy? (śmiech)
Też tego nie wiem! (śmiech) To pojawiło się na samym
początku. Jednym z naszych pierwszych kawałków był
"Ronin" i traktował o samuraju, który chce się zemścić.
Dlatego używaliśmy często znaku Wschodzącego
Słońca i jakoś ludzie zaczęli o nas mówić w taki sposób,
że mamy "japoniofilię", a wiec miłości do Japonii.
Faktycznie jesteśmy wielkimi fanami japońskiej kultury
i muzyki, ale mimo to wolałbym, żeby to hasło zniknęło
z metal-archives, ponieważ wygląda ono po prostu
śmiesznie (śmiech).
Na "Might & Magic" słychać wiele nawiązań do
Widziałam, że graliście razem z Night Demon. Co
sądzicie o tej kapeli? Nie macie wrażenia, że wasz
"Spirit Archer" mógłby być równie dobrze numerem
Night Demon?
Uważam, że Night Demon są świetni, to przesympatyczni
ludzie i dobra muzyka. Kiedy słuchałem ich
pierwszego dema, było dla mnie jasne - ten zespół będzie
kiedyś wielki! Kilka tygodni później potwierdzono
ich występ na Keep it True. Było tam wtedy wiele
znakomitych kapel z USA, które grają naprawdę fajny
metal, taki, który zwyczajnie sprawia frajdę - Night
Demon, Borrowed Time, High Spirits. Bezpośrednich
podobieństw jednak nie widzę. Night Demon
jest od nas o wiele bardziej profesjonalny! (śmiech). A
jeśli chodzi o "Spirit Archer", fiński Lord Fist ma
utwór, który rozpoczyna się dokładnie jak ten nasz
kawałek!
Wiem, że członkowie Night Demon robią zdjęcia
ludziom przesypiającym koncerty. Spotkaliście się z
tym podczas waszego koncertu?
(śmiech) Czegoś takiego sobie niestety nie przypominam.
Wieczorem było zaledwie 40 osób, ale Night Demon
dał czadu, zupełnie jakby było tam nie 40 a 40
000 widzów. Można łatwo zauważyć, że mimo bycia w
trakcie długiej trasy nie stracili oni radości z samego
grania.
Macie w planie grać latem na festiwalach? Mając
wybór, wolelibyście zagrać na wielkim Wacken czy
specyficznym Keep it True?
Jesienią będziemy grać na festiwalu Harder Than
Steel, który również organizowany jest przez Oli'ego,
gospodarza Keep it True. To już jest wielki zaszczyt,
ale rzecz jasna marzymy także o tym, żeby zagrać na
Keep it True. Większych potwierdzeń może wcale nie
być. Zagralibyśmy także na większych festiwalach, jeśliby
tylko bookerzy nam zaproponowali, ale sądzę, że
będziemy potraktowali jako mały zespolik i sprzedani
poniżej wartości. Wiele osób wciąż myśli, że jesteśmy
tylko hobbystycznym zespołem, który nie bierze metalu
serio. Z takich nieudaczników mogę zrezygnować.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Iron Kobra
30
IRON KOBRA
HMP: "Vessel" w znaczeniu
"naczynie" od wieków jest symbolem
kobiety i wszystkiego co żeń-skie. Na
okładce waszej drugiej płyty zatytułowanej
właśnie "Vessel" też widnieje zarys kobie-cej postaci.
Taka była Wasza intencja?
Andreas Johnsson: Wiele można powiedzieć o naszych
intencjach na płycie a okładka ma duże znaczenie.
Każdy aspekt wizualny i interpretację "Vessel"
zrobił Costin Chioreanu z Twilight13Media. Jego
inspiracja pochodzi z treści samego albumu.
To jedna z ciekawszych okładek wśród ostatnich
płyt. Sięgając po płytę z taką okładką w zasadzie z
bez wahania można spodziewać się czegoś ambitniejszego
niż tekstów "steel", "fight" i "metal" (śmiech).
Rzeczywiście jej celem było nakierowanie słuchacza
na bardziej ambitny zespół?
Dziękuję! Muzyka zawsze powinna być ambitna, inaczej
nie ma żadnego powodu, aby ją tworzyć. Zawsze
powinno dążyć się do perfekcji na każdym polu twórczości,
gdyż dopiero wtedy sztuka staje się prawdziwie
potężna.
Szwecja znów obrodziła w niezłe,
klasycznie brzmiące zespoły.
Tym razem rozmawialiśmy z
gitarzystą w miarę młodej grupy
Trial. Jeśli lubicie szwedzką jakość, tradycyjne
brzmienie i... Mercyful Fate, to na ich muzyka
do was trafi.
Muzyka musi być ambitna
do grania prób. Te czynniki, w połączeniu z dziwnym
doświadczeniem jakim jest dorastanie oraz potrzeba
odcięcia się od wszystkiego, prawdopodobnie prowadzą
do powstania zespołu punkowego albo metalowego
prędzej czy później.
Jesteście jedynym tradycyjnym, heavy metalowym
zespołem z waszego miasta? Jak wygląda scena w
Trollhättan?
Tak, można tak powiedzieć, jednak nie śledzę poczynań
innych zespołów z okolicy. Trzymamy się sami ze
sobą. Nie ma tu żadnej znaczącej sceny muzycznej, to
mała miejscowość.
Gracie u siebie koncerty?
Graliśmy tu pierwszy koncert po wydaniu "The Primordial
Temple" i planujemy to powtórzyć tego lata,
ale na ogół gramy za granicą albo chociaż w innych
Ciężko powiedzieć, byłem wtedy jeszcze dzieckiem,
więc płyty winylowe mnie nie obchodziły, ale przedmioty
w stylu retro są teraz najwidoczniej w modzie.
Skąd ten wielki powrót winyli? Sami jesteście zbieraczami
tego rodzaju wydawnictw?
Wszystko kiedyś powraca. Czasem mnie to cieszy i tak
też jest w tym przypadku. Osobiście wolę winyle niż
płyty CD, ponieważ często brzmią i wyglądają o wiele
lepiej. Nie nazwałbym się kolekcjonerem, ale lubię
kupować takie płyty.
Próbowałam znaleźć informacje na temat waszych
koncertów, ale nie podajecie konkretnej rozpiski.
Macie ustaloną trasę na rok 2015 czy gracie tylko
pojedyncze koncerty, które wspominacie na Facebooku?
Można będzie Was zobaczyć na dużych festiwalach
np. w Niemczech?
Jedyne koncerty, które mamy już zaplanowane, to te,
które widnieją na naszej stronie na Facebooku. Omawialiśmy
parę innych spraw między sobą, ale póki co są
tylko w planach. Jedyny koncert w Niemczech, o którym
na tę chwilę wiemy, to Hell over Hammaburg w
2016 roku.
Mam wrażenie, że nie stawiacie na promocje Trial
drogą internetową, stronę na FB macie skromną,
strony oficjalnej w ogóle nie macie. To chęć powrotu
do korzeni i stawianie na naturalną drogę "poczty
Kto jest jej autorem?
Artysta, który stworzył okładkę to Costin Chioreanu,
a jego dokonania w albumie "Vessel" przeszły nasze
najśmielsze oczekiwania.
Słychać, że dużo uwagi poświeciliście tekstom, tak,
żeby nie były banalne. Istnieje wspólny mianownik
łączący teksty na "Vessel"? Płyta ma jakiś "przekaz"?
"Vessel" absolutnie nie jest albumem koncepcyjnym,
ale ponieważ teksty oparte są o nasze życie i doświadczenia,
można we wszystkich zauważyć pewne aspekty,
które łączą jeden utwór z drugim.
Niewątpliwie jest bardzo nastrojowa. W jaki sposób
udaje wam się osiągnąć atmosferę? To trudna sztuka,
większość młodych zespołów zupełnie zapomina o
klimacie lub nie umie go osiągnąć.
Nie jestem pewien, jeśli mam być szczery. Wszystko
ułożyło się kiedy rozmawialiśmy o naszej wizji z ludźmi
zaangażowanymi w prace nad albumem. Wszyscy
myśleliśmy podobnie i wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć.
Nagranie albumu zawsze stanowi wyzwanie, ale
jest to o wiele prostsze kiedy pracujesz z utalentowanymi
ludźmi. Mówiłem to już wcześniej, ale nigdy dotąd
nie wydaliśmy albumu, który tak dobrze odzwierciedla
naszą wizję jak "Vessel".
To także płyta łącząca szybkie tempa z niemal doomowymi
partiami. Taka rozbieżność stylów to kompromis
między upodobaniami poszczególnych muzyków
czy po prostu recepta na uzyskanie nastroju?
Tak wyszło, ale nie mam pojęcia dlaczego. Wygląda to
zupełnie jakby to utwory wybrały nas, a nie na odwrót.
Ten album pozwolił nam wspiąć się na wyżyny naszych
umiejętności i jest to coś, co mnie bardzo cieszy.
Jego brzmienie jest bardzo naturalne, brzmi jak analogowe.
Jakie były wasze wytyczne kiedy zabieraliście
się za nagrywanie?
Chcieliśmy, żeby każdy instrument brzmiał dokładnie
tak, jak brzmi, gdy się na nim gra, więc pociągnęliśmy
ten pomysł dalej i wraz z powstającym materiałem
wiedzieliśmy jak chcemy, żeby wyglądał. Tym razem
polegaliśmy na emocjach i odczuciach, a nie na trzeźwych
przemyśleniach, a w efekcie wyszła nam zdecydowanie
najlepiej brzmiąca produkcja ze wszystkich
poprzednich. Ale tak jak mówiłem, wszystko staje się o
wiele prostsze kiedy pracuje się z odpowiednimi ludźmi.
Szwecja od kilku lat prowadzi jeśli chodzi o jakość
heavy metalu. Jak tylko dostaję pakiet płyt do
posłuchania i recenzji, zawsze zaczynam od Szwecji,
bo wiem, że na 90% trafię na coś dobrego. Jak to robicie?
To raczej świadczy o reszcie świata. Ale tak zupełnie
na poważnie, nie mam pojęcia. Łatwo tu zacząć grać na
instrumentach dzięki szkołom czy znaleźć dobrą salkę
Foto: Trial
miastach.
Wielu słuchaczy heavy metalu słuchając Trial ma
skojarzenia z Portrait. Muszę przyznać, że ja też do
nich należę (śmiech). Podobnie jak muzycy Portrait
jesteście fanami Mercyful Fate czy to podobieństwo
wynika z czegoś innego?
Cóż, rozumiem skąd biorą się twoje spostrzeżenia, ale
trzeba zrozumieć, że my nie chcemy być drugim Portrait.
Oni, tak jak każdy inny zespół, żyją kompletnie
oddzieleni od Trial i naszych poczynań. Oczywiście,
że jesteśmy fanami Mercyful Fate, nie sposób odmówić
im wspaniałości, ale nigdy nie próbowaliśmy brzmieć
jak oni, albo jak jakikolwiek inny zespół.
Na metal-archives widnieje informacja odnośnie liczby
kopii waszych płyt i adnotacja "limited edition".
Jest jakaś nielimitowana edycja Waszych płyt? Może
to "właściwe" wydawnictwo jest na winylu?
Tak i nie. Wszystko jest limitowane, ale nie mamy żadnych
specjalnych wydań ani czegokolwiek takiego.
Jeśli mowa o "Vessel", jedyną rzeczywistą różnicą jest
kolor płyty winylowej i nieco inna barwa okładki drugiego
wydania, ponieważ nadruk jest na lewą stronę.
Pomiędzy płytami wydaliście EP i singla tylko na
winylach. Myślicie, że taki sposób na wydawanie
płyt byłby możliwy/miałby sens powiedzmy w 2000
roku?
pantoflowej" promocji płyty?
To prawda, żaden z nas nie jest dobrym internetowym
wojownikiem, ale staramy się zawrzeć wszystkie najważniejsze
informacje na naszej stronie na Facebooku. To
nie jest protest przeciwko Internetowi, po prostu skupiamy
się na innych sprawach w życiu.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska
TRIAL 31
Dlaczego zajęło wam tak długo aby wydać debiut?
Nagraliście przecież EPke w 2012, parę singli,
natomiast pełny album dopiero w 2014 roku…
Obecnie nie widzę powodu, by wydawać płytę za
płytą. Chcę być pewny, że to, co wydajemy, jest
najlepsze, jakie tylko może być i nie zwracam uwagi
na to, ile to może trwać. Musi być idealnie.
Z pewnością jesteście fanami Dio. Czy wasz
"Rock the Night" jest formą hołdu dla piosenki
Dio "I Speed At Night"?
Dokładnie tak, masz rację, ten utwór totalnie bazuje
na kawałku Dio i jest swoistym hołdem.
Jak dla mnie to jesteśmy Nową Falą Brytyjskiego Heavy Metalu
Monument to kolejna fantastyczna pozycja, z którą każdy fan porządnego heavy
metalu spod znaku młodej krwi, powinien się zapoznać. Jest szybko, melodyjnie, bezkompromisowo,
profesjonalnie i po prostu czadowo. Zapraszam na konkretny wywiad z liderem
zespołu Peterem Ellis'em!
HMP: Hej Monument! Na początku chciałbym
zapytać o Waszą świetną okładkę z moim ulubionym
psem - Buldogiem Angielskim - który również
wcześniej pojawiał się na waszych wydawnictwach.
O co chodzi z tym świetnym psem?
Peter Ellis: Dzięki! Buldog z naszej okładki to
Jack. Nie ujawniliśmy wiele o jego historii, ale na
trasie będzie bohaterem wielu fajnych akcji. Póki
co fajnie, że jest owiany mgiełką tajemnicy…
perfekcyjna kombinacja ciężkości z melodyką.
Maiden, Priest, Saxon, Purple, Whitesnake,
Lizzy itd. Jesteśmy współczesną wersją wszystkich
tych składników wziętych razem do kupy.
Co myślicie o NWOTHM i czy uważacie się za
jego część?
I tak i nie. Jak dla mnie to jesteśmy Nową Falą
Brytyjskiego Heavy Metalu. Chcielibyśmy zacząć
pewnego rodzaju ruch, który łączyłby brytyjskie
Foto: Monument
Na koniec płyty mamy małą niespodziankę - "Save
Me". To świetny wałek, co do tego nie ma
wątpliwości, ale może być też odebrany jako specjalny
numer na panienki. Co o tym sądzisz?
(śmiech)
Nie był napisany z taka myślą. Właściwie to bardzo
osobista kompozycja. Między słowami można
wiele odczytać i ma wiele wspólnego z moim osobistym
życiem.
Wasze plany na przyszłość?
Będziemy grali wiele gigów w środkowej Europie w
okresie zimowym. Chcemy zagrać w tylu krajach,
na ile to będzie możliwe. Będziemy też wydawać
nowe wideo i singla na zimę, a także winylową wersję
"Renegades".
Graliście może kiedyś na jakichś dużych, znaczących
koncertach, albo mieliście okazję supportować
heavy metalowe gwiazdy?
Jednym z naszych pierwszych występów było
otwarcie koncertu dla Dio Disciples w Londynie,
graliśmy też na festiwalach obok Saxon, Evergrey,
Megadeth i innych. Mogę powiedzieć, że zdecydowanie
jesteśmy festiwalowym zespołem. To jest
właśnie to, co lubimy najbardziej.
Kiedy możemy oczekiwać nowego materiału?
Singiel pojawi się w zimie, a drugi pełny album w
2016 roku.
A czy Buldog Angielski będzie na okładce?
Tak, Jack będzie pojawiał się na każdej naszej
okładce. Jest naszą maskotką i elementem, z którym
już się identyfikujemy.
Dzięki za wywiad! Wszystkiego dobrego wam
życzę! Ostatnie słowa należą do ciebie…
Dzięki ci i dzięki naszej grupce fanów w Polsce. W
nadchodzących miesiącach będziemy robić wiele
rzeczy w waszym pięknym kraju!
Przemysław Murzyn
Jestem pod wrażeniem nowego albumu "Renegades"!
Jakbyś go porównał do poprzednich wydawnictw?
"Renegades" to nasz pierwszy długogrający album.
Pokazuje on w jakim muzycznym miejscu znajdujemy
się na chwilę obecną. Pierwsza EPka była takim
małym testem.
Kto jest głównym kompozytorem w zespole?
Ja napisałem większość muzyki. Dan Baune i
Matt C. pomagali też czasem przy aranżacjach.
Wiem, że to nudne pytanie, zadawane niemal za
każdym razem, ale co jest dla Was największą
inspiracja jako zespołu? W jakim muzycznym kierunku
się odnajdujecie?
Wszystko z NWOBHM. Zespoły z tego okresu to
zespoły podążające po śladach naszego bogatego
muzycznego dziedzictwa.
Które piosenki z "Renegades" należą do twoich
ulubionych i dlaczego właśnie one?
"Omega" jest jedną z nich, ponieważ jest pierwszą z
rodzaju epickich, jakie mamy. "Runaway" także, bo
zawiera właściwie wszystko to, z czym się utożsamiamy.
Tak samo z numerem "Rock The Night".
O czym właściwie śpiewacie?
O wszystkim, co w jakiś sposób mnie inspiruje.
Kto jest odpowiedzialny za brzmienie "Renegades"?
Ja współprodukowałem album, ale Akis K. również
odegrał ogromną role w tym, jak album ostatecznie
brzmi.
32
MONUMENT
Heavymetalowy Orfeusz
Polydeykis z greckiego Sacred Blood jest nie tylko gitarzystą, ale też muzykiem
potrafiącym obsługiwać folkowe instrumentarium, miłośnikiem historii i mitologii swojego
kraju. Co ważne, przekłada swoje pasje na muzykę. Pozytywnie o Sacred Blood wypowiada
się nawet sam prekursor greckiej, mitologicznej tematyki w heavy metalu - David DeFeis.
Tym bardziej zachęcamy do przeczytania poniższego wywiadu.
HMP: Bardzo wiele heavymetalowych zespołów z
Grecji pisze dumne teksty o swojej przeszłości.
Mało który kraj może się tym poszczycić. Z czego
to wynika? Z przeszłości, która ukształtowała prawie
cały współczesny świat?
Polydeykis: Cóż, mamy za sobą długą i dumną historię.
Wiele innych kultur i ludzi się nią inspirowało,
więc czemu nie my? Poza tym, podczas gdy na metalowej
scenie wszyscy się jarają wikingami, myślę że
to obowiązek, żeby też ich zepchnąć trochę z inną tematyką
na metalowy album.
U nas w Polsce tematyka patriotyczna także była i
jest popularna, choć nie wśród heavymetalowych
grup. Nowożytna historia Greków, podobnie jak
Polaków wiąże się z nieustanną chęcią wyzwalania
się spod okupacji. Myślicie, że taka historia może
wpływać na tego rodzaju teksty?
Oczywiście, że może! Inspiracje pochodzą z potężnych
tematów, a wyzwalanie się spod okupacji jest
jednym z tych najlepszych. Grecja walczyła o wolność
co każde 50 lat, czy coś koło tego, przeciwko
najeźdźcom, czy lokalnym wrogom (to nasza klątwa...),
więc nasza krew bez przerwy się mobilizuje!
(śmiech)
W waszych tekstach pojawia się wiele odniesień do
mitologii. "Legacy of the Lyre" poświęcony jest Orfeuszowi.
Nie kusiło was, żeby napisać o nim utwór
balladowy? (śmiech) Myślę, że Orfeusz uciekłby z
krzykiem, gdyby usłyszał, że na jego cześć pisze się
dynamiczne, heavymetalowe kawałki (śmiech).
(Śmiech) Jako Grek, myślę że Orfeusz miałby
otwarty umysł i chętnie by o tym porozmawiał. Co
do ballady, nie widziało mi się jej pisać, wolałem pulsujący
rytm który pokazałby że muzyka Orfeusza
galopuje przez pentagram! I poza tym, jest na niej dosyć
folkowe outro, więc... oto jest!
Skąd zaczerpnęliście tytuł płyty "Argonautica"? Mi
się jednoznacznie kojarzy z wyprawą bohaterów po
Złote Runo. Na pewno utwór "Hail the Heroes",
utwór o Orfeuszu oraz okładka z Medeah i smokiem
pasują do tej koncepcji, ale nie jestem pewna
czy reszta...
"Argonautica" po grecku oznacza "sagę Argonautów".
Argonauci to, w bliższym tłumaczeniu, załoga
starego statku "Argo". "Argonautica" to też jeden z
wielu epickich poematów napisanych przez starożytnych
uczonych, opisujących przygody Jasona i Argonautów,
o podróży w mit, legendę, walkę z przeróżnymi
bestiami, złoczyńcami, no i oczywiście, jak
w każdej greckiej opowieści, z pomocą potężnych bogów.
Oczywiście, te epickie poematy to nie tylko mity,
ale to też podróż w długo zapomniaą historię
przez alegorie i podobne przykłady. Więcej pokarmu
dla umysłu pojawia się, gdy spojrzy sie z drugiej strony!
Na fanpage'u wrzuciliście zdjęcia z kręcenia teledysku.
Do którego utworu powstaje ten klip? Widać
na zdjęciach wczesnogreckich wojowników z epoki
brązu. To jakieś bractwo rekonstrukcyjne?
Obecnie jesteśmy w trakcie edytowania drugiego
klipu, który będzie zawierać jeden kawałek z "Argonautiki".
Stowarzyszenie Koryvantes dało nam swoje
wsparcie i zaopatrzyło nas zarówno w ludzi jak i
ekspertyzy, tak, żeby odtworzyć niektóre sceny bitewne
wraz z pozostałym materiałem niezbędnym do
nakręcania klipu. Możecie ich znaleźć na www.koryvantes.org.
O ile dobrze wiem, odwiedzili Polskę na
jednym z rekonstrukcyjnych festiwali.
Słychać, że inspirujecie się Manowar ale też wieloma
klasykami tak zwanej "melodyjnej, powermetalowej"
sceny. W Waszej muzyce pojawia się zarówno
Sonata Arctica jak i Majesty. Które inspiracje
są wam bliższe?
Każdym razem jest coś innego, ale nasze inspiracje to
głównie Manowar, Bathory, Accept, Running Wild,
starożytne rytuały, Yanni, Loreena McKennit...
Ostatnio pojawiła się moda na analogowe nagrywanie
lub nawiązywanie brzmieniem do nagrań
analogowych, pełnych piasku, trzasków i niedoskonałości.
Wy, na przekór trendowi, stawiacie na klarowne
brzmienie i współczesną produkcję...
Myślę, desperacji ruch na brzmienie retro jest w modzie.
Wydaje mi się, że powinno sie grać prosto z
serca i mierzyć w to co dobre, nie w to co złe. Oczywiście,
niektóre hołdy dla lat osiemdziesiątych nie
jest złą rzeczą, ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby
cały czas iść do przodu i dawać z siebie wszystko!
W waszej muzyce pojawiają się klawisze imitujące
instrumenty klasyczne i orkiestrę. Widziałam, że
odpowiadasz za nie ty, a więc gitarzysta. To dość
ciekawe połączenie. Który instrument pojawia się
jako drugi w fazie komponowania? To wcale nie
takie oczywiste, na przykład David DeFeis z Virgin
Steele komponuje metalowe kawałki na pianinie.
Wydaje mi się, że będąc gitarzystą, jestem odpowiednią
osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. (śmiech)
Cóż, czasami nasze pomysły składamy w riffy, czasami
w melodie pianina, czasami w linię melodyczną
wokalu. Przycinamy je razem i decydujemy, które z
nich są najlepsze. Potem je zatrzymujemy. Po prostu.
Poza tym, orkiestracje to trudna rzecz, ale kiedy
masz większy obraz w głowie, łatwiej je zrealizować.
Obsługujesz także wiele tradycyjnych instrumentów
jak flet czy akordeon. Nieczęsto klasycznie
heavy czy powermetalowy zespól wplata naturalne
instrumenty. Nie mowie o tak zwanych folk metalowych
grupach. Skąd ten pomysł? Jesteś pasjonatem
różnego rodzaju instrumentów, czy specjalnie
uczyłeś się na nich grać, żeby spełnić wizję, którą
wymarzyłeś sobie dla Sacred Blood?
Studiowałem muzykę folklorystyczną kiedy byłem
dzieckiem, klasyczną też. Moja miłość do heavy metalu
i moje wczesne studia pomogły mi bardzo w tworzeniu
Sacred Blood takim, jakim jest teraz, rzecz jasna
razem z pomocą moich przyjaciół z zespołu.
Skoro o Davidzie mowa. Virgin Steele jest w zasadzie
zespołem, który przetarł szlaki, jeśli chodzi o
grecką i rzymską mitologię połączana z heavy metalem.
W jakim stopniu inspiruje was ten zespół?
Virgin Steele wyprodukowało wiele pomników epickiego
metalu w historii. Głos Davida i jego umiejętności
dostarczaniu epickich klimatów sprawiły, że są
dla nas nieocenieni. Napisał też sporo muzyki o naszej
historii, więc jest naszą latarnią pośród całej tej
fali ścierwa, która nas otacza świata w dzisiejszych
dniach. David to fan naszej muzyki, co sam powiedział.
Możecie to zobaczyć na naszej stronie. All Hail
David!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
Foto: Sacred Blood
SACRED BLOOD 33
Bo w trasie jest trochę… pedalsko
20 maja miałem okazję uczestniczyć w bardzo ciekawym koncercie. Środek tygodnia,
a w krakowskiej "Kawiarni Naukowej" prawdziwe metalowe święto! Co prawda ludzi jak
na lekarstwo, ale za to energia niesamowita. Na jednej scenie wytąpiły: Axe Crazy, Roadhog,
Claustrofobia oraz gwiazda wieczoru - Midnight Priest. Portugalczycy zagrali u nas w ramach
swojej pierwszej europejskiej trasy "Midnight Steel Tour 2015". Po koncercie miałem
szansę porozmawiać z głównym gitarzystą zespołu - Pedro, oraz wokalistą - Alexem.
HMP: Witajcie Midnight Priest! Jak tam trasa?
Pedro: Trasa idzie po prostu zajebiście. Mieliśmy
wzloty i upadki, ale cały czas się dobrze trzymamy.
Alex: Chciałbym podziękować wszystkim ludziom,
którzy wspierają nas na każdym koncercie. To jest
niesamowite.
Z jakimi reakcjami spotykacie się w poszczególnych
krajach?
Czy mieliście już jakieś niespodziewane albo
śmieszne historie na swojej drodze?
Alex: No jasne. Mieliśmy już wiele historyjek.
Wszystkie związane z alkoholem, ale za dużo nie
mogę powiedzieć, bo to prywatne sprawy (śmiech)
Może kiedyś o tym opowiemy…
Ale słyszałem, że wasz wczorajszy koncert w
Musieliście słyszeć o NWOTHM. Czujecie się
częścią tej fali?
Pedro: Mniej więcej. Jesteśmy momentami zbyt
punkowi dla tej sceny. Wiele ludzi nas nie rozumie,
bo wywodzimy się ze sceny punkowej. Mamy punkowe
zachowanie i styl bycia, przez co nie wszystkie
metalowe zespoły nas do końca kminią. Ogólnie
w biedniejszych krajach takich jak Portugalia,
Włochy czy Polska, jesteśmy lepiej rozumiani. W
tych krajach rozumie się, że heavy metal narodził
się z punka. Jest świetnie widzieć punków, heavy
metalowców i jeszcze innych, bawiących się razem
podczas koncertu.
Kilka słów o nowym wydawnictwie… Czy znajdziemy
na nim coś nowego, coś świeżego w porównaniu
do debiutu?
Pedro: Na pewno nie jest to kontynuacja. Wszystko
jest zupełnie inne.
Alex: To jakby nowy początek. Zaczęliśmy śpiewać
po angielsku. Chcemy iść w tym kierunku. Po portugalsku
jest super, ale jest inaczej, jest ciężej.
To wasza najlepsza robota dotychczas?
Pedro: Ciężko powiedzieć. Jest sporo zmian. To
świadectwo tego w jakim miejscu znajdujemy się w
chwili obecnej. Kolejna płyta będzie pewnie jeszcze
lepsza.
Dlaczego zrezygnowaliście ze współpracy z
amerykańską wytwórnią Stormspell Records?
Pedro: Było świetnie, ale mieliśmy trochę problemów
z dostarczeniem płytek do Portugalii. Okazało
się, że musimy coś płacić i wyniknęło z tego
sporo nieporozumień i byliśmy zmuszeni odesłać
przesyłkę. Tym razem zdecydowaliśmy się na europejskiego
wydawcę, ale oni też nie są zbyt dobrzy,
bo nie do końca ogarniają jak promować naszą płytkę.
Przy następnym albumie z pewnością znowu
zmienimy wydawcę…
Jakie macie plany na przyszłość? Może jakiś
teledysk, bo ten który macie jest rewelacyjny…
Pedro: Zrobimy nowy teledysk, prawdopodobnie
do "Into the Nightmare", tylko nie mamy na niego
zbyt dużego budżetu. Pewnie będą to scenki z różnych
koncertów. Zobaczymy… Trzeba będzie zrobić
dobrą robotę za niewielkie pieniądze.
Przemysław Murzyn
Foto: Midnight Priest
Pedro: W Niemczech jest niesamowicie. To chyba
najlepszy kraj do koncertowania, przynajmniej dla
nas. Graliśmy tam przed około tysiącem szalejących
maniaków. Ci ludzie są po prostu szaleni,
ale oczywiście zależy nam, aby grać dla jak najszerszego
grona odbiorców.
Zdaje się, że to wasz pierwszy, duży, międzynarodowy
tour…
Pedro: Tak, zgadza się. Trzy tygodnie, wiele koncertów,
wiele krajów, jest ciekawie…
A jak mają się wasze wyobrażenia co do życia w
trasie z codzienną rzeczywistością?
Pedro: Życie w trasie nie jest łatwe. Mamy to
szczęscie, że znamy się od długiego czasu. Ogólnie
to jest bardzo pedalsko (śmiech). Wszędzie w busie
mamy porozrzucane rzeczy, cały czas ktoś obok
ciebie jest pijany… No cóż, trzeba się z tym liczyć.
Alex: Nie jest łatwo, bo przez cały czas, gdziekolwiek
nie pójdziesz, cały czas widzisz tych kolesi…
Ale wytwarza się specjalna więź, właściwie to braterstwo.
Czy można mówić o pewnego rodzaju rutynie w
trasie? W końcu codziennie gracie w innym miejscu,
cały czas jesteście w drodze…
Pedro: Tak, to jest rutyna. Budzimy się codziennie
z potwornym kacem (śmiech).
Bratysławie musiał zostać odwołany…
Alex: Racja, koncert został odwołany, bo organizator
się nie pojawił...
Pedro: No niestety. Organizator nas zwyczajnie
wychujał. Przyjechaliśmy na miejsce, kolesia tam
nie było. Nie było żadnej promocji, nie wzięliśmy
pieniędzy. Nigdy wcześniej tam nie graliśmy i już
chyba więcej tam nie zagramy. Nie chcemy współpracować
z takimi naciągaczami.
Co sądzicie o lokalnych zespołach, które grają
przed wami podczas trasy?
Pedro: Zespoły są zazwyczaj świetne. Lepsze niż
my w sumie (śmiech)
Znacie jakieś polskie zespoły? Wiecie cokolwiek o
polskiej scenie?
Pedro: No jasne człowieku! Jednym z moich ulubionych
zespołów jest Kat! Oczywiście też Turbo i
ich "Kawaleria Szatana"! Jedna z najlepszych
heavy metalowych płyt! Mam wszystkie płyty
Kata i Turbo. Jestem ich wielkim fanem.
A jak wygląda teraz wasza portugalska scena metalowa?
Pedro: Jest wysyp zespołów. Nasza scena coraz
bardziej się rozwija i rośnie w siłę. To obecnie jedna
z najlepszych scen w całej Europie.
34
MIDNIGHT PRIEST
Productions?
Było sporo materiału związanego z tym zespołem. Zawsze
chcieliśmy nagrywać wiele utworów i zrobić album
czy nawet dwa. Szczęśliwie demo ma już swoje
miejsce w historii, dzięki wytłoczeniu go na płycie winylowej,
a teraz czas na nowy epizod w sadze Infernal
Manes.
Organicznie i prawdziwie
To nie pierwszy przypadek w historii muzyki, że ludzie znani z ekstremalnych
blackmetalowych hord zaczęli grać klasyczny metal, jednak Infernal Manes wracają po
długiej przerwie, przypominając swe demo sprzed dwunastu lat w odnowionej brzmieniowo
wersji. Lubicie heavy metal z nutą mroku i zła? Infernal Manes czeka, a rzecznikiem prasowym
zespołu jest jego perkusista:
HMP: Niedawno wznowiliście działalność Infernal
Manes, tak więc wygląda na to, że mieliście do tego
zespołu sentyment, a może uznaliście do tego, że
warto spróbować raz jeszcze?
Jan Atle Laegreid: Te kawałki z 2004 r. nigdy nie zostały
oficjalnie wydane, ale wiedzieliśmy, że zasługiwały
na wydanie na winylu. Mieliśmy okazję ponownie
zmiksować i wykonać mastering tego materiału, bo
nigdy przedtem nie były poprawnie wykonane. Idealnym
miejscem było studio ECP, którego właścicielem
jest nasz basista Iscariah, tym bardziej, że pono--
wnie dołączył do zespołu.
W połowie lat 90. klasyczny heavy metal nie cieszył
się dużą popularnością, czasy triumfalnego powrotu
tego gatunku na fali sukcesu Hammerfall miały dopiero
nadejść - dla was pewnie nie miało to większego
znaczenia, bo zakładając ten zespół chcieliście po
prostu grać to, co uwielbiacie?
Nigdy nie interesowało nas to, co popularne. Po prostu
gramy to, co lubimy i czujemy, tworzymy własny
dźwięk i markę.
Gracie klasyczny, archetypowy wręcz dla tradycyjnego
metalu materiał, w dodatku brzmią te utwory
tak, jakbyście zarejestrowali je na tzw. "setkę" - jesteście
tradycjonalistami, nie dla was cyfrowa edycja
dźwięku, triggery, etc.?
Chcemy, by nasz metal brzmiał organicznie i prawdziwie.
Ma brzmieć jak stworzony przez ludzi, nie maszyny.
Dźwięk musi odzwierciedlać uczucia i atmosferę,
którą chce się stworzyć. Większość naszych nagrań,
poza demo "Battle Of Souls", były nagrane na małym
magnetofonie.
Wasze przywiązanie do klasyki manifestuje też cover
"Come To The Sabbath" Mercyful Fate. Domyślam
się, że to miała być czytelna deklaracja, że taki
Foto: Infernal Manes
To dla was chyba istotna sprawa, doczekać się po
kilkunastu latach edycji tego materiału w tak profesjonalnej
formie?
Jest miło.
Zmieniliście jednak tytuł, jest nowa szata graficzna -
nie zależało wam na dokładnym odtworzeniu wydania
sprzed lat?
Tak jak już mówiłem, na nowo zremiksowaliśmy i zrobiliśmy
remaster naszych poprzednich nagrań. Dźwięk
na winylu jest o wiele lepszy niż chcieliśmy. Okładkę
już mieliśmy. Była jeszcze jej inna wersja, ale wybraliśmy
tę, bo wyglądała lepiej w winylowym formacie.
Znikomy nakład sugeruje, że jest to wydawnictwo
adresowane przede wszystkim do kolekcjonerów i
najbardziej zagorzałych maniaków takich dźwięków?
Tak.
Na styl Infernal Manes miały pewnie wpływ zarówno
te bardziej znane, jak i obecnie niestety zapomniane
zespoły NWOBHM, słuchaliście też pewnie
sporo klasycznego hard rocka jak np. Rainbow
czy Black Sabbath?
Zaczynaliśmy od klasyki takiej jak: Rainbow, Black
Sabbath, Judas Priest, W.A.S.P., Iron Maiden,
Mercyful Fate, stare Scorpions itd. Kiedy wkopaliśmy
się głębiej w temat, zaczęliśmy słuchać Manilla
Road, Vault i Satan - to kilka nazw z wielu.
Udzielaliście się też już wtedy równocześnie w
innych zespołach i projektach, ale black metalowych.
Tradycyjny metal stał się tu więc dla was punktem
wyjścia do grania bardziej ekstremalnych dźwięków,
czy też łączyliście zainteresowanie różnymi rodzajami
muzyki?
Kiedy zaczęliśmy grać muzykę, w różnych projektach
na początku lat 90.-tych był to zazwyczaj black. Te
projekty istnieją do dzisiaj. Zainteresowanie tradycyjnym
heavy metalem było od samego początku, ale
dopiero po jakimś czasie poczuliśmy potrzebę, by
stworzyć kapelę, która mogłaby eksplorować ten gatunek
metalu.
Pewnie te blackowe zespoły były wtedy jednak na
pierwszym planie, zaś Infernal Manes był dla was
takim bardziej projektem, w którym mogliście dać
wyraz wczesnym fascynacjom, ale nie przypuszczaliście,
że kiedykolwiek wypłynie na szersze wody?
Tak, coś w tym stylu.
Pogrywaliście sobie tak niezobowiązująco przez
kilka lat, a momentem decydującym dla rozwoju
zespołu było chyba dojście wokalisty TJ Cobry w
roku 2002?
Żyjemy w małej wiosce na zachodnim brzegu Norwegii,
mało kto z tamtejszych ludzi siedzi w heavy metalu,
a jeszcze mniej jest zafascynowanych śpiewem w
tym stylu. To był problem przez lata. Zauważyliśmy
TJ'a na gigu grającego covery Deep Purple i Rainbow...
więc chcieliśmy go przetestować.
To z nim zaczęliście bardziej intensywne próby,
czego skutkiem było dopracowanie i stworzenie kompozycji,
które złożyły się na wasze debiutanckie
demo "Battle Of Souls"?
Mieliśmy jakieś dwadzieścia kawałków, kiedy dołączył.
Wybraliśmy kilka, TJ zrobił trochę wokalu, ułożył teksty,
no i byliśmy gotowi do nagrywania. Zagraliśmy
kilka koncertów, a potem weszliśmy do studia i nagraliśmy
sześć utworów.
mroczny metal interesuje was najbardziej, a przy
okazji wasz hołd dla mistrzów i współtwórców
takiego grania?
Heavy metal z nutą mroku i zła jest jak najbardziej w
naszym stylu, więc "Come To The Sabbath" był dla nas
idealny. Mimo, że TJ nie znał tego kawałka, zrobił w
nim dobrą robotę.
Nie brakuje też na tej płycie epickich momentów, jak
w "Symphony Of War" czy w utworze tytułowym -
czyżby wytwórnie płytowe nie były wówczas gotowe
na taką muzykę, czy też to wy nie szukaliście z jakąś
szczególną determinacją wydawcy?
Kto wie, na co są gotowi. Wysłaliśmy trochę płyt do
różnych wytwórni, domyślam się, że nie wysililiśmy się
zbytnio. Po prostu temat umarł śmiercią naturalną...
Wpływ na taki stan rzeczy miał też pewnie fakt, że
byliście coraz bardziej zajęci w innych zespołach, dlatego
jedyne demo Infernal Manes spoczęło w archiwum,
a zespół zawiesił działalność?
Wtedy wielu z nas przeprowadziło się w różne miejsca
i trudno było to ciągnąć dalej. No i rzeczywiście, większość
z nas wolała zająć się innymi zespołami.
Co sprawiło, że postanowiliście go wskrzesić?
Pierwsza była decyzja o reaktywacji czy kontrakt na
wydanie demówki na winylu przez Edged Circle
Nie zamierzacie jednak pewnie poprzestać tylko na
tej reedycji, skoro macie teraz prawie pełny skład, bo
gra z wami Iscariah znany np. z Immortal - będą więc
nowe utwory, koncerty?
Tak, kiedy rozpoczęliśmy rozmowy o ponownym graniu,
wtedy Iscariah do nas dołączy. Mamy już sporo
kawałków do grania. Ale wciąż nie mamy w składzie
wokalisty. Potrzebujemy kogoś, kto ma swój charakterystyczny
styl i obeznany jest tak samo w klasykach,
jak i w undergroundzie. Coś w rodzaju starego Paula
Di' Anno albo kolesia z holenderskiego Vault (Henri
Draaijer - red). Dajcie nam znać, jakbyście znali kogoś
takiego.
Jesteście chyba wciąż bardzo zajętymi ludźmi, ale w
tej sytuacji pewnie zdołacie wygospodarować trochę
czasu na Infernal Manes, bo szkoda byłoby zaprzepaścić
taką szansę po raz drugi?
Teraz razem ze Stianem pracuję nad nowym albumem
Deathcult "Cult Of The Goat". Kiedy skończymy,
może znajdziemy czas na Infernal Manes.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska
INFERNAL MANES 35
Na początku 2014 roku ukazał się wasz debiut
"Heavy Metal Combat". Dlaczego nie zdecydowaliście
się na poprzedzenie go jakąś EPką czy
choćby demem?
Weazzel: Myślę, że byłaby to strata czasu i pieniędzy.
Mieliśmy materiał i kontakty, więc czemu
by nie zacząć od razu do wskoczenia do studio?
Mieliśmy doświadczenie, więc nie było powodu do
pieszczot w tej kwestii.
Savage: Jak już Vin powiedział, to byłaby stara
czasu. Czemu miałbyś nagrać EP-kę czy demo, a
potem wydać album, na którym i tak byłyby te same
kawałki? Wiem, że sporo zespołów tak robi, ale
my mieliśmy już wszystko gotowe, więc postawiliśmy
na nagranie pełnego albumu.
Pasja i miłość do heavy metalu
Austria nigdy nie powalała ilością dobrych heavy metalowych załóg, jednak w
ostatnim czasie coś zaczęło się zmieniać w tym temacie na lepsze. Pojawia się co raz więcej
młodych załóg i co ważne prezentują całkiem niezły poziom. Jedną z nich jest Diamon Falcon,
który w ubiegłym roku zadebiutował albumem "Heavy Metal Combat". Jest to przepełniony
młodzieńczą energią i kultem "żelaznej dziewicy" materiał, którego słucha się z
przyjemnością i który dobrze rokuje na przyszłość. Myślę, że warto mieć na nich oko. Teraz
zapraszam was na pogawędkę z zespołem.
HMP: Witam was. Zanim powstał Diamond
Falcon, część z was grała w Thunder Rise, który
później przemienił się w Absinity. Co to był za
band? Jaką muzykę grał?
Weazzel: Tak, razem z Savagem stworzyliśmy
nasz pierwszy zespół Thunder Rise. Zacząłem
grać na basie, kiedy skończyłem 16 lat. Poczułem,
że to jest coś dla mnie. Graliśmy łamiący karki
thrash, ale przerzuciliśmy się na bardziej progresywny
styl. Steve'owi się to nie spodobało, on poszedł
do Dark Signs, a ja stworzyłem Absinity,
projekt progresywno death metalowy.
Jak doszło do tego, że Diamond Falcon został
powołany do życia?
ziemi, a sokół żyje na całym świecie, no i jest przekozackim
ptakiem łownym, więc wybraliśmy nazwę
Diamond Falcon. Tak, to chyba brzmi "wystarczająco
metalowo".
Foto: Diamond Falcon
Krążek od pierwszego przesłuchania robi bardzo
dobre wrażenie. Czy wy jako jego twórczy jesteście
z niego w pełni zadowoleni? Jeśli nie to co byście
chcieli poprawić?
Weazzel: Aktualnie próbujemy bardziej przyłożyć
się do oldschoolowej produkcji i brzmienia. Nagrywając
"Heavy Metal Combat" weszliśmy do wielkiego
nowoczesnego studia z tymi wszystkimi cyfrowymi
bajerami. Z tego powodu nasz debiut
brzmi zbyt nowocześnie i jest za mocno wypolerowany.
Chciałem, żeby brzmienie było bardziej surowe,
brudne.
Savage: Ale obiecujemy, że na naszym drugim krążku,
spróbujemy zabrzmieć jak prawdziwy oldschool!
W utworze "Fantasia" zamieściliście bezpośredni
cytat z utworu Iron Maiden "Only the Good Die
Young". Miało to być swego rodzaju hołdem czy
po prostu podeszliście do tego z uśmiechem puszczając
trochę oko do słuchaczy?
Weazzel: Nie jest to bardzo subtelne, co nie? Nie,
to nie hołd. Od momentu kiedy zacząłem słuchać
Iron Maiden, zostali moim numerem jeden. Ich
muzyka inspiruje mnie najbardziej. A inspiruje
mnie sporo rzeczy; muzyka, książki, filmy, natura...
Ale historie Iron Maiden - słownie i muzycznie
- to czysta sztuka i mają spore odbicie na moim
procesie tworzenia.
Nie da się ukryć, że waszą największą inspiracją
jest Iron Maiden. Słychać to w samej muzyce jak
i w ogólnym klimacie. Jakie zespoły oprócz nich
miały na was największy wpływ?
Savage: Cóż, nasze największe inspiracje to zdecydowanie
Iron Maiden i Tokyo Blade. Ale jest tego
więcej, słuchamy każdego rodzaju metalu z lat 80-
tych. Pierwsze dwa albumy Slayera "Show no
Mercy" i "Hell Awaits" są świetne, są też wielką
inspiracja i myślę, że można tego trochę usłyszeć w
naszej muzyce.
FK Vibrato: Jestem tu od niedawna, więc mój gust
muzyczny nie wpłynął bardzo na resztę kapeli. W
riffach jestem bardziej skierowany w stronę heavy
ze szczyptą melancholii... Uwielbiam zespoły takie
jak Sortilege, Charter, Blaspheme, H Bomb,
Martyr, Blade Runner, Razormaid, Gargoyle,
Hittman, Odin, Glacier, Sámán, Mortician, itd.
Weazzel: Po jakimś czasie byliśmy znudzeni
Absinity i Dark Signs, bowiem ciągle siedzieliśmy
w austriackim undergroundzie bez szans na wybicie
się. Ciężko pracowaliśmy, próbując wycisnąć
jak najwięcej z naszych zespołów, ale to trudne
zadanie. Dlatego stworzyliśmy Diamond Falcon,
bo wiedzieliśmy, że stoimy po tej samej stronie. No
i to był czas, żeby pokazać heavy metal z prawdziwego
zdarzenia, jakiego austriacki muzyczny biznes
jeszcze nie widział.
Skąd w ogóle wzięła się wasza nazwa? Czy jest
jakaś ciekawa jej geneza czy po prostu stwierdziliście,
że brzmi heavy metalowo, więc jest ok?
Weazzel: Próbowaliśmy wymyśleć coś pokrewnego
do Iron Maiden albo Steelwing, no coś w ten deseń...
Diament jest najtwardszym materiałem na
Zespół powstał w 2012 roku. Co działo się w waszych
szeregach do czasu wydania debiutu? Tylko
pisanie i ogrywanie utworów czy tez może
staraliście się w jakiś sposób sprawić by wasza
nazwa była już nieco bardziej kojarzona?
Savage: Cóż, pomysł na stworzenie oldschoolowego
heavymetalowego bandu powstał już 2011r.
Weazzel i ja zdecydowaliśmy, że to kwestia czasu,
więc zrobiłem poszukiwanie muzyków i zbierałem
pomysły na kawałki i riffy. Kiedy wreszcie postanowiliśmy
wprowadzić Diamond Falcon w życie,
zacząłem odnawiać kontakt z róznymi ludźmi i
promotorami, które miałem w poprzednich zespołach,
by zyskać trochę publiki i koncertów.
Gra waszej basistki Roxy jest jak dla mnie niesamowita.
Ciekawi mnie czy grała gdzieś wcześniej
czy też Diamond Falcon jest jej pierwszym zespołem?
Roxy: Dzięki za komplement. Cóż, swego czasu w
2008 roku założyłam blackmetalowy zespół Pantokrator
Incestus, ale nic z tego nie wyszło. Każdy
chciał iść w inną stronę, no i się rozpadliśmy w
roku 2010, o ile się nie mylę.
Bas na płycie jest bardzo mocno wysunięty do
przodu przez co momentami to on tworzy linie
melodyczną. Jak dla mnie brzmi to znakomicie,
ale jestem ciekaw czy takie mieliście założenie od
początku?
Weazzel: Tak, taki mieliśmy zamiar. Jest za dużo
zespołów, które zaczynają bez basisty, a potem łapią
jakiegoś kolesia z pierwszego rzędu - zazwyczaj
największego ich fana - dają mu bas, a on gra cały
czas jedną nutę przez jeden takt, lub jeszcze dłużej.
Nie chcieliśmy tego. Bas ma o wiele więcej do
zaoferowania, jeżeli wpleciesz go do melodii utworu
- przy ciągłym zachowaniu swojego groove!) - to
masz wielką radochę z grania i radochę ze słuchania.
Utwory są naprawdę dobrze skomponowane i
przepełnione ciekawymi melodiami. Kto jest u
was głównym kompozytorem?
Weazzel: Steve pisze większość kawałków. Ja się
zajmuję głównie tekstami i liniami melodycznymi
wokalu.
W jaki sposób powstają wasze utwory? Czy
36 DIAMOND FALCON
najpierw powstaje linia melodyczna, riff, a może
np. refren? Jak to wygląda w waszym przypadku?
Weazzel: Jeśli chodzi o pisanie muzyki, to pracujemy
głównie indywidualnie. Najczęściej dostaję
utwór od Steve'a gdy jest już gotowy, wtedy dopiero
mogę układać słowa i myśleć nad linią melodyczną.
Zawsze tak robiliśmy i jak na razie działa to
bez zarzutu. Możemy na sobie bezwzględnie polegać.
Jest kilka kawałków, których nie lubimy, ale
wtedy po prostu ich nie gramy. A jeżeli coś wymaga
naprawy, robimy to w naszym pokoju prób. Łatwe
i przyjemne.
Savage: Piszę kawałki krok po kroku. Gdybym zaczął
od pisania riffu, który powinien być w środku
utworu, myślę że zapomniałbym go do czasu kiedy
byłby potrzebny.
Możecie zdradzić o czym traktują wasze teksty?
Jest tam na pewno trochę klimatów Sci-fi, ale co
jeszcze staracie się przekazać słuchaczom?
Weazzel: Zawsze próbuję opowiedzieć historię.
Nie lubię słów typu "jesteśmy fajni i jest wspaniale".
Każdy tak umie. Najbardziej w klimacie sci-fi
jest "Deliverance", które opowiada o planowaniu
misji ratunkowej na odległej planecie, a kończy się
na śmierci okupantów statku kosmicznego. Chciałem
namalować emocjonalny obraz pokrzywdzonych.
Odejście od rodziców, nadzieja na nowe życie
gdzieś dalej i w ostatnich sekundach, świadomość,
że niedługo umrzesz. Zawsze próbuję wpleść
tak dużo uczuć i faktów jak to tylko możliwe w
miejscu, które mam zarezerwowane na jeden
utwór. Przygotowując się do napisania "Deus Non
Vult" czytałem o Krzyżakach przez tydzień. Utwór
mówi o historii oblężenia Akki w 129r. Posłuchajcie!
Macie jakichś swoich faworytów na płycie? Mnie
na ten moment chyba najbardziej poniewiera
"Through Death".
Weazzel: Kocham "Deus Non Vult". Było trudno
spleść razem słowa i melodie, ale wyszło świetnie. I
gitary, i bas zrobiły tu doskonałą robotę!
Savage: "Useless Sacrifice". Drugi kawałek, który
zagraliśmy po naszym tytułowym. Uwilbiam go!
Roxy: Mój ulubiony utwór jest tym, który będzie
na następnym albumie. Gramy go już na żywo. Nazywa
się "Turning White To Red". Gdybym miała
wybierać z naszego debiutu, to wskazała bym na
"Deliverance", uwielbiam go zarówno grać jak i słuchać.
Kocham też solo z "An Eternal Lie".
Czemu wydaliście ten album własnym nakładem?
Mieliście takie założenie od początku czy
po prostu żadna wytwórnia nie wyraziła zainteresowania?
Savage: Mieliśmy oferty od jednej albo dwóch
wytwórni na wydanie "Heavy Metal Combat", ale
ostatecznie chcieliśmy dać coś fanom od siebie.
Wydają trudno zarobione pieniądze by spędzić z
nami czas i zobaczyć nas na koncercie, więc pomyśleliśmy
"walić to, będziemy rozdawać nasz album
za darmo!" Wiesz, to kwestia miłości i pasji do
heavy metalu, więc nie potrzebowaliśmy do tego
wytwórni.
Scena austriacka była zawsze na dalekich peryferiach
sceny heavy metalowej i jakiekolwiek jej porównania
choćby ze sceną niemiecką całkowicie
mijają się z celem. Jakie były tego przyczyny waszym
zdaniem?
Savage: Cóż, nie powiedziałbym, że austriacka scena
jest "na dalekich peryferiach". Myślę, że austriacka
cena metalowa jest większa niż większość scen
metalowych w Europie. Jednym z największych
problemów jest to, że jeżeli ktoś kto cię nie zna, nie
będzie chciał przyjść na twój koncert, gdzie wypruwasz
sobie żyły. Jeżeli jesteś małą kapelą, to ogólnie
jest trudno, nieważne czy grasz w Austrii czy
gdziekolwiek indziej.
Ostatnimi czasy jakby zaczęło się coś zmieniać
na lepsze. Oprócz Diamond Falcon świetny krążek
nagrał też Liquid Steel, a w kolejce czekają
już kolejne grupy. Jakie jest wasze zdanie na temat
obecnej sceny heavy metalowej w Austrii?
Savage: Aktualnie austriacka scena metalowa jest
całkiem żywa. Jest tu sporo wielkich zespołów każdego
gatunku i dalej rosną w siłę.
Roxy: Mogłabym powiedzieć, że nie tylko scena
heavy metalowa, ale szczególnie ona rozwija się z
każdym dniem. Jest sporo dobrych organizatorów
w Austrii (niestety złych też), którzy pomagają w
utrzymaniu jej przy życiu. W Wiedniu, dla przykładu,
mamy jeden metalowy koncert codziennie!
Pozostając w tym temacie, wasze dwa utwory
znalazły się na splicie wydanym na winylu przez
Foto: Diamond Falcon
The Doc's Dungeons, a oprócz was swoje kawałki
umieścili tez wspomniany Liquid Steel, Roadwolf,
Wildhunt i High Heeler. Czy płytka zatytułowana
wymownie "Austrian Heavy Metal
Alliance" jest wiernym odzwierciedleniem obecnego
podziemia heavy metalowego w waszym
kraju?
Weazzel: Mamy silne przymierze z Liquid Steel,
Wildhunt, Roadwolf i High Heeler. To sedno
heavy metalowego sprzymierzenia i z takim wsparciem
możemy być wszędzie.
Czemu wasz bębniarz Beef Supreme ogłosił
niedawno, że odchodzi z zespołu? Jak idą poszukiwania
zastępcy?
Weazzel: Beef studiuje w Wiedniu grę na pianinie,
będzie mu to potrzebne w przyszłości bardziej niż
granie na perkusji. Generalnie jest skupiony na
muzyce poważnej / klasycznej, bo w przyszłości na
tej scenie chce pracować. Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi,
więc rozstaliśmy się bez żalu i smutku, ale
żeby znaleźć zastępstwo... będzie trudno, uwierz.
Beef wyrósł razem z werblem i crashem (bez jaj),
więc ma swoje za sobą!
Ponieważ debiut wydaliście już ponad rok temu
nie mogę nie zapytać jak idą prace nad nowym
materiałem? Macie już jakieś gotowe numery?
Będzie to ten sam styl co na jedynce?
Weazzel: Byliśmy gotowi, zanim zmienił nam się
skład. Więc teoretycznie - tak wcześnie jak FKV się
przygotuje - jesteśmy gotowi wskoczyć do studia
ponownie. Chcemy napisać więcej nowych kawałków,
by dać FKV (FK Vibrato - perkusja) szansę,
żeby dał coś od siebie w proces tworzenia. Jest
świetnym dodatkiem do kapeli i włącza się w skład
wyjątkowo dobrze! Styl będzie ten sam z bardziej
zgodnym procesem tworzenia i bardziej płynącymi
melodiami.
Jak wygląda sprawa waszych występów na żywo?
Z tego co widziałem to gracie całkiem sporo.
Z kim jak dotąd dzieliliście scenę?
Savage: Dla mnie nie byłoby żadnym problemem
zagrać jeszcze więcej na żywo. Zagraliśmy kupę
koncertów z naszymi braćmi z austriackiego heavy
metalowego sprzymierzenia, ale dzieliliśmy też
scenę z wielkimi międzynarodowymi zespołami jak
Striker, Screamer, Lizzy Borden, czy Blazem
Bayley'em. No i nasza ostatnia trasa w październiku
z Lord Vulture. Graliśm też w maju razem ze
Skull Fist z Kanady.
A jak pod tym względem będzie wyglądał rok
2015? Planujecie może jakąś trasę albo może będzie
można zobaczyć was na jakimś festiwalu?
Savage: Przez lato, myślę że będziemy mieli przerwę
na dopracowywanie kawałków na nasz drugi
album, a potem idziemy do studia. Planuję trasę w
Słowacji, Czechach, Polsce i Węgrzech.
Steve Savage gra też w black metalowej kapeli
Waldschrat. Lubię austriackie bandy z tej sceny
takie jak choćby Summoning czy Abigor, więc
zastanawia mnie w jakich klimatach obraca się
Waldschrat?
Savage: Przeczytałem w pewnym magazynie, że
brzmi jak miks Burzum, Bathory i Heimdalls
Wacht. Ale nie umiem tego wytłumaczyć. Nie siedzę
w black metalu, a gdyby Waldschrat grał jakieś
losowe "blastbeatowe" coś, nie grałbym z nimi.
Więc to musi być coś specajlnego.
Jak byście się zareklamowali czytelnikom Heavy
Metal Pages?
Savage: Z zabójczymi riffami i świdrującym wrzaskiem,
Diamond Falcon wypowiada wojnę wszystkim
fałszywym muzykom i ich nudnemu otoczeniu.
To już były wszystkie pytania z mojej strony.
Serdeczne dzięki za wywiad i pozdrawiam.
Weazzel: Dzięki wielkie, cała przyjemność po
naszej stronie! Ride the Falcon!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Oskar Gowin, Marcin Nader
DIAMOND FALCON 37
HMP: Na początek muszę zadać standardowe pytanie
o wasze początki. Powstaliście w 2000 roku. Co
było głównym impulsem do założenia Solitary Sabred
i kto na pomysł stworzenia akurat takiej grupy?
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Sabred było pomysłem
kiełkującym w mojej głowie, a przyczyną, która
wpłynęła na założenie zespołu było to samo co teraz:
miłość do heavy metalu!
Czemu tak dużo czasu zajęło wam wydanie jakiegokolwiek
materiału?
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Niedługo po sformowaniu
kapeli musiałem ją opuścić, ze względu na studia
za granicą, więc całość poszła się ganiać, póki nie
spotkałem Petrosa około 2007 roku, wtedy tak na
prawdę zespół zaczął działać. Zaczęliśmy pracę nad
starym i nowym materiałem, której finałem jest "The
Hero, the Monster, the Myth".
Pierwszy kontakt z waszą muzyką miałem przy
okazji "The Hero The Monster The Myth" w 2009
roku. Spotkałem się zarówno ze zdaniem, że jest to
wasz debiutancki album oraz że jest to EP-ka. Jak wy
go traktujecie?
Petros "Asgardlord" Leptos: Mieliśmy zamiar wydać
to jako pełny album, ale z czasem okazało się, że materiał
trwa krócej niż zamierzaliśmy. Myślę więc, że "debiutancka
EP-ka" to najlepszy termin pod jakim można
zaklasyfikować ten stuff.
Pamiętam, że ten materiał pomimo naprawdę niezłej
zawartości muzycznej, nie powalał brzmieniem. Jak
wy podchodzicie dzisiaj do niego z perspektywy czasu?
Petros "Asgardlord" Leptos: Masz rację, wciąż wierzymy
w te kawałki, ale ich realizacja mogła być dużo
lepsza. Gdy wchodziliśmy z materiałem do studia, nie
mieliśmy pojęcia jak tam się pracuje. W dużej mierze
nagraliśmy całość wedle zespołowego jammu bez metronomów
itd. Dzięki temu, album ma surowy, garażowy
vibe, ale gdy nad nim usiedliśmy, doszliśmy do
wniosku, że mamy sporo do poprawienia.
Jimmy "Spartacus" Demetriou: .Zawsze będziemy
dumni z "The Hero…", wyznaczył nam dalszy kierunek
na przyszłość.
Z miłość do heavy metalu!
To co stworzył cypryjski Solitary Sabred na "Redemption
Through Force" to majstersztyk epickiego
heavy/power metalu. Inspiracje sceną amerykańską
są oczywiste, a nazwy takie jak
Manowar, Helstar, czy nawet momentami
King Diamond, narzucają się same.
Mnóstwo soczystych i do bólu klasycznych
metalowych riffów, błyskotliwe sola
i fantastyczne refreny, które na długo zostają w głowie,
to są główne zalety tej płyty. Krążek po prostu rozpierdala, a Solitary Sabred wyrasta
na czołową młodą grupę na scenie. Zapraszam do rozmowy z sprawcami zamieszania.
Nie myśleliście może o ponownym wydaniu tego materiału,
albo wręcz nagraniu na nowo niektórych
utworów? Podejrzewam, że taki "Hammers of Ulric"
w nowym brzmieniu mógłby zabijać?
Petros "Asgardlord" Leptos: Każdego dnia, bracie,
(śmiech!). Już nagraliśmy kolejną wersję "The Trojan
Hero", która ukaże się na specjalnym splicie (tak konkretniej,
będzie to EP-ka na vinylu) z naszymi braćmi,
z Hardraw. Na tym kawałku pojawi się, gościnnie, mój
przyjaciel, Demetris K. z Sacral Rage, więc spodziewajcie
się dużej ilości wrzasków!
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Jestem pewien, że do
pozostałych kawałków także wrócimy za jakiś czas!
Czemu na kolejny materiał trzeba było czekać aż pięć
lat, bo do 2014 roku?
Petros "Asgardlord" Leptos: Było trochę powodów.
Głównym były zmiany w składzie, musieliśmy dokonać
poważnych reformacji, zaczynać niemalże od samego
początku. Przeszkodą były także nasze prace,
problemy życiowe i zobowiązania Paris'a Lambrou'a,
Foto: Solitary Sabred
- naszego producenta - z innymi projektami, jak widać,
każda z tych rzeczy była dla nas dużym obciążeniem.
Na szczęście, nasz następny album wyjdzie dużo szybciej!
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Faktem jest, że album
to concept, powstawał partiami odkąd szlifowaliśmy
na jego rzecz muzykę oraz historię, która będzie
nim przewodziła, także zajął trochę czasu.
Krążek wydaliście własnym sumptem przy wsparciu
Pitch Black Records. Jak doszło do tej współpracy i
na czym ona polegała?
Petros "Asgardlord" Leptos: W dzisiejszych czasach
wytwórnie podpisują z tobą takie umowy, że to ty musisz
płacić za wszystko, wypromować album, a i tak nie
dostaniesz nic w zamian. Wypracowaliśmy więc najlepszą
z możliwości: produkujemy album sami, a Pitch
Black promują go za nas. Z perspektywy czasu jesteśmy
niewyobrażalnie szczęśliwi z takiego obrotu
spraw. Dziękujemy Phoebus'owi za świetną robotę
jaką dla nas wykonał.
W tym roku natomiast ukaże się reedycja tej płyty w
barwach No Remorse Records. Na jak długo związaliście
się z tym labelem i na co liczycie w związku z
tą współpracą?
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Pomijając bycie przyjaciółmi
od wielu lat, Christos i Andreas są również
profesjonalistami, w tym co robią, więc czujemy, że
wzajemna pomoc to krok w dobrą stronę.
Petros "Asgardlord" Leptos: Abstrahując od ponownego
wydania "Redepmtion…", nasz kolejny album
na sto procent wydany będzie przez No Remorse…
"Redemption Through Force", bo o nim oczywiście
mowa, rozwalił mnie doszczętnie. O ile wcześniej
traktowałem was jako jeden z wielu niezłych młodych
bandów w podziemiu to teraz wyrośliście w
moim prywatnym rankingu na jednego z liderów. Co
się wydarzyło przez te lata, że tak niesamowicie się
rozwinęliście?
Petros "Asgardlord" Leptos: Dzięki, bracie, usłyszeć
takie słowa to wielki zaszczyt, to wszystko robimy z
miłości do muzyki. Chcemy przekazać ją najlepiej, jak
tylko umiemy.
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Po wydaniu pierwszego
krążka usiedliśmy, dokonaliśmy samooceny i
zdecydowaliśmy, że jeśli chcemy zabrzmieć bardziej
profesjonalnie, musimy wziąć się do roboty.
Petros "Asgardlord" Leptos: Nowi członkowie też pomogli
zrobić nam duży krok naprzód.
Brzmienie jest o piekło lepsze niż na poprzedniku.
Podejrzewam, że też jesteście zadowoleni? Odpowiada
wam w stu procentach?
Petros "Asgardlord" Leptos: Nigdy nie jesteśmy w stu
procentach zadowoleni z tego, co dokonaliśmy, zawsze
jest jakiś element do poprawy! Myślę jednak, że produkcyjnie
Paris zrobił dla nas świetną robotę i na pewno
będziemy współpracować z nim przy następnym krążku.
W jaki sposób piszecie swoją muzykę? Jest to proces
zespołowy czy może macie jakiegoś głównego kompozytora?
Petros "Asgardlord" Leptos: Napisaliśmy dużą część
"Redemption…" z Jimmym, zanim reszta zespołu do
nas dołączyła, ale wzięliśmy także kilka starych kawałków,
lekko je przy tym modyfikując. Następny album
będzie skupiony już na pracy zespołowej.
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Celem było posiadanie
pięciu ludzi pracujących i piszących nową muzę,
jako jedna całość, to już dzieje się w naszych nowych
kompozycjach!
Ile czasu zajęło wam skomponowanie i nagranie tego
materiału w studio?
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Całość zajęła około
dwóch lat.
W waszej muzyce jest wiele smaczków i podejrzewam
że sporo czasu zajęła wam praca nad aranżacjami?
Petros "Asgardlord" Leptos: Cóż, było kilka zmian,
których musieliśmy dokonać. Odkąd weszliśmy do studia
jako zespół z jednym gitarzystą, a wyszliśmy z
dwoma, to jest to! Trochę czasu zajęło także złożenie
niektórych kawałków w jedno podczas ich nagrywania.
Paris również pomógł przerobić nam trochę stuffu,
który brzmiał bardzo dobrze na żywo, ale nie przekładał
się do końca w studiu. Ogółem, mimo że nie był
to jakiś ciężki proces, na końcu mieliśmy same gitary,
bębny i bass jako całość, to nie jest tak, że komponujemy
z orkiestrą symfoniczną!
Kto odpowiada za teksty i jakie tematy tym razem
były główną inspiracją do ich powstania? Ja zauważyłem
dużo tematyki dotyczącej inkwizycji, czy był
to główny punkt zaczepny?
Petros "Asgardlord" Leptos: W rzeczy samej, jest to
koncept-album obracający się wokół osoby Jakoba
Kramera, bojownika, który dołączył do inkwizycji,
aby zemścić się po stracie swojej rodziny. Ułożyliśmy
całą historię razem z Jimmym próbując łączyć przy
tym historyczne elementy z pomysłami al'a fantasy,
układając własne pytania dotyczące religii i fanatyzmu.
Skomponowaliście do bólu album heavy metalowy i
jednocześnie mający bardzo przebojowy potencjał. (w
pozytywnym tego słowa znaczeniu) Jak dużą wagę
przykładacie do charakterystycznych i zapadających
w pamięć melodii? Wasze refreny rządzą!
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Dzięki, miło, że ci się
spodobało! Nie ma żadnego specjalnego przepisu, po
prostu przekuwamy nasze pomysły i to, co najbardziej
nam w nich pasuje, na muzykę. Nie szufladkujemy rzeczy
opierając na tym czy są wystarczająco łatwe do zapamiętania,
czy nie, chodzi o to, co swobodnie wypływa
z naszych serc do twoich uszu! Uwolnić bestię!
Petros "Asgardlord" Leptos: Zawsze wierzę, że dużo
cięższym jest stworzenie zapamiętywanej, niezbyt
38
SOLITARY SABRED
złożonej i technicznej piosenki, niż napisanie 15-minutowego
epika z dwoma tysiącami różnych sekwencji.
Wierzę, że helstar'owskie "Nosferatu" to dobry przykład
wpadającego w ucho komponowania, bez poświęcania
cennego czasu kwestiom zbytniego technicznego
skomplikowania.
Udało wam się stworzyć same doskonałe numery,
czy po prostu zostawiliście najlepsze, a część poszła
w odstawkę? Jak udało wam się nagrać materiał, na
którym nie ma żadnego choćby średniego utworu?
Petros "Asgardlord" Leptos: Raz jeszcze wielkie dzięki,
jesteś zbyt miły! Wiem, że słynne "all killers, no
fillers" staje się pospolitym powiedzonkiem, ale naprawdę
staramy się postępować w zgodzie z nami samymi.
Jeśli pomysł nie spotka się z zainteresowaniem k-
ażdego członka zespołu, porzucamy go i próbujemy
czegoś innego. Nie ma więc żadnego "recyklingu piosenek",
tworzymy kawałki, które z miejsca mogą trafić
na album.
Zdecydowanie poprawiła się wasza technika i mówiąc
to chwalę wszystkich równo. Jak dużo ćwiczycie,
żeby stawać się co raz lepszymi muzykami i kompozytorami?
Petros "Asgardlord" Leptos: Nawet jeśli mamy czasem
poważne, życiowe zobowiązania, staramy się pracować
jak najwięcej, tyle ile się da, nawet w weekendy
spotykamy się na próbach, bądź też ćwiczymy indywidualnie.
Obecnie mamy małą przerwę, ponieważ
nasz perkusista kończy studia w Anglii, ale w czerwcu
będziemy urządzać bardzo dużo prób, aby ukończyć
materiał na nowy album!
Z tego co widziałem reakcja sceny była entuzjastyczna.
Spodziewaliście się tego czy było to dla Was
małym szokiem? Zdarzyły się jakieś niepochlebne
opinie?
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Jesteśmy bardzo wdzięczni
za odbiór jaki otrzymał album i jesteśmy bardzo
zaskoczeni pozytywnymi opiniami nawet spoza grona
amerykańskiego epic/power metalu!
Petros "Asgardlord" Leptos: Dokładnie, stopień w jakim
album został nagrodzony pozytywnymi opiniami
okazał się dla nas przytłaczający i skłonił do cięższej
pracy przy tworzeniu następnego. Nie było żadnych
recenzji w stylu "to największy kawał gówna, jakiego
słuchałem". Staramy się przyjmować do siebie wszystkie
opinie - dobre i złe - by na ich podstawie móc się
rozwijać.
Czy ten pozytywny odbiór ma przełożenie na ilość
koncertów, sprzedaż płyt itd.?
Petros "Asgardlord" Leptos: Szczerze powiedziawszy
- tak. Pierwsze wydanie albumu sprzedało się w całości,
a drugiemu brakuje niewiele, aby dobić do tego samego
stanu! Mieliśmy oferty gigów spoza Cypru, jak przyszłoroczna
edycja festiwalu Up The Hammers.
Pozostając w temacie koncertów. Jak często grywacie
na żywo? Macie za sobą jakieś spektakularne występy?
Gdzie będzie was można zobaczyć w tym roku?
Petros "Asgardlord" Leptos: Od momentu, gdy byliśmy
rozrzuceni po trzech różnych państwach, aż do teraz,
nie graliśmy wielu koncertów. Zbierzemy się w jedność
dopiero w czerwcu, wtedy prawdopodobnie, zagramy
kilka gigów na Cyprze, zobaczymy! Będziesz
mógł złapać nas na feście Up The Hammers w
Atenach, w styczniu! Postaramy się, aby każdy gig był
wyjątkowy. Mieliśmy okazję supportować nasze ulubione
zespoły jak Manilla Road czy Dark Quarterer
i nigdy tego nie zapomnimy.
Jak wyglądają wasze inspiracje? Ja wychwyciłem
chyba najwięcej amerykańskiej sceny epic i power
metalowej. Czy mam racje wymieniając takie nazwy
jak Manowar, Helstar, Jag Panzer, Liege Lord,
Omen czy nawet momentami Crimson Glory i King
Diamond? Kogo byście jeszcze wyróżnili?
Petros "Asgardlord" Leptos: Absolutnie czcimy każdy
z wymienionych przez ciebie zespołów, mógłbym wymienić
milion innych jak Slaughter Xtroyers, Deadly
Blessing, Cirith Ungol, Skullview… Lista mogłaby
rosnąć i rosnąć!
Jaka jest wasza opinia na temat obecnej sceny metalowej?
Co sądzicie na temat innych młodych grup?
Jakie płyty zrobiły na was ostatnio największe
wrażenie?
Petros "Asgardlord" Leptos: Cóż, zauważyłem ostatnio
odrodzenie metalowej klasyki, ale większość zespołów,
które słyszałem obejmuje raczej europejską
szkołę grania, bez żadnej próby wniesienia czegoś nowego.
Zespoły takie Sacral Rage wyrastają raz na jakiś
czas absolutnie miażdżąc mój łeb!
Jimmy "Spartacus" Demetriou: Crypt Semon są kolejnym
świetnym, zabójczym doom metalowym zespołem!
Pojawiliście się na dwóch składankach dotyczących
cypryjskiej sceny "Cyprus Metal Scene United" oraz
"Bloodbrothers II" Co to były za wydawnictwa i z
jakimi zespołami je dzieliliście?
Petros "Asgardlord" Leptos: "Cyprus Metal Scene"
było składanką złożoną przez Cymetal.com, podczas
gdy "Bloodbrothers II" wydało Pitch Black Records,
jako uczczenie rocznicy pierwszej składanki Bloodbrothers.
Jest wiele miejscowych utalentowanych
artystów, prezentujących różne gatunki muzyczne, na
obydwu składankach pojawiły się popularne w Cyprze
kapele jak Arrayan Path, a także mało znane, nowsze
grupy.
Czy można powiedzieć że istnieje jakiś sojusz
między cypryjskimi grupami? Wspieracie się wzajemnie?
Jakie zespoły moglibyście polecić?
Petros "Asgardlord" Leptos: Definitywnie mamy tu
do czynienia z aktywną sceną i koleżeństwem pomiędzy
zespołami. Nie wymienię poszczególnych zespołów,
ponieważ będzie to niesprawiedliwe dla innych
- których nie wymienię - a równie dobrych. Jednak
możecie odkryć wiele dobrego metalu na stronach
Chromium, Sun i Cy Metal!
Jak wiadomo Cypr jest podzielony na część Grecką i
Turecką. Czy czujecie jakaś więź duchową z którymś
z tych krajów czy uważacie się po prostu za Cypryjczyków?
Duchowo i nawet mentalnie chyba bliżej
wam jednak do Grecji?
Petros "Asgardlord" Leptos: Cypr jest państwem rozdartym
wojną przez całą swoją historię. Początkowo
zdobyty został przez Greckich bojowników, rządzeni
przez wiecznego Ottomana na wyspie podążyli za
bojownikami pokaźnej turecko-cypryjskiej nacji, która
współżyła z Grekami przez długie lata. Turcja zaatakowała
wyspę w 1974r. i okupuje północną część wyspy,
która dzieli Cypr od tej południowej, greckiej,
gdzie żyjemy my i południowej tureckiej. Myślę, że
zdrowi na umyśle mogą żyć spokojnie w miejscach
gdzie greccy i tureccy Cypryjczycy żyją w spokoju i bez
żadnych religijnych wojen.
To już na koniec. Czego możemy oczekiwać od Solitary
Sabred w najbliższej przyszłości? Wspominaliście,
że piszecie nowe numery?
Petros "Asgardlord" Leptos: Skończyliśmy trochę nowego
materiału, który absolutnie zabija! Mamy nadzieję,
że wydamy split EP-kę z Hardraw, o czym rozmawialiśmy
wcześniej. Poza tym, jeśli wszystko pójdzie
po naszej myśli, wejdziemy do studia z produkcją
następnego albumu, przed świętami. Trzymaj kciuki!
Dzięki wielkie za wywiad i wszystkiego dobrego!
Jimmy "Spartacus" Demetriou & Petros "Asgardlord"
Leptos: We are legion! Dzięki wielkie za wywiad
i wsparcie!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski. Anna Kozłowska
SOLITARY SABRED
39
HMP: Witaj. Jak oceniłbyś wasz ostatni krążek "Metal
X" z perspektywy niemal roku? Jesteś w pełni zadowolony
z tego krążka?
Garry Pepperd: Album ma gdzieś około dziewięciu
miesięcy, kiedy na to patrzysz po jakimś czasie, zawsze
znajdziesz rzeczy, które zrobiłbyś inaczej. Mógłbym
powiedzieć, że jestem z tego albumu zadowolony, ale
jest kilka dźwięków, które bym zmienił. Pieniądze zawsze
przeciekają przez palce podczas nagrywania, mimo
to, nagraliśmy go na ekstremalnie niskim budżecie.
Nie da się ukryć, że krążek ten album to sto procent
Jaguar i według mnie najbliższy ideałowi jakim jest
"Power Games". Co sądzisz na ten temat?
Cóż, jesteśmy tym kim jesteśmy i zgaduję, że możemy
grać tylko w jeden sposób (śmiech). Wiemy, czego nasi
fani po nas oczekują i jesteśmy szczęśliwi, że możemy
im to dać! Oczywiście, zawsze mamy w głowie to, że
jeżeli utwór nie jest wystarczająco w stylu Jaguar, po
prostu go wyrzucamy. Zgadzam się, nie ma pomyłek,
na tym albumie to w stu procentach my.
Z pewnością każdy fanatyk brytyjskiej
nowej fali heavy metalu zna
debiut Jaguar, znakomity "Power
Games". Nigdy pożniej, na żadnym
wydawnictwie nie udało
im się zbliżyć do jego poziomu,
jednak ostatni album
"Metal X" ma do niego zdecydowanie
najbliżej. Jeśli ktoś
jest fanem ekipy z Bristol i
jeszcze nie słyszał tego krążka
to powinien to jak najszybciej
nadrobić. O swoich wrażeniach,
planach na przyszłość i
zmianach jakie ich ostatnio dotknęły
opowiada lider i gitarzysta
Jaguar, Garry Pepperd.
Wiemy czego oczekują od nas nasi fani
Materiał jest na tyle wyrównany, że ciężko jest mi na
tę chwilę wyróżnić, któryś numer, może "Warts &
All" albo "X-Wing"? Tak naprawdę wszystkie są
udane. A czy ty masz jakichś swoich faworytów?
Hmm... Lubię sposób w jaki napisaliśmy "3 Minute
Song". "Warts" to też nasz klasyk. Czasami po prostu
nie możesz wpaść na pomysł aby utwór "załapał", zanim
go nagrasz w studiu, gdzie zabrzmi wreszcie świetnie.
Czasem wychodzi inaczej niż na początku zakładałeś,
taki "New Tricks" wyszedł lepiej niż się spodziewałem,
tak samo jak kilka utworów z "Run Ragged".
Jedna rzecz mnie jeszcze interesuje. Czemu numer "3
minute song" trwa minut pięć (śmiech)?
(Śmiech) Cóż, po prostu podczas procesu tworzenia te
trzy minuty przekształciły się w pięć. Pomyśleliśmy, że
będą jaja, jak zachowamy oryginalną nazwę utworu.
Na krążku znalazła się też nowa wersja utworu
"Stormchild" z waszego drugiego demo. Czemu zdecydowaliście
się odświeżyć akurat ten numer?
Postanowiliśmy nagrać ponownie "Stormchild" jako bo-
Foto: Jaguar
nusowy kawałek na "Metal X". Wybraliśmy go, bo
była to kompozycja, którą Metallica "pożyczyła" aby
przerobić ją w kawałek na "Kill 'Em All". Nagraliśmy
wtedy więcej utworów, ale nic do tej pory z nimi nie
zrobiliśmy.
Za teksty odpowiedzialny był Jamie Manton, ale
może jednak spróbowałbyś w kilku słowach powiedzieć
co chciał w nich przekazać?
Hmm... Słowa Jamiego mają "specjalne" przesłanie.
Powinien nam je wytłumaczyć, ale nie zrobił tego. W
tym wypadku najlepiej byłoby, abyś go osobiście zapytał,
co chciał przekazać swoimi słowami.
"Metal X" brzmi świetnie, bardzo organicznie i bardzo
brytyjsko. Jest dynamika, selektywność oraz na
całe szczęście ten oldschoolowy duch. Kto wykręcił
taki sound?
Myślę, że to nasza zasługa i naszego inżyniera Bena
Turnera, który pracował z nami przy nagrywaniu podstawowych
ścieżek w Bath. Poza tym mój dźwięk gitary
jest bardzo oldschoolowy, a to część naszego dźwięku.
Mieliśmy różne pomysły, jak chcieliśmy brzmieć
na tym albumie, jednak Mike Exeter - zajmował się
miksem - przeniósł to na wyższy poziom. Oczywiście
Mike ma spory udział w ostatecznym brzmieniu naszego
albumu.
Jak długo powstawały numery na ten krążek? Ile
czasu zajęło ci skomponowanie całości?
Większość kawałków została napisana kilka lat temu,
kiedy nasz poprzedni perkusista Will Sealey, jeszcze
był w zespole. Kiedy Nathan (Cox, perkusista - przyp.
red) wrócił, utwory były prawie gotowe, ale zaczęliśmy
pracować nad nimi ponownie. Praktycznie zmieniliśmy
je tak, że trudno było je rozpoznać w stosunku do
tego, co zrobiliśmy przedtem. Reszta została napisana
z Nathanem, jeden - dwa kawałki były skończone tuż
przed wejściem do studio.
Album wydaliście nakładem Golden Core. Jak wam
się z nimi współpracuje? Jesteście z nich zadowoleni?
Oczywiście byliśmy zadowoleni. Byli bardzo zainteresowani
wydaniem tego albumu, więc to zrobili. Wydali
też wersję winylową, a było to na czym nam bardzo zależało.
Jak wyglądała promocja "Metal X"? Uważasz, że
była odpowiednia czy może jednak czujesz niedosyt?
Myślę, że GoldenCore zrobiło sporo dobrych rzeczy,
reklamy na YouTube, reklamy na stronach socjalnych
mediów i wszędzie tam gdzie sie dało. Natura promocji
zmieniła się razem z narodzinami Internetu. Elektroniczna
promocja jest teraz najbardziej efektywna.
Chcieliśmy zrobić co się da aby pomóc, ale niewiele
mogliśmy zdziałać, okazało się, że listy mailowe mają
większą siłę przebicia.
Zagraliście dużo koncertów promujących ten krążek?
Który występ uważasz za najlepszy? Z kim występowaliście?
Metal Assault IV w Niemczech w lutym 2014 roku,
to jest, to co na długo zapadnie mi w głowie. To było
świetne! Zagraliśmy wtedy całkiem nieźle i spotkaliśmy
się ze świetną reakcją tłumu. Spotkania też były
świetne! Poznaliśmy muzyków z Riot V, Omen i Skyclad.
Dlaczego z zespołu odszedł Jamie Manton? Co go
zmusiło do podjęcia takiej decyzji?
Jamie nie opuścił Jaguara, sami go stąd wyrzuciliśmy.
Mieliśmy z nim sporo problemów. Chyba nie jest z
tego powodu szczęśliwy...
Macie już może na oku jego następcę? Jakie warunki
trzeba spełnić, żeby zostać nowym wokalistą Jaguar?
Tak, mamy już kogoś na oku, powinniśmy przekonać
się w ciągu następnych tygodni, czy da radę. Szukamy
kogoś ze świetnym wokalem, kto pasuje pod względem
muzycznym, jest kreatywny i będzie mógł pomóc przy
pisaniu muzyki, ale też kogoś, z kim moglibyśmy po
prostu żyć w przyjaźni. To też jest ważny warunek.
Przenieśmy się na moment w przeszłość. Pamiętasz
jeszcze co skłoniło cię do tego by założyć heavy metalowy
zespół? Co było do tego głównym impulsem?
Jeff Cox i ja zakładaliśmy zespoły od kiedy mieliśmy
po 17 lat, ale nasze projekty zawsze się rozlatywały, nigdy
nie osiągając sukcesu. Jaguar był naszą ostatnią
próbą założenia porządnego zespołu, który wytrzymałby
przynajmniej do pierwszego koncertu i wytrzymał!
Reszta to historia, jak mówią. Założyliśmy metalowy
zespół, bo lubiliśmy wtedy Black Sabbath, Motorhead,
U.F.O., Van Halen itd., a ja dodatkowo Ramones,
Sex Pistols i The Damned, może dlatego lubimy
grać tak szybko.
"Power Games" bez wątpienia jest dziś płytą kultową
i dla wielu jednym z ważniejszych krążków
NWOBHM. Czy nagrywając ten materiał zdawaliście
sobie sprawę z jego potencjału?
Nie, wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Po
prostu chcieliśmy zrobić najlepszy album i wzięliśmy
do nagrania najlepsze kawałki jakie mieliśmy. Nie myślisz
o tym - po prostu to robisz. Oczywiście uważam, że
gdybyśmy mieli więcej czasu w studio, byłby o wiele
lepszy. Wspominałem o tym wiele razy!
Inspirowaliście masę zespołów, o których było później
bardzo głośno, takich jak choćby Metallica.
Spotykasz czasem muzyków znanych obecnie ban-
40
JAGUAR
dów, którzy przyznają się do inspiracji waszą muzyką?
Tak zgadza się, czasami jest to dla mnie krepujące. Co
ciekawe wiele kapel coveruje nasze "Axe Crazy" i umieszcza
swoje wersje na YouTube. Liczba tych coverów
ciągle rośnie. To jest świetne!
Czemu na drugim krążku "This Time" tak diametralnie
zmieniliście styl? Zapewne wielu fanów się od
Was wtedy odwróciło? Jak były reakcje na ten krążek?
Wspominałem wiele razy, że wina za zmianę stylu
spoczywa na mnie i na Paul'u Merrell'rze. Słuchaliśmy
wtedy zarówno U2, Big Country, jak i metalu,
no i przedostało się to do procesu komponowania
utworów. Zanim się zorientowaliśmy, nagraliśmy
"This Time". Byliśmy młodzi, nie myśleliśmy o tym,
jak zareagują na te zmiany fani. Po prostu to zrobiliśmy,
bo brzmiało dobrze i wierzyliśmy, że pisaliśmy
coraz lepsze kawałki. Ludzie, którzy twierdzą, że zrobiliśmy
to dla pieniędzy, grubo się mylą. Patrząc teraz
z perspektywy czasu, to był wielki błąd i właśnie z tego
powodu teraz nie mam pieniędzy (śmiech). Oczywiście,
z powodu naszej metamorfozy straciliśmy wielu
fanów, ale album dostał też sporo pozytywnych recenzji.
Magazyn Kerrang pokochał ten album!
Czy był on głównym powodem waszego rozpadu
1985 roku, czy może chodziło o coś innego?
To nie był główny powód, ale jeden z czynników, który
do tego się dołożył. Byliśmy coraz mocniej rozczarowani
Roadrunnerem, który coraz mniej nam pomagał,
czego mieliśmy coraz bardziej dosyć. Wreszcie
zdecydowaliśmy o odejściu, na spokojnie, bez dramatu,
tak po prostu...
Reaktywowaliście się po znakomitym odzewie na
reedycję "Power Games", prawda to? Czemu nie
wziął w niej udziału Paul Merrell, który śpiewał na
dwóch pierwszych albumach?
Jeff Cox i ja rozmawialiśmy z Paulem o jego powrocie.
Niestety Paul powiedział, że nie może śpiewać w stylu
na który oczekujemy. Wtedy śpiewał bardziej melodyjny
materiał. Wielka szkoda. Ale zrozumieliśmy go i
poszliśmy swoją drogą.
Garry, przeprowadziłeś się niedawno do Szwecji. Co
cię skłoniło do podjęcia takiej decyzji?
Przeprowadziłem się do Szwecji w kwietniu tego roku
by żyć z moją narzeczoną, mamy teraz tam dom. Jakość
muzyków tam jest świetna, więc jestem szczęśliwy
niczym małe dziecko w sklepie z muzycznymi słodyczami.
Jak w takim razie będzie funkcjonował teraz Jaguar?
Skład nie ulegnie zmianie?
Nie ma żadnych planów do zmiany. Nathan i Simon
są wciąż w Brytanii, nasz nowy wokalista mógłby być
ze Szwecji albo Anglii. Nie wiem jeszcze, ale musimy
spróbować. Spotykałem zespoły, które mają członków
w innych państwach i dają radę, więc czemu sami nie
moglibyśmy spróbować?
Masz już może napisane jakieś nowe kawałki? Kiedy
można będzie się spodziewać nowego materiału
Jaguar?
Aktualnie bez wokalisty nie pisaliśmy żadnych kawałków.
Zawsze pracuję nad nowymi pomysłami, więc
kiedy będziemy mieli gotowy skład, zaczniemy pracę.
Kiedy nowy album?... Nie mam pojęcia, to decyzja nie
na tą chwile.
Obserwujesz to co się dzieje obecnie na metalowej
scenie? Są jakieś zespoły, które zrobiły na Tobie duże
wrażenie?
Oh oczywiście, wciąż jestem fanem. Jeżeli coś lubię, nie
obchodzi mnie, z której ery to jest. Z tych "nowoczesnych"
lubię Disturbed, In Flames, Six Feet Under,
Rammsteina, jest tego sporo...
Ok, to już wszystko z mojej strony. Może coś na koniec
dla polskich fanów?
Nigdy nie graliśmy w Polsce, ale jak tylko skompletujemy
skład, spróbujemy was odwiedzić. Więc mam nadzieję,
że się niedługo zobaczymy... Rock on!
Wielkie dzięki za wywiad!
Bardzo proszę, Macieju!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: MarcinNader, Anna Kozłwoska
HMP: Witaj, jesteście dopiero co po wydaniu nowego
albumu "The 7th Steel". Jak się czujecie z tym?
Harald Piller: Witam, ogólnie jest OK. Uważamy, że
stworzyliśmy naprawdę dobry album, być może to
nasz najlepszy, jaki do tej pory zrobiliśmy!
"7th Steel" został wydany przez Massacre Records.
Jak doszło do współpracy z nimi?
Po nagłej śmierci - w lecie 2013 - właściciela naszego
poprzedniego labela, Firefield Records, musieliśmy
szukać nowej wytwórni. Massacre Records była zainteresowana
współpracą z nami. Pomyśleliśmy, że teraz
możemy spróbować kooperacji z większą firmą.
Palace działa już od ponad dwudziestu lat. To długi
okres czasu...
...O tak!!! Zaliczyliśmy przez ten czas wszystkie wzloty
i upadki. W tym roku będziemy obchodzić 25-tą rocznicę...
Z tego co wiem, to zaczęliście grać pod nazwą Saints
Anger...
Tak, zgadza się, na początku lat 80-tych zaczęliśmy
grać jako Saints Anger. W 1981 graliśmy jako trio.
Później do zespołu dołączył gitarzysta Jürgen Kief.
Dlaczego Saints Anger skończyło działalność po wydaniu
tylko jednego albumu "Danger Metal"?
Było kilka powodów, dla których Saints Anger się rozpadł.
Zbankrutowała nasza wytwórnia, a inne nie kwapiły
się do podpisania z nami nowej umowy. Wypaliliśmy
się artystycznie. No i nasz perkusista odszedł, a
próby z nowymi nie należały do udanych. Już nie było
tak samo, zniknęła magia i dlatego zdecydowaliśmy się
pochować Saints Anger.
Kiedy na początku lat 90-tych wystartowaliście z
Palace, tradycyjny heavy metal stracił na popularności
na rzecz nowomodnego wtedy, grunge. Jak wyglądały
początki kapeli?
Ogólnie były one trudne. Guns'N'Roses były ostatnim
wielkim zespołem z nurtu hard'n'heavy zanim nastały
czasy grunge. Lata 90-te to nie był dobry okres dla
tradycyjnego heavy metalu. Niemniej przetrzymaliśmy
go. Graliśmy trochę trudniej niż ówczesne kapele ciężkiego
rocka. Próbowaliśmy też wprowadzać nowe elementy
do kompozycji i brzmienia, ale niezbyt wiele,
aby nie stracić swojego stylu.
W trakcie swojej kariery mieliście okazję zagrać z
takimi zespołami jak U.D.O., Primal Fear, Grave
Digger, Powerwolf. Które z tych koncertów wspominasz
najcieplej?
Trudno nazwać je wyjątkowymi, koncerty jakich wiele.
Oczywiście każdy z nich był niecodzienny i każdy z
nich chcemy zachować w swojej pamięci.
Powiedz nam coś o trasie z Primal Fear i Brainstorm
w roku 2012. Myślę, że to największa trasa w waszej
karierze, jak do tej pory?
Tak masz rację, to tourne było niesamowite. Od razu,
od pierwszej sztuki, mięliśmy bliższy kontakt z pozostałymi
zespołami i obsługującą załogą. Pomagaliśmy
sobie na wzajem, na równi kapelom jak i obsłudze.
Przez ten czas staliśmy się dobrymi przyjaciółmi i nadal
jesteśmy w kontakcie. Tak jak myśleliśmy trasa
pozwoliła zwrócić na nas uwagę większej części publiczności
i fanów.
Jak można porównać czasy obecne, z tymi kiedy
zaczynaliście karierę?
Dla nas "tu i teraz" jest najważniejsze. Jak już wspominałem,
lata 90-te były trudne. Internet za pomocą
komputerów i sieci zrobił coś bardzo dziwnego!
(śmiech) Bez tych bezpośrednich, osobistych kontaktów
byłoby trudno wejść na wyższy poziom i rozwinąć
scenę. Mam na myśli większe labele, festiwale czy trasy.
Dzisiaj po prostu włączasz komputer i jesteś podłączony
z całym światem. Sprawia, że wiele rzeczy stało
się łatwiejszych.
Palace to doświadczona załoga reprezentująca
bardziej toporną frakcję
niemieckiego heavy metalu.
Działają od początku lat 90-tych,
ale ich korzenie sięgają jeszcze
wcześniej, bo kapeli z lat 80-tych,
Saints Anger. Okazją do rozmowy
była ich ostatnia płyta "The 7th Steel" O
niej i o innych sprawach związanych z Palace
rozmawiamy z wokalistą Harald'em Piller'em...
Dla nas "tu i teraz" jest najważniejsze
W waszej muzyce słychać wpływy innych niemieckich
zespołów, jak Grave Digger, Running Wild czy
UDO. Lubicie te kapele?
Muszę powiedzieć, że osobiście jestem wielkim fanem
Judas Priest, natomiast nasz gitarzysta jest wielkim fanem
Accept/UDO. Oczywiście w naszej muzyce są
wpływy naszych bohaterów z młodości, ale nigdy nie
robimy tego celowo (śmiech)
Muzyka na "The 7th Steel" jest bardzo tradycyjna,
ale brzmi bardzo świeżo...
Nam też to się podoba. To wynik współpracy z producentem
Gerhard'em "Gerassi" Magin'em. On to stworzył
nam szansę abyśmy nagrali jeden z naszych najlepszych
albumów. Przekonał nas także do pewnych
zmian w kompozycjach. Niektóre ich części wyciął
inne zaś uwypuklił, eksponując w ten sposób nasze
atuty. Tak oto powstał bardzo mocny i dobry krążek.
Oprócz agresywnych i szorstkich gitarowych riffów,
uwagę zwracają również melodie...
Gdy staram się napisać kawałek, to oznacza dla mnie,
że musi być riff, refren i solo. Oczywiście musi być też
melodia, która zapadnie na dłużej w głowie.
Moim zdaniem, jednym z mocniejszych momentów
albumu jest utwór "Blades Of Devil Hunter". Zgadzasz
się z tym?
Tak i nie. Fakt, "Blades Of Devil Hunter" jest jednym
z najmocniejszych utworów na naszym najnowszym albumie.
Jest to też pierwsza kompozycja, którą napisaliśmy
na ten krążek. Myślę jednak, że wszystkie utwory
są równie mocne. Mamy dużo informacji, że takie
"Iron Horde" czy "Bloodshed Of Gods", pod tym względem
także robią duże wrażenie.
Heavy metalowa scena w Niemczech jest bardzo
silna. Myślę, że trudno jest przebić się ze swoim
albumem wśród wielu innych...
Tak, to jest bardzo trudne. Istnieje wiele zespołów na
rynku, które grają dobry, prawdziwy heavy metal. Ale
my nigdy się nie poddajemy...
Macie pomysł na trasę promocyjną "The 7th Steel"?
Taka trasa już się odbyła, była to seria koncertów po
Europie, gdzie poprzedzaliśmy Lordi.
Gdybyś mógł wybrać zespoły na trasę koncertową,
to na które byś się zdecydował?
Oczywiście byłyby to: Accept, U.D.O., Lordi, Grave
Digger lub Powerwolf...
Czy znasz jakieś ciekawie zapowiadające się młode
niemieckie kapele heavy metalowe?
Tak, w zeszłym roku spotkaliśmy naprawdę dobre młode
kapele jak Phallax, Circle of Silence oraz Magistarium.
Życzę im wielu sukcesów.
Nie jestem pewien, graliście kiedykolwiek w Polsce?
Byliśmy w Warszawie, pierwszego lutego w Progresji,
supportując Lordi.
Jakie nadzieje wiążecie z nowym albumem?
Chcemy grać jak najwięcej koncertów i oczywiście zdobyć
jak największą rzeszę fanów!
Jak mógłbyś zachęcić naszych czytelników do
posłuchania nowego albumu Palace?
Absolutnie każdy, kto lubi prawdziwy heavy metal
oraz kto lubi słuchać takich zespołów jak Accept,
U.D.O. lub Grave Digger, powinien mieć ten album
swojej kolekcji!!!
Dziękuję za wywiad...
Nie pozostaje mi nic innego, tylko również podziękować!
Tomasz "Kazek" Kazimierczak
PALACE 41
HMP: Zacznijmy od faktów dotyczących początków
istnienia kapeli. W jaki sposób powstał Quartz?
Derek Arnold: Dawno temu, bo w 1968 roku, razem
z Mikem "Taffym" Taylorem, byłem w brumbeatowym
zespole Lemon Tree. Wtedy tez dołączył do
nas Mick Hopkins, gdy nasz pierwotny gitarzysta odszedł
z kapeli. Zespół nie istniał długo, jak zresztą wiele
mu podobnych w tamtych czasach. Po tym epizodzie
razem z Mickiem sformowałem Copperfield w
1969. Na perce wspomógł nas wtedy młody Malcolm
Cope. Ten zespół też długo nie pociągnął. Mick następnie
dołączył do Idle Race na miejsce Jeffa Lynne'a.
W tym czasie Geoff Nicholls koncertował w zespole
Na płycie znajdzie się nasz najcięższy materiał
Niewiele osób kojarzy Quartz, co jest o tyle ciekawe, że ten zespół
jest dość mocno związany z Black Sabbath. Grali razem z
nimi koncerty, pracowali w studio, a jednak Quartz nie został
tak szeroko doceniony jak na to zasługiwał. Z roku na
rok ta nazwa ginęła coraz bardziej w czeluściach odmętów
historii. Aż do niedawna. Jak widać wygląd dziadków z
poczekalni w przychodni nie stoi na przeszkodzie by dalej
grzmocić siarczysty heavy metal. Quartz powrócił i nie dość,
że zagrał na legendarnym festiwalu Keep It True, to jeszcze
wydał swe wcześniej niepublikowane nagrania. Żeby tego było
mało, ekipa z Birmingham jest w trakcie przygotowywania
nowego albumu studyjnego, pierwszego od trzydziestu dwóch
lat…
Dlaczego Bandylegs? I co sprawiło, że postanowiliście
zmienić później nazwę na Quartz?
Mick Hopkins: W środku lat siedemdziesiątych graliśmy
ciągle próby i koncerty. Ciągle rozwijaliśmy swój
materiał. W 1976 podpisaliśmy kontrakt z Jet Records
i wypuściliśmy singiel o tytule "Bet You Can't
Dance/Circles". W sumie był to nasz trzeci singiel nagrany
pod szyldem Bandylegs. Gdy nagrywaliśmy już
nasz pełny debiutancki album z Tonym Iommim z
Black Sabbath, wszyscy się zgodziliśmy, że kapela
potrzebuje nowej nazwy. Tak na nowy start. Ronnie
Fowler z Jet Records zasugerował nam nazwę
Quartz. Gość wyraźnie miał smykałkę do wymyślania
nazw zespołów, zaczynających się od litery Q. Stwierdziliśmy,
że jest to dobra nazwa, która odzwierciedli
nasz styl. W końcu kwarc jest twardą skałą (hard rock
- przyp.red.).
Tony'ego Iommiego. Jak do tego doszło?
Geoff Nicholls: Wszyscy byliśmy z Birmingham i
wszyscy dorastaliśmy w tym samym środowisku. Mieliśmy
także wspólnych przyjaciół i często się spotykaliśmy
przy okazji. Albert Chapman zabrał Tony'ego
na kilka naszych koncertów. Dzięki temu dostaliśmy
od niego propozycje wzięcia udziału jako support na
kilku przystankach Black Sabbath Sabotage Tour.
To zacieśniło naszą znajomość, w efekcie której naszym
managerem został Chapman, ówczesny tour managerem
Sabbathów, a producentem naszej debiutanckiej
płyty - Tony.
Podobno Ozzy Osbourne i Brian May też brali
udział w sesji nagraniowej waszego pierwszego krążka.
W jaki dokładnie sposób to się odbyło?
Mick Hopkins: Ozzy nagrał chórki do nagranej
ponownie wersji "Circles" podczas tej sesji. Tony jednak
przyciszył je tak bardzo, że praktycznie ich nie
słychać na nagraniu. Ponadto, ten utwór nie znalazł się
na w końcu na płycie. Można go za to usłyszeć jako
bonus na wersji CD albumu "Stand Up and Fight".
Podczas naszej sesji nagraniowej w Morgan Studios w
Londynie przez studio przewinęło się wielu naszych
znajomych. Jedni mieli tam swoje sprawy do załatwienia,
inni wpadli, by zobaczyć jak nam idzie. Brian
May jest dobrym znajomym Tony'ego, więc pewnego
dnia był też obecny w studio. Grzecznie zaproponował
nam swoje usługi w zakresie edycji nagranych ścieżek
do jednego utworu. Naturalnie się zgodziliśmy - kto by
się nie zgodził? Poszliśmy więc się czegoś napić, zostawiając
Briana w studio, by mógł w spokoju tworzyć
swoją magię. Po jakimś czasie wróciliśmy z powrotem i
zastaliśmy go siedzącego po turecku pośród pociętych
fragmentów taśmy. Próbował różnych wariantów, jednak
w końcu stwierdził, że pierwotna wersja jest najlepsza.
Więc w gruncie rzeczy Brian May brał udział w
nagraniu albumu, ale jak widać… faktycznie wcale nie.
Dodam, że Tony zagrał partie na flecie w "Sugar Rain"
do mojego akompaniamentu na gitarze akustycznej
oraz harmonie gitarowe w "Mainline Rider".
nazywającym się World of Oz, a następnie dołączył
do projektu Johnny Neal and the Starliners. Obie te
kapele miały nawet pewne sukcesy wydawnicze. W
1972 Mick miał sześciomiesięczna przygodę w kanadyjskiej
grupie Fludd. Po swoim powrocie postanowił
wskrzesić Lemon Tree/Copperfield. Wtedy razem z
Mickiem, Taffym i Malcolmem zaczęliśmy grać razem
próby. Gdy do załogi dołączył także Geoff - cała
układanka stała się dla nas kompletna. I tak, w 1973,
narodził się Bandylegs, który cztery lata później przechrzciliśmy
na Quartz.
Foto: Quartz
Birmingham jest miastem z którego wywodzi się całkiem
sporo kapel. Quartz, Black Sabbath, Judas Priest,
Jameson Raid, Dark Star, by wymienić kilka. Jak
wyglądała scena muzyczna w tamtym okresie?
Malcolm Cope: W dużym uogólnieniu można przyjąć,
że scena w Birmingham i dookoła niego była zwyczajnie
niesamowita. Wielu wspaniałych ludzi, wielu
wspaniałych muzyków i wiele wspaniałych kapel, które
wspominam z uśmiechem wspólnie z kolegami. Było
też naprawdę sporo miejsc, w których można było koncertować.
Praktycznie wszystkie kluby, puby i kina były
chętne gościć koncerty i chętnie je zresztą promowali.
Każdego dnia był jakiś gig. W centrum miasta
stała buda z ciastkami, gdzie się wszyscy zbierali po
koncertach. Gadaliśmy tam o wszystkim, wymienialiśmy
doświadczenia i opinie, dyskutowaliśmy o gitarach
i sprzęcie, muzyce… Wspaniałe czasy, w rzeczy
samej.
Jak myślicie, kondycja sceny, w porównaniu z tamtą,
jest teraz zupełnie inna?
David Garner: Tak mi się wydaję. Jest teraz więcej
ekstremy w muzyce metalowej. Więcej podgatunków,
które są ciągle do siebie porównywane. Wiele miejsc, w
których grało się koncerty już nie istnieje. Zorganizowanie
koncertu jest teraz o wiele trudniejsze dla zespołów.
Z drugiej strony fani mają teraz bardzo łatwy dostęp
do muzyki, nagrań video i live dzięki Internetowi.
Jest to zarówno dobre jak i złe dla zespołów. Jestem
jednak pod wielkim wrażeniem tego, jak mimo to fani
potrafią być oddani. Na naszym pierwszym koncercie
po reaktywacji, który się odbył w Birmingham, byli
ludzie z Grecji i Belgii. Na festiwalach, które gramy na
Kontynencie, widać masę ludzi z różnych części
Europy, a niektórzy z nich pojawia się na więcej niż jednym
naszym koncercie.
Debiutancki krążek Quartz powstawał pod okiem
W 1983 zawiesiliście działalność zespołu. Co spowodowało
taki obrót spraw?
Malcolm Cope: Wówczas zespół przechodził przez
wiele zmian składu i to w bardzo krótkim odstępie czasu.
Tylko ja i Mick pozostaliśmy z oryginalnego składu.
Po prostu zespół umarł śmiercią naturalną. Osobiście
uważam, że wszyscy się rozczarowali i zmęczyli
tym jak przemysł muzyczny zaczął wyglądać. Zwłaszcza
po tych wszystkich naszych próbach wybicia się,
przy których zużywaliśmy ogromne ilości czasu, wysiłku,
energii i poświęcaliśmy naprawdę wiele. Ja zostałem
wtedy ojcem, więc musiałem przearanżować swoje
priorytety. Musiałem znaleźć stałą pracę, by utrzymać
rodzinę.
Quartz wznowił działalność w 1989 roku, by zagrać
koncert na ITV Telethon Charity Event w Oldbury
razem z Black Sabbath. Dlaczego nie postanowiliście
pociągnąć tego dłużej?
Derek Arnold: O ile dobrze pamiętam, był to pomysł
Geoffa. Mimo, iż każdy z nas podążał wtedy własną
ścieżką, to nadal byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi
i utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Skład Black Sabbath
tego wieczoru wyglądał następująco: Tony na
gitarze, Tony Martin za mikrofonem, Geoff Nicholls
na basie i Terry Chimes na perkusji. Geoff zagrał tego
dnia dwa koncerty, gdyż u nas grał na gitarze rytmicznej,
zanim zagrał z Sabbathami na scenie. Geoff
był wówczas bardzo zaangażowany w pracę w Black
Sabbath, To ciekawe, gdyż miał tam grać tylko przez
dwa tygodnie, bo o takie wsparcie poprosił go Tony, a
skończyło się na dwudziestu czterech latach. Taffy w
tym czasie przymierzał się do prowadzenia pubu w
nadmorskim kurorcie w Weymouth. Nie byłoby więc
w porządku wskrzeszanie Quartz na dłużej… ale jak
mówi pewne porzekadło - nigdy nie mów nigdy.
Quartz z powrotem wznowił działalność w 2012. Co
przyczyniło się do zreaktywowania kapeli?
Mick Hopkins: W lipcu 2009 roku zmarł nasz przyjaciel
Stu Clark. Stu grał na gitarze w zaprzyjaźnionym
lokalnym zespole Cryer (aka Force). W lutym
2010 reszta Cryera miała zagrać charytatywny koncert
ku jego pamięci. Naturalnie też chcieliśmy się na nim
pojawić, by pokazać nasze wsparcie. Dzięki naszemu
znajomemu - Timowi Perry'emu, na tym koncercie
pojawiło się czterech z pięciu oryginalnych członków
Quartz, a także nasz inżynier dźwięku (Shades) i technik
oświetlenia (Bobby Cool) oraz David Garner z
żoną. To był niezapomniany wieczór, a ze sceny Garry
42
QUARTZ
Chapman z Cryera krzyczał, że jeżeli oni mogą razem
zagrać, to tym bardziej Quartz może! Dużo potem o
tym rozmawialiśmy, a Tim na przestrzeni lat ciągle
starał się nas do tego namówić. W końcu się zgodziliśmy.
Cały rok nam zabrało przygotowanie zespołu do
wyjścia na scenę. 16 grudnia 2011 dzieliliśmy nawet
scenę z Cryerem i odtworzyliśmy wieczór sprzed ponad
trzydziestu dwóch lat - graliśmy wtedy razem w
Digbeth Civic Hall i to wtedy został zarejestrowany
album "Live Quartz", pierwszego grudnia 1979. W
sumie na tym koncercie mieliśmy poprzestać, ale tak
się nakręciliśmy na granie razem… no i reakcja publiczności
była tak niezwykła, że to nie była trudna decyzja.
W 2012 postanowiliśmy oficjalnie ogłosić reaktywację.
Jedyną osobą z oryginalnego składu, której nie ma
obecnie w kapeli jest Mike "Taffy" Taylor. Dlaczego
nie zasilił szeregów Quartz po reaktywacji?
David Garner: Taffy boryka się z paroma problemami
zdrowotnymi, poza tym trudno by mu było przyjeżdżać
ciągle z Weymouth do Birmingham na próby.
Mick dzwonił do mnie w tej sprawie i z zapytaniem
czy będę chętny, by znowu pomóc zespołowi. Tak się
kiedyś złożyło, że Garry Chapman polecił mnie chłopakom,
gdy Taffy i Derek odeszli z zespołu w 1981
roku. Byłem wtedy bardzo młody i dość dziwnie się
czułem, będąc ciągle w cieniu Taffy'ego. No i miałem
trochę problemów, by sobie poukładać pracę, dom, rodzinę
i zespół, więc po roku grania z Quartz zostałem
zastąpiony przez Geoffa Bate'a. Prawdę powiedziawszy,
miałem kilka zastrzeżeń względem ponownego
grania w Quartz, dlatego nie przystałem na prośbę
Micka od razu. Powiedziałem, że potrzebuję czasu do
namysłu. Wszyscy mnie namawiali bym na to przystał,
nawet moja żona i Taffy, więc tak też zrobiłem i bardzo
mnie to cieszy. Taffy miał być obecny na dwóch
pierwszych koncertach, by zaśpiewać parę utworów,
jednak to niestety nigdy nie doszło do skutku. Dzwonił
jednak do mnie z gratulacjami, gdyż słyszał od
różnych ludzi, że sobie dobrze poradziłem. Taki gest z
jego strony wiele dla mnie znaczył. Uwielbiam tego gościa
i bardzo go szanuję!
Jak już zostało to wspomniane, Geoff grał w Black
Sabbath przez prawie dwadzieścia pięć lat. Jak to było
mieć możliwość bycia częścią tego legendarnego
zespołu przez tak wiele lat?
Geoff Nicholls: To był prawdziwy zaszczyt i przywilej.
Bardzo wiele się nauczyłem od Tony'ego i w sumie
nawet nie wiem od czego zacząć w tym momencie. Od
razu się zaprzyjaźniliśmy i ta przyjaźń przetrwała sprawdzian
czasu i przeciwności losu. Razem z Black Sabbath
odwiedziłem masę krajów i miejsc, których nigdy
bym nie zobaczył. Grałem ze świetnymi muzykami i
genialnymi wokalistami. Spotkałem naprawdę fajnych
ludzi i fanów. Mógłbym mnożyć ciekawe historie, które
nam się przydarzyły. Kto wie, może powinienem
napisać o tym kiedyś książkę? Na razie wolę jednak o
tym wszystkim nie mówić.
Grałeś tam tylko na klawiszach czy też na innych
instrumentach?
Geoff Nicholls: Głównie grałem na klawiszach,
okazjonalnie jednak także śpiewałem chórki i grałem
na gitarze rytmicznej. Czasem grałem też na basie.
Brałem też czynny udział w tworzeniu materiału.
Wasz debiutancki krążek został ponownie wydany
przez Jet Records w 1980 roku, jednak jego tytuł
został zmieniony na "Deleted". Ponadto, został zapakowany
w okropny brązowy karton, pozbawiony
oryginalnego artworku. Czy zdawaliście sobie sprawę
z tego, że Jet tak zamierzało wydać reedycję waszego
krążka?
Malcolm Cope: W tym czasie mieliśmy drobne sukcesy
za sprawą Reddington's Rare Records - niezależnej
wytwórni założonej przez Danny'ego Reddingtona.
Spowodowało to, że zostaliśmy dostrzeżeni
przez kilka większych labeli, zwłaszcza, że wtedy zaczął
się na dobre ruch NWOBHM oraz punk rockowa
rewolucja. Podpisaliśmy wtedy w 1980 roku kontrakt
z MCA Records, na wydanie drugiego krążka studyjnego
- "Stand Up and Fight", który przez wielu miłośników
muzyki został okrzyknięty jako jeden z najlepszych
albumów tego nurtu. Graliśmy koncerty z Saxonem,
Rush, Gillan i UFO. Nie wiedzieliśmy co planuje
Jet Records, aż do momentu gdy "Deleted" pojawiło
się w sklepach. Nie byliśmy zbytnio zadowoleni z
tego, co zrobili. Myślę, że ktoś z Jet chciał zarobić na
naszym sukcesie. To się dość często zdarza, zwłaszcza
że zespoły nie mają kontroli nad swym materiałem, co
jest złe.
"Satan's Serenade" jest bez wątpienia waszym
najbardziej energetycznym i najsilniejszym utworem.
Dlaczego wydaliście go na osobnym EP zamiast na
któreś z płyt studyjnych - "Stand Up and Fight" lub
"Against All Odds"?
Mick Hopkins: Nad "Satan's Serenade" pracowaliśmy
przez kilka miesięcy, przed tym jak Geoff dołączył do
Black Sabbath. Czuliśmy, że ten utwór jest naprawdę
mocny. Danny'emu Reddingtonowi podobała się nasza
muzyka i dzięki temu mogliśmy użyć jego niezależnej
wytwórni jako pojazdu, który dowiezie ją do
szerszej publiczności. Kiedy stworzyłeś coś z czego
jesteś niezmierne dumny , to nie możesz się doczekać,
by pokazać to innym i zobaczyć jak na to reagują.
Teraz jest zupełnie inaczej - przez Internet, Youtube'a
i Facebooka. Można bardzo łatwo i szybko dotrzeć do
ludzi. Wtedy wydawaliśmy nagrania dzięki Dan-ny'emu
- "Nantucket Sleighride/Wildfire", "Satan's Serenade",
"Live Quartz", razem z singlami Mayday i
Paralex.
Foto: Quartz
Swój trzeci album studyjny nazwaliście "Against All
Odds". Podobno powodem był fakt, że borykaliście
się z wieloma problemami podczas sesji nagraniowej.
Co się takiego wtedy działo?
Malcolm Cope: Mick wymyślił ten tytuł po całej plejadzie
wtop i przeciwności losu, na które natrafiliśmy
podczas nagrywania tego konkretnego albumu. Dotknęło
nas wtedy mnóstwo zmian składu. Pierwsze studio,
w którym nagrywaliśmy spłonęło w bardzo tajemniczych
okolicznościach. Drugie studio miało problemy
techniczne ze sprzętem nagrywającym. W końcu
wylądowaliśmy w studio w Coventry. Można do tego
dodać także problemy z dystrybucją, przez które album
przeszedł bez echa.
Niedawno nawiązaliście współpracę z Bartoszem
Gabrielem i Skol Records. Dzięki temu ukazała się
kompilacja "Too Hot To Handle" na CD 31 stycznia
2015. Znajduje się na niej szesnaście wcześniej nie
publikowanych nagrań z okresu między 1981 i 1982
rokiem. Część z nich została nagrana na nowo później
podczas sesji do "Against All Odds". Te wersje
tych kawałków, które znalazły się na "Against All
Odds" są zdecydowanie lżejsze i spokojniejsze od
tych, które możemy usłyszeć na "Too Hot To
Handle". Dlaczego te z "Against All Odds" brzmią
tak jak brzmią?
David Garner: Myślę, że na to złożyły się zmiany w
składzie, zmiany studia, zmiany inżynierów i producentów
tego albumu. Byłem współtwórcą i osobą
współodpowiedzialną za aranżacje części tych utworów
- "Silver Wheels", "Buried Alive", "Avalon". Miałem
pomysł na to jak to miało wyglądać z moim wokalem.
Geoff Bate i Taffy mieli trochę inne podejście do wokali
w tych kawałkach i zaakcentowali to w inny sposób,
więc efekt końcowy jest podobny, lecz inny. W
dodatku każde studio ma inne brzmienie, każdy producent
ma inne pomysły, więc efekt końcowy ulegał
jeszcze większej zmianie. Uważam, że Bart naprawdę
się spisał przy oczyszczaniu tych demówek i podoba
mi się to, co przygotował dla nas w Skol Records.
Należy pamiętać, że w tamtych czasach format LP
płyty był dość restrykcyjny w swej formie i pozwalał na
zawarcie na nim jedynie trzydziestu pięciu minut muzyki.
Dzięki formatowi CD na album może wejść więcej
muzyki, co jest dobre i dla nas i dla naszych fanów.
Czy Skol Records zamierza wydać jakieś wznowienia
albumów z waszej dyskografii?
Malcolm Cope: Nie jestem pewien. Szczerze, to mamy
poczucie, że nasze dotychczasowe dzieła zdążyły
już zostać zarżnięte do porzygu. Zespół wolałby patrzeć
w przyszłość niż przeszłość i dlatego aktualnie piszemy
i nagrywamy zupełnie nowy materiał. Jesteśmy
nim bardzo podekscytowani.
Wspominaliście o tym na Facebookowej stronie
waszego zespołu - że nowy album jest już w przygotowaniu.
Jak wygląda postęp prac? Co możecie nam
na tym etapie powiedzieć o nadchodzącej płycie?
David Garner: Prace posuwają się stale naprzód.
Czasem wydaję nam się, że postęp wlecze się niemiłosiernie,
jednak chcemy stworzyć dzieło, z którego będziemy
w pełni zadowoleni i usatysfakcjonowani.
Część z utworów może zostać użyte w filmie jako
soundtrack, co bardzo nas jara i mamy nadzieję, że
dojdzie to do skutku. Śpiewam razem z Geoffem, więc
na albumie będzie bardzo dużo światła i cieni. W gruncie
rzeczy na płycie znajdzie się nasz najcięższy materiał
jaki kiedykolwiek napisaliśmy. Na razie nagrania
są miksowane przez mojego przyjaciela, więc analizujemy
je bardzo uważnie, by wychwycić wszelkie niedoskonałości
i anomalie. Myślę, że ten "nowy" album
zaskoczy wielu ludzi, zwłaszcza że będzie na nim esencja
poprzednich trzydziestu dwóch lat.
Jakie są wasze plany koncertowe na resztę roku 2015?
Derek Arnold: Dostaliśmy kilka ofert, które na razie
rozważamy, więc sprawdzajcie regularnie naszą stronę
na Facebooku, gdzie będziemy potwierdzać poszczególne
eventy. Będziemy grali na The Metal Hammer
Stage na The Underworld w londyńkim Camden razem
z naszymi dobrymi znajomkami z Angel Witch.
W Stourbridge gramy na specjalnym wiecozre NWOB
HM razem z Soldier i Amulet.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
QUARTZ 43
Jeśli pozwolisz cofniemy się trochę w czasie i porozmawiamy
o waszej historii. W którym roku oficjalnie
powstał Killer? Słyszałem wersje z rokiem 1979 i
1980.
To było w roku1980.
HMP: Witam, jak wasze samopoczucie po premierze
"Monsters of Rock"? Jakie głosy na temat tego albumu
do was dochodzą?
Paul Shorty Van Camp: Jesteśmy w świetnym nastroju,
bo większość naszych recenzji z nowego albumu
jest świetna!
Czemu trzeba było na niego czekać aż dziesięć lat?
Przez te dziesięć lat mieliśmy inne zajęcia, które były
priorytetem oraz musieliśmy zmierzyć się ze zmianami
składu. Ale przez cały czas komponowałem nowe kawałki
i sporo koncertowaliśmy w klubach i na festiwalach,
ale w tym czasie nie podjęliśmy decyzji aby nagrać
nowy albumu.
Kiedy zaczęliście komponować utwory? Jaki jest rozstrzał
pomiędzy najstarszy a najnowszym utworem?
Tak czy siak zawsze komponuję. Na nowym albumie
są kawałki, które mają już osiem lat, ale są także takie
z ostatniej chwili, które zrobiliśmy dopiero podczas nagrywania.
Czy ty sam skomponowałeś całość czy też może któryś
z pozostałych muzyków również maczał swoje
palce w jakichś utworach?
Większość kawałków robiłem sam, ale oczywiście sporo
sugestii czy pomysłów wyszło od reszty zespołu, były
one wykorzystane w trakcie ostatecznej obróbki materiału.
Numer tytułowy to potencjalny hit, a tekst do niego
składa się z tytułów waszych płyt i utworów. Czy
traktujesz ten utwór jako swego rodzaju manifest
Killer?
Tak, to hołd dla nas samych. Dla mojego własnego zespołu,
Killer.
Wydaje mi się, że podobny przekaz ma numer "Back
to the Roots" z tym, że tutaj oddajecie hołd wielkim
Hołd dla nas samych
Pierwszy od 10 lat krążek belgijskiego Killer jest jak sądzę wystarczający
powodem, by uciąć sobie pogawędkę z liderem grupy Shortym. Tym bardziej, że
"Mionsters of Rock" to bardzo udany materiał i z pewnością nie zawiedzie starych
fanów, a być może przyciągnie też trochę nowych. Szkoda tylko, że Paul nie był zbyt
wylewny w swoich odpowiedziach i na niektóre pytania odpowiedział bardzo zdawkowo,
ale mówi się trudno. Trochę informacji jednak udało się wyciągnąć.
zespołom z przeszłości.
Tak, ponieważ wszystkie te zespoły były dla nas sporą
inspiracją, nie tylko dla nas zresztą. Obojętnie czy
grasz death, gothic metal... cokolwiek.
W "Making Magic" z kolei pokazujecie swoje bluesowe
oblicze, prawda?
Tak. Żeby wystraszyć gitarzystę prowadzącego, nie ma
nic lepszego niż blues. Kiedy zacząłem grać heavy, bluesowi
muzycy byli dla mnie inspiracją. Do teraz gram
w bluesowej grupie Blues Karloff, z którą aktualnie
nagrywam drugi album.
Płyta brzmi bardzo potężnie i jednocześnie klasycznie.
Kto wykręcił takie brzmienie?
To nasz dźwięk. Przychodzi naturalnie. To mój charakterystyczny
głos i dźwięk gitary, tworzą one ogólny
dźwięk naszej kapeli.
Krążek jest bardzo długi, bo trwa ponad godzinę i
zwiera piętnaście kawałków. Chcieliście w ten
sposób wynagrodzić fanom tak długie oczekiwanie?
Tak, dokładnie. Napisałem sporo utworów przez te
dziesięć lat, plus kilka nowych. Nie mogłem przystać
na to, żeby odrzucić którąkolwiek z nich. Więc nagraliśmy
wszystkie piętnaście.
Krążek wydaliście tradycyjnie nakładem Mausoleum
Records. Czy rozważałeś kiedyś opcję współpracy z
innym labelem?
Nie ma teraz tak wiele w miarę spoko wytwórni, no i
byliśmy z nimi sporo czasu, więc czemu teraz mielibyśmy
to zmieniać?
Jak zamierzacie promować "Monsters of Rock"? Planujecie
jakąś większą trasę? Może klip?
Tak, będziemy sporo grać, żeby zrobić promocję albumu.
Może nawet nakręcimy DVD...
Błyskawicznie wydaliście debiutancki album. Skąd
takie tempo? W jakim czasie skomponowaliście ten
materiał?
Napisanie materiału i nagranie debiutu zajęło nam
cztery miesiące. Nie było pośpiechu, ale fakt, szybko
poszło.
W 1985 roku zarejestrowaliście materiał na dwupłytowy
album koncertowy "Still Alive In Eighty Five!"
jednak z powodu kłopotów finansowych nigdy się nie
ukazał. Cztery utwory ukazały się później na reedycji
"Shock Waves", a co się stało zresztą?
Nie wiem. Obawiam się, że taśmy zostały albo zagubione,
albo wykasowane w studio.
Podobno podczas jednego numeru na scenie pojawiła
się setka fanów i odśpiewała z wami jeden z utworów.
Co to był za numer? Pamiętasz dobrze tę sytuację?
To musiało być "Ready For Hell". To tak trochę nasz
hymn.
Rok później w 1986 wystąpiliście jako jedna z głównych
gwiazd na pierwszej edycji polskiej Metalmanii.
Jak wspominasz ten koncert? Zapamiętałeś coś
szczególnego z tej wizyty?
Pamiętam granie w wielkiej futurystycznej hali koncertowej
w Katowicach, wtedy Polska była pod komunistycznym
reżimem. Ale reakcja publiki była absolutnie,
niewiarygodnie fantastyczna!
Kojarzysz może jakieś polskie zespoły, które wtedy
dzieliły z wami scenę?
Pamiętam tylko KATa.
Czemu doszło do rozpadu Killer w 1987?
Byliśmy zniesmaczeni tym co działo się przy nie wydaniu
naszego albumu live, strąciliśmy wiarę w kontynuowanie
naszej kariery.
Niedługo później reaktywowałeś zespół i wróciłeś z
krążkiem "Fatal Attraction", na którym trochę zmieniłeś
styl i nie ukrywam, iż uważam go za najsłabszy
album Killer. Czy to było powodem kolejnego rozpadu?
Ten album miał być solowym projektem naszego basisty
Spooky'ego, ale w ostatnim momencie dołączyłem
do niego... i nagraliśmy nowy album Killer. Nie jest
zły, może trochę inny, ale cóż, nie jest tak mocny jak
poprzednie albumy.
W 2002 roku powróciliście ponownie by zagrać na
Foto: Killer
44
KILLER
jubileuszowym koncercie Mausoleum Records. Zagraliście
tam oprócz swoich numerów również dwa z
repertuaru Warlock, w których gościnnie zaśpiewała
Doro. Czy ten występ był głównym impulsem, który
spowodował to, że wróciliście na dobre.
Tak, był to mały sukces, a reakcja fanów była niesamowita,
więc zdecydowaliśmy wrócić z powrotem.
Foto: Killer
Współpraca z Doro zresztą trwała dłużej i pojechaliście
z nią na wspólna trasę? Kto był tego pomysłodawcą?
Jak wam się wspólnie grało?
Mieliśmy kilka wspólnych koncertów, nie do końca
była to trasa. Jest świetną babką, dobrze się rozumieliśmy.
Bardzo ją lubię.
Przez pewien czas mieliście w składzie klawiszowca.
Skąd się wziął ten pomysł? Czy na pewno było to
odpowiednie dla takiego zespołu jak Killer?
Teraz myślę, że nie powinniśmy tego robić, ale w tamtych
czasach ten pomysł wydawał się całkiem w porządku.
Mogło to dać pewne korzyści i nadać brzmieniu
Killer bardziej bombastycznego, epickiego wyrazu.
A czemu zdecydowaliście się śpiewać na dwa wokale?
To też nie jest zbyt często spotykane?
Nie wiem o czym mówisz. Robię tylko wokal prowadzący.
Reszta składu robi chórki.
Od zawsze porównywano was do Motorhead. Denerwowały
was to w pewnym momencie czy też
może wręcz przeciwnie?
To bardziej komplement, niż zarzut, to nie lada gratka
być porównywanym z jednym z najlepszych metalowych
zespołów w historii świata. Ale tak naprawdę
nasza muzyka jest kompletnie inna. Może jest kilka
małych podobieństw, zarówno wtedy jak i teraz, ale
myślę, że podobieństwo głównie wynikało z tego, że
byliśmy również triem, no i głos Spooky'ego - który
też był basistą - był bardzo podobny do Lemmy'ego...
Podobno w latach 80-tych byliście bardzo popularni
w kręgach motocyklowych gangów i zdarzało się, że
jeździli za wani w trasy? Jeśli to prawda to musiał to
być naprawdę mocny widok?
Metal i motocykle często idą w parze. Mocny widok...
to za mało powiedziane, to było po prostu imponujące!
Którą waszą płytę, poza najnowszą oczywiście, lubisz
najbardziej, a w której jakbyś mógł to zmieniłbyś
najwięcej?
Lubię "Wall Of Sound", z tego albumu gramy najwięcej
kawałków na żywo. "Shock Waves" jest najlepiej
sprzedającym się naszym albumem. "Immortal" też
jest bardzo dobry. A nasz najnowszy album jest najlepszy,
rzecz jasna.
Jak oceniłbyś dzisiejszą scenę metalową? Słuchasz
nowych rzeczy czy też pozostałeś przy klasykach
sprzed lat?
Słucham zarówno klasyków, jak i nowości. Ale zazwyczaj
słucham pod kątem muzyka, a nie fana. Jest
sporo dobrych starych i nowych zespołów, które zrobili
i robią bardzo dobrą robotę.
To już wszystkie pytania z mojej strony. Może na
koniec kilka słów dla polskich fanów?
Mogę tylko wszystkich zachęcić do posłuchać naszego
nowego albumu. Nie pożałujecie! Miejmy nadzieję, że
wkrótce przyjedziemy do Polski aby znów zagrać na
żwo!
Wielkie dzięki za wywiad i powodzenia.
Dziękujemy, bylibyśmy zaszczyceni, gdybyśmy wrócili
do Polski. Byliście dla nas wspaniali. Wiadomość dla
polskich organizatorów: zarezerwujcie nas a przyjedziemy
zagrać!
Maciej Osipiak
Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłwoska
Zawsze dajemy z siebie wszystko
Niemcy wystawili cierpliwość swych fanów na ogromną próbę, bo ich poprzedni
album ukazał się - bagatela - prawie 13 lat temu. Jednak zawartość "The Judgement" potwierdza
w każdym calu, że czasem warto poczekać na przypływ weny i odpowiedni skład
niż wydawać co dwa lata pozbawione jakiejkolwiek wartości nudne gnioty. Lider i gitarzysta
Scanner zdaje się potwierdzać tę opinię:
HMP: Chyba nawet wasi najwierniejsi fani przestawali
mieć nadzieję na to, że jeszcze nagracie kolejną
płytę - jak widać "The Judgement" jest nader
dobitnym dowodem na to, że w końcu przerwaliście
długoletnie milczenie?
Axel Julius: Dziękuję za komplement. Niektórzy
nasi najwierniejsi fani mieli świadomość, że planujemy
nagrać nowy album. Prosili o to na koncertach.
Byli trochę zniecierpliwieni, że nie robimy tego szybciej,
jednak nigdy nie odmówiliśmy tej prośbie.
Co było przyczyną tak długiej przerwy? Naprawdę
nie było szans na to, żeby następca "Scantropolis"
ukazał się szybciej, a nie po blisko 13 latach?
Cóż, to dłuższa historia. Mieliśmy w międzyczasie
mnóstwo zabawy, ale członkowie zespołu zaczęli
zajmować się nowymi rzeczami. Nie znaczy to, że
mieliśmy się rozstać, ale było jasne, że skład znany
ze "Scantrapolis" musiał ulec zmianie. Zwłaszcza w
przypadku Lisy, więc szukaliśmy nowego wokalisty.
Próbowaliśmy skupić się na klasycznych atutach
Scannera i oddzielić się od konceptu "Scantrapolis".
Efthimios Ioannidis, nasz wokalista, dołączył
do nas w 2003r., więc graliśmy wtedy koncerty. Biedak
stanął przed prawie niewykonalnym zadaniem
zinterpretowania czterech wokalistów Scanner i
Ralpha Scheepersa (Primal Fear) jako gościa na naszym
albumie. Zwłaszcza, że jeden z głosów na albumie
był głosem kobiety. Ale naszym pierwszym ruchem
nie było by biec do studia nagrywać kolejny album,
tylko grać koncerty. Problemem było to, że
prośby o nowy album stawały się coraz głośniejsze,
kiedy graliśmy na żywo. Wtedy nie mówi się fanom,
że nie planujemy następnego albumu, tylko się go
obiecuje w najbliższej przyszłości. Kiedy znów wracasz
w to samo miejsce grać koncert, a album jeszcze
nie jest gotowy, atmosfera robi się dość napięta i można
odczuć pewne zażenowanie. Wtedy zespół jest
już pewien, że nadszedł czas na kolejną płytę. Po
koncercie w Moskwie w listopadzie 2013 r., zamknęliśmy
się w studio aż do skończenia płyty w lecie
ubiegłego roku.
W tym czasie skład zespołu zmienił się diametralnie
- nie dogadywaliście się na płaszczyźnie personalnej,
dały o sobie znać różnice muzyczne, czy też
przesądziły kwestie finansowe?
Główną przyczyną były problemy osobiste członków
zespołu. Ktoś chciał poświęcić czas rodzinie, a kto
inny chciał zacząć karierę solową. Różnice w guście
raczej nigdy nie stawały nam na drodze, o ile pamiętam.
Eksperyment z zatrudnieniem wokalistki Lisy
Croft też nie był chyba zbyt udany, dlatego nowy
rozdział historii grupy rozpoczął się wraz z pojawieniem
się w składzie Efthimiosa?
Tak, zdecydowanie. Jak mówiłem wcześniej, chcieliśmy
powrócić do korzeni po tym eksperymencie.
Efthi był świetną osobą do tego, ponieważ potrafił
połączyć style wszystkich naszych dotychczasowych
wokalistów. Ponadto, jest moim dobrym przyjacielem
od ponad dekady, a to jest dla mnie najważniejsze.
Scanner już lata temu zdawał się wyznawać idee
jednoczącej się Europy, bowiem mieliście już w
składzie wokalistę z ówczesnej Jugosławii S.L.
Coe'a, potem w składzie pojawił się nasz krajan
Haridon Lee, to jest Leszek Szpigiel, teraz za mikrofonem
stoi u was Grek - czyżby źle się działo w
Foto: Massacre
państwie niemieckim w kwestii wokalnych talentów
waszych rodaków? (śmiech)
(Śmiech). Można tak powiedzieć. Tak, to prawda, że
mieliśmy wiele przesłuchań wokalistów w historii
naszego zespołu i czasem nie mogliśmy uwierzyć w
to, co niektórzy prezentowali. Ale ponieważ wszyscy
dobrzy wokaliści w Niemczech byli już zaangażowani
w zespoły z sukcesami, musieliśmy znaleźć kogoś
dla siebie. I nie był to Niemiec.
Zrezygnowaliście też ze stałego klawiszowca, co
wpłynęło na wzmocnienie nowych utworów i zarazem
sprawiło, że brzmią one, bardziej klasycznie,
niczym na waszych pierwszych płytach - było to
pewnie zamierzone, chcieliście powrócić do korzeni?
Tak, to droga, którą chcieliśmy obrać. Chcieliśmy
wskrzesić brzmienie i ducha power speed metalu lat
80-tych i 90-tych, takich jak w naszym "The Judgement".
Pomagała nam w tym nasze stare dokonania,
więc album brzmi surowo i oldschoolowo, czyli bez
klawiszy w zespole. Chcieliśmy aby nasi fani dostali
intensywną płytę Scanner, na którą tak długo czekali.
Taki był nasz zamiar.
Momentami robi się naprawdę ostro, wręcz speed
metalowo, co słychać szczególnie w "Warlord",
"The Race" czy w utworze tytułowym, tak jakbyście
chcieli zaakcentować, że nie wybieracie się jeszcze
na emeryturę i potraficie dać czadu? (śmiech)
Jak najbardziej. Kopaliśmy dupy swojego czasu i nikt
jeszcze nie planuje przechodzić na emeryturę. Jak
widać, nie ma takiej potrzeby. Niektórzy z nas są
wciąż bardzo młodzi i dopiero u progu kariery muzycznej.
Ja z kolei wcale nie czuję się zmęczony i podejmuję
wyzwanie udowodnienia tego.
Ale równoważycie to epickim klimatem "Eutopii"
albo urozmaiconym "Battle Of The Poseidon", a
nawet jak jest ostro, tak jak we wspomnianym
"The Race", to pojawiają się rozwiązania dość zaskakujące,
to jest fortepianowa koda?
Myślę, że ta równowaga od dawna najlepiej opisywała
Scanner. To różnorodny styl, tak mi się wydaje.
W utworze "The Race" klawisze na końcu podkreślają
głębsze znaczenie piosenki. To kontrast dla szybkości
naszego życia, która opisana jest w utworze,
ironiczny sposób przedstawienia konkurencyjności i
zwariowania w społeczeństwie, w którym żyjemy. W
"The Race", nieustępliwy ojciec zaraża swojego syna
ambicją, pomimo, iż wie, że lepiej byłoby zwolnić i
wycofać się z codziennego wyścigu.
Nie brakuje też utworów dość przebojowych typu
"Pirates", ale teledysk zdecydowaliście się zrealizować
do tytułowej kompozycji - uznaliście, że to
najlepsza wizytówka Scanner A.D. 2015?
Cóż, był to utwór tytułowy i mieliśmy pomysł na
zrobienie teledysku po niskich kosztach. Tak naprawdę
naszym pierwszym pomysłem było nakręcenie
teledysku do "Eutopia", ale nasze pomysły przekraczały
nasze możliwości budżetowe. Ale planujemy
zrobić kolejny klip w lecie. Zobaczymy który to będzie
utwór.
"The Judgement" to kolejna produkcja która wyszła
z waszego studio s1s, ale też zarazem pierwsza na
taką skalę, bo tylko mastering wykonał Svante
Forsbäck w Finlandii?
Tak, to prawda. "The Judgement" to czwarty album
Scanner, który dotąd wyprodukowałem, ale dopiero
teraz udało nam się zrobić wszystko w naszym przebudowanym
studio, wliczając w to miksowanie. Można
powiedzieć, że tym razem miałem bardziej bezpośrednie
podejście niż w przypadku poprzednich
płyt.
Ciężko pracuje się nad płytą gdy ma się przy niej
tyle do zrobienia - od skomponowania materiału aż
do jego zarejestrowania i zmiksowania i występuje
się przy tym w podwójnej roli muzyka i producenta?
Cóż, praca jest dość ciężka, ale jeśli kochasz to co robisz
i robisz to z pasją, wówczas nie czuje się trudu.
Zajmuje to trochę czasu, prawda, ale nikt nie stał
nade mną i mnie nie poganiał.
Czyli ułatwieniem był tu fakt, że mieliście dużo
czasu, pełną swobodę i nikt was nie poganiał?
O to chodzi. Miałem za sobą jedynie zespół, nikogo
więcej. Żadnej wymagającej wytwórni, zarządu... Zostali
poinformowani dopiero kiedy wszystko było
zrobione, a my mieliśmy coś do zaprezentowania.
Chociaż z drugiej strony mając wyznaczony deadline
może zakończyliście te prace szybciej?
Nie sądzę, ponieważ termin na 2003/2004r. dla następcy
"Scantrapolis" był tak bardzo przekroczony,
że nikt już nie waży się ustalać nam terminów.
(śmiech)
Macie też chyba spory kredyt zaufania u Massacre
Records, skoro tak spokojnie czekali na to aż nagracie
tę płytę?
Tak, tak jak mówiłem, album został im zaprezentowany
dopiero jak już był skończony. Oczywiście
podobał im się. Nie spodziewali się, że ich zawiedziemy,
ale z drugiej strony byli ciekawi co im pokażemy
po "Scantrapolis", które również im się wó-
46
SCANNER
Foto: Massacre
wczas podobało. Ale był to tylko eksperyment i szczerze
nikt z nas nie był zainteresowany kolejnym doświadczeniem
ze Scanner.
Jest to też chyba dowodem na to, że relacje artysta
- wytwórnia powinny opierać się na wzajemnym
zrozumieniu i szacunku, a nie tylko czysto biznesowych
relacjach?
Tak, można tak powiedzieć, ale trzeba pamiętać, że
płyty muszą się sprzedawać, żeby wytwórnia i zespół
przetrwały. Jednak można pokusić się o stwierdzenie,
że nasze relacje między zespołem a wytwórnią są
bardziej osobiste niż w przypadku wielkich wydawnictw.
Jesteście podekscytowani wracając do gry po tak
długiej przerwie, mając przy tym w zanadrzu tak
udany album jak "The Judgement"?
No pewnie. To jak pierwszy raz, a to co usłyszeliśmy
do tej pory o "The Judgement" było bardzo schlebiające,
co daje nam większą pewność siebie co do
przyszłości Scanner. Przepraszamy, że nie pojawimy
się na wielkich festiwalach tego roku, ale smutną
prawdą jest, że nie mieli nas w planach w zeszłym roku,
kiedy organizowali koncerty na rok 2015. Ale zagramy
kilka koncertów tu i tam w tym roku, więc
bądźcie czujni i obserwujcie nasze strony w serwisach
społecznościowych.
Czyli nic nie dzieje się bez przyczyny i może gdyby
nie ta przerwa to zespołu mogłoby już nawet nie
być, a tak po naładowaniu akumulatorów i z nowym
składem udowadniacie, że macie wciąż coś do
powiedzenia?
Zdecydowanie wciąż mamy co nieco do powiedzenia,
ale nie, nie sądzę, że rozpadlibyśmy się gdyby
nie ta przerwa, ponieważ dla nas ona prawie nie istniała.
Przecież nie zniknęliśmy, po prostu nic nie
wydawaliśmy. Naładowaliśmy akumulatory dzięki
energii naszych fanów na koncertach, od tych, którzy
wciąż w nas wierzyli, pomimo braku nowego materiału.
Jesteśmy im za to wdzięczni i spróbujemy
odpłacić się za pomocą nowego albumu.
Przez te lata wszystko uległo diametralnej zmianie,
stąd coraz większa rola mediów społecznościowych
w promocji, co też zdajecie się zauważać?
To nie jest zła rzecz, ale nie można ich przeceniać.
Tak jak mówi się w piłce nożnej - "prawda tkwi w
grze na boisku" i tak samo jest z mediami społecznościowymi.
Trzeba to wszystko udowodnić w praktyce.
Album musi kopać dupę, a występy muszą mu
dorównywać.
Czyli jak by się to nie potoczyło nie zrezygnujecie
z koncertów, to w końcu zawsze była wasza bardzo
mocna strona?
Tak, tak myślę, i o ile pamiętam nigdy nie zawiedliśmy
fanów żadnym koncertem. Zawsze dajemy z
siebie wszystko i chcemy, żeby ludzie dobrze się
bawili.
Płyt nagraliście w sumie niewiele, ale chcąc zagrać
to co najlepsze z nowej płyty i wasze klasyki
musielibyście pewnie planować co najmniej dwugodzinne
koncerty - czeka więc was kompromis i
burza mózgów przy ustalaniu repertuaru na najbliższe
koncerty?
Tak, ale równie dobrze moglibyśmy zagrać ciekawy,
trzygodzinny koncert bez zapychaczy, a niektórzy
ludzie i tak nie usłyszeliby swojego ulubionego
utworu, więc dość ciężko jest ułożyć zbilansowany
set i zmieścić go w 90 minut. Najtrudniejsze są występy
poniżej godziny. Zawsze wtedy dyskutujemy z
zespołem, które utwory trafią na setlistę. Poza tym,
preferencje fanów różnią się w zależności od kraju, w
którym gramy, ale wydaje mi się, że udało nam się
znaleźć mieszankę przyjemną dla każdego.
Jesteście chyba jedynym niemieckim zespołem metalowym
z takim stażem, który nie doczekał się
jeszcze żadnego wydawnictwa koncertowego - są
szanse na to, że coś się zmieni w tej kwestii?
Bardzo dobre pytanie, zupełnie o tym zapomniałem.
Ale masz rację - czegoś brakuje i powinniśmy nad
tym pomyśleć. Jednak wydaje mi się, że zrobilibyśmy
to już dawno, gdybyśmy wypuścili z dziesięć
albumów. Jeden z nich na pewno byłby albumem na
żywo. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Jeśli będziemy
mieli okazję zagrać kilka koncertów z rzędu,
powinno być możliwe nagranie ich na taką płytę.
W przyszłym roku będziecie obchodzić 30-lecie istnienia
grupy - może to byłaby dobra okazja do zorganizowania
takiego rocznicowego koncertu, np. z
udziałem waszych poprzednich wokalistów i zarejestrowanie
go? W końcu wielu waszych młodszych
fanów nie miało szansy widzieć zespołu na
żywo w latach 80-tych czy 90-tych, tak więc byłoby
to dla nich coś wspaniałego, a starsi też pewnie by
nie narzekali na taki wyjątkowy show?
Tak, masz rację, ale, jeśli mam być szczery, szanse są
nikłe, ponieważ nasz pierwszy wokalista, Major, dołączył
do naszego promocyjnego występu w styczniu
w Bochum incognito, nie chcąc być zauważonym i
mówiąc, że nie ma ambicji ponownie wchodzić na
scenę. Tak samo jest, podejrzewam, z S.L. Coe, który
również kompletnie wypadł z branży. Zatem pomysł
nie jest zły, ale raczej nie uda się go zrealizować.
Musimy pomyśleć o czymś innym na naszą
trzydziestą rocznicę. Być może nasi fani mają jakieś
sugestie?
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin
SCANNER 47
HMP: Który z klasycznych zespołów miał na ciebie
największy wpływ i - można powiedzieć -
sprawił, że też postanowiłeś zacząć grać?
Ron Cooke: Judas Priest, Kiss, Black Sabbath,
Rush!
Większość metalowych gitarzystów w Europie
była samoukami, tymczasem w Stanach wielu
młodych instrumentalistów pobierało lekcje gry
na gitarze - tak było też w twoim przypadku?
Byłem samoukiem. Zacząłem słuchać płyt i nabrałem
ochoty na granie tych wszystkich kawałków.
Grałem dużo w swoim pokoju, gdy dorastałem!
Pierwsze lata istnienia Thrust były chyba dość
mozolne: próby, kompletowanie składu, pierwsze
Powrót z przeszłości
Thrust to autorzy jednego z lepszych powerowych longów w historii amerykańskiego
metalu, ale na dobrą sprawę "Fist Held High" pozostał ich jedynym znaczącym
dokonaniem. Niedawno płyta doczekała się okolicznościowego wznowienia z licznymi
nagraniami demo i drugim, dotąd oficjalnie nie wydanym, albumem "Reincarnation" z lat 80-
tych. Było więc o czym pogawędzić z liderem i gitarzystą grupy - szkoda tylko, że Ron Cooke
pominął niektóre pytania, a na pozostałe odpowiedział metodą "twitterową":
imprezy wspierającej Polaków zmagających się z
wprowadzonym przez komunistów stanem wojennym?
Tak, chcieliśmy grać, a zarazem pomóc.
Jak doszło do tego, że wzięliście w tym udział?
Chicago było wówczas jednym z największych
na świecie skupisk Polaków - mieliście wśród nich
znajomych bądź kumpli?
Tak, pytali nas o to, czy chcemy zagrać.
Innym efektem tego koncertu była też płyta
"Erect Records Presents Solidarność Rock For Poland"
- od razu wiedzieliście, że jest planowane
takie wydawnictwo, czy też ten pomysł pojawił
się już po koncercie?
Nie mieliście szansy pójść za ciosem i np. przygotować
dla Erect pełny materiał?
Nie, zrobiliśmy EP-kę, a następnie zostaliśmy przejęci
przez Metal Blade.
Czy dopiero pojawienie się w składzie Thrust,
Johna Bonaty, który po odejściu Johna Terry'ego,
stanął za mikrofonem nadało wam odpowiedniego
rozpędu?
Tak, John był perkusistą na EP-ce, ale zdecydował
się też stanąć za mikrofonem i zaśpiewać!
Zarejestrowaliście wtedy serię nagrań demo - to
pewnie one zwróciły na was uwagę ludzi z Metal
Blade Records?
Tak, jak już wspomniałem po nagraniu EP-ki i supporcie
dla Judas Priest dostaliśmy umowę.
Jak zareagowaliście na wieść, że "Destructer" trafi
na czwartą część składanki "Metal Massacre"?
To była już wówczas bardzo poważna sprawa,
więc pewnie nie kryliście dumy i zadowolenia?
Byliśmy bardzo zaszczyceni pojawieniem się na
tym albumie, z tak świetnymi kapelami jak Slayer,
itd…
Bezpośrednim następstwem dobrego przyjęcia
tego utworu przez fanów i branżę było też chyba
podpisanie z Metal Blade kontraktu na wasz debiutancki
album?
Tak, ten kawałek pomógł nam się wybić, a Metal
Blade Records zechciało wydać nasz debiutancki
album.
koncerty?
Tak, to były bardzo fajne czasy. Często byliśmy
headlinerami, a także otwieraliśmy gigi wielu ważnych
zespołów.
Ale było to też chyba dla was coś nowego, ekscytującego,
tym bardziej, że mieliście prawo czuć się
częścią większego, wręcz międzynarodowego ruchu,
a bywało też, że poprzedzaliście bardziej
znane zespoły, jak: Motörhead, Michael Schenker
Group czy Twisted Sister?
Graliśmy ze świetnymi kapelami. W szczególności
Judas Priest wyniosło nas na zupełnie inny, nowy
poziom!
Punktem zwrotnym był chyba ten koncert w
kwietniu 1982r., kiedy to zagraliście w Villa Park
przed dziesięcioma tysiącami fanów w ramach
Foto: Metal Blade
Mówili nam, że występy będą rejestrowane i wydane
jako album koncertowy, a my na szczęście, na
to przystaliśmy.
To była pewnie dla was wielka sprawa, bo w końcu
zanotowaliście fonograficzny debiut, chociaż
dzielony z Lazer. Jak wspominasz ten wieczór?
Zagraliście pewnie więcej utworów niż te cztery,
które trafiły na płytę?
Tak, zagraliśmy cały set tego dnia!
To w sumie bardziej oficjalny bootleg, ze względu
na jakość dźwięku, ale też jedna z najrzadszych
płyt w historii amerykańskiego heavy metalu?
Tak, nagrania "live" były całkiem surowe, ale teraz
jest to po prostu rodzaj klasycznego brzmienia.
Zwłaszcza w muzyce metalowej. Bootlegi z koncertów
to zawsze smaczny kąsek dla metalheadów.
To były czasy, że młode zespoły nie przesiadywały
miesiącami w studio, wy pewnie też dość
szybko uwinęliście się z nagraniem "Fist Held
High"?
Tak, nagranie tego zajęło nam około cztery tygodnie.
Nie wykorzystaliście tu żadnego utworu ze splitu
z Lazer, świadomie pewnie wybraliście same
najnowsze kompozycje?
Mieliśmy sporo kawałków do wyboru.
"Fist Held High" to jedna z moich ulubionych i
zarazem najlepszych płyt z gatunku US power
metalu. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że przeszła
praktycznie bez echa, tym bardziej, że nie byliście
przecież anonimową grupą - wspieraliście chociażby
Judas Priest na trasie "Screaming For Vengeance",
gdzie pewnie widziało was setki tysięcy
ludzi?
Niestety zgadza się, dzięki za komplement.
Może zaważyła też swoista nadprodukcja świetnych
zespołów i płyt w tamtym czasie, wśród których
nie za bardzo mogliście się przebić? Tym bardziej,
że Metal Blade nie miała pewnie wielkiego
budżetu na reklamę, a Enigma ograniczyła się tylko
do dystrybucji?
Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, że ten stuff promowany
był na całym świecie.
Próbowaliście chyba znaleźć się wtedy bliżej
centrum wydarzeń, stąd pomysł na przeprowadzkę
z Chicago do Los Angeles w 1984 r.?
Tak, w Los Angeles była wtedy zdecydowanie
największa scena metalowa.
Co poszło wtedy nie tak, że skład zespołu tak
szybko się posypał, a koledzy jeden po drugim
postanowili wracać do domu?
Cóż, niektórzy nie potrafili wytrzymać presji, jaką
wywierało na nich profesjonalne granie.
Nie tylko skomponowaliście, ale i nagraliście
"Reincarnation", jednak - mimo ogromnej koniunktury
na melodyjny heavy metal w drugiej połowie
lat 80-tych - ten materiał się wówczas nie
ukazał. Dlaczego? Nie próbowaliście w innych
firmach, skoro Metal Blade nie byli zainteresowani?
Metal Blade zawsze chciało wszystkich kawałków
Thrust. Nie wydaliśmy "Reincarnation" ze względu
na zmiany w naszej muzyce. Chcieliśmy wydać
to w odpowiedniej chwili, czyli teraz!
48
THRUST
A jak wyglądała sytuacja zespołu w owym czasie?
Mieliście menagera, graliście koncerty, czy
też była to typowa sytuacja na przeczekanie, że
może w końcu los się do was uśmiechnie?
Zawsze trzymaliśmy się grania na żywo. Scena jest
naszym domem.
Dobrym bodźcem do większego uaktywnienia się
jest chyba tegoroczne wznowienie "Fist Held
High" przez Metal Blade?
Tak, Metal Blade zrobiło świetną robotę wydając
nowy album jako podwójne CD.
Zależało wam chyba na tym, by przywrócić do
życia nie tylko tę klasyczną płytę, ale też nagrania
koncertowe z 1982r., nieco późniejsze demówki
czy jeden z waszych najbardziej rozpoznawalnych
utworów, "Destructer" z "Metal Massacre"?
Tak, gramy kilka klasyków.
Na drugim dysku mamy też sporą ciekawostkę,
ten niewydany w latach 80-tych album "Reincarnation"
- zakładam, że skoro za jego brzmienie byli
odpowiedzialni Pat Regan i Bob Kulick, to nie
ingerowaliście w nie za bardzo?
To miłe pracować z tak utalentowanymi ludźmi,
wiesz oni produkowali albumy Kiss, Deep Purple,
itd…
Wiem, wiem... Tym sposobem nadrobiliście wydawnicze
zaległości, a ponieważ zdołałeś skompletować
nowy skład - Andy Beaudry, Angel
Rodriguez, Ray Gervais i Joe Rezendes to twoi
obecni partnerzy w Thrust - może jest szansa na
ciąg dalszy?
Tak, staramy się zorganizować światową trasę, aby
wypromować nowy album. Zaglądajcie na nasze
strony internetowe, aby być na bieżąco z aktualnościami
dotyczącymi nowej płyty.
Myślicie też o koncertach?
Tak, jak już mówiłem myślimy o trasie.
Czyli Thrust wrócił na dobre i jesteś teraz zdeterminowany
jak nigdy dotąd, by nie zaprzepaścić
tej - być może ostatniej - szansy na dobitniejsze
zaznaczenie się w historii amerykańskiego metalu?
Tak, Thrust wróciło i jest gotowe na rocka! Do zobaczenia
w trasie!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
Przed nami metalu nikt tak nie grał
Mało kto spodziewał się takiego obrotu sprawy. Exciter, czyli ojcowie założyciele
speed/thrashu, pod wodzą gitarzysty Johna Ricciego nagrywali sobie co kilka lat miażdżące
albumy, jeździli na festiwale, zbierali pochwały. Tymczasem w ubiegłym roku gruchnęła
wieść, że John rozstał się z typami, z którymi grał od pond dziesięciu lat i złączył siły z pierwotnym,
najbardziej znanym składem z czasów, gdy grupa święciła największe triumfy. Teraz
Exciter to znów John Ricci (g), Alan Johnson (b) i krzyczący perkusista Dan Behler. Z
Johnem Ricci rozmawiałem po koncercie na Keep it True.
HMP: Witaj John. To co uderzyło mnie najbardziej
to fakt, że utwory z "Violent and Force" gracie brutalniej
niż na płycie. To się tyczy zwłaszcza Dana
i jego wrzasków.
John Ricci: Cóż odpowiem tak jak wiele zespołów w
tym przypadku. W studio środowisko jest bardziej
ograniczone i przewidywalne. Tam bardziej kontrolujemy
się nawzajem. Na koncercie jesteś z kolei
podniecony reakcją publiczności. To prawda, zawsze
na koncertach starliśmy się brzmieć ciężej niż na
płytach. Nasza cechą charakterystyczną było zaś to,
że wiele utworów na płytach nie odzwierciedla energii,
którą jesteśmy w stanie przekazać na gigu.
Moja opinia o "Violence and Force" może ci się wydać
kontrowersyjna. Ten album jest zajebiście
skomponowany ale wykonawczo brakuje mu impetu
debiutu?
Uważasz że powinien być agresywniejszy?
Dokładnie. Rzecz polega na tym, że w 84 roku był
już debiut Slayera i Anthrax. Aby znaczyć tyle co
oni trzeba było przesuwać granice ekstremy, tak jak
na waszym debiucie, "Heavy Metal Maniac"...
Nagrywanie tego LP było pewnym wyzwaniem. Nowe
studio i za konsoletą facet, który kompletnie nie
znał się na metalu i nigdy przed nami nie nagrywał
nikogo grającego tak agresywnie. Zanim dobrze się
poznaliśmy płyta była gotowa. Problem był zwłaszcza
z gitarami. Próbowaliśmy na prawdę wielu.
Tak ten album powinien brzmieć lepiej, ciężej.
W wielkiej czwórce zamiast Anthrax bylibyście
wy.
Pamiętaj, że w Kanadzie nie mieliśmy tylu wytwórni
co w USA. Nie mieliśmy wsparcia ani nawet porządnego
managemantu. Musieliśmy promować się na
świecie zupełnie sami. Nie mieliśmy tego luksusu co
Slayer czy Metallica. Tu chodziło nawet o organizację
głupich koncertów.
Cofnijmy się do pierwszej połowy 83 roku. Kto,
oprócz Venom oczywiście, grał według ciebie równie
ekstremalny metal?
Nie znam takiej kapeli. Nagrywając debiut mieliśmy
świadomość że to coś specjalnego, że przed nami w
metalu nikt tak nie grał. To było przecież przed debiutem
Metalliki. Sami przecież byliśmy fanami
metalu i znaliśmy dokładnie ten styl, scenę. Choć z
drugiej strony stało się tak przez przypadek. Ćwiczyliśmy,
ćwiczyliśmy i nagle wyszedł z tego speed/
thrash.
Nowy Exciter powinien napisać nowe utwory?
Mamy pewne szkice ale na serio zaczniemy pisać w
sierpniu, po tym jak zagramy jeszcze kilka letnich
festiwali. Wszystko będzie gotowe w nowym roku.
Reszta fanów zespołu pewnie nie podziela tej
opinii ale dla mnie wasze ostatnie 3-4 płyty, te bez
Dana i Alana są wyśmienite i równe trzem pierwszym.
Jest tam przestrzeń, rozmach, agresja, i
wierność pierwowzorom. Nikt nie gra dziś speedu
ostrzej niż na "Thrash, Speed, Burn" czy "Death
Machine". Czy utrzymacie ten poziom?
Nowe utwory będą bardziej w stylu tradycyjnego,
starego Exciter. Na "Death Machine" nie było kompletnie
między nami chemii. Z tego powodu nie lubię
tego CD. Nie bój się jednak, przymioty które
opisałeś nie znikną. Mamy tylko jedną gitarę w zespole,
należy ona do mnie i strojenie, styl gry nie
zmieniły się. A wszystko u nas i tak kręci się wokół
gitarowej ściany dźwięku.
W poprzednim wywiadzie z tobą, przy okazji
"Death Machine", wspomniałem o Darkthrone i
ich podejściu do produkcji. Wówczas źle mnie zrozumiałeś,
gdyż nie chodziło mi o podobieństwo muzyki
(Choć Fenriz jest wielkim fanem kanadyjskiego
metalu) tylko o właśnie celowy prymitywizm i
regresywność brzmienia.
Cóż przy "Death Machine" rzeczywiście baliśmy się
aby nie wyszła zbyt wymuskana. Ale jej chropowatość
nie wynika z zamierzenia, tylko zwykłego pospiechu.
Mieliśmy w zarezerwowanym studio bardzo
mało czasu, koniec sesji był tuż, tuż. Musieliśmy się
zmieścić.
Ile wytrzyma ów nowy-stary skład?
To nie jest czasowy reunion. Istotą odrodzonego Exciter
jest to że zawsze byliśmy kumplami. Po prostu
długo ze sobą nie gadaliśmy ale więzi osobiste nie
zniknęły.
Kiedyś mówiłeś, że u zarania grupy utwory były
tworzone w ten sposób, że Dan wyśpiewywał riffy
a ty próbowałeś zrozumieć o co mu chodzi grając do
jego pomysłów.
Teraz jest tak samo (śmiech). Czasem jest na odwrót
- ja gram a on wyśpiewuje w drugiej kolejności. Czasem
to ja mam w głowie jakieś linie wokalne. Różnica
jest taka, że ten Exciter to praca zespołowa.
Tamten to w dziewięćdziesięciu procentach ja: teksty,
melodie i riffy.
Mam nadzieję, że w tekstach tez będzie krwawo.
Przemoc i gwałt idą ręka w ręka z muzyką metalową,
tak będzie i teraz. Heavy metal nie jest od śpiewania
o byle gównie. Nigdy z drugiej strony nie promowaliśmy
przemocy ale chętnie o niej śpiewamy. Nigdy
nie byliśmy również kapelą polityczną i nie będziemy
się zajmowali sprawami aktualnymi. Wojna, tak
ale ogólnie, nie ta konkretna.
Gord Kirchin, twój kolega po fachu, twórca grupy
Piledriver, mówił mi kiedyś, że ilekroć jedzie do
USA to spotyka masy matołów. Tez masz takie
zdanie o waszych południowych sąsiadach?
Nie powiedziałbym tak. Procent idiotów w naszych
krajach jest taki sam. Tamci czuja po prostu dużo
większe ciśnienie w życiu codziennym. Wtedy bardziej
ryzykujesz - taka różnica. My bardziej pracujemy
razem jako grupa.
Jak blisko znacie się z innymi tuzami kanadyjskiego
łojenia: Razor, Infernal Majesty, Voivod, Piledriver?
Nigdy nie spotkaliśmy się z Infernal Majesty lub
Voivodem ale goście z Piledriver są naszymi kumplami.
Z Razor znamy się tylko z widzenia.
Czy z grania w Exciter dało się kiedykolwiek wyżyć?
Nigdy, choć w 1985 byliśmy tego bliscy. Porzuciliśmy
prace i myśleliśmy, że będziemy gwiazdami
rocka. Dochód z tantiemów był jednak zbyt mały.
Wróciliśmy więc do roboty z podkulonymi ogonami.
Ja do dziś pracuję w sklepie z instrumentami muzycznymi,
Dan jest budowlańcem a Alan urzędnikiem.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
EXCITER 49
HMP: Zacznij od początku. Jak powstał Viking?
Ron Daniel Eriksen: W roku 1985 byłem członkiem
popularnego punkowego zespołu, który grał pod nazwą
The Hags. Niestety, ale nie była to moja muza,
siedziałem bardziej w szybkim metalu jak Venom czy
Slayer, niż w tym wolnym punku. Chciałem także pisać
własną muzę. Pewnego wieczoru na występie Hags,
wyżaliłem się przyjaciołom, Mattowi i Jamesowi, tej
samej nocy zdecydowaliśmy się na założenie własnej
kapeli. Skończyłem z The Hags i założyliśmy własny
zespół, Tracer. Pod tą nazwą nagraliśmy demo zatytułowane
"Sudden Death" z Tonym Vargasem -
członkiem L.S.N. - na wokalu. Szybko zakończyliśmy
karierę pod tym szyldem, ze względu na brak stałego
wokalisty. Matt wciąż chciał grać, więc zamieścił w
gazecie drobne ogłoszenie, w którym zaznaczył, że
szuka muzyków, którzy obracają się w klimatach Slayera
i starego Kiss. Gościem, który odpowiedział na to
ogłoszenie był Brett Sarachek. Pochodził z Kansas i
grał z różnymi zespołami jak np. Blind Decree (w którym
udzielał się gitarzysta Deliverance, Glenn Rogers)
oraz The Hierophant (z wokalistą w osobie Juliana
Mendeza znanego z Heretic). Matt i Brett spotkali się
na mały jam, a odkąd grali w moim garażu, pytali czy
nie chciałbym w tym uczestniczyć. Graliśmy "Black
Magic" i inne kawałki Slayera co było naprawdę fajne.
Gdy wybiegałem już za kawałki, które potrafiłem zagrać,
chwyciłem za mikrofon i zacząłem śpiewać. Tak
dla jaj. Matt z Brettem stwierdzili, że brzmi to świetnie,
więc nalegali, że powinniśmy stworzyć zespół, a ja
powinienem być wokalistą. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebowaliśmy
był basista, więc zaproponowaliśmy tą
robotę Jamesowi i tak do życia powołany został Viking.
To było jakoś wiosną roku 1986.
Wydając debiutancki album mieliście ledwie 21 lat.
Jak wspominacie ówczesną kondycję sceny thrash
metalowej?
Nie angażowałem się zbytnio w lokalną scenę thrash
metalu. Zwykłem chadzać na wiele heavy metalowych
koncertów zespołów typu W.A.S.P., Armored Saint i
Steeler. Jednak, gdy zacząłem słuchać thrashu, byłem
zbyt zajęty koncertowaniem w punkowej grupie i chodzeniem
na inne koncerty. Parę razy byłem na występie
Slayera, ale nigdy nie słyszałem, ani nie uczestniczyłem
w gigu Dark Angel, póki z nim nie zaczęliśmy
wspólnie dzielić sceny. Jak już zagralibyśmy trochę
koncertów z thrash metalowymi zespołami i zacząłem
spędzać z nimi więcej czasu, otworzyło mi to oczy tą
Coś naturalnego i pozytywnego…
Po dwudziestu sześciu latach milczenia na rynku wydawniczym, powróciła legenda
ostrego thrashu z LA - Viking. Z okazji premiery ich trzeciego pełniaka ("No Child Left
Behind"), porozmawiałem sobie trochę z wokalistą grupy, Ronem Danielem Eriksenem.
muzykę.
"Do or Die" to bardzo agresywny, szybki i bezlitosny
krążek. Co zaprowadziło was do grania w tym stylu?
Gniew? Smutek? Może coś jeszcze?
Komponowaliśmy metal, którego sami lubiliśmy
słuchać. Moje komponowanie to coś na zasadzie
sześćdziesiąt procent Metalliki i czterdzieści procent
Slayera, podczas gdy Brett robił dokładnie na odwrót
tj. sześćdziesiąt procent Slayera i czterdzieści procent
Metalliki. Nie byliśmy zainspirowani niczym innym.
Spotykało się to z dużym uznaniem, a także dzięki
brudowi i niechlujności naszego brzmienia. Myślę, że
to jest powód, dla którego byliśmy często porównywani
do Dark Angel. Było to szybsze i brudniejsze niż typowy
thrash z Bay Area. Jeśli miałbym wybierać, wolałbym
brzmieć jak metal z Bay Area. Nie jesteśmy
zbyt dumni z "Do Or Die", ponieważ wiedzieliśmy, że
powinno być to nagrane i zagrane lepiej. Jednakże, póki
co, żaden z nas nie był dobrym muzykiem.
"Man of Straw" jest dojrzalszym dziełem. Pełen jest
różnych pomysłów, jak zwolnienia, epickie intra itd.
Jak zmieniliście swój styl komponowania na taką
skalę w zaledwie rok?
Duża cześć kompozycji z "Do or Die" powstała zanim
zaczęliśmy grać występy na żywo. Pewnego razu poczuliśmy
jak widownia reaguje na nasze przeróżne riffy,
dzięki czemu pisanie nowej muzyki stało się dla nas
dużo łatwiejszym niż dotychczas. Lubimy kontrolować
moshpita, przepadamy za tym, gdy tłum okazuje swoje
emocje najbardziej, jak się tylko da. "Man of Straw"
jest tego efektem. Na dodatek, brzmi dużo lepiej niż
"Do Or Die", ponieważ nagrane było przez Billa Metoyera,
który wiedział, jak powinien brzmieć thrash.
Wiadomym jest, że na chwilę przed wydaniem drugiego
LP, Ron nawrócił się na chrześcijaństwo (zaś
po wydaniu zrobił to samo Matt Jordan). Wiadomym
jest, co go do tego skłoniło?
To baaardzo długa historia. Wielu metalowców nie jest
zainteresowanych tego typu sprawami. Krótko mówiąc
- spotkaliśmy się z cudami, niezwykłymi wydarzeniami,
które popchnęły nas do czytania Biblii itd.
Trasa promująca "Man of Straw" nie doszła do skutku
przez wewnętrzne konflikty w zespole. Straciliście
ogromną szansę na zdobycie większej popularności.
Czy po tylu latach sądzicie, że dało się rozegrać
to inaczej?
Wewnętrzne konflikty zachodziły tylko w moim umyśle
i sercu. Nie miałem żadnych problemów z resztą zespołu.
Po prostu przejadł mi się hedonistyczny tryb życia
i wiedziałem, że jeśli wezmę udział w trasie z Helstar,
podczas której mieliśmy promować "Man of
Straw", powróciłbym do starych zwyczajów. Nie chciałem
znowu stać się taką osobą, jaką byłem wcześniej.
Teraz nie mam problemów z jeżdżeniem w trasy, nie
kuszą mnie rzeczy, które kusiły lata temu. Fakt, straciliśmy
okazję na zdobycie wielu fanów. Bardzo możliwym
jest, że bylibyśmy teraz tak popularni jak Overkill
albo Exodus. Na szczęście wielu fanów jest z nami
cały czas, od trzydziestu lat, pomimo, że nie wydawaliśmy
nowych krążków przez bardzo długi czas.
Pojawiliście się na ósmej części składanki "Metal
Massacre". Jesteście z tego dumni?
Tak, znalezienie się na tej składance było dla mnie
wielkim honorem. Gdy byłem w szkole średniej dostałem
pierwszą część "Metal Massacre". Znajdowały się
na nim kawałki takich kapel jak Metallica, Steeler czy
Ratt, słowem - dużo świetnego metalu. Pamiętam jak
w pewnym sklepie muzycznym kupowałem ten album,
a każdy członek Ratt mi się na nim podpisał. Mieliśmy
dużego farta, gdy Brian Slagel ujrzał nas na naszym
drugim gigu. Po koncercie podszedł i zapytał czy mamy
demówkę. Mieliśmy, a gdy niedługo potem okazało
się, że Metal Blade chce umieścić "Hellbound" na następnym
"Metal Massacre", byłem zszkowkowany!
Po 21 latach nieistnienia, zreformowaliście się ponownie
w 2011 roku i działacie do dzisiaj. Co popchnęło
was do reaktywacji zespołu?
Sporo czynników złożyło się na to, że ja i Matt zaczęliśmy
rozmawiać o zreformowaniu Viking. Glenn Rogers
z Hirax był naszym tour managerem i zdzwanialiśmy
się kilka razy do roku. Zawsze mówił mi, że jak
podróżował po świecie, ludzie często pytali się o Viking.
Również ponowne wydanie "Man of Straw"
przez Lost & Found Records otworzyło moje oczy na
fakt, że nadal jest tak wiele fanów Viking. W tym samym
czasie miałem w sobie muzykę, którą chciałem z
siebie wypuścić. Wszystkie te rzeczy sprawiły, że reformacja
w 2011 roku była czymś bardzo naturalnym i
pozytywnym.
Nowy longplay zatytułowany "No Child Left
Behind" brzmi zaskakująco świeżo, pozostając przy
tym nie mniej gwałtownym i jadowitym w porównaniu
z dwoma poprzednimi albumami. Czy jesteście
dumni z tego nagrania?
Jestem niesamowicie dumny z "No Child Left Behind".
Sądzę, że to w wielu kwestiach najlepszy krążek,
jaki kiedykolwiek nagrałem. Z pewnością mój wokal
jest lepszy niż na którymkolwiek wcześniejszym nagraniu.
Tekst jest jak najbardziej w moim stylu, tak jak na
"Man of Straw". Perkusja jest oczywiście niesamowita,
jak każdy by się spodziewał po Gene Hoglanie. Nie
jest tak szybka jak na albumie "Do or Die", ale nadal
da się rozpoznać, że to thrash metal marki Viking. I
jest nagrany o wiele lepiej, niż "Do or Die"! Jestem
bardzo, bardzo zadowolony z tego albumu.
Jak przebiegł proces pisania i komponowania "No
Child Left Behind"?
Najcięższe w pisaniu "No Child Left Behind" było to,
że Brett w nim nie uczestniczył, nie pisał tego razem
ze mną. Niewiele ludzi potrafi pisać takie riffy, jak
Brett. Wystarczy, że przesłuchasz "Man of Straw" i
Foto: Viking
50
VIKING
"Time Does Not Heal" Dark Angel, a zrozumiesz,
jaki z niego monstrualny kompozytor. Włożyłem do
tego albumu wszystkie moje najlepsze riffy i bardzo się
starałem umieścić tam też riffy w stylu Bretta. Odnośnie
tekstów, one ze mnie po prostu płynęły. Wiele z
nich to osobiste przeżycia albo bardzo bliskie mi tematy.
Jasno widać, że to najbardziej intymne i szczere liryki
ze wszystkich trzech albumów. Kolejną wspaniałą
rzeczą związaną z pisaniem tego albumu była praca
nad układami z Genem Hoglanem. On i ja przeszliśmy
cały album piosenka po piosence, kawałek po kawałku,
edytując i porządkując każdy z nich po kolei.
Jego udział z pewnością polepszył jakość końcowego
produktu.
Nowy album wydaliście z własnej inicjatywy, nie
chcielibyście wrócić pod skrzydła Metal Blade Records?
Byłbym bardzo podekscytowany, gdyby Metal Blade
Records znowu się nami zajęło. Jakkolwiek, nasz styl
thrash metalu z lat 80-tych nie przypada już do gustu
większości fanom metalu. Na dodatek, większość innych
zespołów metalowych grających różne gatunki są
w stanie jeździć w trasę w pełnym wymiarze czasu.
Osobiście bardzo bym chciał być w trasie grając 250
czy 300 koncertów rocznie. Niestety, kariera, rodzina,
zobowiązania finansowe sprawiają, że muszę jeździć w
trasę wtedy, kiedy mam akurat czas wolny od pracy,
jak zresztą pozostali członkowie zespołu. A więc jest
teraz mnóstwo zespołów bardziej zasługujących na
kontrakt z Metal Blade niż my. Brian Slagel i reszta
ludzi z Metal Blade ma moją dozgonną wdzięczność
za szansę, jaką dali nam w 1986-tym oraz za lata
współpracy.
Na waszym krążku da się znaleźć całkiem skomplikowane
utwory, jak chociażby "Wretched Old
Mildred". Ciekawi was progresywny rock/metal?
Lubuję się w różnych gatunkach metalu. Jest trochę
świetnego materiału w progresywnym metalu. Niestety,
duża część z tego jest zbyt skomplikowana, by mój
prosty umysł mógł nadążyć. Często wokaliści progresywnych
zespołów nie są śpiewakami typu, który mi
się podoba. To zresztą sprawdza się w wielu typach
metalu. Lubię, gdy muzyka jest ciężka, gdy riffy wpadają
w ucho i gdy mogę pokiwać się do nich. Gdy blasty,
beaty są tak szybkie, że mój kar nie nadąża, gdy
oznaczenie taktu jest kompletnie zwariowane, gdy wokaliści
brzmią jak Ciasteczkowy Potwór albo jakby
śpiewali na scenie na Broadwayu, nie mogę się wczuć
w taką muzykę. Jest więc mnóstwo metalu, który lubię
i mnóstwo takiego, którego nie lubię. Mój styl pisania
jest jaki jest. Nie mogę powiedzieć, że jest zainspirowany
czymkolwiek innym, niż to, co jest w mojej głowie
i rękach. Napisałem utwory dokładnie tak, jak zrobiłem
to na "Man of Straw".
Nagraliście ten album nadal będąc niezależnym zespołem.
Czy bez "profesjonalnego" producenta i personelu
z wytwórni pomagającym wam było ciężej,
czy łatwiej?
Pracowałem z kilkoma zespołami jako producent i jestem
bardzo dobry w przekazywaniu swojej wizji muzykom
i inżynierom, by ostatecznie stworzyć świetny
produkt. To samo zrobiłem sobie przy produkcja Vikinga.
Jakkolwiek, problem z byciem niezależnym i
produkowaniem samemu nie był już taki, jak za
dawnych czasów, gdy mieliśmy ustaloną ilość dni na
nagranie albumu, tu to trwało bardzo, bardzo długo.
Poszczególne instrumenty były nagrywane różnie, niekiedy
w odstępach tygodni czy miesięcy od siebie, podczas
gdy wcześniej nagrywaliśmy je tego samego dnia,
lub dnia następnego, lub później w tym samym tygodniu.
Proces produkcji jest teraz bardzo rozciągnięty w
czasie i nagranie albumu może zająć naprawdę dużo
czasu. Z drugiej strony, to oznacza, że nie ma tam błędów,
które później chciałbym naprawić.
Co symbolizuje tytuł albumu?
"No Child Left Behind" ma wiele znaczeń. Na pierwszy
rzut oka to gra słów odnosząca się do kontrowersyjnego
prawa ustanowionego przez Kongres Stanów
Zjednoczonych by niby "naprawić" nasz system edukacji,
z Wikingami szturmującymi wioskę i nie pozostawiającymi
żadnych ocalałych. Są głębsze interpretacje,
na przykład to, co system więziennictwa robi z nieletnimi
przestępcami.
Jakie są główne inspiracje muzyczne Vikinga?
We wczesnych latach wszyscy wyrastaliśmy na Kiss,
wczesnym metalu takim, jak AC/DC, Thin Lizzy i
Black Sabbath, europejskim/brytyjskim heavy metalu.
Potem oczywiście Slayer i Metallica. Wszyscy jesteśmy
dość prostymi gośćmi, więc nasze inspiracje były
proste.
Poza muzyką jakie są wasze hobby?
Poza muzyką jestem również tatuażystą, grafikiem i
programistą/web developerem. Nurkuję, fotografuję
oraz tworzę dzieła sztuki różnego typu. Lubię także
powieści graficzne i audiobooki sci-fi.
Jaka jest wasza opinia o kondycji thrash metalu w
LA?
Już od dłuższego czasu nie było mnie w LA. Wyprowadziłem
się koło 1990-tego, więc nie mogę dokładnie
powiedzieć. Wielu fanów mówi mi, że kochają thrash
metal lat 80-tych bardziej, niż thrash tworzony dzisiaj.
Ale nie wiem, czy to wina dzisiejszych zespołów, czy
raczej nostalgii do dawnych "dni chwały". Osobiście
słyszałem trochę świetnej muzyki i zabójczo chwytliwych
riffów współczesnych zespołów thrashowych.
Które albumy wydane w tym roku są, twoim zdaniem,
najlepsze?
Nie dorwałem się jeszcze do zbyt wielu tegorocznych
albumów. Słyszałem "From the Very Depths" Venoma
i myślę, że jest niesamowity. Ciężko uwierzyć, że
zespół tworzy takie zabójcze albumy po 35 latach robienia
tego konsekwentnie.
Czy spodziewasz się jakichś longplayów w najbliższych
latach?
Zobaczymy, co następne parę lat przyniesie. Nie jestem
jeszcze pewien - mogę powiedzieć, że nie zacząłem
jeszcze pisać muzyki do następnego albumu. Ale
zapisuję tekst i różne pomysły na wszelki wypadek.
Gdybyś mógł złożyć sobie "zespół marzeń", których
muzyków byś zaprosił?
To byłby zespół, w którym wokalistą byłby Ronnie James
Dio, Gene Hoglan grałby na perkusji, Billy
Sheehan na basie, ja grałbym na gitarze rytmicznej i
Dave Beegle grałby na pierwszej gitarze. To nie tylko
byłby wyśmienity zespół, ale również składałby się z
prawdziwie najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek
spotkałem.
Co sądzisz o nielegalnym ściąganiu mp3 z Internetu?
Wolałbym, żeby ludzie płacili mi za moje nagrania niż
je piracili. Ale realia dzisiejszego świata są takie, że jest
pokolenie, które nie zastanawia się dwa razy nad kradzieżą
muzyki i filmów. Nawet nie uważają tego za
kradzież. Osobiście nigdy nie ściągnąłem nielegalnie
filmu i nigdy tego nie zrobię. Nie będę ich oglądał. Płacę
za muzykę, której słucham, ponieważ cenię artystów,
którzy ją tworzą. Nie potrafię przekonać ludzi,
którzy myślą inaczej. Szczerze, bardziej obchodzi mnie
co się dzieje z rekinami w oceanach i tygrysami na
świecie niż to, że jakieś dzieciaki kradną moją muzykę.
Przynajmniej jej słuchają.
Czy możemy spodziewać się kolejnej waszej płyty w
najbliższych latach?
Zobaczymy, co następne parę lat przyniesie. Nie jestem
jeszcze pewien - mogę powiedzieć - że nie zacząłem
jeszcze pisać muzyki na następny album. Ale
zapisuję teksty i różne pomysły na wszelki wypadek.
Jakie plany na przyszłość ma Viking?
Musieliśmy unieważnić nasze plany październikowej
trasy z powodu mojej operacji ramienia. Ale mamy w
planach trasę w 2016-stym, w której będziemy jednym
z głównych zespołów i która powinna być zabójczym
wydarzeniem. Ogłosimy zespół oraz miasta, gdy tylko
wszystko się dopełni.
Jakieś ostatnie słowo dla fanów?
Nasi fani są niesamowici. Ci nowi, którzy przebrnęli
przez ocean starego i teraźniejszego metalu i stwierdzili,
że lubią słuchać Vikinga. A także ci starzy, którzy
w każdym mieście podchodzą do mnie i mówią mi,
co jeden albo oba moje albumy dla nich znaczyły, wiele
lat temu. I nadal są z nami, przychodzą na koncerty
i headbangują razem z młodszymi. Jestem wdzięczny
wam wszystkim.
Łukasz Brzozowski
VIKING
51
Nauczycielka jest od uczenia, nie?
Sporo semantycznego zamieszania zrobiło się ostatnio wokół Venom. Otóż w czasie
gdy Cronos kontynuował swoją lucyferiańską krucjatę, jego dawny kumpel z zespołu - i
co najważniejsze, współzałożyciel i autor połowy najlepszych numerów - Mantas założył
grupę M-Pire of Evil. Darł się w owym ansamblu niejaki Demmolition Man, łysol również
znany z Venom, z czasów gdy nie było w nim Cronosa. Dosłownie na kilka dni po festiwalu
Keep It True, M-Pire of Evil zmienił nazwę na... Venom Inc. Za garami zobaczyliśmy wtedy
kolejną legendę grupy, Abaddona. Mamy zatem dwa Venomy. Krótka forma niniejszego wywiadu
nie była wcale zamierzona. Otóż na festiwalu słynnego garowego przepytywał pewien
Francuz. Mieliśmy mało czasu, dogadaliśmy się zatem, że scalimy wywiady. Ja swój fragment
Francuzowi wysłałem. Francuz jednak znów nie chciał umierać za Gdańsk.
HMP: Witaj Abaddon. Mój poprzednik poruszył
ważną kwestię związaną z tym, iż wasze hity
trafiały często na osobne epki i single zamiast na
albumy. Mnie ciekawi fakt, iż są to numery często
lepsze od niejednego znajdującego się na albumach.
Weźmy "In Nomine Satanas", "7 Gates of
Hell", "Bloodlust...."
Anthony "Abaddon" Bray: Nie wiem czy to w
ogóle było przedmiotem jakiejkolwiek decyzji.
"Welcome to Hell" był napisany na długo przed
tym zanim weszliśmy do studia. Byliśmy więc gotowi
do natychmiastowego nagrania następnego albumu.
Wróciliśmy do studia aby go tylko popróbować
aż tu nagle wytwórnia Neat, podniecona
reakcjami jakie wywołał debiut, pyta się co to za
utwór. My na to: "Die Hard". Oni na to, że od razu
go biorą, tylko proszą żebyśmy nagrali coś na
stronę B. Więc daliśmy im "Acid Queen", który miał
być normalną częścią albumu. Tak było potem
przez kilka lat np. z "Bloodlust". Przychodzili i od
razu zabierali numery. To nie była nasza decyzja.
Tak naprawdę to nie znalazło nam na jakichś singlach,
nie jesteśmy tego typu grupą. Tak to wyszło.
Jak pierwszy raz weszliśmy do studia to facet siedzący
za konsoletą nie chciał nas nagrywać, stwierdził
że to straszny syf. Po czym po jakimś czasie
dostaliśmy recenzję Geoffa Burtona z magazynu
Sounds. Napisał m.in. że to najcięższe nagranie w
dziejach jaki kiedykolwiek dopuszczono do sprzedaży.
Ludzie w wytwórni byli zszokowani podobnie
jak ten facet ze studia. Tylu ludzi chciało to
dostać. Stąd to parcie na nowe utwory. Większość
z tych singlowych kawałków to pierwsze, niedopieszczone
wersje. Pisaliśmy je jeszcze w studio.
Przez kilka waszych albumów ("Black Metal",
"Prime Evil", "Temples of Ice") przewija się trylogia
nauczycielska, swoista opowieść o babce,
która lubiła bzykać się z uczniami. To rozumiem
historia z życia wzięta?
(Śmiech) Jeff (Mantas) powiedziałby ci, że nie, ale
nie jestem przekonany. Powiem tak: W latach 70-
tych nie byłoby z tym większego problemu. Mogłeś
"Possessed", z którego ów numer pochodzi, to
dość intrygujący przykład skrajności. Najbardziej
melodyjne riffy, licząc od początku waszej
działalności, przeplatają się z najbrudniejszym
brzmieniem. Co było tu przypadkiem?
"Possessed" mogłaby być lepsza. W tym czasie
wiele thrashowych kapel zaczynało już odnosić sukcesy
i pojawiły się głosy, że produkcja poprzedniej
płyty Venom oraz singli jest zbyt wypieszczona.
Więc chcieliśmy to odwrócić i przesadziliśmy z
brudem. Też sądzisz, że na "At War With Satan"
jesteśmy wypieszczeni?
Bzdura, przecież też album zgrzyta mocniej niż
"Black Metal". Kto pisał materiał na "Possessed"?
Cronos, bo Mantas tracił już zainteresowanie
zespołem.
Zawsze chciałem zapytać was o środkowy riff do
utworu "Prime Evil". To kolejny w metalu hołd
dla utworu "Perfect Strangers" Deep Purple...
Ja uwielbiałem Deep Pruple, Jeff niekoniecznie.
On ci oczywiście powie, że to nie pochodzi z "Perfect
Strangers", ale ja twierdze inaczej.
Cronos opowiadał, że na początku waszej działalności
musiał pokazywać ci najprostsze partie a
ty nie potrafiłeś ich ogarnąć.
(Śmiech) co ty o tym sadzisz?
Gdy byłem dzieciakiem, mając 13 lat usłyszałem
album "Black Metal" konkretnie "Countness
Bathory" i pomyślałem, że ten facet za perkusją
nie trzyma tempa. Potem usłyszałem albumy Bathory
czy Hellhammer i okazalo się że to charakterystyka
całej sceny. Byłem jednak zszokowany
gdy usłyszałem jaki postęp zrobiłeś na "Prime
Evil".
Tak, to był olbrzymi postęp nas wszystkich. Nie
ćwiczyłem wiele, po prostu dorosłem. To był pierwszy
album, nad którego kawałkami można było w
końcu popracować. Poprzednio było tak, że wytwórnia
brała od razu wszystko co ledwo nagraliśmy,
tak jak powiedziałem poprzednio. Nagrywaliśmy
z marszu. "Prime Evil" był nagrywany w
moim studio. A Cronos przesadza za każdym razem.
My wszyscy mieliśmy kłopoty z utrzymaniem
instrumentów. Posłuchaj Cronosa jak gra na koncertówkach
np. z Hammersmith. To jest całkowita
katastrofa. Wszyscy uczyliśmy się nowego stylu.
Najlepszy z nas był wtedy Jeff.
Mam pytanie dotyczące kilku tekstów z czasów
gdy śpiewał Demmolition Man. Kim była Clarisse?
To Agentka Starling z "Milczenia Owiec".
"Trinity" mówi o programie budowy borni atomowej?
Tony się tym bardzo interesuje, tu nie chodziło tylko
o fajną historyjkę.
Foto: Venom Inc.
bzyknąć nauczycielkę, która ci się podobała. Potem
wszystko zaczęło być nagłaśniane w mediach i
te czasy się skończyły.
A jakie jest twoje zdanie na powyższy temat?
Nauczycielka jest od uczenia, nie? To też jest nauka
życia (śmiech)
"Voyeur". To też podobna tematyka.
Ten tekst pojawił się w studio w ostatniej chwili.
Napisał się sam, gdy utwór już był gotowy. Kompletna
konfabulacja.
Tony, czy to prawda że byłeś w jakimś gangu?
To było w latach 70-tych, gdy byłem dzieciakiem.
Biliśmy się tylko dlatego, że ci inni mieszkali w innej
dzielnicy. Policja pilnowała tylko byśmy nie
dewastowali mienia i nie bili się na ulicach i przeganiali
nas do parków czy pod wiadukty, gdzie mogliśmy
się napierdalać do woli. Zrobiło mnie bardziej
wściekłym i pomogło w grze w Venom.
Jakub "Ostry" Ostromęcki
52
VENOM INC.
muzyki?
Guy Ben David: 1982 - premiera "Thriller" od
Michaela...
Yakir Shochat: 1984… Po prostu zobacz, jak
świetne albumy zostały wydane w tym roku:
HMP: Wasz nowy album to epicki, thrash metalowy
łomot. Uważacie go za swoje opus magnum?
Yakir Shochat: (Śmiech) Epicki Thrash Metalowy
Łomot! Nigdy wcześniej tego nie słyszałem, podoba
mi się, dzięki wielkie, Łukasz! Wracając do twojego
pytania. Uważam! Wierzę, że jest to najlepszy
krążek Hammercult jak do tej pory! Jestem podekscytowany
oraz dumny z tej płytki, jak i unikatowwego
soundu, który wypracowaliśmy na przestrzeni
lat.
Wasza muzyka to mix thrash i death z nutką power
metalu. Co skłoniło was do grania takiej
muzy?
Yakir Shochat: Dobre spostrzeżenie, Łukasz! To
naturalny progres Hammercult, który zawiera w
sobie bardzo unikatowy mix gatunków, o których
wspomniałeś.
Każdy koncert to dzika jatka…
Krajanie pewnego cieśli z Nazaretu wydali kolejny album będący zgrabną mieszanką
thrash/death'owego łomotu z power metalowymi inklinacjami. Na wszystkie z pytań
chętnie odpowiedział wokalista formacji, Yakir Shochat, a od czasu, do czasu wspomógł go
Guy Ben David - odpowiedzialny za gitarę prowadzącą.
Jak opisałbyś "Built For War?"
Yakir Shochat: "Built For War" to nasz manifest,
jak powinien brzmieć Prawdziwy Metal w roku
2015. Mocno, epicko, agresywnie i ciężko jak skurwysyn.
Jest to celebracja wszystkiego, co ma związek
z metalem - przetopione w ekstremalną odmianę
tego gatunku z jajami i charakterem.
Słowo "piekło" nieustannie przewija się w waszych
utworach. Czemu tyle w was Szatana, bezbożnicy,
(śmiech)?
Yakir Shochat: Przecież w nim żyjemy! (Śmiech!).
Jeśli piekło miałoby soundtrack - musiałby być to
Metal!
Manowar - Hail To England,
Manowar - Sign Of The Hammer,
Omen - Battle Cry,
Metallica - Ride The Lightning,
Anthrax - Fistful Of Metal,
Venom - At War With Satan,
Judas Priest - Defenders Of The Faith,
Iron Maiden - Powerslave,
Mercyful Fate - Don't Break The Oath...
Ta lista mogłaby ciągnąć się i ciągnąć.
Powiedzielibyście mi o najdzikszej imprezie w
jakiej braliście udział?
Yakir Shochat: Każdy koncert to dzika jatka! Żyjemy
tą, niekończącą się, imprezą cały czas, są różni
goście, różne miejsca, a wrażenie - zawsze pozytywne!
Życie jest jedną wielką, metalową imprezą -
Jebać Świat!
Macie plany na najbliższą przyszłość?
Yakir Shochat: Na początku może poczekamy na
oficjalną premierę albumu, (Śmiech!) Płyta wychodzi
28-ego sierpnia (w Europie) co wiąże się z trasą
promocyjną. Mamy w planach trasę z Unearth.
Solówki gitarowe grane są z wielkim patosem i
wirtuozerią. Jakie są wasze inspiracje wśród gitarzystów?
Guy Ben David: Cóż, dorastałem słuchając Page'a,
Morse'a, Hendrixa, Claptona, Petrucciego,
Satrianiego, Slasha, Marty Friedmana i olbrzymich
pokładów oldschoolowego funka. Myślę więc,
że moja gra to mieszanka tych wszystkich rzeczy.
Powiesz mi co nieco o historii zespołu?
Yakir Shochat: Zespół powstał mniej niż pięć lat
temu i od tamtego czasu wydaliśmy trzy albumy,
jedną EP-kę. Mieliśmy trasę w dwudziestu pięciu
różnych państwach i uczestniczyliśmy blisko w stu
pięćdziesięciu koncertach. Wciąż jesteśmy żądni
gry, a to dopiero początek. Myślę, że jest to niezłe
podsumowanie naszej dotychczasowej historii.
Izrael nie jest wylęgarnią metalowych zespołów.
Powiedziałbyś coś więcej o waszej scenie?
Yakir Shochat: Izraelska scena metalowa jest bardzo
młoda, więc, jak wszystkie dobre rzeczy, potrzebuje
czasu na obycie i wzrost popularności.
Album został wyprodukowany pod szyldem
SPV/Steamhammer. Jak układa się wasza współpraca
z nimi?
Yakir Shochat: Po pierwsze, jesteśmy bardzo zadowoleni
z powodu znalezienia nowego domu w
SPV/Steamhammer jako wytwórni nagraniowej.
Załatwili nam świetną promocję i szczerze mówiąc…
Jeśli masz wyjebany zespół, zabójczy album
i solidny label - możesz dojść na sam szczyt. Cierpliwie
patrzymy w przyszłość z myślą, co przyniesie
nam współpraca z SPV/Steamhammer.
Jakie są wasze największe inspiracje?
Yakir Shochat: Ludzie, których spotykamy na
drodze - fani Hammercul - to wojownicy! To oni
są tymi, którzy obserwują i wspierają nasze poczyna-nia.
Bez nich - nie ma Hammercult!
Foto: SPV
Jak sądzicie, "New Wave of Thrash Metal" to, po
prostu, kolejna zbieranina podrzędnych zespolików
bez charakteru, czy nowa nadzieja dla
thrashu?
Yakir Shochat: Jak w każdym gatunku muzyki, są
zespoły dobre i nieco gorsze. Ludzie sami wydają
takie wyroki. Moim zdaniem większość nowych zespołów
thrashowych brzmi jak kopia oldschoolowych
klasyków, może to fajne dla tych, którzy czują
ten klimat, ale ludzie, którzy oczekują zespołu z
własną tożsamością - nie będą usatysfakcjonowani.
Powiedzcie coś o zainteresowaniach pozamuzycznych.
Yakir Shochat: Przez wiele lat byłem ciężarowcem,
jednak z biegiem czasu przerzuciłem się na
kulturystykę. Wciąż uprawiam sport, niezależnie
od czasu, miejsca i okazji.
Jaki jest, waszym zdaniem, najlepszy rok dla
No i na koniec - "Hammercult to dla mnie…"
Yakir Shochat: Jest batalionem prawdziwego metalu
naszej generacji. Żyjemy tym gównem!
Łukasz Brzozowski
HAMMERCULT 53
którzy przepadają za naszą muzyką , aby poznawali
nowe horyzonty i rozszerzali swoje horyzonty
(myślowe).
Ambicja, gniew, komfort, ból, głód
Greckie Exarsis nie zwalnia tempa ani na chwilę, dzięki czemu, po niespełna
dwóch latach, otrzymujemy kolejny (trzeci już) krążek tych wariatów z Aten. Rozmawiać
miałem przyjemność z wokalistą grupy i zarazem kumplem po fachu, dziennikarzem greckiego
"Metal Hammera" - Nickiem Tragakisem.
HMP: Wasz nowy krążek zebrał masę pozytywnych
opinii, jak się z tym czujecie?
Nick Tragakis:To niesamowite widzieć ludzi (fanów,
gazety, przyjaciół itd.) przyjmujących z chęcią nasze
nowe przedsięwzięcie, jako że jest to wielki skok dla
zespołu, ponieważ trzej członkowie odeszli, a w ich
miejsce przybyli nowi. Największą zmianą było niewątpliwie
stanowisko wokalisty. Byliśmy, w pewnym
sensie, zaniepokojeni czy ludziom podejdzie mój głos.
Na szczęście - podeszły. To było wyzwanie, serio. Zespół
udowodnił, że potrafi przetrwać przy natłoku
zmian, jako że był to pierwszy raz, gdy Exarsis musiało
zmagać się z poważnymi roszadami w składzie. "The
Human Project" to powiew świeżości i, jednocześnie,
sto procent tego czym grupa jest od początku, czaisz?
Dlaczego Alex, Christos i Giorgios opuścili zespół?
Alex i Giorgios nie chcieli być cześcią Exarsis. Nadciągała
europejska trasa i zdecydowali, że nie chcą oddawać
się zespołowi z takim poświęceniem, co zupełnie
zrozumieliśmy. Nasze relacje nie zmieniły się jednak
ani trochę. Co ciekawe, brali nawet udział w nagrywaniu
otwierającego nowy album kawałka "Arrivals".
Alex i ja wymienialiśmy się partiami wokalnymi, a
Giorgios robił chórki! Christos dołączył do Suicidal
Angels, co jest olbrzymim krokiem w jego karierze.
Uczestniczyliśmy razem na trasie "Conquering Europe".
O, byłbym zapomniał. Jedna solówek w "Arrivals"
zagrana została przez Christosa. Wszyscy członkowie
Exarsis grają w tym kawałku.
Wasza muzyka jest odrobinę bardziej progresywna i
ambitna. Co nakierowało was na pójście w tą stronę?
Nie zgadzam się co do rzekomej "progresywności". Może
niektóre z solówek są bardziej techniczne, a mój
głos bardziej zróżnicowany od Alexa, ale na "The Human
Project" nie ma nic z proga, wyłączając to, że
skład zespołu uległ pewnej progresji. Fakt, że śpiewam
jak śpiewam, nie czyni Exarsis powiernikami Watchtower,
muzycznie (ponieważ dla mnie Watchtower
stanowi ogromną inspirację). Gramy oldschoolowy
thrash na modłę Bay Area i nie bierzemy jeńców. Ambitna?
Dzięki, stary. Jesteśmy dumni z tego, że nowy
krążek jest ambitny, ponieważ naprawdę ważnym dla
nas było, aby stworzyć zabójczy album, jako że jest
to nasze pierwsze dzieło z Mike'iem Karpathiou
za konsoletą. Wiedzieliśmy, że obecny skład zespołu
jest zdolny do podróżowania w różne
miejsca i teraz nagraliśmy to, żeby cały
świtat mógł usłyszeć i poczuć nowe
wcielenie Exarsis.
Solówki na nowym albumie są bardzo podobne do
tych, które tworzył Jeff Loomis na albumach Nevermore
(zwłaszcza "R.F.I.D." oraz "Skull And Bones").
Czy jest on dla was wpływowym gitarzystą?
Staaary, trafiłeś w sedno. Jeff Loomis jest ulubionym
wioślarzem Kostisa wraz z Yngwie'm (jest tylko jeden
Yngwie, śmiech!). Więc tak, pokazuje on swoje wpływy
i myślę, że oni - Nevermore - są bardzo wpływowi.
Nevermore to superowy zespół, nikt nie grał tak, jak
oni dwie dekady temu. Ekstremalny, nowoczesny metal
z bardzo specyficznym klimatem. Moim ulubionym
krążkiem jest "The Politics of Ecstasy". Jednak jako
zespół, preferujemy Sanctuary. Sprawdź pierwszą z
brzegu piosenkę na "The Human Project". Zobaczysz
co mam na myśli.
"Police Brutality" to bardzo intensywny kawałek.
Pojawi się on w secie?
Dzięki, Luke (chyba jakaś grecka wersja mojego
imienia… - przyp. red.). Tak, to pierwszy kawałek z
nowej płyty, który został przez nas zagrany na żywo.
Zagraliśmy go na naszym premierowym koncercie w
Atenach ostatniego maja, ale potem, kawałek był nieobecny
w secie przez sześć gigów, ponieważ nie mieliśmy
tyle czasu ile potrzebowaliśmy, przez co musieliśmy
skracać kawałki.
Jakie są wasze główne cele przy tworzeniu muzyki?
Robienie prostego, chwytliwego (dla nas) thrash metalu.
Lubimy ostre riffy, bujające partie do moshu, nośne,
skandowane refreny i partie przed refrenami, które
mają na celu dawkować napięcie aż do punktu kulminacyjnego.
Każdy utwór powinien być wyjątkowo dobry
i zabójczy. Myślę, że podrasowaliśmy to na "The
Human Project", a rzecz o której mowa, pojawiła się
już na naszym poprzednim krążku czyli "The Brutal
State". Jeśli mowa o tekstach, w centrum zainteresowania
są różnorakie teorie spiskowe, a każdy utwór jest
komunikatem dla ludzi,
Grecka scena thrash metalu jest na bardzo wysokim
poziomie, mógłbyś powiedzieć, co wywarło na to
wpływ?
Byliśmy o to wielokrotnie pytani i myślę, odpowiedź
nie jest taka prosta. Jak wiadomo, heavy metal przechodził
przez bardzo różne fazy, rozwijał się itd. Od
pięciu lat (jak nie lepiej) pożądanymi gatunkami muzycznymi
w Grecji są: heavy rock/stoner i thrash metal.
Jeśli mowa o thrashu, warto nadmienić, że jest na wysokim
poziomie, ponieważ Grecja jest jednym z krajów,
które zapoczątkowały modę na klasyczną odmianę
tej muzyki, począwszy od 2000 roku dzięki tak
zajebistym kapelom jak Mentally Defiled, Suicidal
Angels, Released Anger, Crucifier, Mortal Threat.
Uwaga skupiła się właśnie na tych zespołach, a ich fani
zaczęli tworzyć swoje, które również niszczyły, co dzieje
się zresztą po dziś dzień, dzięki kolejnym, młodym
muzykom. Wiesz, to jest jak niekończący się cykl, który
nigdy się nie zatrzyma, czego, z całego serca, pragnę,
ponieważ tego nam potrzeba. Inną aspektem jest
społeczne zamieszanie w Grecji, które (jak wiadomo)
tyczy się pierdolonego kryzysu, trwającego już sześć
lat. Thrash jest muzyką buntu i krytyki, więc widzę jak
wpływa on na wielu młodych ludzi.
Jak przebiega wasza współpraca z MDD?
Markus i jego wytwórnia są wobec nas naprawdę świetni.
Wyprodukowali "The Brutal State", pomogli dołączyć
nam do trasy koncertowej Conquering Europe…
Koleś był oddany już od pierwszego dnia współpracy,
widać, że wierzy w nasz zespół. Wiesz, bycie w
wielkiej wytwórni nie oznacza jeszcze, że wszystko jest
super, ponieważ takowe mają od trzydziestu do pięćdziesięciu
zespołów, więc możesz być ich ostatnim priorytetem.
Małe, niezależne labele z małym katalogiem
zespołów są o wiele bardziej chętne by właśnie ciebie
ujrzeć na pierwszym miejscu. To twój zespół może być
priorytetem. To robi właśnie Markus, za co ogromne
podziękowania. Jest naszym niemieckim bratem.
Jak czuliście się razem podczas nagrywania ostatniej
płyty?
Ambicja, gniew, komfort, ból i głód. Wiesz, manifest
uczuć. Ja czułem się nieco inaczej, bo był to mój pierwszy
raz przy nagrywaniu pełnoprawnej płyty z Exarsis.
Zmieniliśmy nieco partie wokali dodając więcej
piania w wysokich rejestrach. Staliśmy się bardziej
wszechstronni. To spory skok dla tożsamości Exarsis.
Co oznacza jak czujemy się w tej chwili. A czujemy, że
zrobiliśmy zajebisty thrash metalowy album, którego
słuchasz i z miejsca wiesz, że to Exarsis. Jesteśmy z
tego dumni.
Powiedzielibyście coś o swoich zainteresowaniach?
Jesteśmy zainteresowani robieniem dobrego
thrashu, czegoś co w stu procentach oddziałuje
na Exarsis. Jesteśmy zainteresowani
doprowadzaniem publiczności na naszych
koncertach do szaleństwa,
moshu i zajebistego spędzenia
czasu. Jesteśmy zainteresowani
pisaniem o ogólnoświatowych
spiskach, nowym
porzą-
Foto: Exarsis
54
EXARSIS
dku świata, a także zachęcaniem do samodzielnego,
szerokiego myślenia. W życiu prywatnym jesteśmy po
prostu zwykłymi, dwudziestoletnimi (dobra, część zespołu
jest starsza, śmiech) metalowcami. Jednak zespół
traktujemy bardzo poważnie, nie widzimy w nim jednego
ze swoich hobby.
Gdzie nagrywaliście ostatni album?
W miejscu naszych prób, D Studios w Atenach. Było
to najrozsądniejsze posunięcie, ponieważ żyjemy w
tym mieście, a przy okazji mamy bardzo blisko do
Mike'a. Słuchał pewnych greckich zespołów, które
nagrywał, więc wiedzieliśmy, że musimy nawiązać
współpracę. Nie znaczy to oczywiście, że nie satysfakcjonowała
nas praca z Grindhouse, gdzie chłopaki
wyprodukowali "The Brutal State". W Atenach znajdziesz
sporo wytwórni, w których nagrać można przyzwoity,
heavy metalowy, album, a tak się składa, że D
Studios jest jednym z tych najbardziej polecanych.
Dlaczego przenieśliście się z Kiato do Aten?
Cóż, dwóch członków oryginalnego składu zespołu
(George - bębny i Chris - bass - przyp. red.) przeniosło
się do Aten w celach edukacji oraz poważnych działań
w związku z Exarsis. Z reguły, zespół urządzał próby i
grał pierwsze koncerty w Kiato. Śmieszna sprawa, ponieważ
tej soboty (25-iąty lipca) gramy w Kiato z pustynno-rockowym
zespołem 1000Mods. Oba zespoły
pochodzą stąd, a znane są obecnie na terenie całej
Grecji, grając ogólnoeuropejskie trasy koncertowe,
więc, w pewnym sensie, historia zatoczy koło. George
nie gra już w zespole, a Chris wrócił do Kiato, ale przyjeżdża
do Aten na koncerty oraz próby.
Mike Karpathiou wyprodukował nowy album. Czy
pozytywnie oceniacie waszą współpracę?
Mike stał się szóstym członkiem zespołu. Ufamy mu
w każdym celu. Miał wkład w powstanie utworów, tekstów
i zachęcił mnie do spróbowania zmiany wokaliz,
jednej z najbardziej charakterystycznych rzeczy na
ostatnim krążku Exarsis. Naciskał, abyśmy dawali z
siebie sto i jeden procent. Wyobraź sobie, że Achilles
(perkusista - przyp. red.) musiał nagrać partie perkusji
dwa razy. Po pierwszym razie Mike nie był zadowolony,
więc zaprowadził go do pokoju nagrań i rozpisał
partie perkusji od nowa! W sumie, Mike okazał się
człowiekiem dnia, gdy Manna Recordings z Florydy
podesłali nam słaby mix i pliki do masteringu nowego
albumu. Nasza współpraca z tym studiem nagraniowym
była niezbyt satysfakcjonująca, nie chcieliśmy
nagrywać "The Human Project" w ten sposób. Mike
usiadł i zmiskował oraz zmasterował album w kilka
dni, dzięki czemu jest dostępny już od maja. Nie muszę
chyba mówić, że spisał się znacznie lepiej od gościa
z Manny (lepiej, żeby został anonimowy…) za dużo
mniejszą ilość kasy. To doprawdy niespotykane, aby
współpracować z tak dobrym typem jak Mike.
Byliście w Polsce z okazji "Conquering The Europe
Tour". Jak wspominacie ten koncert?
Bez owijania w bawełnę - to był jeden z naszych najlepszych
koncertów! Tłum zaczął szaleć już przy intro.
Nigdy nie zapomnę moshpitów i ekstazy grania dla takich
maniaków, nawet jeśli zaledwie garstka znała
wcześniej naszą twórczość. Naprawdę, świetnie to
wspominamy. Po koncercie spotkałem się z wieloma
ludźmi, z niektórymi mam kontakt po dziś dzień.
Oczywiście wśród nich jest Vlad, lokalna legenda w
tych rejonach. Facet ma nasze pierwsze demo na CD!
Nakręcił nawet video, na którym wykonujemy pierwsze
dwa kawałki z setu ("Surveillance Society" i "Toxic
Terror"). Powinniśmy wrócić tu tak szybko jak
tylko się da! Wy zasługujecie na dziki szał podczas
gigu Exarsis!
Gdański Repulsor w ostatnim czasie wyrósł na jednego
z moich osobistych faworytów jeśli chodzi o
polską scenę thrashową. Ich ostatni jak dotąd materiał
to EPka "Trapped in a Nightmare" wydana już w
2013 roku. Niestety z powodu nieustannych problemów
ze składem, na debiutancki album przyjdzie
nam jeszcze poczekać. Mam nadzieję, że
szybko sobie ze wszystkim poradzą, bo z rozmowy
wynika, że materiał może być zabójczy. Poza tym widać,
że ci goście mają łby na karku i trzeźwe spojrzenie na wiele spraw, co tylko może im w przyszłości pomóc.
Zapraszam do przeczytania rozmowy z Filipem (bas/wokal) oraz Michałem (perkusja).
Nie zamierzamy powielać niczyich schematów
HMP: Zaczniemy typowo czyli od pytania o początki
zespołu. Kto wpadł na pomysł założenia Repulsor i
co był do tego największym impulsem?
Filip: Osobą odpowiedzialną za powołanie zespołu do
życia jestem ja. Zmotywował mnie do tego fakt, że w
czasie, gdy postanowiliśmy zacząć grać, w Polsce zespołów,
które odnosiły się swoją muzyką do klimatu starej
szkoły thrash metalu było bardzo niewiele. Było za to
sporo bandów grających thrash na nową modłę, co wydawało
mi się oksymoronem.
Graliście wcześniej w jakichś innych kapelach?
Filip: Nie. W przypadku każdego z nas jest to pierwszy
zespół. By jednak być w pełni szczerym, muszę dodać,
że nasz nowy gitarzysta, Mateusz, grał wcześniej w zespole
Agresor, znanym również jako Mechanix, który
rozpadł się na początku tego roku.
Waszym pierwszym znakiem życia było demo zatytułowane
nomen omen "Death is the Beginning". Co
dziś z perspektywy kilku lat sądzicie na temat tego
materiału?
Michał: Było to nagranie zrealizowane po niespełna roku
naszej działalności, kiedy jeszcze nie mieliśmy do
końca zdefiniowanej drogi naszej twórczości. Z perspektywy
czasu traktujemy to wydawnictwo bardziej jako
ciekawostkę niż pełnokrwisty materiał i ma on dla nas
znaczenie raczej sentymentalne i wspominkowe.
Kolejnym i ostatnim do tej pory waszym nagraniem
jest EPka "Trapped in a Nightmare", która wzbudziła
niemałe zainteresowanie. Większość recenzji,
w tym moja, są zdecydowanie pochlebne. Zdarzyły
się jakieś niemiłe opinie?
Filip: Nic takiego nie zarejestrowaliśmy. Nawet jeśli
ktoś wskazuje jakieś błędy, czy niedociągnięcia z naszej
strony, to i tak na koniec zawsze przyznaje, że muzyka
z "Trapped in a Nightmare" jest solidna. W istocie,
"Trapped in a Nightmare" zostało przyjęte bardzo ciepło,
zarówno w kraju, jak i poza jego granicami, z czego
niezmiernie się cieszymy.
Czemu przez wasz zespół przewinęło się tylu gitarzystów?
Dlaczego żaden nie może zagrzać miejsca
na dłużej?
Filip: Tak naprawdę żaden z naszych dotychczasowych
gitarzystów nie siedział stricte w klimatach muzycznych,
w których osadzona jest nasza muzyka. Wyjątek może
stanowić Łukasz, którego preferencje muzyczne z czasem
zwróciły się jednak ku metalowi progresywnemu.
Biorąc pod uwagę wspomniany fakt, ciężko było nawiązać
z każdym z gitarzystów jakąś bardziej owocną
współpracę, i prędzej czy później nasze ścieżki musiały
się rozejść.
Jak obecnie wygląda wasza sytuacja personalna?
Macie już pełen skład czy dalej szukacie odpowiedniego
wioślarza?
Filip: Wiem, że stały, zgrany skład jest jednym z warunków,
by osiągnąć sukces, niestety ciężko nam znaleźć
odpowiednich ludzi, by taki finalnie uformować. W lutym
do zespołu dołączył Mateusz, obecnie grający rytmiczne
ścieżki gitarowe. Wciąż szukamy kogoś, kto grałby
linię gitary prowadzącej, więc jeśli ten wywiad czyta
osoba, która czuje się na siłach, i byłaby zainteresowana
współpracą - prosimy o kontakt.
Domyślam się, że problemy ze składem są jednym z
głównych powodów długiego oczekiwania na wasz
kolejny materiał. Macie już skomponowane jakieś
nowe numery?
Filip: Tak, istotnie, przez problemy o których mówisz
wydanie debiutanckiej płyty przeciąga, się w czasie. Mimo
wszystko, nagramy ją i wydamy, nawet jeśli nie będziemy
mieć stałego składu. Mamy skomponowaną dużą
część materiału. Wczoraj na próbie ogrywaliśmy nowy
numer, który trwa prawie 9 minut. W rękawie mamy
jeszcze kilka takich asów.
Czy nowe utwory będą utrzymane w tym samym
stylu, czy też może zamierzacie wprowadzić jakieś
zmiany?
Filip: Nie chcemy stać w miejscu. Część z nowych utworów
będzie szybsza, bardziej agresywna i cięższa. Część
będzie wolniejsza, ale kompozycyjnie bardziej złożona.
Teksty będą bezlitośnie szczere. Ten materiał będzie
bardziej ekstremalny i bardziej dojrzały. Sadus, Slayer,
Autopsy - to dobry trop. Tylko, że nie zamierzamy powielać
niczyich schematów.
Czego możemy od was oczekiwać w najbliższej przyszłości?
Kolejnej epki czy może już wreszcie debiutanckiego
długograja?
Filip: Zdecydowanie LP. Wejdziemy do studia, by zarejestrować
ślady mniej więcej pod koniec najbliższej
zimy. Kiedy mix i mastering tych utworów będzie skończony
- tego nie możemy powiedzieć, wszystko zależy od
funduszy. Optymistyczna wersja jest taka, że album
ujrzy światło dzienne pod koniec przyszłego roku. W
międzyczasie na pewno wypuścimy do sieci jakiś kawałek
jako promo i zapowiedź nadchodzącej płyty.
Jak dzielicie między siebie obowiązki związane z
komponowaniem muzyki, tekstami itd.?
Filip: Obecnie jestem jedyną osobą, która komponuje
utwory i pisze teksty. Ścieżki perkusyjne układa Michał,
a linie gitarowe Mateusz. W przypadku "Trapped
in a Nightmare", wliczając w to kawałki dodatkowe,
skomponowałem pięć utworów, pozostałe cztery napisał
Ostatnie słowo należy do was.
Dzięki ogromne za wywiad i zainteresowanie Exarsis.
Naprawdę to doceniamy. Ostatni osiągneliśy nowy poziom
w karierze, dzięki czemu gramy przed potężnym
Judas Priest na największym rockowym festiwalu w
Grecji. To było coś, co nie prześwitywało nam nawet w
najśmielszych marzeniach. Pracujemy nad nową trasą
w 2016 i zrobimy wszystko, by pojawić się w Polsce.
Kochacie i żyjecie dla heavy metalu. Uwielbiamy niektóre
z polskich kapel jak Kat, Turbo, Behemoth, Vader
i Blaze of Perdition. Dzięki raz jeszcze.
Łukasz Brzozowski
Foto: Repulsor
REPULSOR 55
Łukasz. Wszystkie teksty są mojego autorstwa.
Kto jest autorem zajebistej okładki zdobiącej "Trapped
in a Nightmare"?
Michał: Autorem okładki jest Mario Lopez, artysta
pochodzący z Gwatemali, któremu nie obce są thrashowe
klimaty i sprawdza się w nich doskonale.
W recenzji napisałem, że najwięcej u was słychać
amerykańskich tuzów takich jak Exodus, Slayer czy
Overkill. Czy faktycznie są to wasze największe inspiracje?
Michał: Inspiracji jest dużo, zawierają się w nich
również wspomniane wyżej bandy, ale nie ograniczamy
się do słuchania tylko jednego gatunku, nie tylko w
obrębie ciężkiego grania. Muzykę dzielimy na dobrą i
złą, plan jest taki, że następna płyta będzie wynikiem
naszych muzycznych doświadczeń nie tylko z zakresu
thrash metalu.
Filip: Zgadza się, jeśli chodzi o wspomniany album,
szykujemy kilka niespodzianek. Jesteśmy dość otwarci
na różne gatunki muzyki, oraz różne muzyczne style, co
na tym krążku znajdzie swoje odzwierciedlenie.
Riff z numeru "R.M.D.H." kojarzy mi się z Testament
i z Katem z okresu "Bastard". Co powiecie na
taką opinie? Jest w tym coś czy to tylko moje omamy?
Filip: Wow, przez to pytanie uświadomiłem sobie, że
ten kawałek powstał już prawie pięć lat temu. Ale ten
czas goni naprzód! Numer "R.M.D.H." skomponował
Łukasz, nie jestem do końca pewien, co mu wtedy najczęściej
wydobywało się z głośników, ale wydaje mi się,
że był to album "Eternal Nightmare" grupy Vio-Lence,
oraz oczywiście Testament, którego jest wielkim fanem.
Te zespoły mogły mieć więc wpływ na proces powstawania
wspomnianego przez ciebie kawałka.
Możecie powiedzieć coś więcej na temat tekstów? Jakie
tematy w nich poruszacie? Traktujecie je poważnie
czy raczej mają być tylko uzupełnieniem muzyki?
Filip: Jeśli chodzi o teksty z "Trapped in a Nightmare",
jest tam mały misz masz, niemniej jednak wciąż osadzony
w realiach większości metalowych liryków. Część
odnosi się do tego, z czym jestem emocjonalnie związany,
co mnie denerwuje, lub co potępiam, część nawiązuje
do tego, co mnie w jakiś sposób interesuje. Przykładowo,
tekst utworu "Killing Instinct" odnosi się do misterium
morderstwa. Mechanizmu, który popycha ludzi
do zabijania innych. Tekst do "To the Coven" odnosi się
do dawno zapomnianych zwyczajów i praktyk, które powszechnie
utożsamiane są z kultywowaniem zła. Tekst
"Stained Heritage" podkreśla, że wszystko co osiągnęła
ludzka cywilizacja, choć imponujące, jest okupione ludzką
krwią i cierpieniem. Jeśli chodzi o teksty utworów
dodatkowych, odnoszą się one do śmierci, obłędu i wszechobecnego
zła, jakie współcześnie nas otacza. Unaoczniają
one, że świat nie jest tak kolorowy, jak może się
niektórym wydawać.
Jak doszło do podpisania kontraktu z Thrashing
Madness? Leszek sam się z wami skontaktował czy
też to Wy wykonaliście ten pierwszy krok?
Michał: Wysłaliśmy do Leszka EPkę z propozycją wydania.
Zgodził się i od tego momentu wszystko poszło
już na tyle sprawnie, że w Halloween mogliśmy cieszyć
się z pełnoprawnego, przyzwoicie wydanego albumu.
Jak wam pasuje ta współpraca? Jesteście jak dotąd
zadowoleni? Jakie plany Wiążecie z tym labelem?
Michał: Jak już wspomniałem krążek jest wydany na
naprawdę dobrym poziomie i nie ukrywamy, że z tego
faktu jesteśmy bardzo zadowoleni. Również sam kontakt
z Leszkiem jest sprawny i szybki, myślę, że przy
dobrych wiatrach można kontynuować tę współpracę w
przyszłości.
Zmieniliście ostatnio logo i muszę przyznać, że to
nowe rozpierdala. Totalny oldschool i barbarzyństwo.
Skąd taki pomysł?
Filip: Dzięki! Nowe logo jest rozwinięciem pomysłu
logówki znanej z okładki naszego demo. Już wtedy chodziło
nam po głowie coś w podobnym stylu, ale nie znaliśmy
odpowiedniej osoby, która zajęłaby się projektem.
Nasze nowe utwory mają nieco inną stylistykę, niż te
znane z "Trapped in a Nightmare". Nowe logo lepiej ją
oddaje. Poza tym nie jest ono tak bardzo typowe, jak
większość logówek współczesnych, thrash metalowych
bandów. Jest brudne, surowe i garażowe, czuć w nim ducha
starej szkoły. To właśnie o to chodzi. O klimat i
atmosferę. To bardzo ważny czynnik we wszelkiego rodzaju
działalności artystycznej. Wiele współczesnych
zespołów o tym zapomina, my jednak planujemy jeszcze
więcej zabiegów, by oddać tego ducha muzyki. Nowe
logo może przypominać nieco logówki takich zespołów
jak Rigor Mortis czy Viking, oraz budzić skojarzenia z
filmami takimi jak Conan Barbarzyńca czy Beastmaster.
O to chodziło. Tak naprawdę, obok agresji i wściekłości
takich kapel jak wczesny Sadus, Slaughter czy
Repulsion zawsze ceniłem sobie przemyślaną, złożoną,
heavy metalową kompozycję i melodię, jaka brzmi na
nagraniach przykładowo Manilla Road czy Cirith Ungol,
a komiksy z cyklu Heavy Metal zawsze przeglądam
z wypiekami na twarzy. Ta logówka do tego wszystkiego
nawiązuje.
Jak wygląda u was częstotliwość grania na żywo?
Macie za sobą jakieś spektakularne występy?
Filip: Podczas pierwszych lat naszej działalności graliśmy
koncerty co dwa-trzy tygodnie. Obecnie jest tego
znacznie mniej. Powodów jest kilka. Ostatnio mieliśmy
nieustabilizowaną sytuację ze składem. Poza tym, nie
jesteśmy już licealistami i nie mamy tak dużo wolnego
czasu jak kiedyś. Nie zależy nam już też koniecznie,
żeby grać co chwilę jakieś drobne koncerty w małych
pubach, wiecznie z tymi samymi kapelami (bo w Trójmieście
niestety nie ma zbyt wielu sensownych zespołów,
z którymi można zagrać). Bardziej zależy nam, by
grać może i rzadziej, ale za to konkretne koncerty, poza
trójmiastem, lub u siebie, ale z jakimiś ciekawymi bandami
z kraju i zagranicy. Co do spektakularnych występów…
Możemy się pochwalić, że w marcu tego roku
wystąpiliśmy jako support w ramach festiwalu Dock
Metal w klubie B90 w Gdańsku. Tego wieczora headlinerami
były zespoły Overkill oraz Sanctuary. To było
coś! Występ przed - do tej pory - najliczniejszą publicznością,
która dopisała, mimo, że graliśmy wraz z
otwarciem bram do klubu. Trema i stres przed występem,
a po już tylko epicka impreza. Oprócz tego mieliśmy
też okazje wystąpić jako support zespołu Kat &
Roman Kostrzewski.
Mieliście jakieś propozycje spoza naszych granic?
Filip: Żadnych konkretnych. Sami wyszliśmy z kilkoma
propozycjami, jeśli chodzi o tegoroczny sezon letnich
festiwali, niestety, stamtąd, skąd otrzymaliśmy odzew
wynikło, że spóźniliśmy się na nabór kapel. Może w
przyszłym roku uda się gdzieś zagrać. Naszym marzeniem
wciąż pozostaje europejska trasa koncertowa, która
być może dojdzie do skutku, gdy wydamy planowane
LP.
Macie zaplanowane jakieś gigi na najbliższą przyszłość?
Gdzie będzie was można zobaczyć?
Filip: Nie mamy. Będziemy dalej próbowali wkręcać się
na support przed duże zespoły, co robimy i teraz, niestety
rzadko się udaje. Fajnie by było też zagrać w tych
miastach w kraju, w których do tej pory nie zawitaliśmy,
np. Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu. Mimo wszystko,
wciąż zdecydowaną większość naszej uwagi pochłania
intensywna praca nad LP.
No i jeszcze na koniec muszę się was zapytać o wasze
zdanie na temat polskiej sceny thrashowej. Co o
niej sądzicie, czy macie swoich faworytów, co was
wkurwia itd.?
Filip: Thrashowa scena w Polsce… Ujmijmy to tak.
Większość niej (z całym szacunkiem dla starych wyjadaczy)
stanowią młodzi, sezonowi słuchacze, którzy po
dwóch latach kończą swoją zabawę z tą muzyką. Ich
mentalność, zachowanie, oraz poziom żartu, które są
wszechobecne np. w Internecie - na portalach społecznościowych
itp. nie rzadko są po prostu żenujące. Nie mają
żadnej idei, nie czują ducha tej muzyki, nie kupują płyt
i nie wspierają zespołów, tylko pajacują. Cała muzyka
przez to cierpi, gdyż przez ich debilizm może być zakwalifikowana
jako dziecinna czy głupia. Na szczęście wciąż
są takie albumy jak "Urm the Mad", "Spectrum of
Death" czy "Mind Wars", które w mgnieniu oka odeprą
ten zarzut. Właśnie to denerwuje mnie najbardziej, jeśli
chodzi o polski thrash. Idąc dalej - jest ciężko, jeśli chodzi
o nawiązanie współpracy między zespołami. To nie
jest Bay Area, gdzie wiele kapel wzajemnie się wspierało.
Ponadto, w Polsce mało się dzieje, nie ma festiwali takich
jak za granicą, zarówno tych dużych jak i małych, a
gdy gra jakiś duży zespół, ciężko wbić się na support. Lokalne,
małe koncerty zazwyczaj nie gwarantują nawet
zwrotu kosztów podróży. To wszystko bardzo utrudnia
promocję muzyki. Mimo wszystko, znajdują się maniacy,
którym nie straszne te warunki. "Only the strong can
survive" - jak krzyczał Jon Mikl Thor. Wskazałbym tu
zespoły takie jak Terrordome, Fortress, Rusted Brain
czy Raging Death. Słyszałem też, że Szczeciński Headbanger,
po paru latach zmagań, w końcu wchodzi do
studia nagrać debiutancki album. Jestem ciekaw finalnego
efektu.
Ok, to już wszystko z mojej strony. Chcecie jeszcze
coś dodać od siebie?
Filip i Michał: Dziękujemy za możliwość wypowiedzenia
się, oraz pozdrawiamy wszystkich czytelników
HMP!
Maciej Osipiak
HMP: Zacznijmy od klasycznego pytania o początki
zespołu. Kto był założycielem? Skąd pomysł powołania
do życia Raging Death?
Igor Faliński: Ja założyłem Raging Death. Było to w
2010 roku, do pomysłu szybko dołączył Mateusz
Więch, który wtedy grał na basie. Szukaliśmy perkmana,
ale bezskutecznie, więc nie miał on wyboru i
musiał nauczyć się grać na perce. Po tej roszadzie do
składu dołączył Kotwa i ruszyliśmy do przodu. Zespół
powstał, bo chciałem grać oldschoolowy metal, gdy w
okolicy panowała moda na metalcore, stonery i samozwańczy
rock/metal
Od początku słychać u was inspiracje przede wszystkim
niemieckim speed/thrash metalem. Jakie zespoły
uważacie za największe i które miały na was największy
wpływ?
Igor Faliński: Jeżeli o niemiecki thrash chodzi to jak
dla mnie Wielka Trójca, Deathrow, Tankard, Assassin,
Necronomicon, Exumer, Violent Force, Vendetta,
Paradox, Pyracanda, czy Living Death.
Michał Kotwicki: Miały na nas wspływ przede wszystkim
kapele jak Kreator, Destruction, Deathrow,
Assassin, Necronomicon, Paradox czy Angel Dust.
Osobiście dodałbym Tankard i Exumer.
A co sądzicie o obecnej formie germańskich legend?
Która z nich trzyma najwyższy poziom i dlaczego
podobnie jak ja uważacie, że jest to Sodom (śmiech)?
Michał Kotwicki: Myślę, że zgodzę się z Tobą. Sodom
trzyma swój poziom i nie miał takich większych
wtop. Tankard też się dobrze trzyma. Osobiście nie
mogę się doczekać, żeby zobaczyć jak się mają legendy
niemieckiego speed metalu - S.D.I. oraz Iron Angel.
Obie kapele wróciły do grania i są chętne na koncerty,
również w Polsce. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś,
kto ma zaplecze i doświadczenie w organizowaniu koncertów
i ściągnie ich do nas.
W 2011 i 2012 roku wydaliście dwa dema "Killing
Feast" i "Pestilent Waste". Ja słyszałem tylko to drugie,
a jak Wy dzisiaj oceniacie te materiały?
Igor Faliński: Myślę, że było ok biorąc pod uwagę, że
były realizowane minimalnym budżetem, przy braku
doświadczenia, sprzętu i umiejętności.
Michał Kotwicki: Szczerze mówiąc, są tragiczne. Zrobione
za szybko, na szybko, po łebkach. Ale każdy z
nas chciał koniecznie coś nagrać. Za dużo było w tym
emocji, a za mało obiektywnego patrzenia z boku. Ale
to chyba typowe dla osób w naszym wieku.
Potem nastąpiły dwie zmiany w składzie. Czemu z
zespołu odeszli Mateusz i Tomek?
Michał Kotwicki: Przez zmianę ich upodobań muzycznych.
Mateusz teraz robi bity dla raperów, a Tomek
gra death metal.
Skąd wzięliście ich następców? Jak wpasowali się w
Raging Death?
Michał Kotwicki: Dave sam do nas zadzwonił. Znamy
go już kupę lat, tylko nikt z nas nie wiedział, że gra
na garach. Byliśmy w głębokim szoku, gdy zobaczyliśmy
jak gra. Dawid za perkusją to szajbus. Z Piotrkiem
było podobnie, tylko nie znaliśmy go tak dobrze.
A dokładniej widziałem go przedtem dwa razy. Do tego
jest od nas młodszy. Byłem na początku sceptyczny,
ale udowodnił swoją wartość. Poświęcił się dla
kapeli i zrobił ogromne postępy w graniu.
Muszę przyznać, że słychać poprawę zarówno w
solówkach jak i w dynamice garów, co chyba dobrze
świadczy o nowych nabytkach?
Michał Kotwicki: Jak najbardziej. Dawid i Piotrek
dali zespołowi kolejnego kopa i zmienili nasze brzmienie.
Dawid ma mnóstwo pomysłów, a Piotrek rozwija
się jak mało kto. Mogę zapewnić, że solówki na kolejnym
albumie będą jeszcze szybsze i jeszcze lepsze niż
te na obecnym.
Czemu aż trzy lata trzeba było czekać na wasz debiut?
Igor Faliński: W 2013 starym składem planowaliśmy
wydać EP. Zaczęliśmy nagrania, gary były zrobione,
gitar z pewnych przyczyn nie nagraliśmy. Potem posypał
się skład, trochę czasu zajęło zgranie się i ogranie
matexu. Nagrania rozpoczęliśmy bodajże w maju 2014
roku, ale gdy materiał był gotowy, przyszły problemy z
wydawcami.
W jaki sposób tworzycie swoje numery? Macie jakiegoś
głównego kompozytora czy może pracujecie
nad wszystkim wspólnie?
Igor Faliński: Tworzę wszystko sam, potem na próbie
56
REPULSOR
każdy doda coś od siebie i wałek gotowy. Na drugą
płytę piszemy materiał w nieco innym systemie.
Płytka ma całkiem fajne surowe brzmienie, zdecydowanie
lepsze od "Pestilent Waste", jednak to chyba
w dalszym ciągu nie jest to o co wam chodzi?
Michał Kotwicki: Pierwszy raz byliśmy w prawdziwym
studio i nie za bardzo wiedzieliśmy co i jak. Nadal
szukamy swojego brzmienia. Wiemy czego chcemy,
ma być oldskulowo jak najbardziej się da. Tylko
teraz trzeba znaleźć odpowiedni sprzęt i ludzi, którzy
nam pomogą zdobyć naszego "graala".
Mam wrażenie, że wokal jest trochę za cicho i czasem
ginie pod resztą instrumentów. Czy o taki efekt
wam chodziło a może się ze mną nie zgadzacie?
Igor Faliński: Osobiście nie mam większych zastrzeżeń
do mixu wokali, na moim sprzęcie brzmi dobrze
(śmiech).
Oldskulowo jak najbardziej się da
Raging Death to kolejny "młody i obiecujący"
band na polskiej scenie thrashowej. Pochodzący
z Żor kwartet w tym roku wydał swojego
debiutanckiego długograja nakładem włoskiej
Punishment 18. Nie jest to może rewolucyjny materiał,
który przewróci do góry nogami muzyczny światek,
ale surowy i oldskulowy thrash w ich wykonaniu
ma swój urok i na pewno znajdzie swoich zwolenników.
Wydaje mi się, że jest to wystarczający powód,
by zadać chłopakom kilka pytań dotyczących
ich historii, nowej płyty oraz planów na przyszłość.
Na moje pytania odpowiadali Igor (git/wokal)
oraz Michał (bas).
do czasu premiery nas nie znało, więc mogliśmy sobie
pozwolić na taki krok. Z resztą, większość kapeli robi
re-recording kawałków z dem gdy wydają debiut, a nawet
drugą, czy trzecią płytę, więc to posunięcie nie powinno
szczególnie dziwić - moim zdaniem.
Nowy numer "Back to the Past" jest moim osobistym
faworytem, ale jest trochę bardziej melodyjny od reszty.
Czy właśnie w tym kierunku zamierzacie pójść
w przyszłości?
Michał Kotwicki: Tak, może do efekt katowania się
power, speed i heavy metalem (śmiech). Jest to wałek
najnowszy na debiucie, napisany w 2014 (pozostałe są
Czy wasza kooperacja dotyczy tylko samego wydania
i dystrybucji krążka, czy też może w grę wchodzą
jakieś inne działania promocyjne? Może jakieś koncerty?
Michał Kotwicki: Wydanie i dystrybucja, plus promocja
w różnych zinach.
A'propos koncertów, jak często do tej pory pojawialiście
się na scenie? Macie za sobą jakieś gigi, z których
jesteście szczególnie dumni?
Igor Faliński: Myślę, że Grabofest w Czechach był
takim gigiem i nasz debiutancki koncert w Żorach, tuż
po wypuszczeniu pierwszego demo, na który sprzedaliśmy
130 biletów.
Michał Kotwicki: Osobiście jestem dumny z koncertu
premierowego naszej płyty. Od początku do końca
było to moje wykonanie. Chciałem, żeby było to naprawdę
wyjątkowe wydarzenie, dlatego koncert odbył
się w klubie ze sceną i nagłośnieniem z prawdziwego
zdarzenia. Zagrały z nami kapele, które naprawdę lubimy
i mamy dobre kontakty (pozdro Fortress i Highlow!).
Było wiele innych koncertów, ale ten traktuję
bardzo osobiście.
Jak byście mieli wybrać sobie swój wymarzony skład
na trasę to z kim chcielibyście zagrać? Wybór może
być zupełnie nierealny (śmiech).
Michał Kotwicki: Jestem człowiekiem dość mocno
stąpającym po ziemi, dlatego moje propozycje, to kapele,
które mają jeden lub dwa albumy na koncie. Niesamowite
wrażenie na mnie robi fiński Ranger. Grają
świetny speed metal z ogromną energią. Chętnie zagrałbym
również z fińskim Lord Fist lub niemieckim
Iron Kobra. Z nierealnych to Black Magic z Norwegii
Miksem zajął się Ced, czyli człowiek orkiestra znany
z takich bandów jak Rocka Rollas, Blazon Stone,
czy Mortyr. Jak doszło do waszej współpracy i jak
ona wyglądała?
Michał Kotwicki: Współpraca z Cedem to fajna historia.
Na początku 2014 roku napisałem wiadomość
do Rocka Rollas na facebooku. Wtedy pytałem o autora
okładki albumu Blazon Stone. Ced podał mi namiar
i sam zaproponował, że chętnie zajmie się miksami.
Ponadto zaoferował naprawdę dobrą cenę. Później
pomógł nam z wytwórnią, ale niestety to nie wyszło.
Cederick to bardzo cierpliwy facet, wysłuchiwał naszych,
nieraz dziwnych, pomysłów. Nie pozwalał nam
na robienie głupstw i sam proponował rozwiązania. To
heavy metalowy pracoholik. Jestem mu bardzo wdzięczny
za współpracę. Pozdro Ced!
Co w ogóle sądzicie na temat jego bandów? Który
zrobił na was najlepsze wrażenie?
Michał Kotwicki: Gość ma nieopisany talent. Uwielbiam
Rocka Rollas i Blazon Stone. Mortyr też kopie
dupę.
Gdzie nagrywaliście ten materiał i ile czasu spędziliście
w studio?
Igor Faliński: Materiał nagrywaliśmy w Studio
Orion w Wodzisławiu Śląskim. Nagrywki trwały od
maja do lipca, ale łącznie spędziliśmy w studio 12 dni.
Podoba mi się też obrazek zdobiący wasz CD. Ma
fajny, oldschoolowy klimat. Kto jest jego autorem?
Igor Faliński: Autorem okładki jest Mario Lopez.
Mario w tej chwili to marka i wszystko co wychodzi
spod jego ręki to arcydzieło.
Wasze teksty są typowo metalowe i raczej omijacie
przyziemne sprawy związane z polityką czy problemami
społecznymi. Kto jest ich autorem i co go najbardziej
inspiruje?
Igor Faliński: Ja napisałem teksty. Inspiracje? hmm
może jakieś powieść fantasy, filmy, czy historie. Co do
tematyki, jeden tekst na debiucie chyba można uznać
za polityczno - społeczny. Jest to tekst z "Race of
Races", który opowiada o tym jak w przyszłości ludzkość
może doprowadzić się do upadku.
Na "Raging Death" w większości znajduje się materiał
z waszych dem, cztery numery z "Killing Feast" i
dwa z "Pestilent Waste", a tylko dwie nowe kompozycje
z czego jedna to krótki instrumental . Czemu
zdecydowaliście się na taki krok?
Igor Faliński: Te kawałki były na tyle dobre, że zasługiwały
sobie na lepszą produkcję, bo na demach, nie
były dobrze zagrane. Nie brzmiały tak jak brzmieć powinny,
nawet w 50 procent. Poza tym zbyt wiele ludzi
Foto: Raging Death
z 2010 i 2011 + Evil Command z 2012). Myślę, że
zdradza stylistkę niektórych utworów, które przygotowujemy
na drugą płytę.
Kiedy będzie można spodziewać się waszego w pełni
premierowego wydawnictwa?
Michał Kotwicki: W przyszłym roku. Już jest wstępnie
zaklepane studio.
Tę płytę wydaliście via Punishment 18, która jest już
uznaną marką w thrashowym światku. Jak doszło do
współpracy z Włochami?
Igor Faliński: Wysłałem im maila z muzą, a za 10 minut
mieliśmy na poczcie odpowiedź z kontraktem w
załączniku.
Michał Kotwicki: Szukanie wytwórni to kolejna historia.
Przez prawie rok gromadziłem namiary na wytwórnie
z całego świata. Uzbierało się tego ponad 60.
Gdy materiał był gotowy to zacząłem rozsyłać maile z
promo. Ostatecznie odpowiedziały wytwórnie, których
nie miałem na tej liście (śmiech). Początkowo było
nami zainteresowane Witches Brew, ale niestety musieli
nam odmówić przez, już dość mocno, zawalony
kalendarz. Lecz dali nam namiar na Punishment 18.
Igor wysłał materiał i sprawa została zamknięta.
i Terminal. Terminal to projekt Tobiasa Lindqvista,
który jest hołdem dla kapel zza żelaznej kurtyny. Teksty
są po słoweńsku, a sama muzyka to heavy metal,
bardzo Pokolgep-owe granie.
Jeszcze muszę się was zapytać o opinię na temat polskiej
sceny. Jakie macie zdanie na ten temat? Kto
należy do waszych faworytów? Z kim macie najlepsze
kontakty?
Michał Kotwicki: To pytanie dla mnie jest trudne.
Niestety dla mnie, Polska stoi black i death metalem.
Mało gra się klasycznych odmian metalu. Dobre kontakty
mamy z krakusami, czyli Terrordome i Fortress.
Ponadto stołeczne i okołostołeczne ekipy, czyli
Thunderwar, Morthus, Bestiality, Boltcrown czy
Incinerator. Nie można zapomnieć o lubelskim Highlow!
Czego w takim razie możemy oczekiwać w najbliższym
czasie od Raging Death? Jakie najbliższe
plany?
Michał Kotwicki: Koncerty i tworzenie materiału na
kolejną płytę.
To już wszystkie pytania z mojej strony, dzięki za
wywiad.
Igor Faliński i Michał Kotwicki: Dzięki!
Maciej Osipiak
RAGING DEATH
57
nas było!), co bije profesjonalizmem na milę i potwierdza,
że ten gość zna się na metalu zawodowo.
HMP: Siema! Wasz nowy album rozpieprzył
wszystkich i wszystko. Musicie być naprawdę
wściekłymi kolesiami. Co jest źródłem olbrzymich
pokładów agresji na "Machete Justice"?
De Kapitzator: Yo! Uappa nie chodził na siłownię
przez ostatnich kilka miesięcy i trochę się w nim
nabuzowało, więc jakoś musiał spuścić z pary. Do
tego Unia Tarnów słabo stoi ostatnio w lidze, co
źle wpłynęło na Mekonga. Paua jest wkurzony z
zasady, a mnie denerwują krakowskie korki. Niemniej
Terrordome od zawsze było marką, której
celem było kopanie po mordzie, i nie robimy muzy,
przy której sami nie chcielibyśmy wyskoczyć przez
okno. Czym więcej takiej muzy uprawiasz, tym
Nadupcać ile wlezie
Trudno w tym kraju o lepszego rozmówcę niż De Kapitzator. Specyficzne
poczucie humoru, szczegółowe, ciekawe odpowiedzi, pozytywne podejście do rozmowy.
Czegóż więcej może oczekiwać taki nieobyty dziennikarz jak ja? W dodatku,
Terrordome wydało świetny, długo wyczekiwany pełnoprawny album (pt. "Machete
Justice"), który skopał mnie do takiego stopnia, że po dziś dzień ledwo podnoszę się z
ziemi. Miłej lektury, moi drodzy.
chyba nie brakuje nikomu ani ręki, ani nogi?
(śmiech) Bezpiecznie obstajemy przy sprawdzonym
koksie (mimo że kokainowy klocek trochę daje
w kość). Jeśli chodzi o działanie krokodyla, to inspiracje
zaczerpnęliśmy od mojej byłej, która miała
odwagę eksperymentować z ruskimi specyfikami.
Sprawa była na tyle poważna, że aż napisaliśmy o
tym kawałek. No, i przynajmniej wiadomo, czemu
była.
Jak pracuje wam się w barwach Defense Records?
Defense to, z naszej perspektywy, bardzo rodzinna
wytwórnia. Współpracujemy nie od dziś, znamy
się nie od dziś - trochę jak łyse konie - i tak to się
Jako jeden ze swoich muzycznych wzorców podajecie
kanadyjskich thrashersów z Razor, co słychać
zresztą w utworach. Jaki jest wasz ulubiony
krążek tego zespołu?
O to trzeba już spytać każdego z osobna. Gusta
muzyczne w Terrordome różnią się tak bardzo, że
nieraz zdarzyło nam się pospinać przy debacie o
wyższości jednej płyty/kapeli nad inną, chociaż
póki co nikt nie stracił w jej trakcie zębów. Tajemnicą
nie będzie, jeśli powiem, że - należało do jednej
z inspiracji na ostatniej płycie!
Partie wokalne w kawałku tytułowym brzmią
trochę jak (zupełnie serio)… thrashowa Maria
Pe-szek! Co sądzicie o takim porównaniu?
A kto to kurwa jest Maria Peszek?
Jak opisałbyś "Machete Justice"?
Pytasz o płytę czy kawałek? (śmiech) Jakbym miał
to opisać za pomocą jednego słowa, to mój opis
brzmiałby: wpierdol. Gdybym miał to opisać za pomocą
pięciu słów (jak to w korpo), to opis brzmiałby:
wpierdol spuszczany za pomocą muzy. A jakbym
miał się rozpisywać, to powiedziałbym, że mi
się nie chce, bo jaki album jest, to każdy widzi!
Niemniej czekam na pierwszą negatywną recenzję
tej płyty, bo póki co nikt nie narzekał (śmiech)
bardziej to cię napędza i widać to w każdym wydawnictwie
po kolei.
"Welcome to the Bangbus" to chyba najbardziej
czaderski kawałek na płycie, również dzięki świetnym
wokalom Don Vito z Soul Collector. Jak
wpadliście na pomysł zaproszenia go do tego
utworu?
"Bangbus" odstaje trochę stylistycznie od reszty, zajeżdżając
klasycznym heavy. Bardzo rozrywkowy,
jak cała kapela - takie urlopowe wyrażenie tego, co
w nas siedzi. Jako bonus dołączyliśmy Exomedley,
na którym bardzo chcieliśmy mieć wokale jak najbliższe
oryginału i uznaliśmy, że Vito to osoba,
która idealnie się w tym sprawdzi. Pozostał aspekt
przekonania go do współpracy, ale to akurat nie
było zbyt skomplikowane - wyciągnęliśmy materiały
kompromitujące naszego Dona i zagroziliśmy
ujawnieniem ich na pudelku, co szybko przekonało
go o tym, że Terrordome się nie odmawia.
Tekst do "Crocodile" to, swego rodzaju, przestroga
przed zabójczym narkotykiem o tej nazwie.
Mieliście okazję spróbować tego specyfiku?
Rozumiem, że nasze twarze nie sprawiają wrażenia
najbardziej elokwentnych, ale na pierwszy rzut oka
Foto: Terrordome
kula. Dogadujemy się bez problemów i wspieramy
jedni drugich, ale to też wynika ze specyficznej relacji
między Terrordome a Defense Records, który
często własnoręcznie wspiera nasz człowiek orkiestra
Uappa. Defensa zdecydowanie polecamy
wszystkim kapelom! Nie znam przypadku, żeby
ktoś współpracujący z tą wytwórnią był z tego faktu
niezadowolony.
Producentem krążka jest Tomasz Zalewski, jak
układała się wam współpraca podczas nagrywania?
Tomek jest niesamowitym realizatorem i zajebiście
się z nim pracuje. Co prawda z początku trochę
przeraził się naszym oldskulowym podejściem do
robienia płyty, ale koniec końców wyszło tak, że i
my jesteśmy zadowoleni, i Tomek nie ma zbyt dużych
wyrzutów sumienia, jeśli chodzi o "psucie"
materiału (śmiech) Współpraca układała się bardzo
dobrze - my udawaliśmy, że nie pijemy, a Zed
udawał, że nie widzi. Terrordome to taka ekipa,
która nie przejmuje się innymi, ale nią muszą przejmować
się wszyscy inni, więc to pytanie trzeba by
raczej zadać Tomkowi! Niemniej potrafił on w
tym całym hałasie, który uprawiamy, wychwycić
najmniejsze potknięcia i fałsze (a trochę tego przy
Od czego zaczęła się wasza przygoda z thrash
metalem?
U mnie od jedzenia pizzy (trójkącik jak łono, a jak
z rybą zamówisz i zamkniesz oczy, to lepsze niż
seks!) i picia piwa. Chłopaki ponoć wcale nie lubią
thrashu, np. Paua jest fanem metalcore'a, tylko
wstyd grać takie rzeczy, a Uappa to klasyczny
hardkorowiec. Mekong jest tak stary, że pamięta
jeszcze czasy, kiedy Metalmania była w Jastrzębiu-Zdroju,
więc w jego przypadku ciężko to
stwierdzić, bo sam nie pamięta. Jest jednak parę
płyt i kapel, które są swoistą mantrą dla nas wszystkich
- wszyscy zgadzamy się co do Slayera (w
szczególności Paua), Mekong jest strasznym
fanem Infernäl Mäjesty, Uappa uwielbia S.O.D., a
ja lubuję się w "Arise" Sepultury, który ciężko usadzić
między thrashem a deathem.
Czy rok 2015 jest, waszym zdaniem, obfity w
dobre albumy?
Tak, bo wyszło "Machete Justice" (śmiech) Póki
co jesteśmy dopiero za półmetkiem, więc jeszcze
trochę czasu zostało i sytuacja może się diametralnie
odmienić, zatem nie ma co decydować na dany
moment. Nasi przyjaciele z brazylijskiego Chaos
Synopsis wypuścili całkiem zajebisty album "Seasons
of Red", z którym polecam się zapoznać, na
jesieni wychodzi nowy Slayer, który wzbudza dużo
emocji (chociaż ja akurat jestem nastawiony do
niego sceptycznie), dobra muza wyszła też spod
szyldów Dekapited i Psychopath. Osobiście jaram
się powrotem Faith No More (którego Mekong po
prostu nie znosi - nawiązując do wcześniejszych
wypowiedzi nt. różnic w gustach), ale póki co - nie
było jakiegoś zajebistego ruchu w tym temacie.
Jak prezentuje się obecna kondycja sceny thrash
metalowej w Krakowie? Czy oprócz Virgin
Snatch, Hellias i was pochodzi stamtąd jakiś
bardzo dobry zespół parający się tą odmianą metalu?
Hmm... W obecnych czasach thrash nie należy do
najbardziej popularnych gatunków i ogólnie nie ma
zbyt dużego ruchu na tej scenie. W Krakowie, poza
wyżej wymienionymi, mamy jeszcze Whorehouse
(klasyka gatunku) i Fortress, które jest dzieckiem
mojego poprzednika Toma the Sroma. Połowicznie
w Krakowie działa jeszcze Traktor, który jest
oblubionym projektem, chociaż ostatnio wpadł
jakby w hibernację (plotki jednak głoszą, że szykują
coś dużego, więc miejcie się na baczności!). Obecnie,
popularność święcą delikatnie inne gatunki
metalu (a może już nie-metalu?), nad czym osobiście
trochę ubolewam.
58 TERRORDOME
Powiedzcie trochę o swoich zainteresowaniach
pozamuzycznych.
Mekong jest pracoholikiem i interesuje się głównie
zarabianiem hajsu, a cała reszta lubi dawać upust
swoim thrashowym charakterom, thrashując miasto
podczas gry w GTA: Online. Do tego usilnie zabieramy
się za jazdę na desce, ale jako że jesteśmy
kapelą składającą się z inwalidów, lekarze nam to
odradzają i trochę brakuje na to czasu. Pracując na
pełen etat i zajmując się taką machiną, jaką jest,
ciężko znaleźć naprawdę czas na cokolwiek innego.
Maj i czerwiec upłynął nam na pracy i trasie, gdzie
trzeba było odpuścić wszystko inne, bo nie było to
fizycznie do pogodzenia.
Kraków to fajne miejsce do życia?
A słyszałeś "Cross Over Cracow"? (śmiech) Jest
jeden zasadniczy plus tego miasta - imprezy. Poza
tym naprawdę ciężko znaleźć jakieś plusy... I to
zdanie potwierdzają rodzimi mieszkańcy Krakowa!
Jest to zdecydowanie specyficzne miasto i potrafi
dać w kość tak samo mocno, jak urzec. Na całe
szczęście, jest tu cała masa ludzi o właśnie takich
poglądach, którzy starają się to zmienić, co czyni to
wszystko bardziej znośnym.
Jakie są wasze dalsze plany?
Takie same jak przez ostatnie dziesięć lat - nadupcać
ile wlezie. A konkretniej, to na jesieni planujemy
wydać większego splita, a początek przyszłego
roku chcemy rozpocząć trasą koncertową po Brazylii,
która zaplanowana jest na drugą połowę stycznia.
Jako że jesteśmy całkiem wyluzowanymi
kolesiami i nie lubimy nadmiernych stresów, rok
2016 planujemy zadedykować działalności koncertowej
w ramach odpoczynku po "Machete Justice"
i wszystkich pracach z tym związanych. No i pisaniu
nowego materiału oczywiście. Nie chcemy i nie
planujemy ociągać się z następcą.
Chcecie coś dodać?
Osobiście preferuję robić to, czego nie wolno, czyli
dzielić przez zero. Chciałem jednak przypomnieć,
że Terrordome oferuje przedstawicielkom płci pięknej
zwiedzanie naszego busa w obecności wykwalifikowanego
przewodnika, tak że proszę się nie bać
i śmiało się odzywać! Dzięki za rozmowę i thrash
till deaf!
Łukasz Brzozowski
HMP: Dobre przyjęcie debiutanckiego albumu
"Night Dances" chyba nieźle was nakręciło, skoro
w półtora roku zdołaliście przygotować i nagrać
kolejną tak dobrą płytę?
Marco "Red Eyes": Pewnie że tak! Poruszyli nas
wszyscy ludzie, którzy przesłuchali album i pochwalili
nas za muzykę. To nas napędza! Bez fanów
zespoły są niczym. Nasz drugi album - wydany
przez Metal On Metal Records w listopadzie
2014 roku - został stworzony dzięki emocjom i
wrażeniom jakie przekazali nam nasi fani.
Czujecie się sukcesorami tego najbardziej tradycyjnego
metalu z lat 80-tych? Skoro starsi nie mogą
tego czynić, bo albo nie istnieją, albo nie są już
w stanie nawiązać do dni dawnej chwały, najwyższa
pora na młodzież? (śmiech)
Myślę że wszystkie młode zespoły heavy metalowe
są przyszłością. Powinniśmy podziękować wszystkim
bogom heavy, którzy dostarczyli nam muzykę
i pomogli nam żyć, ale te lata minęły, a nowe generacje
są gotowe by uderzyć. Mam nadzieję, że fani
i przemysł muzyczny też będą gotowi. Bez nich zespoły
nowej generacji nigdy nie będą żywe.
A skąd wzięła się wasza fascynacja starym metalem
i punk rockiem? Bo przecież z racji wieku bliżej
powinno wam być np. do black czy death metalu?
Zaczęliśmy słuchać heavy metalu dzięki klasykom
jak The Beatles, Rolling Stones, Kiss, Led Zeppelin,
Deep Purple, Black Sabbath, AC/DC, Motörhead,
Rainbow, itd. To dzięki nim urośliśmy w
siłę. Krok po kroku, nasza wiedza poszerzała się i
poznaliśmy więcej gatunków metalu jak speed,
black i thrash. Jednak nienawidzimy nowoczesnego
pseudo-metalu napędzanego przez forsę... wszystko
bez pasji dla tej pięknej rzeczy zwaną muzyką.
Teraz black i death, stworzone są na konkurencji:
"kto szybszy?", "ten zespół gra w tempie 300 uderzeń
na minutę", "są bardziej brutalni"... Oto nasza
odpowiedź: walcie się! Muzyka to nie tylko zawody
w szybkości! Muzyka to wyrażanie emocji i uczuć!
Czytelnicy, prosimy was, nie słuchajcie korporacyjnego
pseudo-metalu i doceniajcie prawdziwą muzykę.
Uderzenie nowej generacji
Włosi z HI-GH nie marnują czasu i
szybko nagrali następcę debiutanckiego
albumu. Jeśli przypadł on komuś do
gustu, to "Till Death And After" tym
bardziej go zachwyci, ponieważ speed
metal HI-GH zdecydowanie zyskał na
jakości. O tym jak to się udało opowiada
gitarzysta grupy:
Pod czyim wpływem sięgnęliście więc po instrumenty?
Sądząc po waszych utworach takie
nazwy jak: Motörhead, Slayer, Exciter czy
Judas Priest pewnie muszą się tu pojawić?
Oczywiście!!! Wszystkie zespoły, które wymieniłeś
to nasza esencja inspiracji. Nigdy byśmy nie istnieli
bez takich klasyków jak Judas Priest, Motörhead,
Tank, Exciter, Iron Maiden, Venom, Running
Wild, Mercyful Fate, Kiss, Bathory, wczesny
thrash z Bay Area (Metallica, Megadeth, Slayer,
Anthrax, Exodus, Testament itp.), Accept, Scorpions,
Def Leppard, Blue Öyster Cult, Rush,
U.F.O., Van Halen, Krokus, ZZ Top, Angel
Witch i wiele innych.
Jest chyba wiele prawdy w tym, że prawdziwa i
szczera muzyka zawsze pozostanie ponadczasowa
i aktualna, nawet gdy pozornie wydaje się
anachronicznym przeżytkiem?
Największe dzieła ludzkiej historii mogą wyginąć
tylko przez ludzkość. Mamy nadzieję, że duch rock
'n' rolla nigdy nie umrze, ale dzisiaj głupota ludzka
nie ma granic. Dzisiejsze emocje, uczucia i relacje
międzyludzkie są zatrzymane przed ekranem na
słowie "rock", które stanowi tylko coś aktualnie popularnego
(jak pedały w koszulkach Sex Pistols z
najnowszym iPhonem w ręce, którzy dla mody gotowi
są "ukraść" rockową pozę...) Mamy nadzieję
na lepszą przyszłość dla rock 'n' rolla...
Nie unikacie też wpływów klasycznego punk
rocka - to pewnie nawiązanie do czasów, gdy
NWOBHM i punk miały ogromny wpływ na
rodzącą się w Stanach Zjednoczonych scenę thrashową?
Tak! Zostaliśmy zainspirowani przez punka '77,
gdzie nienawiść do tego zgniłego społeczeństwa
stworzyła ruch socjalny! Punk nauczył nas prędkości
i pokazywania środkowego palca wszystkim tym
bękartom.
Lemmy pewnie nie byłby rozczarowany takim
"Devil's Fire", bo ten zadziorny numer mógłby
przecież spokojnie trafić na którąś z płyt Motörhead?
(Śmiech) Bylibyśmy zachwyceni, ale nie myślę że
"Devil's Fire" mógłby być kawałkiem Motörhead
Jest inspirowany black/thrashem, dlatego słowa są
zbyt "satanistyczne" dla Mistrza Lemmy'ego (który
dobitnie świadczy o prawdziwej postawie rock
Foto: HI-GH
HI-GH 59
'n'rollowca), ale gdyby pewnego dnia Sir Lemmy
posłuchałby go, spełniłoby się nasze marzenie.
Jednak najwięcej na "Till Death And After"
ostrego, siarczystego speed/power metalu - to on
wam w duszach gra najbardziej? Wczesny Helloween,
Saints Anger, Running Wild, etc. też miały
na was wpływ?
Oczywiście. Speed metalowe inspiracje jak Running
Wild, Motörhead, wczesne Megadeth, Slayer,
Exodus, Venom i wczesne Helloween są podstawą
naszego speed metalowego brzmienia.
Utwór tytułowy czy "Sex Machine" brzmią tak,
jakby powstały w latach 80-tych, co pewnie potraktujecie
jak komplement, zważywszy na wasze
zainteresowania i stylistykę HI-GH?
Definitywnie nie, nigdy nie mamy dość! Chcieliśmy
napisać coś czysto speed metalowego, więc
narodziło się "Till Death And After".
Tym razem jednak nie eksperymentowaliście jak
na debiucie, zabrakło tak długiej, psychodelicznej
wręcz kompozycji jak "Mind's War And Peace" -
uznaliście, że raz wystarczy?
Kiedy Smyley, nasz pierwszy perkusista, był w zespole,
kończyliśmy nasze koncerty małym fragmentem
z "Mind's War And Peace". Pamiętamy żywą
reakcję i spory przepływ energii w naszą ze strony
publiczności.
A jak będzie z coverem Hastighed "German Metal
Attack", będziecie grać go na żywo?
Nie, nigdy nie zagramy tego na żywo. To hołd dla
największego włoskiego black/thrashowego zespołu,
który kiedykolwiek zaistniał! (śmiech)
(Śmiech). Dlaczego postanowiliście odświeżyć
właśnie ten utwór? Jak dla mnie brzmi on jako
zapowiedź tego, co po rozpadzie Hastighed
zacząłeś tworzyć z kolegami w HI-GH?
Odświeżyliśmy go, bo chcieliśmy odświeżyć stare
wspomnienia... Kiedy Hastighed byli na topie, naprawdę
kopali tyłki i byli największym undergroundowym
zespołem w Rzymie. Mamy mnóstwo
dobrych wspomnień z tamtego czasu, byliśmy szalonymi
nastolatkami, każda chwila była piękna!
Nagraliśmy "German Metal Attack", bo słowa były
esencją ducha Hastighed oraz dlatego, że chcieliśmy
w ten sposób złożyć hołd naszemu drogiemu
Smyley'owi (który grał w Hastighed). Brakuje go
nam. Mamy nadzieję, że wróci do Włoch tak szybko,
jak to możliwe!
"Till Death And After" brzmi bardzo klasycznie,
tak, jakbyście podeszli do produkcji tego krążka z
zamierzoną surowością, nie chcąc zepsuć klimatu
tej muzyki zbyt sterylną produkcją?
Yeah! Szukaliśmy naprawdę retro dźwięku dla
speed metalowego albumu, więc pracowaliśmy nad
każdym małym detalem: tłustym dźwiękiem perkusji,
odpałem gitarowych wzmacniaczy, hardym
Foto: HI-GH
basem, używając wiele efektów, analogowego miksowania
i masteringu... Wszystko zostało zmiksowane
z ideą by stworzyć dźwięk rodem z lat 80-
tych. Mamy nadzieję, że to słyszycie!
Owszem, słyszymy (śmiech). Czyli trochę szkoda,
że czasy, kiedy trzeba było wbijać na analogową
taśmę ślady poszczególnych instrumentów,
albo muzycy nagrywali wszyscy razem na tzw.
"setkę" odeszły już właściwie do lamusa?
Analogowa technika nagrywania jest najlepszym
sposobem nagrywania muzyki. Co prawda jest to
droższy i bardziej złożony proces. Studio musi
mieć prawdziwych specjalistów od cięcia i wklejania
taśm, z umiejętnościami pracowania nad dynamiką
z wykorzystaniem miksera analogowego. Ale
rezultaty są lepsze niż podczas nagrywania cyfrowego.
Zdecydowanie tak! No cóż, zgłębmy bardziej
ten temat... dlaczego nagranie analogowe jest lepsze
od cyfrowego? Wynika to z czysto fizycznego
powodu: dźwięk to fale, które w systemie analogowym
są nie przetwarzane i normalnie rejestrowane
na taśmie. Natomiast cyfrowa technika przetwarza
dźwięk przez system 0-1 przez co częstotliwości fal
są zmieniane, zupełnie pieprząc ich dynamikę. Dlatego
jeśli chcesz nagrać dobry album z odpowiednim
brzmieniem i emocjami powinieneś poszukać
studia z analogową możliwością nagrywania.
Coś tu musi być na rzeczy, skoro coraz większą
popularnością cieszą się znowu płyty winylowe i
kasety. Na taśmy z racji wieku pewnie już się nie
załapaliście, a jak jest z analogami? Marzy wam
się album HI-GH na takim nośniku?
Kiedy mieliśmy jeszcze mleko pod nosem, kasety
były wciąż popularne, w przeciwieństwie do płyt
winylowych, które już wtedy były "przeterminowane".
Teraz wróciły do "złotych lat" i szczerze je kochamy
i namiętnie zbieramy. Jesteśmy zatwardziałymi
kolekcjonerami. Bardzo chcielibyśmy aby
nasz album wyszedł na winylu. Mamy nadzieję, że
nasi fani doczekają się tego dnia.
A co z dalszymi planami? Wciąż jesteście podziemną
kapelą, ale gracie coraz częściej, wydaliście
płytę w nieco większej firmie - dalsze sukcesy
to tylko kwestia czasu?
Chcielibyśmy być wielkim profesjonalnym zespołem,
lecz nie jest to dziś łatwe. Przemysł muzyczny
jest ogromny i... skorumpowany. Włochy to nie
jest najlepszy kraj dla takiej muzyki... może nawet
najgorszy. Tak właśnie myślimy, Włochy pod tym
względem to najgorszy kraj. Nikogo tu nie
obchodzi rock, ani żaden rodzaj sztuki. Nawet nie
ma dla nas normalnej pracy, żeby opłacić zespół...
Więc zobaczymy!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska
HMP: Istniejecie raptem kilka lat, bo od 2008 roku,
tymczasem śmiało można was określić mianem
pracoholików - macie na koncie wiele EP i splitów,
a do tego dwa albumy - zaprzeczacie więc tezie, że
w obecnych czasach fizyczne wydawnictwa są już
przeżytkiem?
Priestkiller: Dzisiaj ludzie rzadko kupują fizyczne
wydania, nie tak jak było dziesięć, dwadzieścia lat
temu. Jednak ważne jest, że nasze wydania nie istnieją
tylko w cyfrowym formacie. Sporo fanów metalu
preferuje jeszcze posiadanie płyty CD albo LP
swojej ulubionej kapeli. Dlatego sporo czasu minie,
kiedy fizyczne wydania staną się częścią historii.
Oby twe słowa sprawdziły się! W sumie należycie
raczej do sceny podziemnej, gdzie płyty czy kasety
wciąż są hołubione przez fanów i kolekcjonerów.
Poza tym pewnie sami też do nich należycie,
tak więc to zapewne wam przede wszystkim zależy
na tym, by kolejne pozycje w dyskografii Deadly
Mosh wciąż ukazywały się na płytach?
Zbieram winyle i kasety, nie jestem wielkim fanem
formatu CD, więc mam nadzieję, że nasze wydania
będą niedługo dostępne także na winylu. Na pewno
nie będą dostępne tylko w wersji cyfrowej. Nie dostajemy
dużo pieniędzy ze sprzedaży naszych płyt,
bo jak już wspomniałem, coraz mniej ludzi je kupuje.
Wolą pobrać album z internetu, bo to łatwiejsze
i za darmo. To główny powód umierania przemysłu
muzycznego.
Nazwa zespołu sugeruje ostry, thrashowy wygar,
tymczasem bliżej wam do heavy/speed/thrash
metalu - zaczęliście łączyć te wpływy z czasem,
czy też nazwa od początku była taka dość myląca?
Nigdy nie byliśmy klasycznym thrashmetalowym
zespołem, mimo że słuchamy głównie thrashu. To
była nasza podstawa, którą rozszerzyliśmy o odmienne
inspiracje i gatunki. Kochamy eksperymentować,
ale nigdy nie odeszliśmy zbyt daleko od
thrashu. Gramy szybką muzykę i uważamy, że ten
aspekt jest wystarczający, żeby nasza kapela zasługiwała
na nazwę Deadly Mosh, ale zgadzam się, że
to miano nie odzwierciedla w pełni naszej muzyki.
Pasowałaby lepiej do kapel, które grają retro-thrash,
ale nie chcemy być tylko kopią naszych ulubionych
zespołów. Zawsze chcieliśmy tworzyć muzykę po
naszemu. Nie chcemy zmieniać nazwy, była częścią
nas przez osiem lat. Dokonując jej zamiany więcej
byśmy stracili niż zyskali.
Czyli nie unikacie innych wpływów, ale to thrash
jest podstawą, swoistym rdzeniem waszej muzyki?
Dokładnie! Mimo, że thrash to podstawa każdego
naszego utworu to, nie musimy się tego kurczowo
trzymać. Niektórzy to lubią, inni nie, ale my nadal
będziemy pracować w taki sposób jak chcemy. Nie
ma niczego złego w naszym eksperymentowaniu.
Poza thrashem kochamy również NWOBHM, oldschoolowy
death, doom, crossover itd. Nie przyklejamy
się do trendów, nie obchodzi nas co jest aktualnie
fajne i co wolą słuchacze. Tworzymy muzykę
własną, taką którą lubimy i to jest najważniejsze!
Potwierdzają to też ostre, bezkompromisowe teksty
- wygląda na to, że nie lubicie pomijać milczeniem
spraw, które was wkurzają, bądź nie zgadzacie
się z nimi?
Mamy kawałki z klasycznymi dla metalu tekstami.
Taki "Altar Of Pain" jest o czarnej mszy, ale mamy
też utwory, które traktują o tematach społecznych,
otaczającej nas niesprawiedliwości itd. To ważne dla
nas, by mówić to co my chcemy, bo nic na świecie
nie jest wystarczająco święte, by tego nie skrytykować.
Postawa jest dla mnie najważniejsza, nawet jeżeli
ktoś nie akceptuje tego, co mamy do powiedzenia.
Walić ich, dla takich ludzi zawsze mam gotowy
środkowy palec.
Taka ortodoksyjna postawa jest przyjmowana w
waszej ojczyźnie ze zrozumieniem, czy też bezkompromisowy
przekaz zespołu przysparza wam
raczej wrogów niż zwolenników?
Ludzie albo nas lubią, albo nie. Fani wolą zespoły,
które przyklejają się do jednego gatunku, bo są
łatwiejsze w odbiorze. Nasza koncepcja to brak
koncepcji, a taka postawa wprawia ludzi w zakłopotanie.
Wiemy jak stworzyć prawdziwy thrashowy
60
HI-GH
utwór, ale wiemy też jak zrobić półakustyczny kawałek.
To ważne, by zaskakiwać ludzi. Nigdy nie
baliśmy się robić rzeczy, których się po nas nie spodziewają.
Nie mamy wrogów, tak jak już mówiłem,
ludzie albo nas lubią, albo nie.
Pewnie nawet te dość melodyjne refreny, jak chociażby
w "Self Destruction" czy na poły balladowy
"On The Fields Of Glory" nie są w stanie zmienić
takiego stanu rzeczy?
Zawsze na albumie mamy kawałek lub dwa, które
różnią się od pozostałych, bowiem chcemy spróbować
czegoś nowego, innego niż nasze klasyczne
kompozycje. Ale oczywiście osiemdziesiąt procent
naszego albumu to thrash. Głównie są to utwory
szybkie, z prostym przekazem, czasami z punkowym
feelingiem. Zatwardziałym thrasherom zapewne
nie przypadnie do gustu taki "On The Fields Of
Glory", my chcieliśmy czegoś innego i nie obchodzi
nas co inni o tym myślą. Kiedy nie żyjesz ze swojej
muzyki, masz swobodę w tworzeniu, nie musisz
myśleć o zadowalaniu publiczności, bo ani ty nie
żyjesz dla nich, ani oni dla ciebie. Wszystko ma
swoje zalety.
W nagraniu płyty wspomógł was Branislav Blagojević
z Darkshines - dlaczego uznaliście, że warto
poprosić go o tę przysługę?
Branislav był gościem na naszym albumie, dokładnie
w kawałku "On The Fields Of Glory", w którym
zagrał wszystkie sola. Jak wspominałem chcieliśmy,
żeby ten utwór był inny niż to, co zawsze robiliśmy.
Branislav jest świetnym gitarzystą, myślę że dzięki
niemu ta kompozycja jest zdecydowanie lepsza. Jesteśmy
bardziej niż usatysfakcjonowani z tego jak
to wyszło. Nigdy nie graliśmy go na żywo, myślę, że
bardziej odpowiednim jest słuchanie go w domu.
Na koncertach chcemy po prostu skopać kilka tyłków,
więc tam usłyszycie tylko nasze szybkie i głośne
utwory.
Tytuł "A 1000 Tons Of Metal" budzi z kolei pewne
skojarzenia z mającym podobną nazwę festiwalu
na statku, ale pewnie przypadek?
Ten utwór jest o zrzucaniu bomb na Jugosławię w
1999 roku i twoje skojarzenie z nazwą festiwalu jest
zupełnie przypadkowe.
Jednak gdybyście mieli szansę tam zagrać, to pewnie
nie wahalibyście się ani chwili? (śmiech)
Oczywiście, przyjąłbym ofertę (śmiech).
Póki co macie już zabukowany występ na Exit
Festival w lipcu, obok takich sław jak Motörhead
czy Napalm Death. To największa, jak do tej pory,
taka impreza w waszej karierze, czy też mieliście
już okazję grać na tak dużych festiwalach?
Graliśmy na festiwalach, ale nigdy obok wielkich
bandów. Pewnego razu headlinerem na scenie, na
której graliśmy, był Nuclear Assault. Wtedy mieliśmy
szansę poznać zespół, który jest w moim top 5.
Exit Fest jest jednym z największych festiwali w tej
części Europy i jesteśmy zaszczyceni tym, że będziemy
jego częścią.
To chyba świetna forma promocji dla młodych czy
mniej znanych zespołów, zważywszy na to, że publiczność
to często nawet kilkadziesiąt tysięcy
ludzi?
Tak, to zdecydowanie dobra promocja dla zespołu,
która mocno pomoże nam w dalszej pracy. Mam
nadzieję, że będziemy mieli więcej szans wzięcia
udziału w podobnych festiwalach.
Kochamy eksperymentować!
Poza eksperymentami Serbowie z Deadly Mosh zdecydowanie preferują jednak
ostry speed/thrash, co potwierdzają na swym drugim albumie "United By Pain". Z wokalistą
grupy rozmawiamy też jednak o wielu innych sprawach, a jeśli wszyscy muzycy Deadly
Mosh podchodzą do grania z równie dużym zaangażowaniem, to kto wie, czy za kilka lat ich
nazwa nie będzie znana wszystkim fanom metalu:
Foto: Deadly Mosh
Przygotowujecie się jakoś szczególnie do tego występu?
Czasu nie dostaniecie pewnie zbyt wiele,
tak więc w maksymalnie 45 minut będziecie musieli
pokazać się z jak najlepszej strony?
Na naszej setliście są głównie nowe kawałki, więc
nie będzie niczego z naszego debiutu. Mamy tylko
45 minut i chcemy pokazać publiczności nasze nowości.
Nie przygotowaliśmy nic specjalnego, po prostu
wejdziemy na scenę i zagramy najlepiej jak potrafimy.
Presja przed takimi dużymi występami deprymuje,
czy też raczej motywuje jeszcze bardziej?
Motywują mnie jeszcze bardziej, choć osobiście,
granie przed setką czy przed dziesięcioma tysiącami
ludzi jest tym samym. Granie przed setką fanów,
nie oznacza, że nie musisz dać z siebie wszystkiego.
Oczywiście, zawsze jest fajnie zagrać przed jak
największą publicznością.
"United By Pain" ukazał się pod koniec ubiegłego
roku, więc wciąż promujecie ten album, ale zważywszy
na to co powiedziałeś wcześniej pewnie
macie już zalążki kolejnego albumu - jakieś pomysły,
może nawet już skończone utwory?
Mamy kilka nowych kawałków, ale mieliśmy spore
zmiany w składnie, z tego powodu nie wiemy, kiedy
będziemy nagrywać. Chcemy być pewni, że wszyscy
z nas lubią nowe utwory i chcemy dać z siebie wszystko,
by najnowszy krążek był jeszcze lepszy niż
poprzednie. Myślę, że zrobiliśmy dobrą robotę na
EP-ce "Evil In The Night" i albumie "United By
Pain", więc teraz będzie trzeba sporo wysiłku włożyć,
żeby je przegonić.
Tradycyjnie poprzedzą go jakieś krótsze wydawnictwa?
Tak szczerze, to nie wiem. Może nagramy EP-kę,
żeby się przekonać jak ludzie odbiorą nasze nowe
utwory, a potem być może nagramy LP. Wszystko
zależy od inspiracji i finansów. Mimo wszystko, nie
powinniście czekać długo na nasz następny album.
Waszym wydawcą jest meksykańska EBM Records.
Jak doszło do waszej współpracy? Nie było
szans na kooperację z jakąś europejską firmą, stąd
decyzja o podpisaniu tego właśnie kontraktu?
Mieliśmy oferty z Europy, ale propozycja współpraca
z EBM była dla nas najlepsza. Szczerze, dzisiaj
zespoły nie mają wiele korzyści z wydawców, bo
przemysł muzyczny przechodzi przez ciężkie czasy.
Każdy chce zarobić jak najwięcej pieniędzy. Chcieliśmy
dobrej dystrybucji i szacunku. Dostaliśmy to
od EBM Records i jesteśmy z tego zadowoleni.
Pamiętam sprzed lat, bo wymieniałem z Jose Louisem
Romero czarne płyty, że jest on ogromnym
fanem i maniakiem metalu - myślisz, że mogło to
mieć wpływ na tę waszą współpracę, na zasadzie:
posłuchał Deadly Mosh, oszalał na punkcie
waszej kapeli i wydał wam płytę?
Jose słuchał Deadly Mosh już kilka lat temu. Wtedy
też rozmawialiśmy z nim o wydaniu naszego albumu,
jednak zdecydowaliśmy się wydaliśmy wydać
debiut przez Miner Recordings. Tym razem wybraliśmy
EBM Records i jesteśmy z tego całkowicie
zadowoleni.
Planujecie kontynuuację tej współpracy, czy też
byl to deal na jeden album, dość typowy w obecnej
sytuacji rynku muzycznego?
Zobaczymy, ale nie miałbym nic przeciwko kontynuacji
współpracy z nimi. Mam nadzieję, że będą
mieli użytek z tego wydania, bo byli z nami wyjątkowo
fair.
Wasze plany to pewnie dalsze, konsekwentne promowanie
zespołu i wznoszenie się na coraz wyższy
poziom? Czego więc wam życzyć w takiej
sytuacji? Kontraktu z Metal Blade? Występu na
Wacken czy innym tak liczącym się festiwalu?
Prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ale nigdy nie
marzyłem o byciu gwiazdą rocka i nigdy nie robiło
mi różnicy, czy grałem przed setką, czy przed tysiącem
ludzi. W obu przypadkach atmosfera bywa
świetna. Teraz trudno żyć wyłącznie z muzyki i nie
jestem pewien czy chciałbym prowadzić taki tryb
życia. Chciałbym wydawać jak najwięcej albumów,
by grać wszędzie gdzie tylko możliwe. Nie obchodzi
mnie, czy jesteśmy z EBM czy Metal Blade, póki
są z nami szczerzy, to nam to pasuje. Duże wytwórnie
nie martwią się o muzykę, chcą tylko pieniędzy.
Nie ma żadnej ideologii - dla nich istotny
jest tylko zysk.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska
DEADLY MOSH 61
w mniejszych dawkach.
Dziesięć lat w służbie siły zła
Scena metalowa Ameryki Południowej nie jest zbyt dobrze znana w Polsce czy
szerzej w świecie. Regularnie śledzą ją pewnie tylko najwięksi maniacy ekstremalnego, zwykle
typowo ppdziemnego grania, a przykład paragwajskiego Evil Force, debiutującego po
dziesięciu latach istnienia świetnym CD "Ancient Spores" pokazuje, że warto czasem
sprawdzić taki totalnie oldschoolowy thrash/speed:
HMP: Macie pewnie powody do zadowolenia, bo tak
właściwie na 10-lecie zespołu wydaliście debiutancki
album "Ancient Spores"?
Evil Force: Tak! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z
efektów pracy naszego długo oczekiwanego pierwszego
albumu i jego dobrego odbioru. Zajęło nam to więcej
czasu niż tego oczekiwaliśmy!
Tym bardziej pewnie cieszy was fakt, że płyta zbiera
bardzo dobre recenzje praktycznie we wszystkich rejonach
świata, równie pozytywne są opinie fanów?
Oczywiście! Wszyscy fani na świecie okazują swoje
wsparcie, to coś, co mocno cenimy, motywuje nas i
sprawia, że rośniemy w siłę jako zespół...
Metal i będzie jeszcze tego trochę...
Staracie się chyba nawiązywać do dawnych czasów,
wykonując klasyczne utwory paragwajskich zespołów
na koncertach czy też czasem je nagrywając, jak
np. cover Rawhide?
Jesteśmy maniakami old-schoolu! Nasz obowiązek to
stać na straży klasycznego stylu i nie grać za często coverów.
Nagraliśmy ten kawałek na specjalną okazję, na
koncert, który miał być trybutem dla paragwajskiego
metalu.
Jednak album to album, nawet w dzisiejszych czasach,
kiedy pojedyncze utwory zaczynają go wypierać
- przynajmniej jeśli chodzi o dystrybucję plików.
Mając tyle czasu pewnie dopracowaliście go do perfekcji?
Żeby nagrać album, ćwiczyliśmy kawałki do upadłego,
mocniej niż kiedykolwiek, generalnie próbę mieliśmy
co tydzień. Oczywiście tak jak wszyscy mieliśmy pracę,
naukę i rodzinę. Kiedy komponowaliśmy, mieliśmy taki
proces: gitarzysta przychodzi uzbrojony w riffy, a
struktura utworu jest kończona przez perkusistę i
basistę. Wokalista jest zawsze odpowiedzialny za słowa
i tematykę tekstu.
Wśród ośmiu utworów z "Ancient Spores" są zarówno
doskonale znane z waszych wcześniejszych wydawnictw,
ale też kilka najnowszych, jak np. tytułowy,
"Spitting Rage" czy "The Rise Of Enki"?
Były ostatnimi z naszych kompozucji, jak zwykle inspirowane
starymi speed metalowymi zespołami.
"Spitting Rage" jest wyładowaniem gniewu i nienawiści,
żeby machać łbem i zapomnieć o codziennych problemach.
"The Rise Of Enki" jest jakby trybutem dla
heavy metalu oraz sumeryjskiej kultury którą uwielbiamy.
Ta ostatnia kompozycja to swoisty ewenement w
waszym dorobku, bowiem preferujecie ostry speed/
thrash metal, tymczasem "The Rise Of Enki" to
trwający ponad osiem minut instrumental poświęcony
bogowi z sumeryjskiej mitologii - skąd pomysł
na taki właśnie utwór?
Ten kawałek został napisany w celu stworzenia kontrastu
z innymi. Tytuł wymyślił gitarzysta, podążający
tropem starożytnych opowieści o sumeryjskiej kulturze,
o Annuakim i o teorii starożytnych astronautów.
Pewnie zaczynając grać w roku 2005 nie spodziewaliście
się, że sprawy przybiorą aż tak pozytywny
obrót, chociaż pewnie myśleliście o nagraniach, sławie,
etc., bo to przecież nieodłączne marzenia każdego
młodego człowieka, zaczynającego przygodę z muzyką?
(śmiech)
Tak. Kiedy byliśmy bardzo młodzi, chociaż w sumie
wciąż jesteśmy... (śmiech), robiliśmy próby z przeróżnymi
"instrumentami", w tym z akustyczną gitarą...
Perkusja była z gratów. (śmiech) Książka była jako
werbel, łóżko było jako bęben basowy. Wtedy nie myśleliśmy
o pieniądzach czy sławie, które mogliśmy osiągnąć
dzięki metalowi. Wszystko dzięki temu, że robiliśmy
to, co kochamy - utrzymujemy prawdziwy metal
przy życiu!
Z perspektywy Europy scena metalowa w Paragwaju
nie jest tak znana jak chociażby brazylijska, może
więc przy okazji tej rozmowy przybliżysz pokrótce jej
historię czy podasz nazwy zespołów, które przed laty
zapoczątkowały jej rozwój bądź teraz stanowią o jej
sile?
Teraz tylko kilka paragwajskich zespołów jest szerzej
znanych. Gdzieś w połowie 1985 roku zaczynaliśmy
naszą karierę z kilkoma zespołami grającymi heavy i
thrash. Przez te lata działało wiele kapel, które nieszczęśliwie
nie pozostawiły po sobie niczego albo
wręcz zostały zapomniane, a grali świetnie! Paragwajskie
bandy, które nas zainspirowały to Rawhide,
Otherwise, Overlord, Violent Attack, Kyron, Urban
Foto: Evil Force
Działacie w stolicy Asunción, tak więc jest wam nieco
łatwiej niż zespołom z prowincji, bo pewnie sytuacja
ekonomiczna kraju czy szerzej regionu nie ułatwia
działalności młodym niezależnym zespołom?
Graliśmy sporo w stolicy od kiedy większość metalowej
sceny jest tu skupiona. Potem wyrosła na coś, co nazywamy
"Big Asunción". Takie sąsiedztwa jak San Lorenzo,
Luque... Jest tu dość trudno, nasza ekonomia
jest bardzo zła i nie jest tu łatwo przetrwać, to ciągła
walka.
To między innymi dlatego tak długo musieliście
wręcz walczyć o wydanie swej debiutanckiej płyty?
Tak! To jeden z najważniejszych powodów, z powodu
którego z takim trudem nagraliśmy i wydaliśmy album.
Gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, moglibyśmy wydać
więcej nagrań...
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo
w tym długim czasie mieliście możliwość szlifowania
umiejętności, dopracowywania repertuaru, grania
koncertów, no i wasza dyskografia powiększyła się o
kilka EP-ek i splitów?
To pozytywna strona! Jesteśmy niezmienni, cały czas
gramy, trzymamy się undergroundu, walczymy bez
przerwy i dzięki temu nasza dyskografia się rozrasta.
Takie łączone wydawnictwa to chyba dobra forma
promocji dla podziemnych zespołów?
To była przyjemność dzielić się naszymi nagraniami z
zaprzyjaźnionymi zespołami z Ameryki. Pomogli nam
bardzo dzięki starym kawałkom i nowym, wiele ludzi
się z nami skontaktowało dzięki tej naszej twórczości
Ale w szaleńczych "Unleash The Fury" czy "Headbanger
Force" wyrażacie się równie dobrze, więc
podążanie śladami nie tylko Iron Maiden, ale też np.
Destruction zdaje się korzystnie wpływać na
zróżnicowanie waszej muzyki?
Myślę, że występuje tu ta dwoistość, bo słuchaliśmy
wszystkiego, od hitów lat 70-tych (Deep Purple,
Rainbow, Thin Lizzy) do black metalu (Mayhem, Absu,
Darkthrone) i to było to, co w siebie wchłonęliśmy
przez wszystkie te lata.
Na koncertach stawiacie pewnie jednak na ostry,
speed metalowy atak, bo tego typu utwory spra--
wdzają się w konfrontacji z publicznością najlepiej?
Na żywo prędkość i alkohol nas ponoszą, jesteśmy
gotowi żeby wypuścić nasz gniew i energię, cel - przenieść
je na maniaków na pierwszej linii widowni.
Jednak ten dobry odbiór podczas występów na żywo
nie przełożył się na zainteresowanie potencjalnych
wydawców, dlatego też musieliście wydać płytę
sami, dzięki współpracy własnej Headbanger Force
Productions, Eternal Glory i argentyńskiej Total
Desaster Productions?
Nie martwimy się o to, żeby nagrać to co chcemy, bo
wypuścimy to z własnej wytwórni (Headbanger Force
Productions.) w kolaboracji z naszym przyjacielem z
Argentyny. Mamy na celu mieć kontrolę nad dystrybucją,
wiedzielibyśmy wtedy gdzie zaszliśmy...
Jednak taka sytuacja ma też dobre strony, bo dzięki
temu macie kontrolę nad wszystkim, mając przy okazji
zapewnioną dystrybucję nie tylko w Paragwaju?
Dokładnie taki był pomysł, i nawiązaliśmy sporo dobrych
kontaktów w międzynarodowym podziemiu,
dzięki czemu mieliśmy szansę wydać album we wszystkich
częściach świata.
Jeśli to rozwiązanie sprawdzi się w praktyce, to kolejną
płytę Evil Force też zamierzacie wydać samodzielnie,
czy też jednak będziecie dążyć do podpisania
kontraktu z jakąś poważną firmą? Zważywszy na
to co gracie, to wydawca z Niemiec byłby tu pewnie
wymarzoną opcją - może jeszcze nie Nuclear Blast,
ale już np. High Roller Records?
To jeszcze nie jest do końca ustalone, naszym marzeniem
było zawsze publikowanie naszego materiału w
podziemnej wytwórni. Wydać go w takiej wytwórni jak
High Roller Records to byłoby coś niesamowitego.
Zobaczymy co się stanie, bo mamy już gotowe kawałki
na drugi album.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
62
EVIL FORCE
HMP: Dlaczego przyjęliście właśnie nazwę Running
Death? Mnie skojarzyła się ona od razu z Running
Wild i Death, ale jej geneza jest pewnie nieco inna?
Jakob Weikmann: To dość trudne pytanie, bo podjęliśmy
tę decyzję... będzie jakieś dziewięć lat temu.
Myślę, że przedtem przyświecała nam myśl, by nazwa
brzmiała bardzo metalowo. Ale mogę ci powiedzieć, że
nasza nazwa nie ma nic wspólnego z Running Wild
czy Death. (śmiech)
Często bywa tak, że zespoły mają najpierw nazwę,
wiedzą co chcą grać, ale skład niepełny, a i ci którzy
są też nie potrafią za bardzo grać, bądź też ekipa gra
od początku próby w pełnym składzie, dobrze się dogaduje
i dopiero wtedy myśli o nazwie, etc. A jak było
w waszym przypadku?
Nasz gitarzysta i wokalista Simon, nasz basista Max,
oraz ja zaczęliśmy od coverów Hendrixa i Deep Purple.
Ci dwaj dopiero zaczynali się uczyć grać, więc musieli
być szybko uczyć się, żeby zacząć koncertować rok
później. Miałem lekcje perkusji przez cztery lata przed
stworzeniem zespołu, który nazywał się wtedy Desaster
Area. Kiedy dołączył do nas w 2009 roku gitarzysta
Julian, a także kiedy nasze doświadczenie z grą na
instrumentach wzrosło przez wspólną grę w zespole,
wreszcie mogliśmy się po jakimś czasie nazwać profesjonalnymi
muzykami.
Zaczynali grać tak bardziej dla zabawy, jednak
z każdym kolejnym rokiem i następnym
materiałem okazywało się, że idzie im to
coraz lepiej. Przysiedli więc fałdów, popracowali
nad debiutanckim albumem i tak oto "Overdrive"
ujrzał światło dzienne. O tej udanej płycie
i nie tylko rozmawiamy z perkusistą thrashers
z Bawarii:
Nie gramy muzyki aby cokolwiek udowodnić!
Jest, jest (śmiech). Poza tym wcale bym się nie zdziwił,
gdyby z racji ciągłego podnoszenia umiejętności,
te wasze nowsze numery były znacznie ciekawsze od
tych na przykład z początku istnienia zespołu?
(śmiech)
Och, masz rację, to nie był taki typowo klasyczny materiał
typu Dream Theater. (śmiech) Ale hej, każdy
musi w końcu dorosnąć!
Ale nie zapomnieliście o swych utworach demo, może
kiedyś pojawią się na jakiejś zbierającej je kompilacji?
Może kiedyś, jak ktoś będzie chciał tego posłuchać. Ale
nie zrozum mnie źle - jestem dumny ze wszystkiego, co
dotychczas zrobiliśmy jako zespół.
Foto: Punishment 18
Z takim materiałem jak "Overdrive" pewnie nie macie
większego problemu z dotarciem do słuchaczy,
tym bardziej, że w waszych słychać echa zarówno
niemieckiego, jak i amerykańskiego thrashu?
Tak, mamy taką nadzieję! Ale to trudne, bo teraz jest
tyle świetnych zespołów. Mieliśmy świetny odbiór albumu,
ale myślę że problemem jest to, że większość
magazynów woli wciąż powtarzające się i nudne wywiady
takich wielkich zespołów jak przykładowo, Metallica...
Mają gdzieś robienie wywiadów z nowicjuszami.
Następny problem - pieniądze. Mieliśmy do zapłaty
sporo pieniędzy za wywiad do gazety w Niemczech.
Żeby zagrać na trasie, jedyną bezpieczną drogą jest
zagranie na biletowanych koncertach. Mieliśmy sporo
ofert, ale to było dla nas za drogo. Za trasę z dziesięcioma
koncertami po 100 ludzi na widowni mielibyśmy
zapłacić równowartość samochodu! Tymczasem
dwóch z nas to studenci, jest to więc niemożliwe. Ale
to świetnie, że możemy tu udzielić wywiadu! Może
ktoś będzie chciał sprawdzić Running Death do Polski
po jego przeczytaniu!
To chyba dobra metoda na dotarcie się składu, stworzenie
zgranej ekipy, chociaż o ten optymalny line-up
trudno, co potwierdzają też liczne roszady w Running
Death?
Aktualny skład, który grał też w 2009 roku, działa najlepiej.
Kocham wszystkich ludzi, którzy dołączyli do
nas i opuścili nas przez lata naszej działalności, ale
uważam, że Running Death działa fenomenalnie z
czterema gośćmi, którzy są tutaj i teraz.
Wygląda na to, że po pierwszym demo postanowiliście
solidniej popracować nad kolejnymi kompozycjami
i przyłożyć się do prób?
Tak, to prawda. Jak już wspomniałem, zaczęliśmy traktować
zespół na serio kilka lat po naszym powstaniu.
To był też czas, żeby spoważnieć ze względu na tworzenie
własnych kawałków i dobrych nagrań.
Efekty takiego podejścia były od razu widoczne, bo w
ciągu półtora roku nagraliście dwie EP-ki, które spotkały
się z dobrym przyjęciem ze strony fanów i niezależnych
mediów - to wtedy uznaliście, że pora na pierwszy
album, tym bardziej, że mieliście już stały
skład?
Nagraliśmy i wypuściliśmy "Raging Nightmare" w
2009r. i "The Call Of Extinction" w 2011r., a tę wypuściliśmy
w roku 2012, ale publika zwróciła na nią
uwagę trochę później. Owszem, masz rację, na "Overdrive"
pracowaliśmy od 2013r. jako trio. Ale zanim zaczęły
się sesje nagraniowe nasz poprzedni basista Max
wrócił. Mimo to nie grał na tym albumie, bo miał problemy
z czasem.
Pierwsze płyty są zwykle interesujące i dopracowane,
bowiem praktycznie każdy zespół pracując nad swym
debiutem ma do wyboru wiele utworów z pierwszych
lat istnienia, może więc wykorzystać naprawdę najlepsze
kompozycje. Wy jednak nie poszliście na łatwiznę,
bo "Overdrive" to w większości wasze najnowsze
utwory, bodajże tylko dwukrotnie sięgnęliście
po starsze numery, a płyta jest też udana - czyli
można i tak?
Tak, oprócz "Pray For Death" i "Raging Nightmare",
wszystkie kawałki to nowy materiał i jak dla nas, są
najlepsze ze wszystkiego co dotychczas wydaliśmy. To
piekielnie dużo roboty, zwłaszcza kiedy ma się krytyczne
podejście do swoich kompozycji tak jak my. Mamy
nadzieję, że w waszych uszach nasz debiut jest
wciąż interesujący. (śmiech)
Jak wam się pracowało nad "Overdrive"? Mieliście
już jakieś doświadczenie studyjne, ale chyba praca
nad pełnometrażowym wydawnictwem rodzi jakieś
dodatkowe obciążenia?
O dziwo, poszło bardzo gładko, bo wszystkie obciążenia
było łatwiej ogarnąć dzięki temu, że poświęciliśmy
na to sporo czasu. Byliśmy też naprawdę dobrze
przygotowani.
Czyli na luzie, bez stresu robiliście swoje?
Mieliśmy czas na wszystko, więc... luz!
Opcja kontraktu z Punishment 18 Records. Pojawiła
się już po zakończeniu sesji czy też już przystępując
do nagrań mieliście umowę w kieszeni?
Nie, ta opcja przyszła już po ukończeniu albumu.
To teraz chyba dość rzadka sytuacja, że wytwórnia
podpisuje kontrakt w ciemno, najczęściej woli bazować
na pełnym, gotowym do wydania materiale?
Tak, myślę że każdy rozumie ludzi z wytwórni z tego
powodu. Dla przykładu, zespół wydał świetną EP-kę,
ale już nie miał pomysłów na równie dobry album. Jak
to mawiają w Niemczech: nie kupuj kota w worku!
Pewnie nie posiadaliście się więc ze szczęścia na wieść
o tym, że właśnie wam się powiodło, bo nawet
mniejsza, niezależna wytwórnia ma znacznie większe
możliwości co promocji, dystrybucji, etc.?
W przypadku naszej wytwórni Punishment 18, to
absolutna racja, no i jesteśmy absolutnie szczęśliwi! Ale
istnieje jeszcze trochę wytwórni, które nie robią nic dla
zespołu oprócz wyciągania kasy. Więc młodzieży,
strzeżcie się!
Wplatacie w swe utwory sporo melodii, które równoważą
te szaleńcze przyspieszenia, perkusyjne kanonady
i generalnie ostrą jazdę - nie pomylę się chyba
zbytnio zakładając, że pewnie lubicie też stary, dobry
tradycyjny heavy metal?
Tak, masz absolutną rację. Myślę, że w twoich i naszych
uszach, nasza muzyka nie jest tylko niczym zwykły
thrash. Między naszą czwórką są spore różnice w
guście muzycznym, a kiedy wrzuci się je do jednego garnka,
powstaje Running Death. I zawiera old-schoolowy
heavy metal.
To dlatego będzie też wydana winylowa wersja
"Overdrive", a w dodatku planujecie też ponoć wersję
kasetową?
Myślę, że to nie ma nic wspólnego z naszą więzią z
heavy metalem. Najważniejszym powodem jest to, że
płyty winylowe i kasety są bardzo fajne.
Czyli stare czasy wracają, mimo dominacji cyfrowych
plików i piractwa w sieci, a wy - przedstawiciele
młodego pokolenia - nie macie nic przeciwko temu,
by było tak jak dawniej, kiedy to muzyka była na
pierwszym planie?
Myślę, że to szansa dla każdego zespołu. Żeby usłyszeć
kawałek przez YouTube albo Bandcamp - łatwo jest
odkryć coś nowego. I gdyby ktoś chciał ściągać, powinien
to robić! Również korzystamy z platform, ale
jeżeli polubimy jakiś album, to go kupujemy. Myślę, że
sporo ludzi tak robi. Może jesteśmy "old-schoolowi",
ale każdy z nas chce też poszerzyć fizycznie swoją muzyczną
kolekcję.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
RUNNING DEATH
63
Thrash i nie tylko
Niemcy mają chyba wysokooktanowy thrash
we krwi, co potwierdza trzeci album Gumo
Maniacs. Niestety, pomimo początkowo niezłej
współpracy z wydawcą "Out Of Disorder"
później wszystko się posypało i zespół został
na przysłowiowym lodzie, z płytą o której
nikt nie wie i bez jakiegokolwiek promocyjnego
wsparcia. O tym jak taka sytuacja potrafi
być frustrująca dla muzyka zdającego
sobie sprawę z faktu, że właśnie nagrał najlepszą
płytę w karierze opowiada śpiewający gitarzysta Daniel "Gumo" Reiss:
HMP: "Out Of Disorder" to wasz trzeci i zarazem
najlepszy album - czuliście presję trzeciego wydawnictwa,
była to dla was dodatkowa motywacja przy
tworzeniu tego materiału?
Daniel "Gumo" Reiss: Po pierwsze, dziękuję za komplement!
Nie, nie czuliśmy presji, a raczej motywację,
żeby stworzyć coś nowego, co jednocześnie brzmi podobnie
do naszej wcześniejszej twórczości.
pochodzi i co było przed nim, aż w końcu sięgniesz do
korzeni samego rocka i metalu. Chcę czuć wolność
podczas tworzenia muzyki, więc każdy pomysł, który
wydaje mi się dobry, jest zawsze użyteczny przy dawaniu
pomysłów, nawet jeśli to nie jest metal.
Ale też w tzw. międzyczasie weszliście też do studia,
by zarejestrować EP-kę "The AntiSinner" z trzema
przeróbkami, w tym utworem tytułowym z repertuaru
twego poprzedniego zespołu Thargos. Skąd
pomysł na takie wydawnictwo i nagranie numerów
zespołów punkowych i crossover?
Nasza wytwórnia to wszystko spierdoliła i zepsuła
nasze harmonogramy, więc postanowiliśmy robić coś
innego w międzyczasie, aż do wydania albumu. I
ponieważ nie mogliśmy tworzyć nowych utworów aż
do wydania albumu, musieliśmy przerobić wcześniej
wydane utwory oraz kolejny cover "The Number Of
The Beast", co zanudziło mnie na śmierć. Dlatego też
postanowiliśmy coverować mniej oklepane utwory.
Foto: Gumo Maniacs
słów? Tworzą dzięki temu lepszą sekcję?
W muzyce nie brak dowodów na to, że bracia dobrze
współpracują w zespole. Na przykład bracia Cavalera
z Sepultury albo bracia Young z AC/DC. Tak, uważam,
że rodzeństwo zna się bardzo dobrze, również
pod względem muzycznym!
Rozsyłaliście jakieś demówki przed właściwą sesją
nagraniową "Out Of Disorder", czy też najpierw
nagraliście ten album i dopiero po tym zaczęliście
szukać wydawcy?
Najpierw stworzyliśmy demo.
Wiecie co skłoniło Golden Core do zainwestowania
w wasz zespół i podpisania tego kontraktu?
Nie, nie mam pojęcia. Przez trzy lata nie mogłem spać
przez to, jak nas traktowali, więc kompletnie nie wiem
czego od nas, kurwa, chcą. Podpisaliśmy kontrakt, ponieważ
wyglądał dobrze i zapewniał nam bezpieczeństwo,
ale niestety nie sprawdził się w praktyce, więc po
dziś dzień nie mam pojęcia po co oni go podpisywali.
Naprawdę nie wiem.
Fakt, że to firma związana z ZYX ma tu pewnie dla
was dodatkowe znaczenie, bo dzięki temu odpada
problem dystrybucji poza granicami Niemiec?
Tak, tak myśleliśmy, ale zjebali to i wiele osób nawet
nie wie, że album istnieje.
Nowy kontrakt, nowe logo, czy też już wcześniej
myśleliście o jego modyfikacji i teraz była dobra okazja
przy wydaniu "Out Of Disorder"?
Tak, zastanawialiśmy się nad nowym logiem przez lata
i w końcu ono powstało. Bardzo mi się podoba!
Kiedy słucham tej płyty odnoszę wrażenie, że coraz
bardziej do głosu dochodzą tu też wasze inne fascynacje
niż thrash czy speed metal, np. coraz bardziej
słyszalne są wpływy NWOBHM?
Uwielbiam Maiden i Priestów oraz inne rodzaje
rocka, takie jak Scorpions. Nie wzbraniam się przed
czerpaniem od nich wpływów do mojej muzyki. Ale
tak, uważam, że tego rodzaju wpływy stają się coraz
mocniejsze, a następny album może być jeszcze bardziej
oldschoolowy. Tak mi się wydaje. Ale wciąż
będzie ciężki i agresywny, rzecz jasna. W końcu to
zespół thrash metalowy.
Atutem było tu też chyba to, że nie musieliście się
spieszyć, nie byliście zobligowani kontraktem do
dostarczenia w określonym terminie gotowej płyty,
więc tworzyliście na spokojnie, dopracowując poszczególne
kompozycje?
Tak naprawdę musieliśmy nagrać ponownie niektóre
rzeczy z ostatniego roku, ponieważ wytwórnia chciała,
abyśmy zrobili to w innym studio. Ale tym razem
mieliśmy zaledwie około dziesięciu dni, więc solówki i
wokal nie były tak dobre jak to, co nagraliśmy w
naszym domowym studio, na spokojnie i bez pośpiechu.
Dlatego niektóre z utworów pochodzą z naszej
przedprodukcji, ponieważ dźwiękowiec nie mógł w
dziesięć dni złapać tego, co stworzyliśmy przez rok.
Niemożliwe. Tak, uważam, że praca bez pośpiechu i
robienie tego porządnie jest bardzo ważna i powinna
być praktykowana częściej w dzisiejszej branży muzycznej.
Wolicie pracować indywidualnie i później już tylko
ogrywać wspólnie gotowe utwory, czy też preferujecie
zespołową pracę, metodą prób i błędów?
Pierwszym krok następuje kiedy ktoś tworzy utwór, aż
jest na tyle dobry, na ile się da, a potem, w drugiej
fazie, reszta muzyków ulepsza go za pomocą swoich
pomysłów. Więc chyba korzystamy z obydwu metod,
zaczynając od jednej osoby, a następnie wdrażając
pracę zespołową.
Ta metoda ma chyba zdecydowanie więcej uroku, no
i jest bliższa korzeniom nie tylko metalu, ale w sumie
każdej odmiany rocka?
Tak, zawsze uważałem, że jest to sposób na zrozumienie
thrash metalu, zwłaszcza kiedy wiesz, skąd on
"The Antisinner" nie jest nawet coverem, ponieważ sam
go napisałem w 1999 roku i był wydany na demo
Thargos w 2001 roku i debiutanckiej płycie w 2003
roku.
Czyli może do wesołków z Anthrax trochę wam
brakuje, ale mianem ponuraków też byś was nie
określił? (śmiech)
Nawet nie wiem. Nigdy nie postrzegałem naszej twórczości
jako "śmieszną", ale nie denerwuje mnie fakt, że
niektórzy tak je widzą.
Na dobrą atmosferę w zespole ma też pewnie wpływ
stabilny od kilku lat skład, poza tym Robert i
Michael są braćmi, co pewnie też ma związek z tym,
że świetnie się dogadują?
Myślę, że najważniejsze jest tworzyć razem dobre
albumy. Wyniki zawsze nas zadowalają, co sprawia, że
łatwo jest dalej współpracować, nawet jeśli nie widujemy
się ani nie rozmawiamy często.
Więzy rodzinne sprawiają, że jako basista i perkusista
rozumieją się jeszcze lepiej, czasem nawet bez
Czyli to nie przypadek, bo na "Psychomanii" też były
takie numery, jak "Witchdance" czy "Maniac Metal"
w stylu Motörhead - świadomie więc idziecie w tym
kierunku, łącząc tradycyjny metal z thrashem?
Tak, w zupełności. Dla mnie nie wystarczyło być kolejnym,
młodym zespołem grającym thrash metal. Staramy
się wyróżnić. Nie wiem, czy nam to wychodzi, ale
staramy się. Wydaje mi się, że to już odróżnia nas od
tych wszystkich nastoletnich trasherów. Nie żebym ich
krytykował, tylko analizuję co widzę.
Sporo melodii mamy też w solówkach, brzmiących
tak, jakbyście nagrywali je na żywo, szczególnie w
tych gitarowych pojedynkach, jak np. w "Echnaton",
lubicie też chyba grać unisono?
Uwielbiam instrumentalne sekcje w atmosferycznych
metalowych utworach, oraz klimatyczne barwy, takie
jak w podanym przez ciebie przykładzie. W "Echnaton"
dodaliśmy egipski klimat do riffów i solówek.
Wasze utwory trwają zwykle niewiele ponad trzy
minuty, czasem nawet mniej, jak surowy, szaleńczy
"Paranoia", bywają czasem dłuższe w granicach pięciu
minut, ale tym razem przekroczyliście chyba
wszelkie granice, nagrywając ponad 10-minutowy
"Final Courtains".
Na następnym albumie znajdzie się utwór o długości
prawie dwunastu minut, (śmiech). To dosyć nietypowe
dla zespołu thrashowego, żeby napisać coś na kształt
"Keeper Of The Seven Keys" i praca nad takimi utworami
była nie lada doświadczeniem.
Zamarzył się wam taki epicki, thrashowy numer na
zakończenie płyty?
Tak, myślałem o tym od kiedy byłem nastolatkiem.
Chciałem mieć taki jeden utwór na koncie i najwidoczniej
nadszedł na to czas.
To chyba znacznie większe wyzwanie niż napisanie
krótkiego, zwartego numeru?
Zajmuje to więcej czasu, ale pojedyncze partie nie różnią
się trudnością od innych utworów. Tak bym to
64
GUMO MANIACS
osobiście opisał.
Będziecie grać "Final Courtains" na żywo, czy to jednak
zbyt duże wyzwanie i skoncentrujecie się na tych
krótszych utworach?
Czasem to gramy, tak. To zależy od tego ile czasu
mamy na set albo jak duża jest scena. Działa to na
większych scenach, takich jak ta, na której graliśmy
przed Sepulturą.
"Poetry In Black", trafił niedawno na sampler
"German Thrash Metal". To pewnie dla was ogromna
satysfakcja widzieć go na jednej płycie obok "Riot
Of Violence" Kreator, "Bestial Invasion" Destruction
czy "Remember The Fallen" Sodom?
Gdyby to się stało kiedy miałem siedemnaście lat, płakałby
ze szczęścia. Nawet dziś czuję tę magię jak wtedy,
gdy poznałem te wszystkie kapele, które wciągnęły
mnie w thrash metal. To świetne uczucie.
Ale równie ważny wydaje mi się też aspekt promocyjny
tego wydanictwa, bo mamy tu też utwory młodych
zespołów takich jak wasz, a także numery grup
niegdyś znanych, a teraz wartych przypomnienia
młodym fanom, jak Paradox, Violent Force, Vendetta?
Totalnie. Są osoby, które nie słyszały o nas wcześniej,
a może poznają nas przez ten album.
A propos promocji: ruszycie w trasę z jakimś bardziej
znanym zespołem, czy też postawicie na serie weekendowych
koncertów?
Ciężko było nam cokolwiek zaplanować, ponieważ
premiera albumu była totalną porażką i najgorszym
przykładem braku profesjonalizmu jaki w życiu
widziałem, a to wszystko przez naszą wytwórnię. Ale
może z następnym albumem uda nam się więcej zorganizować.
A poza wydawaniem albumów, tak czy
inaczej, od czasu do czasu gramy koncerty. Niedawno
graliśmy z Anvil.
W Polsce tradycyjne trasy tracą powoli rację bytu,
nawet bardzo znane zespoły przestawiają się na koncerty
w cyklu piątek - niedziela. W Niemczech też
obserwujecie coś takiego, czy też ludzie idą na koncert
niezależnie od tego, czy jest we wtorek czy w
piątek?
To zależy od zespołu. Metallica zawsze będzie wyprzedana
w Niemczech, nawet we wtorek. A mniejsze
zespoły grają pełne trasy koncertowe, a inni w weekendy.
Ciężko mi stwierdzić.
A jak wygląda sytuacja zespołu takiego jak Gumo
Maniacs w kontekście większych festiwali - macie
szansę zagrać na naprawdę dużych imprezach, czy
też jeszcze jesteście zbyt mali dla ich organizatorów?
Ponieważ Golden Core zawaliło sprawę, zbyt mało
osób wie, że album został już wydany. Na przykład,
Rock Hard i Metal Hammer nie dostały nawet kopii
albumu, a my musieliśmy wysłać im egzemplarz osobiście,
kiedy dowiedzieliśmy się co jest grane. Ale było
już za późno. Te czasopisma nie są zainteresowane recenzowaniem
i rozmawianiem o albumach sprzed ośmiu
miesięcy. Ale bez uwagi wielkich mediów nie jesteśmy
wystarczająco interesujący dla organizatorów festiwali.
Udałoby się, gdyby ZYX/Golden Core wywiązały
się z obietnic sporządzonych w umowie.
Czyli wciąż macie przed sobą kolejne cele, które motywują
was do jeszcze bardziej wytężonej pracy i
popularyzowania zespołu?
Cel jest ten sam, co na początku - sworzyć zespół oraz
albumy, których fanami sami będziemy.
Kto wie, jeśli będziecie to czynić tak dobrze jak dotąd,
to może za 15-20 lat kolejną część "German
Thrash Metal" otworzy właśnie wasz utwór? Tego
wam życzę i dziękuję za rozmowę!
Wielkie dzięki za wsparcie!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska
GumoManiacs - Priest Of Lucifer / Psychomania /
Out Of Disorder
2009 Blower / 2010 Blower / 2014 Golden Core
Ekipa z Bawarii pod wodzą gitarzysty i
wokalisty Daniela "Gumo" Reissa gra od siedmiu lat,
zaś po nieodzownym dla prawidłowego rozwoju każdej
formacji etapie demówkowym zaatakowała w roku
2009 debiutanckim "Priest Of Lucifer". I tak jak
Mötley Crüe sławili niegdyś wdzięki płci pięknej w
"Girls, Girls, Girls", tak Niemcy mogliby spokojnie
nagrać utwór zatytułowany "Thrash, Thrash, Thrash".
To właśnie on rajcuje ich w metalu najbardziej i trzeba
przyznać, że w tej istnej powodzi nijakich i totalnie
wtórnych zespołów GumoManiacs mają w sobie to
nieuchwytne, trudne do zdefiniowania "coś". Zgrabnie
łączą więc wpływy zarówno amerykańskiej jak i rodzimej
szkoły thrashu, dodając do tego spore umiejętności,
potencjał kompozytorski, mnóstwo entuzjazmu i
energii. Kompozycje są zwykle krótkie (3-4 minuty),
zwarte, dynamiczne i surowo brzmiące. Słychać w nich
zadziorość wczesnego Slayera czy Destruction
("Hasta La Vista", "Invert The Cross"), mamy kojarzący
się z Kreator "Thor" oraz więcej groove w "Logarithm".
Momentami nabiera to wszystko intensywności wczesnego
death metalu w stylu np. Possessed ("Sons Of
Satan") albo bardziej brutalnego, intensywnego thrashu
spod znaku Dark Angel ("Ashes To Ashes").
Na wydanym rok później drugim albumie
"Psychomania" GumoManiacs dopracoali to i owo,
nie rezygnując jednak ze swych sprawdzonych patentów.
Jest więc równie ostro jak na "jedynce" ("Circles In
Darkness", "Nation Of Evil"), ale pojawia się też więcej
melodii, słyszalnych zwłaszcza w gitarowych solówkach,
są solowe wejścia basu, jak w "Fallen Angels", a
nad thrashowym rdzeniem całości unosi się nekiedy
klasycznie heavy metalowy duch, na którym bardzo
zyskuje "Witchdance". Tylko ciekawostką, ale fajnie
urozmaicającą całość materiału jest finałowy "Maniac
Metal", czyli Motörhead podrasowany nieco na thrashową
modłę.
Trzeci album zespół przygotowywał niemal
cztery lata, ale było warto poczekać, bo "Out Of
Disorder" to zdecydowanie najlepszy krążek w jego
dyskografii. Test trzeciej płyty Niemcy zdali tu z
wyróżnieniem, ciekawe, czy przełoży się to na odpowiednią
sprzedaż i wzrost popularności Gumo
Maniacs. Wciąż łoją ostro, wściekle i bezkompromisowo
("Exhausted Heart", "Paranoia", utwór tytułowy),
dbają też jednak o zróżnicowanie poszczególnych
kompozycji (miarowy "Poetry In Black" z
przyspieszeniami, mroczne zwolnienie w "Echnaton").
Z kolei "John Rambo" to znowu bardziej tradycyjny,
archetypowy dla lat 80-tych metal, ale jeszcze dalej
muzycy poszli w finałowym, trwajacym ponad 10
minut "Final Courtains". Tu mamy już do czynienia z
tzw. wyższą szkołą jazdy i zarazem dowodem na to, że
GumoManiacs to już w pełni świadomi i ukształotowani
artyści, bo takie numery wychodzą tylko spod
palców najlepszych.
"Priest Of Lucifer": (4,5); "Psychomania": (5); "Out
Of Disorder": (5,5)
Wojciech Chamryk
GUMO MANIACS
65
Wrestling i wilki, czyli co nieco o Hammerlord
Hammerlord to zespół utworzony z inicjatywy z perkusisty Adama Mitchell'a i gitarzysty
Ty Scott'a w 2007 roku w Kansas. Wkrótce do zespołu dołączył wokalista Stevie Cruz,
gitarzysta J.P. Gaughan i basista Terry Taylor. Mają za sobą trzy albumy, "Hammerlord", "Wolves
At War's End" i "We Live" oraz nadciągający kolejny. Mam przyjemność przeprowadzić wywiad z
założycielem Hammerlorda, Ty Scott'em.
HMP: Dzień Dobry. Hammerlord to band, który jest
mało znany w Polsce. Możecie pokrótce przybliżyć
sylwetkę zespołu?
Ty Scott: Hammerlord gra szybką, metalową muzykę,
która jest zbliżona do thrashu niż do czegokolwiek
innego. Lubimy ekstremalny styl grania na gitarze
i perkusji i staramy się dostarczać muzykę, która jest
zarówno ciężka jak i techniczna. Codziennie gramy dużą
ilość solówek i ćwiczymy by stawać się coraz lepszymi.
Kto wpadł na pomysł aby przemieszać tematykę
heavy metalu z brutalnością i dosadnością thrash
metalu?
Stevie Cruz jest naszym wokalistą i to głównie jego
zasługa, że nasze teksty są głównie oparte o temat
heavy metalu. Myślę że ten pomysł nasunęły nam takie
klasyki thrashu jak "Rattlehead" (Megadeth) i
"Whiplash" (Metallica).
W waszych kompozycjach można sporo odnaleźć inspiracji
europejskim thrashem, takim jak Coroner,
Destruction, Sodom, itd. Czy to oznacza, że bardziej
cenicie europejską scenę od amerykańskiej?
Każdy z nas zapewne inaczej by odpowiedział na to samo
pytanie. Ja osobiście uwielbiam Kreator oraz Destruction
i czuję się przez te oba zespoły zainspirowany,
chociaż moją pierwszą miłością były zespoły z
Zachodniego Wybrzeża (West Coast). Adam swoją
grą perkusyjną wchodzi w styl death metal. Łącząc jego
szybką, podwójną stopę plus mój styl, gitarzystę wychowanego
na amerykańskim thrashu dostajemy dość
europejski styl naszego zespołu.
Wasze brzmienie jest klarowne, a zarazem mocne i
ostre. To wasze naturalne brzmienie, czy też wynik
pracy na próbach i w studio?
Myślę, że to nasz naturalny dźwięk, jednakże to zajmuje
sporo czasu na próbach aby doszlifować swój styl.
Nowy album będzie ostrzejszy niż nasze wcześniejsze
dokonania. Adam jest fantastycznym perkusistą,
wszystko robi za jednym, bądź za dwoma podejściami.
Myślę że wypadniemy dobrze na żywo, jak zwykle zresztą!
W "Tombstone Piledriver" - utworze z drugiego krążka
- wspominacie o zmarłym menedżerze zawodników
wrestlingu, Williamie Alvinie Moody (Paul
Bearer), możecie opowiedzieć co nieco o nim i o waszym
zainteresowaniu tym sportem?
Stevie kocha wrestling, sam też lubiłem tą dziedzinę
sportu za dzieciaka. Paul Bearer jest prawdopodobnie
moją ulubioną postacią w tej dziedzinie, był taki nietuzinkowy!
Na "We Live" zamieściliście odświeżoną wersje
utworu "Thunderers". Czy w przyszłości będziecie
sięgać po inne kawałki z waszej przeszłości?
Być może będzie więcej odświeżonych wersji naszych
starych wałków z pierwszego albumu w przyszłości -
możliwe że będą bonusami na płycie. Naprawdę lubimy
to brzmienie, które otrzymaliśmy na nowym albumie,
chętnie usłyszymy stare utwory w odświeżonym
brzmieniu. Musimy teraz wybrać teraz piosenkę, którą
odświeżymy. Zapewne będzie to "Dweller On the
Treshhold".
A nie chodzi wam po głowie pomysł zagrania jakiegoś
covera?
Bardzo rzadko gramy covery, powiedziałbym że prawie
w ogóle. W końcu mamy pięciu członków w zespole,
więc zapewne musielibyśmy zagrać pięć utworów.
Osobiście wziąłbym Judas Priest, Adam pewnie Morbid
Angel a J.P. scoverowałby Death.
Okładki m.in. "Hammerlord" i "Wolves at War's
Foto: Hammerlord
End" zostały zaprojektowane przez Justina Osbourna
z Slasher Design, co skłoniło was do wybrania tej
osoby do wykonania tychże okładek?
Justin jest lokalnym artystą, a my pokochaliśmy jego
styl. Wpadł na parę pomysłów - i tak zrodził się ten
styl fantasy naszych okładek.
Jesteście fanami wilków? Skąd to zainteresowanie
tymi zwierzętami i jak ono wpłynęło na waszą twórczość?
W zasadzie ciężko mi powiedzieć. Stevie wyszedł z
tekstem utworu "Wolves at War's End". Osobiście uważam
się za samotnego wilka, ponieważ dużo czasu spędzam
sam, ćwicząc na gitarze.
Na okładkach dwóch pierwszych albumów są ukazane
wilki i kobiety, natomiast na "We Live" jest ręka
z mieczem wyrastająca z ziemi. Skąd to odejście od
pewnej symboliki przyjętej na początku waszej kariery?
No cóż, zdecydowaliśmy się na coś nowego na EP, coś
co odbiegało od stylu fantasy. Spisaliśmy się najlepiej
jak mogliśmy na tamtą chwilę. I ostatecznie nadal nie
wiem czy ten styl pasuje do nas najlepiej, jednak lubię
muzykę na tym albumie i sądzę że ten album jest
najlepszą rzeczą jaką do tej pory zrobiliśmy.
Czym się inspirujecie tworząc waszą muzykę?
Kocham wszystko, od thrashu przez muzykę gitarową
aż po Bacha. Adam lubi grę perkusyjną Paul'a Bostaph'a
i Pete'a Sandoval'a oraz europejski doom i polski
death metal. J.P. uwielbia Opeth i viking metal.
Między innymi tym się inspirujemy. Gdy piszę partię,
to staram się ją pisać, zamiast ją ciągle analizować.
Część naszych utworów została stworzona z partii,
które napisaliśmy w domu, a część powstała podczas
naszych prób.
Dość często koncertujecie, marzy się wam aby grać
częściej? Udaje się wam zagrać poza waszym stanem?
Graliśmy głównie w Kansas i Missouri, chociaż mieliśmy
koncerty także poza naszymi rodzinnymi regionami.
Chcemy zagrać poza USA, być może już z setem z
naszego nowego albumu. Chętnie zagralibyśmy po drugiej
stronie oceanu, jeśli będziemy mieli do tego dobrą
okazje.
Z której płyty najchętniej gracie wałki na koncertach?
Zazwyczaj chcemy zapełnić set nowymi utworami.
Obecnie z tego co gramy na koncertach to w 3/4 nowe
utwory i kompozycje z EPki "We Live", wraz z paroma
starymi wałkami. Uważam że z każdą płytą stajemy się
coraz lepsi..
Supportowaliście Exodus, jak wrażenia po koncercie?
Dwukrotnie dzieliliśmy deski sceny z Exodus i jesteśmy
wdzięczni im z tego powodu. Były to wspaniałe
koncerty z niesamowitą dozą energii. Czułem się niesamowicie.
Mam niebywały szacunek do Gary'ego Holt'a.
Co sądzicie na temat ich najnowszej płyty "Blood In,
Blood Out"? Jesteście fanami ich starej czy tej nowszej
twórczości?
Dorastałem z albumami "Bonded By Blood" i "Fabulous
Disaster", więc ten zespół zawsze miał specjalne
miejsce u mnie. Nadal przywołują tamte wspomnienia,
a obecnie zachwycam się "Blood in Blood Out", ich
nowe utwory są naprawdę zajebiste na żywo. Jestem
zadowolony z tego, że Kirk Hammet wreszcie z nim
nagrał coś. Ten album ma parę świetnych riffów i solówek.
Z jakimi innymi znanymi zespołami udało się wam
zagrać?
Mieliśmy szczęście grać z zespołami Testament i
Danzig, oraz nawet występować na dużych, plenerowych
wydarzeniach wraz z Alice Cooper'em, Rob
Zombie czy Marylin Manson'em. To było świetne.
Co sądzicie na temat kondycji klasycznego metalu w
Kansas? Jakie zespoły są warte polecenia?
Manilla Road to świetny zespół epic metal'owy z Wichity.
Poza tym, nie znam zbyt wielu zespołów, które
tworzą coś, co możemy uznać za "klasyczny metal".
Natomiast jest tutaj więcej death metalu niż jakiegokolwiek
innego podgatunku metalu.
Jak oceniacie scenę tradycyjnego heavy metalu w
USA?
Nie mam aż takich informacji o tym co się dzieje na
tradycyjnej scenie. Jest parę zespołów takich jak wcześniej
wspomniane Manilla Road, która podtrzymuje
ogień metalu przez dekady, aczkolwiek nie jestem zaznajomiony
z ich najnowszymi dokonaniami. Poza tym,
wygląda na to, że jesteśmy obecnie w fazie postmodernistycznego
metalu, gdzie jest strasznie wiele albumów,
które do mnie nie trafiają.
Rozpoczęliście pracę nad waszym kolejnym studyjnym
albumem. Czego możemy spodziewać się po
nim? Czy będzie on w stylu, do którego przyzwyczaiły
nas wcześniejsze albumy?
Powiedzielibyśmy że będzie szybszy, wolniejszy oraz
będzie posiadał więcej utworów o średnim tempie niż
poprzednie albumy, (śmiech)... Uważam że będzie ostrzejszy
i o wiele bardziej agresywny niż EPka. Jesteśmy
dumni z nowych kawałków i nie możemy się doczekać
aby je zaprezentować publiczności.
Kiedy i kto wyda wasz nowy album? "We Live" wydaliście
sami, czy oznacza to, że będziecie promować
się na własną rękę?
To kto wyda nasz album stoi pod znakiem zapytania.
Natomiast płyta powinna się ukazać tego lata.
Jak myślicie, macie na tyle silę przebicia, żeby zainteresować
sobą jakieś znaczące metalowe wytwórnie
i w ten sposób trafić do Europy?
Staramy się jak możemy najlepiej, by dotrzeć do Europy.
Nasze nowe utwory są dużym krokiem naprzód
od strony dźwiękowej, sądzę że są także solidne ze
strony kompozycyjnej, mam więc nadzieje że uda nam
się rozpowszechnić nasze dzieło!
Dziękuje za poświęcony nam czas i proszę o parę
słów dla polskich fanów.
Przedłużajcie dzieło metalu w Polsce. Wasze zespoły
deathmetalowe rządzą! Nie mogę się doczekać kolejnych
albumów z Polski.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
66
HAMMERLORD
Hammerlord - Hammerlord
2008 Init
Hammerlord jest formacją dość młodą, która do świata
muzyki ciężkiej weszła w roku 2008, wydając swój
debiut. "Hammerlord" jest swoistym połączeniem stylistyki
heavy metalu ("Metalization" chociażby) z dosadnością
thrash metalu oraz odchyłami zmierzającymi
do black'owego ciężaru (m.in. "Sick Like Our Crimes").
Zaczyna się zagrzewającym do boju riffem i wezwaniem
do headbangowania, tak wprowadza nas "Metalization".
Zanim album wybrzmi do końca, następuje
kolejnych siedem wałków i popis perkusyjny. Chłopaki
z Hammerlord wiedzą co chcą tworzyć i dążą do tego
konsekwentnie, wplatając niuanse do kolejnych utworów,
które komponują. Ma być ostro, ma być thrashowo,
ma wzywać do destrukcji. Czasami są także
przerwy od szaleńczego pędu w postaci wolniejszych
motywów. Gitary brzmią swoistym basem, z ostrością
i pewnym szaleństwem w solówkach (chociażby kaczka
w "Shut Your Eyes"). Bas jest prawie niezauważalny,
jak igła w stogu siania. Perkusja dotrzymuje towarzystwa
gitarom. Gitary i wokal wiodą prym w donośności.
W barwie głosu wokalisty słyszymy swoistą manierę
Angelrippera, tylko że z znacznie ostrzejszą chrypą
(m.in. "Thunderers"). W tej kwestii nie będzie znaczących
odstępstw od reguły, poza utworami "Thunderers",
"Sick Like Our Crimes" czy "Dweller on the Threshold",
gdzie występują dodatkowe wokale. Brzmienie
jest lekko przytłumione. Warstwa instrumentalna jest
porządna, są ostre nawały perkusji i cięte riffy, mające
odpowiednią dozę "groove" ("Lordess"), a czasami nawet
swoistą naleciałość starych tuzów, takich jak Coroner,
Destruction i Sodom ("Thunderers" czy "Dead
City Radio"). Zespół pozwolił sobie także zaimplementować
instrumentalny w(y)stęp perkusji w "Fortress"
przed "Lordess". Album jest swoistą młócką miażdżącą
na swojej drodze wszelkie przeciwności za pomocą
ostrych riffów, druzgocącej gry perkusji oraz ryjących
się w czerep emocjonalnych solówek gitarowych. Niestety
efekt lekko niweczy dość klimatyczny, acz średni
i jednostajny głos wokalisty (choć ogólnie pasuje do
całości). Jest dobrze, chociaż nie jest to album specjalnie
odkrywczy. (4,4)
Hammerlord - Wolves at War's End
2010 Init
"Wolves at War's End" to drugi album studyjny
Hammerlorda. Chłopaki na tym albumie tworzą swój
własny styl, młócąc ciężkie i ostre wałki na swój sposób.
Na albumie jest dziewięć utworów trwających 40
minut. Czas ten jest niczym swoista przerwa na agresywny,
zajadły i współczesny thrash, acz odwołujący się
do sprawdzonych chwytów, oraz obracający się wokół
heavy metalu. "Wolves at War's End" zawiera w sobie
riffy w stylu nowszego Sodom i Destruction. Brzmienie
wokalisty, w niektórych momentach, też może kojarzyć
się z Angelripperem. Z tych nowszych albumów
Sodom, np. "Storm The Castle", "Tombstone Piledriver"
i "The Anomaly Rue". Stevie Cruz ma swoją
manierę, którą można polubić, bądź też znienawidzić.
Jednakże wydaje mi się, że pasuje do muzyki, którą
tworzy Hammerlord. Instrumentalnie nie można wiele
zarzucić kapeli, być może to, że perkusja nazbyt
młóci tą stopą w "Tombstone Piledriver". Gitary i wokal
są z przodu choć w ich tle ciągle młóci perkusja. Bas
ciągle jest w cieniu pozostałych instrumentów. Brzmienie
gitar jest mocarne, w solówkach czasami potrafi leciutko
ukazać swoją szklistość ("Demon Fever"). Riffy
są zagrane z odpowiednią werwą i precyzją, czasami
także z manierą zaczerpniętą z groove. Od debiutu
"Wolves at War's End" różni się brzemieniem, które
jest wyraźniejsze, z większą dominacją perkusji w trakcie
grania solówek (m.in. "Creating Destruction") oraz
brakiem kompozycji instrumentalnej. Natomiast podobne
są upalone solówki i agresywne riffy oraz maniera
wokalu. Moim ulubionym utworem z tej płyty
jest "Cloud Spitter". Jednak ogółem wszystkie reprezentują
podobny, porządny poziom. "Wolves at War's
End" to album ostry niczym kły młodego wilka. Do
polecenia wszystkim fanom nowoczesnego, agresywnego
thrashu. W moim odczuciu (4,3)
Hammerlord - We Live
2013 Self-Released
W 2013 powstaje "We Live", EPka zawierająca cztery
świeże utwory i nową wersję kawałka "Thunderers",
który znamy z debiutu "Hammerlord". Materiał ten to
skondensowana dawka przemocy naszpikowana ostrymi
riffami, melodyjnymi, lekko pokręconych solówkami,
uzupełniona perkusyjnym młóceniem i lekkim posmakiem
basu. Brzmienie gitar jest mięsiste, ma swoisty
klimat, który znamy z wcześniejszych płyt. W tytułowym
utworze można usłyszeć także m.in. vibrato
flażoletów i kaczkę. W "Giant Size Man Thing" usłyszymy
emocjonalny motyw. Perkusja nadal młóci, nie
biorąc jeńców, a bas nadal działa w oddali. Wokalista
śpiewa tak jak na działalność Hammerlorda przystało,
ma dość skrzekliwy głos, kojarzący się czasami z
black metalem. Nowa wersja "Thunderers" od swojej
poprzedniczki z debiutu różni się głównie tym, że jest
krótsza. Muzycy zrezygnowali z długiego wstępu, zagrali
kawałek dosadniej oraz dodali swoisty motyw, w
którym wokalista wypowiada monosylaby, co przypomina
mi plemienne wezwanie do walki. EPka jest koncentratem
działalności Hammerlorda. Jest to ostry,
agresywny materiał. Jeśli ktoś chce mieć przekrój tego,
do czego jest zdolna ta amerykańska formacja to powinien
przesłuchać "We Live". (4,3)
Steel Prophecy
Pär-Olof Persson: Uważam, że to była wspaniała okazja
do nagrania i wydania albumu. Jestem dumny z wyniku,
dla mnie już to jest dużym sukcesem.
W naszym świecie połączenie Bathory i Blind Guardian jest wysoce prawdopodobne
Carnal Agony to młody zespół ze Szwecji, tworzący muzykę z pogranicza thrashu
i power metalu. W listopadzie 2014r. wydaje swój debiutancki album "Preludes & Nocturnes",
który został poprzedzony trzema demami. Debiut został nagrany wraz ze znanym perkusistą,
Uli Kusch'em, który zagrał m.in na albumach Mekong Delta i Holy Moses. Przeczytajmy
co chłopaki mają do powiedzenia nam o zespole, wydawcy i o utworach z albumu.
HMP: Carnal Agony nie jest zbytnio znany w Polsce,
więc zacznijmy od standartowego pytania: jak
powstał Carnal Agony?
Mathias Wallin: Wydaje mi się, że zaczęliśmy tak jak
większość zespołów, tj. grupka przyjaciół, która się
spotyka i gra covery. Po jakimś czasie stało się to z deczka
nudne, więc zaczęliśmy tworzyć własne riffy, które
zaczynały formować się w piosenki. Po kilku zmianach
osobowych tak o to jesteśmy na etapie naszego
debiutu.
Pär-Olof Persson: Kiedy zadzwonił do mnie Mathias
z propozycją, że chcą wziąć mnie do zespołu, minęło
trochę czasu odkąd ostatni raz grałem na gitarze.
Oczywiście byłem zainteresowany i powoli wróciłem
do gry. Jak do tej pory jest to świetne doświadczenie i
mam nadzieje, że jeszcze dużo przede mną.
Czy możecie bliżej scharakteryzować muzykę tworzoną
przez wasz zespół?
Mathias Wallin: Nasza muzyka jest oparta na mocnej
melodii bądź rytmie. Ludziom, którzy nie znają się na
muzyce metalowej mówię, że jest to mix Metallica i
Iron Maiden, chociaż prawdę mówiąc, jestem bardziej
przekonany do innych zespołów, chociażby thrashu takiego
jak Testament czy Exodus i do melodii z death
metalu z Gothenburga, takiego jak In Flames czy Dark
Tranquillity (mówię oczywiście o ich dokonaniach
z lat 90-tych). Również wokale oddalają nas od "typowego
brzmienia", chociażby ten basowy śpiew Davida
zahaczający o growl.
Pär-Olof Persson: Powiedziałbym że to mix heavy/power/thrash
metalu, połączony z mocnym pierdolnięciem
wkurzonego wokalu.
Roger Andersson: Carnal Agony może być opisany,
jako zespół, który gra muzykę, z którą czuje się dobrze.
Część osób może mieć mniemanie, że ta muzyka nie
jest w tym samym gatunku, szufladce, co jest spowodowane
tym, że słuchamy wielu, różnych zespołów, dlatego
nasze utwory brzmią inaczej od innych. Kolejnym
powodem są różne wpływy, historie i doświadczenia
członków związane z muzyką.
Czym się inspirowaliście tworząc muzykę?
Mathias Wallin: Słuchamy dużo muzyki metalowej.
Naszym celem podczas pisania muzyki nie jest ograniczanie
się do jednego, specyficznego gatunku metalu,
lecz branie z każdego gatunku, to co jest w nim najlepsze
i połączenie tego, aby stworzyć coś lepszego. W
naszym świecie połączenie Bathory i Blind Guardian
jest wysoce prawdopodobne. Przechodząc do tworzenia
warstwy lirycznej, bardzo dużo czytam i mam tendencje
do pisania o rzeczach, które w mojej opinii powinny
dotrzeć do szerokiego grona. Coś w stylu stworzenia
utworów takich jak "Rebellion" i "Rebel's Lament",
opartych na poemacie Johna Miltona, "Paradise
Lost". Jest to naprawdę dobra historia, idealnie
nadawała by się na cały album, jednak nie jestem pewny
co do pomysłu stworzenia concept albumu. Mogłoby
to być troszkę ograniczające od strony nastrojowej
albumu.
Roger Andersson: Na mnie wpływ ma muzyka z różnych
stylów i gatunków, jednakże korzeniami jestem w
szwedzkiej muzyce folkowej. Moje inspiracje realizowane
w Carnal Agony poprzez grę na istrumencie to
chociażby Slayer, Iron Maiden i The Haunted. Myślę,
że mieszając folklor, thrash i heavy metal tworzę
Foto: Carnal Agony
swój własny styl gry.
Pär-Olof Persson: Kiedy tworzę solówki największy
wpływ mają na mnie styl gry Adriana Smith'a i Dave
Murray'a. Dorzucam do tego parę odniesień do szwedzkiego
folkloru i gotowe, otrzymujemy świetną solówkę.
Zapatruje się także na dokonania Johna Petrucciego.
Oraz inspiruje się grą Roy Z z solowych albumów
Bruce Dickinson'a.
Jaki mieliście pomysł na "Preludes and Nocturnes"?
Czy wszystko z waszych założeń udało się wam zrealizować?
Mathias Wallin: Mieliśmy, a właściwie mamy plan,
aby docierać to największej rzeszy ludzi. Ludzie mają
prawo do tworzenia swoich własnych opinii o nas, czy
jesteśmy świetni bądź wprost przeciwnie, do dupy.
Obecnie jest wyzwaniem, to by przebić się swoją własną
muzyką przez dziesiątki innych, świetnych aktów,
granych codziennie na światowej scenie metalowej.
Niestety, nie możemy powiedzieć, że jesteśmy w pełni
usatysfakcjonowani z wyników sprzedaży czy odsłuchań,
jednakże mamy nadzieje, że będzie lepiej, mając
na względzie jakość naszej twórczości. Chcielibyśmy
także dać parę występów w celu promocji albumu.
Wasz debiut powstał przy współpracy z Uli Kusch'em,
człowiekem odpowiedzialnym m.in za perkusję
na albumach Helloween, Gamma Ray a także
Holy Moses i Mekong Delta. Jak doszło do tego, że
Uli zagrał partie perkusji na waszym albumie? Jak
przebiegała owa współpraca?
Mathias Wallin: Uli jest prawdziwym profesjonalistą.
Nawet jeśli obecnie jest bardziej związany z grą w power
metalowych Masterplan i Helloween, to jednak
perfekcyjnie zagrał odbiegające od tej stylistyki, mocniejsze
i szybsze kawałki. Myślę, że gra tego materiału
sprawiła mu radość, od czasów grania w Mekong Delta
i Holy Moses. Uważam, że odwalił kawał dobrej roboty
na tym albumie. Nie tylko zagrał partie na najwyższym
poziomie, ale także podsunął parę dobrych
pomysłów na utwory. Uli nie jest tylko świetnym perkusistą,
jest także świetny w tworzeniu piosenek. No i
także jest dobry do wspólnego picia.
Pär-Olof Persson: Krótko mówiąc, był wspaniały. Oprócz
wielu pokładów talentu jest także skromny. Zafascynował
na także tym, że podczas rozkładania swoich
bębnów przykładał wagę także do naszego brzmienia.
Naprawdę bardzo inspirującym jest pracować z tak
utalentowany muzykiem.
Tak poza tym, jak radzicie sobie bez stałego perkusisty?
Przed nagraniem "Preludes and Nocturnes" za
grę na bębnach odpowidał Roger. Czemu nadal nie
bębni na perkusji?
Mathias Wallin: Jest ciężko na próbach, jednakże dajemy
sobie radę za pomocą ścieżek perkusyjnych z albumu.
No i Uli postanowił zagrać z nami parę koncertów,
oraz nagrać ścieżki na kolejny album, co mam na
uwadze tworząc nowy materiał, tak by w pełni wykorzystywał
jego umiejętności. Niestety dalej tęsknie za
tymi jam sessions, w których mieliśmy perkusistę podczas
prób, był to czas gdzie powstało nowych motywów
i pomysłów. No cóż, musimy działać z tym co
obecnie mamy, rozszerzając naszą działalność na całą
Szwecję i Norwegię. Kiedy zaczynaliśmy to Roger był
jedyną osobą która nadawała się na perkusistę, był jedyną
osobą, która potrafiła utrzymać stały rytm,
(śmiech). Jednakże, Roger jest dobrym muzykiem
więc szybko stał się dobrym perkusistą, co zdało na jakiś
czas egzamin. Następnie nasz pierwotny basista
rozstał się z nami z powodu studiów, to Roger położył
pałeczki i przejął bas, od tego czasu jest to jego główny
instrument. Co jest świetne, zważając na to, że jest najlepszym
muzykiem w zespole, nasza muzyka nabrała
nowego wymiaru przez jego instrument, który żyje
własnym życiem zamiast tylko naśladować gitary.
Pär-Olof Persson: No cóż, perkusja nie jest podstawowym
instrumentem Rogera, więc kiedy mieliśmy możliwość
współpracy z Uli'm Kusch'em, to był prosty
wybór, pozwolić Panu Kusch'owi wznieść ścieżkę perkusyjną
na najwyższy poziom. Problem jest taki, że nie
mamy stałego perkusisty, zapewne będziemy go musieli
rozwiązać poprzez znalezienie nowego członka zespołu
na to miejsce.
Roger Andersson: Trudno jest grać na próbach i koncertach
bez perkusisty, jednak wciąż możemy pisać i
tworzyć muzykę. A z naszymi umiejętnościami w zespole
potrafimy znaleźć pomysł na perkusję. Obecnie
czuje się bardziej wygodnie grając na basie bądź innym
instrumencie stricte opartym na melodii. Dla mnie to
zbyt dużo pracy, by stać się dobrym perkusistą, więc
staramy się znaleźć innego perkusistę.
Płytę nagrywaliście w Studio Seven z producentem
Ronny Milianowicz. Czy Ronny okazał się pomocny
w czasie pracy w studio? Jak przebiegało nagrywanie
utworów na płytę?
Mathias Wallin: Ronny stał się dla nas niczym kolejny
członek zespołu w czasie naszego pobytu w studio.
Mieliśmy naprawdę wymagający materiał do nagrania,
wątpię żeby to było możliwe bez jego pomocy. Ronny
jest bardzo dokładny i profesjonalny, wycisnął z nas
ostatnie poty podczas nagrywania. Jest człowiekiem
który nie pozwala na jakiekolwiek najdrobniejsze błędy.
Miał także mnóstwo wkładu w tworzeniu struktury
utworów i harmonii, co pozwoliło naszym utworom
zabłysnąć nowym brzmieniem. Nauczyliśmy się od
niego masę rzeczy. Mamy nadzieje zrobić kolejny album
przy współpracy z nim.
Pär-Olof Persson: Pozwolę sobie powiedzieć to co
wcześniej przy Uli'm. Ronny był wspaniały. Dał nam
masę wskazówek jak dopieścić utwory na albumie. Co
więcej, jego chęć pracy jest ponad normę. Jest jak ma-
68
CARNAL AGONY
szyna, która startuje co ranek i działa na pełnych obrotach
do późnych godzin wieczornych. Słownikowy
przykład profesjonalisty, byliśmy bardzo zadowoleni z
tego, że mogliśmy z nim pracować.
Okładka debiutu idealnie pasuje do albumu, przeplata
mrok, swoisty pesymizm z tematyką fantasy. Kto
zaprojektował okładkę "Preludes and Nocturnes"?
Mathias Wallin: Okładka "Preludes and Nocturnes"
została zaprojektowana i narysowana przez Elsę Bergström,
bardzo utalentowaną artystkę i naszą znajomą.
Posłuchała muzyki, przeczytała tekst i wpadła na ten
genialny pomysł okładki w dosłownie parę chwil. To
jest wspaniałe, że ktoś dostrzegł i docenił jej robotę,
mam nadzieje, że zyska więky rozgłos jako artystka.
Pär-Olof Persson: Została narysowana przez Elsę
Bergström, artystkę, która jest obdarzona niezwykłym
talentem.
Roger Andersson: Okładka została stworzona przez
Elsę Bergström, która jest także genialną tauażystką
w Port Royal Tattoo w Szwecji. Zrobiła lwią część
grafik Carnal Agony.
Na debiucie jest m.in utwór o obozie nad jeziorem
Crystal Lake znanym z filmu "Piątek 13-tego", czy na
kolejnych albumach będą utwory inspirowane filmami
grozy?
Mathias Wallin: "Piątek 13-tego" jest moim ulubionym
filmem, jest także idealnym tematem na piosenkę
inspirowaną tematyku horroru. Być może więcej
będzie takiego materiału, zależy gdzie mnie muzyka
poniesie. Bo kto nie kocha krwi i flaków?
Powołujecie się na wplywy Howard'a Philip'a Lovecraft'a,
które jego dzieło jest waszą ulubioną pozycją
i dlaczego? Jak jego twórczość wpłyneła na wasze
teksty?
Mathias Wallin: Utwór "Secrets Within The Shrine"
został oparty na opowiadaniu "Zew Cthulhu", natomiast
utwór "Sleep Waker" został oparty na noweli Edgara
Allana Poe'go "Prawdziwy opis wypadku z panem
Waldemarem". W mojej opinii dzieła obu panów
były prawdziwą podstawą nowoczesnego horroru. Poza
tym, moją ulubionym dziełem H.P.L było "W Górach
Szaleństwa", ponieważ wydaje mi się że jest najbardziej
skoncentrowane i oparte na jego wcześniejszych
dziełach, oraz jego mitologia została w pełni rozwinięta.
A osobom, które po raz pierwszy mają styczność
z dziełami H.P.L polecałbym zacząć od "Dagona",
by wejść w klimat tego mrocznego świata.
Do utworu "Rebellion" powstał teledysk. Dlaczego
wybraliście ten utwór do promocji?
Mathias Wallin: Wybieraliśmy pomiędzy "Rebellion"
i "Night Of The Werewolf", ponieważ to są zapewne
najbardziej melodyczne oraz łatwo przyswajalne
utwory. "Night Of The Werewolf" raczej by wymagało
dużych nakładów finansowych, więc uznaliśmy że "Rebellion"
się nada. Jest to utwór pasujący do wideo
przedstawiającego jeden dzień z roboty w studio. Jest
to dobry punkt wyjścia, jesteśmy zadowoleni z wyniku.
Thomas Tjäder, osoba, która robiła materiał wideo
wykonała fantastyczną robotę, pokazując nas w lepszym
świetle.
Pär-Olof Persson: Myślimy, że to chwytliwy numer z
wieloma odniesieniami do różnych stylów muzycznych,
które lubimy. No i w tym utworze nasz wokalista
naprawdę zabłysnął.
Roger Andersson: Rozmawialiśmy z Ronny'm na temat
teledysków, dał nam parę wskazówek jaki wałek
jest najlepszy do okucia go w warstwę wizualną. Carnal
Agony lubi zróżnicowanie, a w tej piosence jest
tego dużo, od przyjemnego głosu Davida na wstępie
oraz na końcu i ten ostrzejszy ton pomiędzy. Mając
także to na uwadze wybraliśmy "Rebellion" na teledysk.
Także do utworu "The Frozen Throne" zrealizowaliście
teledysk. Jest on stworzony z fragmentów materiałów
filmowych z gier Warcraft 3 i World of Warcraft.
Czy w wolnym czasie gracie w gry komputerowe?
Jeśli tak, to w jakie?
Mathias Wallin: Tak, to jest kawał dobrej roboty.
Nawet warstwa liryczna spaja się z klipami wideo. Wyobrażam
sobie jak dużo pracy musiał poświęcić autor
by stworzyć ten klip. Z ciekawostek dodam, że to był
ostatni utwór jaki napisaliśmy na "Preludes & Nocturnes".
Nie miałem pomysłu na warstwę liryczną i
motyw przewodni, kiedy grając w nocy z dziewczyną w
World Of Warcraft pomyślałem - "to jest świetna historia!".
Grałem także w Warcrafta III jak szalony za
młodu, więc jestem obcykany z światem tego uniwersum.
Nie tak jak Pär-Olof, który gra w Warcrafta III
częściej. Nie pamiętam żebym go kiedykolwiek pokonał.
Obecnie nie gram zbyt często, czasami sobie postrzelam
do ludzi w GTA bądź wtopię się w gęsty klimat
gier grozy, takich jak Amnezja: Mroczny Obłęd.
Pär-Olof Persson: Ja i Mathias graliśmy w Warcrafta
III The Frozen Throne jakiś czas temu. Była to naprawdę
dobra gra mieszająca strategię czasu rzeczywistego
i tematykę fantasy. Ten utwór to hołd dla tej gry
oraz jej fabuły. Obecnie nie mam zbyt dużo czasu na
gry komputerowe, ale jak mam okazje, to zazwyczaj
gram w Warcrafta III.
Waszą plytę wydaje Sliptrick Records. Powiedzcie
parę słów na temat tej wytwórni. Czy jesteście z tej
współpracy? Czy wydacie kolejny album w tej samej
wytwórni?
Mathias Wallin: Slipstrick jest prężnie rozwijającym
się wydawnictwem, które daje nowym artystom w tym
gatunku, takim jak my, Broken Oath czy Veonity
szansę by dotrzeć do słuchaczy ze swoją muzyką. Jesteśmy
szczęśliwi z rozmów, jakie mieliśmy z nimi,
oraz z tego co dla nas zrobili, jednak chciałbym zobaczyć
jak nasz album jest trochę agresywniej reklamowany
sposród innych dzieł. Będziemy z nimi współpracować,
choć oczywiście to zależy jakie warunki
umowy nam zaoferują.
Pär-Olof Persson: Z tym co dotychczas zrobił dla nas
Sliptrick byliśmy zadowoleni. Jesteśmy otwarci na dalszą
współpracę z tym wydawnictwem.
Jak promujecie wasz album? Chyba nie zbyt wiele
koncertujecie, macie pomysł jak to zmienić?
Mathias Wallin: Staramy się być aktywni w mediach
społecznościowych i na naszej stronie by informować
fanów o najnowszych wieściach dot. naszego zespołu.
Jednak z drugiej strony, marketing należy do wydawcy
w mojej opinii. Naprawdę chcielibyśmy wyruszyć w
drogę i zagrać na paru festiwalach. Granie na żywo w
Carnal Agony jest najlepszym sposobem by się wczuć
w zespół. Mamy ograniczone ograniczoną ilość ofert,
myślę że jest to obszar naszej współpracy nad którym
Sliptrick powinien jeszcze popracować, umawiając nas
z agencjami organizującymi koncerty itd.
Pär-Olof Persson: Największym problemem jest odległość
pomiedzy członkami zespołu, każdy jest z innego
rejonu Szwecji. Próby nie są czymś co możemy robić
dość często, musimy to wcześniej zaplanować. Staramy
się spotykać jak najczęściej, choć nie jest to łatwe, a
brak stałego perkusisty pogłebia jeszcze ten problem.
Mając to na względzie, nie możemy być zbyt wybredni
w szukaniu koncertów. Ale jak dostaniemy dobrą
ofertę oczywiście spotkamy się i będziemy ćwiczyć
dopóki nie będziemy gotowi.
Sliptrick Records skupia kilka fajnych młodych kapel,
może warto nawiązać współpracę i wspólnie przyotować
jakąś trasę po Europie?
Mathias Wallin: Absolutnie - jesteśmy za tym. Wspaniale
by było odwiedzić Polskę na takiej trasie, koncertować
dla was, szalonych fanów metalów. Mam nadzieje,
że Sliptrick wyprawi nas w trasę z paroma bardziej
rozpoznawalnymi zespołami, by przyciągnąć większą
liczbę osób.
Pär-Olof Persson: Pewnie. Tak jak mówiliśmy, jak tylko
trafi się dobra okazja będziemy gotowi.
Pytanie z innej beczki. Co sądzicie o albumie "The
Music of Erich Zann" Mekong Delty oraz co sądzicie
o obecnych dokonaniach Helloween i Mekong
Delty? Czy byliście ostatnio na koncercie któregoś z
tych zespołów?
Mathias Wallin: Uważam że "The Music of Erich
Zann" jest najlepszym albumem Mekong Delta. Naprawdę,
ten album zasługuje na większą uwagę, niż
którą dostał. Dla mnie to album, który raczej oddalił
się od dzieł niemieckiego thrashu takich jak Kreator
czy Destruction poprzez granie bardziej amerykańskiego
brzmienia. Uli zagrał tam świetnie, a inspiracje
H.P.L. wcale nie wyszły temu albumowi na złe. Co do
nowszych dziel, to jedynie poświęciłem parę chwil
nowemu wydawnictwu Helloween. Jest bardzo kompetentnie
i dobrze wykonane, jak zawsze zresztą, jednak
lekko nijakie i schematyczne w mojej skromnej
opinii. Jednak ich formuła tworzenia albumów się sprawdziła
i zapewniła im rzeszę fanów, więc jak najbardziej
im kibicuje... Co do Mekong Delta. Naprawdę
jestem pod wrażeniem ich zdolności tworzenia melodii
i tekstów. Jest progresywnie i technicznie, bez poświęcania
melodyczności. Coś jak inteligentny thrash, taki
jak Coroner, który jest, niestety, kolejnym niedocenionym
zespołem. Widziałem Helloween parę razy,
lecz w Wacken 2011 był moim ostatnim razem. Dali
dobre show, mimo kilku problemów technicznych.
Niestety nie miałem okazji posłuchać Mekong Delta
na żywo, powinni występować częściej, być może nawet
z nami jako openerem.
Pär-Olof Persson: Nie słyszałem jeszcze nowych albumów.
Miałem okazje zobaczyć parę razy Helloween
na żywo, zawsze było to zajebiste doświadczenie. Jak
najbardziej dobrze naoilwiona maszyna.
Co możecie powiedzieć o formie skandynawskiej
sceny metalowej?
Mathias Wallin: Skandynawia zawsze była czołowym
frontem na scenie metalowej i myślę, że to się nie
zmieniło i się nie zmieni. Myślę, że skandynawska muzyka
ludowa, oraz ta melancholia płynąca z życia w
zimnym i ciemnym zakątku ziemi jest dobrym fundamentem
pod muzykę, chociażby metal czy popularną.
Ponadto dużo zespołów, które były na fali w latach
dziewięćdziesiątych nadal grają dobry metal, chociaż
czasami w odświeżonym stylu. Również bardzo dużo,
nowych, dobrych zespołów powstają w każdym zakątku
Skandynawii. Nastały czasy, w których dobrze jest
być fanem metalu.
Pär-Olof Persson: Jak najbardziej żyje i nie brak mu
mocy witalnych. Jednak problemem jest to, że część
zespołów z głównego, ustawionego nurtu zabiera całą
uwagę tym nowszym zespołom ze świeżymi pomysłami
i one mają problem z wybiciem się.
Jakie albumy wydane po 2010, waszym zdaniem są
warte poznania?
Mathias Wallin: Oczywiście pytasz o albumy warte
poznania poza naszym albumem? Jest ich niesamowicie
dużo, oczywiście nie ma szans wymienić wszystkich
wartych polecenia, dlatego ograniczę się do kilku. Po
pierwsze najnowszy album Behemoth'a "The Satanist",
który zdecydowanie definiuje gatunek. Nowoczesny
black metal nie wydał dzieł lepszych od tegoż
albumu. Następnie pierwsze dwa albumy Battle Beast'a
zapewniające masę świetnej zabawy, od początku
do końca. Ostatnio bardzo często słuchałem "Iconoclast"
stworzonego przez Symphony X. Jak można
przebić tak niesamowity album? Zapewne będzie interesującym
przeżyciem usłyszeć ich nowy materiał, który
ma wyjść już w lecie. A gdybym miał polecić coś
mniej znanego to polecam szwedzkie power metalowe
Shadowquest i argetyńskie thrashowe No Guerra. Ich
album z 2010, "Ahonikenk" jest absolutnie miażdżący.
Pär-Olof Persson: Oczywiście "The Satanist". Jestem
również pod wrażeniem "Black Moon Rising" Falconer'a,
których jest zaskakująco energetyczny i wściekły.
Nie mogę się doczekać aby zobaczyć ich w tym
roku na Wacken.
Roger Andersson: Album o którym myślę w pierwszej
kolejności jako warty polecenia to "Exit Wounds" zespołu
The Haunted. Poza tym jestem niekwestionowanym
fanem metalu z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Kiedy możemy spodziewać się waszej następnej
płyty? Czy posiadacie już jakieś utwory przygotowane
na kolejny album?
Mathias Wallin: To zależy od umowy jaką zaoferuje
nam Sliptrick, bądź od propozycji innych wydawnictw.
Nie zamierzamy przestać tworzyć muzyki,
niezależnie od tego co się stanie - jest ona w naszym
krwiobiegu. Mamy już parę riffów i pomysłów przygotowanych,
i w zasadzie jak tylko skończę odpowiadać
na twoje pytania, to zaraz zabieram się za poważne
pisanie utworów. Mamy zamiar przygotować zarys
albumu do końca lata i wtedy będziemy w stanie go
udoskonalać przez zimę, by następnie go nagrać w następne
lato, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Pär-Olof Persson: Jesteśmy w fazie tworzenia. Niebawem
usłyszycie coś więcej od nas. Na razie nie
wiemy kiedy dokładnie wydamy kolejny album.
Dziękuje za czas poświęcony nam i proszę o parę
słów na koniec dla naszych czytelników.
Mathias Wallin: Polsko, drodzy czytelnicy, dziękuję
za wasze wsparcie, które okazujecie czytając ten wywiad
i słuchając naszej muzyki. Jeśli nie słyszeliście nas
jeszcze to kupcie, pobierzcie, bądź streamujcie nasz
album i poinformujcie o nim znajomych. Dajcie znać
nam co o nas sądzicie. Stay metal!
Pär-Olof Persson: Jako fani metalu jesteście najlepsi
na świecie, nic więcej nie pozostało do powiedzenia.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
CARNAL AGONY
69
...o tym jak pozostać szalonym
przez trzydzieści lat swojej kariery
Jeden z tych zespołów, który jest jednym z najsławniejszych w swojej kategorii, który
lekkim tchem jest wymieniany wśród najbardziej wpływowych i cenionych. Dał początek europejskiemu
power metalowi. Ma na swoim koncie kultowe albumy i od trzydziestu lat trzyma
wysoki poziom. W tym roku wydał "My God Given Right", który może nie jest największym
osiągnieciem zespołu, ale wciąż pokazuje, że Helloween ma się dobrze. O współczesnych czasach
Helloween i przyszłości udało się porozmawiać z liderami grupy czyli Weikathem i Derisem.
HMP: Cześć chłopaki! Bardzo się cieszymy, że po
raz kolejny możemy was gościć w naszym kraju.
Andi Deris: Dzięki!
Na samym początku chciałbym wam pogratulować
nowego albumu. Brzmi jednocześnie nieco jak stare
Helloween, ale nadal staracie się zaskakiwać słuchaczy.
Jak to robicie, że wasze albumy są nadal tak
świetne?
Andi Deris: Nie ma na to żadnej formuły. Dobre jest
to, że Weiki komponuje, Markus niespodziewanie kilka
lat temu też zaczął. Sascha dołączył do zespołu jakieś
dziesięć lat temu, od tamtej pory mamy nowego
twórcę w zespole. Ja też piszę. Czyli mamy czterech
ludzi, którzy komponują. Automatycznie mamy więcej
kawałków, pomysłów na stole. Przy tym albumie było
ich jakieś czterdzieści. Jest to więc ogromny luksus.
Wybieramy nasze ulubione utwory, robimy to z nadzieją,
że każdy z nas jest fanem pracy innych członków
grupy, w końcu pracujemy jako zespół. Nie ma
więc za tym żadnej sekretnej formuły. A jeżeli już jakaś
jest, to chodzi w niej jedynie o to, żeby dobrze się bawić.
Kiedy nagrywacie nowy materiał odczuwacie presję
powodującą przerażenie lub macie inne podobne doznania?
Michael Weikath: Nigdy nie odczuwam strachu. Jeżeli
dążysz do czegoś, chcesz coś zdziałać jako zespół, to
nie powinieneś się bać (śmiech).
Andi Deris: Strach? Nie. Może bardziej niepokój, żeby
utrzymać jakość, albo żeby dopasować się do czasów,
w jakich tworzymy. Zawsze musieliśmy sobie z
tym radzić. Pamiętam, jak w czasach "The Dark Ride",
w 2000 roku, musieliśmy stawić czoła okolicznościom.
Czuliśmy się w obowiązku jako zespół być
mniej zabawni oraz okazywać mniej zadowolenia. W
tamtym okresie wszyscy w metalu byli bardzo poważni.
Musieliśmy się więc trochę zmienić, żeby nadal
odnosić sukcesy. Nie zmienia to faktu, że podstawą
jest dobra zabawa, o to chodzi. Dzisiaj mamy to szczęście,
że ludzie pozwalają nam być zabawnymi. Pozwalają
nam robić rzeczy typu "Happy Happy Helloween",
żarty muzyczne oraz bawić się dźwiękami.
Jako singiel wybraliście "Battle's Won". To typowy
kawałek Helloween. Pokazuje wasz charakter, energię,
prawdziwy power metal. Według mnie jest świetny,
ale brzmi jak zaginiony kawałek z "Straight Out
Of Hell". Co o tym myślicie?
Michael Weikath: Wielu ludzi nam to mówi. Wtedy
odpowiadam: "Naprawdę?". To trochę zaskakujące. Z
Foto: Nuclear Blast
drugiej strony, nie ma dużej różnicy pomiędzy historią
opowiedzianą na "Straight Out Of Hell", a "My God
- Given Right". Może jest trochę zabawniejsza, bardziej
pozytywna. Moim zdaniem nie ma dużej różnicy.
Czyli ten kawałek został stworzony specjalnie na
potrzeby nowego albumu, nie pochodzi z przeszłości?
Michael Weikath: W dziewięćdziesięciu procentach
tak. Refren oparty jest na starej melodii, którą kiedyś
napisaliśmy, ale nie trafiła na żaden album. Była w niej
część instrumentalna. Nie chciałem jej wyrzucać, więc
zoptymalizowałem ją i dopasowałem, tak powstał refren.
Część nagraliśmy podczas sesji do "7 Sinners".
Mieliśmy już zarejestrowaną partię basu, perkusji i
chyba jedną gitarę. Tym razem w końcu pasowała do
albumu. To jest właśnie zawsze wielka tajemnica. Od
lat osiemdziesiątych nadal chcemy nagrywać. Chodzi o
to, żeby wykorzystać możliwość i żeby od pierwszej do
ostatniej piosenki była jakaś spójność, żeby łączyły się
ze sobą. Dlatego trzeba się dobrze zastanowić, co wybrać
na płytę. Tym razem mieliśmy większe pole do
popisu. Przyszedł wreszcie moment, żeby wykorzystać
"Battle…" do albumu.
Utwór "Stay Crazy", według mnie, ma w sobie coś z
"Live Now!". Czy to nowy numer Helloween, czy
może coś odświeżonego?
Andi Deris: Prawdę mówiąc, to pewnego rodzaju komunikat,
chyba jedyny kawałek celebrujący naszą rocznicę.
Ludzie przychodzą do nas i pytają jak świętujemy
nasze 30-lecie. Nie ma żadnego świętowania, ani
nic w tym rodzaju. Jest jedynie pewne podsumowanie
wszystkiego w postaci "Stay Crazy". Takie jest moje
zdanie i z tego co wiem, chłopaki twierdzą podobnie.
Ten numer sprawia, że chcesz iść dalej. Właściwie to
musimy "pozostać szaleni" (stay crazy), jeżeli dalej
chcemy wykonywać tę robotę. Nie chodzi jednak o to,
żeby ktoś z nas oszalał. Jeżeli podoba ci się to, co
zrobiłeś przez ostatnich dwadzieścia, czy trzydzieści
lat, po prostu pozostań sobą. Mnie osobiście nasza muzyka
bardzo się podoba i właśnie to chcę robić dalej.
Musimy więc pozostać tak samo szaleni, jak jesteśmy
teraz. Moi przyjaciele ze szkoły są już dziadkami, kompletnie
się w tym zatracili. Nie mają się na czym skupiać,
nie pozostały im już żadne marzenia. To straszne!
Wygląda to tak, jakby oddali swoje życie, bo nie
mają już do czego dążyć. Jeżeli masz marzenia, nawet
jeżeli nie udaje ci się ich zrealizować, ale przynajmniej
masz marzenia, idziesz dalej, jesteś dzięki temu szczęśliwy.
Konfucjusz powiedział, że nie chodzi o cel, chodzi
o sposób w jaki go realizujesz (It's the way, it's not
the goal). Jest w tym wiele prawdy. Dopóki masz coś,
co sprawia, że jesteś "szalony", bądź szalony.
Dobrze jest mieć jakąś pasję w życiu, coś, do czego
dążymy. Z nowego albumu bardzo lubię kompozycję
"Lost in America". Chyba mój ulubiony kawałek z tej
płyty. Brzmi trochę podobnie do "Future World", jednego
z waszych najbardziej znanych numerów.
Andi Deris: To przyszło całkiem naturalnie, kiedy
pisałem ten numer. Komponuję na podstawie gotowego
tekstu. A to, co jest tematem tego tekstu, zdarzyło
się naprawdę. Byliśmy jej świadkami w Ameryce
Południowej. Zamknięto lotnisko na jakieś siedemnaście
godzin, bo zaczął się pokaz lotniczy. Kiedy w końcu
trafiliśmy do naszego samolotu, po dwóch i pół godzinie
kapitan poinformował pasażerów: "Panie i Panowie,
obawiam się, że wszystkie wskaźniki przestały
działać. Nie wiemy na jakiej dokładnie wysokości lecimy.
Nie wiemy gdzie dokładnie jesteśmy. Zagubiliśmy
się w Ameryce". Tak więc historia jest prawdziwa. Dotarcie
z Belize do Sao Paulo zajęło jakieś 27-28 godzin.
Dwa razy zdążyliśmy się upić jak świnie (śmiech). Nigdy
tego nie zapomnę. Napisałem do tego muzykę.
Często słyszę, że mniej lub bardziej przypomina "Future
World" (Deris śpiewa - przyp. red.). To nie jest "Future
World", ale ta sama technika, dlatego wydają się
być podobne. Obie mają w sobie wesołą nutę.
Jednym z członków rodziny Helloween jest Charlie
Bauerfeind. Jest producentem. Jak to się stało, że,
nazwijmy to, dołączył do zespołu?
Andi Deris: W 2000 roku. Wtedy panowała zasada:
brzmij nowocześnie, albo giń. Teraz jest odwrotnie.
Trzeba jak najmocniej pokazywać swoje korzenie. W
latach osiemdziesiątych było to dość naturalne. Dzięki
niemu nowy album brzmi trochę jak z lat osiemdziesiątych,
pozostając jednocześnie w roku 2015. Producent
wie jak to robić, a my mu ufamy, jest naszym
przyjacielem, można powiedzieć, że stał się członkiem
zespołu. Jeżeli akurat nie zajmuje się produkcją Blind
Guardian, albo czegoś innego, to pracuje z Helloween.
Jesteśmy więc jak jedna wielka rodzina.
Wspomniałeś przed chwilą o korzeniach. Chciałbym
się dowiedzieć czegoś na temat historii Helloween.
Jak doszło do waszego pierwszego spotkania?
Andi Deris: Uuuu… O same początki musiałbyś zapytać
Weikiego. Ja jestem nowym wokalistą. Nowym,
czyli od dwudziestu lat (śmiech). Dla mnie przygoda z
Helloween zaczęła się jakoś około albumu "Chameleon".
Był jednym z najbardziej problematycznych, bo
był bardziej pop-rockowy. Czyli zespół metalowy nagrał
muzykę pop-rock. Jak pewnie sobie wyobrażasz,
było to karalne. Tak więc kiedy dołączyłem do zespołu,
był już na sto procent gotowy na metal. Wtedy
ludzie zaczęli do niego wracać, bo znowu Helloween
zaczął grać metal. Ulżyło im.
Michael Weikath: Większość muzyków zajmowało
się wtedy lżejszą muzyką. Nie było wielu zespołów
70
HELLOWEEN
hardrockowych. A ja takich nie szukałem, bo nie chciałem
takiego zespołu. Potrzebowaliśmy metalowców.
Wiele grup miało w składzie klawiszowca, miało kosztowny
sprzęt. Więcej było jednak bandów półprofesjonalnych,
albo hobbystycznych. Już wcześniej zauważyliśmy,
że ciężko będzie założyć zespół heavymetalowy,
bo niewielu było zainteresowanych prawdziwą karierą,
a ja właśnie to chciałem robić. Graliśmy kiedyś
na pewnym festiwalu z pierwszym zespołem. Spotkałem
tam ludzi, którzy chcieli do czegoś dojść. Jednym
z nich był Kai Hansen. Kiedy odszedł nasz klawiszowiec,
zacząłem szukać drugiego gitarzysty. Zawsze lubiłem
zespoły, w których był keyboard, ale pomyślałem,
że czasy się zmieniają i naprawdę spodobała mi
się koncepcja dwóch gitarzystów. Musieliśmy znaleźć
gości, którzy nie będą ze sobą walczyć, tylko działać w
zespole, tak jak w Judas Priest. I to był problem. Poza
tym, Ingo musiał nauczyć się grać w odpowiedni sposób,
żeby dopasować się do Kaia i Markusa. Markus
i ja graliśmy w różnych zespołach, ale to nie było to.
Potrzebowaliśmy czegoś bardziej ekstremalnego i myśleliśmy
jak to osiągnąć. W Lucifer's Friend, znasz ten
zespół?
Nie, niestety nie...
Michael Weikath: Jeżeli będziesz miał możliwość,
posłuchaj ich. John Lawton jest u nich wokalistą. Byli
muzykami studyjnymi, a więc absolutnymi profesjonalistami.
Nie mogli sprzedać jednak żadnej płyty, bo
mieli złą dystrybucję. Tworzyli muzykę, której dzisiaj
nie jest w stanie powtórzyć żaden zespół. No może poza
Spliff. Jeżeli ich nie znasz, pochodzili z Berlina, to
był były zespół Niny Hagen. A jeżeli nie znasz historii
muzyki niemieckiej, to spójrz na nich (śmiech). Jeżeli
więc nie udało się komuś takiemu jak Lucifer's Friend,
pytanie brzmiało, co można zrobić, żeby osiągnąć sukces.
Musieliśmy zrobić więc coś jak Judas Priest, czy
Rainbow. Ich pewnie znasz? (śmiech) Musieliśmy
więc pomyśleć nad tym, co chcemy robić. Kiedy rozmawiałem
z innym muzykami w Hamburgu, z lokalnymi
muzykami, powiedziałem, że dlaczego nie zagrać by
czegoś w rodzaju Sex Pistols. Chodziło mi o to, żeby
super melodie wpleść w heavy metal. Jeden z moich
kumpli odpowiedział: Tak, byłoby super, ale nie możesz...
Nie mogę czego? To zawsze był przedmiot kłótni.
Mówili: Tak, ale nie możesz. A ja na to: Tak, mogę.
Pomyślałem, że jeżeli my tego nie zrobimy, to ktoś zrobi
to za nas. Nie mieliśmy dużo czasu. Byliśmy bardziej
ekstremalni niż inne zespoły, przynajmniej Markus
i ja. Kiedyś zwolniliśmy perkusistę, chociaż był naprawdę
dobry. Odmówił grania, kiedy kazaliśmy mu
założyć na zestaw perkusyjny specjalne nakładki, bo
warunki tego dnia, tego wymagały. Powiedział: Nie będę
nic zakładał, jakiego gówna ode mnie wymagacie!.
A my na to: dobra, jesteś zwolniony. (śmiech) Takie
były nasze oczekiwania. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, musisz
zacząć działać. Robiliśmy próby codziennie,
oprócz niedzieli, przez jakieś trzy, pięć, czy sześć godzin.
To było szaleństwo! (śmiech) Tak to działa! Doszliśmy
do momentu zwrotnego, który był wyrazisty.
Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, bo chcieliśmy skoczyć
na frytki i takie tam. Zapytałem wtedy ludzi,
wśród nich był Kai Hansen, czy chcą iść dalej, czy
chcą być sławni. Markus odpowiedział: Tak! Tak! Ja
chcę byś sławny! Ingo stwierdził: Hmm, ja… Ja myślę,
że chciałbym stać się sławny. Kai Hansen powiedział:
Hmm, no nie wiem… Wiesz, nie musisz być od razu…
no nie wiem… bogaty i mieć wszystko. Możesz też być
szczęśliwy robiąc to co robisz. Dobra, ale czy chcesz
być sławny? - dopytywałem się. Hmmm, muszę to
przemyśleć. Ostatecznie powiedział: Nie wiem, czy
chcę być sławny, ale spróbujmy. (śmiech)
Nie wiem czy pamiętacie... Nie no, na pewno pamiętacie,
ale nie wiem, czy się z tym zgadzacie. Niektórzy
ludzie mówili: "Hej, ci goście grają jak Iron
Maiden, tylko że grają szybciej". Zgadzacie się z
tym, czy nie bardzo?
Michael Weikath: Nie. Jesteśmy podobni. Nie ma tu
znaczenia, czy jesteśmy fanami Iron Maiden, czy nie
jesteśmy.
Andi Deris: Ja właściwie byłem fanem Judas Priest.
Tutaj zgadzałoby się, że grają ze dwa razy szybciej.
Michael Weikath: Niektórzy porównują nas do Metalliki.
Andi Deris: Ludzie mówią, że mają jakieś odczucia, że
widać, czy słychać wpływ twoich idoli. Może także tutaj
są jakieś fragmenty Maiden. Nigdy nie unikniemy
tego, że ludzie będą słuchać muzyki i będą słyszeć w
nich naszych idoli. Kiedy piszę utwory, mam wrażenie,
że często brzmią trochę jakby inspiracją było Kiss. Tak
było, bo to muzyka, na której się wychowałem. Nawet
jeżeli próbowałbym tego unikać, to nieświadomie i tak
coś przemycę. To moja młodość, taki mam gust.
Michael Weikath: To był znak naszych czasów. Iron
Maiden wydali pierwszy album chyba w 1981 roku, a
Helloween powstało w 1984.
Andi Deris: Nie, to musiało być wcześniej, bo w 1980
roku widziałem ich już jako support Kiss. Czyli jakoś
w 1978 roku wydali pierwszą płytę z Paulem Di'
Anno.
Michael Weikath: Przecież oni nie wydali albumu w
1978.
Andi Deris: Ale supportowali Kiss w 1980.
Michael Weikath: Tak czy inaczej, ja wiem, że pierwszy
album to był rok 1980... Dobra, powstali w
1975...
Andi Deris: Ty! Może faktycznie pierwszy album był
w 1980 i wtedy ruszyli z Kiss w trasę. Pasuje.
Michael Weikath: Pamiętam, że jak wyszło "Number
Of The Beast", to chciałem, żeby mój zespół potrafił
grać coś takiego, albo przynajmniej podobnego w ciągu
roku. Jeżeli by nam się to nie udało, to robilibyśmy coś
innego.
Foto: Nuclear Blast
Dobra, wróćmy do teraźniejszości. Skład zespołu nie
zmienił się od jakichś dziesięciu lat. Da się to oczywiście
usłyszeć w jakości muzyki, która jest naprawdę
świetna. Czy jest w zespole ktoś, kto ma największy
wpływ na to co robicie, czy jest to praca grupowa?
Andi Deris: Prawdopodobnie management (śmiech).
Michael Weikath: W tym składzie jest między nami
szczególna chemia, mocniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej.
Może chodzi tu o więzi społeczne, które nas łączą.
Każdy daje coś od siebie, a w międzyczasie stara
się nauczyć różnych struktur i jak wszystko ulepszyć.
Markus jest chyba w centrum i mówi, co jest dobrze, a
co złe. Nigdy wcześniej tak nie pracowaliśmy. Wcześniej
zbyt wielu ludzi chciało być najważniejszymi w
zespole.
A tak właściwie, jak to się stało, że, hmm… Na początku
Markus nie pisał dla Helloween, a teraz komponuje
naprawdę dobre kawałki.
Michael Weikath: Musiał się tego nauczyć, rozwinąć
się. Można powiedzieć, że nasze utwory są dobre i fajne,
ale trzeba zwrócić uwagę na strukturę itd. To trudna
praca. Niezależnie od tego, czy tworzysz słodkie
rock'n'rollowe numery, tego trzeba się nauczyć. Pracujesz
w zespole, produkujesz dema, możesz wtedy czerpać
z tego doświadczenie.
Andi Deris: Trochę go do tego zmusiliśmy. Tylko ja i
Weiki komponowaliśmy nowe albumy. Roland był
zbyt leniwy i niesolidny w tym co robił. Ostatecznie na
barkach naszych dwójki spoczywało zbyt duże brzemię.
Markus postanowił pomóc, dał z siebie wszystko
i naprawdę mu się udało. Na początku stworzył jeden
kawałek, później wrzuciliśmy następny i następny. Tak
jak Weiki powiedział, potrzebował po prostu pomocnej
dłoni, bo nie był tak bardzo zaangażowany w proces
tworzenia jak inni. Jasne, możesz stworzyć zespół,
gdzie będziesz jedynym kompozytorem, ale po prostu
tak się na dłuższą metę nie da. Wcześniej czy później
stwierdzisz, że to za dużo. Tak więc po trzech, czy
czterech albumach, zaczynasz czuć, że potrzebujesz
pomocy.
Michael Weikath: Nawet Kai Hansen potrzebuje pomocy.
Wcześniej, czy później będziesz musiał powiedzieć:
Do tego momentu było dobrze, ale teraz… Proszę,
pomóż!
Dobra, Andi. Jesteś w zespole od jakichś dwudziestu
lat. Jak to się stało, że zostałeś wokalistą Helloween?
Wcześniej śpiewałeś w Pink Cream 69.
Andi Deris: (Śmiech) Pink Cream nagrywało albumy
głównie w Hamburgu. Mój przyjaciel puścił Weikiemu
(również jego przyjaciel) nasze demo. Odebrali
mnie kiedyś ze Stefanem z dworca kolejowego. Nie
miałem pojęcia kim jest ten gość. Stefan przedstawił
nas sobie: To jest Michael. Odpowiedziałem: Miło cię
poznać, bla, bla, bla. On sam przedstawił mi się, jako
fan moich utworów! A ja pomyślałem: Ok, fajnie kiedy
inny muzyk mówi ci, że jesteś dobry. To było po prostu
wow! Nie każdy muzyk podszedłby do drugiego i
powiedział mu, jak jest dobry, bo to w końcu rywalizacja.
Pomyślałem: Fajny gość. Wtedy dowiedziałem się,
że to Michael Weiki z Helloween. Wow! Po prostu,
Wow! On, świetny twórca, a ja tylko cholerny muzyk
z demem… Chyba wtedy zaczęła się nasza przyjaźń.
Od tamtego czasu trzymaliśmy się razem. Piliśmy razem
kawę na backstage'u. Później okazało się, że ma
jakieś problemy w zespole z wokalistą, Michaelem Kiske.
Wtedy pierwszy raz zapytał, czy chciałbym się
przyłączyć do Helloween. Ja nadal czułem, że powinienem
zostać jednak z przyjaciółmi z Pink Cream.
Zawsze starałem się z nimi trzymać, nie zdradzić ich,
bla, bla, bla, bla. Mimo wszystko Pink Cream było
bardzo problematyczne. Im większy sukces osiągnęliśmy,
tym coraz głupiej się zachowywaliśmy. Ostatecznie
przyjąłem propozycję Weikiego i odszedłem z
Pink Cream.
Zbliża się koniec naszej rozmowy, więc typowe
ostatnie pytanie, jakie macie plany na przyszłość?
Na przykład odnośnie nowego albumu, kiedy się
pojawi? Wiem, że aktualnie swoją premierę ma najnowsze
wasze dzieło, ale kiedy możemy się spodziewać
kolejnego? Bo oczywiście macie zamiar go nagrać,
prawda?
Michael Weikath: Za jakieś dwa lata. Nie ma żadnego
planu. To zależy od produkcji i tym podobnych
czynników. Myślę, że będzie to następca "Gambling
With The Devil".
Andi Deris: Na pewno ruszamy teraz w najbliższych
miesiącach w małą trasę po festiwalach. Reszta będzie
zależeć od tego, co będzie się działo z albumem.
Dobra, dziękuję wam bardzo za wywiad. Rozmowa z
Wami była dla mnie prawdziwą przyjemnością.
Jeszcze raz dzięki chłopaki.
Andi Deris: Nie ma sprawy, zawsze do usług (śmiech).
Tomasz Kaczorowski, Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Anna Kozłowska
HELLOWEEN
71
Na "Haven" poruszacie tematykę obecnych czasów i
naszej cywilizacji. Czy to oznacza, że mamy do
czynienia z albumem koncepcyjnym?
To nie jest album koncepcyjny, ale myślę, że niesie on
ze sobą temat lub uczucie pewnego buntu. Chcieliśmy
osadzić go w tej dystopijnej wizji, którą dostrzegamy w
dzisiejszym świecie. Nie znajdziesz na tej płycie utworów,
które traktują o globalnym ociepleniu, wielkich
korporacjach, czy religii. Za to znajdziesz kompozycje,
które podnoszą na duchu, odnoszą się do kondycji
człowieka i wszystkiego, co się z tym wiąże. Ból, miłość,
strach, nadzieja... Wszystkie te emocje to tematy,
które uznaliśmy za ważne by napisać o nich na "Haven".
Ucieczka od codziennej rutyny
Choć Roy Khan nie jest już związany z Kamelot, zespół nie stracił na popularności
i wciąż pozostając jednym z najbardziej oryginalnych teamów power metalowych.
Najnowsze dzieło "Haven" wnosi nieco świeżości do twórczości zespołu. O nim właśnie oraz
o historii bandu udało się porozmawiać z Thomasem Youngbloodem.
HMP: Witajcie, chciałbym na wstępie pogratulować
Wam bardzo udanego nowego albumu "Haven". Jesteście
zadowoleni z ostatecznego efektu?
Thomas Youngblood: Dzięki! Tak, jesteśmy bardzo
zadowoleni z albumu i jego odbioru przez naszych
fanów.
W heavymetalowym światku jest wiele ciekawym
zespołów, ale wy wyróżniacie się szczególnie. Jesteście
charyzmatyczni oraz potraficie połączyć różne
gatunki, progresywny metal z melodyjnym metalem,
z doomem i gotykiem. Skąd zamiłowanie do takich
mieszanek?
Myślę, że powodem jest fakt, że interesujemy się większością
odmian muzyki. Mamy też szczęście, bo nasi
fani lubią wiele inspiracji i takie mieszanki. To ważny
element naszego brzmienia i naszego rozwoju.
nutka tajemniczości czyni to wydawnictwo wyjątkowym.
Przy nim zapomina się o szarej rzeczywistości
i można podążyć do świata baśni. Czy to był zamierzony
cel? Co dla ciebie znaczy ten krążek?
Szczerze mówiąc chcieliśmy po prostu stworzyć najlepszy
album w oparciu o historię Fausta. Z perspektywy
czasu był to też bardzo unikalny album, z wielu powodów.
Goście, których zaprosiliśmy do współudziału w
tej produkcji są jednym z tych czynników... ale był to
też odpowiedni czas by trafić z tą muzyką w gusta fanów.
Przy produkcji nowych krążków ciągle odnosimy
się do "Black Halo".
Nowy album "Haven" pokazuje wasze epickie oblicze
oraz to, że potraficie tworzyć muzykę bardziej filmową.
W tym wypadku głównym celem było napisanie albumu,
który pokazałby nasz rozwój ale bez utraty naszego
DNA. A także, żeby pokazać że nasza poprzednia
płyta "Silverthorn" była tylko przedsmakiem nowej
"Haven" to w sumie album mroczny i melancholijny.
Dobrze to pokazują utwory "Fallen Star" czy "Under
Grey Skies". Czy od początku wiedzieliście, że chcecie
zbudować taki właśnie klimat?
Nie myślimy za mocno o tych sprawach, idziemy po
prostu po to, co czujemy. Myślę, że mimo tego, że na
"Haven" jest sporo mrocznych i smutnych emocji,
ostatecznie album mocno wspiera na duchu i przesyła
nam nadzieje.
Na płycie nie zabrakło ciekawych gości. Możesz
nam ich przedstawić i opowiedzieć jak udało się ich
zaprosić?
Wszyscy to nasi przyjaciele od lat. Alissa White-Gluz,
Troy Donockley i Charlottel Wessels z chęcią przyłączyli
się, aby nas wesprzeć.
Album zachwyca też soczystą, nowoczesną produkcją.
Czy tylko Sasha Peth odpowiada za produkcję?
Czy jeszcze komuś zawdzięczacie takie dobre brzmienie
"Haven"?
Myślę, że tym razem chcieliśmy bardziej nowoczesną
produkcję, co zapewnił nam Sascha. Za to materiał
zremasterował Jacob Hanson.
Na płycie zachwyca utwór "Insomnia" w którym jest
nutka symfonicznego i progresywnego metalu, a
wszystko jest oparte na pomysłowym motywie. Kto
napisał ten utwór i dlaczego akurat on promował
wasz nowy album?
Czuliśmy, że ta kompozycja spełnia wymagania, jakie
stawiamy kandydatom na utwór Kamelot, choć był
bardziej nowoczesny niż zwykle. Wszyscy pracowaliśmy
razem nad tym kawałkiem. Jest zabójczy na żywo.
Nie brakuje ciekawych, intrygujących melodii, czego
przykładem jest nostalgiczny "Citizien Zero". Skąd
się wziął pomysł na taki kawałek?
To pomysł Olivera, Tommy'ego i Saschy. Z całego
zespołu pracowali oni nad tą kompozycją najintensywniej.
Jest to naprawdę unikalny utwór.
Echa starych płyt można wyłapać w szybszym "Veil
of Elysium". Czy to było zamierzone zagranie?
Niezupełnie, chcieliśmy po prostu mieć jeden szybki
kawałek na krążku. Był ostatnim, który napisaliśmy.
Gdybym miał wybrać najlepszy utwór to wskazałbym
na "Liar Liar", który mocno zakorzeniony jest w
power metalu.
Napisaliśmy ten kawałek razem z naszym przyjacielem
Bobem Katsionisem, więc pisanie tego utworu było
frajdą, a dodanie głosu Alissy do ciężkich i czystych
wokali, to był genialny pomysł.
Wróćmy jeszcze na chwilę do waszej historii. W 1996
roku wydaliście "Eternity", krążek, który został
okrzyknięty jednym z najciekawszych debiutów w historii
muzyki metalowej. Jak wy postrzegacie ten album
i czy rzeczywiście było to takie dzieło, jak je
opisywali recenzenci?
Ekscytujący czas zabawy dla grupki dzieciaków, która
niczego nie wiedziała o muzycznym biznesie.
Jednym z waszych najlepszych albumów jest "The
Fourth Legacy", na którym słychać pełno power metalu
oraz symfonicznego charakteru. Jak oceniasz ten
album na przestrzeni lat?
Nie próbuję dawać not naszym albumom, każdy ma
swojego ducha odpowiadającemu miejscu i czasom w
naszym życiu. Powiem, że to był dla nas ważny album
i myślę, że jest nagrany w odpowiednim stylu, jak na
tamte czasy.
W podobnej konwencji jest utrzymany album "Karma",
choć w tym wypadku, większy nacisk położony
jest na progresywność i nowoczesny aspekt. To kolejny
wielki album Kamelot. Wielu fanów podziela tę
opinię. Jak wspominasz pracę przy tym krążku?
Ten album jest bardzo specjalny... z wielu powodów.
Przechodziłem wtedy przez trudne chwile i zmierzenie
się z tym materiałem było dla mnie dużym osiągnięciem.
Muzycznie jest to jeden z moich ulubionych
albumów.
Trzecim ważnym waszym albumem, który jest bliski
mojemu sercu jest "Black Halo". Operowy klimat i
ery Kamelot.
Foto: Napalm
Skąd się wziął tytuł "Haven". Co się za tym kryje?
Chcieliśmy stworzyć miejsce, przystań (ang. haven -
red.) dla fanów, którzy chcieli uciec od codziennej rutyny.
Wszyscy mamy albumy, które pomagają nam
uspokoić się po trudnym dniu, w szkole, pracy, gdziekolwiek.
Taki był nasz zamiar, no i tak powstało "Haven".
W jaką stronę zamierzacie pójść na następnym albumie
i jakie są wasze plany na przyszłość?
Nie mamy pojęcia, na razie zaczynamy promować
"Haven". Czas pokaże! (śmiech)
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Marcin Nader, Anna Kozłowska
72 KAMELOT
Geneza czyli o końcu Mithotyn i początku czegoś nowego
Szwedzki Falconer to wyjątkowy zespół, który
pokazał inne oblicze power metalu. Folk
okazał się ich znakiem rozpoznawczym.
Zespół nie kryje swojej narodowej
tradycji, a także pomysłowości, co
potwierdza każdy ich album. Nadarzyła
się okazja, żeby porozmawiać o
początkach Falconer pozostawiając
obecne czasy w spokoju. Odpowiedzi
udzielał nam Stefan Weinerhall, który
dał początek Falconer.
HMP: Cześć
Stefan, nie tak dawno rozmawialiśmy z tobą na temat
waszego ostatniego dzieła. Skupimy się więc
dziś na waszych początkach. Falconer powstał na
gruzach grupy Mithotynu. Czy możesz nam opowiedzieć
coś więcej o tym zespole? Jak doszło do powstania?
Czemu przerodził się w Falconer?
Stefan Weinerhall: Mithotyn założyliśmy w 1992 roku
i był właściwie pierwszym zespołem, w którym graliśmy.
Wtedy właśnie zaczynaliśmy przygodę z muzyką.
Po trzech albumach czułem, że podryfowałem na
tyle daleko od tego, co grał Mithotyn, że chciałem założyć
kolejny zespół bardziej w stylu, jakiego chciałem.
W 1999 roku powstał Falconer. Jesteś jednym z tych,
którzy przyczynili się do powstania zespołu. Miała
być podobna tematyka, brzmienie, ale nie miała to
być kopia poprzedniego zespołu. Skąd taki pomysł?
Z muzyki, której słuchałem, czyli heavy metalu i hard
rocka. Chciałem jedynie podrasować muzykę, którą pisałem
normalnie, do bardziej heavy metalowego stylu i
pominąć wpływy black/deathowe.
Dlaczego postanowiliście podrasować styl i nieco go
ulepszyć?
Wydawało się to lepsze i było bardziej szczere względem
mojego serca, że tak się wyrażę. Granie nadal w
stylu, który mnie nie interesował rodziłoby poczucie
fałszu.
Nie kusiło was, żeby zacząć grać coś innego niż
power metal z elementami folk metalu?
Styl Falconera wydawał mi się właściwy i oczywisty.
W końcu udało wam się zarejestrować demo i je rozesłać
do różnych wytwórni. Kto wówczas się Wami
zainteresował?
Metal Blade i Century Media były bardzo nami zainteresowane.
Mój brak wiedzy odnośnie tego, jak inne zespoły komponowały
i grały swoją muzykę, przyczynił się do tego,
że nasza płyta była bardziej oryginalna. Do tego mieliśmy
Mathiasa (Mathias Blad, wokalista - przyp. red.),
dzięki któremu była ona jeszcze bardziej oryginalna.
Dlaczego mimo prośby fanów nie ruszyliście w trasę
koncertową promującej debiutancki album?
Bo nigdy nie mieliśmy być zespołem grającym na żywo.
Do dzisiaj widzę Falconer jako kapelę studyjną.
To tworzenie i nagrywanie są powodami, dla których
na mnie wpływ.
17 kwietnia wydaliście "Ultimate Edition" ulepszoną
wersję debiutanckiego albumu. Dwupłytowy digipak
będzie zawierał nie tylko znany nam album, ale też
bonusy i niezrealizowane utwory. Co was skłoniło do
wydania takiej wersji debiutu?
To był pomysł naszej wytwórni. Gdy rozmawialiśmy o
tym przedsięwzięciu, już na samym początku rozważaliśmy
dodanie naszego demo. Wydawało mi się jednak
tandetne dodanie tylko czterech utworów na bonusowym
CD, więc zasugerowałem, żebyśmy zrobili
trzy akustyczne wersje naszych kompozycji, żeby chociaż
dać fanom trochę nowego, studyjnego materiału.
Potem oczywiście zremasterowaliśmy normalny album,
przez co faktycznie stał się przejrzystszy, wyraźniejszy
i bardziej na czasie.
Czy to jest również powód żeby w końcu zrobić porządną
trasę z materiału znajdującego się na "Falconer"?
No przynajmniej trzy koncerty. Ostatnie, jakie kiedykolwiek
zrobimy, jako że nadal patrzymy na siebie
jako na zespół studyjny. Szczerze nie chcę pakować w
to więcej czasu potrzebnego na kolejne trasy.
Jak oceniacie swój debiut po latach? Czy sądziliście,
że przetrwa próbę czasu oraz, że zespół osiągnięcie
Jak to się stało, że najpierw nagraliście demo, a
potem zaczęliście szukać perkusisty?
Demo było jedynie jakby testem mającym pokazać, jak
byśmy brzmieli nagrani wraz z wokalem. Gdy demo
wzbudziło zainteresowanie i zapewniło nam kontrakt,
widziałem, że nie chcę nagrać albumu z maszyną zamiast
żywej perkusji. To nie byłoby prawdziwe dla mnie.
W listopadzie 2000 roku weszliście do studia zarejestrować
swój pierwszy album, "Falconer". Jak wspominacie
tamto wydarzenie? Jak przebiegał proces i
kto był głównym dostawcą pomysłów na kompozycje?
Ja napisałem cały materiał na debiut. Nagrywanie
przysporzyło trochę nerwów, gdyż wiedziałem, że moi
rówieśnicy grający inne style przeważnie byli lepszymi
muzykami, niż ci ze świata death/black metalu. Nagraliśmy
to w studio Andiego LaRocques'a, więc tym razem
było to z pewnością na poważnie, dlatego staraliśmy
się by wyszło dobrze. To była bardzo intensywna
sesja, podczas której musiałem grać na wszystkich instrumentach
strunowych. W naszej muzyce było dość
sporo melodii i takich tam, których nie powtarzałem, a
jedynie próbowałem bezbłędnie opanować je specjalnie
do tej sesji.
Nad produkcją czuwał Andy LaRocque i Jacob Hansen.
Jak oceniacie współpracę z nimi? Dlaczego wybraliście
właśnie ich?
Z Mithotyn nagraliśmy tam swój drugi album i dobrze
to wspominaliśmy. Pamiętam, że wtedy Jacob był w
studiu pomocnikiem i nie należał do personelu. Sądzę,
że współpracowało im się całkiem dobrze.
Sam album zebrał znakomite recenzje i opinie. Jak
myślicie w czym tkwi sukces tej płyty?
Foto: Metal Blade
zajmuję się muzyką, a nie granie na scenie już kompletnego
materiału.
Na płycie znajdziemy kilka killerów. Jednym z nich
jest nieco hard rockowy "Heresy in Disguise". Jest to
troszkę coś innego niż to, co do czego nas przyzwyczailiście…
Widziałem film "W imię Róży", który był wielką
inspiracją dla tekstu. Muzyka była moją pierwszą próbą
napisania normalnego, heavy metalowego numeru á
la Accept czy Dio. Przy tym utworze starałem się nie
patrzeć na zespoły takie jak Gamma Ray, Nocturnal
Rites czy Running Wild.
Przede wszystkim jest to płyta power metalowa i nie
brakuje na niej szybkich petard, co potwierdza
"Wings of Serenity" czy "Royal Galley". Jak wygląda
tworzenie takich numerów w obozie Falconer?
Polega to na próbie sklejenia ze sobą niektórych
pomysłów nagranych na mojej "kasecie z pomysłami" i
scalenie ich w sensowny utwór. Gdy staram się dopasować
tempo i styl do kompozycji używam automatu
perkusyjnego. Zawsze zaczynam od muzyki, a później
staram się zaadaptować do niej tekst.
W "A Quest for the Crown" można doszukać się
wpływów Blind Guardian. Czy to było zamierzone?
W tym wypadku bardziej wzorowałem się na "Brave
Brave Sir Robin" czy Monty Pythonie (śmiech).
Jak oceniasz twórczość Blind Guardian? Miał jakiś
wpływ na was?
Blind Guardian był świetny przez dwa, trzy albumy
we wczesnych latach 90-tych, ale myślę, że i tak mieli
taki status jaki dzisiaj prezentuje?
W tamtym czasie bałem się, żeby ludzie nie śmiali się
z niego, gdyż nie brzmiał tak, jak powinien. Bo prostu
bardzo odstawał, ale wydaje się, że właśnie to ludzie w
nim polubili. To świetny debiut z pewnymi wadami,
ale nie uważam go za nasz najlepszy album. Dla mnie
takowym jest "Northwind".
Czy rozpoczęliście prace nad nowym albumem?
Nie, jeszcze nie. Mam trochę pomysłów i tak dalej, ale
faktyczna praca nad nowym albumem jeszcze się nie
zaczęła.
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
FALCONER 73
Where the Lifestream Touches Eternity
Od niemal dekady Virgin Steele rozczarowuje. Kompozycje, realizacja nagrań,
wreszcie wokale Davida DeFeisa, jak na "Visions of Eden" wszystkie te elementy w jakiś
sposób się rozsypało, tak do dziś nie mogą wrócić na swoje miejsce. I album "Nocturnes of
Hellfire & Damnation", niestety, utrwala ten stan rzeczy. Poniższa rozmowa to moja próba
ustalenia, dlaczego tak się dzieje, a także próba uzyskania odpowiedzi na pytania, które
większość fanów Virgin Steele zadaje sobie od dawna. Próba dość karkołomna i być może na
pozór mało uprzejma, ale celując w interesującą rozmowę, powołując się na ponad 14-letnią
znajomość (duże słowo), postanowiłem zaryzykować.
HMP: W materiałach promocyjnych poprzedzających
premierę nowego albumu można było przeczytać,
cytuję: "Teksty w gruncie rzeczy traktują o związkach,
a rozumiem przez to… interakcje pomiędzy jednostkami…
we wszystkich formach istot, nie tylko
w odniesieniu do ludzi, ale również bogów i bogiń,
duchów i im podobnych, a także różnych stworzeń,
zwierząt, warzyw czy minerałów, ale w większości
album opowiada o związkach międzyludzkich." Przez
długi czas brzmi to jak typowe Virgin Steele… a później
pojawiają się warzywa i robi się dziwnie.
(śmiech) O co chodzi?
David DeFeis: To zabawna rzecz, z którą spotykam
się od czasu do czasu… gdy ludzie odczytują pewne
rzeczy zbyt dosłownie, lub nie wyłapują ironii i sarkazmu,
które język angielski ma do zaoferowania. Ten
fragment o warzywach był humorystycznym akcentem,
przyjacielu. Zapewniam cię, że podczas prac nad
tym albumem żadne warzywa nie ucierpiały.
Odetchnąłem z ulgą. Przy okazji kilku poprzednich
albumów, a zdaje się że w przypadku nowego również,
mówiłeś, że celujesz w naturalne brzmienie.
Gdy myślę o naturalnym heavy-metalowym brzmieniu,
jednym z pierwszych tytułów, jaki przychodzi mi
do głowy, jest "Sign of the Hammer" Manowar. Koncentrując
się na realizacji "Nocturnes of Hellfire &
Damnation" nie słyszę jednak zbyt wielu punktów
wspólnych. Powiedz mi zatem, który album z lat 80.
wskazałbyś jako swojego rodzaju wyznacznik dla naturalnego
brzmienia? I jaki konkretnie aspekty brzmienia
chciałeś osiągnąć tym razem?
Album bez wątpienia ma bardzo naturalne brzmienie,
a gdy ludzie mówią o naturalności, najczęściej mają na
myśli perkusję. Perkusja na "Nocturnes of Hellfire &
Damnation" brzmi jak nagrywana na żywo. Ma to
naturalne brzmienie typowe dla dużych pomieszczeń.
Nigdy nie powiedziałem, że będzie brzmiał jak "Sign
of the Hammer" (swoją drogą naprawdę dobry album…
bardzo go lubiłem), ani nie odnosiłem się do
żadnego innego konkretnego albumu z lat 80. Nie
chciałem nagrywać albumu, który brzmiałby jak swojego
rodzaju retrospekcja. Chciałem, by był surowy, by
zawierał prawdziwe emocje, ale jednocześnie zamierzałem
go zarejestrować przy użyciu współczesnych
narzędzi. Chciałem mieć głośne tom tomy, tłuste centrale,
zgiełk gitar… coś nie do końca wypolerowanego.
W coś takiego celowaliśmy i właśnie coś takiego osiągnęliśmy.
Album nie brzmi jak "przeprodukowany". A
gdybym miał wymienić jakiś tytuł, powiedziałbym, że
moje myśli biegły raczej w kierunku lat 70. i rzeczy w
stylu "Physical Graffiti" Led Zeppelin, niż czegokolwiek,
co zostało nagrane w latach 80.
Co w mojej opinii łączy "Visions of Eden", "The
Black Light Bacchanalia" a teraz również "Nocturnes
of Hellfire & Damnation" to swojego rodzaju…
nazwijmy to ascetyczne aranżacje. Co przez to rozumiem
to, że często mało skomplikowanym partiom
perkusji i basu z jednej strony towarzyszą dość oszczędne
partie gitar i klawiszy z licznymi wyraźnymi
pauzami. Pauzami pomiędzy riffami a nawet pojedynczymi
dźwiękami klawiszy (jako ilustracja tego, o
czym mówię, posłużyć może środkowa część "Black
Sun - Black Mass" lub refren "Persephone"). Zgodzisz
się, że to właśnie ten typ aranżacji to coś, co
najmocniej odróżnia ostatnie trzy albumy od tych z
drugiej połowy lat 90. ("The Marriage Of Heaven
And Hell Part Two", "Invcitus", "The House of
Atreus Act I")? Czy może różnica leży gdzieindziej?
Aranżacje… to, jak utwory są konstruowane, progresja
harmoniczna, melodie, które na nich się opierają,
szkielet, określający dokąd zmierzają poszczególne
fragmenty utworu i jak się ze sobą wzajemnie zazębiają
jest sam w sobie dość złożony, ale jednocześnie bardzo
przystępny i łatwy do zrozumienia. Oba wymienione
przez ciebie utwory startują z punktu A, następnie
rozwijają się wkraczając na nowe terytorium, by
zwykle powrócić do punktu wyjścia. To komponowanie
w stylu niektórych utworów klasycznych, sonat czy
symfonii, na które składają się różne sekcje. Nie ma
nic oszczędnego w aranżacjach utworów takich jak
"Adorned with the Rising Cobra" czy "To Crown the
with Haloes", ani też w większości pozostałych utworów
z tych albumu. W każdym z utworów jest mnogość
pomysłów. Wszystko zostało przemyślane i tak
naprawdę w każdej z tych kompozycji jest wystarczająco
dużo motywów, by rozciągnąć je na cały album. Partie
perkusji i basu nie zawsze są proste, ale gdy już grają
prościej, jest tak dlatego, ponieważ utwory same w
sobie są już wystarczająco skomplikowane. Sekcja rytmiczna
ma wtedy za zadanie jedynie podtrzymać całą
strukturę, bez wchodzenia w drogę pozostałym instrumentom.
Partie perkusji na "The Marriage…" były w
większości dużo prostsze, ponieważ nasz oryginalny
perkusista Joey (Ayvazian) grał prostsze rzeczy. To też
mi odpowiadało, niemniej gra Franka (Gilchriesta) na
"Visions…" i "The Black Light Bachanalia" jest dużo
bardziej wymagająca. Również na "The Marriage…"
mieliśmy podobne konstrukcje, w utworach takich jak
"I Will Come for You", "Emelaith" czy "Prometheus" (w
dwóch ostatnich grał już Frank), choć ogółem nie było
na tej płycie aż tak wielu zmiennych struktur kompozycji
czy zmian tempa i dynamiki. Pojawiły się one
dopiero na "The House of Atreus", który zawiera nie
mniej szalonych pomysłów niż albumy, które nagraliśmy
później. Nowej płycie, choć ma swoje momenty,
pod względem konstrukcji utworów bliżej do "The
Marriage…" niż do złożoności aranżacji "Visions…"
czy "The Black Light Bacchanalia". Na ile jestem w
stanie zrozumieć ludzi, którzy nie potrafią rozgryźć
"Visions…" czy "The Black Light Bacchanalia", sądzę,
że sprowadza się to do tego, że mogą oni słuchać
lub słyszeć muzykę na poziomie "kosmetyki". Jedyna
różnica w podejściu do czegokolwiek od "The Marriage…"
przez "The Houese of Atereus" po "Visions…"
leży wyłącznie po stronie techniki rejestracji dźwięku.
Rozumiem przez to brzmienie perkusji lub brzmienie
gitar, a nie to, co w rzeczywistości zostało zagrane lub
napisane. Wielu ludzi tak "słyszy". Gdy coś ma "brzmienie",
którego oczekują, wtedy utwór lub płyta im
się podoba. Nie słuchają właściwej zawartości, tylko
powierzchownej kosmetyki. Wielu moich przyjaciół
przychodzi do mnie z tym czy innym albumem i słowami
"sprawdź to, świetna rzecz", a ja często słucham
i mówię "jasne, brzmi świetnie, produkcja jest doskonała,
ale ta muzyka nie ma niczego do przekazania, tutaj
nie ma utworów". Jest wiele typów słuchaczy, z których
każdy doświadcza muzyki na swój własny unikalny
sposób i dlatego każdy powinien słuchać tego, co
sprawia mu przyjemność. Ja w każdym razie nie ma z
tym problemu.
Foto: Axel Jusseit
Kilka lat temu w jednym z wywiadów powiedziałeś
mi, że utwór tak naprawdę nigdy nie jest skończony,
że jedynie w pewnym momencie przestajesz nad nim
pracować. Czy możliwe jest, że w ostatnich latach
przestajesz nad nimi pracować na nieco wcześniejszym
etapie, niż robiłeś to w przeszłości? By nadać
im tego surowego szlifu typowego dla utworów będących
jeszcze na etapie ogrywania na próbach?
Masz na myśli konkretnie nowy album? Nie, zawsze
pracuję do samego końca… do momentu, aż na horyzoncie
pojawia się termin oddania nowego materiału,
więc tak naprawdę nigdy nie mogę powiedzieć, że
skończyłem na dobre. Skończyłem na daną chwilę, bo
dogoniły mnie terminy. Wtedy album jest przeze mnie
na swój sposób porzucany. Gdybym nie musiał tego
robić, prawdopodobni cały czas bym nad nimi pracował.
Gdybym miał kilka tygodni przerwy pomiędzy
zakończeniem sesji nagraniowej i luksus powrotu do
studia i naniesienia kilku poprawek po tym, jak miałem
okazję od niego odpocząć, pewnie ostatecznie brzmiałby
trochę inaczej. Coś bym inaczej zmiksował, coś
zmienił. Ale tak samo byłoby z każdym innym wydawnictwem.
Z żadnego albumu nigdy nie byłem zadowolony
w stu procentach, ale właśnie to mnie napędza.
A po czasie, mimo że zdarza się, że wciąż słyszysz rzeczy,
które mógłbyś zmienić, nie ma to już aż takiego
znaczenia, ponieważ mentalnie jesteś już przy kolejnym
projekcie. To na nim skupiasz całą swoja uwagę.
Ale też między innymi dlatego lubię reedycje. Ponieważ
po czasie dają mi szansę poprawiania pewnych
rzeczy i sprawienia, by były bliższe mojej oryginalnej
wizji.
Czy wkład Edwarda (Pursino) w tworzenie kolejnych
albumów uległ zmianie na przestrzeni lat?
Od czasu do czasu się spotykamy i wtedy komponujemy
razem. Dokładnie tak samo, jak robiliśmy to na
początku naszej współpracy. Ale nawet wtedy zwykle
to ja tworzyłem większość materiału, więc w gruncie
rzeczy wszystko zostało po staremu. Gdy jednak dochodzi
między nami do współpracy, zawsze bardzo ja
sobie cenię.
74
VIRGIN STEELE
Za każdym razem, gdy rozmawialiśmy, podkreślałeś,
że masz mnóstwo nowych utworów, nad którymi
aktualnie pracujesz i że z powodzeniem mógłbyś je
przekuć w dwa lub trzy nowe albumy. Mimo to na
"Nocturnes…" postanowiliście sięgnąć po numer
"Black Mass", który pierwotnie ukazał się na płycie
Exorcist i zrobić z niego pełnoprawny utwór Virgin
Steele. Był ku temu jakiś szczególny powód?
Obaj z Edwardem zawsze bardzo go lubiliśmy i uznaliśmy,
że zasługuje na drugą szasnę. Napisałem go od
nowa, wypróbowaliśmy go i byliśmy zadowoleni z rezultatu.
Stąd jego obecność na albumie. Na przestrzeni
ostatnich lat podobną rzecz zrobiliśmy z "The Fire
God" przy okazji albumu "The House of Atreus", a
także z kilkoma innymi. Aktualnie mam dwa albumy
napisane i gotowe by je dokończyć od strony nagraniowej.
Komponuję non stop. To nigdy nie jest na zasadzie
"o, nie mamy wystarczająco dużo materiału". To
kwestia tego, nad czym w danym momencie zdecydujemy
pracować. Co nas nakręca.
Czy są na nowej płycie inne kompozycje, które nawet
jeśli nie są nowymi wersjami starych utworów, liczą
sobie dekadę lub dwie? "Persephone", która obok
"Black Sun - Black Mass" jest w mojej opinii najmocniejszym
punktem nowego albumu, sprawia wrażenie,
jakby mogła być napisana kilka ładnych lat temu…
Drugim utworem obok "Black Sun - Black Mass", który
został nagrany na nowo, jest "Queen of the Dead".
Pierwotnie to również był utwór Exorcist i tutaj także
zaczęło się od wspólnego grania, wspominania, jak bardzo
go lubiliśmy i decyzji o nadaniu mu nowego życia.
"Persephone" z kolei to zupełnie nowy numer. Powstał
dosłownie w ostatnich tygodniach prac nad nowym albumem.
Nigdy nie przestałem komponować, nawet w
trakcie sesji nagraniowej, więc utwory takie jak "Persephone",
"Glamour", "Fallen Angels" i "Delirium" napisałem
samodzielnie dosłownie ze pięć dwunasta. Co za
tym idzie, by móc umieścić je na płycie, z kilku innych
musiałem zrezygnować. Ale te ostatnie też jeszcze kiedyś
ujrzą światło dzienne.
Skoro już zahaczyliśmy o ten temat… Exorcist,
zespół, który był w zasadzie speed/black-metalową
wersją Virgin Steele z innym perkusistą. Skąd wziął
się pomysł na ten projekt i dlaczego wasza prawdziwa
tożsamość przez tak wiele lat pozostawała tajemnicą?
Kwestia zapisów w kontrakcie?
Obawiam się, że będzie to musiało pozostać tajemnicą
jeszcze przez jakiś czas. Album będzie wznowiony tak
jak być powinien i wtedy będziemy mogli o tym porozmawiać.
Czekam na to!
Trzymam za słowo. Drugim tajemniczym zespołem,
którego jedyna płyta, podobnie jak "Nightmare
Theatre" Exorcist, ukazała się w 1986, był Original
Sin. Ten z kolei tworzyli wszyscy muzycy Exorcist
oraz twoja siostra w roli wokalistki, ale oficjalna wersja
była taka, że w skład grupy wchodzą wyłącznie
kobiety. Nawet zdjęcia były ustawiane. Pamiętasz
jeszcze, kim były dziewczyny, które brały udział w
sesji zdjęciowej? I skąd w ogóle wziął się pomysł na
ten "kobiecy" zespół?
Wszystko pamiętam, ale o tym też chętnie z tobą porozmawiam,
gdy ukaże się reedycja.
W takim razie spróbuję z innej strony. Kilka utworów
Original Sin zostało wykorzystanych na różnych
wydawnictwach Virgin Steele, standardowych lub
jako bonusy na różnego rodzaju reedycjach. Od
początku czuliście, że ten materiał jest zbyt dobry, by
był dostępny jedynie na zapomnianej płycie z lat 80.?
Tak, zawsze lubiliśmy ten materiał i uważaliśmy, że
zasługuje na drugą szansę. Ot, cała historia. "Conjuration
of the Watcher" mieliśmy w secie przez wiele lat.
Lubimy również tę bardziej thrashową stronę metalu.
W roku 1986 ukazał się również album "Stay Ugly"
Piledriver, który w całości napisaliście wspólnie z
Edwardem (nie wiem, czyj wkład był większy). I to
pomimo faktu, że on dopiero co dołączył do zespołu,
a ty formalnie nigdy nie miałeś z Piledriver nic wspólnego.
Jak do tego doszło?
Album niemal w całości stworzyliśmy wspólnie. Tylko
jeden lub dwa utwory są wyłącznie mojego autorstwa.
Poprosił mnie o to mój manager, a że obaj lubiliśmy
Gordona znanego szerzej jako Piledriver, postanowiliśmy
spróbować. Całość została nagrana i zmiksowana
w dwa dni. Pamiętam, że wspólnie zarżnęliśmy w studio
dwa wzmacniacze Marshalla. W obu stopiły się
lampy.
Czy chociaż nie śpiewałeś na tym albumie, uważasz
"Stay Ugly" za taką samą część twojego muzycznego
dorobku jak płyty Exorcist i Original Sin?
Tak, uważam, że utwory tworzące "Stay Ugly" to taka
sama część naszej historii jak te składające się na dwa
pozostałe albumy. Wszystkie utwory, które skomponowałem,
sam lub przy współudziale innych osób, są
dla mnie wyjątkowe. Stanowią ważną część tego kim
jestem i ze wszystkim czuje się związany.
A teraz coś z zupełnie innej beczki… Gdy widziałem
was po raz pierwszy na żywo w 2001 roku w
Katowicach, grałeś na klawiszach tylko te partie,
które były niezbędne, pomijając jednocześnie te mniej
istotne na rzecz przedstawienia i biegania po scenie,
co sprawiło, że wasz występ miał bardzo naturalny
charakter. Gdy 10 lat później widziałem was po raz
drugi na Masters of Rock, z jednej strony mieliście
etatowego klawiszowca (żeńska forma tego słowa nie
jest mi znana), a z drugiej w składzie brakowało
Edwarda, co w połączeniu z przesiadką Josha (Blocka)
z basu na gitarę skutkowało tym, że na scenie nikt
nie grał na basie. Nie uważasz, że zespół w takiej
konfiguracji był po prostu niekompletny? Obserwowany
spod sceny sprawiał takie wrażenie.
Dla mnie był niekompletny tylko dlatego, że obok
mnie nie było Edwarda. Gramy razem od zawsze, odkąd
byliśmy małymi dziećmi. Dlatego czułem się
trochę dziwnie. Tym niemniej wszystkie dźwięki naszej
muzyki były obecne. Mieliśmy klawiszowca, który
swoją grą pokrywał niskie, basowe rzeczy. Chcieliśmy,
żeby wszystko zostało w rodzinie i dlatego nie zdecydowaliśmy
się zatrudnić nikogo z zewnątrz. Mi osobiście
granie na klawiszach na żywo zawsze sprawiało
przyjemność, ale też przez lata ciągle słyszałem "chcemy,
żebyś był bardziej z przodu, bliżej publiczności".
Postanowiłem spróbować. Wygląda jednak na to, że
czego zespół by nie zrobił, wśród publiczności zawsze
znajdzie się taka grupa, która będzie zadowolona i
taka, która będzie niezadowolona. Taka jest natura
życia. W grę wchodzi również kwestia swojego rodzaju
"kulturowego uprzedzenia", gdzie ludzie oczekują, że
zobaczą na scenie konkretny instrument, w tym przypadku
gitarę basową. Gdy go nie ma, są przekonani, że
go nie słyszą, a tak naprawdę wszystkie dźwięki płyną
z głośników. Czy to poprzez klawisze czy w innej formie.
W międzyczasie wróciłem do grania na klawiszach
na koncertach. Brakowało mi tego.
Kolejna kwestia związana z występem na Masters of
Rock, którą chciałbym poruszyć, to twoje wokale.
Dwie rzeczy. Pierwsza, gdy jesteś w studiu możesz
w każdej chwili przejść od szeptu do krzyku i sprawić,
by brzmiało to dobrze. Na żywo prawdopodobnie
potrzebowałbyś do tego wyjątkowo błyskotliwego
dźwiękowca, który dodatkowo świetnie znałby twój
repertuar, a obawiam się. Ten, który nagłaśniał was
w Vizovicach nie spełniał żadnego z tych dwóch kryteriów
o efekt był, ujmując rzecz ogólnie, dość średni.
Druga, mam wrażenie, że formy wokalnej ekspresji,
które wybierasz, nie zawsze zgrywają się z przekazem
słów, które wyśpiewujesz. Szczególnie utkwił
mi w pamięci fragment "I'm a savage, I'm a king…"
śpiewany delikatnym, wysokim falsetem. Co o tym
myślisz? Analizujesz swoje występy pod takim
kątem?
Nie analizuję tego co robię. Śpiewam tak jak śpiewam
reagując na to co słyszę, na nagłośnienie na scenie, na
to, jaka jest w danej chwili moja dyspozycja. Znowu,
niektórzy lubią, gdy zespół zmienia utwory na żywo,
inni nie. Na koncercie masz tylko jedno podejście i to
zawsze wiąże się z ryzykiem. Czasem się udaje i niemal
wszyscy rozchodzą się do domów zadowoleni, a czasami
nie. Nagrywając akustycznej wersji "Noble Savage",
która ukazała się jako bonus na reedycji "The Age of
Consent" (jako "A Changling Dawn"), bardzo dobrze
się bawiłem i w jakiejś części to konkretne podejście do
tego utworu przełożyło się również na to, jak śpiewałem
"Noble Savage" wykonując go już z całym zespołem…
Jeśli kiedykolwiek słuchałeś koncertowych Led
Zeppelin, na pewno wiesz, że wersje koncertowe wielu
ich utworów potrafiły nierzadko w szalony sposób
odbiegać od tych studyjnych. "Dazed and Confused"
trwało często po 30 minut. Zawsze nam się to podobało
i dlatego podczas koncertów również nasze utwory
zyskują czasem nowych charakter. To cześć naszej
drogi.
Kontynuując wątek wokalny… Różnego rodzaju
wysokie zaśpiewy i ryki od zawsze były twoim
znakiem rozpoznawczym. Ale na ostatnich albumach,
a już na nowym w szczególności jest ich tak
wiele, że efekt końcowy, i nie jest to wyłącznie moja
opinia, jest momentami lekko… no cóż, groteskowy.
Czy spotkałeś się już z podobną uwagą?
Nie, jesteś pierwszą osobą, od której słyszę coś takiego,
ale widzę, że nie rozumiesz o, co chodzi. W mojej
krtani siedzą najróżniejsze głosy. Gdy wykrzykuję coś
w stylu "Reowww!", jest to mój głos jako instrument
perkusyjny. Coś jak uderzenie w werbel albo talerz.
Gdy wyciągam dłuższe, wysokie dźwięki, jest to mój
głos jako gitara lub innym instrument prowadzący.
Nigdy nie chciałem być wokalistą, który śpiewa tylko
wtedy, gdy mu się każe, który wyśpiewuje jedynie
tekst, a poza tym siedzi cicho. To nie mój styl. Moje
podejście zawsze było bardziej w stylu kontrapunktu,
w stylu ludzkiej gitary. Rozumiem, że nie każdemu
musi się ono podobać, ale też nigdy nie było to moim
zmartwieniem. Reaguję na to, co podpowiada mi muzyka.
Mój styl w dużej mierze wynika z mojego grania
akustycznie wspólnie z Edwardem, to jego pokłosie. Z
oczywistych względów, przy jednej gitarze na scenie,
Edward nie może grać solówek, więc oczekiwał, że wypełnię
te luki wokalnie. Stąd się to wzięło. Jeśli słuchałeś
"Fire Spirits", bonusowego albumu koncertowego
będącego częścią reedycji "Invictus", to dokładnie
wiesz, w jaki sposób podchodzimy razem do utworów
w tym formacie. Nawet bez perkusji, basu i wzmacniaczy
Marshalla… z tych kompozycji i tak wychodzi
metal. Ponieważ metal jest w nie w budowany. Poprzez
harmonie, których używamy, progresję akordów, melodie,
nasze podejście do muzyki, a także poprzez duchowy
aspekt muzyki… poprzez oś co wykracza poza
same nuty… poprzez efemeryczną, eteryczną jakość…
Poprzez pasję, za sprawą której linia życia dotyka
wieczności.
Wracając na koniec do bezpieczniejszych tematów…
Będzie trasa koncertowa promująca nowy album?
Póki co mamy potwierdzony występ w Atenach. Kolejne
ogłosimy w najbliższym czasie.
A jakie są dalsze plany wydawnicze Virgin Steele?
Reedycje "The House of Atreus" czy coś bardziej
nietypowego?
Reedycje "The House of Atreus" są następne w kolejce.
Planujemy je na przyszły rok, prawdopodobnie w
formacie 3-płytowego digi-paku, czyli coś w stylu tego,
co zrobiliśmy przy okazji wznowienia "The Marriage…".
Marcin Książek
VIRGIN STEELE 75
można zarobić, ale przede wszystkim robię to, bo nie
wiem, czym lepszym miałbym się zająć w życiu!
Moc "Painkillera" i melodyjność "Keeper of the Seven Keys"
ShadowQuest to supergrupa, którą tworzą muzycy znani z Bloodbound, Dionysus,
Sinergy czy Masterplan. Kapela została założona w 2013 roku i sporą rolę w niej odegrali
Ronny Milianowicz i Kaspar Dahlqvist, którzy obrali sobie za cel nagranie albumu, który
ożywi gatunek jakim jest power metal. Ich "Armoured IV Pain" to jeden z najciekawszych
krążków roku 2015. Jednocześnie jest on dobrym powodem, żeby porozmawiać z Ronnym
na temat debiutanckiego albumu jak i samego zespołu.
HMP: Witam, chciałbym skorzystać z okazji i
pogratulować Wam naprawdę świetnego debiutanckiego
albumu, "Armoured IV Pain", który sporo namieszał
w tegorocznych zestawieniach. Czy spodziewaliście
się takiego zainteresowania albumem
jak i zespołem?
Ronny Milianowicz: Jeśli mam być szczery to tak, już
od pierwszego dnia! Wybierałem członków według ich
umiejętności i udało mi się zabrać swój dream team
muzyków metalowych jako ludzi, z którymi będę pracował.
Czy ShadowQuest to zespół z prawdziwego zdarzenia
czy tylko projekt muzyczny?
Byliśmy w trasie z Battle Beast, w ten weekend supportujemy
Blind Guardian i gramy na festiwalach. Już
Tworząc ten zespół wiedzieliście, że chcecie grać
właśnie taki rodzaj muzyki? Nie baliście się że muzyka
będzie odzwierciedleniem waszych macierzystych
formacji?
Piszę tak, jak zawsze, nie staram się nawet zmieniać.
Ale zawsze staram się być coraz lepszy jako perkusista
i kompozytor! Dzięki temu składowi myślę, że mojej
wizji stało się zadość, jest dokładnie tak, jak chciałem!
Kaspar Dahlqvist to jakby nie patrzeć bardzo ważna
osoba w muzyce ShadowQuest. To on buduje niesamowity
klimat, podkreśla melodyjność utworów i
nadaję nutkę progresywności. Czy Kaspar to osoba
odpowiedzialna też za komponowanie?
On jest odpowiedzialny za wszystkie teksty poza tym
Foto: ShadowQuest
ShadowQuest to kolejny zespół w tym roku, który
zachwyca nie tylko muzyką, ale i składem. Mamy
tutaj wielkie nazwiska. Zdradź proszę jak udało Ci
się zebrać taką śmietankę muzyki heavy/power metalowej?
Grałem z wszystkimi ludźmi z wcześniej poza Jarim,
ale on grał w albumie Symfonia, gdzie zastępowałem
Uliego Kuscha, gdy jego ręka była rozjebana przez jakiś
uraz. Wystarczyło do tego zaledwie pięć telefonów!
(śmiech)
Dlaczego wybraliście nazwę ShadowQuest? Czy
wiąże z tym jakąś ciekawa historia, którą możecie
przytoczyć?
To po prostu fajna nazwa i pasuje do naszej muzyki!
To jest też dobry moment żeby opowiedzieć o waszych
początkach…
Ja, Ragnar i Kaspar napisaliśmy wszystko w rok, mając
na uwadze wszystkich innych członków!
Które zespoły was inspirują i wciąż wam imponują?
Czy słuchacie czegoś poza heavy metalem?
Gdy dorastałem, mój ojciec słuchał ABBY, Boney M,
Sweet i innych im podobnych. To nie była muzyka dla
mnie, ale zawierała świetne melodie. Nie interesowałem
się nawet metalem dopóki nie miałem jakichś
dwunastu lat. Moi przyjaciele słuchali Van Halena i
Kiss, ale dla mnie to było jedynie ok. Później ktoś
puścił mi Accept "Fast as a Shark" i byłem tym po
prostu oczarowany!
Gitarowy duet Huss/ Widerberg to kolejny motor,
który napędza Wasz zespół. Panowie nie tylko stawiają
na ostre riffy, ciekawe pojedynki, ale ocierają się
o neoklasyczny power metal. Sporo w tym gracji i
finezji. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych albumów
pod względem popisów gitarzystów.
Powiedziałbym, że Ragnar jest najlepszym rytmicznym
gitarzystą metalowym, z jakim grałem. To samo
powiedziałbym o Peterze i jego solówkach! Mamy najlepszych
ludzi z obu tych światów w jednym zespole!
Gdy oni riffują razem podczas prób, dzieje się magia!
skomponowaliśmy album numer dwa! To jest już zespół,
nie można już mieć ku temu wątpliwości!
Sporo ciekawych płyt wyszło w kategorii heavy/
power metalu, ale wasz album na długo zostaje w
pamięci i cały czas chce się do niego wracać. Wiele w
nim pozytywnej energii i hitów, które oddają to, co
najlepsze w tym gatunku. To kwintesencja heavy/
power metalu i to na wysokim poziomie. To czyni ten
album wyjątkowy i godny uwagi.
Moim celem było zrobienie albumu z mocą "Painkillera"
i melodiami "Keepera". Potem nagranie go za
pomocą naprawdę dobrego sprzętu zamiast próbowania
ratowania słabych nagrań plastikowymi samplami.
Dlatego to zostaje w głowie, gdyż zostało nagrane w
ten sam sposób, co "Number of the Beast", bardzo naturalnie!
Ta płyta jest skierowana do fanów Sinergy, Masterplan,
Bloodbound, Helloween czy też Dionysus...
Komu jeszcze byście polecili wasz album?
To coś dla fanów zarówno Judas Priest z ery
"Painkillera" jak i Avantasii! Kocham power metal całym
sercem, ale musi on być wykonany profesjonalnie!
Myślę, że w wielu kwestiach postawiliśmy na jakość.
do "Midnight Sun", który napisałem ja. Muzyka jest
skomponowana przeze mnie i Ragnara.
Każdy z was to muzyk, który działa w wielu zespołach
i ma za sobą bogatą historię. Czy macie czas na
kolejne zespoły? Czy znajdujecie czas dla siebie i
rodziny? Jaka jest wasza recepta by znaleźć na wszystko
chwile?
Chodzi tu przede wszystkim o powolne i rozważne
kroki w karierze zespołu. Dajemy - powiedzmy - z
tuzin koncertów między koncertami innych zespołów,
promując "Armoured IV Pain" oraz zanim zaczniemy
nagrywać następny album. Na naszą następną płytę
przypadnie jeszcze więcej koncertów. Nie jesteśmy
Helloween, więc dajemy koncerty, które bilansują się
finansowo.
Czy stworzenie ShadowQuest to dowód na to, że
jeszcze nie spełniliście się jako muzycy? Że wciąż
dążycie do stworzenia czegoś ponadczasowego? Czy
może to po prostu chęć tworzenia nowej muzyki?
Przede wszystkim robię to dla siebie, jestem największym
fanem zespołu. Kocham grać na żywo każdy
utworów napisany przez nas! Wiem, że jeśli zapewnię
jakość, to pojawią się fani i pieniądze, które będzie
Dlaczego wybraliście Patrika Johannsona jako wokalistę?
Czyżby sukces z Bloodbound miał tutaj wpływ
czy raczej coś innego? Czy byli inni kandydaci?
Gdy zapytałem go pierwszy raz, nie był tak rozpoznawany
jak w erze "Unholy Cross". Miałem przeczucie,
że jest niedocenionym diamentem. I miałem rację!
(śmiech)
Wasz album promował chwytliwy "All One" i stonowany,
nieco komercyjny "Last Farewell". Dlaczego
akurat te utwory wybraliście do promocji? Czy to
wasz wybór czy ktoś inny wam pomógł wybrać?
Mamy na Spotify trzy swoje single, żeby nas obadać.
Wybraliśmy je sami, bo są wydane pod szyldem naszej
własnej wytwórni Garelock Records.
Moim ulubionym utworem jest "Live Again", jest to
świetny hołd dla starego Stratovarius. Czy to było
zamierzone posunięcie?
Muzycznie jest to nawiązanie do Dionysus "Anima
Mundi". Dedykujemy ten utwór Timowi Tokkiemu,
który jest moim przyjacielem, który pomógł mi - naprawdę
sporo - podczas nagrywania.
Marszowy, wręcz rycerski "Midnight Sun" to coś dla
fanów Sabaton czy Powerwolf. Czy wy macie
swoich faworytów jeśli chodzi o debiutancki album?
Może "Live Again", jako że jest to ostatni utwór, który
grywamy na żywo i jest on pełen radości!
Przy okazji, czy odwiedzicie Polskę?
Bardzo chciałbym zagrać w Polsce. Mój dziadek pochodzi
z Jarosławia!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
76
SHADOWQUEST
To chyba faktycznie dzieje się na naszych oczach. Wyśmiewany przez ostatnie
lata "europjeski power metal" staje się już oldschoolem. Panowie z Szwedzkiego
Veonity dorastali właśnie w czasach świetności gatunku i dlatego postanowili go reanimować
tworząc zespół niemal odtwarzający tamte klimaty. O specyfice tego działania opowiadał nam
gitarzysta grupy.
Uroki power metalu
HMP: Po wysłuchaniu waszej płyty od razu pomyślałam
o takich zespołach jak Heavenly i Freedom
Call.
Samuel Lundström: Muszę przyznać, że nie ma dnia,
w którym nie słuchalibyśmy przynajmniej jednego z
ich utworów. Prawdę mówiąc, do tej pory spędziliśmy
tysiące godzin słuchając albumów tych kapel. Chris
Bay i Ben Sotto to świetni kompozytorzy oraz źródło
inspiracji dla nas.
Boom na podobne granie był na początku XXI wieku.
Dziś mało który młody zespół tak gra...
Byliśmy nastolatkami na początku tego tysiąclecia.
Odnajdowaliśmy nadzieję i siłę w muzyce, której słuchaliśmy.
Były to czasy rozkwitu power metalu, więc
naturalnie pokochaliśmy ten gatunek. Zespoły takie
jak Hammerfall, Edguy, Gamma Ray, Avantasia czy
Power Quest wpłynęły na nas w bardzo dużym stopniu,
a teraz czujemy obowiązek nieść tę pochodnie
zwaną melodyjnym power metalem.
Czujecie się trochę, jakbyście "płynęli pod prąd"?
Obecnie w Szwecji panuje moda na doom (śmiech).
W trendach najlepsze jest to, że kończą się równie szybko
jak zaczynają. Może teraz działamy pod prąd, ale
niebawem zmieni on kierunek i będziemy płynęli z
nim. Szwecja ma długą metalową tradycję, zwłaszcza
jeśli chodzi o cięższe odłamy tego gatunku, ale od niedawna
w życie wchodzi nowy nurt power i heavy metalu,
który dumnie reprezentujemy.
Pamiętam, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na
początku XXI wieku mianem "oldschool" nazywało
się grupy z lat osiemdziesiątych i "oldschoolowymi"
nazywało się grupy nawiązujące do heavy metalu z
lat osiemdziesiątych (sprzed 15 lat). Dziś takie grupy
jak Veonity nawiązują do metalu... też sprzed 15 lat.
W oczach młodych ludzi zespoły z końca lat dziewięćdziesiątych
to już "oldschool". Myśleliście o tym
w ten sposób?
Tak. To chyba po prostu koło życia. Jak mówiłem
wcześniej, za młodu kształtujemy to, kim staniemy się
w dorosłym życiu. Oznacza to, że muzyka, którą robimy
dzisiaj, kiedyś nazywana będzie oldschoolową
przez następne pokolenie nastolatków. Mówi się, że
powinniśmy patrzeć w dal i poszukiwać nowych brzmień,
jednak uważamy, że najlepszy możliwy metal
już powstał i jedyną słuszną rzeczą jest uszanowanie
tego, poprzez granie go.
W zasadzie całą płytę, od okładki, tytuł, po teksty
poświeciliście gladiatorowi. Domyślam się, że płyta
jest koncept albumem?
Tak, zgadza się. Rhapsody oraz Iron Savior to dwa
zespoły, które ciągle tworzą dobre albumy koncepcyjne
i chcemy kontynuować tę tradycję. To dobra zabawa,
która jest wymagająca w wyjątkowy sposób, ponieważ
każdy skomponowany utwór musi pasować w odpowiednie
miejsce na płycie.
Jest to opowieść o konkretnej osobie? Kto zainspirował
was do napisania "Gladiator's Tale"?
Nasz album opowiada o mężczyźnie, który postanawia
zemścić się na cesarzu po tym, jak jego wioska zostaje
zniszczona przez Rzymian, a jego ojciec zabity. Jednak
jest to tylko fabuła. Prawdziwym przesłaniem jest
opowieść o powstaniu po porażce. Tytułowy gladiator
spotyka się z przeciwnościami i walczy nie tylko z
wrogami, ale także z samym sobą. Wszyscy mieliśmy
chwile w życiu, kiedy chcieliśmy poddać się i odpuścić,
ale jakoś odnajdowaliśmy siłę aby walczyć dalej.
Spotykacie się także z krytyką? Domyślam się, że dla
wielu słuchaczy rymy typu "fly" i "sky" w "King of the
Sky" mogą wydawać się banalne, podobnie jak zestaw
słów w tytule utworu "Warrior of Steel".
Do tej pory nie spotkaliśmy się jeszcze z krytyką, co
jest dość zaskakujące. Wiem, że rymy takie jak "desire"
i "fire" ("pożądanie" i "ogień" - przyp. tłum.) są banalne
i mogą budzić mieszane uczucia wśród słuchaczy, jednak
używamy takich słów, gdyż jest to część uroku tego
gatunku. Jest to na tyle oczywiste, że ludzie to akceptują.
Jednak muszę przyznać, że słowa takie jak
"ogień", "stal", "przeznaczenie", "proroctwo" czy "miecz"
są po prostu fajne, więc z drugiej strony cieszymy się,
że gramy power metal i możemy używać ich do woli.
Ostatnio na północy Europy panuje moda na
wydawanie płyt nie tylko na CD ale także na winylu.
Również planujecie takie wydawnictwo?
Planując ten album, stwierdziliśmy, że powinien być
wydany na płycie CD. Ponieważ staramy się, aby nasza
muzyka brzmiała jak z przełomu lat dziewięćdziesiątych
zeszłego wieku i roku 2000, naturalnym porządkiem
rzeczy było wydać płytę CD. Takie płyty
miały dla mnie szczególne znaczenie kiedy dorastałem.
Pamiętam jak kupowałem płytę, a potem leciałem do
domu i słuchałem jej godzinami, uważnie oglądając
okładkę i książeczkę w środku. Nigdy nie robiłem tego
z winylami, ale kto wie, może nasz przyszły album doczeka
się takowego specjalnego wydania.
Szukałam informacji na temat poprzednich zespołów
w jakich graliście. Rzeczywiście Veonity to wasz
pierwszy zespół?
Zależy jak na to patrzysz. Każdy z nas grał kiedyś w
jakimś zespole, ale nigdy nie traktowaliśmy żadnego na
tyle poważnie co Veonity. Kiedy zaczęliśmy razem
grać, stwierdziliśmy, że czas pójść "va banque" i zainwestować
zarówno czas, chęci jak i pieniądze w ten
projekt.
Śledzicie współczesną power metalową scenę? Które
zespoły możecie polecić miłośnikom podobnego grania?
Istnieje parę bardzo dobrych nowych zespołów. Lancer
ze Szwecji gra heavy/power metal lat osiemdziesiątych.
Twilight Force brzmi trochę jak Rhapsody na pierwszych
trzech albumach. Shadowquest, Gloryhammer
i Bloodbound też są bardzo ciekawymi, współcześnie
działającymi zespołami.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Oskar Gowin
Foto: Veonity
VEONITY 77
Restart
Po siedmiu latach niebytu
powrócił jeden z najważniejszych duńskich zespołów
w dziedzinie power metalu czyli Pyramaze. Band
działa od 2001 roku, swój największy sukces odniósł
z byłym wokalistą Iced Earth czyli Mattem Barlowem.
Troszkę się zmieniło jeżeli chodzi o skład Pyramaze, jednak
styl i jakość została. O nowym rozdziale duńskiej formacji porozmawiałem z Jacobem
Hansenem, gitarzystą będącym w zespole od początku.
więc zagadałem z chłopakami, że chciałbym spróbować.
Wszyscy byli podekscytowani i od razu przyjęli
mnie do rodziny Pyramaze. Jakby nie patrzeć, znałem
się z nimi od czasów nagrywania dema, więc było to
raczej oczywiste.
Czyli to prawda, że przez zespół przewinął się Urban
Breed? Dlaczego nie udało się Wam go zatrzymać
na dłużej?
Tak, grał z nami kilka koncertów, o czym już wspominałem,
ale gdy zaczęliśmy pisać nowe utwory, wyczuliśmy,
że traci on zainteresowanie. Właśnie przeprowadził
się do Stanów, zdaje się. Dlatego kiedy powiedział,
że nie może nadal poświęcać czasu Pyramyze,
Foto: Ulterium
tak naprawdę gracie.
To jak najbardziej metal, to mogę powiedzieć!
(śmiech) Myślę, że nadal gramy progresywny power
metal w pewnej formie, ale sądzę, że różnorodność
tych nowych utworów jest większa niż kiedykolwiek, z
czym czujemy się bardzo dobrze. Gdybyśmy mieli to
dokładnie określić, to prawdopodobnie jest to melodyjny
metal.
Czy nie chcieliście skorzystać z okazji, że pojawia się
nowy wokalista i na przykład całkowicie zmienić
swój styl? Pójść w zupełnie inną stronę?
Nie chcieliśmy za bardzo oddalać się od tego, co
prezentowało Pyramaze, a że główni członkowie
pozostali, w naturalny sposób zostaliśmy przy wypracowanym
stylu. Tak, jak mówiłem, nie usiedliśmy do
rozmowy nad tym, jak ma wyglądać nowy styl.
Zaczęliśmy po prostu pisać, a to co powstało złożyło
się na nowy album. Nie zastanawialiśmy się specjalnie
nad tym, jak ma wyglądać nowy materiał, a raczej
pisaliśmy tak jak czuliśmy. Owszem, mogliśmy drastycznie
zmienić nasz styl, ale gdybyśmy to zrobili, nie
nazwalibyśmy tego Pyramaze. Jak najbardziej to nadal
jest Pyramaze. Słychać, że to nadal my. Mamy
nowego wokalistę, lecz ogólne brzmienie jest rozwinięciem
tego, co kochamy w naszych trzech poprzednich
albumach. Znaczy się, "Melancholy Beast" był tym
albumem, którego słuchałem najdłużej po zmiksowaniu.
Nadal sądzę, że to magiczny album. Ale samo
wrażenie miałem przy "Disciples of the Sun". W studiu
działa się magia, wspomnienia o tym, wywołują
duuuży uśmiech na mojej twarzy.
HMP: Witam, miło że marka Pyramaze powróciła i
znów można delektować się Waszą muzyką. Jak to
jest powrócić po dłuższym czasie z niebytu?
Jacob Hansen: Dzięki! Dla nas też jest to wspaniałe
uczucie! Jak słońce pojawiające się na niebie po burzy.
Nie byliśmy tak naprawdę pewni, czy jeszcze żyjemy
czy nie. Po odejściu zarówno geniusza Michaela Kammeyera,
Urbana Breeda i Nielsa Kvista z zespołu
pozostały szczątki. Dużo czasu zajęło nam nabranie siły
do kontynuowania. Właściwie możemy wszyscy podziękować
Jonahowi, naszemu klawiszowcowi, za jego
wytrwałość, inaczej jestem pewien, że Pyramaze dziś
by nie istniało. Jesteśmy teraz bardziej żywi niż kiedykolwiek,
a przyszłość maluje się w świetlanych barwach.
W zespole panuje pozytywna aura ostatnimi
czasy.
Co było powodem takich zawirowań w waszym zespole?
Dlaczego kapelę opuścił Matt Barlow? Czy
utrzymujecie jakiś kontakt z nim?
Zdaje mi się, że Michael (Kammeyer) jest z nim w
kontakcie. Nawet wysłał nam wiadomość typu: "świetny
materiał, chłopaki!", gdy usłyszał pierwszy singiel.
Sądzę, że było to tak: Jak tylko Matt nagrywał album
"Immortal", usłyszał o tym Jon Schaffer i zrekrutował
go z powrotem do Iced Earth. Nie mamy mu tego za
złe. Matt to utalentowany wokalista. Przypuszczaliśmy,
że to nie potrwa wiecznie z takim gościem, więc
Michael załatwił Urbana Breeda, by ten przejął
obowiązki wokalisty. Właściwie zagraliśmy z nim kilka
koncertów - było to z Volbeat - ale po tym wszystko
zaczęło powoli iść w złym kierunku. Michael stracił
wiarę w branżę muzyczną i jego priorytety przestawiły
się bardziej na "normalne", czyli rodzinne życie, życie
z codzienną prac. Kiedy odszedł, odeszli również Niels
Kvist i Urban. Toke (gitary), Jonah (klawisze) i Morten
(perkusja) zostali bez kompozytora, gitarzysty i
lidera, co wywoływało sporo frustracji. Po dłuższej
chwili skontaktowali się ze mną. Chcieli wiedzieć, czy
ktokolwiek z moich znajomych mógłby dołączyć jako
gitarzysta i kompozytor. Po przemyśleniu doszedłem
do wniosku, że właściwie sam byłem zainteresowany,
że ma inne rzeczy, którymi chce się zajmować, byliśmy
na to przygotowani. Ciężko stracić takiego gościa, jak
on, ale w ogóle nie żywiliśmy do niego urazy. Nadal
jesteśmy w kontakcie i się przyjaźnimy.
Mimo pewnych problemów udało Wam się zebrać na
nowo, odbudowaliście skład i nagraliście nowy album
w postaci "Disciples of the Sun", który zaczyna wasz
nowy rozdział. Z jednej strony jest to album oddający
wasz styl, a drugiej strony jest to wydawnictwo
świeże i zaskakujące. Czy też tak postrzegacie ten
album?
Dokładnie! Wszystko jest tak, jak to opisujesz. Chcieliśmy
jakby wyczyścić swoją kartę i zacząć odnowa. O
dziwo, to nie było to coś, o czym dyskutowaliśmy. Po
prostu wiedzieliśmy, że będzie inaczej, jako że skład i
kompozytorzy byli zupełnie inni. Po prostu napisaliśmy
coś, czego sami chcielibyśmy słuchać, ale w pewnych
"granicach" Pyramaze. Naprawdę słychać, że
podobało nam się pisanie i nagrywanie tego materiału!
Sposób w jaki zabraliśmy się za nagrywanie był bardzo
świeży, dało nam to wiele satysfakcji, co da się zauważyć
na "Disciples of the Sun".
W dalszym ciągu gracie progresywny power metal w
nowoczesnej konwencji, choć tym razem nie zabrakło
też motywów nieco symfonicznych czy nawet z kręgu
epickiego metalu. Ciężko określić jednomyślnie co
Wspomniałeś o nowym wokaliście. Jak doszło do
zatrudnienia Terje'go?
A więc, miksowałem album dla norweskiego zespołu
Teodor Tuff, który teraz nosi nazwę Crossnail. Mieli
oni wspaniałego, młodego wokalistę o imieniu Terje.
Gdy odszedł od nas Urban, rozglądaliśmy się dookoła
za nowym śpiewakiem. Rozmawiałem z licznymi wokalistami,
ale szukałem kogoś mniej znanego. Nie
chciałem mieć nikogo znanego w naszym zespole, bo
prawdopodobnie opuściłby nas po jednym albumie.
Zapytałem się Terje'go, okazało się, że jest zainteresowany.
Wysłałem mu jako demo "Unveil", a on nałożył
na to wokal, razem z kolegą z zespołu i kuzynem
Christerem Haroyem (Divided Multitude, Crossnail).
Gdy odesłali mi ten utwór, okazało się, że zrobili
to idealnie! Było lepiej, niż się spodziewaliśmy, a
Terjego stać na więcej! Zaprosiłem go do mojego studia
i zaczął z nami nagrywać. Zrozumiałem, jak wielki
potencjał w nim drzemie. Nadal kocham Lance Kinga
i Matta Barlowa, ale Terje to inny typ wymiatacza!
Na płycie znajdziemy 12 kompozycji dających 52 minuty
muzyki, więc nie jest to nie wiadomo jak długi
album. Czyżbyście nie chcieli przesadzać pod tym
względem?
To były utwory, które udało nam się skończyć, do tego
wybraliśmy tylko te najlepsze. Byliśmy w trakcie prac
nad paroma innymi, ale zależało nam na tych dopracowanych,
zapewniających odpowiednią jakość. Jeśli odnosiliśmy
wrażenie, że nie jest to kompozycja najwyższych
lotów, to dawaliśmy sobie z nią spokój. Może w
przyszłości wrócimy do tych niedokończonych utworów,
kto wie, ale czasem lepiej jest nie wywoływać wilka
z lasu. Nie bez powodu nie dostały się do finalnej
wersji albumu. Poza tym, nie myśleliśmy w ogóle o długości
materiału. Po prostu sądziliśmy, że mamy kilka
dobrych piosenek, i tyle. Chyba dopiero zorientowaliśmy
się, ile czasu trwa album, gdy skończyliśmy nagrywać
cały materiał, (śmiech). Znowu, spontaniczność
jest tu kluczem. Robiliśmy to, co wydawało się słuszne.
Płytę otwiera instrumentalne intro "We Are The
Ocean", które buduje niesamowity klimat i podkreśla,
że będzie to płyta epicka. Czy takie emocje chcieliście
wzbudzić na samym początku?
O, tak. Jonah je napisał, chcieliśmy sprawić, żeby słuchacz
poczuł się, jak na początku epickiego filmu.
Uważam, że powinno się stworzyć atmosferę tego, co
czeka słuchacza zanim zacznie grać kapela. Sądzę, że
się nam to udało. Do tego Joost Van Den Broek (Epi
ca) pomógł nam w tym intro, z orkiestrą i innymi rzeczami,
bo chcieliśmy, żeby to rzeczywiście robiło wrażenie.
Na pewno nie będzie to ostatni raz używania
przez nas orkiestracji.
Dalej mamy "The Battle of Paridas" i to jest taki
rasowy Pyramaze. Mam jednak wrażenie, że brzmicie
bardziej nowocześnie i nawiązujecie do choćby
78
PYRAMAZE
Kamelot.
Tak, masz rację, że "The Battle of Paridas" jest poniekąd
klasycznym utworem Pyramaze, także lirycznie.
Właściwie nie zastanawiałem się, jaką kapelę teraz
przypominamy. Z pewnością jest tam trochę Kamelota,
ale także Evergrey, co zauważyło wiele osób. Tak
naprawdę, wszyscy pochodzimy z innych środowisk i
ten wielki kocioł, w którym lądują nasze pomysły,
sprawia, że brzmimy tak, a nie inaczej. Wszyscy kochamy
współczesny metal, ale zarazem jesteśmy fanami
bardziej oldschoolowego grania.
Co jest przewodnim motywem w waszych tekstach
na nowym albumie? Co chcieliście przekazać poprzez
swoją muzykę?
Na tym albumie nie ma takiego dominującego motywu,
można by rzec. To wszystko to pojedyncze historyjki,
czy to z prywatnych doświadczeń, czy bardziej
tematy inspirowane legendami. Nasz dobry przyjaciel
Henrik Fevre (Anubis Gate) napisał teksty do tego
albumu, jako że sami nie czuliśmy się na siłach podjąć
się tego wyzwania, którego wymagały te utwory. Sądzę,
że Henrik jest świetnym tekściarzem i włożył w
nie sporo trudu. W rzeczywistości wiem, że niektóre
utwory są tak osobiste, że nie chciał nawet o nich rozmawiać.
Bardzo dobrze się prezentuje prosty i niezwykle
chwytliwy "Back For More". Myślisz, że można zaliczyć
ten utwór do grona waszych najlepszych kawałków?
Może tak być! "Back For More" akurat napisał Jonah
(klawisze), a Token, Morten i ja ją zaaranżowaliśmy.
Zgadza się, to jest świetna nuta. Miała trochę ciężki
start we wczesnych stadiach, ale nagle zaczęła się rozwijać,
gdy dołączyły wokale oraz tekst, utwór zaczął
promienieć.
"Genetic Process" to z kolei muzyka utrzymana w klimatach
choćby takiego Masterplan czy Symphony X.
Słychać, że muzyka progresywna to jest to, co gra w
waszych sercach. Skąd takie zamiłowanie do tego
gatunku heavy metalu?
Prawdę mówiąc, nie wiem. Dla mnie zaczęło się od Fates
Warning, Crimson Glory, Queensryche i Psychotic
Waltz jeszcze w późnych latach 80-tych. Ten
nowy gatunek metalu był nagle naładowany bardziej
emocjami, niż agresją. Czymś, czego można słuchać
jadąc rowerem, był dla mnie bardzo atrakcyjny. Zawsze
byłem fanem bardziej sentymentalnych utworów
zespołów takich jak ELO i Beatles. Myślę, że ten gatunek
wziął z nich sporo wspaniałych rzeczy. Nie słuchałem
zbyt dużo nowych zespołów należących do gatunku,
ale znajdzie się kilka wyśmienitych takich, jak
Circus Maximus czy Myrath.
Fanom power metalu można polecić ostrzejszy "Hope
Springs Eternall", który zachwyca mocnym riffem
i niezwykłą energią. Taki rasowy power metal w
stylu Dragonhammer.
To jeden z najcięższych kawałków, który kiedykolwiek
Foto: Ulterium
napisaliśmy i mieliśmy z nim sporo frajdy, jako że zawiera
nieparzyste klucze i w ogóle (śmiech).
Jakie utwory zamierzacie z nowej płyty zagrać podczas
trasy koncertowej?
Planujemy zagrać wszystkie utwory z nowego albumu
poza "Photographs". To jest coś, co ma uspokoić słuchacza
i sprawić, by poczuł, że zbliża się do końca albumu.
To track mocno zainspirowany "Lost Reflection"
i "Transcendence" Crimson Glory.
Przy okazji, odwiedzicie Polskę?
Tak czy inaczej, mamy nadzieję zagrać w Europie gdzie
tylko będzie można, więc kto wie, czy Polska nie będzie
krajem, do którego zajedziemy. Wiem, że bardzo
byśmy chcieli!
Powróćmy na chwilę do przeszłości. Gdzie należy
doszukiwać się początków Pyramaze?
Michael Kammeyer zapoczątkował zespoł w 2001 roku.
Miał taki pomysł, zrobić album zwierający kompozycje,
które miał w głowie od lat. Zaczął rekrutować
lokalnych członków, Mortena Gade'a (perkusja) i
Nielsa Kvista (bas). Jonah dołączył później i po tym
zespół wszedł do studia, to jest mojego starego studia,
żeby zacząć nagrywać album debiutancki. Po krótkim
czasie nagrywania, byłem tak podekscytowany tym
materiałem, że skontaktowałem się ze znajomym managerem
i poprosiłem go o przesłuchanie. Był oszołomiony
tym, że w Danii jest taki zespół i zaczął pomagać
Michaelowi szukać wokalisty. Znalazł Lanca
Kinga, a reszta to historia.
Właśnie, pierwszym waszym wokalistą był Lance
King. Jak wspominacie współprace z nim? Czy nie
było szansy na jego powrót po odejściu Barlowa?
Jako że nie byłem wtedy członkiem zespołu, wiem bardzo
mało o tym, jak pracowało się z Lancem. Na pewno
jest profesjonalistą, pracowałem z nim kilka razy,
jest też jednym z moich przyjaciół. Myślę, że chłopcy
rozmawiali wewnątrz zespołu o przyjęciu go z powrotem,
ale mieli parcie na dążenie do przodu, a nie chcieli
zostać w przeszłości. Jak już mówiłem wcześniej,
wszyscy kochamy stare albumy, a te z Lancem są dla
nas szczególne, ale chcieliśmy rozpocząć nowy rozdział.
Potrzebowaliśmy nowego członka by wniósł trochę
nowej energii i Terje był do tego idealny.
Jakie macie plany na przyszłość? Czy na następny
album też przyjdzie nam tyle czekać?
Nie, nie taki jest plan, (śmiech!). Już rozmawialiśmy o
tym, kiedy wbijamy do studia i zaczynamy nagrywać
kolejny krążek po "Disciples", a planujemy wejść na
początku 2016. Jesteśmy gotowi znowu zacząć pisać.
Jako, że napisanie i nagranie nowego albumu było takim
świetnym doświadczeniem, jesteśmy pełni energii
i nie możemy się doczekać, aż zaczniemy znowu pisać
i harować jak woły. Mamy nadzieję, że uda nam się pojechać
w trasę i grać na kilku festiwalach, ale zobaczymy
jak to będzie.
Tyle z mojej strony dzięki za poświęcony czas.
Dziękuję! Wielkie dzięki za zainteresowanie się naszym
zespołem!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
Możecie być pewni, że usłyszycie więcej naszej twórczości
w przyszłości.
Czyli Primal Fear, Angra i Yngwie Malmsteen w jednym
Kapela powstała z inicjatywy Andrew Szucsa, gitarzysty, który kocha neoklasyczny
power metal i progresywny heavy metal. Dał się poznać za sprawą Seven Seraphim.
Teraz dał światu kolejny powód do radości, a mianowicie supergrupę, którą tworzą prawdziwe
gwiazdy. O zespole jak i debiutanckim albumie "Survival of the Fittest" opowie sam lider
czyli Andrew.
HMP: Blackwelder to nowa nadzieja heavy/power
metalu, ale także progresywnego metalu.
Andrew Szucs: Wow, miło mi to słyszeć! Cieszy
mnie, że ludzie myślą tak o Blackwelder i wydaje mi
się, że tylko fani tych gatunków mogą to wiedzieć.
O waszym zespole było głośno już od dłuższego czasu,
dla wielu jest to - bez wątpienia - jedno z ważniejszych
wydarzeń roku 2015. O to pojawia się
kapela złożona z znakomitych muzyków. Nie często
zdarzają się takie zespoły z takim składem. Czy
chcieliście poruszyć nieco skostniały świat power metalu?
Dziękuję! Nie mieliśmy tego w planach, więc to duże
szczęście dla nas, że tak wyszło. Różne wydarzenia
miały miejsce, aż w końcu Blackwelder powstał na
dobre.
Jak doszło do powstania waszego zespołu?
Wszystko zaczęło się od moich dziesięciu utworów -
zdawały się działać jak magnes na resztę muzyków.
płycie Seven Seraphim, ale z czasem to przerodziło
się w Blackwelder. Ten nowopowstały zespół jest dla
mnie priorytetem, więc Seven Seraphim póki co schodzi
na drugi plan.
Czy ciężko było powołać nowy zespół, biorąc pod
uwagę fakt, że każdy z was ma też inne obowiązki,
swoje zespoły macierzyste?
Ułożenie grafiku może być trudne, ale znaleźliśmy
sposób, żeby sobie z tym radzić. Na szczęście wszystko
dobrze się układa.
Jak w sumie można określić wasz styl? W waszej
muzyce słychać heavy/power metal w stylu Primal
Fear, jest też progresywny heavy metal w stylu Angra,
czy nawet neoklasyczny metal w stylu Yngwiego
Malmsteena.
Ciężko jest mi skategoryzować nasz styl muzyczny.
Zaczerpujemy wiele elementów z różnych źródeł i stylów
muzycznych. Nie wiem pod jaką dokładnie kategorię
podchodzimy, ale na pewno znajduje się ona w
Foto: Golden Core
W tym roku chcecie podbić świat debiutanckim albumem
"Survival of The Fittest". Jak oceniacie ostateczny
efekt? Co byście zmienili gdyby była taka
szansa?
Efekt końcowy okazał się być o wiele lepszy niż się
spodziewaliśmy. Jest między nami naprawdę mocna
chemia i uważam, że naprawdę słychać to na nagraniach.
Jak przebiegał sam proces komponowania? Kto jaką
rolę odegrał w czasie powstawania materiału?
Zacząłem komponować utwory na własną rękę, ale
kiedy rozpoczęliśmy nagrania, wszyscy dorzucili swoje
osobiste smaczki. Myślę, że to właśnie tchnęło życie w
projekt.
Za miks tego krążka odpowiada Matt Smith. Jak
wam się razem współpracowało? Dlaczego akurat jego
wybraliście?
Świetnie pracuje się z Mattem Smithem i naprawdę
ułatwia on wszystko. Jest bardzo utalentowanym człowiekiem
i doskonale pracuje w zespole. Emil Westerdahl
z Ulterium Records przedstawił mi go. Jak tylko
Emil usłyszał materiał Blackwelder, wiedzał, że Matt
będzie odpowiednią osobą dla nas. Miał rację.
"Survival of The Fittest"jest naprawdę bogatym
materiałem. Na przykład taki "The Night of New
Moon" to rasowy heavy/power metalowy hymn w
stylu Primal Fear. Jest s nim nieco progresji oraz nowoczesnych
brzmień, ale słychać wyraźne wpływy
Primal Fear. Czy taki był zamiar?
Dziękuję! Nie leżało to w moich intencjach, ale uznam
to za miły komplement.
Bez wątpienia motorem napędowym tej płyty są twoje
niesamowite popisy gitarowe, które ocierają się o
dokonania Yngwiego czy Ritchiego Blackmore'a.
Niezwykła technika i finezja w grze sprawia, że materiał
brzmi niezwykle świeżo. "Adaturi" to utwór,
który znakomicie obrazuje to. Zgadzasz się z tym
stanowiskiem?
Wow, nie wiem co więcej mogę powiedzieć oprócz
"dziękuję bardzo"! Bardzo miło jest być porównywanym
z tak świetnymi gitarzystami - Ci dwaj to moi ulubieńcy!
Bjorn Englen jest doskonałym basistą, którego znałem
z Los Angeles. Jego granie zawsze jest świetne, więc był
pierwszą osobą wziętą przeze mnie do zespołu. Mniej
więcej w tym czasie prezentowałem utwory Ralfowi
Scheepersowi i również on był zainteresowany. Niedługo
po tym, Bjorn pojechał w trasę z Tonym Macalpine
i dowiedziałem się, że Aquiles Priester także
z nimi grał. Usłyszałem niesamowite granie Aquilesa
w "Rebirth" oraz "Temple of Shadows" zespołu Angra,
więc aż podskoczyłem na myśl o szansie grania z
nim w Blackwelder.
Blackwelder to odskocznia od waszych podstawowych
zespołów czy chęć zrobienia czegoś nowego?
Blackwelder powstawał jako album kontynuujący
twórczość Seven Seraphim, jednak wraz z powstawaniem
utworów, muzyka zaczęła ewoluować w innym
kierunku. Wtedy pewne było, że powinny zostać wydane
pod inną nazwą.
A co się stało z Seven Seraphim?
Z początku te utwory miały znaleźć się na drugiej
świecie metalowej muzyki.
Skąd wzięliście nazwę Blackwelder? Czy wiąże się z
tym jakaś historia?
No cóż, nazwa nie wzięła się znikąd. Chodziłem któregoś
dnia po Los Angeles i zauważyłem ulicę o nazwie
"Blackwelder Ave." Od razu po jej przeczytaniu pomyślałem
"to świetna nazwa dla zespołu!". Z czasem,
wraz z tworzeniem materiału, doszedłem do wniosku,
że nazwa tamtej ulicy coraz bardziej pasuje do tworzonej
przez nas muzyki, więc zespół nazwaliśmy Blackwelder.
W tym roku wystartowało kilka ciekawych kapel
stworzonych przez znakomitych muzyków. Wystarczy
wspomnieć o Serious Black czy Level 10. Jak oceniacie
te zespoły i czy Blackwelder to zespół z krwi i
kości czy raczej projekt muzyczny?
Nie miałem zbytnio czasu zaznajomić się innymi zespołami,
które teraz powstają, ale jestem przekonany,
że są świetne. Blackwelder składa się z naprawdę utalentowanych
osób, zarówno na scenie jak i poza nią.
Na płycie jest sporo progresji, czego przykładem jest
"Inner Voice" czy spokojniejszy "Remember This
Time". Kto jest odpowiedzialny za ten aspekt?
Wszyscy zaangażowani naprawdę tchnęli życie w
utwory, więc zdecydowanie wszyscy w zespole mieli
swój udział we wprowadzaniu tego w życie.
Jako fana power metalu bardzo mnie ucieszyły takie
szybkie petardy jak "Play Some More" czy "With
Flying Colors". Są to niezwykle ostre i dynamiczne
kawałki. Może je opisać jako Blackwelder w pigułce.
Co o tym sądzicie?
Bardzo dziękuję! Bardzo miło mi to słyszeć. Chcieliśmy
stworzyć konkretne, metalowe dzieło, które
możesz puścić w dowolnej kolejności i za każdym
razem trafisz na utwór o innej charakterystyce, jednak
utrzymany w koncepcji typowej dla Blackwelder. Ciężko
mi wyodrębnić pojedyncze utwory, ponieważ jestem
z każdym z nich naprawdę blisko związany, ale
zawsze lubię dowiedzieć się które kawałki podobają się
ludziom.
Uwagę bez wątpienia przykuwa klimatyczna i nieco
rycerska okładka autorstwa Mario Bouferria. Czyj
był to pomysł by stworzyć właśnie taką okładkę?
Ten obraz powstał dzięki Mariowi Bouffier na podstawie
mojego pomysłu, który udoskonalił nasz świetny
menedżer, Axel Wiesenauer w Rock N' Growl
Management.
Jakie utwory zamierzacie zagrać na koncertach? Czy
pojawi się również coś repertuaru Primal Fear czy
Angra?
Póki co, musimy zobaczyć jak sprzedaje się płyta, a
dopiero potem dowiemy się jaki jest popyt na koncerty,
jednak jak już zaczniemy koncertować, wówczas
nasi słuchacze mogą spodziewać się paru niespodzianek
w setliście.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy zamierzacie
dalej nagrywać i tworzyć jako Blackwelder?
80 BLACKWELDER
Tak, jako Blackwelder planujemy osiągnąć ile tylko
się da, a co za tym idzie, powstanie więcej nowych nagrań.
Macie już tyle zespołów za sobą, macie doświadczenie
i sławę. Czego wam jeszcze brakuje? Czy ciągle
jesteście niezaspokojeni pod względem artystycznym?
Jako artysta, mam wiele szczęścia i jestem zadowolony,
jednak mam coraz więcej nowych pomysłów. Póki to
trwa, zamierzam kontynuować twórczość.
Jak udaje Ci się znaleźć czas na to wszystko? Czy
kolejny zespół nie sprawi, że zaniedbacie swoje dotychczasowe
kapele?
Planowanie czasu jest ważne, aby utrzymać wszystko
przy życiu, i taki jest plan - chcemy, aby Blackwelder
pozostał przy życiu najdłużej jak to tylko możliwe.
Jak wyglądają relacje miedzy waszymi kapelami? Kto
i jakie ma priorytety?
Wszystko układa nam się doskonale między zespołami
oraz muzykami. Naprawdę fajnie jest należeć do metalowej
braci z tak niesamowitą spuścizną.
Tyle z mojej strony. Dziękuje za poświecony czas!
Bardzo dziękuję za pytania! Naprawdę miło było mi
na nie odpowiadać i doceniam zainteresowanie twoje
oraz czytelników. Wszystkiego dobrego!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Oskar Gowin, Anna Kozłowska
Podążając za marzeniami
Jeden z najciekawszych greckich zespołów heavy metalowych młodego pokolenia.
Działają od 2010 i ich celem jest namieszanie na scenie power metalowej. Udało się im.
Każdy z ich trzech albumów okazał się strzałem w dziesiątką i swego rodzaju powiewem
świeżosci. O Wardrum i ich twórczości porozmawiałem z założycielem, czyli Stergios'em
Kourou..
HMP: Witaj, to już pięć lat działalności Wardrum.
Dość szybko udało się wam znaleźć szerokie grono
fanów i stać się jednym z najciekawszych greckich
zespołów ostatnich lat. Jak udało wam się to wszystko
osiągnąć? Czy myśleliście że tak daleko zajdziecie?
Stergios Kourou: Witaj, dziękujemy za ten wywiad.
Wszyscy dobrze wiemy, że robimy to, co kochamy i to
trzyma nas przy pracy. Wygląda na to, że ciężka praca
i robienie tego, co się kocha sprawia, że wszystko staje
się dla dobre i pozytywne. Jesteśmy zaszczyceni, że
fani lubią naszą robotę. To ważne dla nas, podtrzymuje
to nasza energię i ochotę do grania i tworzenia
muzyki.
Nagraliście w sumie trzy albumy, z czego ostatni
"Messenger" ukazał się w 2013 roku. Krążek ukazał
się rok po "Desolation". Jednak krótki czas przygotowania
materiału nie wpłynął na jakość wydawnictwa.
Dostaliśmy znakomitą mieszankę progresywnego
rocka, melodyjnego heavy/power metalu z pewnymi
neoklasycznymi wpływami. Był to jeden z najciekawszych
albumów roku 2013. Jak udało wam się
utrzymać po raz kolejny tak wysoki poziom muzyczny?
Szybka praca wymaga sporo skupienia i dobrej organizacji
każdego kroku. Jest tyle roboty kiedy planujesz
wydać album, że musisz mieć mapę myśli z detalami,
dobrą współpracę między członkami zespołu i możliwość
wyboru dobrego czasu i miejsca na wszystko.
Każdy członek Wardrum zna dobrze swoje zobowiązania
i to sprawia, że wszystko jest o wiele łatwiejsze.
Poza tym, nigdy nie przestajemy pracować nad albumem
póki nie poczujemy się z nim dobrze. To nasza
recepta, tak myślę.
Płyta umacnia waszą pozycję, a przede wszystkim
wasz styl. Podobają mi się neoklasyczne wtrącenia
w otwierającym "Shelter" czy "Phoenix
Wszystko jest narzędziem by się wyrazić, tak długo jak
to kochasz. Styl neoklasyczny bardzo pomaga się wyrazić
zarówno jak emocjonalnie, jak i technicznie. Z pewnością
korzystamy z niego kiedy wiemy, że muzyka
nas tam zabiera.
"The Messenger" jest też bardziej heavy metalowy,
ma coś z Iced Earth czy Judas Priest. To pokazuje jak
elastycznym jesteście zespołem. Kto jest odpowiedzialny
za proces komponowania? Kogo mogę pochwalić?
Muzykę do kawałka "The Messenger" napisał nasz gitarzysta,
Kosta Vreto. To naprawdę ciężki kawałek i jeden
z moich faworytów. Generalnie, połowa roboty na
naszym albumie to zasługa Kosty, drugą połowę zrobiłem
ja.
Jako wielki fan Helloween czy Gamma Ray pozwolę
sobie wyróżnić power metalowy "Travel Far Away".
Czy te zespoły odbiły swoje piętno na waszej muzyce?
Kto był jeszcze waszą inspiracją?
Helloween i Gamma Ray to klasyczne zespoły, więc
inspiracja nimi jest nieunikalna. Głównie inspirujemy
się zespołami takimi jak Judas Priest, Iron Maiden,
Dio, Crimson Glory, Conception, Megadeth, Accept,
i jeszcze kilka...
Na płycie nie zabrakło też rasowych przebojów w
postaci "Deceiver" czy "After Forever". Właściwie
ten album nie ma słabych punktów. W tych kawałkach
dobrze jest wyeksponowany znakomity wokal
Yannisa. Jak udało się wam go zwerbować?
Yannis ma świetny głos, sporą skalę i jest też fajnym
kolesiem! Znaliśmy go zanim zaczęliśmy występować
razem, a obsadzenie go na miejscu nowego wokalisty,
to był perfekcyjny wybór. Muzyka Wardrum jest bardzo
technicznie wymagająca dla wszystkich instrumentów,
a wokal nie jest wyjątkiem, więc mamy farta, że
jest z nami.
Jeśli miałbym wskazać wasz najlepszy album to wybrałbym
"Desolation". Najbardziej dopracowany,
najbardziej energiczny, najbardziej heavy metalowy.
Jest w nim sporo mocy i power metalu. Robi znacznie
lepsze wrażenie niż debiut. Czy zgodzicie się z tym?
Przede wszystkim, muszę powiedzieć, że całkowicie
kocham wszystkie trzy albumy. Jeśli jednak przesłuchasz
je wszystkie chronologicznie, to rzecz jasna wychwycisz,
że zespół cały czas coś ulepsza i brzmi coraz
bardziej dojrzale. "Desolation" może jest trochę cięższe
niż "Messenger" ale myślę, że ostatni album ukazuje,
jak nasz zespół urósł w wielu aspektach.
Z tej płyty wyróżnia się na pewno nieco hard rockowy
"Perental", który znów pokazuje nieco inne obli-
Foto: Wardrum
WARDRUM 81
cze Wardrum. Lubię kiedy zespół zaskakuje, a wam
się to udało niejednokrotnie na tej płycie. Czy to jest
trudne do wykonania?
Nic nie jest trudnego, gdy piszesz utwór. Musisz tylko
posłuchać swojego serca i podążać za swoim instynktem.
Czasem kawałek wychodzi w pięć minut, a innym
razem trzeba na niego poświęcić wieczność. Nigdy nie
pchamy się na siłę do przodu, kiedy piszemy. Zostawiamy
wszystko, żeby nabrało to spokojnie czasu i
bierzemy się za to, kiedy jest gotowe do pracy dla
wszystkich.
Potraficie też grać i ostro, co potwierdza znakomity
"No Retreat" i to jest jeden z waszych najlepszych
kawałków jakie stworzyliście. Czy usłyszymy w
przyszłości więcej tego typu kompozycji?
Utwory jak "No Retreat", "After Forever" i im podobne
to inna strona dźwięku i charakteru Wardrum. Zawsze
będą w naszych albumach i na naszych setlistach.
Poza tym, kochamy grać heavy metal.
Kapela powstała w 2010 roku w Thessalonikach. Czy
możesz zdradzić jak doszło do powstania kapeli ?
Wiąże się z tym faktem jakaś ciekawa historia?
Zespół stworzyłem ja razem z moimi bliskimi przyjaciółmi
i kolegami z innych zespołów, wtedy z Kostą
Vreto i Kostasem Scandalisem. Musieliśmy się wyrazić
przez ten typ muzyki i jesteśmy wreszcie wszyscy
zadowoleni, że to zrobiliśmy. Później Piero dołączył
do nas jako frontman i wydaliśmy nasz debiut w 2011
roku, to był nasz pierwszy krok. Nie ma zbytnio interesującej
historii za tym wszystkim, tylko praca,
praca, praca w tym, co kochamy najbardziej - muzykę.
Przed "Desolation" znaleźliśmy Yannisa (który
nauczył się śpiewać wszystkie kawałki w dwa tygodnie!)
i tak staliśmy się rodziną.
Możesz nam coś powiedzieć na temat nazwy zespołu?
Skąd się wzięła nazwa Wardrum?
"Wardrum" (z ang. bęben wojenny) to nazwa z prostym,
ale jednocześnie głębokim znaczeniu. Bęben wojenny
jest symboliczny i bije w naszych utworach i
słowach, by przypomnieć wszystkim, że pościg za marzeniami
nigdy się nie kończy. W naszym życiu codziennie
występuje wojna, która nas pcha z listą rzeczy do
zrobienia i sprawia, że zapominamy o naszych potrzebach
i prawdziwych planach. Musimy walczyć i sprawić,
żeby nasze życie było takie jak chcemy. Używamy
naszej muzyki, by łomotać w ten bęben i mówić wszystkim:
"Hej! Nie zapominaj o swoich planach, nie zapominaj
o swoich marzeniach! Podążaj za nimi!"
Jak doszło do tego, że zespół opuścił wokalista Piero?
Czy dalej utrzymujecie z nim kontakt?
Jedynym powodem była odległość. Jak widzisz, pracujemy
bardzo szybko i potrzebujemy kogoś z naszego
miasta by pracował z nami bardzo blisko. Piero jest
świetnym człowiekiem i jesteśmy zasmuceni faktem,
że musieliśmy z nim zaprzestać pracy. Ale to było nieuniknione.
Jesteśmy wciąż w kontakcie i wychodzimy
z nim każdym razem kiedy jest w Grecji.
Jakie inne młode zespoły z Grecji są według cebie
Foto: Wardrum
godne uwagi? Czy jest ktoś kto wam zagraża?
Nie bierzemy dobrej muzyki jako groźby. Wierzymy,
że sporo zespołów z naszej okolicy może dać więcej
dobrych rezultatów dla każdego niż każdy "samotny
kowboj" potrafi sobie sam dać. Sporo greckich zespołów
jest teraz wartych uwagi: Jaded Star, Bandemonic,
Shock Absorber, Hail Spirit Noir, W.A.N.
T.E.D., Enemy Of Reality, Nul'O'Zero...
W waszych tekstach można znaleźć nawiązania do
snów, są też teksty opowiadające o rzeczywistości i
życiu. Skąd bierzecie inspiracje?
Wszystko jest związane z tym, o czym wspominałem
wcześniej - o pamięci o swoich planach i marzeniach.
Słowa są najsilniejszą drogą, żeby przesłać tą wiadomość
dla naszych fanów, dla wszystkich zresztą.
Jak wspominasz wasze dotychczasowe koncerty?
Czy były jakieś przykre wydarzenie? Co was ucieszyło
i zostało na długo w pamięci?
Nie było żadnych nieprzyjemności i jesteśmy z tego
powodu wdzięczni samym sobie. Każdy koncert w
Salonikach zostaje w pamięci. Za każdym razem tłum
jest niewiarygodny. Hitchin w Anglii w listopadzie
2013 roku też będziemy wspominać. Publiczność była
świetna, a pasja jaką otrzymaliśmy w zamian była obfita
i czysta.
Mówiąc o koncertach. Czy możecie powiedzieć czy
jest szansa zobaczyć was w Polsce?
Bylibyśmy wielce zachwyceni, gdybyśmy mogli zagrać
w Polsce. Każde zaproszenie jest bardzo mile widziane
i mamy nadzieję, że niedługo będzie szansa na jakąś
trasę albo udział w jakimś festiwalu. Wiemy, że mamy
tu sporo przyjaciół i nie możemy się doczekać.
Czy zaczęliście już pracę nad nowym materiałem?
Tak, mamy sporo nowych utworów. Jesteśmy gotowi
by zacząć przedprodukcję nowego albumu, który
będzie wydany gdzieś przed końcem tego roku. Nie
mogę się doczekać, aż zaczniemy nagrania. Niedługo
damy wam próbki, które wam udowodnią, że to będzie
świetny album. Mam nadzieję, że rozporządzimy
wszystko tak jak trzeba i wydamy go niedługo.
Tyle z mojej strony. Dzięki za poświecenie czasu i
udzielenie wyczerpujących odpowiedzi.
Cała przyjemność po mojej stronie, dzięki wielkie!
Życzę wam wszystkiego najlepszego. Informacje o nas
znajdziecie na oficjalnej stronie. Znajdziecie tam wideo,
kawałki, adnotacje i wszelkie informacje. Mmay
nadzieję, że będziemy w stanie zagrać w Polsce i poznać
się osobiście. Trzymajcie się, niech uderzenia w
Wardrum w Polsce się zaczną!
Łukasz Frasek
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
HMP: Ponoć zdecydowaliście się założyć Worldview
już kilka lat temu, dzięki inicjatywie waszego wspólnego
przyjaciela i kolegi z Sacred Warrior, Ricka Maciasa
- ciągnie wilka do lasu, brakowało wam wspólnego
grania?
Rey Parra: Rick był częścią Sacred Warrior i moim
osobistym przyjacielem od czasu kiedy miałem trzy
lata. Obaj dzieliliśmy wtedy taką samą miłość do muzyki,
tak samo jak się zebraliśmy w Sacred Warrior
razem z Brucem i Tonym. Tak... brakuje mi grania z
Rickiem.
Śmierć Ricka nie pokrzyżowała tych planów, wręcz
przeciwnie, jakby zdopingowała was do bardziej wytężonych
działań, dzięki czemu dwa lata temu słowo
stało się ciałem i Worldview rozpoczął regularną
działalność?
Rey Parra: Tak, śmierć Ricka była pewnego rodzaju
motywatorem. To było jak... chcieliśmy iść przez siebie
z coraz silniejszym projektem.
Znaliście się doskonale z gry w takich zespołach jak
Deliverance, Recon, Sacred Warrior czy Vengeance
Rising, tak więc pewnie nie było żadnych problemów
z nawiązaniem porozumienia?
George Rene Ohoa: Zawsze byłem przekonany, że
Rey był świetnym wokalistą w Sacred Warrior. Oczywiście
chciałem z nim pracować. Pamiętaj, że zaczynałem
z Recon i byliśmy zespołem, który miał inny rodzaj
wokalu.
Rey Parra: George i ja rozmawialiśmy o tym od dłuższego
czasu, więc działaliśmy bez pośpiechu, żeby wyjść
na światło dzienne z nowym zespołem.
Jak w tej waszej paczce odnalazł się Todd Libby, muzyk
nie tak doświadczony jak wy?
George Rene Ohoa: Todd Libby był przez jakiś czas
w Recon jako klawiszowiec (sam chciał nagrać następny
album jako klawiszowiec). Zaczynał jako klawiszowiec
w metalowych zespołach z Minnesoty. Potem
zmienił instrument na bas. Świetnie sobie radzi z obydwoma
instrumentami. Poznałem go, kiedy zgłaszał
się na basistę do Recon. To nasz dobry przyjaciel od
kiedy graliśmy razem w wielu projektach.
Dość ważną rolę w zespole odgrywa też chyba Ronson
Webster, chociaż nie jest wymieniany w oficjalnym
składzie Worldview?
George Rene Ohoa: Ronson z wielu powodów był
moją prawą ręką w tym projekcie. Napisał sporo tekstów
i zaśpiewałchórki. Jest naprawdę utalentowanym
wokalistą i tekściarzem.
Powodzenie dwóch pierwszych zarejestrowanych
utworów utwierdziło was w przekonaniu, że warto
zakasać rękawy i pokusić się o ciąg dalszy?
Rey Parra: Absolutnie, po nagrywaniu i zapostowaniu
"The Last Cry" oraz "Two Wonders" na Facebooku i na
Reverbnation, było pewne, że ten krążek będzie dobry
i otrzyma dobre noty.
George Rene Ohoa: Zawsze wiedzieliśmy, że zamierzamy
nagrać album. Chcieliśmy tylko zrobić coś w
stylu teasera, żeby ludzie się dowiedzieli o nas i zespole.
Od razu wiedzieliście, że album będzie zatytułowany
"The Chosen Few", czy też ten pomysł pojawił się
stopniowo?
George Rene Ohoa: Zastanawialiśmy się między
"Worldview One" i "The Chosen Few". Ostatecznie
wykorzystaliśmy drugi, bo ma naprawdę silną wymowę.
Poszliście w kierunku progresywnego power metalu,
czyli nieco lżejszym i bardziej zaawansowanym technicznie
niż w większości swoich wcześniejszych zespołów?
Rey Parra: Tak było. Ochoa i ja dopiero się spotkaliśmy
i pozwoliliśmy dobremu duchowi prowadzić nas w
stronę, którą podążał. Czasami wydawało mi się, że
George nie polubiłby miękkich melodyjek, bo byłyby
lżejsze niż wszystko co przez cały czas naszej działalności
zrobiliśmy. Ale naprawdę chciałem wyrazić swój
głos i poszerzyć granice.
George Rene Ohoa: Jestem naprawdę elastyczny, jeżeli
chodzi o gust muzyczny. Lubię prawie wszystko.
Jest kilka rodzajów muzyki których nie lubię, ale mam
otwarty umysł. Styl Worldview jest przede wszystkim
tym, co lubię w muzyce. Retro, ale modernistyczny.
Kocham old-schoolowy metal i trochę nowoczesności,
czyli dokładnie to, co uchwyciliśmy na naszym albu-
82
WARDRUM
Retro, ale i modernistyczne najlepsze ciasto na świecie
Grali tu i ówdzie, czasem nawet w tak znanych zespołach jak
Sacred Warrior, Deliverance czy Recon. W końcu połączyli swe siły w
nowym projekcie Worldview, by nadać nowe znaczenie terminowi progresywny
power me-tal. O debiutanckim CD "The Chosen Few" rozprawiają wokalista Rey
Parra i gitarzysta Ge-orge Rene Ohoa:
mie.
Sporo też na tej płycie orientalnych smaczków, melodii
i klimatów, kojarzących się nie tylko z muzyką
etniczną, ale też np. dokonaniami Led Zeppelin?
George Rene Ohoa: Jak mówiłem, kocham klasycznego
rocka i metal. Kto nie lubi Led Zeppelin? Coś jest
z tobą nie w porządku, jeżeli nie lubisz Ledów. Tak
daleko, jak bliskowschodni typ muzyki leci zespoły
takie jak Deep Purple, Rainbow czy Dio miały te molowe
harmoniczne skale w swojej muzyce przez lata.
Stąd to pochodzi.
Właśnie dlatego zaprosiliście do nagrań swych przyjaciół
z innych zespołów, chcąc podkreślić wyjątkowość
tego materiału? Bez Lesa Carlesena (Bloodgood),
Jimmy'ego P. Browna (Deliverance), Larry'ego
Farkasa (Vengeance Rising) czy Oza Foxa (Stryper,
Bloodgood) nie udałoby się osiągnąć tego efektu?
George Rene Ohoa: Po prostu pomyślałem, że byłoby
fajnie wziąć kilka moich kumpli na ten album. Oczywiście,
dodali trochę smaczku. Lubię myśleć w ten
sposób - nasz zespół to ciasto, Rey Parra to lukier, a
ludzie, którzy udzielili gościnnie udziału w nagrywaniu
to posypka. Razem tworzą najlepsze ciasto na świecie.
(śmiech)
Jak wam się udało nakłonić Foxa do zagrania solówki
w "Back In Time", skoro ostatnio gościnnie udzielał
się jakieś 20 lat temu? (śmiech)
Rey Parra: Les Carlson jest moim dobrym przyjacielem.
Po tym, jak miałem gościnnie Lesa na wokalu na
"The Chosing Few", zapytałem go, czy może mnie skontaktować
z Ozem, bo też jest jego dobrym przyjacielem.
Powiedział, że się zgadają i go zapyta. Reszta to
historia.
Wiele do "Back In Time" wniósł też skrzypek Armand
Meinbardis, z kolei utwór tytułowy wzbogacają
partie wokalistki Niki Bente?
George Rene Ohoa: Tak, oboje to bardzo utalentowani
ludzie. Armand to profesjonalista. Przyszedł do
studio i po prostu zagrał swoje partie skrzypiec oraz
pianina bez spocenia się. Genialnie. Niki Bente ma
piękny głos. Nasz wspólny kumpel Ray Vidal nas
skontaktował. Ona, tak samo jak Armand, po prostu
zaśpiewała bez trudu swoją partię. Kiedy słucham jej
głosu w tym kawałku, wciąż się uśmiecham. A słuchałem
go przynajmniej tysiąc razy.
Co ciekawe nie pracowaliście korespondencyjnie,
Foto: Ulterium
większość z waszych gości pojawiła się w twoim studio,
gdzie powstawała płyta?
George Rene Ohoa: Album był nagrywany w moim
domowym studio. Wszyscy tu przyszli na nagrania,
prócz Oza oraz Jimmy'ego Browna. Oni wysłali mi
pliki do wrzucenia.
Doświadczenie doświadczeniem, ale praca nad takim
albumem, z którym cały zespół wiąże tak duże nadzieje,
jest chyba sporym obciążeniem dla producenta?
George Rene Ohoa: Wiedziałem, że będzie świetny!
Nie tyle dobry, o ile świetny. Wszystko co mogę powiedzieć,
to to, że daliśmy z siebie wszystko. Spędziłem
niezliczone godziny w studio dopracowując go.
Cóż, najlepiej jak mogłem. Byłem pewien, że się to uda
z tak dużą ilością talentów dookoła mnie.
Dlatego nie spieszyliście się z nagrywaniem, płyta
powstawała stopniowo, na spokojnie?
George Rene Ohoa: I tak, i nie. Ostatecznie, Emil z
firmy płytowej naprawdę chciał szybko go wydać. To
nałożyło na mnie presję żeby ukończyć go sprawnie i
szybko dopracować ostatnie szczegóły - czasami działam
lepiej pod presją.
Zmiksowanie i mastering gotowego materiału powierzyliście
samemu Bill'owi Metoyer'owi - tu nic nie
było dziełem przypadku, wszystko musiało być jak
najlepsze?
George Rene Ohoa: Bill Metoyer ma świetne ucho co
do metalu. Wie, jak co ma brzmieć. To była łatwa decyzja,
by wziąć Billa, żeby zmiksował album. Ma świetny
zmysł do nagrywania ścieżek i jest naprawdę miłym
gościem do współpracy. Jeden z najlepszych ziomków,
jakiego kiedykolwiek poznacie.
To wasza współpraca przy płycie "Weapon's Of Our
Warfare" Deliverance utwierdziła cię w przekonaniu,
że nikt nie zmiksuje albumu Worldview lepiej niż
Metoyer?
George Rene Ohoa: To był ostatni raz, kiedy pracowałem
z Billem. Wtedy zadziałało, czemu by nie spróbować
tego samego sposobu jeszcze raz?
Pracowaliście nad płytą mając już zapewniony kontrakt,
czy też Ulterium Records zainteresowała się
już całością gotowego do wydania materiału?
George Rene Ohoa: Emil z Ulterium skontaktował
się ze mną po usłyszeniu tych dwóch kawałków, które
zarzuciliśmy na Reverbnation. Byłem naprawdę zainteresowany
współpracą z nim, bo Ulterium było
położone poza Stanami, a wiedziałem, że Europa
wciąż kocha metal. Mam nadzieję, że przyjadę z zespołem
dla was zagrać w przyszłości.
Trochę to dziwne, że przy ogromie rynku muzycznego
w USA waszym wydawcą jest firma ze Szwecji, nie
uważasz?
George Rene Ohoa: Nie bardzo, bowiem w USA metal
jest martwy. Nie tak, jak w Europie. Nie masz pojęcia
jak bardzo chcemy zagrać w Europie.
Możecie liczyć na wsparcie promocyjne ze strony Ulterium,
czy też jesteście zdani raczej na własne siły?
George Rene Ohoa: Ulterium i Worldview razem z
M24 wspólnie promują ten krążek. Przyjmiemy pomoc
od każdego kto będzie chciał pomóc szerzyć wieści
o tym przekozackim albumie.
Dawne kontakty trochę pomagają, czy też musicie
zaczynać wszystko od początku, jak każdy debiutant?
George Rene Ohoa: Fakt, że Rey był wokalistą Sacred
Warrior pomógł. To, że razem z Johnym Gonzalesem
byłem w Deliverance oraz Recon też. Ale
poza tym, wiele starych kontaktów straciliśmy, jednak
dajemy radę.
Postawiacie pewnie na jak najwięcej koncertów? Jak
wasze utwory są odbierane przez słuchaczy?
George Rene Ohoa: Nie mieliśmy szansy żeby zagrać
te kawałki na koncercie Worldview. Tak planujemy.
Mamy próby każdego tygodnia i sound tych kawałków
jest genialny. Ludzie je pokochają na żywo.
Wśród waszych słuchaczy przeważa młoda publiczność,
czy też pojawiają się ludzie, którzy kibicują
wam jeszcze od lat 80-tych?
George Rene Ohoa: Mamy sporo wsparcia ze starych
czasów. Ale nie zaszkodzi, jeżeli poszerzymy naszą
rzeszę fanów o nową generację i każdego kto lubi takie
zespoły jak Kamelot, Nightwish, Lacuna Coil, Epica
czy Amaranthe. Wierzymy, że polubią naszą robotę.
To chyba świetna sprawa grać dla tak zróżnicowanych
wiekowo fanów i zarazem potwierdzenie tezy,
że dobra muzyka nigdy się nie starzeje?
George Rene Ohoa: Prawda. Z dobrej muzyki nigdy
się nie wyrasta. Wciąż słucham Judas Priest, Iron
Maiden, Deep Purple i Dio. Cały czas. Są częścią mojej
muzycznej historii.
Rey Parra: Myślę, że to konkret, która odróżnia
Worldview od innych. Ludzie w każdym wieku mogą
się łączyć w jednym bądź w wielu tematach naszych
kawałków, poza tym style muzyczne oscylują od kawałka
do kawałka, co pozwala połączyć się tak sporej,
odróżniającej się od siebie, rzeszy ludzi. Więc... tak,
nasza muzyka dociera jednakowo do starszych i młodszych.
Zarówno do rockowca i do metalheada. A także
do człowieka, który lubi progresywne kawałki, oraz do
tego, który lubi takie z konkretnym wokalem i mocną
sekcją rytmiczną.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Anna Kozłowska, Marcin Nader
WORLDVIEW 83
HMP: Właśnie słucham waszego oficjalnego bootlega
z Wacken Open Air. Muszę przyznać, że dla mnie
to szczególnie sympatyczne wydawnictwo, bo byłam
na tym koncercie i świetnie się na nim bawiłam.
Zak Stevens: To była naprawdę wielka frajda. Cudownie
było grać utwory Savatage z okresu około 1998
roku i przeżyć to jeszcze raz. Za każdym razem kiedy
gram ten album czy poszczególne jego numery, naprawdę
odczuwam to tak, jakbym grał je znów po raz pierwszy.
W rzeczywistości to właśnie dlatego tak lubię
grać kawałki Savatage.
Dla wielu fanów, szczególnie tych, którzy nie
widzieli Savatage, ten koncert był jak spełnienie
marzeń. Kiedy pojawił się pomysł kontynuowania
trasy "Tour of Magellan"? Początkowo miał być to
tylko jeden koncert na Wacken?
To prawda. Ale po ujrzeniu szaleństwa publiki i reakcji
Wake of Magellan
Trudno w to uwierzyć, ale niedługo od wydania ostatniej płyty Savatage minie 15
lat. Wydaje się, że przez ten cały czas zespół tkwił w stanie zawieszenia, a słuchacze dostawali
jedynie namiastki Savatage w postaci koncertów poszczególnych muzyków, którzy
wplatali covery swojej macierzystej formacji w swoje występy. W ostatnim okresie jednak
coś drgnęło. Ekipa Zaka Stevensa zagrała na Wacken "The Wake of Magellan", później ruszyła
w krótką trasę na wzór tego koncertu, zaczęła grać na żywo kolejne płyty, wydała "oficjalny
bootleg", a teraz - też na festiwalu Wacken - Savatage powróci na scenę dając reunionowy
koncert. O tych zagadnieniach rozmawialiśmy
niemożliwe. To było rozczarowanie, ale nic nie dzieje
się bez powodu, i wierzę, że to właśnie sprawiło, że zagraliśmy
"Wake of Magellan" na żywo. O żadnych
dalszych przyczynach nic mi nie wiadomo. Może gdybyśmy
grali po prostu numery Circle II Circle, byłaby
inna historia, kto wie. Możemy tylko się domyślać.
Początkowo byłam nieco rozczarowana miejscem
koncertu (mała scena, daleko od głównej części festiwalu),
ale potem doceniłam warunki, bo klimat był
niczym na klubowym koncercie. Jak wam się grało na
mniejszej scenie pod namiotem? Czuliście się jak na
wielkim festiwalu czy właśnie jak na klubowym występie?
Z pewnością można było tę publikę odebrać jako festiwalowy
tłum. Będąc oglądanym przez 20,000 osób w
tym otoczeniu nie mogłem czuć się inaczej. Poziom
energii był więc w tym miejscu z pewnością. Zespół
Foto: Sharbel Kanoun
tylko ty byłeś członkiem Savatage. Był w jakikolwiek
sposób dla was szczególnie wymagający podczas
przygotowań i prób? (śmiech)
Cóż, zawsze próbujemy przygotować się całkowicie to
grania jakiegokolwiek materiału, najlepiej, jak tylko
umiemy. Podczas przygotowań do trasy "Wake of
Magellan" nie czułem różnicy. W rzeczywistości wszyscy
naprawdę oczekujemy tych przygotowań do albumów
Savatage, bo granie tego materiału na żywo daje
nam wiele radości. Szczęściarz ze mnie, bo miałem
szansę wystąpić na pięciu płytach Savatage w ciągu
dziecięciu lat. Właśnie z tego powodu, naprawdę lubię
grać te utwory z powagą, tak, aby były zrobione odpowiednio,
tak jak należy; te numery wymagają uwagi
oraz świetnych muzyków, którzy je będą mogli odegrać.
Od początku Circle II Circle gra covery Savatage,
więc chyba aż takiego efektu "podróży w czasie" nie
miałeś? (śmiech)
Dokładnie tak. Graliśmy numery Savatage od samego
początku, to nie tajemnica. Po prostu próbowaliśmy
wypełnić lukę po zakończeniu mojej ery w Savatage,
a nasi fani doceniają możliwość słuchania tych utworów
na żywo, ze mną na wokalu. Jest to więcej zatem
korzystne i dla nas i naszych słuchaczy.
Co sprawiło, że postanowiliście wydać bootleg z
koncertu z Wacken? Domyślam się, że był to pomysł
wasz, a nie wytwórni?
Cóż, niespodziewanie to sama wytwórnia przyszła do
nas i była bardzo zainteresowana wydaniem tego
"bootlega", ponieważ otrzymała utwory nagrane na
żywo z tego koncertu, w ramach poprzedniej umowy z
Fundacją Wacken. Również posiada ona kopię katalogu
wszystkich albumów Savatage. Jeśli więc spojrzeć
na to z tej perspektywy, można zobaczyć, dlaczego jest
ona tak zainteresowana wydaniem tego booltegu Circle
II Circle. Zgodziliśmy się, i jako, że te utwory
miały na żywo całkiem niezłą energię i ogólnie brzmienie,
mogliśmy ich użyć całkowicie zatrzymując ich
kon-certowe cechy. Nie chcieliśmy po prostu nagrywać
wszystkiego gdzieś w studio i wydawać, jak się w dzisiejszych
czasach w większości robi wiele tak zwanych
albumów "live". Naszej wytwórni to się podobało i dlatego
zdecydowaliśmy się na ten album.
na to, jak gramy tę płytę czy też jej większą część, wiedziałem,
że zagramy ją jeszcze gdzie indziej. Ale
główną przyczyną tego, że zagraliśmy jeszcze później
kilka magellanowych koncertów był fakt, że promotorzy
występów chcieli, żebyśmy zagrali i pragnęli zobaczyć
reakcje fanów na swoich imprezach.
Pamiętam, że początkowo wasz występ nie miał być
zwykłym koncertem Circle II Circle, tylko mieliście
zagrać z gośćmi związanymi z Savatage. Możesz
powiedzieć, co się stało, że do tego nie doszło?
Cóż, na początku planowaliśmy wykonać kilka kawałków
z Chrisem Cafferym, ale jego obowiązki związane
z Trans Siberian Orchestra uniemożliwiły ściągniecie
go nawet jako gościa na ten konkretny koncert.
To sprowadzało się do pewnych kwestii prawnych, które
pojawiły się, gdy koncert był już zaklepany i sądziliśmy,
że będzie ok, jak to wcześniej razem omawialiśmy.
Ale koniec końców, te zobowiązania umowami
sprawiły, że jego pojawienie się z nami było po prostu
naprawdę odczuwał moc tłumu, czuliśmy uznanie publiki.
Zdecydowanie był to dla nas, jako zespołu, spory
zastrzyk adrenaliny.
Bardzo mi się miło zrobiło jak zobaczyłam cię wśród
publiki na koncercie Scorpions. Wielu muzyków przyjeżdża
na festiwale tylko po to, żeby zagrać koncert,
a sami nie interesują się żadnymi koncertami. Widziałeś
wtedy jeszcze jakieś występy, poza Scorpions?
Tak, widziałem akustyczny występ Moonspell, Gamma
Ray, Six Feet Under, Testament i właśnie Scorpions.
Bardzo lubię wchodził w tłum i rozmawiać z
ludźmi o koncertach, Lubię pojawić się, wejść w interakcję,
wypić kilka piw, po prostu tak spędzać czas.
Osoby, które mnie znają, nie powinny być zaskoczone
(śmiech)
Jak czuliście się przygotowując do trasy "Tour of
Magellan"? Z ówczesnego składu Circle II Circle
To prawda, obecnie płyty live poprawia się do tego
stopnia, że zaciera się granica między płytą live a
studyjną. Na "Live at Wacken" słychać, że nic nie
zostało poprawione.
Zgadza się, to, co widziałaś na koncercie jest zasadniczo
tym, co słychać na płycie. W zasadzie tylko zbalansowaliśmy
odrobinę instrumenty, co pomogło wyklarować
miks i tyle w temacie. Live to live jak mawiają.
W roku 2012 zagraliście trasę pod szyldem 15 Years of
Magellan, podczas której wykonywaliście "The
Wake of Magellan", Twój ostatni album nagrany z
Savatage, w całości. Rok później graliście całe "Edge
of Thorns", a w roku ubiegłym "Handful of Rain". Do
kompletu brakuje "Dead Winter Dead". Są plany, by
odgrywać go w całości na kolejnej trasie?
Sądzę, że w pewnym momencie zagramy "Dead Winter
Dead" w całości. To jedyny album, który nam został,
a przeniesienie go w całości na scenę również będzie
magicznym doświadczeniem. Na tę chwilę nie mamy
konkretnych planów, ale jestem pewny, że przynajmniej
na kilku koncertach Circle II Circle będzie można
go usłyszeć.
Macie, jakby to określić, dość długą listę muzyków,
którzy odchodzili z Circle II Circle, by dołączyć do
Jon Oliva's Pain. Ostatnim, który niedawno się do
nie dopisał, był Bill Hudson. Czy to sam Jon dzwoni
do twoich muzyków za każdym razem, gdy ma w zespole
wakat? Bo mniej więcej tak to wygląda. (śmiech)
Nie wiem czy to kwesta tego, czy może bardziej faktu,
że sami muzycy chcą skorzystać z szansy grania zarówno
ze mną jak i z Jonem, przynajmniej przez pewien
okres w swojej karierze. Najlepszym sposobem na
to jest prawdopodobnie najpierw grać ze mną, bo dzięki
temu wzrastają twoje szanse, że uda ci się wylądować
w zespole Jona. (śmiech) Kto wie, może w
przyszłości kolejność się odwróci…
Miejsce Billa zajął Marc Pattison, co biorąc pod
uwagę fakt, że Marc współtworzył wcześniej z
Christianem Wentzem Futures End, nie było wielką
niespodzianką. Czy braliście pod uwagę inne opcję,
czy też to, że Marc był akurat pod ręką, wyczerpało
84
CIRCLE II CIRCLE
temat?
Cóż, właściwie to wciąż rozważamy różne opcje. Album
jeszcze się nie ukazał, a my nie podjęliśmy ostatecznej
decyzji. O tym, jaka okna będzie, przekonasz się
po premierze płyty. I niewykluczone, że będziesz zaskoczony.
Jak koncepcja koncertu Savatage na Wacken Open
Air 2015 kształtowała się z twojej perspektywy? Kiedy
poproszono cię, byś wziął w nim udział? Pytam,
ponieważ do dnia dzisiejszego nie było żadnego oficjalnego
oświadczenia dotyczącego składu. Wszyscy
założyli, że skoro na W:O:A 2015 zagra zarówno
Savatage jak i Trans-Siberian Orchestra, skład
tworzyć będą Al, Chris, Johnny Jeff i oczywiście Jon,
bo bez niego byłby to po prostu kolejny europejski
koncert Trans-Siberian Orchestra, a nie Savatage.
Twój udział pozostawał niewiadomą do momentu aż
sam powiedziałeś o nim w jednym z wywiadów.
Co chciałem przekazać w wywiadzie udzielonym Blabbermouth
było to, że bycie częścią tego reuninonu znaczy
dla mnie bardzo wiele. Tekst tak naprawdę nie
potwierdzał mojego udziału i nie będę miał pewności
aż do momentu zaplanowanego spotkania w obozie
TSO, na którym zapadną ostateczne decyzje. Ale wyobrażam
sobie, że będą chcieli bym był jego częścią,
ponieważ jasno określiłem swoje stanowisko, że zależy
mi na tym oraz że jestem w tym czasie dostępny czasowo.
Czy jest realna szansa, że występ na W:O:A będzie
czymś więcej niż tylko koncertem pożegnalnym i niejako
wymówką dla Jona, który na kolejne pytania o
Savatage będzie mógł odpowiadać - chcieliście ostatni
koncert, dostaliście go, a teraz odpuśćcie?
Naprawdę nie mam pojęcia, co może się wydarzyć, Jasne,
mogę zrozumieć ludzi, którzy sądzą, że będzie to
tylko jeden koncert i koniec. Ale z drugiej strony, sam
słyszałem Jona mówiącego, że być może będzie to coś
więcej niż tylko ten jeden koncert na W:O:A 2015.
Dopóki Jon i management TSO nie podejmą ostatecznych
decyzji, możemy jedynie spekulować.
W jakim stopniu koncert Savatage wpłyną na plany
Circle II Circle na rok 2015?
Powiedziałbym, że w stopni bliskim zeru. Planujemy
dużą aktywność Circle II Circle w tym roku zostawiając
jedynie wolny sierpień, by mieć pewność, że będę
dostępny w czasie W:O:A. Na jesieni lecimy do Brazylii,
a pod koniec roku planujemy trasę po Europie.
Zagramy też kilka krótkich tras po Stanach bezpośrednio
po premierze nowego albumu.
Z powodzeniem udało wam się sfinansować dokumentalne
DVD korzystając z portalu Kickstarter.
Wygląda na to, że model crowdfundingowy, w
którym fani płacą za płytę lub jak w waszym przypadku
DVD, pozwala zespołom na realizacje projektów,
którymi niekoniecznie byłyby zainteresowane
wytwórnie. Sądzisz, że w przypadku zespołów z
solidną grupę fanów, właśnie tak będzie wyglądała
przyszłość przemysłu muzycznego?
Bez wątpienia. Model crowdfundingowy rozwija się w
takim tempie, że słowo "wytwórnia" może zmienić
swoje znaczenie znacznie szybciej niż ludziom się wydaje.
Fani zespołów w szybkim tempie sami stają się
"wytwórniami". Osobiście przyszłość wytwórni dostrzegam
raczej w roli dystrybutorów niż pełnoprawnie
funkcjonujących wytwórni w formie, którą znaliśmy do
tej pory.
A jak przebiegają pracę nad nowym albumem? Co
możesz powiedzieć o kierunku, w jakim zmierza nowy
materiał oraz wkładzie w proces twórczy Christiana,
Marca i Henninga w proces twórczy? O wkład twój
i Mitcha nie pytam, bo te nie podlegają wątpliwości.
Cały zespół naprawdę zaangażował się w tworzenie
nowego albumu. Mamy nowy, bardziej zespołowy system
pracy, w którym dużo większą rolę odgrywają
Christan i Marc, a Mitch jak zawsze podrzuca im
swoje solidne riffy. Nowy album to muzyczna reinkarnacja
Circle II Circle, którą planowaliśmy od początku.
Bez wątpienia celujemy w potężną produkcję,
chcemy wyznaczyć nowe standardy naszego brzmienia
szanując jednocześnie to, co robiliśmy do tej pory.
Naszym celem jest, by album brzmiał lepiej i miał
więcej energii niż którykolwiek album Circle II Circle,
a nie tylko ostatnie dwa czy trzy.
Soul Secret to kolejny młody i dobry zespół
z pod znaku progresywnego
rocka/metalu. Stosunkowo nie dawno
wydali swój trzeci, bardzo udany, studyjny album
"4". "Czwórka" symbolizuje w tym wypadku sztukę w-
boru. Właśnie tylko od was zależy czy zainteresujecie się tą włoską kapelą.
Mam nadzieję, że pomoże w tym zapis rozmowy z klawiszowcem, Lucą Di Gennaro.
Wyjść ze swojej strefy komfortu
HMP: Początki jednych zespołów przebiegają bez
większych problemów, u innych to prawdziwa droga
przez mękę. Na podstawie faktu, że od momentu
powstania Soul Secret, pozostał jedynie Antonio Vitozzi,
można stwierdzić, że Soul Secret należy do tego
drugiego kręgu kapel. Czemu było wam tak trudno
dobrać współpracowników?
Luca Di Gennaro: Jeśli weźmiemy za początek skład
z debiutu "Flowing Portraits", fundament zespołu był
ten sam: ja (klawisze), Antonio Vittozzi (gitara) i Antonio
Mocerino (perkusja). Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi
i czuję między nami szczególną więź. Basistę
zmienialiśmy tylko raz i muszę powiedzieć, że mieliśmy
takiego farta, że znaleźliśmy najlepszego na świecie,
Claudio Casaburi (śmiech). Odnośnie wokalistów,
to kwestia, która przyniosła nam sporo "bardzo
ciężkich problemów", właśnie takich, o których wspominałeś
w pytaniu. Mieliśmy mnóstwo oficjalnych wokalistów
i jeszcze więcej z nieoficjalnego naboru! Cieszymy
się, że mamy teraz Lino Di Pietrantonio, kogoś
takiego szukaliśmy już od debiutu!
Zalążki Soul Secret datują się na 2004 rok. Przerwa
między albumem debiutanckim a drugim wynosi trzy
lata, między drugim krążkiem a trzecim wynosi zaś
cztery lata. Wnioskować można, że na początku spędzaliście
czas na budowie materiału. Jakie były początki
zespołu?
Na początku, w 2004 roku, byliśmy jedynie zespołem
coverującym utwory innych artystów. Lubiliśmy grać
piosenki innych kapel, ale czuliśmy, że jest w nas coś,
co chcielibyśmy z siebie wydusić. Napisaliśmy wtedy
"First Creature" jako naszą pierwszą, oryginalną piosenkę
(stąd tytuł!) I zagraliśmy ją na koncercie. Reakcja
publiczności była tak wspaniała, że chcieliśmy
pisać więcej i więcej. Znaleźliśmy się potem w studio
by nagrać te piosenki, ale nie zamierzaliśmy wypuszczać
ich na rynek. Davide Guidone, nasz obecny
manager, przesłuchał je i przekonał nas, byśmy dokonali
kolejnego kroku. Był 2007 rok, gdy podpisaliśmy
nasz pierwszy kontrakt z datą wydania zaplanowaną
na marzec 2008. Gdy nagrywaliśmy w studio perkusję
do naszego drugiego albumu, "Closer To Daylight",
nasz basista oznajmił nam, że opuszcza zespół. To była
przyczyna, która wtedy wpłynęła na tak długie opóźnienie!
"4", mieliśmy już gotową i zmiksowaną osiem
miesięcy przed datą wydania, mieliśmy parę ciekawych
propozycji kontraktu, więc nie spieszyło nam się z wyborem.
Foto: Golden Core
Długie przerwy pomiędzy albumami nie sprzyjają
stabilizacji składu kapeli, również nie służą pamięci
fanów, którzy niejednokrotnie zapominają o zespole.
Podejrzewam, że wasze przerwy to rezultat waszego
sposobu pracy nad materiałem muzycznym. Jak przebiega
u was proces tworzenia oraz czy w przyszłości
jest szansa, że na następne albumy będziemy czekać
krócej niż dotychczas?
Tak, nie jesteśmy najszybszą maszyną do komponowania,
przyznaję. Jesteśmy perfekcjonistami i często ewoluujemy
więcej niż jeden pomysł na każdy z utworów.
By uniknąć wynikających z tego długich przerw między
płytami, już pracujemy nad naszym następnym
albumem i mamy nadzieję, że skróci to czas oczekiwania
na następny nasz krążek.
Krytycy i fani umieszczają Soul Secret w głównym
nurcie progresywnego metalu, kojarzonym z Dream
Theater, Vanden Plas, Threshold, itd. Uzupełnieniem
stylu zespołu jest pewna kolaboracja z rockiem
progresywnym i neoprogresywnym, inspirowanym
dokonaniami takich bandów jak Pendragon, IQ itd.
Czy ta definicja wam odpowiada?
Tak. Myślę, że każdy słuchać może spisać osobistą listę
artystów, których wpływy słyszy w naszej muzyce. Prawda
jest taka, że wpływa na nas wszystko, co nam się
podoba i to jest sekret różnorodności kompozycji w
naszych utworach. Często w recenzjach przypisuje się
nam jako inspiracje zespoły, których nigdy nawet nie
słyszeliśmy!
Choć inspiracje w waszej muzyce są czytelne to
jesteście dalecy od naśladowania, bowiem interpretujecie
dźwięk w swój, niepowtarzalny sposób. Unikalność
waszej muzyki podkreślają również pokłady
emocji, którymi operujecie na całym albumie. Czy w
muzyce jest łatwo obnażyć się ze swoimi emocjami
przed słuchaczami?
Nigdy nie zapomnę co mój nauczyciel gry na pianinie
kiedyś powiedział: "Jedyna forma grania to granie na
żywo". To po prostu prawda, czuję się jakby uwolniony,
gdy gram na scenie nasze utwory! Nie ważne, ile
koncertów zagraliśmy, zawsze jesteśmy podekscytowani,
gdy na backstage'u słyszymy wybrzmiewające
intro. W celu większego oddziaływania na emocje podczas
naszych piosenek, mamy nadzieję niedługo pracować
z zsynchronizowanym oświetleniem i filmami.
Bardzo lubię takie koncerty!
W swojej muzyce nie ograniczacie się jedynie do fuzji
metalu z rockiem progresywnym. Pełno w niej różnych
cytatów z muzyki klasycznej, jazzu, muzyki latynoskiej,
są też wycieczki w inne rejony muzyczne, a
to za wykorzystaniem brzmień, innym razem wykorzystując
manierę śpiewania charakterystyczną dla
innego gatunku metalu... Nie lubicie się nudzić w
czasie gry?
(Śmiech), nie, nie lubimy! Bardzo lubimy umieszczać
mnóstwo różnorodnych układów aranżacji w naszych
utworach, myślę, że to nasz znak firmowy i bardzo
chcielibyśmy dalej kroczyć tą drogą.
O dziwo album "4" jest dopiero pierwszym krążkiem
Soul Secret, który usłyszałem. Przygotowując się do
wywiadu poczytałem sobie trochę o zespole, w tym
parę recenzji o "Flowing Portraits" (2008) i "Closer To
Daylight" (2011). Doszedłem do wniosku, że startując,
mieliście już w pełni gotową wizję swojej muzyki.
Jedynie, co album dążycie do coraz doskonalszego
oddania tego wyobrażenia. Opowiedzcie o różnicach
między wszystkimi waszymi albumami...
Skoro mowa o "Flowing Portraits", to czysto progrsywny
album, bardziej rockowy niż metalowy, również
dzięki nie-aż-tak-głośnemu miksowaniu. Nie mieliśmy
zamiaru wypuszczać go na rynek, jak już zresztą wspo-
Katarzyna Mikosz, Marcin Książek
SOUL SECRET 85
minałem, więc sądzę, że jego piękno jest w jego niedociągnięciach.
Przy "Closer To Daylight" podryfowaliśmy
bardziej w stronę metalu. Jako, że wiedzieliśmy,
że stanie się produktem na rynku, spędziliśmy dużo
czasu skrupulatnie go tworząc. Potem przy "4" chcieliśmy
brzmieć jak coś pomiędzy poprzednimi albumami,
skupiliśmy się zarówno na melodii, jak i mocy.
Poeksperymentowaliśmy, na przykład, stosując growling,
synchronizacje nowoczesnego dance'u i solówki
gitarowe w stylu George Bensona.
Na każdym krążku, na samym końcu umieściliście
muzyczne kolosy. Utwory, które trwają ponad szesnaście
minut. O dziwo bardzo dobrze wypadacie w
takich kompozycjach - na pewno w "The White
Stairs" - znajdujemy tu bardzo wiele pomysłów odegranych
z pasją, techniką i klasą. O dziwo te gigantyczne
kompozycje zupełnie się nie nudzą, słuchacz
ma wrażenie, że słucha zwykłego czterominutowego
kawałka. Jaki macie na to patent?
(Śmiech) dzięki! Tak, uwielbiamy nasze suity, tak jak
i nasi fani. Taki schemat chcielibyśmy kontynuować,
epicki utwór zamykający album. Odnoszę wrażenie,
gdy słyszę już ostatnie nuty, że właśnie słuchałem
opery. To, że "Aftermath" trwał o sekundę dłużej od
"Tears Of Kalliroe" było przypadkiem, ale na "4" zrobiliśmy
to już celowo!
Progresywny metal to nie tylko muzyka, ale także
teksty. W wypadku Soul Secret pracę nad tym aspektem
niepodzielnie przejąłeś ty Luca. Ciekawi mnie
jak powstają teksty, jak wybierane są tematy, czy
lubicie formę concept-albumu, no i o czym do tej pory
opowiadały wasze płyty?
Naprawdę uwielbiam albumy koncepcyjne i sądzę, że
to idealna forma albumu progresywnego. Wziąwszy
pod uwagę nasz ostatni album, pisząc go użyłem podejścia
od ogółu do szczegółu. Na początku, całokształt
fabuły. Potem podzieliłem ją na jedenaście części. Po
tym zacząłem pisać tekst dla każdej piosenki. Album
opowiada o człowieku imieniem Adam, który przypomina
sobie całe swoje życie i wszystkie zdarzenia,
które doprowadziły go do desperackiej sytuacji widocznej
na okładce.
Wasz najnowszy album to trzeci w kolejności krążek
studyjny, czy jej tytuł to przekora czy też ukryty jest
w nim głębszy sens? Dlaczego płyta nosi tytuł "4"?
Właściwie, jeśli doliczysz pierwsze demo Soul Secret,
to jest czwarty nasz produkt! To jedynie zbieg okoliczności,
bo tytuł albumu miał być w zamierzeniu
symbolem, ścieżką reprezentującą nasze wybory życiowe.
Zaczynając od dołu, jedna linia rozwidla się na
dwie, a później łączy się z powrotem w jedną. Można
narysować "4" na różne sposoby, z górną częścią połączoną
lub nie, z podobnymi liniami lub różnymi. To
bardzo podatny na zróżnicowania znak, myślę, że
dobrze odwzorowuje temat albumu. A propos wyborów,
można rozważyć jeszcze jedną rzecz. To jest symbol,
więc każdy może wybrać sobie, jak chce go wymawiać!
Ja mówię "quattro", Ty mówisz na to "cztery",
ktoś jeszcze "four" i tak dalej. Jak to wymówisz jest
twoim wyborem, więc idealnie reprezentuje wybory!
(śmiech)
Nagrywaliście w Soul Secret Records. Obecna technika
pozwala na cuda, ciekawi mnie, czy wasze studio
to standardowe studio, czy takie powstałe w zaciszu
własnego domu?
Soul Secret Studios zawierają nasze sale do prób i
nagrywania. Nagraliśmy tam perkusję i skomponowaliśmy
razem trochę utworów. Antonio Vittozzi ma swoje
własne domowe studio, gdzie nagraliśmy gitary, bas i
wokal. Ja też mam swoje, gdzie części klawiszowe nabierały
kształtów oraz gdzie generalnie pracuję jako
muzyk poza Soul Secret.
Każdy wasz studyjny album wydała inna firma. Jeszcze
kilka lat temu wasz zespół zauważony zostałby
przez łowców talentów z InsideOut Music i tam
spokojnie kontynuowalibyście swoją karierę. Niestety
obecne czasy nie preferują takich zespołów jak
wasz. Jak myślicie, co kryje się za spadkiem zainteresowania
progresywnym metalem
Gatunek progresywny musi jako taki być nieco skomplikowany,
przez co niezbyt przyjazny dla odbiorcy.
Żeby naprawdę pojąć album trzeba go wielokrotnie
przesłuchać, przeczytać tekst, by zrozumieć temat lub
historię, uważnie wysłuchiwać sie w każdą wyłowioną
niespodziankę. Świat kręci się bardzo szybko w przeciwieństwie
do słuchania progresywnego albumu, które
wymaga spokoju, refleksji i zaangażowania.
W momencie wzmożonej popularności progresywnego
metalu, jedynie muzycy Dream Theater mogli
pozwolić sobie na życie z muzyki, pozostałe kapele
jakoś egzystowały, choć teraz na pewno mają dużo
gorzej. Mimo oczywistych problemów, wtedy i teraz
bardzo wielu muzyków garnie się do grania progresywnego
metalu. Co jest w tym gatunku, że garną się
do niego muzycy?
Myślę, że granie progresywnej muzyki to szansa tworzenia
bez granic dla artysty, mówimy "progresywna"
po to, by to jakoś nazwać, ale w rzeczywistości możesz
grać co tylko przyjdzie ci do głowy. Możesz zmieszać
elementy z innych gatunków muzycznych - powiedzmy
z fusion, jazzu, muzyki elektronicznej i djentu,
tu wspominam tylko o tych, na których skupiliśmy się
w "4" - i brać inspiracje z każdego typu utworu, jakiego
słuchasz komponując. To jak być kucharzem z całymi
tonami składników!
Waszym aktualnym wydawcą jest GoldenCore
Records. Tą wytwórnie nie kojarzono dotychczas z
progresywnym rockiem/metalem. Czy to jest współpraca
na jeden album, czy znaleźliście bezpieczną
przystań na jakiś dłuższy czas?
Tak naprawdę GoldenCore Records zaczęło wydawać
progresywnych artystów, np. takie zespoły jak
Subsignal czy Wishbone Ash. Jest to wytwórnia, na
którą czekaliśmy odkąd zaczęliśmy grać! Bardzo chcielibyśmy
być częścią tej rodziny, dlatego podpisaliśmy
kontrakt, w którym już zawarty jest nasz następny album,
więc wygląda na to, że znaleźliśmy naszą bezpieczną
przystań!
Bardzo ważne dla promocji są koncerty. Jak z tym u
was, gracie często czy raczej są to pojedyncze występy?
W celu promocji naszego poprzedniego albumu sporo
koncertowaliśmy po Europie, stykając się z naszymi
wspaniałymi fanami, występując na niesamowitych
scenach i grając ze świetnymi zespołami, takimi jak
Haken, Neal Morse Band, Pendragon i Subsignal. Z
tymi ostatnimi zacząłem współpracę, będę grał na klawiszach
na ich następnym albumie "The Beacons Of
Somewhere Sometime". Uwielbiamy grać na żywo i
nasz manager Davide Guidone robi co może, by ustawić
nam trasę promującą tej jesieni. Wcześniej parę
rozgrzewek zaliczymy na koncertach tu we Włoszech.
Oderwijmy sie na moment od spraw dotyczących
bezpośrednio z Soul Secret. Według mnie rację mają
ci, którzy twierdzą, że rock i metal progresywny nie
jest już progresywny. Oba nurty dorobiły się schematów,
szablonów, wzorów, brzmień i rozwiązań
melodycznych, z których korzysta każdy stary i nowy
zespół. Jednak interpretacja tychże elementów do tej
pory jest nielicha i wydaje się, że jest niewyczerpalna.
Właśnie dzięki takiej postawie muzyków z tego nurtu,
widzę sens dalszego używania właśnie takiej, a
nie innej nazwy całego nurtu. Zastanawialiście się
kiedyś nad tym problemem?
Tak, z pewnością. Muzycy muszą być odważni. Często
piszemy, a zaraz po tym, usuwamy jakąś sekcję tylko
dlatego, że odnosimy wrażenie, że już gdzieś tą melodię
słyszeliśmy. W "4" zaadoptowaliśmy parę rozwiązań,
które z początku nas przestraszyły, bo nie słyszeliśmy
tych konkretnych aranżacji w progresywnym metalu.
Potem rozumieliśmy, że to właśnie jest dobra
ścieżka, bo jeszcze nie przebyta. Z pewnością będziemy
tak robić dalej, bo wierzymy, że każdy musi wyjść
ze swojej strefy komfortu i odkryć coś interesującego!
Jeżeli trafiłby się fan, który nie słyszał jeszcze waszego
ostatniego albumu "4", w jaki sposób staralibyście
się przekonać go do zakupu tej płyty?
To najłatwiejszy sposób aby dzięki 73-em minuto miło
spędzić dzień! A na poważnie, jest mężczyzna, który
wspina się schodami na górę budynku, krzyczy, a potem
siada na krawędzi dachu. Czy to wystarczy?
Życzę wam dalszej udanej kariery, a ostatnie słowa
należą do was...
A więc, ogromne dzięki za ten świetny wywiad! Zawsze
dziękuję fanom, którzy dzielą się z nami czasem słuchając
naszej muzyki i tym razem nie jest inaczej ...
dziękuję!
Michał Mazur
Tłumaczernie: Łukasz Brzozowski
HMP: Czujecie, że przed wami najważniejszy moment
w historii zespołu, premiera długo wyczekiwanego
albumu "Flames Of Black Fire"?
Marco Piu: Tak sądzę. To bardzo produktywny okres,
ponieważ "Flames Of Black Fire" został już wydany, a
przy okazji nagrywamy następny album.
Gianni Corazza: Czuję, że to ważny moment również
dlatego, że przenieśliśmy się do Anglii, gdzie łatwiej
będzie nam pracować i promować zespół.
Andrea Gribaldi: Każdy moment wydaje się być tym
właściwym by wydać album, ale teraz czujemy, że jesteśmy
we właściwym miejscu we właściwym momencie,
jesteśmy bardzo pewni siebie i pozytywnie nastawieni
przyszłość.
Czy to co dzieje się w tej chwili z zespołem można
porównać do sytuacji waszego poprzedniego wcielenia
Red Warlock przed kilku laty, kiedy czekaliście na
ukazanie się pierwszej płyty, czy też rzeczy mają się
zupełnie inaczej?
Marco Piu: Sądzę, że jest inaczej. Gdy wypuszczaliśmy
"Serve Your Master" (debiutancki album Red
Warlock - przyp. red.), już komponowaliśmy coś innego
w studiu. Teraz tak się nie czuję, to raczej jak ponowny
start - to byłby idealny pierwszy album dla naszego
zespołu. Przy "Serve Your Master" było dużo oczekiwań,
ale zawsze patrzyłem na tę płytę jak na kompilację
różnych proto-pomysłów, które później ulepszyliśmy.
Gianni Corazza: Dla mnie jest inaczej, ponieważ gdy
dołączyłem do zespołu prawie cały album był już gotowy.
Tym razem głównie pisaliśmy utwory wspólnie,
więc byłem zaangażowany w proces komponowania i
myślę, że dlatego brzmi to inaczej.
Andrea Gribaldi: Dla mnie z kolej nie jest inaczej:
jestem członkiem zespołu od początku i zawsze byłem
jednym z głównych kompozytorów, więc to dla mnie
jedynie kolejny krok naprzód. Odnoszę wrażenie, że
ten okres jest bardzo podobny do tego tuż po wypuszczeniu
"Serve Your Master".
Postawiliście chyba wszystko na jedną kartę i ta determinacja
dała efekty w postaci kontraktu z Jolly
Roger Records?
Marco Piu: Tak, nie spodziewaliśmy się telefonu od
włoskiej wytwórni, więc była to dla nas wspaniała niespodzianka.
Bardzo się z tego cieszymy, a to jest dopiero
początek.
Andrea Gribaldi: Dzięki naszej determinacji zrobiliśmy
nieco bardzo ważnych rzeczy w ostatnim czasie.
Chcieliśmy wyłamać się z pewnego stereotypu i jednym
z symboli tego było podpisanie kontraktu z Jolly
Rogers Records.
Gianni Corazza: Ta determinacja najpierw doprowadziła
nas do zmiany nazwy, jako rezultat głębszego
spojrzenia w głąb siebie. Ostatecznie wszystko zgrało
się ze zmianami, które poczyniliśmy.
Trochę to trwało zanim udało wam się podpisać kontrakt
- wydawca Red Warlock, My Graveyard Prod.,
nie był zainteresowany wydaniem tej płyty, jak sądzę?
Marco Piu: Myślę, że to my nie byliśmy zainteresowani,
jako że My Graveyard jest raczej zorientowane
na epicki/klasyczny metal. Te brzmienia są tylko częścią
naszego gatunku i potrzebowaliśmy czegoś bardziej
"uniwersalnego". Szczerze, czuliśmy się jak wyrzutki w
My Graveyard. Niemniej jednak muszę powiedzieć,
że My Graveyard Prod. zrobiło dla nas dobrą robotę
promując nasz album ile tylko można było.
Andrea Gribaldi: Jak już wspomnieliśmy, zmiana wytwórni
była jednym z kroków potrzebnych do planowanego
resetu mimo, iż My Graveyard Prod. zrobiło
dla nas naprawdę dobrą robotę.
Gianni Corazza: Właściwie to nie wiedzieliśmy, czy
My Graveyard chciało wydać nasz następny album.
Tak czy inaczej, potrzebowaliśmy zmiany, co także
oznaczało zmianę wytwórni.
"Flames Of Black Fire" to właściwie wasza debiutancka
płyta, którą wydaliście samodzielnie dwa lata
temu. Uznaliście, że ten materiał zasługuje na szansę
dotarcia do szerszej publiczności, stąd też pomysł
na ponowne wykorzystanie go?
Marco Piu: Tak, masz rację. Myśleliśmy, że będziemy
w stanie wypromować go dzięki internetowi tak samo,
jak zrobiła by to wytwórnia, ale nie udało nam się.
Zdecydowaliśmy się po paru miesiącach poszukać porządnej
wytwórni, znając oczywiście wszystkie trudności
spowodowane naszą wcześniejszą decyzją. Jednak
Jolly Roger Records wyczuło potencjał naszego
albumu i zdecydowało się go wydać tak, czy inaczej. I
wszystko zmienia się na lepsze.
Gianni Corazza: Oczywiście, dla mnie ten album
86
SOUL SECRET
Nagrywamy by grać!
Ponowny debiut to w historii nie tylko muzyki, ale generalnie przemysłu rozrywkowego,
nic szczególnego. Jednak Włosi z Red Warlock postawili wszystko na jedną kartę:
przeprowadzili się do Londynu, zaczęli wszystko od początku zmieniając nazwę na Negacy
i wydali ponownie w poprawionej wersji swój debiutancki album nakładem Jolly Rogers
Records. O tych wszystkich zawirowaniach i wyjściu na prostą rozmawiamy z wokalistą
Marco Piu, liderem grupy/gitarzystą Andreą Gribaldi oraz gitarzystą Giannim Corazza:
zasługuje na kolejną szansę, nie byliśmy w stanie wypromować
go odpowiednio dwa lata temu, jako że
przechodziliśmy wtedy przez trudny okres i bardzo
ciężko było nam myśleć o muzyce: Andrea wyjechał z
Włoch i prawie niemożliwym było wtedy pracować.
Andrea Gribaldi: Po wydaniu albumu niezależnie zauważyliśmy,
że dajemy z siebie wszystko w kwestii muzyki,
ale mamy braki od strony biznesowej.
Wprowadziliście jednak pewne zmiany w liście
utworów, zmieniła się ich kolejność, sam materiał też
brzmi chyba inaczej - został ponownie nagrany, a może
zremasterowany?
Marco Piu: Jedną ze zmian wprowadzonych przez
Jolly Roger Records było przestawienie kolejności
utworów i zgodziliśmy się na to bez wahania.
Andrea Gribaldi: Z pewnością 12 utworów to za dużo,
a sama ich kolejność nie była najlepsza. Skorzystaliśmy
z nowego wydania i poprawiliśmy te niedociągnięcia,
przez co album nabrał lepszych kształtów.
Dodatkowo, ponownie zmiksowaliśmy i zremasterowaliśmy
ten materiał i muszę powiedzieć, że teraz jestem
z niego w pełni zadowolony. Nie nagraliśmy niczego
nowego, wszystkie partie są takie, jakie były na
pierwotnym wydaniu.
Wygląda na to, że dzięki tym zabiegom "Flames Of
Black Fire" stał się bardziej zwartą i dopracowaną
całością. To pewnie dlatego artyści tak chętnie wracają
do swych dzieł czy płyt, bo zawsze można coś
poprawić? (śmiech)
Andrea Gribaldi: Dokładnie, gdy kończysz miksowanie
danej piosenki myślisz sobie "Tak, teraz jest dobrze!",
ponieważ jesteś tak skupiony nad pracą i zaangażowany,
że jedyne czego chcesz to iść tą ścieżką. Po
kilku miesiącach, gdy zdecydowaliśmy się wydać album
ponownie, pomyślałem sobie: "Co będzie, jeśli
zmiksuję to jeszcze raz?". Tak więc spróbowałem i efekt
był świetny, ponieważ czasami, dokładnie tak jak
zrobiliśmy to z zespołem, jeśli zresetujesz wszystko, to
pozbędziesz się wielu wcześniej niewidocznych problemów.
Promujecie album MCD "Nothing Changes" dostępnym
w wersji cyfrowej - uznaliście, że wypuszczenie
takiej reprezentatywnej zajawki dużej płyty z pewnym
wyprzedzeniem będzie dobrym zabiegiem promocyjnym?
Andrea Gribaldi: To była przystawka, test mający na
celu pokazać wpływ naszej muzyki na słuchaczy, a także
sposób na dołączenie paru utworów, których nie
umieściliśmy na albumie, jak na przykład "Computer
God" i "War Zone", co uczyniło z "Nothing Changes"
coś unikalnego i szczególnego. Dzięki temu zdaliśmy
sobie też sprawę, że wiele osób czeka na wypuszczenie
albumu i bardzo się z tego cieszymy.
Planujecie wydanie tego materiału również w fizycznej
postaci? "War Zone" wypadł przecież z programu
albumu, również cover Black Sabbath "Computer
God" na niego nie trafi - trochę szkoda, by nie były
też dostępne na płycie?
Andrea Gribaldi: Nie sądzę, by było mi tego szkoda,
te utwory nie "zmarnowały" się. Jak już wspomniałem,
te dwie piosenki mogą prawdopodobnie uczynić z "Nothing
Changes" swego rodzaju... perełkę dla kolekcjonerów!
(śmiech). Tak czy inaczej, chcielibyśmy stworzyć
więcej "stron B" w przyszłości, takich jak covery
bądź alternatywne utwory i myślę, że pomysł nie umieszczania
ich na albumie jest interesujący.
No tak, ale materiał dostępny tylko w sieci to żadna
kolekcjonerska perełka... Dlaczego wybraliście właśnie
ten utwór Sabbs z płyty "Dehumanizer"? W
sumie utwory z niej pochodzące są przerabiane dość
rzadko, zespoły chętniej sięgają po kompozycje z
klasycznego okresu z Ozzy'm czy z czasów pierwszych
płyt grupy z Ronnie Jamesem Dio za mikrofonem?
Marco Piu: Myślę, że jesteśmy w pewien sposób adwokatami
albumów takich jak "Dehumanizer" czy
"Strange Highways", zawsze szedłem tą ścieżką grając
w Negacy. Mimo to, lubię wszystkie okresy twórczości
Black Sabbath. I naprawdę mam na myśli wszystkie!
Andrea Gribaldi: Nie było niczego specjalnego, co
sprawiło, że wybraliśmy właśnie tę piosenkę, a nie inną.
Byłem w naszym studio z perkusistą Claudio by
nagrać "Ruby Eyes Of The Serpent" na trybut Omen z
My Graveyard Productions, ale zajęło to tylko godzinę,
więc zdecydowaliśmy się wykorzystać ten czas, by
nagrać coś więcej. Powiedziałem do Claudio: "OK!
Skończyliśmy. Czy jest jeszcze jakaś piosenka, którą
chciałbyś teraz nagrać?" I wybrał "Computer God" oraz
"Symphony Of Destruction". To było całkowicie losowe...
Właśnie, nagraliście też "Symphony Of Destruction"
Megadeth, jednak ten utwór nie został wykorzystany.
Nie sądzę, byście byli z niego niezadowoleni, tym
bardziej, że opublikowaliście go na swym profilu, dlaczego
więc tak się stało?
Andrea Gribaldi: Zdecydowaliśmy z Jolly Roger użyć
Foto: Jolly Roger
tylko jednego z dwóch coverów i zagłosowaliśmy na
utwór Black Sabbath. "Symphony Of Destruction" to
także dobry kawałek roboty, ale "Computer God" lepiej
pasuje do naszego stylu.
Oczekiwanie na premierę płyty jest dla was denerwującym
doświadczeniem, czy też podchodzicie do
tego na spokojnie, koncentrując się już na jej promocji,
udzielaniu wywiadów, etc.?
Marco Piu: Jestem skupiony na następnym albumie,
(śmiech!) Wywiady, recenzje i reakcje słuchaczy przyjdą
z czasem. Nie mogę znieść czekania przez dłuższy
czas.
Gianni Corazza: Tak, to jest można powiedzieć irytujące,
ale jesteśmy dorośli, lubimy też bardzo tę część
z wywiadami i promocją. Myślę jednak, że powinniśmy
skupić się bardziej na graniu na żywo i starać się promować
album jak tylko możemy.
Andrea Gribaldi: Czasami czekanie jest potrzebne,
jeśli chcesz zebrać owoce swojej pracy. To jedna z tych
frustrujących, ale koniecznych rzeczy, jak na przykład
długie nagrywanie i miksowanie materiału, pisanie
utworów, itd. Dopiero na końcu zdajesz sobie sprawę,
że wszystkie te elementy są niesamowicie ważne.
Czy w takiej sytuacji nie ma się poczucia swego rodzaju
bezsilności, bo przecież to co mogliście zrobić
już wykonaliście i teraz pozostaje już tylko czekać w
niepewności na pierwsze reakcje mediów i przede
wszystkim fanów?
Marco Piu: Nie bierzesz pod uwagę jak ekscytujące
jest być w stanie stworzyć własny album i trzymać go
w rękach. Czasami to podekscytowanie trwa tak długo,
że czas oczekiwania na pierwszą recenzję przeminął zanim
się obejrzałeś, a na daną chwilę wszystkie recenzje
są bardzo pozytywne.
Pewnie nie możecie się też już doczekać koncertów
promujących "Flames Of Black Fire"?
Marco Piu: W tym przypadku tak, nie możemy się doczekać.
Gramy by nagrywać i nagrywamy, by grać!
Chcę być na scenie najwięcej jak to możliwe.
Gianni Corazza: Jesteśmy w zespole po to, by grać
koncerty i z niecierpliwością oczekujemy, aż będziemy
jeździć i grać nasze utwory. Znaczy, uwielbiamy sesje
studyjne, bo są bardzo kreatywne i zabawne, ale najlepsze
w mojej opinii jest granie na żywo.
Zdaje się, że nowa lokalizacja zespołu może mieć
wpływ na to, że zaczniecie teraz grać znacznie częściej
poza Sardynią czy Włochami?
Gianni Corazza: Jak najbardziej tak, nasza nowa
lokalizacja pozwoli nam łatwiej podróżować i da większe
szanse grania w Wielkiej Brytanii i Europie. Londyn
to ważny punkt odniesienia dla innych państw czy
miast w obrębie Wielkiej Brytanii. Od teraz bardziej
skupimy się na graniu w Północnej Europie, jako że jeszcze
nigdy tego nie robiliśmy. Do tej pory graliśmy
tylko we Włoszech, pomijając trasę w USA w 2012 roku,
kiedy to jeszcze nadal byliśmy Red Warlock.
Właśnie to zadecydowało o tym, że postanowiliście
być bardziej w centrum muzycznych wydarzeń, czy
też były inne względy, np. zmiana pracy?
Marco Piu: Dla mnie głównie zmiana pracy, ale tu jest
lepszy klimatdla naszej muzyki, o wiele lepszy. Zaczniemy
grać gdziekolwiek w Wielkiej Brytanii, gdy
tylko zbierzemy cały skład.
Andrea Gribaldi: Myślę, że praca była głównym powodem
dla nas wszystkich. Warunki we Włoszech nie
były dobre: niskie płace, niski standard życia, marna
praca albo jej brak. Jako pierwszy przeprowadziłem się
do Wielkiej Brytanii w 2012 roku. Marco i Gianni też
przyjechali tu rok później z tego samego powodu i to
pozwoliło nam uruchomić ponownie machinę, która
powoli się wyłączała.
Jesteście więc optymistami co do dalszych losów Negacy,
przeświadczonymi o tym, że już niedługo o
waszym zespole będzie głośno?
Marco Piu: Wierzymy w naszą muzykę, ale to niestety
nie zawsze wystarcza. Musi być ona promowana,
grana jak najlepiej. A zespół musi trwać nawet podczas
tych gorszych momentów. Teraz mamy dobrego wydawcę,
dobrą promocję i działamy z nadzieją, że już niedługo
będziemy też mieć dobrą publikę. Tak więc zobaczmy,
co przyniesie czas.
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Łukasz Brzozowski, Anna Kozłowska
NEGACY 87
WOJCIECH HOFFMAN
Historie za oknem
Nie można powiedzieć, że Wojciech Hoffmann rozpieszcza fanów swego solowego
wcielenia, bowiem gitarzysta Turbo płyty wydaje niezbyt często. Jednak jeśli już coś przygotuje,
to jest to rzecz z najwyższej póki, tak jak jego drugi krążek "Behind The Windows",
nagrany z udziałem licznych gwiazd polskiej i zagranicznej sceny, tak więc tematów do rozmowy
nam nie zabrakło:
doświadczenie, które wyszło mi ostatecznie na dobre.
W moim życiu, nagle pojawił się ktoś zupełnie nowy,
kto obudził we mnie uśpioną miłość do progresji, nawet
jeśli już wtedy kochałem Dream Theater. Tą osobą
jest moja partnerka życiowa Ilona, która wprost
uwielbia Porcupine Tree, Marillion, Fisha czy Petera
Gabriela. W tamtym okresie słuchałem namiętnie
wszystkiego, co miała na płytach. I ta muzyka poniekąd
mnie zainspirowała - powróciłem wówczas myślami
do jazz-rocka i zacząłem dużo komponować. Z materiałem
byłem gotów już chyba w 2010 roku, ale jak
to w życiu bywa, nie wszystko wychodzi zawsze tak,
jakbyśmy chcieli. Gdzieś po drodze miałem też dużo
pracy z Turbo plus zwyczajne ludzkie lenistwo spowodowało
opóźnienie w realizacji i premierze tej płyty.
Na szczęście skończyło się wydaniem albumu i możemy
troszkę o tym porozmawiać.
Czy taka sytuacja jest korzystna w tym sensie, że
ma się dużo czasu na dopracowanie każdej kompozycji,
każdego szczegółu, czy też wręcz przeciwnie -
rozprasza, a z racji nawału innych zajęć taki projekt
jest wciąż odwlekany, przekładany?
Z tym bywa różnie. Jeśli płyta po tylu latach się ukazuje
i jest jednak kiepska, to jest to na pewno niekorzystne
i stanowi cios dla artysty. Ja jednak nie zakładałem,
że płyta będzie nijaka. Od samego początku
czułem silne emocje i ten swoisty "drive", który pchał
mnie do przodu i zapewniał, że będzie bardzo dobrze.
I chyba się nie pomyliłem, bo zewsząd słyszę wyłącznie
pozytywne opinie i recenzje. "Behind The Windows"
jest również znakomicie przyjmowana na koncertach.
A podczas pracy przy muzyce staram się zawsze
dbać o szczegóły już na wstępnym etapie tworzenia
materiału. Kiedy wchodzę do studia wszystko jest
przygotowane, dopracowane i zapięte na ostatni guzik.
W studio można jeszcze trochę poszaleć z brzmieniem
czy efektami, bo daje ono przecież dodatkowe możliwości
kreacji obrazu każdego utworu. Ogólnie rzecz
biorąc wszystko mam jednak z góry przygotowane.
HMP: Wydaje mi się, że płyty solowe są dla pana
czymś w rodzaju odskoczni od tego, czym zajmuje się
pan na co dzień w Turbo - bo mimo tego, że ten zespół
wielokrotnie potrafił zaskoczyć bardzo różną muzyką,
to jednak trudno sobie wyobrazić, by poszedł w
kierunku rocka progresywnego czy fusion?
Wojciech Hoffmann: To prawda. Z całą pewnością
można te płyty traktować jako odskocznię od tego, co
robię z Turbo. Myślę, że daje mi to nową perspektywę
i inne spojrzenie na muzykę. Nie mam nic przeciw stabilizacji,
o ile nie jest ona zbyt długa. Uważam, że dobrze
jest, kiedy coś się zmienia wokół mnie tak samo,
jak zmienia się przecież w muzyce. Wiele z tych bardziej
ukierunkowanych na jeden gatunek osób podkreśla,
że jestem dwulicowy w kontekście muzycznym. I
wcale mi to nie przeszkadza. Jestem wychowany na
Beatlesach i Czerwonych Gitarach i miałem to
szczęście, że załapałem się jeszcze na wszystkie te zmiany
pokoleniowe poszczególnych dekad. Pod koniec
lat 60-tych pojawiły się zespoły hard rockowe i wtedy
wiedziałem, że to jest właśnie to czego mi było potrzeba.
Era lat siedemdziesiątych dała mi zamiłowanie do
melodii z czego się bardzo cieszę, a już następna dołożyła
do tego agresji i mocy i pewnie stąd gdzieś wywodzi
się owa dwulicowość. Ale to chyba nie zarzut, bo
dzięki temu potrafię się poruszać w wielu gatunkach
muzycznych. Pamiętam, jak niegdyś po rozpadzie mojego
ukochanego Deep Purple poczułem, jakby świat
się skończył. Bardzo to wtedy przeżyłem, ale na szczęście
pustka nie trwała zbyt długo. Zainteresowałem się
wówczas jazzem i jazz-rockiem. Słuchałem dużo
Quincy'ego Jonesa, Pata Metheny'ego, Ala Di
Meoli, formacji Weather Report. To było znakomite,
całkiem nowe doświadczenie artystyczne. Dzięki temu
potrafię dzisiaj malować najrozmaitsze muzyczne
pejzaże.
Foto: Kubicki Entertainment
Ma to pewnie związek z tym, że wielokrotnie podkreśla
pan w wywiadach, iż nie chce być pan kojarzony
tylko i wyłącznie jako gitarzysta heavymetalowy,
a poza tym na tych autorskich płytach czy w
innych zespołach, jak np. Czerwone Gitary, dochodzą
do głosu te pana inne fascynacje?
Dokładnie tak, zresztą tamte fascynacje trwają do dzisiaj.
Pojawiły się też nowe. Od kilku lat jestem zafascynowany
bluesem i wszystkim co się z tym wiąże. Blues
to wolność, chociaż wywodzi się przecież z niewolnictwa.
I w tym słychać marzenia o wolności. Po wielu latach
odkryłem Jimmiego Hendrixa, który też emanuje
wolnością muzyczną. A to jest bardzo piękne i fascynujące.
Jako gitarzysta czujesz się wówczas nieograniczony
i grasz to, co chcesz. Improwizujesz z zachowaniem
pewnych ram, ale ogólnie rzecz ujmując w improwizacji
jest właśnie ta wolność. Nie każdy niestety to
potrafi. Dzisiejsza muzyka w dużej części pozbawiona
jest swobodnego podejścia do formy muzycznej. Koncerty
są starannie zaplanowane od strony produkcji i
stopniowania napięcia, co nie do końca mnie jakoś
przekonuje. Trochę szkoda, bo przecież chwile totalnego
odjazdu bardzo wzbogacają emocjonalnie muzykę,
zwłaszcza na żywo. Ja na swoich koncertach zostawiam
miejsce na nieskrępowaną improwizację każdemu
muzykowi. Pamiętam, że w latach 80-tych ubiegłego
wieku mieliśmy również z Turbo takie chwile -
podobnie jak w Deep Purple bawiliśmy się razem z
Grzegorzem muzyką. On coś zaśpiewał, ja podchwyciłem
lub odwrotnie. Na ostatnich trasach powoli wracamy
do tego.
Podobno pierwsze pomysły na tę płytę pojawiły się w
pana głowie już w 2005 roku, czyli krótko po wydaniu
"Drzew". Czy to pański wrodzony perfekcjonizm
sprawił, że słuchacze musieli czekać aż dekadę na
efekt końcowy?
To prawda. Rzeczywiście całość ruszyła jeszcze w 2005
roku i do dzisiaj mam w komputerze masę utworów z
tamtego okresu. To zresztą był bardzo twórczy okres w
moim życiu, ale zarazem bardzo skomplikowany emocjonalnie.
Rozstałem się wówczas z rodziną i musiałem
sam gdzieś zamieszkać. Ale to było bardzo pouczające
Czyli wychodzi na to, że deadline bywa najlepszym
rozwiązaniem, bo wtedy nie ma już wyjścia i trzeba
zabrać się do pracy? Mamy na "Behind The Windows"
bardzo zacnych gości. W każdej muzyce sekcja
to podstawa, tak więc jak nawiązał pan współpracę z
legendarnym perkusistą Atma Anurem?
Czasami lubię czuć nad sobą deadline, bo wtedy się
sprężam i rzeczywiście często w takich przypadkach
powstają rzeczy bardzo dobre. Mam to już przećwiczone
chociażby z Turbo, bo płyta "Piąty żywioł" powstała
właściwie zaledwie w jeden miesiąc. A jeśli chodzi
o gości to zaczęło się wszystko od Neila Zazy, który
zaproponował mi nagranie czterech utworów w jego
domowym studio w Stanach... A zaproszenie Atmy
Anura wyszło od Michała Kubickiego, który jest wydawcą
płyty i zna go osobiście. Pałker ten od jakiegoś
czasu mieszka w Krakowie, co tylko ułatwiło nam sprawę.
Po drodze były jeszcze przymiarki do innych nazwisk,
ale koniec końców zdecydowałem się postawić
w całości na tych, którzy grają na płycie.
Ale nie marzył się panu taki stricte gwiazdorski
skład, stad obecność na płycie współpracującego z
panem od lat basisty Arka Malinowskiego?
Chyba każdy marzy gdzieś tam o takich wielkich
nazwiskach. Na początku na basie miał zagrać u mnie
Stu Hamm, który współpracuje z Joe Satrianim. Po
przesłuchaniu materiału stwierdziliśmy jednak, że
potrzebny będzie tu basista jeszcze bardziej progresywny.
Braliśmy pod uwagę Francka Hermanny ze stajni
Ibaneza, ale w końcu padło na Arka i ja jestem z
tego bardzo zadowolony.
Klawisze nagrał Sławek Belak, ale ponoć były przymiarki
do tego, by uczynił to inny, znacznie bardziej
znany muzyk?
Neil chciał w to miejsce Dereka Sheriniana, ale z
różnych przyczyn nie doszło do jego udziału w sesji.
Potem Michał zaproponował Tony'ego Macalpine,
ale ten był w tym czasie wyjątkowo zajęty. Ostatecznie
Sławek nagrał wszystkie klawiatury i zrobił to po mistrzowsku.
Myślę, że nawet Jordan Rudess by go tu nie
prześcignął. Sławek to potężna głowa. Szkoda tylko,
że jest tak mało rozreklamowany.
Mamy też istny gitarowy gwiazdozbiór: wspomniany
Neil Zaza, Grzegorz Skawiński, Leszek Cichoński
- to chyba nie przypadek, że zaprosił pan akurat
tych muzyków: grających w innym stylu, ale też
bardzo charakterystycznie, dzięki czemu warstwa
gitarowa tej płyty jest jeszcze bardziej zróżnicowa-
88
WOJCIECH HOFFMAN
na?
Pomysł ten również wyszedł od mojego wydawcy Michała.
Myślę, że wyszedł z tego całkiem niezły gwiazdozbiór.
Z Grześkiem Skawińskim znamy się od
1977 albo 1978 roku. Grywaliśmy wspólne imprezy.
Ja z Heam, a Grzesiek z Kombi. Dla mnie Grzesiek
to taki polski Steve Lukather. Na "Behind The Windows"
nagrał bardzo dobrą solówkę, przedzieloną partią
skrzypiec Jelonka. Grzegorz nie silił się na wirtuozerię,
natomiast podszedł do zagadnienia z wielkim
wyczuciem. Zagrał w swoim stylu, ale pozostawił co
nieco miejsca na nutę w stylu Jeffa Becka. Leszek Cichoński
zaproponował genialne solo w utworze tytułowym.
Zadzwoniłem zaraz do niego jak usłyszałem
skończone nagranie i powiedziałem, że to jest chyba
jego najpiękniejsza partia solo, jaką dotąd słyszałem.
Całości dobarwia jeszcze bardzo metalowe i szybkie,
wręcz histeryczne solo Neila Zazy w dwóch utworach.
Ogólnie jestem bardzo zadowolony z pracy i zaangażowania
poszczególnych gości, bo znakomicie zbudowali
klimat, być może nawet lepiej niż ja sam bym to zrobił.
Bez skrzypiec Michała Jelonka i saksofonu Marcina
Kajpera też trudno sobie wyobrazić taki "The Birth"
czy "In The Line To God", totalnie progresywno-jazzowe,
zakorzenione w latach 70-tych utwory?
To prawda. Już dawno chodziło za mną brzmienie
Jean Luc-Ponty'ego i Mahavishnu Orchestra. Oczywiście
u mnie to nie są dokładnie te klimaty, bo tamci
grają już stricte jazz-rockowo, ale tak czy inaczej chciałem
trochę dobarwić tą płytę skrzypcami. I myślę, że
jeszcze skorzystam z tego patentu przy następnych pomysłach.
Ostatnio na biciu rekordu we Wrocławiu widziałem
Nigela Kennedy - istny kosmita z totalną
energią. I od razu pomyślałem o nim, żeby coś razem
nagrać. Ale nie tylko te klimaty chodziły mi po głowie.
Jako wielki fan "Dark Side Of The Moon" od lat
chciałem w jakimś utworze nagrać saksofon. I kiedy
powstał najdłuższy na płycie "In The Line To God" nagle
stało się oczywiste, że to jest ten wymarzony przeze
mnie moment. Zaprosiłem do tego celu Marcina Kajpera,
który zarejestrował wprost genialne solo na początku
tego utworu, po czym pod sam koniec dołożył
jeszcze następne arcydzieło w stylu totalnego fusion.
Sam utwór jest podsumowaniem moich fascynacji muzyką
lat siedemdziesiątych, stąd słychać w nim echa
klimatów Pink Floyd, Focus, King Crimson i The
Doors.
"Behind The Windows" to właściwie płyta instrumentalna,
ale czasem pojawiają się wokalizy, bardzo
fajnie ubarwiające np. "Carefree Fields"?
Akurat w tym utworze nie ma wokalizy, ale to bardzo
ładna jazz-rockowa ballada. Wokaliza jest za to w
tytułowym utworze "Behind The Windows". Pamiętam,
że gdy na początku słuchałem jazz-rocka to zawsze
bardzo podobała mi się taka muzyka z wokalizami,
skrzypcami i saksofonami. Namiętnie słuchałem też
"Trzech kwadransów jazzu" w "Trójce"- audycji Jana
Ptaszyna Wróblewskiego, znanego saksofonisty jazzowego.
Moja fascynacja tym gatunkiem muzycznym
zaowocowała moją obecnością na Warsztatach
Jazzowych w klubie "Remont" w Warszawie i w Chodzieży
w 1977 roku. To było wspaniałe, całkiem nowe
doświadczenie grać te wszystkie standardy jazzowe,
poznawać muzykę Milesa Davisa. Moim wykładowcą
w klasie gitary był nieodżałowany Jarek Śmietana,
który był zresztą bardzo rockowym gitarzystą jazzowym.
Niesamowite, ile ten człowiek miał rockowej
energii wykonując jazz na gitarze. Bardzo podobało
mu się też moje podejście do improwizacji. Nie znałem
żadnej skali jazzowej i akordów, a grałem jazz jakbym
to robił od zawsze. I powiem ci, że do dzisiaj nie znam
skal ani poszczególnych dźwięków na gryfie. Gram
bardzo intuicyjnie. I chyba dlatego chciałem taki klimat
przenieść na swoją płytę. A w utworze tytułowym
wokalnie wspiera mnie moja córka Martyna. Jestem
bardzo dumny z jej udziału, bo Martyna to kawał
damskiego głosu z zespołu Deleted. Razem z moim
synem Bartkiem kombinują światowe rzeczy. Muszę
dać ci kiedyś ich płytę, bo muzyka jest wprost nieziemska.
Utwór "Confession By The Wndow" jest wyjątkowy
ze względu na pojawiające się w nim partie wokalne
Tomasza Struszczyka (Turbo) oraz Rafała Piotrowskiego
(Decapitated). Czy rozważa pan nagranie
całego albumu z zaproszonymi wokalistami w
przyszłości? Jeśli tak, to kogo widziałby pan na takiej
płycie?
Myślę, że nie czuję aż takiej potrzeby. Może dlatego,
że zespołowo spełniam się w Turbo podczas gdy
tworząc solo chciałbym pokazać tylko siebie. Chociaż
przyznam, że po tym dość intrygującym doświadczeniu
powoli odczuwam i w tej materii chęć zrobienia
pełnowymiarowego materiału z wokalem i to właśnie z
takim jak prezentuje Rafał. A pomysł na ten utwór
zrodził się podczas wielokrotnego przesłuchiwania już
(wydawałoby się wtedy) gotowego nagrania. Utwór był
wówczas w całości instrumentalny i po którymś przesłuchaniu
nagle mnie olśniło, że jest tam ten znakomity
beat nadający się do totalnej dewastacji wokalnej. A
potem wchodzą ładne melodie, będące jakby odpowiedzią
na zadawane pytania. Tak zresztą widzę te
dwie części - Rafał pyta, a Tomek odpowiada. Moim
zdaniem jest to wyróżniający się utwór, choć wszystkie
uważam za bardzo dobre.
Bogactwo muzyki zawartej na "Behind The Windows"
pozwala domniemywać, że nie jest to pana
ostatni krok w tym kierunku, a zważywszy na mnogość
pana fascynacji muzycznych pewnie wszystko
jest tu możliwe: blues, jazz?
Blues i jazz jak najbardziej. A może akustyczna płyta?
Teraz będzie mi na pewno bardzo trudno bo strzeliłem
Foto: Kubicki Entertainment
sobie w kolano tak wysoko podnosząc poprzeczkę...
Myślę jednak, że będę kontynuował obraną już drogę i
nagram kolejną płytę w dość zbliżonym klimacie. Choć
nie będzie to nigdy z pewnością taka sama płyta,
zresztą fani już chyba przyzwyczaili się nieco do moich
odlotów stylistycznych. Tak już jest, że stałem się typem
niepokornym i nikogo zbytnio nie słucham.
Chciałbym, aby następny krążek był rozwinięciem moich
fascynacji i doświadczeń muzycznych z całego
mojego życia. Mam też nadzieję, że znów czymś zaskoczę
słuchaczy.
Ale na następną pana płytę solową nie będzie trzeba
czekać kolejnych kilkunastu lat?
No chyba nie chociażby z tego względu, że właśnie niedawno
skończyłem sześćdziesiąt lat i gdyby czekać następne
dwanaście to kolejna powinna wyjść jak będę
miał siedemdziesiąt dwa lata. A czy dożyję?? To wie
tylko ten, co pisze nam nasze historie za oknem.
Chciałbym nową płytę wydać już w przyszłym roku
tak w okolicach grudnia. Mam nadzieję, że się uda.
Wiadomo, że Turbo jest pana podstawowym zespołem,
ale trzeba chyba też myśleć o tych fanach, którzy
cenią w panu nie tylko metalowego wymiatacza, ale
też bardzo uniwersalnego, potrafiącego zagrać wszystko,
muzyka?
Może to zabrzmi dziwnie, ale ja te płyty po części nagrywam
dla siebie. Materiał, który przygotowuję na album
musi się najpierw podobać mnie bo wtedy dopiero
wiem, że moi odbiorcy poczują to samo i też im się
spodoba moja muzyka. Oczywiście to żaden gwarant,
ale dla mnie najważniejsza jest moja szczerość wobec
słuchacza. Nie chciałbym, aby ten czuł się oszukany
słuchając moich nagrań. Jak coś robię to musi to być
wysoka półka, a jeśli tak nie jest to idę z tym do kosza
i jest po zawodach. Wychodzi więc na to, że jestem
swoim własnym i pierwszym fanem, najbardziej krytycznie
oceniającym cały materiał. I tego się zawsze
trochę boję - bo jak ja sam ocenię to, co przed chwilą
stworzyłem? Na szczęście mam takie odczucie, że nigdy
nie nagrałem słabego albumu. Owszem, były te różnorodne,
ale zawsze trzymały pewien solidny poziom.
Póki co trwa promocja "Behind The Windows", tak
więc planowane są pewnie kolejne koncerty?
Jak najbardziej! Uwielbiam koncertować, bo to bardzo
metafizyczne przeżycie dla mnie i dla każdego odbiorcy.
Póki co w tym roku zagrałem z "Behind The Windows"
trasę składającą się z dwunastu koncertów. Obecnie
skupiamy się na 35-leciu działalności Turbo, ale
mój manager Krystian planuje już obszerny tour z solowym
materiałem, który ma wystartować tu w Polsce
od stycznia 2016. Mam też nadzieję na koncerty zagraniczne.
A potem praca nad nowym materiałem solowym
i nową płytą Turbo.
A jak można kupić tę płytę w fizycznej postaci, bo
przecież nie wszyscy są zwolennikami mp3?
Płytę można kupić tylko w sieci, poprzez moją stronę
www i wszystkie inne zagraniczne portale zajmujące
się sprzedażą muzyki. Dostępna jest wersja cyfrowa jak
i fizyczne egzemplarze CD. Te drugie można też dostać
na koncertach i kontaktując się z nami przez facebooka.
Korzystając z okazji chciałbym pozdrowić
wszystkich czytelników HMP - zachęcam was do zapoznania
się z nową płytą i zapraszam na koncerty!
Dorota Orzechowska & Wojciech Chamryk
WOJCIECH HOFFMAN 89
klawiszowca, który słucha o wiele "spokojniejszej" muzyki
niż metal, ale to właśnie pozwala nam stworzyć
coś fajnego. (śmiech)
HMP: Ponoć założyliście zespół dość przypadkowo,
mając już dość przyjemnej, ale jednak niezbyt twórczej,
roli zwykłych fanów metalu?
Satori: Myślę, że nadszedł po prostu pewien moment,
w którym my również chcieliśmy mieć fanów i grać
koncerty. Największym impulsem jednak była chęć
stworzenia czegoś własnego.
Coraz trudniej o oryginalną nazwę przy tej ilości najróżniejszych
zespołów na całym świecie, jednak wasza
wzbudza zaciekawienie odnosząc się chyba do
buddyzmu, lub też do japońskiego demona?
Początkowo nazwa odnosiła się przede wszystkim do
słowa z tradycji buddyjskiej oznaczającego oświecenie.
Rżniemy ostro!
Zadebiutowali długogrającym materiałem "Crave For Chaos" w roku ubiegłym i nie
zwalniają tempa. Nie dość, że grają coraz częściej, w tym na festiwalach, przygotowują też
materiał na kolejny album. Dlatego jeśli ktoś lubi posłuchać ostrego, ale melodyjnego i
inspirowanego różnymi rodzajami mocnego grania metalu, to poniższa rozmowa powinna go
zainteresować:
zawsze były związane z muzyką, lecz to pomogło nam
znaleźć ludzi, którzy pomagają sobie wzajemnie i motywują
się na tyle, by budować coś, co z czystym sumieniem
można nazwać zespołem.
Koncert na Juwenaliach cztery lata temu był dla was
tym decydującym momentem? To wtedy poczuliście,
że zagrać dla kilkunastu tysięcy ludzi to uczucie nieporównywalne
z czymkolwiek innym i zapragnęliście
by powtarzało się to jak najczęściej? (śmiech)
Chcielibyśmy żeby takie koncerty były codziennie
(śmiech). A tak całkiem serio to uważam, że był to dla
nas pewnego rodzaju impuls, taka nadzieja na to, że z
tego może być coś więcej. Gdy człowiek wychodzi na
Foto: Satori
"Crave For Chaos" nagrywaliście dość długo w Perlazza
Studio Przemysława "Perły" Wejmanna - podzieliliście
tę sesję na dwa etapy, by nabrać dystansu
do tego co już zostało zarejestrowane, czy też z bardziej
prozaicznym przyczyn?
Tak jak pisałem wcześniej, chcieliśmy aby ta płyta zabrzmiała
jak najlepiej, dlatego przy tworzeniu i nagrywaniu
niektórych utworów musieliśmy spędzić dużo
więcej czasu.
Czyli od razu wiedzieliście, że wydacie tę płytę sami,
nie bawiliście się w żadne podchody typu rozsyłanie
linków czy demówek do potencjalnych wydawców?
Raczej od początku spodziewaliśmy się, że tą płytę
wydami sami, ponieważ nie chcieliśmy sobie zamykać
drogi na wiele fajnych festiwali i przeglądów muzyczych,
które odbywają się na terenie Polski. Podpisanie
umowy, bądź kontraktu z jakimkolwiek wydawnictwem
automatycznie dyskwalifikwałoby nas z wielu
tego typu imprez.
Mieliście też chyba totalnie dopracowaną wizję brzmienia
tej płyty, skoro Charlie wystąpił, obok Perły,
w roli jej współproducenta?
Charlie w naszym zespole pełni rolę, jak my to nazywamy,
kierownika muzycznego. (śmiech). To on jest
odpowiedzialny za większość pomysłów na piosenki i
to on nadzoruje cały proces tworzenia. Podczas nagrywania
materiału w studio pomagał również w podejmowaniu
decyzji dotyczących brzmienia każdego instrumentu,
stąd jego nazwisko znalazło się obok Perły.
W naszej muzyce staramy się odchodzić od oklepanych
schematów i poniekąd otwierać umysły ludzi na
nowe muzyczne doznania, lecz teraz też nie ukrywając:
po prostu rżniemy ostro!
Szyld szyldem, ale chyba dość szybko doszliście do
wniosku, że nazwa nie gra i trzeba się nieźle podszkolić
by coś osiągnąć?
Na początku graliśmy koncerty praktycznie tylko dla
znajomych, dlatego była to dla nas zwykła zabawa, gdy
jednak zaczęliśmy występować przed większą publiką
postanowiliśmy wziąć się w garść. Każdy dobrze wie,
że do niczego się nie dojdzie bez ciężkiej pracy.
W osiągnięciu wyższego poziomu pomogły też chyba
zmiany składu, bo stopniowo dołączali do was coraz
lepsi technicznie muzycy?
Ze starego składu pozostali tylko wokalista i klawiszowiec,
ale to właśnie oni byli założycielami Satori i to
oni to wszystko zapoczątkowali. Skład zespołu zmieniał
się pod wpływem różnych czynników, które nie
scenę i widzi tak ogromny tłum, to momentalnie zamiera,
ale już po pierwszych kilku sekundach stres odchodzi
i pozostaje czysta przyjemność.
Jednak zanim zdecydowaliście się zacząć prace nad
debiuitanckim albumem musiało minąć trochę czasu,
koniecznego na skomponowanie, doszlifowanie ogranie
tego materiału na próbach?
Oczywiście, że tak. Niektóre utwory powstawały bardzo
wolno, nawet przez kilka miesięcy, ale spora część
została skomponowana dość szybko. Było dużo rzeczy,
które chcieliśmy, by zabrzmiały jak najlepiej, dlatego
też wchodziliśmy do studia na dwa podejścia.
Jego spora różnorodność utwierdza mnie w przekonaniu,
że pewnie każdy z was słucha innej muzyki, co
daje wypadkową w postaci utworów Satori?
Myślę, że to jest jeden z wielu kluczy do tego, by stworzyć
coś świeżego, utwór inny od wszystkich pozostałych.
Większość członków zespołu słucha muzyki
metalowej, lecz zdarzają się wyjątki w osobie Piotra
To było dla was pewnie spore wyzwanie, ale jednocześnie
praca z tak doświadczonym realizatorem i
muzykiem wiele wam dała?
Praca z Perłą to czysta przyjemność, ale jednocześnie
ciężka praca. Z racji jego dużego doświadczenia, zarówno
muzycznego jak i realizatorskiego, było to nie lada
wyzwanie, lecz z czystym sumienem mogę powiedzieć,
że wynieśliśmy z tej lekcji ogromny bagaż doświadczeń.
Wygląda na to, że zależało wam na tym, żeby płyta
była jak najciekawsza nie tylko muzycznie, ale też
jeśli chodzi o warstwę tekstową?
Teksty w naszych utworach są równie ważne co muzyka,
ponieważ to właśnie poprzez historie, które w nich
opowiadamy, chcemy zwrócić uwagę ludzi na ważne
sprawy. Jest sporo wykonawców, którzy śpiewają o
sprawach błahych, które często nie mają nawet żadnego
przesłania. My natomiast chcemy, by słuchacz mógł
też się w jakiś sposób utożsamić z tym co poprzez teksty
chcemy przekazać.
A do czego odnosi się ten tytułowy chaos?
Tytułowy chaos to nic innego jak to wszystko co nas
otacza. Każdy może go interpretować na swój sposób i
według jednego będzie to sytuacja polityczna na świecie,
a według drugiego praca np. w korporacji. Poprzez
tytuł naszej płyty chcieliśmy przede wszystkim zwrócić
uwagę na fakt, że w pogoni za własnymi dobrami zapominamy
o wszystkim innym co powoduje właśnie
tytułowy chaos, lecz jednocześnie zdajemy sobie sprawę,
że tak się dzieje i nic z tym nie robimy.
Dlatego do promocji wybraliście tak odmienne utwory,
"Psycho" i "Crave"?
Wybraliśmy "Psychoę", ponieważ wiedzieliśmy, że taki
utwór oraz teledysk przykują uwagę słuchacza, bądź
też widza i utorują troszkę drogę do szerszego grona
odbiorców. Z drugiej strony do promocji wybraliśmy
utwór "Crave", ponieważ ludzie też czasami muszą odpocząć
od ciągłej młócki (śmiech) i posłuchać jakiejś
przyjemnej ballady. W tekście tego utworu poruszana
jest również dość ważna kwestia, jaką jest uzależnienie
od alkoholu, a jak wiemy jest to zjawisko, które dotyka
wielu ludzi.
Jednak na koncertach stawiacie zdecydowanie na jak
nawjwiększą dawkę muzycznej agresji, w myśl hasła:
"rżniemy ostro!"? (śmiech)
Tak, bo jak dobrze wszyscy wiemy, ludzie przychodzą
na koncert żeby się w jakiś sposób wyżyć, lub odreagować,
dlatego staramy się o jak największą dawkę
energii na naszych koncertach, by ludzie mogli się po
prostu dobrze bawić.
90
SATORI
Zdają się to doceniać nie tylko słuchacze, ale też
jurorzy różnych konkursów, stąd np. Niedawne nagrody
dla najlepszego perkusisty oraz gitarzysty na
"Wake Up And Live Festiwal" w Sulęcinie?
Na każdym koncercie staramy dawać z siebie wszystko
i pokazywać, że jest to dla nas przede wszystkim dobra
zabawa. Jeżeli doceniają to słuchacze i bawią się razem
z nami to świetnie, a jeśli do tego podobamy się jury,
to czego chcieć więcej? Nie ma co się oszukiwać, na
festiwalach, czy przeglądach liczą się nagrody. Dla nas
ważniejszy jest jednak kontakt z ludźmi i czerpanie
satysfakcji z tego co robimy.
A jak wam się grało na tegorocznym festiwalu w Jarocinie?
Były emocje, to w końcu jedna z najstarszych
i najbardziej kultowych imprez tego typu w Polsce?
Grało się fenomenalnie! Każdy z nas przeżywał to
inaczej, ale myślę, że wszyscy byli bardzo podekscytowani.
Wszystko było dopięte na ostatni guzik, co
sprawiło, że koncert wypadł bardzo dobrze, co można
było również wywnioskować z zachowania publiki,
która swoją energią zrobiła na nas ogromne wrażenie.
Ponoć zaczęliście już też prace nad materiałem na
kolejny album?
Materiał na kolejny album powoli się pisze (śmiech).
Nie wiemy dokładnie kiedy będzie skończony, ale postaramy
się, by był on jeszcze lepszy niż poprzedni.
Ile może potrwać ten proces i kiedy zamierzacie wejść
do studia? W międzyczasie musicie się też pewnie
zgrać z nowym basistą Bartoszem Szczepaniakiem?
Chcemy, by nowy album był jak najlepszy, dlatego nie
spieszymy się zbytnio. Chcielibyśmy, by wszystko było
przemyślane i sensownie zaaranżowane. Co do Bartka
to uważam, że był to strzał w dziesiątkę. Zgraliśmy się
z nim świetnie i uważamy, że on również będzie miał
duży wpływ na to jak zabrzmi kolejny album.
W tej chwili jest pewnie jeszcze za wcześnie, by na
podstawie pojedynczych riffów czy pomysłów móc
powiedzieć coś więcej na jego temat?
Faktycznie jest jeszcze trochę za wcześnie, ponieważ
sami do końca nie wiemy jak ten album będzie wyglądać.
Jeśli coś się wyklaruje to na pewno będziemy o
tym informować.
Ale jakiś założenia co do ogólnej koncepcji tej płyty
już macie? Znowu będzie mocno, ciężko i nieszablonowo?
Oczywiście, że będzie mocno, ciężko i nieszablonowo.
W końcu rżniemy ostro!
Dobre recenzje "Crave For Chaos" utwierdziły was
w przekonaniu, że idziecie w słusznym kierunku I
przy drugim wydawnictwie będziecie dążyć do pokonania
kolejnej, zawieszonej wyżej, poprzeczki?
Cieszymy się, że ten album spodobał się wielu osobom
i oczywiście będziemy starać się dążyć do tego by kolejny
był równie przystępny, ale jednocześnie chcielibyśmy
pokazać nowe umiejętności i pomysły. Wszyscy
utwierdziliśmy się w przekonaniu, że droga, którą
obraliśmy jest dobra, a co będzie dalej, tego sami do
końca nie wiemy.
Wojciech Chamryk
Blind Guardian - Warszawa 29 maja 2015,
Progresja
Foto: Blind Guardian
Live from the Crime Scene
Tego się nie spodziewałam. Po prawie trzydziestu
latach muzycznej kariery Blind Guardian zagrał
koncert, który trwał... dwie i pół godziny! Zaskakujące
o tyle, że Guardian, mimo tego, że potrafi tworzyć
oszałamiającą muzykę, koncerty gra raczej zachowawcze,
ot wyjście na scenę, niezłe odegranie, zejście.
Warszawski koncert był pod wieloma względami jednym
z lepszych jaki widziałam w wykonaniu Niemców.
Nic dziwnego, zespół nie tylko promował
nową płytę, która jest kopalnią świetnych melodii, ale
tradycyjnie już postawił także na "klassikery". Co ciekawe,
mimo tego, że trasa upływała pod znakiem "Beyond
the Red Mirror", grupa zagrała tylko cztery kawałki z
tego krążka: rozpoczynający zarówno koncert jak i płytę
"The Ninth Wave", "Prophecies", "Twilight of the Gods",
który niestety jeszcze nie jest chyba wystarczająco ograny,
bo troszkę się Guardianom "rozjechał" i rewelacyjny,
nastrojowy "Miracle Machine". Ten ostatni, oryginalnie
zaaranżowany na pianino został zagrany akustycznie
na gitarę, co sprawiło, że stracił lekko "queenowy" sznyt
na rzecz klasycznej, bardowej, guardianowej ballady.
Efekt ten zresztą spotęgowało umieszczenie zaraz po
nim "Lord of the Rings". Oba stworzyły magiczny duet.
Później bardowski klimat powrócił, gdy zespół zagrał
"The Bard's Song - In the Forest", a prawie cała sala siadła
na ziemi imitując klimat pieśni snującej się przy blasku
ognia. Dla mnie to była genialna okazja, żeby wreszcie
zobaczyć dobrze muzyków (cóż, nie każdy jest dryblasem)
i nie usiadłszy szybko uciekłam pod ścianę, żeby
napawać się widokiem sceny, okazało się jednak, że
dużo bardziej urzekający widok był właśnie pod nią.
Jednak to nie nowa płyta rozgrzała nas do
szaleństwa. Oto zaraz po "The Ninth Wave" ze sceny
uderzył niezwykle rzadko przez Guardian grany "Banish
from Sanctuary". Równie pozytywnym zaskoczeniem
był wyciągnięty z lamusa, a przecież tak mocny i
nośny "The Last Candle". Przy takiej dawce muzycznych
perełek trudno było mi uwierzyć, że publika wciąż skanduje
"Majesty! Majesty!" domagając się tego świetnego,
ale przecież bardzo często granego numeru. Siła publiczności
jednak ma znaczenie, bo pod koniec występu
Niemcy ulegli jej grając niezaplanowany wcześniej numer
"Valhalla". Rzeczywiście, to co się działo pod sceną
było czystym szaleństwem. Nie spodziewałam się tak
znakomitej frekwencji i tak zaangażowanej publiki. To
naprawdę interesujące, bo po pierwsze Guardian nie
wydaje ostatnio bardzo łatwych w odbiorze płyt, a po
drugie heavy metal znów popada w małą niełaskę i na
innych klubowych koncertach klasyków heavy metalu
nie da się zaobserwować podobnego zjawiska. A jest nim
przyrost nowych fanów, generalnie bardzo młodych. Nie
piszę tu tylko o licznie przybyłych wraz z rodzicami
dzieciach, ale o nastolatkach, które swoim zaangażowaniem
i radością zawyżały poziom temperatury pod sceną.
Jakimi drogami Guardian do nich dociera? Być może
jakąś niemetalową, a związaną z literaturą i grami
fantasy niszą? Czegoś takiego nie widziałam ani na
Grave Digger, ani na Accept czy Gamma Ray. Atmosfera
pod sceną widocznie udzieliła się chłopakom z
Blind Guardian, bo wydawało się, że nie tylko dobierają
nasze fale, ale też emitują własne. Będący w bardzo
dobrej formie Hansi Kürsch nawiązał udany kontakt z
publiką, śpiewał dynamicznie i wykorzystywał całą powierzchnię
sceny, Marcus i André "po prostu" grali,
choć patrzenie jak ten ostatni gra to czysta przyjemność.
Minusem było jedynie ustawienie sesyjnego basisty w
tyle za Marcusem. Wiadomo, że zespół chce podkreślić
to, że facet nie jest członkiem "Ślepego Ciecia", ale fakt,
że musiał chować się za gitarzystą nie sprawił dobrego
wrażenia. Dano mu tak krótki kabel, że jego chęć wyjścia
kilka kroków do przodu spełzała na niczym, co wywoływało
smutny efekt "psa na łańcuchu". Schowany był
także klawiszowiec. Muzyk ten gra z Guardianem od
prawie dwudziestu lat, a wciąż musi chować się w cieniu
gitarzystów. Cóż, takie prawa formacji i muzyków sesyjnych.
Pomiędzy "świeżymi bułeczkami", "klasykami"
i "perełkami" Blind Guardian umieścił już tradycyjnie
sporą porcję numerów z szalenie lubianej przez
fanów i dobrze sprawdzającej się na koncertach "Nightfall
in the Middle-Earth". Ich moc polega chyba bardziej
na sile budującej koncertowe braterstwo śpiewania
niż na energii jaką wywołują numery pokroju "Majesty"
czy "Valhalla". Z nowych, ale nie najnowszych numerów
wybrzmiał mający koncertowy potencjał "Tanelorn",
"Fly" - chyba najsłabszy punkt koncertu, oraz dwa piękne
kolosy - "And then there was Silence" i "Sacred Worlds".
W przypadku obu jestem pełna podziwu, niewiele
zespołów decyduje się na granie swoich najdłuższych
kawałków i to jeszcze jeden po drugim. Motyw (podobnie
zresztą jak długość trwania setu) rodem z koncertów
zespołów progresywnych. "And then there was Silence"
jak zwykle urzekł swoim rozmachem i rozbudowaniem
zderzonym z błyskotliwym koncertowym trikiem zachęcającym
publikę do śpiewania w środku "la la lla la la la
la la la la", a "Sacred Worlds" swoją absolutną klasycznością,
kwintesencją stylu Blind Guardian, rozbitą na
dziewięć minut.
Niewątpliwie ten, kto udał się na koncert
wyszedł zadowolony, set znakomity, brzmienie na niezłym
poziomie, bardzo fajny kontakt z publiką, nawet
wizualnie zespół zaprezentował się lepiej niż zwykle.
Natomiast na samą atmosferę koncertu na pewno miała
wpływ żywiołowa reakcja widowni. Cieszę się, że grupa
zdobywa serca nowych fanów. Sama pamiętam wielkie
emocje na moim pierwszym koncercie Blind Guardian
kilkanaście lat temu. Cudowne, że teraz ktoś ma szansę
przeżywać to samo. Oby ta dobra passa dla Niemców
trwała jak najdłużej!
Katarzyna "Strati" Mikosz
BLIND GUARDIAN 91
Wacken Open Air 2015
XXVI edycja tego największego metalowego festiwalu
w Europie okazała się jeszcze bardziej spektakularna
niż jubileuszowa edycja XXV. Tak naprawdę
ogromne emocje pojawiły się już ostatniego
dnia poprzedniej edycji festiwalu Wacken, to
jest dnia, kiedy tuż przed koncertem Amon Amarth
na telebimach wyświetlono kilka zespołów
mających wystąpić w 2015 roku. Wśród nich pojawiły
się magnetyczne nazwy - rzadko grający
Running Wild, słynący ze znakomitego show
Trans Siberian Orchestra oraz uznawany za w
zasadzie nieistnie-jący Savatage. Nie da się ukryć,
że głównie ten ostatni zespół spowodował, że
bilety na XXVI edycję rozeszły się w przeciągu 12
godzin (rekord w tym roku nie został pobity,
sprzedaż trwała 23 godziny). Nic dziwnego, że
wiele osób , w tym także my, czekaliśmy na festiwal
i z niecierpliwością od-liczaliśmy dni do godziny
"zero", czyli do 30 lipca 2015 roku.
Strati: Rzadko bywa tak, że wyczekane wydarzenia
okazują się dokładnie tak samo cudowne, jakimi jawią
się w wyobraźni. Na dowód, że nigdy nie może
być tak pięknie jak się tego oczekuje, napiszę, że do
koncertowego zestawu marzeń dołączyła najgorsza
pogoda w historii całego festiwalu Wacken w ogóle.
Przez większość czasu niebo zasnute było ciężkimi,
ołowianymi chmurami niedającymi promyka nadziei
na słońce, deszcz smętnie kapał przez pierwsze dni
festiwalu, a błoto, które utworzyło się w tej niemal
depresyjnej (to jest geograficznie depresyjnej) krainie
nie pozwalało poruszać się inaczej niż w kaloszach.
Na teren festiwalu przybyliśmy już we wtorek w nocy.
Przed nami był "zerowy", rozgrzewkowy dzień Wacken,
podczas którego co prawda nie otwarto jeszcze
głównych scen, ale już zapowiedziano niemałe wcale
zespoły. Ten dzień, środa 29 lipca, należał do grup
grających na niewielkiej Beer Garden Stage, Wackinger
Stage oraz dwóch scen mieszczących się pod
jednym dachem namiotu - W.E.T. i Headbangers
Stage.
Tak, tym razem dla nas festiwal rozpoczął się w środę
o 18.00 na małej scence umiejscowionej w Wackiner
Village (tak zwanej "wiosce wikińskiej"), ponieważ
właśnie o tej porze miał zagrać Gentle Storm. Jak na
- nawet subtelny - sztorm przystało, równo z pierwszymi
dźwiękami koncertu rozpadało się na dobre i
padało bezustannie do późnego wieczora dnia następnego.
Co więcej, mimo niewielkiego rozmiaru scen,
nagłośnienie występu było godne największego festiwalu
w Europie - było po prostu bardzo głośno. Gentle
Storm trafił na scenę, na której najczęściej grają
folk rockowe czy folk metalowe grupy, prawdopodobnie
właśnie przez wzgląd na swoje folkowe inklinacje.
Mimo, że głowami grupy są dwie osoby, Anneke van
Giersbergen i Arjen Lucassen, trudno jest zobaczyć
ten zespół z oboma twórcami na scenie, Lucassen,
szalenie płodny kompozytor, koncertuje niezwykle
rzadko. Tak też było i tym razem, na scenie pojawiła
się Anneke (która oczarowała nas nie tylko swoim
przepięknym i mocnym głosem, ale też przesympatycznym
stylem bycia), wraz z koncertowym składem
zespołu. W nim znaleźli się zatem gitarzyści (w tym
jeden płci żeńskiej), basista, chórzystka śpiewająca sopranem,
perkusista i… właśnie, zespół wystąpił bez
klawiszy. Anneke powiedziała, że zostały po prostu…
skradzione. Zespół zaprezentował osiem utworów, z
czego pięć pochodziło z jedynej, acz podwójnej płyty
formacji, a trzy pozostałe były coverami, jednak grup,
z którymi van Giersbergen jest związana - Aqua de
Annique, The Gathering i Devin Townsend Project.
Koncert się skończył, deszcz nie. Mimo innych
Foto: Strati
planów musieliśmy wrócić na pole prasowe, które na
szczęście okazało się w tym roku o tyle szczęśliwie
zorganizowane, że był na nim dostępny barak, w którym
można było skorzystać z Internetu. I schronić
przed deszczem.
Wyjście na kolejne koncerty było długo dyskutowane.
Od kiedy rok temu przeniesiono dziennikarzy na
pole daleko od scen i podstawiono autobus, można
było spodziewać się drobnych utrudnień w komunikacji.
Nie spodziewaliśmy się jednak, że aż takich.
Autobus oznaczony jako schuttle bus dla prasy i muzyków
zabuksował się w błocie i o transporcie przez
pierwsze dwa dni - mimo wysiłków organizatorów -
mogliśmy tylko pomarzyć. Niemniej jednak chwila
odpoczynku, wysuszenie się i zbierająca się coraz większa
ekipa sprawiła, że udało nam się, przynajmniej
częściowo ruszyć na podbój kolejnych koncertów tego
"zerowego" dnia. Do koncertowego namiotu z dwiema
scenami trafiliśmy na końcówkę występu Uli'ego Jona
Rotha, prezentującego numery Scorpions oraz na
cały koncert Europe. Zaskakujące było, że tej klasy i
popularności band zagrał na mniejszej scenie w dniu,
kiedy w zasadzie oficjalnie festiwal się jeszcze nie
zaczął. Ale za to jaki był to koncert! Na dworze lał
deszcz, a wewnątrz świetnie nagłośniony hard rock.
Choć większość ludzi kojarzy tę szwedzką grupę jedynie
z radiowym hitem, trudno nazwać Europe zespołem
jednego przeboju, udaną podróbką rocka czy
wrzucić ich do "sekcji geriatrycznej". Europe to kopalnia
świetnych hard rockowych numerów i bardzo
zgrabnych solówek. Koncert pod namiotem był znakomicie
nagłośniony, a przez wzgląd na zadaszenie i
oświetlenie, można było odnieść wrażenie, że odbywa
się on w klubie, a nie na wielkim festiwalu. Zespół jest
świeżo po wydaniu dziesiątej (sic!) płyty "War of
Kings", nic więc dziwnego, że aż sześć numerów z siedemnastu
pochodziło z nowego krążka. I choć zespół
od czasu powrotu w 2004 roku nabył równie długiej
wydawniczej historii, co z czasów legendarnych lat
osiemdziesiątych, proporcje obu "er" nie były wyrównane.
Dziewięć kawałków nowożytnych starło się z
klasykami, w tym z "Ready or Not", "Rock the Night" i
oczywiście "The Final Countdown". Być może jednak
słowo "oczywiście" nie jest na miejscu, bo - jak Joey
Tempest powiedział na konferencji prasowej - zastanawiał
się czy sobie tego nie odpuścić. Ot, tak. I o ile
na cały występ publika reagowała żywiołowo, o tyle
na ostatnim numerze o mały włos śpiewem nie rozniosłaby
namiotu. Okrzyki "The Final Countdown!"
słychać było podobno aż na polu namiotowym. Mam
wrażenie, że jakkolwiek Europe by się nie dwoiło i
troiło z prezentacją starszych czy nowszych numerów,
i tak ludzie czekaliby na ten jeden. Nic, że podczas
występu można było zorientować się w jak dobrej
jest Europe formie kompozycyjnej i muzycznej
obecnie, czy usłyszeć najbardziej heavymetalowy numer
w ich karierze, "Scream of Anger". Niespodzianką,
którą w lot podłapali Niemcy, było wplecenie tekstu
Rammstein w riff "Rock the Night". O ile Tempest
zażartował sobie tym smaczkiem, o tyle publiczność
niemal do końca kawałka dośpiewywała sobie "du, du
hast, du hast mich". Warto wspomnieć te o samej
konferencji prasowej, która odbyła się tuż przed koncertem.
Ramza: Na konferencję prasową Europe zebrało się
sporo ludzi, ale dzikich tłumów nie było - jeszcze na
jakieś dziesięć minut przed rozpoczęciem Joey Tempest
mógł swobodnie przechadzać się po namiocie
prasowym nie atakowany przez łowców autografów.
Na spotkanie z dziennikarzami wyszli wszyscy członkowie
zespołu, choć mówił głównie Joey. Cieszył się
z faktu grania na Wacken i zapowiedział, że set
będzie dość ciężki. Poinformował również, że koncert
będzie nagrany i planują wydać DVD z jego zapisem.
O nowym albumie - "War of Kings" wypowiadał się
w superlatywach, twierdził, że od dawna planowali
taki nagrać. Wytłumaczył, że tytułowi królowie odnoszą
się do dawnych szwedzkich władców - jeszcze z
ery wikingów. Po konferencji można było podejść do
muzyków, zamienić z nimi kilka słów i porobić zdjęcia
- chętnych nie brakowało, a Szwedzi pozostali do
dyspozycji sympatyków wystarczająco długo, by każdy
mógł się załapać.
Strati: Kiedy opuszczaliśmy namiot po koncercie Europe,
deszcz padał już jak oszalały. Z każdą kroplą
grunt stawał się bardziej grząski i coraz bardziej zamieniał
się w błoto i z czasem w bagno. Poszliśmy
spać - padało. Zbudziliśmy się rano - padało. Moja
pierwsza myśl była taka "nie, wszystko namokło, odwołają
nam koncerty". A przecież tego dnia miał zagrać
wyczekiwany przez tak wielu Savatage. Ale zanim
gwiazda wieczoru, czekały nas inne przyjemności.
XXVI edycję Wacken Open Air tradycyjnie już
otworzył heavymetalowy coverband - Skyline, który
tym razem do swoich szeregów zaprosił Henninga
Bassego i razem zagrał między innymi numery Deep
Purple i Rainbow. Skyline ma uprzywilejowaną pozycję
w ramówce festiwalu, jako, że otwierał go już
w… 1991 roku. Pierwszym zaś "regularnym" koncertem
pierwszego oficjalnego dnia Wacken był koncert
U.D.O.. Od kiedy z martwych powstał Accept, Udo
na Wacken robi wszystko, żeby pokazać coś więcej
niż standardowy koncerty swojego bandu. Dwa lata
temu zagrał koncert oparty na mniej znanych utworach,
ciekawostkach powyciąganych z dyskografii, towarzyszyli
mu goście. Tym razem był to koncert z orkiestrą.
I to nie "byle jaką", bo zamiast standardowej
już dla wielu metalowych kapel filharmonicznej orkiestry
zapełnionej smyczkami, Udo zaprosił pełną in-
92
WACKEN 2015
strumentów dętych orkiestrę wojskową. Tak, ten koncert
nosił miano U.D.O. with Bundeswehr Musikkorps.
Żartem można powiedzieć, że fani metalu częściej
mają okazję oglądać orkiestrę niż ludzie, którzy
muzyką nie interesują się w ogóle. Podczas tegorocznego
Wacken zaliczyliśmy dwie. Udo wykorzystał
ich obecność nie tylko do podkręcenia własnej muzyki,
ale także wykorzystał ich potężną moc pozwalając
im instrumentalnie zagrać "Marsz imperialny" z
"Gwiezdnych wojen" czy utwór z niemieckiego filmu
wojennego "Das Boot". Co ciekawe, nie tylko sama
orkiestra nadająca muzyce U.D.O. podniosły ton i
podbijająca jej potęgę była atrakcją. Zespół zagrał kilka
perełek, w tym "Faceless World" i swingujący "Cut
me Out" z "Holy", który aż się prosił o orkiestrę. Co
więcej, to właśnie orkiestra została jego głównym nośnikiem,
bo został zagrany bez gitar. Nie sądziłam, że
uda mi się ten numer usłyszeć na żywo! Ciekawostką
był także rzadko grany (najczęściej w Rosji) ludowy
"Trainride In Russia", którego odegranie zwiastowało
już pojawienie się pana z akordeonem i zabawnie
podkręconym wąsem. Podczas gdy muzycy orkiestry
bawili się przednio, sam Udo wydawał się nieco statyczny,
ale cóż jest to pan po sześćdziesiątce, który widocznie
zwyczajnie się męczy. Pogoda była już bezdeszczowa,
a na bis, gdy ze sceny popłynął cover
Accept "Princess of the Dawn", zza chmur po raz pierwszy
od ponad doby, wyszło słońce. Scena, jaka się
rozegrała na wackeńskiej ziemi przypominała tę z
"Krzyżaków" - tyle, że w większej skali. Wszyscy niemal
pokłonili się słońcu, a przynajmniej wydali w jego
kierunku okrzyk radości, zupełnie jakby to nie słońce,
a kolejna gwiazda heavy metalu nawiedziła festiwal.
"Księżniczka" wybłagała niebo o promyk słońca.
Marcin Książek: Po ubiegłorocznym brukselskim
koncercie Trans-Siberian Orchestra stwierdziłem,
że gdyby Jon Oliva i Paul O'Neill postanowili jednak
jeszcze kiedyś zebrać zespół w całości, by zagrać choć
raz pod starym szyldem, po tym co widziałem do tej
pory (kilka lat wcześniej zaliczyłem Jon Oliva's Pain
oraz dwukrotnie Circle II Circle), na taki koncert
mógłbym lecieć choćby do Japonii. Pół roku później
okazało się, że wystarczy pojechać na W:O:A. Łączony
koncert Savatage i Trans-Siberian Orchestra po
raz pierwszy w historii festiwalu zaplanowane na dwie
sceny, więc przepychanie się jak najbliżej barierek należało
poważnie przemyśleć. Ostatecznie upatrzyliśmy
sobie pozycję jak najbliżej Black Stage, na które
formalnie miało pojawić się Savatage, ale na tyle daleko,
by mieć jako taki widok na True Stage zarezerwowanej
dla Trans-Siberian Orchestra. I takie, by
nie stać w błocie głębszym niż do kostek. "The Ocean"
w roli intro, gitara Crissa na ogromnych ekranach i z
głośników płyną pierwsze dźwięki "Gutter Ballet".
Obowiązkowa fałszywa nuta we wstępie (swojego czasu
w zespole były zakłady, czy Jon położy "Gutter
Ballet", nie miałem kiedy zapytać, czy wrócili do tej
tradycji) i do Jona siedzącego na podwyższeniu obok
perkusji dołączają pozostali muzycy; Chris Caffery,
Al Pitrelli, Johnny Lee Middleton, Jeff Plate oraz
wspomagający Savatage na klawiszach, wypożyczony
na ten wieczór z TSO Vitalij Kuprij. Wszystko prawie
tak jak na video z Monsters of Rock 1998, które
oglądałem co najmniej kilkadziesiąt razy. Prawie, bo
oprawa świetlna nieporównywalnie większa. Podobnie
jak i uśmiechy na twarzach poszczególnych muzyków.
Do kompletu brakowało jedynie Zaka Stevensa,
który na scenie miał się zameldować nieco później.
"Gutter Ballet" w całości dla siebie zachował
Jon i dobrze się stało, bo jego aktualna dyspozycja
jest po prostu genialna, a oczywiście reszta zespołu, z
Chrisem na czele, nie ustępowała mu na krok. Kilka
sekund przerwy i startuje "24 Hrs. Ago". W opinii
Paula O'Neilla Jon wykonuje go dziś lepiej niż robił
to kiedykolwiek w latach 80. i opierając się na tym, co
usłyszałem, jestem skłonny w to uwierzyć. Krótkie
"Hello Wacken!" i na scenie przy dźwiękach "Edge of
Thorns", z uśmiechem z tendencją do niebezpiecznego
owijania się dookoła głowy, na scenę wchodzi Zak.
I w zasadzie można umierać… No, prawie, bo Savatage
w kolejnych minutach serwuje jeszcze "Jesus Saves",
"The Storm" (zaskakujący wybór w kontekście
ilości instrumentalnych kompozycji Trans-Siberian
Orchestra, ale dzięki niemu również Al Pitrelli miał
swoje pięć minut, klasyczne kompozycje to z oczywistych
względów domena Chrisa), odegrane znów
wspólnie z Zakiem "Dead Winter Dead" oraz "Hall of
the Mountain King". W tym ostatnim miejsce Ala,
który dyrygując całym przedstawieniem musiał się już
przemieścić na drugą scenę, zajął przyjęty niedawno
do rodziny, grający wcześniej z Circle II Circle a
także z ostatnim składem Jon Oliva's Pain Bill Hudson.
"Madness reigns… in the hall of the mountain
king!" i Jon zapowiada swoich przyjaciół, a światła
przenoszą się na drugą scenę. Na tej jest już prowadzone
przez Ala (zdążył w międzyczasie wskoczyć w
smoking) Trans-Siberian Orchestra będące niejako
lustrzanym odbiciem TSO, które zwykle gra w Europie,
z Angusem Clarkiem na gitarze, Dave'em Z.
na basie oraz Johnem O'Reilly''m na bębnach. Acz
skład TSO dość szybko okazał się sprawą dość płynną
i wraz z kolejnymi utworami na scenie, w różnych
konfiguracjach personalnych, pojawiali się również
Chris, Johnny i Jeff. Przy klasycznie ogromnej oprawie
świetlno-pirotechnicznej Trans Siberian-Orchestra
odegrała między innymi "Another Way You Can
Die" (kłania się Jeff Scott Soto), mający się ukazać na
zapowiadanym na jesień albumie "Letters from the
Labyrinth" "What the Night Conceives" (wizytówka
Kayli Reeves), wykonany wspólnie przez Zaka oraz
Andrew Rossa "The Hourglass", a także garść utworów
instrumentalnych, w tym "Tocatta - Carpium
Noctem" oraz "A Last Illusion". Na swój sposób był to
jednak tylko wstęp do ostatniej części koncert, w której
obie sceny grały już równolegle. Na początek "The
Mountain" i "Carmina Burana" a potem m.in. odśpiewany
wspólnie przez Zaka i Russella Allena według
zasady "jeden wokalista - jedna scena" "Turns to
Me", "Another Way" (Russell), "Morphine Child"
(Jon!), "Believe" (Jon i Robin Borneman) oraz stanowiącym
przedwczesne grand finale koncertu, "Chance"
(znów Zak i Andrew) z robiącymi niesamowite
wrażenie, przepływającymi po wszystkich ekranach
gigantycznymi flagami. Na koniec "Christmas Eve
(Sarajevo 12/24)", "Requiem (The Fifth)" i przy ogromnych
płomieniach na scenie oraz fajerwerkach eksplodujących
ponad nią na tle księżyca, który dosłownie
na moment wyszedł zza chmur (w trakcie koncertu
deszcze padało kilka o ile nie kilkanaście razy) i
bez jakichkolwiek odpowiedzi na temat przyszłości
Savatage ten niewątpliwie niezwykły koncert przeszedł
do historii. Odpowiedzi nie uzyskaliśmy również
podczas zorganizowanej następnego dnia konferencji
prasowej, w trakcie której Al tłumaczył, jak
wielkim przedsięwzięciem organizacyjnym były ten
podwójny występ, Paul O'Neill przekonywał, że
TSO to właściwie to samo co Savatage, a Chris i
Jon… Cóż, Chris i Jon zabijali nudę po prostu
dobrze się bawiąc. Ja natomiast odniosłem wrażenie,
że jakakolwiek aktywność Savatage będzie zależna
od tego, czy Paul uzna, że Savatage jest mu potrzebne
do promowania Trans-Siberian Orchestra, bo to
Trans-Siberian Orchestra jest od lat najważniejsze.
Oddechu nie wstrzymuję, ale jeśli tak się stanie, na
pewno tam będę.
Piątek
Marcin Książek: Angra na scenie zameldowała się
punktualnie o 11:00 inaugurując tym samym granie
na Party Stage. Pora nieludzko wczesna, ale w realiach
W:O:A ujmy nikomu nie przynosi. Co najwyżej
może odbić się na frekwencji. A o tę dodatkowo Rafael
Bittencourt i spółka musieli walczyć z grającymi
równolegle na jednej z głównych scen Holendrami z
Epica. Do dyspozycji jedynie 45 minut, więc nie ma
czasu na przestoje. Na początek świeże "Newborn Me"
i "Storm of Emotions" przeplecione "Spread Your Fire"
(w tym pierwszym Kiko Loureiro spędził mniej więcej
tyle samo czasu na grze co na walce ze sprzętem), a
potem pierwszy klasyk, "Angels Cry" z obowiązkowym
Kaprysem nr 24 Paganiniego w solówce. Gitarowo
czysta perfekcja, której kroku dzielnie dotrzymuje
reszta zespołu z Fabio Lione na czele. Włoch,
który miał nie pasować do Angra tak samo jak wcześniej
miał nie pasować do Kamelot, w praktyce w obu
zespołach sprawdza się równie dobrze. Dalej "Final
Light", zdecydowanie najmniej oczywisty punkt setu,
choć z uwagi na teledysk można było się go spodziewać,
a potem znów klasyka, "Nothing to Say", "Carry
On" i już na koniec "Nova Era". Właśnie tak gra się
krótkie koncerty.
Falconer widziałem na W:O:A 2007 i nie wspominam
tego dobrze. Falujący na wietrze dźwięk i fatalna
dyspozycja wokalna Mathiasa Blada sprawiły, że po
dosłownie kilku utworach się ewakuowaliśmy. W tym
roku rozważałem nawet odpuszczenie ich występu,
ale że ktoś z ekipy rzucił, że to jeden z ostatnich koncertów
Falconer w ogóle, postanowiłem jednak dać
im drugą szansę. Motywując decyzję o zakończeniu
koncertowej aktywności Stefan Weinerhall tłumaczył,
że zespół tak naprawdę miał być tylko projektem
studyjnym. Cóż, że nie jest to drugie Arch Enemy
czy drugi Evergrey widać na pierwszy rzut oka.
Brak ruchu na scenie i charyzma godna nauczycieli
muzyki na poziomie liceum to nie jest to, czego większość
oczekuje od metalowego zespołu. Ale, że wykonawczo
Szwedzi tym razem byli niemal bezbłędni, a
na dodatek połowę ich setu stanowiły kompozycje z
dwóch pierwszych płyt z "Upon the Grave of Guilt",
"Mindtraveller" oraz "The Clarion Call" włącznie, było
naprawdę nieźle. I gdyby jeszcze tylko więcej nowszych
kompozycji trzymało poziom "Northwind"…
Niemniej, tak czy inaczej, progres w stosunku do roku
2007 ogromny.
Występ Queensryche był dla mnie jednym z ważniejszych
punktów tegorocznego W:O:A. Przedłużająca
się łączona konferencja prasowa Savatage i
Trans-Siberian Orchestra, a w szczególności jej część
integracyjna sprawiły jednak, że udało mi się obejrzeć
tylko ostatnie 25 minut. Cóż, są rzeczy ważne i
ważniejsze, ale tutaj nie o tym… Drogę ze strefy prasowej
na teren festiwalu pokonaliśmy przy dźwiękach
"NM 156" (wcześniej można było usłyszeć m.in.
"Nightrider", "Warning" i "En Force"), a gdy przechodziliśmy
przez bramki Todd La Torre zapowiadał już
zwiastun nowego albumu, udostępniony kilka dni
wcześniej "Arrow of Time". Utwór, który pozwala
mieć nadzieję, że Amerykanie, próbując wykorzystać
w pełni to, co daje im nowy wokalista, sięgną nieco
głębiej do swoich muzycznych korzeni (oparty na klasycznych
kompozycjach set również zdawał się sugerować,
że coś jest na rzeczy). I naprawdę nie ma
przesady w stwierdzeniu, że zatrudnienie La Torre
było najlepszą rzeczą, jaka mogła się Queensryche
przytrafić. Nie, nie wykluczam, że swoje mógł zrobić
również grający na drugiej gitarze Parker Lundgren,
ale jeśli tak, to jest to raczej zawodnik, o których mówi
się, że budują atmosferę w szatni. Na żywo z tej
dwójki liczy się wyłącznie Todd. W głowie się nie
mieści, że gość, który bez problemu radzi sobie z klasycznym
repertuarem Queensryche, a wcześniej
Crimson Glory, śpiewając niczym brat bliźniak oryginalnych
wokalistów, do czasu wyłowienia przez
Drenninga i spółkę był postacią całkowicie anonimową.
"Eyes of a Stranger"? "Queen of the Reich"? "Take
Hold of the Flame"? Proszę bardzo. A wszystkie zaśpiewane
z pasją i zaangażowaniem nie pozostawiającym
najmniejszych wątpliwości co do tego, że na tę
szansę La Torre czekał całe życie. Liczę, że "Human
Conditon" nie zawiedzie i że w niedługim czasie
Queensryche pojawi się gdzieś w okolicy, bo te niespełna
pół godziny to było zdecydowanie za mało.
Strati: Na razie o Queensryche "w okolicy" ni widu
ni słychu, za to niedługo zagra u nas Annihilator.
Bardzo cieszyła mnie ta wieść… do czasu. Annihilator
daje znakomite koncerty. Ten na Wacken
2013 po prostu zwalił nas z nóg. Tym razem jednak
coś nie zagrało. Jeśli ten jesienny warszawski występ
ma być taki, jak ten na Wacken, to chyba sobie odpuszczę.
Otóż to coś, co nie zagrało, to kolejna zmiana
w składzie, a dokładnie jego okrojenie o Paddena.
Choć większość z nas zgodzi się, że David Padden
nie jest znakomitym wokalistą, zgodzi się zapewne
też z tym, że jego rola służyła odciążeniu Jeffa Watersa.
Waters jest nie tylko świetnym gitarzystą, ale
też potrafi kapitalnie odnaleźć się na scenie. Nie tylko
słychać, ale także widać jego wielką pasję i radość z
tego, co robi na jej deskach. Każde zagranie, podkreślenie
riffu niemal odbija się na jego ruchach, mimice
i gestykulacji. Koncert Annihilator zazwyczaj jest
fantastycznym show zrobionym tylko za pomocą dobrych
"aktorów". Tymczasem, kiedy zabrakło wokalisty,
Waters musiał przejąć jego rolę. Widać było, że
koncert na Party Stage na Wacken jest jednym z
pierwszych po odejściu Paddena, bo Jeff wyraźnie
sobie nie radził. Wydawało się, że nie był jeszcze obyty
ze sceną, mikrofonem i repertuarem pisanym z myślą
o pełnoprawnym wokaliście. To, czym zazwyczaj
Annihilator zachwycał zostało "rozpisane" na dwie
role i niejednokrotnie Waters poświęcał spektakularne
granie na gitarze (dające rewelacyjne efekty muzyczne
i wizualne) na rzecz statycznego śpiewania do
mikrofonu. Nic dziwnego, że repertuar Annihilator
na tym koncercie był również oparty na płytach z
Watersem na wokalu. Zespół zagrał numery z "King
of the Kill", "Refresh the Demon" i nadchodzącej
WACKEN 2015 93
"Suicide Society". Drugie pół tworzyły klasyki, których
wstyd nie zagrać, takie jak choćby "Alison Hell",
po którym naprawdę było widać i słychać, że zespół
jest jeszcze "w proszku" po rewolucji w koncertowym
składzie. Dodawszy do tego niespecjalnie dopracowanie
brzmienie (zaskakujące jak na Wacken) i efektem
był taki sobie koncert. Może do październikowego
występu w Polsce Annihilator się już trochę ogra?
Marcin Książek: Mój pierwszy koncert Dream
Theater. Wiem, dziwne, ale nigdy wcześniej jakoś się
nie złożyło. W ostatnich latach nie miałem już też
szczególnego ciśnienia. Studyjnie ten zespół skończył
się dla mnie na znakomitym "Metropolis Pt. 2: Scenes
from a Memory", a dodatkowo, co słyszałem z
wielu stron, jego koncertowym przekleństwem miał
być James LaBrie. Niestety, że nie jest dobrze, potwierdziło
się już na samym początku. Otwierające
koncert "Afterlife" Kanadyjczyk zaśpiewał tak, że uszy
więdły. Rozumiem, że to utwór Dominici'ego, rozumiem,
że nie ta skala, również nie te lata, ale od tak
doświadczonego wokalisty nie tylko można, ale i
należy oczekiwać, że niezależnie od okoliczności będzie
w stanie zaśpiewać dowolny utwór tak, by efekt
był przynajmniej przyzwoity. W genialnym "Metropolis
Pt. 1: The Miracle and the Sleeper" ta sztuka
również nie do końca się udała i mniej więcej w połowie,
obserwujące techniczne wymiatanie pozostałych
muzyków (Petrucci w klasycznej pozie z nogą na odsłuchu,
Myung stojący niczym przybity do sceny kawałek
dalej, Rudess na podeście kręcący się razem
keyboardem i Mangini schowany za dość skromnym
jak na standardy Dream Theater zestawem perkusyjnym),
co sprawiło, że LaBrie, który nawet w swoim
najlepszym okresie nie był wielkim wokalistą, zdołał
zakotwiczyć w Dream Theater na tak długo? I czy w
ogóle jest możliwe, że jego obecna dyspozycja nikomu
w zespole nie przeszkadza? Lekka rehabilitacja miała
miejsce w "The Spirit Carries On" (może powinni grać
więcej ballad?) oraz "As I Am" (jak za "Train of
Thought" nie przepadam, bo uważam, że wokale nie
współgrają z muzyką, tak tutaj przynajmniej obyło się
bez piania), ale choć już do końca tak źle jak "Afterlife"
już nie było i chociaż wcale tego nie chce, to właśnie
popis Jamesa najlepiej z tego koncertu zapamiętam.
"Panic Attack", "Constant Motion", "Bridges in
the Sky", "Behind the Veil" i Dream Theater schodzi
ze sceny, a ja, bez większych emocji, odhaczam kolejną
nazwę na liście zespołów do zobaczenia.
Strati: Niestety nie udało nam się zobaczyć występu
Armored Saint od samego początku. Grupa występowała
na scenie pod namiotem, część koncertu się
pokrywała z Dream Theater i trzeba się do niej było
dostać przez morza bagna. Koncert był bardzo dobry,
choć z kultowego "March of the Saint" Amerykanie
zagrali tylko dwa numery, z czego na jeden niestety
nie udało mi się zdążyć, a na osiem numerów aż trzy
pochodziły z czasów po reaktywacji. John Bush był
w bardzo dobrej wokalnej formie, czego nie można
powiedzieć o image'owym dopasowaniu się do grupy.
Członkowie Armored Saint prezentowali się bardzo
klasycznie jak na metalowych muzyków, podczas gdy
Bush wystąpił w białym t-shircie i kraciastej koszuli.
Olej: W czasie kiedy pod główna sceną gromadzili sie
już fani Running Wild, zwolennicy podszytego hardcorem
thrashu mieli okazje uczestniczyć w koncercie
weteranów z Nuclear Assault, który odbył się na
W.E.T. Stage. Zespół, w którym wyróżniał się (nie
tylko wzrostem) legendarny basista Dan Lilker, pokazał
się z dobrej strony. Nawałnica riffow i piskliwych
wokali została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność.
Strati: Cóż to za festiwal, jednego dnia gwiazdą jest
Savatage, drugiego Running Wild, a trzeciego Judas
Priest! Nic dziwnego, że pogoda się popsuła, nie mogło
być zbyt pięknie. Cóż, punktualnie - jak to na
Wacken - o północy rozpoczął się występ Rolfa i jego
towarzyszy. Ostatni raz widziałam Running Wild
sześć lat temu. Rolf też. Rzeczywiście, ostatni koncert
Niemców także miał miejsce na Wacken i, co ciekawe,
został zagrany pod znakiem wielkiego pożegnania
formacji. Formacja się wskrzesiła, nagrała w międzyczasie
nawet dwie płyty, ale o koncertach nie było ani
widu ani słychu. Występ Rolfa AD 2015 miał tę
przewagę nad tym z 2009, że Rolf był w dużo lepszej
formie (pod każdym względem), ale niestety ustępował
mu setlistą. Piraci wystąpili w składzie: Rolf, jego
wieloletni gitarzysta, Peter Jordan oraz Michael
Wolpers na perkusji i Ole Hempelmann na basie.
Mimo, że muzycznie nowe płyty nie oddają ducha
starego Runninga, opartego na ostrych na brzytwa
riffach, coś musiało się poruszyć w sercu Rolfa, ponieważ
koncert próbował odtworzyć dawny klimat.
W przeciwieństwie do większości kapel na Wacken,
występowi Running Wild nie towarzyszyły żadne
wizualizacje. Wręcz przeciwnie, scena wyglądała
skromnie, a jedyną dekoracją były kapitalnie ustawione,
białe światła przywodzące na myśl koncerty z lat
osiemdziesiątych. Dodatkowym pomostem z dawnymi
czasami były sceniczne stroje muzyków, które nawiązywały
do kostiumów z ery "Blazon Stone". To
wszystko było jednak niczym przy samej postawie
Rolfa - uśmiechniętego, rozgadanego, wykonującego
nawet pewne mniej lub bardziej nieśmiałe podskoki
na scenie. Takiego Rolfa brakowało sześć lat temu!
Niestety sama warstwa muzyczna i wspomniana set
lista nie do końca spełniła moje oczekiwania. O ile
gitara Rolfa przy części numerów brzmiała całkiem
nieźle, tak druga kompletnie nie brzmiała runningwildowo,
momentami zamiast charakterystycznego,
wyrazistego brzmienia Running Wild słychać było
miękkie, rozjeżdżające się dźwięki. I choć mieliśmy
okazję usłyszeć takie klasyki (jak to mówi Rolf "klassikery"
lub nawet z grubej rury - "mega klassikery") jak
"Under Jolly Roger", "Riding the Storm" czy takie niespodziewane
perełki jak "Raw Ride" oraz "White Masque"
- setlista zdecydowanie powinna iść do krawcowej
na przeróbkę. Najwyraźniej panu Kasparkowi się
wydawało, że można sprytnie wpleść w stare kompozycje
utwory nowe i nikt się nie zorientuje. A może
wręcz przeciwnie, uznał, że tym zabiegiem sprawi, że
na fali radości ze słyszenia "klasikkerów" ludzie łykną
i numery powstałe w ostatnich latach. Nie panie Rolfie,
to nie zadziałało. Te nowsze kawałki, nawet tak
wychwalany "Bloody Island" wypadają jak bawełna
przy adamaszku. Kontrast łatwo było wychwycić bo
setlista podkreślała układ "stare, nowe, stare". O ile
trzy pierwsze kawałki to klasyki, o tyle jako czwarty
poleciał numer o ciuchci, czyli "Lokomotive". Podobno
Rolf napisał go, ponieważ jako dzieciak odmówił sobie
zakupu kolejki-zabawki, bo marzyła mu się gitara
(może i lepiej, że nie został maszynistą). Potem już
poszło z górki, kolejny staroć i bum, coś nowszego. W
jednym momencie zamiast nowości, pojawiła się zmora
koncertów czyli solówka na perkusji. Nic na to nie
poradzę, że - jeśli nie gra ich Mangini albo Terrana -
uważam je za stratę cennego, koncertowego czasu.
Pod koniec nadszedł czas na rozwlekły epicki numer.
Niestety wypadła mu kolejka po "Bad to the Bone",
więc zamiast "Treasure Island" czy "Ballad of William
Kid" Rolf zagrał "Bloody Island" z ostatniej płyty. Na
szczęście koncert zakończył obdarzony nośnym riffem
"Little Big Horn" i właśnie on grał mi w głowie,
kiedy przedzierałam się przez błoto wracając z koncertu.
Z jednej strony wiem, że ten koncert mógłby
być naprawdę wspaniały, ale z drugiej wiem, że to co
widziałam, to chyba najwięcej na ile obecny kształt
Running Wild stać. Dopóki Rolf nie zrobi tego samego,
co Peavy zrobił Refuge, będziemy musieli cieszyć
się takim "prawie fajnym koncertem". Mimo
wszystko, dobrze było zobaczyć Rolfa w takiej pozytywnej
odsłonie.
Sobota
Jeszcze nigdy nie dane mi było zobaczyć Powerwolf
wieczorową porą. Choć muszę przyznać, że dziś, gdy
zespół przerzucił się z kreowania koncertu-mszy na
koncerty-festynowe zabawy, taka oprawa przestaje
mieć aż tak duże znaczenie. Dwa lata temu obmyślaliśmy
plan przybycia na koncert Powerwolf z palmami
wielkanocnymi, nawet wypytaliśmy muzyków zespołu
czy ten gest byłby czytelny. Plan jednak spalił
na panewce, bo zawczasu nie zakupiliśmy palm, a te,
które ktoś miał w domach, były już użytkowane świątecznie.
Koniec końców, udaliśmy się na występ Wilka
bez palm, za to uradowani coraz to lepszą aurą.
Zespół był świetnej formie, zarówno "estradowej" jak
i muzycznej, z samym Attilą Dornem na czele, który
śpiewał kapitalnie, czasem wręcz zdradzając swoje
klasyczne wokalne wykształcenie. Niestety setlista
koncertowa była bardzo słaba. Ewidentnie została
wybrana pod kątem prostych numerów nadających
się do zabawy. Poza podniosłym, kończącym koncert
"Lupus Dei" z True Stage popłynęły, czy raczej w
podskokach wygalopowały, same skoczne, przaśne
numery do tańca i - nomen omen - różańca. Wśród
nich znalazły się także utwory pochodzące z nowej
płyty: sabatonowy "Army of the Night", ludowy
"Armata Strigoi" czy, chyba najlepszy z tego zestawu,
bo najmocniej oparty na riffach, "Blessed and Possessed".
Publika bawiła się przednio, śpiewając refreny,
bawiąc się w dzielenie jej na prawą i lewą oraz w klasyczne
już wykrzykiwanie przez nią na przemian
"hu!" i "ha!". Ja miałam do wyboru albo się obrazić na
Powerwolf za takie numery, albo oddać się przyjemności
byciu na koncercie. Rzecz jasna wybrałam to
drugie. Chcąc nie chcąc przyczyniłam się do obrazu
dobrze bawiącej się publiki, co pewnie z koncertu na
koncert utwierdza Niemców, żeby właśnie taką setlistę
dobierać. Cóż, żarty żartami, ale naprawdę tęsknię
do pierwszych koncertów Wilków, na których
nastrój i wyeksponowanie heavy metalu miały bardzo
dobre proporcje.
Zupełnie inny charakter miał koncert Amorphis, który
zagrał zaraz po Powerwolf na sąsiedniej scenie. Po
festynowym śpiewaniu, występ Amorphis był jak
przejazd walca po głowie. Finowie mieli grać w całości
album sprzed dwudziestu lat, "Tales from the Thousand
Lakes", co być może było wielką gratką dla
fanów, jednak dla osób, które na co dzień ani Amorphis,
ani tego rodzaju domowego grania nie słuchają,
ich występ był nieco… męczący. Być może lepiej sprawdziłby
się w klubowej atmosferze niż wczesnym popołudniem
w pełnym słońcu (tak, tak, wyszło słońce
na dobre, ale nogi nadal grzęzły w błocie). Tomi Joutsen
wyskoczył na scenę z czymś na szyi, co przypominało
wielki młot z okładki "Far from the Sun",
w czarnej kamizelce, z ciemnymi okularami oraz z naturalnymi
włosami, dzięki czemu wyglądał raczej na
zaginionego czwartego członka Grand Magus, niż
wokalistę Amorphis. Przez ponad godzinę Finowie
raczyli nas walcowatymi dźwiękami wyrykiwanymi
do osobliwie wyglądającego mikrofonu. Co ciekawe,
odgrywany krążek na żywo zyskał zaburzoną kolejność
utworów, a na dodatek dostaliśmy kilka numerów
z kolejnej płyty, "Elegy", przy czym zespół zupełnie
pominął fakt wydawania nowej płyty - "Under
the Red Cloud". Ta ujrzy światło dzienne we wrześniu,
a numer ją promujący już został wypuszczony
do sieci.
Ostatni dzień Wacken chyba stanął pod znakiem
kontrastów, bo kolejny koncert, na jaki się udaliśmy
nie tylko radykalnie różnił się od przaśnego Powerwolf
i wydumanego Amorphis, ale i sam w sobie był
jednym wielkim miksem estetyk. Mowa o projekcie
mistrza tworzenia projektów, Matta Sinnera - Rock
Meets Classics. Idąc na ten show wiedzieliśmy "tylko",
że będą grane klasyki rocka i że występ uświeni
Kiske oraz Dee Snider. Nie sądziliśmy, że będzie to
tak wspaniały koncert! Zaczęło się od dynamicznego
uderzenia, "Thunderstuck" AC/DC, które zapowiedziało,
że od teraz mamy spodziewać się czegoś w
rodzaju "radia złote przeboje" na żywo i z orkiestrą.
Tymczasem zaraz potem na scenę wyszła nieznana
nam kobieta, zaśpiewała nieznany nam utwór i zaczęliśmy
się zastanawiać czy to, na co przyszliśmy to
własnie to, co na co jesteśmy nastawieni. Potem okazało
się, że dziewczyna to wokalistka Beyond the
Black, numer był jego coverem i zapewne chodziło o
promocję bandu, który już wcześniej promował się na
telebimach między koncertami na Wacken. Potem
dołączył do niej Herbie Langhans znany z Sinbreed,
co od razu natchnęło nas nadzieją na ciekawszy
koncert. Oczywiście całości wciąż wtórowała praska
orkiestra (Bohemian Symphony Orchestra), której
szefostwo chyba kazało zluzować sztywne kanony postawy
podczas grania, bo muzycy na scenie sami bawili
się świetnie. Z utworu na utwór robiło się ciekawiej.
Po mniej znanych osobach na scenę wyszedł Joe
Lynn Turner w ciemnych okularach i podejrzanie
sztywno wyglądającej fryzurze, będącej albo peruką
albo sążnistą porcją pomady na włosach. Przy wtórze
orkiestry zaśpiewał "I Surrdender", "Spotlight Kid" i
chyba najlepszy numer Rainbow, "Stargazer", którego
pompatyczna aranżacja kapitalnie współgrała z orkiestrą
i chórkiem. Czas hitów dopiero się rozkręcał,
bo zaraz po klasyce hard rocka na scenę wjechała klasyka
heavy metalu - sam Michael Kiske zaśpiewał "A
Little Time", "I Want Out" oraz ku małemu zaskoczeniu,
"Kids of the Century". Covery Helloween wypadły
kapitalnie nie tylko ze względu na ciekawą
aranżację, ale przede wszystkim na samego Kiskego,
który nie tyle sprostał swojemu wykonaniu sprzed lat,
ale wręcz przeszedł samego siebie prezentują rewelacyjną
wokalną formę. Choć wielu miało gęsią skórkę
na rękach słysząc klasyki Helloween w oryginalnym
wykonaniu wokalnym, cały show skradł jeden facet -
94
WACKEN 2015
Dee Snider. To, co zrobił na scenie, to nie tylko odegranie
klasyków Twisted Sister ze smyczkami (co
ciekawe, udało się to nawet w przypadku tak prostego
numeru jak "I wanna Rock"), ale przede wszystkim
zaczarowanie publik swoją osobą. Dee Snider wplatał
między utwory stand-upowe wstawki, rozbawiał
publikę do łez, co więcej, śmiał się z własnych żartów,
co dawało jeszcze bardziej komiczny efekt. Kulminacją
kabaretu w jego wykonaniu było poruszenie -
według niego - pewnego globalnego problemu, przeciwko
któremu Snider chce właśnie zaprotestować.
Otóż jego przesłanie brzmiało: "ludzie, przestańcie robić
sobie selfie!". Facet tak zjednał sobie publikę, że ta
skandowała wraz z nim wszystkie refreny coverów
Twisted Sister i AC/DC (którym koncert zamknięto),
tak świetnie się bawiąc, że nawet nie zauważając
orkiestry, która miała stanowić clou tego występu.
Bez wątpienia Rock Meets Classic należy do lepszych
koncertów tegorocznego Wacken.
Kto by pomyślał, że ten niewielki zespół, na którego
koncerty przychodziła garstka osób, którego polecaliśmy
sobie pocztą pantoflową, zagra na największym
metalowym festiwalu jako gwiazda? Mowa oczywiście
o Sabaton, który występował już na Wacken, ale nigdy
nie dostał jeszcze tak później, ekskluzywnej pory.
Zresztą wybór Szwedów na gwiazdę był strzałem w
dziesiątkę - dla publiki ten młody i często grający w
Europie band naprawdę był gwiazdą. Biada tym, którzy
grali w tym samym czasie na innych scenach. Prawie
całe Wacken przyszło zobaczyć Sabaton. Trudno
było wcisnąć się choćby na wysokość wieży akustyków,
co się działo pod samą sceną - strach pomyśleć.
Dość wspomnieć, że wśród publiczności zdarzali
się osobnicy przebrani za Joakima Brodena,
imitujący go od stroju, przez fryzurę, po okulary. My
stanęliśmy pod sąsiednią sceną, True Stage, z myślą
o kolejnym koncercie, Judas Priest. I tam było bardzo
tłoczno. Szwedzi zaprezentowali setlistę, którą
"wałkują" od wydania "Heroes" w Europie, ale daję sobie
rękę uciąć, że mogliby do niej dokooptować jeszcze
ze dwa lub nawet trzy kawałki, gdyby tyle nie
gadali między numerami. Na szczęście show jaki prezentuje
Broden jest zawsze dowcipny, a jego nieustająca
radość z bycia na scenie i wdzięczność, za to, że
znalazł się w tym miejscu, w jakim są, prawdziwa.
Niewątpliwie Sabaton prezentuje doskonały model
kontaktu z publiką, świetną prezencję i niewiele metalowych
kapel może się z nimi pod tym kątem równać.
Nie zmienia to jednak faktu, że żarty są powielane
i jest ich tak dużo, że trudno znaleźć kawałek nie
zaczynający się od "pogadanki". Niemniej jednak udało
zobaczyć się coś, czego nie widzieliśmy na dziesiątkach
koncertów Sabaton przed nim, choćby "Gott
mit Uns" zaśpiewany z innym tekstem w refrenie to
jest… "Noch ein Bier" czy tekst "technicznego" obsługującego
czołg-podest pod perkusję wołającego "Mein
Panzer ist kaputt!".
Olej: W bardzo niewdzięcznym momencie, bo w tym
samym czasie kiedy na głównych scenach grały Sabaton
i Judas Priest, swoje okienko na festiwalu otrzymał
niemiecki Exumer. Wielka szkoda, że nie udało
im się załapać na lepszą godzinę, gdyż w tych okolicznościach
prawdopodobnie najlepszy thrashowy
koncert festiwalu oglądało jedynie kilkaset osób. Od
pierwszych chwil, kiedy na scenie pojawił sie schowany
za znaną z okładek Exumera maską, basista
oraz reszta zespołu, nie było wątpliwości ze będziemy
mieli do czynienia ze świetnym przedstawieniem. Idealne,
selektywne brzmienie doskonale podkreślało
atuty zespołu, którego klasyczny, mocno inspirowany
Slayerem thrash rozpętał niezłe piekło pod sceną -
nawet pomimo niewielkiej frekwencji widać było, ze
metal to wojna a nie rurki z kremem. Exumer zaprezentował
zarówno klasyczne utwory z pierwszych
dwóch płyt, jak i kawałki ze stosunkowo świeżego
"Fire & Damnation".
Strati: Po tym, ile osób przyszło na Sabaton, trudno
było uwierzyć, że to Judas Priest jest gwiazdą tego
wieczoru. Mimo tego, że faktycznie Sabaton wdrapał
się niezwykle wysoko na szczeblach kariery, organizatorzy
Wacken uhonorowali Priest zapaleniem ogni
na wielkiej czaszce krowy wiszącej pomiędzy dwoma
największymi scenami. Ta zaś płonie podczas koncertów
gwiazd wieczoru (na Savatage nie płonęła, bo
deszcz spowodował awarię gazowej infrastruktury
krowy). Muszę przyznać, że występ Halforda i spółki
zrobił na mnie wielkie wrażenie. Zespół wystąpił w
pełnym koncertowym "rynsztunku" z oświetleniem,
wizualizacjami, klasycznym już wjazdem motocykla i
przebogatą garderobą samego Roba, który przebierał
się chyba częściej niż swego czasu Tina Turner - od
katanki, skóry, po srebrny płaszcz. Mimo, że Brytyjczycy
wydali własnie kolejny album, setlista była
ustalona pod typowy, festiwalowy koncert, a więc
przekrój przez twórczość z naciskiem na hity. Z najnowszej
"Redeemer os Souls" grupa zagrała jedynie
trzy kawałki. Resztę co do jednego stanowiły klasyki.
I choć można pomarudzić, że zamiast "Love Bites"
Priest gra teraz "Turbo Lover" i że zabrakło "Diamonds
and Rust", numery dobrane były bardzo trafnie.
Można było usłyszeć zarówno świetnie wypadający
live "Jawbreaker" jak i genialny "Beyond the Realms
of Death". To, co pozytywnie zaskoczyło, to bardzo
dobra wokalna forma Halforda. Mocno wypadł
nie tylko we wspomnianym utworze, który wymaga
mocy w głosie o odpowiedniej ekspresji, ale też nie
oddał całego "Painkillera" publiczności. Zaśpiewał go
dużo lepiej niż na, na przykład, katowickim koncercie
cztery lata temu. Całości dopełniało mocne i czytelne
nagłośnienie pozwalające się rozkoszować każdym instrumentem
na koncercie. Zauważyłam pewien paradoks
- było tak dobre, że zatyczki do uszu z filtrem
odcinającym "piach" po prostu przestawały działać.
Po koncercie Judas Priest popłynęliśmy w błocie na
pole namiotowe. Rano wyszło słońce. XXVI edycja
festiwalu Wacken z pewnością należała do wyjątkowych.
Choć trudno mówić o dużej ilości znakomitych
koncertów (tych było tylko kilka, ale za to jakich!),
możemy mieć niemal pewność, że więcej nie zobaczymy
już Savatage, być może nie zobaczymy już Falconer,
a lista niewidzianych na żywo zespołów "koniecznie
do zobaczenia" znów się skurczyła. Poza tym,
większego błota też już nie będzie (ha! W 2012 roku
też tak mówiliśmy). I oczywiście znów odliczamy dni
do kolejnej, tym razem XVII edycji W:O:A.
Katarzyna "Strati" Mikosz, Marcin Książek,
Bartosz "Olej" Olejniczak, Adam "Ramza" Jaśko
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
2 Cards Of 25 - Lone Ranger
2014 Self-Released
Jak pokazuje przykład Kolumbijczyka
Diego Gutierreza na Wyspy Brytyjskie
nie emigrują tylko Polacy. Ten wokalista
i gitarzysta zwerbował do składu
czterech innych muzyków, a grupa,
przyjąwszy nazwę 2 Cards Of 25, debiutuje
właśnie EP-ką "Lone Ranger".
Cztery zawarte na niej utwory jakoś nie
podnoszą mi ciśnienia na tyle, by mówić
o jakimś rockowym objawieniu, ale jest
to wszystko zaśpiewane i zagrane zawodowo,
wstydu swym twórcom nie przynosząc.
"Alice In Wonderland" to taki
dość przebojowy rock/hard rock z wpływami
grunge; równie chwytliwa jest ballada
"Penumbra" - w znacznej części
oparta na partii fortepianu, ale też z
momentami bardziej dynamicznymi, w
tym dwiema gitarowymi solówkami.
"Lone Ranger" to miarowy, znacznie bardziej
surowy numer z niższym, bardziej
zadziornym śpiewem Gutierreza, ale
najciekawszy wydaje mi się finałowy
"Sweetest" - rzeczywiście zgodny z tytułem,
inspirowany tradycyjną kolumbijską
muzyką ludową. Trudno wyrokować
po tych czterech, bardzo odmiennych
utworach, co z nich wyrośnie, ale udany
początek 2 Cards Of 25 mają za sobą -
pora na coś większego. (4)
Adramelch - Opus
2015 Pure Prog
Wojciech Chamryk
Zasłużeni dla włoskiego metalu twórcy
kultowego "Irae Melanox" pożegnali się
właśnie z publicznością, zostawiając fanom
na pocieszenie czwarty album
"Opus". Nie zawsze dopisywało im
szczęście, prawdę mówiąc pierwsze lata
istnienia, mimo imponującego startu
mogli spisać na straty i tak na dobrą
sprawę dopiero po reaktywacji zespół
zaczął funkcjonować jak należy. Dzięki
temu mógł nagrać przez 10 lat trzy albumy
i postawić przysłowiową kropkę
nad i tegorocznym wydawnictwem. Mamy
tu zauważalny już od poprzedniej
płyty kolejny krok w kierunku bardziej
progresywnego grania - zakorzenionego
w metalu, ale zdecydowanie odbiegającego
od typowej metalowej średniej.
Rozbudowane aranżacje, budowanie
nastroju, specyficzna atmosfera - wszystko
to mamy w tych długich, klimatycznych
kompozycjach. Czasem bardziej
dynamicznych, jak opener "Black Mirror"
czy mroczniejszych jak "Bride", ale
częściej wielowątkowych, kojarzących
się nawet bardziej z rockiem progresywnym
niż metalem (wzbogacony wokalnym
duetem Simona Pala - Vittorio
Ballerio "Northern Light", instrumentalny
"Ostinato"). Typowo progresywno -
metalowe oblicze grupa prezentuje za to
w "Trodden Doll" i w posępnym "As The
Shadows Fall", ciekawym zabiegiem
okazało się też połączenie progresywnych
rozwiązań z doom metalem w
"Fate". Nie brakuje też efektownych ballad
w rodzaju patetycznej "Forgotten
Words", tak więc z jednej strony szkoda,
że Adramelch przeszedł do historii, jednak
z drugiej odeszli z tarczą, nagrywając
płytę do której warto będzie wracać.
(5)
Wojciech Chamryk
Agressor - Victim Of Yourself
2006 Dark Sun
Początki Agressor sięgają wczesnych lat
80-tych, kiedy to takiej Sepulturze,
Mutilator, Attomica czy Sarcófago jeszcze
się nawet nie marzyło granie metalu.
Późniejsze dzieje zespołu nie były
już jednak w żadnym razie spektakularne,
bo skończyło się raptem na
dwóch demówkach, "Destruicao Metalica"
i "Kill Or Die". Inne brazylijskie
zespoły zyskiwały popularność, czasem
nawet międzynarodową albo stawały się
kultowe, a Agressor coraz bardziej wrastał
w podziemie, by w końcu dać za
wygraną. Była to jednak czasowa przerwa,
a po oficjalnym wznowieniu na srebrnych
i czarnych płytch drugiego demo
Brazylijczycy uderzyli w 2006r. debiutanckim
albumem, "Victim Of Yourself".
Ze starego składu pozostał już
wtedy tylko perkusista Paulo, który w
dodatku zajął się też śpiewem po kolejnych
nieudanych próbach znalezienia
odpowiedniego wokalisty. Razem z trzema
młodszymi muzykami drummer
przygotował całkiem udany materiał.
Czerpiący głównie z wysokooktanowego
thrashu wczesnych lat 80-tych, ale nie
tylko dlatego, że grupa zarejestrowała
ponownie kilka starszych numerów, jak
szaleńczy opener "Toxicomaniac" czy
"Mercenary Politician". Doskonale słychać
bowiem na tej płycie, że thrash to
naturalne środowisko Agressor - nezależnie
czy ostry i bezkomporomisowy,
na modłę Kreator oraz Sodom ("Manipulation
Of Masses", "Eyes Of The World"),
czy też bardziej melodyjny i techniczny,
bliższy Bay Area ("Old Man").
Nie brakuje też wycieczek w stronę
doom metalu ("Sacred Words") czy
thrashu podszytego blackiem, tak popularnego
w Brazylii ("Dr Death", "Puppets
Of Society"). (4,5)
Wojciech Chamryk
Agressor - Demise Of Life
2014 Self-Released
Na następcę udanego debiutu fani
Agressor musieli poczekać kilka lat, bo
znowu dały o sobie znać zmiany składu.
Z nowymi gitarzystą i basistą zespół wydał
w ubiegłym roku "Demise Of Life".
Z kolejnymi pożyczkami z lat 80-tych
(chociaż w tzw. międzyczasie na CD
ukazało się również pierwsze demo grupy),
ale nowe utwory są jeszcze ostrzejsze
od "Accident Murder" czy "Spirit Of
Death". Gniewny "Save The Forest" ma
w sobie coś z Destruction, "Morte Em
Vida" rozpędza się do niemal blackowych
prędkości, równie surowy i dynamiczny
jest "Stupid Pleasure". Są też
urozmaicenia, bo nie brakuje melodii i
gitarowych, melodyjnych zagrywek
("Terra Sem Lei", utwór tytułowy), a
czasem pojawiają się i bardziej klasyczne
inspiracje, w rodzaju wybrzmiewających
riffów z katalogu Black Sabbath
("Quantanamo"). (5)
Aktor - Paranoia
2015 High Roller
Wojciech Chamryk
Aktor to kolejny międzynarodowy projekt
na metalowej scenie, założony
przez trzech doświadczonych muzyków.
Wygląda jednak na to, że Jussi Lehtisalo,
Tomi Leppänen i Professor
Black podeszli do zagadnienia w sposób
dalece odmienny od schematów powszechnie
kojarzonych z metalowymi
supergrupami. Postanowili oni bowiem
wrócić do korzeni muzyki, przypominając
jak grało się ciężkiego rocka wiele,
wiele lat temu. Dlatego też "Paranoia"
to dziesięć surowych, oszczędnie zaaranżowanych,
ale mleodyjnych kompozycji,
które równie dobrze mogły powstać
w roku 1972 czy 1981. Czasem bliżej
im do dynamicznego hard 'n' heavy
("Devil And Doctor", "Six Silver Suns",
"Where Is Home"), a w takim "Something
Nasty" można chyba już mówić o
wczesnym, archetypowym metalu.
Aktor z powodzeniem sięga też do bardziej
melodyjnych rozwiązań, jak w kojarzącym
się z The Doobie Brothers
"Stop Fooling Around", zresztą melodyjne
refreny i pomysłowe wykorzystywanie
syntezatorów to kolejny mocny
punkt tej płyty, co z pewnością docenią
np. fani Blue Öyster Cult czy szerzej
AOR z lat 70-tych i 80-tych. Może i ta
"Paranoia" z butów nie wyrywa, ale jest
fajnym nawiązaniem do czasów kiedy
muzyka rockowa rozbrzmiewała na równych
prawach nie tylko z płyt czy sal
koncertowych, ale też z radiowego eteru
czy programów telewizyjnych. (5)
Wojciech Chamryk
Alas Negras - Solo Dos Monedas...
2006 Self-Released
"Solo Dos Monedas..." to heavy metalowy
debiut Alas Negras, zawierający w
sobie 43 minut materiału. A materiał w
większości jest hiszpańskojęzyczny, wyłączywszy
"The Raven". W dobie tworzenia
muzyki głównie w języku angielskim,
jest to całkiem przyjemna odmiana.
Album zaczyna się od wstępu zagranego
na gitarze akustycznej, przechodzi
w heavy metalowe klimaty "Todos Tus
Muertos" (mój ulubiony), by następnie
ucieszyć ucho słuchacza kolejnymi
utworami. Album jest oparty na dość
prędkiej sekcji rytmicznej, zawodzącym,
czystym i dość przyjemnym głosie wyśpiewującym
kolejne słowa. Riffy przeplatają
się z melodyjnymi solówkami,
przeradzają się w wybrzmiewające galopady.
Jest parę thrashowych momentów,
chociażby początek "Hora De Lobos".
Jest parę riffów, które mogą przypominać
między innymi o Liege Lord
(początek "Paraiso Perdido"). Na albumie
jest też kilka spokojnych utworów,
trochę ostrzejszych, aczkolwiek nie
przekraczających granicy ciężkości
trashu. Napotkamy też na parę klimatycznych
kawałków, jak chociażby "Lagrimas",
idealny na emocjonalne spotkanie
pod księżycowym, lipcowym niebem.
Jest także utwór "The Raven", który jest
odniesieniem do dzieła Edgara Allana
Poe'go o tym samym tytule, gdzie ze
spokojnego riffu i melodyjnego głosu
wokalisty recytującego fragment poematu
przeradza się w końcowej części w
emocjonalną galopadę. Album brzmi
dość szorstko, aczkolwiek ładnie brzmią
w tym brudzie gitary elektryczne, nieźle
prezentuje się wcześniej wspomniany
wokal, całkiem w porządku wybrzmiewa
sekcja rytmiczna. Płyta kończy się
utworem "Alas Negras", w moim odczuciu
to dość kiepskie zakończenie. Dla
kogo ten album? Dla fanów heavy metalu,
którzy lubią sobie posłuchać chociażby
takiego Saracena, oraz dla ludzi
znudzonych już angielskojęzycznymi
utworami. Za dobry start przyznaję
(4,5).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Alas Negras - The Slasher Show
2010 Self-Released
Alas Negras w 2010 stworzyło album,
oparty na dziełach, znanych każdemu
fanowi filmów grozy. Jest to swoisty
hołd dla filmów takich jak "Piątek 13-
go", "Candyman" czy "Teksańska masakra
piłą mechaniczną". Przez pro-
96
RECENZJE
dukcję Alas Negras przewijają się takie
postacie jak Freddy Kruger czy Pumpkin
Head. Album różni się od debiutu
mocniejszym, bardziej thrashowym brzmieniem
(chociażby "Master of Horror")
oraz mroczniejszymi riffami. Alas
Negras zmieniło swój kierunek z heavy
metalowej, hiszpańskiej przystani na
thrashowy port grozy. Jak im to wyszło?
Całkiem przyzwoicie. Zespół zaserwował
nam parę kwadransów thrash metalową
stylistyką przemieszaną z lekką
nutą heavy metalu. Gitary mają odpowiednie
mięso w brzmieniu, bas i perkusja
uzupełniają kompozycję, wokal
stał się bardziej zawzięty, choć nadal
czytelny. Muzycznie jest całkiem ciekawie.
Chociażby w "Master of Horror"
jest uraczony raz to prostym (prawie
"djentowym") riffem, by następnie przejść
do dość dziwnego, motywu przywołującego
Watchtower'a, by znowu powrócić
do prostego motywu z początku.
Jeszcze do tego wstawki z monologiem,
wprowadzającym do utworu. Kolejna
wstawka, kolejne powtórzenie motywu i
koniec utworu. Czy chociażby stylizowany
na dźwięk piły mechanicznej
riff z "Chainsaw Massacre". Ogółem
riffy mogą przypominać także dokonania
Coroner'a czy Forbidden. Utwory
zazwyczaj są w średnim bądź w wolnym
tempie. Ogółem warto przesłuchać ten
album, nie kuje jego wtórność, porusza
całkiem ciekawymi tematami. Głównie
dla fanów thrashu z wpływami heavy
metalu, ode mnie (5).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Alas Negras - Facing The If
2013 Self-Released
"Facing The If" to 37 minut heavy metalowego,
(w znacznej mierze) angielskojęzycznego
materiału muzycznego,
obracającego się niczym tancerka wokół
odniesień do filmów (utwór "Devil's
Advocate") życia, podbojów, itd. Zaczyna
się dość brudnym, obskurnym riffem
utworu tytułowego, dobrymi wokalizami
Giancarlo Martineza i upiększającymi
chórkami w refrenach. Muzycznie
album odpłynął z portu thrashmetalowej
grozy (odniesienie do albumu
"The Slasher Show") i zacumował w
przystaniach heavy metalu, jednak siarczysty
zapach thrashu został. Brzmienie
albumu? Trochę brudniejsze, niż na
"The Slasher Show". Gitary wiodą
prym, obok nich wybrzmiewają kolejne
słowa wokalisty, za nimi zaś wybija
rytm perkusja i cicho mruczy bas. Na
albumie znalazło się dziewięć kompozycji,
dużo heavy metalowych szlagierów i
thrash metalowych riffów. Jeden utwór
przywołuje dokonania Running Wild
("Black Sails Under a Crimson Sky").
Kolejny zaś sięga po pewną porcję
groove w riffie (hiszpańskojęzyczny
"Noche De Brujas"). W innym kawałku,
intro wygrane na gitarze elektrycznej,
do którego dołącza druga gitara i
perkusja, przeradza się w przyjemny,
dość emocjonalny w treści "Death &
The Maiden". Natomiast "Devil's Advocate"
oparty na dokonaniach kinematografii,
opatrzony jest ostrym, zawziętym
wokalem i dodatkowymi chórkami,
oraz dość skocznym, thrashowym
riffem. Album posiada też parę szczególików,
które przyciągają ucho, jest to kilka
melodyjnych, miękkich solówek zagranych
na przetworniku przy gryfie,
oraz dozę bluesowych podciągnięć pełnych
emocji. Album dla ludzi lubiących
posłuchać w miarę ciężkiego albumu
heavy metalowego, posiadającego parę
łagodniejszych momentów. Ode mnie
(5).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
A Light In The Black - Tribute To
Ronnie James Dio
2015 Massacre
Nie ma już wśród nas Ronniego James
Dio, ale jego muzyka wciąż jest żywa.
Szkoda tylko, że metalowy świat jeszcze
chyba na dobre nie ochłonął i co jakiś
czas pojawia się jakiś tribute czy inne
wydarzenie związane z twórczością
Dio. Choć minęło pięć lat od śmierci,
nie brakuje kapel, które chcą zagrać
swój cover i zaprezentować światu. Z
tych wszystkich dotychczasowych składanek,
akurat "A Light In The Black" w
moim odczuciu jest najciekawsza. Wynika
to choćby z tego, że są tu zespoły,
które cenię i bardzo lubię. Nie tylko
przez to, że większość z nich prezentuje
gatunek heavy/power metal, ale też
przez to że są to doświadczone i zaprawione
w bojach zespoły. Taki niemiecki
Messenger nadał utworowi "Kill the
King" nowe oblicze i ma w sobie oczywiście
więcej power metalu. "Evil Eyes"
w wykonaniu Gun Barrel brzmi bardziej
hard rockowo, zaś Metal Inquisitor
zagrał "King of Rock'n Roll", który
również dobrze wypada w ich wykonaniu.
Każda z kapel nie tylko radzi sobie
z warstwą instrumentalną, ale także jeśli
chodzi o kwestie wokalne. Wokaliści są
różnorodni, ale każdy z nich śpiewa
szczerze i prosto z serca, często oddając
klimat twórczości Dio. Za to należy się
szacunek. Bardzo fajna interpretacja
"One Night In The City" przedstawił
Circle of Silence. Nie zabrakło też czegoś
dla fanów bardziej agresywnego grania
- Burden of Grief w nieco death
metalowej formie przedstawia klasyk,
"Neon Knights". Znany i bardzo lubiany
Love Might Kill świetnie tchnął ducha
heavy/power metalu w rozpędzony
"Stand Up And Shout", który jest jednym
z najlepszych coverów na płycie.
Miło jest słyszeć, że Rebellion też żyje
i ma się całkiem dobrze. Ich wykonanie
"I" jest toporne i przybrudzone. Tak
więc klimat udało się wykreować w miarę
podobny. Mocne wrażenie wywarło
na mnie zagrany przez Iron Fate "A
Light In The Black", który ma w sobie
tyle lekkości i energii co oryginał. Kawał
dobrej roboty i nic tylko chwalić zespół
tak świetnie zagrany cover. Równie ciekawie
wypada "The Last In Line" w wersji
The Order i właściwie można odnieść
wrażenie, że brzmi równie mocno co
oryginał. Właściwie nie ma tutaj słabych
wykonań i każdy rozegrany na nowo
kawałek Dio brzmi świeżo i energicznie.
Jest heavy metal, jest nutka power
metalu nawet w takim marszowym
"Holy Diver". Soczyste brzmienie, świetny
dobór kompozycji Dio z różnego
okresu i idealny zbiór zespołów z kręgu
heavy/power metalu, które podjęły się
wyzwania i zmierzyły się z klasyką
heavy metalu. Efektem tego jest świetna
składanka ku chwale Dio. Polecam.
(4,8)
Łukasz Frasek
Alkoholizer - Free Beer... Surf's Up!!!
2014 Punishment 18
Hiszpański Alkoholizer po debiucie
"Drunk or Dead" (2009) miał pięcioletnią
przerwę od nagrywania albumów;
w między czasie nagrał jedynie EPkę
"Sardinian Boars Are Back" (2013),
aby w roku 2014 wydać swój drugi studyjny
album - "Free Beer... Surf Up".
Za pomocą openera, "The HogMosh -
Nonzo Strikes Back!!!" i jego prostego
riffu, okraszonego dość energiczną perkusją
oraz chórkami, rozgrzewa słuchacza
i przygotowuje do zawartości płyty,
w której zgodnie z tym czym nęci nas jej
tytuł, piwo będzie się w tekstach lało
strumieniami ("Surfin' Beer", "Never
Come Back Sober"). Wraz z piwem
przemycone zostały takie tematy, jak
chociażby kwestia mediów ("Mind Polution"),
pozerów ("Stop Hit Off the
Ghetto - Join the Boar Party!!!"), ludzi
bez własnej osobowości ("Faceless"),
wolności ("System Abberation"), testu
trzeźwości przez mundurówkę ("Breathalize
and Destroy") i innych takich.
Alkoholizer odwołuje się całokształtem
do twórczości Tankarda, czasami zabrzmi
jakieś lekkie zapożyczenie od
Slayera ("Mind Polution"), trochę zapachnie
Coroner'em (początek "Antisocial
Trap") jest także masa odwołań do
thrashu z Bay Area. Zespół brzmi
całkiem old schoolowo, przy tym także
dość przystępnie. Gitary brzmią w porządnie,
dość brudno w średnich rejestrach.
Perkusja scala sekcję rytmiczną
swoim dość wyraźnym brzmieniem, bas
czasami wyjdzie na pierwszy plan
("Stop Hit Off the Ghetto - Join the
Boar Party!!!"). Wokalista operuje średnio-niskim
i średnim pasmem, a jego
wokal idealnie pasuje do stylu zespołu.
Swoją zadziornością i werwą połączoną
z brzmieniem chórków daje wrażenie
dobrej roboty (chociażby w "Surfin'
Beer"). Kompozycje są dość żwawe,
przebojowe, czasami walcowate ("Skating
Madness"), ogółem utrzymane w
crossoverowym, energicznym klimacie.
Kompozycyjnie riffy nie są zbyt nowatorskie
- jest to dość dobra, rzemieślnicza
robota, która nie porywa swoją innowacyjnością.
Album się kończy utworem
"Stop Hit Off the Ghetto - Join the
Boar Party!!!", którego końcowa część
jest zwieńczona dość przytłumioną perkusyjną
mającą kreować plemienny klimat.
Ogółem album jest przyzwoity,
idealny dla fanów Tankarda, czy innych
zespołów thrashowych, bądź crossoverowych
obracających się w temacie
piwno-rozrywkowym, choć jest parę
zbędnych dodatków. Mój ulubiony
utwór to "Mind Polution". "Free Beer...
Surf Up" ode mnie dostaje (4).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
AntiPeeWee - Human Grill Party
2013 GoodDamn
Niemcy słyną z wielu świetnych thrashowych
albumów, stworzonych przez
zespoły, takie jak: Poltergeist, Living
Death, Deathrow, Vendetta, Darkness
i wiele innych. "Human Grill Party"
nie zajmuje wśród nich czołowego
miejsca, jednakże jest to całkiem przyzwoity,
"jajcarski" album, czasami także
prostacki i odtwórczy zbiór piosenek
trwający całe 37 minut. AntiPeeWee
stworzył jedenaście utworów składających
się z punkowych i thrashowych riffów,
paru solówek, chamsko kopiących
po ryju feministki i korpoludków ("I Am
Your Enemy") oraz tłustego brzmienia
basu ("Pleasure of The Flesh"). W kwestii
technicznej, brzmienie albumu jest
całkiem przystępne, posiada dużą dozę
groove, jest mięsiste i klarowne. Poza
tym jazda po bandzie na całego. Zaczynamy
od dość niedbale zaczynającego
się "Aggressive, Excessive Violence", które
rozpędza się i zwiastuje ostrą rzeźnie.
Powiem nawet, że lwia część utworów
zawiera w sobie motyw agresji, przemocy,
dekapitacji, gniecenia, miażdżenia,
itd. Nastepnie mamy utwór tematycznie
godny kawałka "Bodily Dismemberment"
autorstwa Rigor Mortis, a
chodzi o "Separate (The Head From The
Body)". Potem "Aids is My Weapon" i
"Vomit My Orgasm". Powiem wam, nie
dla miękkich fujar ten album. Dlaczego?
Chociażby dlatego, że na albumie jest
także masa odniesienia do seksu, oraz
różnych fetyszów, takich jak chociażby
picie moczu. O piciu piwa nie wspomnę.
Poza tym wśród surferów i rekinów pomyka
Cthulhu ("Cool Guy Cthulhu").
Znajdziemy też wiele odniesień - jak to
w środowisku heavy metalowym - do
twórczości Lovecrafta. Mamy także parę
utworów z udziałem dodatkowych
wokali ("I Am Your Enemy", "Surf,
Mosh and Die"). Reasumując: technicznie
w porządku, bas jest słyszalny,
perkusja uzupełnia sekcję gitarową i wokalistę;
tekstowo dość obrzydliwie i prostacko
(co by nie mówić, większość tekstów
taka jest), ale jest kop. Niestety
album jest przesycony przerysowaniem
tej tematyki, co sprawia, że mimo swojego
całokształtu nie dorównuje brutalnością
wcześniej wymienionemu Rigor
Mortis czy "Spectrum of Death" Morbid
Saint'a. Komu polecać? Fanom lubiącym
thrash polany dużą porcją czerwonego,
krwistego sosu z dodatkiem
amoniaku, zmiksowany z flaczkami.
Najpewniej przez tłukących się szpejem
gości w tle "Attack The Brewery". Ode
mnie tak (4), choć raczej nie jest to album
dla mnie - ale w końcu ma jaja... I
jeszcze jedno, czy ta okładka może kłamać?
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
RECENZJE 97
Armored Saint - Win Hands Down
2015 Metal Blade
Szczerze powiedziawszy nigdy nie byłem
wielkim fanatykiem Armored Saint.
Owszem, bardzo ich cenie za wszystkie
dokonania, jednakże zawsze stanowili
dla mnie tło dla innych kapel grających
metal ze Stanów. Sam nie wiem
z czego to wynika. Może, jak na mój
gust, ich muzyka jest zbyt mało rozpoznawalno-charakterystyczna?
Pewnie jak
zwykle się czepiam, ale w Armored Saint
zawsze brakowało mi tego pierwiastka,
który wyniósłby ich muzykę nad
poziom zwykłego słuchania i przeniósł
na etap prawdziwego doznawania i
przeżywania. Dobra, koniec filozofowania.
Muza na "Win Hands Down" jest
bardzo w porządku. Doskonale wyprodukowana,
świetnie i głęboko brzmiąca,
ale jednak czegoś mi brakuje. Trzeba
przyznać, że John Bush brzmi (jak
zawsze) rewelacyjnie, ale jego linie wokalne
nie przykuwają szczególnej uwagi.
Wszystko jest bardzo, ale to bardzo poprawne,
lecz nie wybitne i nie wyróżniające
się znacznie. Momentami mam
wrażenie, że może troszkę zbyt nowoczesne
i wcale nie mówię teraz o brzmieniu,
tylko raczej o sposobie aranżacji
poszczególnych motywów i kompozycji.
Płyta jest równa i ciężko wymienić
faworytów. Mimo wszystko wskazałbym
na tytułowy kawałek, nieco spokojniejszy
"Muscle Memory", który wprowadza
ciekawy, zakręcony klimat, ładny
balladowy "Dive" dzięki któremu można
nieco odpłynąć i się rozluźnić oraz kończący
płytę "Up Yours", który wprowadza
oczekiwaną przeze mnie dawkę
melodii. Na płycie znajdują się jednak
kompozycje, które zwyczajnie mnie drażnią
i nie umiem ich słuchać z przyjemnością.
Należą do nich "That was Then,
Way Gack When" i "In an Instant" -
zbyt nowoczesne i przekombinowane
granie, które nie do końca do mnie nie
przemawia. Jako całość płytę oceniam
poprawnie lecz nie powiem, że jestem
zauroczony. Są momenty ciekawsze i
zwyczajnie nudne, jednak reasumując
wszystko się w jakiś sposób równoważy
i wychodzi raczej średnie wydawnictwo,
któremu jednak należy się szacunek i
warto poświęcić te 50 minut na odsłuch.
Chociażby z ciekawości. (3,9)
Przemysław Murzyn
Artizan - The Furthest Reaches
2015 Pure Steel
To już trzecie pełne wydawnictwo w
karierze tej amerykańskiej formacji.
Swoją muzykę określają jako melodyjny
heavy/power metal, jednak jak dla mnie
jest to nieco przesadzone stwierdzenie.
"The Furthest Reaches" brzmi raczej
jak flirt heavy metalu z hard rockiem z
domieszką progresywności. Nie jest jej
za dużo, ale można zauważyć jej piętno.
Całość stanowi integralną całość i szczerze
powiedziawszy średnio mnie zaciekawiła.
Kosmiczna tematyka jakoś do
tej pory mnie nie przekonuje, poza tym
same kompozycje są jakieś takie niemrawe,
jakby brakowało im mocy. Momentami
są niepotrzebnie przekombinowane,
średnio dynamiczne i bynajmniej
mnie nie wciągają. Rzadko kiedy
pojawia się naprawdę interesujący i
przykuwający motyw, który pozostałby
w głowie na dłużej. Trzeba jednak oddać,
że produkcja stoi na naprawdę wysokim
poziomie. Brzmi solidnie i selektywnie.
Głos Toma Bradena doskonale
pasuje do konceptu zespołu, mimo że
czasem odnoszę wrażenie, iż stać go na
znacznie więcej. Na "Wardens of the
New World" mamy wokalny duet. Niestety
mało przekonujący, gdyż brzmi
jak popowa wersja Nightwish czy
innego badziewia. Ogólnie rzecz biorąc -
słabo. Zdaję sobie sprawę, że to może
się podobać, a takie kawałki śmiało mogłyby
lecieć na spotkaniach oazowych
albo na "rockowych" imprezach w podstawówce.
Na płycie sporo jest gadaniny.
Co parę chwil pojawia się lektor,
który coś nam tłumaczy, albo aktorzy
odgrywający jakieś scenki. Nie chcę
jakoś strasznie krytykować Artizan,
lecz słuchając ich nowego albumu wcale
nie odczuwałem przyjemności. Jedynie
ostatni na płycie "Into the Sun" przykuł
moją uwagę. Energiczny riff i fajny refrenik.
W zasadzie tyle. Jestem pewny,
że album jednak znajdzie swoich amatorów.
Rzecz dla fanów nowych dokonań
Queensryche itp. (3)
Przemysław Murzyn
Axel Rudi Pell - Magic Moments -
25th Anniversary Special Show
2015 SPV
Dopiero tego typu wydawnictwa uzmysławiają
mi z całą bezwzględnością bezlitosny
upływ czasu. Pamiętam bowiem
doskonale, jak kolega przekazał mi informację
wyczytaną w niemieckim Metal
Hammerze - o interncie nikt jeszcze
wtedy nie marzył - że gitarzysta jakże
przez mnie lubianego Steeler odszedł z
zespołu i ma swój własny, solowy projekt.
Wkrótce po tym ukazał się LP
"Wild Obsession", a potem poszło już
jak z płatka i tak oto Axel Rudi Pell
został szacownym jubilatem. Centralne
uroczystości dożynkowe, to jest jubileuszowe
odbyły się na festiwalu Bang
Your Head w lipcu ubiegłego roku.
Koncert został oczywiście zarejestrowany
i jest już dostępny jako 3CD oraz
3DVD/Blu-ray. Zaczyna czterema
utworami ostatni skład Steeler, przypominający
jednak nie tylko utwory z
LP's "Strike Back" czy "Undercover
Animal", ale też stareńki "Call Her
Princess" z debiutanckiego "Steeler".
Następnie na scenie pojawiają się dawni
wokaliści zespołu Pella: Rob Rock
("Nasty Reputation") i Jeff Scott Soto
("Warrior", "Fool Fool"), by oddać pole
obecnemu składowi grupy niemieckiego
wirtuoza z Johnny'm Gioeli za mikrofonem.
Tu momentami napięcie nieco
siada, bo ktoś najwyraźniej zapomniał,
że nie mamy już wczesnych lat 70-tych,
kiedy to długie, rozbudowane utwory
były na porządku dziennym, w dodatku
o niebo lepsze niż rozwleczone ponad
miarę "Strong As A Rock" czy perkusyjny
pojedynek "Drum Battle" - popis
Bobby'ego Rondinelli'ego i Vinnie'go
Appice'a, ale coraz bardziej nużący z
każdym kolejnym przesłuchaniem. Są
też jednak jasne momenty, jak inspirowany
Dio "Long Way To Go", cover
Neila Younga "Hey Hey My My" w zaskakującym,
znanym już z ostatniej płyty
studyjnej opracowaniu czy dwie wiązanki
starszych utworów. Impreza rozkręca
się jak zwykle na końcu. Najpierw
Ronnie Atkins (Pretty Maids) porywająco
śpiewa "Black Night" Deep Purple.
Za mikrofonem zmienia go dawno
przeze mnie nie słyszany John Lawton,
który najpierw wykonuje "Sympathy"
swego niegdyś macierzystego Uriah
Heep, po czym następuje totalna zmiana
klimatu i leci... "Tush" ZZ Top. Z
każdym kolejnym utworem robi się
coraz gęściej, bo "Mistreated" Purpli
śpiewają zgodnie Doogie White (Rainbow,
Tank) i Johnny Gioeli, a klawiszowe
tła zapewnia też nie byle kto, bo
sam Tony Carey (Rainbow). Ten zespół
miał ogromy wpływ na Pella, dlatego
jako następne słyszymy "Since You
Been Gone" (śpiewający ten numer na
"Down To Earth" Graham Bonnet, Doogie
White, Michael Voss z Mad Max) i
"Long Live Rock 'N' Roll" (ponownie
Bonnet i White, za klawiszami Carey).
Finał przewidywalny, ale dość urokliwy,
mimo oczywistego przy tak licznej obsadzie
pewnego chaosu: "Smoke On The
Water" z udziałem wszystkich gości.
Jak więc widać nie brakuje na "Magic
Moments - 25th Anniversary Special
Show" naprawdę magicznych momentów,
ale pewne dłużyzny utwierdzają
mnie w przekonaniu, że lepiej jednak
nabyć wersję video, gdzie obraz nieco
rekompensuje dźwiękową monotonię.
(4.5)
Wojciech Chamryk
Axemaster - Overture To Madness
2015 Pure Steel
Axemaster to przedstawiciele drugiej
fali amerykańskiego heavy metalu. Grupa
powstała w roku 1985, by już dwa
lata później świętować wydanie debiutanckiego
LP "Blessing In The Skies".
Nie da się jednak ukryć, że wówczas tradycyjny/power
metal tracił w Stanach
Zjednoczonych na znaczeniu, wypierany
z jednej strony przez szturmujące listy
przebojów grupy hair/glam metalowe,
z drugiej zaś grupy thrashowe, których
płyty też sprzedawały się nad podziw
dobrze. Ekipa Joe'go Simsa nie
dawała za wygraną, doczekała się nawet
drugiego albumu "Death Before Dishonor",
ale rynkowe szanse powodzenia
tej płyty w roku 1990 były, jak można
się domyślać, mniej niż znikome. Późniejsze
losy zespołu też nie były usłane
różami, bowiem grupa zanotowała sporą
przerwę w działalności po tym jak
zmieniła nazwę na The Awakening.
Odrodziła się jako Inner Terror, by
pięć lat temu wrócić do dawnego szyldu.
Axemaster powrócił też do dawnej
formy, proponując na swym trzecim
longplayu 57 minut siarczystego metalu.
Utrzymanego zwykle w średnich
tempach, surowego i mrocznego, ale nie
brakuje też na "Overture To Madness"
ostrych przyspieszeń. Tu największe
wrażenie robią "Thirty Pieces of Silver" i
"Ashes", z kolei "Chylde" łączy dobrze
pojmowaną przebojowość z szybkością i
blladowymi partiami. Nie brakuje ich
również orientalizującym "Peeling Skin"
oraz "Dream Of Nightmare", z kolei finałowy
"Epic" to zdecydowanie większa
forma i dowód na to, że Axemaster nie
płynie tylko na fali nostalgicznych powrotów.
(5)
Backhill - Shadow Man
2015 Stormspell
Wojciech Chamryk
Kimmo Perämäki to muzyk, który powinien
być nam znany z takich zespołów,
jak choćby Celesty czy Masquerage.
W tym roku powraca z solowym
projektem Backhill. Jest to coś innego
niż to co prezentował do tej pory. Ten
projekt pokazuje, że zna się on też na
progresywnym rocku, AOR, czy melodyjnego
metalu, bo to właśnie znajdziemy
na albumie "Shadow Man". Najlepsze
w tym wszystkim jest to, że Kimmo
postanowił nawiązać do klasycznych
zespołów - Whitesnake czy
Deep Purple. Dzięki temu płyta brzmi
oldscholowo i klimatycznie. Jest w tym
nutka magii i nostalgii, ale to jest właśnie
piękne w tym krążku. Może nieco
przesadzono z wolnymi i smętnymi
utworami, które mają nas wzruszyć?
Okładka nawiązująca do płyty z lat 70-
tych, to nie jedyny trik jaki tutaj zastosowano.
Wystarczy wsłuchać się w
przybrudzone brzmienie czy wokal
Kimmo, który jest pod wpływem Iana
Gillana. "For the White Flag" to znakomity
przykład tego hard rockowego
grania w stylu lat 70-tych. Sporo na tej
płycie wolnych kawałków i to potwierdza
"Little Lighthouse" czy brzmiący komercyjnie
"Living A Lie". Lepiej zespół
wypada w szybszym "Morning Sun" czy
przesiąkniętym power metalem "She
Said", który pokazują niebanalne umiejętności
Kimmo. Jest on nie tylko charyzmatycznym
wokalistą, ale też gitarzystą,
który wychował się na twórczości
Blackmore'a. Właśnie takie energiczne
kawałki są mocnym atutem tego
wydawnictwa i pokazują jak utalentowany
jest Kimmo. Potrafi odtworzyć
hard rock z lat 70/80-tych. Również dobre
wrażenie robi stonowany "Rich Inside"
, który ma coś z twórczości Alice
Coopera. Z kolei "Shadow Man" to taka
kwintesencja hard rocka i w ogóle
stylu Backhill. Całość zamyka "Time
Won't Wait Your Crying", który jest
bardziej energiczny, bardziej radosny i z
pewnością bardziej finezyjny. Podsumowując,
jest to nie lada gratka dla fanów
hard rocka, Deep Purple i ogólnie muzyki
lat 70-tych. Może nie jest to nic
odkrywczego, ale jest to solidny album,
który ma w sobie to coś. (4,5)
BAT - Primitive Age
2015 Hells Headbangers
Łukasz Frasek
Dwa lata temu to debiutanckie demo
speed metalowców z BAT ukazało się
na kasecie, a teraz Hells Headbangers
98
RECENZJE
Records wznawia ten materiał na
12"EP. I nie da się ukryć, że są to dźwięki
wręcz stworzone do takiego nośnika,
Amerykanie lubują się bowiem w archetypowym
graniu z wczesnych lat 80-
tych. Na początek uderzają więc "BAT",
szybkim numerem żywcem wyjętym z
przełomu lat 70-tych i 80-tych, z niskim
surowym śpiewem, by błyskwicznie poprawić
to wrażenie półtoraminutowym
"Total Wreckage" łączącym klimaty starego
Venom z... "Paranoid" Black Sabbath.
Do twórczości Cronosa i spółki
nawiązują też w "Code Rude", dorzucając
do niego sporo z thrashu z czasów
gdy ten gatunek dopiero się tworzył, zaś
w trwającym niewiele ponad dwie minuty
"Rule Of The Beast" mamy coś na
kształt NWOBHM w najbardziej surowej
formie. Płytkę zamyka utwór tytułowy,
rzecz na styku stylów Venom i
Hellhammer, z kanonadami bębnów i
równie surowa brzmieniowo jak cztery
wcześniejsze utwory. Dlatego też "Primitive
Age" trafi raczej do fanów podziemnego
i suroweg metalu. (4)
Wojciech Chamryk
Bio-Cancer - Tormenting the Innocent
2015 Candlelight
Ateńscy thrashersi powrócili po trzech
latach i dalej kopią dupy tak jak robili to
wcześniej. Debiut Bio-Cancer, czyli wydany
w 2012 roku "Ear Piercing
Thrash" był kawałem naprawdę porządnego
łomotu i pomimo upływu kilku
lat styl grupy pozostał taki sam. Brutalny,
niezwykle agresywny i momentami
obłąkańczo szybki thrash w ich wykonaniu
przywodzi na myśl takie nazwy
jak Morbid Saint czy wczesny Kreator,
natomiast chórki i niektóre bujające
riffy to typowy Exodus. Bębniarz
napierdala w sposób niemiłosierny, nie
unikając nawet blastów. Basista dzielnie
dotrzymuje mu tempa, a gitarzyści wymiatają
z taką prędkością, że mam wrażenie,
że w czasie gigów paluchy muszą
im krwawić lub płonąć. Do tego radykalny
wokal, którego jadowitego szczekania
mógłby mu pozazdrościć niejeden
blackowiec (Czasem brzmi nawet jak
ten mały dewiant z Cradle of Filth).
Płyta jest bardzo wyrównana stylistycznie,
choć pojawiają się też małe urozmaicenia
w postaci Melodyjnych riffów
a'la wczesne In Flames we "F(r)iends or
Fiends?" czy niemalże doomowy riff na
początku "Think!". Poza tymi fragmentami
zostaje przypuszczony zmasowany
atak na nasze narządy słuchu i wcale nie
jest nam z tego powodu źle. Album trwa
38 minut co jest odpowiednią dawką
dla takiego grania i dzięki temu bez
chwili znużenia możemy wytrwać do
ostatniego dźwięku po czym włączyć
przycisk repeat. Tym bardziej, że w
porównaniu z debiutem zespół trochę
okrzepł i zaczął pisać jeszcze lepsze
numery okraszone mocniejszym
brzmieniem. "Tormenting the
Innocent" to bardzo dobry album,
który mogę szczerze polecić wszystkim
thrasherom, a szczególnie tym
gustującym w agresywniejszej od-mianie
gatunku. Krążek ten, podobnie jak
reedycja debiutu, wyszedł nakładem
Candlelight Records, więc myślę, że
nie powinno być problemów z ich nabyciem
do czego szczerze was namawiam.
(4,8)
Maciej Osipiak
Black Star Riders - The Killer Instinct
2015 Nuclear Blast
Black Star Riders na swym drugim albumie
kontynuują tradycje Thin Lizzy.
Na szczęście zrezygnowali z tej nazwy
przed nagraniem debiutu, bo jakie to
może być Thin Lizzy bez Phila Lynotta,
chociaż na gitarze gra Scott Gorham,
niegdyś filar irlandzkiej formacji?
Nadal pachnie mi to jednak pewnym
szwindlem, bo już od tytułowego openera
mamy jasną sytuację: muzycy wciąż
kopiują patenty dopracowane przez
Thin Lizzy do perfekcji w latach 70-
tych. Brzmi to stylowo, momentami
wręcz perfekcyjnie, nie brakuje nawiązań
do siarczystego rock 'n' rolla podszytego...
grunge ("You Little Liar"),
ostrego, ale melodyjnego hard rocka
("Charlie I Gotta Go", tytułowy), czy
zwiewnych, klimatycznych ballad
("Blindsided", "Finest Hour"). Są też
oczywiste wycieczki w irlandzkie klimaty
w "Soldierstown", gitarowe, jakże
charakterystyczne i miłe dla uszy fanów
Thin Lizzy gitarowe unisona, a Ricky
Warwick brzmi prawie jak Phil Lynott,
doskonale podrabiając nie tylko jego
wokalną manierę, ale też barwę głosu.
Owo prawie czyni jednak różnicę, bo
nawet najlepsza imitacja jest wciąż
tylko imitacją i śmiem wątpić, by ta
grupa, złożona z doświadczonych,
niegdyś na-wet bardzo znanych
muzyków, miałaby szansę przebić się z
własnym repertuarem, bez eksploatowania
dziedzictwa Thin Lizzy i bazowania
na sentymencie starych fanów zespołu.
Coraz więcej niestety takich sytuacji, że
muzycy chcąc zarobić odwołują się do
dawnych dokonań, nawet gdy nie do
końca byli ich twórcami i podobną sytuację
mamy również tutaj. (3)
Wojciech Chamryk
Blackwelder - Survival Of The Fittest
2015 Golden Core
Doczekaliśmy się czasów, w których
wielu muzyków szuka odskoczni od
swoich macierzystych kapel, wielu z
nich tworzy jakieś projekty poboczne
czy też jednoczy się z innymi wielkimi
muzykami w tak zwane super grupy. W
tym roku sporo powstało takich super
grup i jedną z nich jest Blackwelder.
Miło w końcu zobaczyć, że Ralf Sheepers
znany przede wszystkim z Primal
Fear postanowił poświęcić czas innemu
zespołowi. To jest główny czynnik, który
sprawił, że z niecierpliwością czekałem
na pierwsze uderzenie zespołu.
Właściwie wokół samego albumu było
dość cicho. Pojawiła się w sieci mała
próbka i kilka detali, ale dalej nic nie
było wiadomo. Czas opuścić kurtynę i
przedstawić wam debiutancki album tej
super grupy, który nosi tytuł "Survival
Of The Fittest". Blackwelder od samego
początku był postrzegany jako ciąg
dalszy Seven Seraphim. W końcu to
Andrew Szucs jstworzył ten zespół.
Jest Pan Priester znany z Angra, Englen
znany choćby z Yngwie Malmsteena,
no i Ralf Sheepers w roli wokalisty.
Mamy więc poniekąd mieszankę
tych zespołów i w efekcie wybrzmiewa z
płyty progresywny power metal z domieszką
neoklasycznego power metalu.
Wszystko opiera się na mocnej sekcji
rytmicznej oraz pomysłowych i bardziej
złożonych partiach Andrew. To on jest
właściwie główną atrakcją, a jego partie
są po prostu świetne. Emocje wybrzmiewają
w każdej solówce i riffie. Tak powinno
się grać progresywny power metal.
Bez wątpienia jedna to z ciekawszych
płyt pod względem popisów
gitarowych. Również Ralf wydaje się
więcej dawać z siebie niż na ostatnim
albumie Primal Fear. Można odnieść
wrażenie, że Blackwelder ma do zaoferowania
znacznie więcej fanom Primal
Fear niż im się wydaję. Otwieracz "The
Night Of New Moon" to taki utwór typowy
dla formacji Ralfa. Jest agresja,
przebojowość i coś z Judas Priest. Podobne
klimaty wybrzmiewają w "Spaceman",
lecz tutaj Andrew nadaje kompozycji
owego progresywnego charakteru.
Ciekawe są klawiszowe ozdobniki i
pierwsze emocjonujące solo w wykonaniu
Andrewa. Jego talent i skłonności
do neoklasycznego grania potwierdza
instrumentalny "Adeturi". Stonowany,
podniosły, choć troszkę marszowy
"Freeway of Life" też pokazuje, jak zespół
potrafi urozmaicić swój materiał.
To nie koniec niespodzianek. "Inner
Voice" wyróżnia się pomysłowym riffem
i klimatem w stylu Angry. Na płycie jest
pełno szybkich killerów, które są jakby
mieszanką Primal Fear, starej Angry
czy Yngwiego Malmsteena. Dobrze to
prezentuje "With Flying Colors", melodyjny
"Remeber the Time" czy klimatyczny
"Play Some More". Bardzo podoba
mi się energiczny i mocny "Oriental
Spell" z wyraźnym neoklasycznym charakterem.
Na koniec znów mamy coś
dla fanów Primal Fear. Taki nieco bardziej
heavy metalowy "Judgment Day".
Nie ma słabych utworów czy nudnych
momentów, które najchętniej by się
wycięło. Fani Primal Fear czy Angry
będą w siódmym niebie, z tym, że
Blackwelder nie jest jakimś tam klonem.
Choć ten projekt ma cechy macierzystych
kapel muzyków, udało mu się
stworzyć własny charakter, coś co brzmi
dość świeżo i jest dalekie od plagiatu.
Blackwelder obok Serious Black czy
Shadowquest najbardziej mnie zachwycił
jeśli mowa o super grupach. Dawno
nie słyszałem tak udanej mieszanki
progresywnego power metalu z neoklasycznym
graniem. Pozycja obowiązkowa
dla fanów power metalu. Prawdziwa
moc! (5,5)
Łukasz Frasek
Bleeding - Behind Transparent Walls
2015 Pure Prog
Pure Prog Records to sublabel zasłużonej
dla popularyzacji klasycznych odmian
metalu Pure Steel Records. Jak
wskazuje nazwa koncentruje się on na
wydawaniu płyt utrzymanych w stylistyce
progresywnego metalu i taki też
jest debiut Bleeding. Grupa z Hamburga
przywołuje jako swe źródła inspiracji
takie zespoły jak: Psychotic Waltz, Secrecy,
Sieges Even czy Depressive Age
i nie da się ukryć, że coś jest na rzeczy.
Dodałbym do tego ewidentne wpływy
tradycyjnego heavy metalu oraz ostre,
kojarzące się często z thrashową stylistyką
riffy i mamy obraz całości "Behind
Transparent Walls". Co istotne
"progresywny" w wydaniu Bleeding nie
oznacza wcale przekombinowany i nudny
- panowie zadbali o to, by aranżacje
były urozmaicone, a całość miała odpowiednią
moc i nie nużyła, nawet w 10-
minutowym "Solitude Pt. 2". Zespołowi
często też bliżej do eksperymentalnego
podejścia Voivod z przełomu lat 80. i
90. (orientalizujący "Infinite Jest"), pojawia
się mroczny klimat ("Fading World"),
są też momenty z wykorzystaniem
mrocznych, elektronicznych partii
("Humanolumiscene"). A chociaż wokalista
Haye Graf jest też jednocześnie
klawiszowcem, to nie mamy na "Behind
Transparent Walls" nadmiaru syntetycznych
dźwięków - klawisze są używane
z umiarem, zapełniając raczej dalsze
plany tej zdecydowanie gitarowej i całkiem
udanej płyty. (4,5)
Bloodlost - Evil Origins
2015 Massacre
Wojciech Chamryk
Dostałem do przesłuchania album pewnej
nowofalowej kapeli zwanej Bloodlost,
pochodzącej ze Szwajcarii. Cóż,
muszę się przyznać, że nie dałem rady
wysłuchać całego "Evil Origins". Oczekiwałem
czegoś, co będzie w stanie pogodzić
modernistyczne brzmienie z oldschoolowym
przywaleniem w twarz. No
i niestety, trochę się na chłopakach zawiodłem...
W brzmieniu gitar i basu słychać
tylko plastik, który aż wycieka zza
artworka, mówiącego o nie wiadomo
czym. Solówki nie wyróżniają się niczym
wielkim, wszystkie zawarte w niej
dive-bomby próbują je uratować. Bez
skutku. Wokal jest najprostszy z najprostszych,
nawet moja babcia potrafiłaby
efektowniej się wydrzeć na swojego
kota. Wybaczcie, że tak krótko, ale tego
co stworzyli inaczej nie umiem opisać.
(2)
Marcin Nader
RECENZJE 99
Nie chcę chłopakom absolutnie cisnąć,
bo nagrali fajną płytkę. Na przyszłość
jednak wolałbym więcej dzikości i jazdy
bez trzymanki. Tak czy inaczej polecam,
bo potencjał jest i chłopaki wiedzą
jak się gra! (4)
Przemysław Murzyn
tytanów, to z klasą. Definitywnie jest to
jedna z fajniejszych pozycji speed metalowych
wydana na przestrzeni ostatnich
dziesięciu lat. Tylko czekać aż nowym
albumem zasoli Motorhead albo mniej
znany (aczkolwiek również legendarny)
Iron Angel (4.6)
Łukasz Brzozowski
Bloodrocuted - Disaster Strikes Back
2015 Punishment 18
Thrash w Belgii wciąż trzyma się mocno,
co potwierdza drugi album Bloodrocuted.
Młodzi muzycy zdecydowanie
hołdują nowej szkole thrashowego łojenia,
chociaż na szczęście zapatrzenie w
Suicidal Angels czy Fueled By Fire nie
przybiera tu jakichś karykaturalnych i
asłuchalnych form. Przeciwnie, nie brakuje
na "Disaster Strikes Back" udanych,
wręcz porywających utworów w
rodzaju ostro rozpędzającego się openera
"Revolution Of The Enslaved", niesionego
basową partią utworu tytułowego
czy wściekle zajadłego "The Sickened
Mind". Zespół śmiało nawiązuje
też do do death metalu w "Consumer Of
Death" i bonusowym, surowiej brzmiącym
"Rise Ov Evil", a w "Mors Indecepta"
Gaetan De Vos sprawdza się też
w szaleńczych blastach. Generalnie więc
"Disaster Strikes Back" to rzecz dla
zwolenników nowej fali thrashu z wpływami
bardziej brutalnych gatunków. (4)
Wojciech Chamryk
Booze Control - Heavy Metal
2015 Self-Released
To już druga, długo grająca płyta Niemców.
Po nazwie zespołu oczekiwałem
prawdziwego jebnięcia, a w zamian dostałem
tylko lekkiego klapsa. Niby
wszystko jest na swoim miejscu. Fajne
melodyjne gitarki, dość żwawe tempo,
przyzwoity wokal… No ale jednak czegoś
mi brakuje. Zespół z taką nazwą
powinien kopać i nie brać jeńców. Mam
wrażenie, że wszystko na płycie "Heavy
Metal" jest jakieś takie wygładzone, jakieś
takie zbyt grzeczne, zbyt porządne,
za mało… heavy metalowe?! Oczywiście
muzycznie jest to heavy metal, ale mimo
wszystko brakuje mi pierwiastka
dzikości i szaleństwa. Za mało w tym
łobuzerstwa i złej, groźnej miny. Nie
brakuje jednak naprawdę dobrych kompozycji!
Album zrobiony jest bardzo
porządnie i solidnie. Wszystkie kawałki
trzymają tak samo wysoki poziom. Żadna
jakoś szczególnie się nie wyróżnia,
więc daruje sobie tym razem analizę
"numer po numerze". Jest solidnie, ale
materiał nie wyróżnia się spośród konkurencji.
Jest to raczej płyta z kategorii
tych, które wsadza się do odtwarzacza,
stwierdza, że spoko granie i później
rzadko albo w ogóle się do nich nie
wraca. Z jednej strony cieszy fakt, że
mamy kolejny, bardzo przyzwoity album
zachowany w najlepszej tradycji
heavy metalu, a z drugiej czuje pewien
niedosyt, bo w gruncie rzeczy jest to
materiał dość przeciętny. Super, że jest
ale jakby go nie było nic by się nie stało.
Nie wiem w czym rzecz, ale mam wrażenie
że materiał jest dość "suchy" i bez
głębi. Pewnie to kwestia produkcji…
Brain Damage - Born To Lose... Live
To Win
2015 Self-Released
W 1988 wyszło drugie wydawnictwo
niemieckiego thrashowego zespołu
Vendetta, zatytułowane "Brain Damage".
Natomiast 27 lat później, niemiecki
zespół Brain Damage wydaje swój
debiutancki album "Born To Lose...
Live To Win". Zbieżność pomiędzy
dwoma zespołami nie jest przypadkowa
- wszak w obu zespołach udzielali się
m.in Daxx i Micky (gitarzyści i wokaliści
Vendetty). "Born To Lose... Live To
Win" nie różni się tematyką od wczesnych
dokonań Vendetty - oba jej albumy
traktują o społeczeństwie i polityce.
Także tytuł albumu miał swoją inspiracje
- prawdopodobnie dokonaniami Motorheada.
Czasami także da się usłyszeć
wpływy tegóż zespołu w muzyce
Brain Damage (chociażby "Bite" czy
"Shooter"). Wokalista brzmi prawie jak
Lemmy, czasami przypomina samego
siebie z pierwszych albumów Vendetty.
Tylko przypomina, gdyż już nie śpiewa
w ten sposób jakim raczył nasze uszy na
"Go and Live... Stay And Die". Riffy
też przypominają ich wcześniejszy
zespół. Aczkolwiek ich brzmienie stało
się znacznie bardziej basowe, czystsze.
Jednak wydaje mi się, że jest trochę za
niskie (np w "Shooter"). Perkusja czasami
znika pod niskimi tonami gitar, tak
samo jak bas. Album rozpoczyna się
monologiem wokalisty przy wtórujących
mu gitarach elektrycznych z kaczką,
następnie przeradzając się w rytmiczną
galopadę, która okrasza antyrządowy
kawałek, "Anarchy". To prosty
utwór, zawierający w sobie pochwałę
wolności i jest całkiem przyjemnym
wstępem do całości. Aczkolwiek nie jest
już to taki stricte brudny, ostry thrash
metal, a thrash z wpływami ekipy Lemmy'ego
i groove w brzmieniu. Czuć jednak,
że daleko temu albumowi do czasów
świetności Vendetty i jej obskurnego,
starego stylu. Ogółem powiem, że
te osiem kompozycji nie przedstawiają
się źle, aczkolwiek jest parę nudnych
momentów. Jeśli ktoś lubi Motorhead i
Vendette, to może dać temu albumowi
szanse. Przede wszystkim namawiam do
przesłuchania wcześniejszych dokonań
Daxx'a i Mick'iego. (3,4)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Broken Lingerie - Lying Words
2015 Self-Released
Kobiecy hiszpański kwartet oferuje nam
mieszankę rock'n'rolla z klasycznym
metalem spod znaku NWOBHM, hard
rockiem i punkiem. Efekt jest całkiem
zadowalający. Materiał EP zawiera pięć
żywiołowych, bezkompromisowych i
melodyjnych wałków. Słychać, że nie
jest to wysokobudżetowa produkcja, jednak
wszystko rekompensuje szczerość,
która przemawia przez kompozycje zawarte
na "Lying Words". Konkretny
otwieracz w postaci "Crucified Decay"
pokazuje, że będzie surowo, topornie i
do przodu. Potwierdza to świetny "Mile
69", który jest po prostu hitem. Refren
to klasa sama w sobie. Trzeba przyznać,
że chodzi po głowie. To duża zaleta!
Utwór tytułowy to z kolei ukłon w kierunku
melodyjnego, amerykańskiego
punka rocka. Nie do końca moja bajka,
ale trzeba przyznać, że młode hiszpanki
i w takim klimacie poruszają się bardzo
sprawnie. Kolejne kompozycje zachowane
są w około rock'n'rollowym klimacie.
Ogólnie rzecz biorąc jest dość
sympatycznie i skocznie. Jestem przekonany,
że na koncercie dziewczyn bawiłbym
się świetnie. Czuć radość z grania,
pasje i zaangażowanie. Fajne granie po
prostu. Nie za bardzo jest się nad czym
rozpisywać. Pięć fajnych, miłych, prostych
piosenek. Ot całkiem przyzwoity
wypełniacz czasu. (4)
Przemysław Murzyn
Bulldozing Bastard - Under The Ram
2015 High Roller
No, no, no! Czekałem na bardzo dobry
album speed metalowy w tym roku i…
Bum! Trzynastego marca roku bieżącego,
dwóch niemieckich fascynatów Motorhead
i innych bogów speed metalu
wydali swój drugi krążek, który rżnie
zawodowo. Muzyka tych Panów to klasyczny
speed metal w najlepszej formie
z przebijającymi się - momentami - elementami
black metalu lat 90-tych (książkowym
na to przykładem jest kawałek
"Mayhem Without Mercy"). Najfajniejszym
plusem rzeczonego albumu jest,
pewnego rodzaju, eklektyzm. Oczywiście
mówię tu o poszczególnych kawałkach.
Mamy wyśmienite solosy ("Queen
of The Night", "Aleys of The Undergroud",
Brassknuckle Deathstrike"),
świetne, zdarte, typowe dla speedu wokale.
Zespół zaserwował nam nawet,
niemalże hardrockowy, majestatyczny
i… rzewny (jak na nich oczywiście)
marsz zatytułowany poetycko "Once
The Dust Has Setted". Szczerze polecam.
Wybitny utwór. Bardzo ciekawy
jest także, podjeżdżający mi trochę naszym
Turbo (mam na myśli album "Piąty
Żywioł"), ciekawy "Aleys of The Undergroud",
który na pewno spodoba się
wszystkim poszukiwaczom nieco bardziej
wyszukanej galopady. Dla miłośników
czystego speedu polecam, bardzo
wymowny w tytule, "Full Speed Ahead"
oraz podbarwiony blackiem, również z,
aż nadto, oczywistym tytułem "Black
Metal Slut". Lemmy byłby co najmniej
dumny, gdyby usłyszał jak dobrze grzeją
powiernicy jego, "motorheadowej",
tradycji. Ogółem rzecz biorąc, chłopaki
świetnie wybronili się swoim drugim albumem
pokazując, że jeśli zrzynać od
Burning Point - Burning Point
2015 AFM
Wielkie osobowości nie znikają tak po
prostu ze sceny metalowej, nawet jeśli
nie udaje się kontynuować kariery z
pierwszą kapelą. Nitte Valo dała się poznać
w Battle Beast jako żywiołowa
wokalista o charyzmatycznej manierze.
Wielu okrzyknęło ją córką Ronniego
Jamesa Dio. Debiut z Battle Beast był
godny uwagi i szkoda, że na dłuższy
czas przepadła bez wieści. Jednak takie
talenty nie odpadają o tak bez walki i
Nitte powróciła. Postanowiła zasilić potęgę
fińskiego melodyjnego power metalu,
a mianowicie Burning Point. Z
nim nagrała najnowsze dzieło zatytułowane
po prostu "Burning Point". Znajdziemy
tutaj oczywiście nowe kawałki,
ale jest to przede wszystkim album, który
zawiera klasyki zespołu na nowo nagrane
z Nitte. Tak więc można w pełni
ocenić jak radzi sobie Nitte w roli wokalistki
Burning Point, posłuchać odświeżonych
hitów fińskiej formacji i zorientować
się jaki drzemie w nich jeszcze
potencjał. Ostatnie dzieła tej kapeli to
właściwie równia pochyła. Tak więc można
śmiało powiedzieć, że Nitte wlała
świeżej krwi do zespołu. Dzięki niej zespół
ożył i znów znalazł w sobie ikrę.
Basista i klawiszowiec to również nowe
nabytki zespołu. Co ciekawe, paradoksalnie
taka roszada sprawiła, że zespół
brzmi jak za dawnych lat. Warto mieć
na uwadze, że Burning Point to kapela,
która działa już od lat 90-tych. Szybko
znalazła swoje miejsce na rynku muzycznym
i wiele osób wciąż kocha ten zespół
za ich wkład w ten gatunek. Najlepszym
potwierdzeniem klasy tego zespołu
jest bez wątpienia nowe dzieło.
Album brzmi świeżo, mimo iż materiał
jest w sumie stary i znany nam. Jednak
odświeżone brzmienie, ponowne zarejestrowanie,
sprawiło że zyskał on na
świeżości i mocy. Dzięki czemu płyta to
nie tylko udany "best of", ale prezentacja
nowego wcielenia Burning Point. Z
takim składem, z takim zgraniem są
wstanie osiągnąć znacznie więcej. Nitte
brzmi tutaj jeszcze lepiej niż w Battle
Beast. Jest bardziej doświadczona i
słychać, że i technicznie już lepiej wypada.
Pete i Pekka też dają niezłego czadu
w sferze partii gitarowych. Nie brakuje
energii i elementów zaskoczenia.
Najbardziej cieszy harmonia, technika,
a zarazem lekkość . Płytę otwiera "In
the Shadows", który jest nowym kawałkiem.
Czysty power metal w europejskim
wykonaniu - jest szybkie tempo,
ostry riff i chwytliwy refren. Z starych
dobrych kawałków pojawia się przebojowy
"All the Madness", agresywniejszy
"Signs of Danger", hard rockowy "Heart
of Gold" czy rozpędzony "Into the Fire".
Zostawmy stare hity, które nie straciły
swojego blasku i skupmy się na zupełnie
nowych utworach. "Find Your Soul" to
100
RECENZJE
prawdziwa petarda i brakowało takich
hitów na ostatnich albumach Burning
Point. Nieco słabszy jest "My Darkest
Times" czy "Queen of Fire", w którym
więcej komercyjnego klimatu niż power
metalu. Jednak są to dość solidne kompozycje,
które nieco urozmaicają owy
materiał. Tak jak w Battle Beast tak i
w Burning Point główną atrakcją jest
bez wątpienia Nitte, która swoim wokalem
po prostu oczarowuje. To właśnie
ona ratuje te momenty, gdzie nieco
opada tempo i ciśnienie. Mimo to fińska
formacja od żyła dzięki tym zmianom
personalnym. Efektem tego jest naprawdę
udane dzieło, szkoda że więcej
tutaj starych hitów, ale zobaczymy jak
będzie wyglądał kolejny album. Jeśli będzie
w podobnych klimatach, to można
już mówić o drugiej młodości Burning
Point. (4,8)
Cain's Offering - Stormcrow
2015 Frontiers
Łukasz Frasek
Nie sądziłem, że doczekam się jeszcze
kiedyś nowego albumu projektu muzycznego
Cain's Offering. Debiut "Gather
The Faithful" nie odniósł większego
sukcesu. Niby była to płyta skierowana
do fanów Sonata Arctica i
Stratovarius, jednak czegoś brakowało...
powiewu świeżości, ciekawych
kompozycji, ognia i energii? Było to
zbyt słodkie i zarazem bez wyrazu. Od
tamtej płyty minęło sześć lat i o dziwo
Timo Kotipelto oraz Jani Liimatainen
powracają nowym albumem w postaci
"Stormcrow". Skład nieco uległ zmianie
bo zespół zasilił basista Jonas Kuhlberg
oraz Jens Johannson i słychać, że
wnieśli troszkę świeżości do Cain's
Offering. Przede wszystkim muzyka zyskała
na jakości, stała się bardziej przystępna,
dojrzalsza i w pełni oddająca najlepsze
cechy Sonata Arctica i Stratovarius.
Styl nie został zmieniony i dalej
dostajemy słodki, melodyjny power metal,
mimo to jest ostrzej i bardziej przebojowo.
Brzmienie zostało przerysowane
z debiutu i wydaje się zbyt sterylne.
Jeśli ktoś pamięta ostatnie albumy Stratovarius,
ten raczej przywyknie do takiej
produkcji. Skupmy się na tym jak
przyłożyli się muzycy do stworzenia
nowego albumu. Timo wokalnie nie zaskakuje
i co więcej, mam wrażenie, że
nie dał z siebie stu procent i to przekłada
się na zadziorność materiału. Na
szczęście sporo ratuje ex-gitarzysta Sonata
Arctica tj. Jani, który gra znaczniej
ciekawiej niż na debiucie. Można
uświadczyć znacznie więcej energii,
ciekawszych popisów gitarowych i znacznie
mocniejszych riffów. To jest bez
wątpienia zmiana na plus. Wizualnie i
techniczne album się broni dzielnie, a
jak jest z materiałem? Mamy prawie godzinę
muzyki i to troszkę za dużo jak na
tego typu album.Na start dostajemy
sześciominutowy tytułowy kawałek i to
jest dobre otwarcie. Jest power metal,
jest szybkość i chwytliwy refren. Nieco
progresywny "The Best Of Times" jest
troszkę przekombinowany, ale też słychać,
że power metal tutaj odgrywa kluczową
rolę. Niestety gdzieś została owa
komercja z poprzedniego albumu, która
daje osobie znać w spokojniejszym "A
Night To Forget", który troszkę odstaje
od pozostałych kompozycji. Fanów dawnej
Sonata Arctica czy Stratovarius
ucieszy przebojowy "I Will Build You A
Rome", który oddaje to co najlepsze w
tych dwóch zespołach. Jest ostry riff,
szybsze tempo i chwytliwa melodia, która
jest mocno zakorzeniona w europejskim
power metalu z lat 90-tych. Takie
utwory pokazują, że jednak ten projekt
ma jakiś sens. Równie pozytywne emocje
wzbudza rozpędzony "Constellation
of Tears", który pokazuje na co stać
klawiszowca Jensa. Kto lubi symfoniczny
metal i Nightwish ten od razu zostanie
zauroczy podniosłym "Antemortem".
Do grona ciekawych utworów zaliczyć
należy "romantyczny" "My Heart
Beats For No One" czy melodyjny "Rising
Sun", a całość zamyka "On The
Shore" , który też pokazuje przebojowe
oblicze zespołu. Są słabsze momenty na
"Stormcrow", są "komercyjne" wstawki,
ale i tak mimo pewnych niedociągnięć
jest to ciekawszy krążek niż debiut.
Przede wszystkim więcej tutaj power
metalu, więcej przebojów, które zapadają
w pamięci i wszystko jest bardziej
przemyślane. Minęło sześć lat, ale ten
czas został dobrze wykorzystany i efektem
tego jest naprawdę udany album w
klimatach Sonata Arctica i Stratovarius.
Polecam. (4,5)
Carl Canedy - Headbanger
2015 Self-Released
Łukasz Frasek
Młodsi zwolennicy wszelakich odmian
metalu pewnie nie kojarzą kto zacz ów
Carl Canedy, ale starsi wyjadacze wiedzą
doskonale, że chodzi o perkusistę
The Rods, znanego ze współpracy z
wieloma gwiazdami metalu lat 80-tych i
90-tych, odpowiedzialnego też za produkcję
wielu klasycznych płyt, m. in.
Anthrax, Exciter, Helstar, Overkill
czy Possessed. The Rods wrócili pięć
lat temu do gry, a Canedy nagrał w
końcu debiutancki album - niezły wynik,
jak na kogoś, kto jest obecny w
branży muzycznej od połowy lat 70-
tych minionego wieku. "Headbanger" to
czytelne nawiązanie do muzyki z tamtej
dekady oraz lat 80-tych, tak więc mamy
tu archetypowy, totalnie oldschoolowy
surowy heavy metal, coś dla fanów The
Rods, Dio, Black Sababth i tego typu
zespołów. W dodatku lider zaprosił do
współpracy liczne grono gwiazd. I tak za
partie wokalne odpowiadają: Mark
Tornillo (TT Quick, Accept), Joe Comeau
(Liege Lord, Overkill), David
Porter (progresywny 805) i Erin Canedy.
Solówki wycinają Chris Caffery
(Savatage czy Trans Siberian Orchestra)
i może mniej znany w tym gronie, ale
równie wyśmienity John Hahn (Harpo,
działalność solowa). Także wśród licznych
basistów mamy wymiataczy najwyższych
lotów, pojawia się tu bowiem
np. Garry Bordonaro, czyli kumpel
Canedy'ego z The Rods. Drummer na
szczęście nie przesadza z nadmiernym
epatowaniem swymi umiejętnościami i
trudną do ogarnięcia liczbą przejść, wygląda
na to, że naprawdę zależało mu na
stworzeniu spójnego, konkretnego albumu.
Mógł co prawda darować sobie
kończące wiele utworów perkusyjne
wstawki, jakby outra, tym bardziej, że
"Headbanger" zamyka koncertowy popis
"Rabid Thunder" - bootlegowej jakości,
ale ciekawy. Wśród utworów bonusowych
wersje demo, chyba najciekawszego
na płycie, "Cult Of The Poisoned
Mind" i "No One Walks Away" oraz
utwór zaskakujący, bo "The Code" z
udziałem Ronniego Jamesa Dio, znany
już przecież z powrotnego albumu
"The Rods" sprzed czterech lat. Zaskakuje
też nieco ponowne nagranie dwóch
innych numerów z "Vengeance", "Ride
Free Or Die" i "Madman" - wygląda na
to, że bez tych dodatków i pożyczek
Canedy miałby jednak zbyt mało materiału
na album. (4,5)
Wojciech Chamryk
Carnal Agony - Preludes & Nocturnes
2014 Sliptrick
Wiecie jak brzmi US power/thrash?
Nie? To polecam przesłuchać Metal
Church bądź Matthias Steele. A
wiecie jak brzmi EU power/thrash? Nie?
To recenzowana płytka wam pokaże z
czym to się je. Szwedzi z Carnal Agony
tworzą nowy zespół, który poza "Preludes
& Nocturnes" wydał parę demówek
- tyle i aż tyle - by przekonać jednego
z perkusistów Mekong Delta,
Helloween i Holy Moses, Uli Kusch'a,
by wziął udział w nagraniach do debiutu.
Album zaczyna się połamanym riffem,
który zostaje uzupełniony chórkiem,
tak zaczyna się "War Prayer". Jest
to wałek charakteryzujący się thrash'
owym, niskim zacięciem i pełnią groove.
Następnie bardziej obracające się w melodyjnej,
jasnej stylistyce, "The Frozen
Throne", "Rebel's Lament" i "Rebellion",
potem bardziej thrashowe "Carnal Agony"
połączone z groove i tak dalej... zawsze
trochę grają thrashu. Ogółem mogę
powiedzieć, że ten album łączy te lepsze
cechy power metalu ze starego
świata: niski, basowy głos wokalisty
oraz niskie, mięsiste gitary otoczone są
sączącym się basem i perkusją, która
dudni po uszach niczym akwizytorzy w
sobotni poranek. No i te czterdzieści
parę minut kończy "Together We're
Lost". I o czym to było? Było trochę o
tych Bogach całych, trochę o destrukcji,
trochę o kobietach, trochę odniesień do
"Piątku 13-tego", trochę odniesień to
twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta,
no i się skończyło. Album ma
dość niski jak na typowy power brzmienie,
brakuje tutaj (na szczęście dla jednych
i nieszczęście tych drugich) wysokich
falsetów głównego wokalisty, jednak
pojawiają się riffy typowe dla power
metalu. Moim ulubionym utworem jest
"War Prayer". Jak dla mnie całkiem
przyjemny, przaśny, choć nie do końca
taki ciężki album. Jeśli ktoś gustuje w
takim graniu, to czemu nie? Takie mocne
(5).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Ceaseless Torment - The End They
Bring
2014 BWK
Finlandia i thrash metal? Nie jest to
nader oczywiste, ale rzućmy okiem na
tamtejszą scenę… Są tam zespoły cieszące
się statusem kultowych jak
A.R.G. czy też Faff-Bey albo młode i
obiecujące kapelki pokroju Lost Society,
Axegressor lub właśnie Ceaseless
Torment. Krótko i na temat - muzyka
tych czterech młokosów porywa, miecie
i rozrywa na strzępy. Jest tu wszystko
czego może zapragnąć maniak głodny
bezlitosnego, chłoszczącego thrashu.
Dziki, ani na chwilę niezwalniający
killer? Proszę bardzo! Otwierający krążek,
utwór tytułowy idealnie spełnia
owe wymagania. Jestem podjarany niczym
chrześcijanie podczas inkwizycji.
Wypluć z siebie kawał energetycznego,
nienudzącego thrashu to dzisiaj nie lada
wyzwanie. Im dalej w las tym ciekawiej,
albowiem dostajemy świetnego hiciora
utrzymanego w średnim tempie z licznymi
nawiązaniami zarówno do groove
jak i death metalu ("Apocalyptic
Battle"), prującego, niczym stado rozwścieczonych
wilków, lecz pogmatwanego
w końcowych minutach, "death'owca"
("High Mortality"), niesamowicie szybkie
i treściwe, aczkolwiek świetnie zwalniające
oraz biczujące natłokiem bardzo
dobrych riffów, strzały w postaci "Genocide
(Spreading Your Disease)" i "Craving
for Revenge", a nawet podjeżdzającego
crossoverem z połowy lat 80-tych
dzikusa zatytułowanego "Worthless World"
Jedynym, małym minusikiem tej
płyty jest nieco monotonny i nudnawy
"Path" zagrany na jedno kopyto. Ogółem
- wyśmienisty album, absolutna gratka
dla starszych jak i młodszych "stażem"
thrashersów. Myślę, że najbardziej
zadowoleni podczas słuchania tego
nagrania powinni być fani Sepultury
(starej), Slayera, Dark Angel, Epidemic
czy Sadus. Nowofalowcy zadebiutowali
wydając krążek bliski ideałowi.
Naprawdę niespodziewane zjawisko. Co
do oceny nie mam żadnych wątpliwości,
ujmując jedynie małą jej część za słaby
"Path". Tak o to kończę tę recenzję,
będąc jednocześnie niesamowicie ciekawym
jak potoczą się dalsze losy tych
młodziaków. (5,4)
Łukasz Brzozowski
Comaniac - Return To The Wasteland
2015 Self-released
Nadszedł czas na szwajcarskiego Comaniac.
Spodziewałem się plastiku, nędzy
i tandety. Ale cóż... myliłem się. Te
młodziaki naprawdę wiedzą, jak wpleść
ciekawe patenty w swoje kompozycje!
Nie jest to zwykłe piru-riru pata-pata.
Co większa, wykorzystują oni bardzo
modernistyczne brzmienie, ale o dziwo
mi bardzo podpadło, kojarzy mi się z
Havokiem, jednym z niewielu nowofalowców,
które szanuję. Perkusja jest idealnie
strojona, nie ma żadnych plam
dźwiękowych, idealnie wystukane rytmy.
Bas - żyleta. Odpowiednia ilość
RECENZJE
101
przesteru robi swoją robotę i nic więcej
nie potrzeba. Gitary idealnie ze sobą
współgrają, nie ma żadnego plastikowego
rzężenia, które mogłoby skrzywdzić
ucho przeciętnego słuchacza. Trochę
więcej wyczekiwałem od wokalu, który
jest bezsensownym, bezcelowym darciem
ryja, ale cóż - thrash taki jest. Nie
można mieć wszystkiego, prawda? Nie
ma się czym zrażać. Ostatecznie, "Return
To The Wasteland" jak na realia
dzisiejszej nowej fali jest bardzo przyzwoitym
albumem. Daję mu 5 z minusem...
Albo nie. Całą piątkę otrzymuje
ode mnie dziś. (5)
Marcin Nader
Condition Critical - Operational Hazard
2013 Burned By God
Condition Critical stworzyło album,
który czerpie pełnymi garściami z
dokonań nowej fali thrashu i miksuje to
ze stylem przypominającym Demolition
Hammer. Zespół zabiera nas na
30 minutową wycieczkę po pejzażu agonii
i destrukcji. Na spotkanie z ośmioma
utworami, które walcują ziemię pokrytą
trupami i narzędziami chirurgicznymi.
Brzmieniowo album przypomina kalkę
wcześniej wspomnianego Demolition
Hammer, wokalista stara się naśladować
manierę Steve'a Reynolds'a, gitary
wygrywają riffy brzmiące podobnie do
utworów z "Tortured Existence" i "Epidemic
of Violence". Gitary i wokal
wraz z perkusją są na pierwszym planie,
gitara basowa uzupełnia tło. Riffy oparte
na pojedynczych dźwiękach i power
chordach, solówki za to dość melodyjne.
Teksty głównie o śmierci, chirurgii i
destrukcji. "Operational Hazard" będzie
idealnym rozwiązaniem dla ludzi,
którzy poszukują jakiegoś modernistycznego
thrashu z wpływami deathu -
ode mnie (4).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Crystal Ball - Liferider
2015 Massacre
Szwajcarski Crystal Ball przeżywa
obecnie drugą młodość. Muzycznie
przypomina nieco Gotthard, Krokus,
czy Edguy. W 2013 roku muzycy powrócili
po sześcioletniej przerwie i był
to udany powrót. Dobra passa trwa, bo
najnowsze dzieło, "Liferider" tylko zespół
umacnia. Nowe nabytki,basista
Cris Stone i wokalista Steven Mageney
dali zespołowi energii i nieco świeżości.
Dalej jednak trzymają się ram
hard rocka i power metalu, w takim stylu
jest utrzymany nowy album. Podobnie
tak jak inne wydawnictwa tej doświadczonej
formacji, tak i ten wyróżnia
się przebojowością i pozytywną energią,
Z albumu kipi witalność i powiew
świeżości. Crystal Ball postawił na
proste, ale skuteczne pomysły, które łatwo
wpadają w ucho, dzięki czemu album
jest łatwy w odbiorze i można go
zapuścić w ramach relaksu, jak i jako
"umilacz" w podróży. Może okładka
bardziej nasuwa nam na myśl wydawnictwo
rockowe, nie ma się tym jednak
co kierować, bo nie brakuje na niej
heavy jak i power metalu. Mieszanka
jest wybuchowa i już daj nam popalić w
chwytliwym "Mayday". Dobrze dopasowano
tutaj melodie i wstawki klawiszy,
czyniąc ten kawałek rasowym hitem.
To jeden z ciekawszych tegorocznych
przebojów w kategorii ciężkiego
brzmienia. "Eye to Eye" to właśnie utwór
o podłożu power metalowym skierowanym
do fanów Gamma Ray czy...
Battle Beast bo w nim swoją rolę dobrze
odegrała Noora z tej fińskiej formacji.
Wyszedł z tego energiczny i dość
agresywny kawałek. Warto zaznaczyć,
że nad produkcją czuwał Stefan Kaufmann
i rzeczywiście wpływy U.D.O.
dają się we znaki w "Paradise". Zespół
nie boi się grać nowocześnie, z polotem
i z pomysłem, co pokazuje żywiołowy
"Balls of Steel". Słucha się tego naprawdę
przyjemnie i nie brakuje takich
właśnie rytmów, które brzmią z jednej
strony klasycznie, a z drugiej mają nutkę
nowoczesności. Gitarzyści, Flu i
Leach też przy każdej możliwej okazji
dają czadu i nie oszczędzają się - jest
sporo ciekawych solówek jak na album
utrzymany w takiej formule. Marszowy,
bardziej epicki "Hold Your Flag" to w
sumie coś dla fanów Accept czy właśnie
U.D.O. Wydaje się, że brakuje tutaj w
sumie głosu Udo Dirkschneidera. Sam
Stefan Kaufmann gościnnie wystąpił w
balladzie "Bleeding" i choć nie jest genialna,
zapada w pamięci. Heavy/power
metal pełną gębą mamy w żywszym w
"Liferider". Ten utwór oddaje najlepiej
to jak brzmi nowe dzieło Crystal Ball.
Z pewnością nie można pominąć tego
krążka, zwłaszcza jak się lubi U.D.O.,
Edguy, czy Battle Beast. Energia, prosta
chwytliwa melodia, ostry riff to
chwyty jakie stosuje zespół na tej płycie.
Efektem tego jest naprawdę bardzo dobry
album, który pokazuje że Crystall
Ball jest w formie. Polecam. (4,8)
Darkology - Fated to Burn
2015 Prime Eon Media
Łukasz Frasek
W tak zwanym "muzycznym przemyśle"
większość wychodzących płyt nie grzeszy
ani oryginalnością ani szlachetnością.
Chcemy tego czy nie, gros wydawnictw
to zwyczajne produkty powstające
nie tyle w efekcie twórczego procesu,
co rzemieślniczej manufaktury. Raz
na jakiś czas można jednak odnaleźć
prawdziwy "kwiat paproci" tego "przemysłu
muzycznego" - płytę interesującą,
doskonale brzmiącą, twórczą, szlachetną
i niebanalną. I nie, nie mam na myśli
wydumanych ambientowych dźwięków.
"Fated to Burn" to prawdziwie
mocna, ciężka heavymetalowa płyta,
której progresywne zakręcenie jedynie
pomaga, a nie wprowadza w przerysowane
rejony. Ciekawe jest to, że wydany
w 2009 w roku znakomity debiut grupy
w zasadzie przeszedł bez echa, a naprawdę
nie ustępuje jakością od omawianego
"Fated to Burn". Przede wszystkim
Darkology tworzy muzykę całościową,
holistyczną. Nie jest to przypadkowy
zbiór tekstów doklejony do spreparowanej
muzyki i zaśpiewany przez
przypadkowego wokalistę. To dzieło
kompletne. Fundament muzyki stanowi
amerykańskie granie oparte na dynamicznej
sekcji rytmicznej i całym bogactwie
riffów - jednocześnie surowe i
ostre w brzmieniu i jednocześnie obfite
w całą rozmaitość zmieniających się jak
w kalejdoskopie riffów. Na tym fundamencie
wznosi się cała gama wszelkich
smaczków Darkology - zakręconych solówek,
progresywnych zakrętasów, szaleńczego
głosu Kelly'ego Carpentera.
Przez jeden numer, dajmy na to "Shadows
of Oth" może przewinąć się ostry
jak brzytwa riff á la Judas Priest, niemal
jazzowa solówka, skandowany refren
i hipnotyczne zwolnienie. Przy tym
całym bogactwie dźwięków "Fated to
Burn", zwłaszcza w przypadku szybkich
numerów (a tych jest na krążku większość)
nie traci ani grama dynamiki i
mocy. O ile zazwyczaj tak zwane "progresywne"
granie klasyfikuje się często
jako melancholijnie, niekiedy nieczytelne
i przerysowane, tak Darkology
potrafi umiejętnie połączyć dwa światy.
Dwa światy, czyli muzykę, której słucha
się dla kwintesencji heavy metalu (zadowoleni
będą fani Judas Priest, Wolf i
Vicious Rumors) i równocześnie dla ciekawych
kompozycji, nastroju, teatralnych
wokali. "Fated to Burn" wciąga
jak odkurzacz. Można jej słuchać kilkanaście
razy z rzędu nie nudząc się, doszukując
się coraz to ciekawszych motywów
i zanurzając się w nastrojowy, trochę
mroczny świat wykreowany przez
Michaela Harrisa (gitarzystę i głównego
kompozytora Darkology) i Carpentera,
którego głos, linie wokalne
przeplecione ze scenicznymi wręcz wokalnymi
rekwizytami tworząc magiczne
przedstawienie. A wszystko to tylko na
jednej płycie. (5,5)
Darktribe - The Modern Age
2015 Scarlet
Strati
Darktribe to dość młody zespół, który
pochodzi z Francji. Powstał w 2009
roku i do tej pory zarejestrował wydaną
własnym sumptem EPkę "Natural Defender"
(2009) i opublikowany w Massacre
Records debiutancki album "Mysticeti
Victoria" (2012). Tegoroczny
krążek "The Modern Age" to moje pierwsze
zetknięcie sie z tym zespołem.
Francuzi są przedstawicielem nurt europejskiego
melodyjnego power metalu.
Ogólnie płyta prezentuje dobry poziom,
kompozycje są ciekawe, zagrane z pomysłem,
posiadają atrakcyjne melodie
oraz zajmujące tematy muzyczne. Odtworzone
jest to na poziomie i z luzem,
co świadczy bardzo dobrze o muzykach,
a szczególnie o ich warsztacie. Płyta
zaczyna się indrustialnym i zdygitalizowanym
intro, które przechodzi w nowocześnie
brzmiący riff i sekcję, a następnie
przeradza się w pierwszy kawałek
"Red House Of Sorrow". Trochę
przypomina mi to, co ostatnio robi
Vanishing Point. Ta współczesna produkcja
wybrzmiewa jeszcze (w takim
wymiarze) w dwóch fragmentach, jednak
pozostała część albumu, to już
bardziej konwencjonalny melodyjny power
metal, w stylu Sonata Arctica,
Stratovarius czy Freedom Call. Ogólnie
na produkcję, jak i na brzmienie,
duży wpływ miał z pewnością producent
Jacob Hansen. W dodatku muzyka
Darktribe oprawiona jest jednym z
ciekawszych wokali. Anthony Agnello
ma dość oryginalny tembr, melodyjny a
zarazem bardzo mocny wokal, także nie
ma problemu śpiewać w różnych rejestrach.
W niektórych momentach przypomina
mi Timo Kotipelto. Nie ma co
długo rozważać nad "The Modern Age"
bardzo solidny materiał ale niestety nie
wyłamuje się z ram przeciętności. Na te
czasy to ciut za mało. (3,5)
Dark Void - Release the Kraken
2015 Self-Released
\m/\m/
Tym razem przyszło mi się zmierzyć z
debiutancką EPką Cypryjczyków z
Dark Void. Całkiem ładna okładka wyglądała
zachęcająco, więc z pozytywnym
nastawieniem zabrałem się za
słuchanie tej płytki. No i niestety "Release
the Kraken" nie jest dziełem wysokich
lotów. Ogólnie jest to thrash, czyli
mamy klasyczne riffy, solówki, rytmiczne
bębny, ale kompozycyjnie jeszcze
nie jest najlepiej. Dramatu nie ma, ale w
takim zalewie thrashowych kapel reprezentujących
wyrównany i wysoki poziom
wypadałoby się czymś wyróżnić.
Nie pomaga też wymęczony, jednostajny
i pozbawiony mocy wokal. Jest to
debiut, więc na pewno nie będę ich skreślał,
tym bardziej, że są tu też niezłe
momenty jak choćby oklepany, ale zawsze
zajebisty walcowaty motyw w "Anger
Within". Niestety obok fajnych pomysłów
pojawiają się też nijakie, albo
wręcz chujowe. I taka też jest ta płytka.
Trochę spoko, trochę z dupy. Umiejętności
jako takie posiadają, więc jeśli popracują
jeszcze nad sferą kompozycyjną,
wyeliminują mielizny i zrobią coś z wokalem
to może w przyszłości nagrają jeszcze
coś wartościowego. Choć boję się,
żeby nie poszli w niezbyt lubianym
przeze nowoczesnym kierunku, bo takie
ciągoty też da się w ich graniu wychwycić.
(2,8)
Maciej Osipiak
David Shankle Group - Still a Warrior
2015 Pure Steel
Tego typu recenzje zaczyna się często
słowami "tego pana nie trzeba nikomu
przedstawiać". Tymczasem wbrew pozorom
wiele osób nie kojarzy, że David
Shankle to były gitarzysta Manowar,
który towarzyszył zespołowi na płycie
"Triumph of Steel". "Still a Warrior" o
wymownym tytule nie jest jednak w żadnym
wypadku kopią ani nawet nawiązaniem
do macierzystej formacji Davida
Shankla. Poza "Demonic Solo",
który kłania się charakterystycznym dla
Manowar jazgoczącym solówkomminiaturom,
muzyka płynąca z "Still a
Warrior" to zupełnie inna bajka. Jest raczej
tradycyjnym amerykańskim heavy
metalowym czy momentami nawet
102
RECENZJE
hard'n'heavy graniem, któremu bliżej do
Dio, Leatherwolf, początkowego Virgin
Steele czy Queensryche niż do samozwańczych
królów. Mimo licznych i
długich solówek Pan Shankle postawił
na luźne, tradycyjne brzmienie z lekkim
pogłosem, wyraźnie dzwięczącymi talerzami
i klangującym basem. Dzięki temu,
ale także dzięki niezwykle swobodnie
śpiewającemu Warrenowi Halvarsonowi,
"Still a Warrior" brzmi naturalnie
i daleko mu do wystudiowanej estetyki
Manowar. Swoją drogą, Davidowi
udało się wytrzasnąć perełkę jeśli
chodzi o wokalistę. Po niezbyt udanych
próbach trafił na gościa obdarzonego
bardzo dobrym głosem, mogącego w zasadzie
śpiewać nawet numery Geoffa
Tate'a czy Dio, i co ciekawe - kompletnie
wcześniej nieznanego. Dziwne tym
bardziej, że - przyglądając się zdjęciom -
facet ma już trzydziestkę dawno za sobą.
Cóż, David Shankle także dzięki
niemu wychodzi wraz z "Still a Warrior"
z twarzą. (3,8)
Strati
Death Keepers - On The Sacred Way
2013 Self-Released
Ta płytka została wydana dwa lata temu
przez młody hiszpański zespół Death
Keepers. Drugi człon jasno stawia sprawę,
co zainspirowało ich do założenia
kapeli. "On The Sacred Way" tylko potwierdza
przypuszczenia. EPka zaczyna
się bardzo mocnym akcentem, sztandarowym
"Death Keepers", który w wyśmienity
sposób nawiązuje do najlepszych
dokonań Helloween z początków
kariery, ale także do Iron Maiden. W
ten sposób Hiszpanie deklarują w jakim
kierunku chcą pchnąć swoją karierę. Sama
kompozycja też sugeruje jakie możliwości
może mieć band, bo "Death
Keepers", to bardzo udany kawałek, melodyjny
ale mocny, trafiający do słuchacza
lecz złożony i ciekawie zagrany.
Muzykę wspiera wokalista o dobrych
umiejętnościach, któremu jednak bliżej
do Kiske niż Derisa. Pozostałe kompozycje
są ciut gorsze ale na poziomie, mają
coś, co można nazwać, próbą zaznaczenia
własnej interpretacji swoich inspiracji.
Niemniej, tym razem bardziej
to kojarzy się z dokonaniami ery Helloween
z Andi Deris'em. "On The Sacred
Way" to jasna deklaracja,w sumie całkiem
niezła. Przypuszczam, że Hiszpanie
zbliżają się do swojego dużego debiutu,
liczę, że znajdzie się na nim więcej
kompozycji pokroju "Death Keepers", bo
gdy kapela weźmie za wzorzec pozostałe
utwory, wtedy najprawdopodobniej
będziemy mieli do czynienia jedynie z
poprawnym debiutem. Niestety na ostateczną
odpowiedź musimy czekać. Ciekawe
jak długo. (3,7)
\m/\m/
Deadly Mosh - United By Pain
2014 EBM
Ta serbska ekipa nie gustuje w półśrodkach
- nie dość, że grają siarczysty
speed/thrash, to jeszcze nie ustają w
pracowitym powiększaniu swej dyskografii
o kolejne EP-ki, splity i albumy.
"United By Pain" jest drugim z kolei
długograjem zespołu Miloša Stošića i
ukazał się w grudniu ubiegłego roku nakładem
meksykańskiej EBM Records.
Profil tej wytwórni jasno sugeruje zawartość
tego albumu i Deadly Mosh
zdecydowanie wyróżniają się w katalogu
zespołów Jose Louisa Romero. Przede
wszystkim tym, że stawiają na połączenie
naprawdę ciekawych melodii z mocnymi,
surowo brzmiącymi riffami oraz
dynamiczną sekcją rytmiczną. Owszem,
oryginalności temu patentowi brak już
od wielu lat, ale w wykonaniu Serbów
"Claws Of Fear" jawi się niczym zapomniana
perełka germańskiego speed metalu
z lat 80-tych, "Hatred" obok ostrej
thrashowej łupanki wciąga miarowym
refrenem z chóralnym skandowaniem i
iście wirtuzowskimi zagrywkami gitarowymi,
zaś "The Haunted" bliżej z kolei
do tradycyjnego heavy metalu w w europejskim
wydaniu. W podobnej stylistyce
utrzymany jest opener "Altar Of
Pain", "Self Destruction" i "A 1000 Tons
Of Metal" są bardziej przebojowe, finałowy
utwór tytułowy to numer mroczny,
utrzymany w lekko orientalnym
klimacie, a w "On The Fields Of Glory"
zespół umiejętnie wplata balladowe partie.
Tak więc może to jeszcze nie ekstraklasa,
ale jeśli Deadly Mosh nadal
będą rozwijać się w takim tempie, to
efekty powinny być jeszcze ciekawsze.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Dekapited - Nacidos del Odio
2015 Defense
Z kraju zwycięzców ostatniego Copa
America nadchodzi Dekapited, by pokazać,
że poza piłką nożną Chilijczycy
są równie dobrzy w thrash metalu. No
aż tak dobrzy to jednak nie są, ale
"Nacidos del Odio" to całkiem niezły
krążek. Jest to dopiero debiut zespołu
założonego w 2006 roku, mającego jednak
też na koncie trzy dema, EPkę i
split. Jak wypada Dekapited na swoim
pierwszym długograju? Otóż "Nacidos
del Odio" to 28 minut bardzo agresywnego
thrashu opartego na patentach
starego Kreator, Slayer czy Dark Angel.
Riffy tną niemiłosiernie, bębny napierdalają
bez chwili wytchnienia, a wokal
wyrzyguje z siebie kolejne wersy w
swoim ojczystym języku, który w takim
graniu brzmi naprawdę brutalnie. Słucha
się tego całkiem git i naprawdę da
się wyczuć autentyczne wkurwienie w
tych dźwiękach. Momentami pojawiają
się też trochę melodyjniejsze motywy,
jak choćby w najlepszym na krążku numerze
tytułowym, który jest doskonałym
wprowadzeniem do reszty materiału.
Brzmienie trochę niedomaga choć
mi akurat taka surowizna nie przeszkadza.
Dominują zdecydowanie szybkie
tempa, więc dynamika nie siada nawet
na sekundę. Ogólnie rzecz biorąc, debiut
Dekapited uznaję za udany choć jak
na razie to za mało, żeby zaczęło się
mówić o tej hordzie więcej. Jednak
wszystko przed nimi i jeśli tylko popracują
jeszcze nad brzmieniem i nadadzą
swoim kawałkom nieco bardziej indywidualnego
charakteru to może być dużo
lepiej. (3,6)
Maciej Osipiak
Deliverance - Relentless Grace
2013 Empire
Ta recenzja to bardziej przysłowiowa
musztarda po obiedzie, bowiem Finowie
od kilku miesięcy zwą się już Deep
River Acolytes. Jedynym długogrającym
efektem ich czteroletniej pracy pod
poprzednią nazwą pozostał wydany
jesienią 2013 roku CD "Relentless
Grace". Zasadniczo mamy na tej płycie
utwory utrzymane w stylistyce tradycyjnego
heavy metalu i to właśnie one wypadają
najciekawiej. Są wśród nich zróżnicowany,
mroczny opener "The Awakening"
z wpływami Iron Maiden, rozpędzony,
niezbyt mocny, ale surowo
brzmiący "The Devil's Acolytes", równie
ostry "Ride The Night" czy miarowy "Leper's
Hand That Feeds" z zarówno wysokimi
wokalami jak też i growlingiem.
Joey Turunen jeszcze kilkakrotnie
przypomina o swej death/black metalowej
przyszłości i niestety nie zawsze
pasuje to do każdej kompozycji ("Merciless
Faith"), nie wszystkie utwory są
też tak dopracowane jak wymienione
powyżej (monotonny, mimo krótkiego
czasu trwania "Diabolical Queen"). Jak
dla mnie niepotrzebne są też te odniesienia
do grunge w końcówce "Earthbound",
ale generalnie "Relentless Grace"
trzyma poziom. (4)
Wojciech Chamryk
Demon Eye - Tempora Infernalia
2015 Soulseller
Mówi się, że każda szanująca się
wytwórnia metalowa powinna mieć AD
2015 protometal w swojej ofercie. Jak
widać z kanonu nie chciała się wyłamać
i Soulseller Records. Ta firma wydająca
na co dzień grupy black i death
metalowe sięgnęła jednak po "towar"
znajomy. O ile Demon Eye gra hard
rocka czystej postaci lat siedemdziesiątych,
lirycznie jest bliska klasycznej,
blackmetalowej stylistyce. Cóż, mówi
się też, że te zespoły sięgające do lat siedemdziesiątych
brzmią tak, że trudno je
odróżnić od oryginałów. W tym przypadku
byłoby to trudniejsze, bo fuzję
takiego grania z takimi tekstami zapoczątkował
w zasadzie dopiero Black
Sabbath i zapewne trudno byłoby o
tego rodzaju kapelę 40 lat temu. Poza
tym drobnym merytorycznym niuansem,
Demon Eye to klasyczny zespół z
protometalowego nurtu - zarówno pod
kątem soundu instrumentów jak i miksu
brzmi bardzo naturalnie, a sama maniera
wokalisty i konstrukcje utworów
przywołują końcówkę lat siedemdziesiątych.
Plusem tej amerykańskiej formacji
jest smykałka do tworzenia nośnych
melodii i kreowania sentymentalnego,
tak poszukiwanego przez miłośników
tej estetyki, nastroju. Muzyka
jest bardzo kameralna i mimo mocnej
sekcji rytmicznej brzmi bardzo subtelnie.
Z pewnością miłośnicy takiej "pierwotnej"
stylistyki docenią "Tempora
Infernalis". Ja niestety, słuchając tej
płyty wciąż myślę, jakby to brzmiało
przy mocniejszej, bardziej "latoosiemdziesiątowej"
aranżacji. Z tymi pomysłami
na kompozycje i linie melodyczne,
była by to gratka także i dla fanów
tradycyjnego heavy metalu. (4)
Strati
Desert Near The End - Hunt For The
Sun
2014 Total Metal
Grecki band grający na pograniczu
thrash/speed i heavy metalu. Wszystko
w raczej nowoczesnych aranżacjach i z
ciężkim, przytłaczającym brzmieniem.
Nie jest to do końca moja bajka i w
świecie Desert Near The End nie czuje
się zbyt pewnie i komfortowo. Nie przekonuje
mnie ten rodzaj krzyczanego
wokalu, który bardziej kojarzy mi się z
szeroko rozumianymi odmianami core'a.
Muzycznie panowie lubią również
pobłądzić w różnych rejonach metalowych
czeluści. Najogólniej to panowie
grają jakiś metal, lecz nie jest on dla
mnie konkretnie sprecyzowany. Kawałki
są do siebie podobne, zlewają się i po
przesłuchaniu albumu ciężko jest
wyróżnić jakikolwiek utwór. Oparte na
tym samym schemacie kompozycje z
biegiem płyty zaczynają nużyć. Nie
przyciągają uwagi i mimo, że sporo się w
nich dzieje, nie ma efektu "wow"… Są
przewidywalne i monotonne. Trzeba jednak
oddać, że zagrane niezwykle precyzyjnie
i profesjonalnie. Produkcja również
stoi na bardzo wysokim poziomie
i niczym nie odbiega od wydawnictw z
najwyższej półki. Za to niewątpliwie
należy się Grekom wielki szacun. Ciężko
mi ich porównać do jakichś konkretnych
zespołów. Na upartego można
tu znaleźć wpływy bardzo wielu innych
kapel. Poprzez nowszą Panterę, Iced
Earth po Exodus i Overkill… Naprawdę
jest tu tego wiele. Jest to mocna
pozycja i na pewno znajdzie swoich
amatorów. Mnie bynajmniej nie powaliła.
Za mało w niej polotu, za wiele
rzemiosła. (3)
Przemysław Murzyn
RECENZJE 103
Desolate Pathway - Valley Of The
King
2014 Self-Released
Co może grać londyński kwartet założony
przez byłego gitarzystę zespołów
Pagan Altar i Sacrilege? Odpowiedź
nasuwa się od razu i Desolate Pathway
pod wodzą Vince'a Hempsteada pogrywają
archetypowy, zakorzeniony w
przełomie lat 70-tych i 80-tych heavy/
doom metal. "Valley Of The King" to
ich debiutancki, wydany nakładem zespołu
album: osiem utworów i raptem
38 minut muzyki. Jednak o tym, że nie
ilość lecz jakość przekonały już dawno
rozwleczone ponad miarę 65-75 minutowe
płyty kolosy, przez które trudno
było przebrnąć. U londyńczyków nie
ma o tym mowy, bo muzycy - z perkusistką
Mags w składzie - mają poczucie
umiaru i spore umiejętności. Co istotne
równie dobrze zespół wypada w rozpędzonych,
surowych i krótkich kompozycjach
jak "Seasons Of The Witch" i
"King Of Vultures", numerach bardziej
epickich, jak patetyczny "Last Of My
Kind (The Ring Keeper)" czy doomowych,
inspirowanych hard rockiem walcach
pokroju tytułowego openera, "Desolate
Pathway" i "Shadow Of The Tormentor".
Debiut z klasą i dowód na to,
że brytyjski tradycyjny metal jeszcze nie
szczezł w powodzi miałkiego popu i
finalistów telewizyjnych programów dla
przyszłych gwiazd jednego sezonu. (5)
Wojciech Chamryk
Devastation - Pussy Juice Blues
2015 Battle Cat Productions
Devastation. 2015. Legendy teksańskiego
thrash/death wracają na scenę? Z
nową płytą?! Błąd! Mamy bowiem do
czynienia z Belgami, dla których jest to
już drugi krążek. Belgia i thrash?
Oprócz genialnego Cyclone nie jest to
wcale takie oczywiste, więc z tym większą
ciekawością do owej płyty podszedłem.
I co? Jest dosyć przeciętnie.
Taki tam typowy thrash metal nowej
fali wyróżniający się ni to na plus, ni to
na minus. Chociaż... jeśli już to wielki
minus. Utwory są szybkie, bądź też bardzo
szybkie. Brzmią one bardzo podobne
i jedynym kawałkiem wyrastającym
ponad resztę jest "motorhead'owaty"
"Pirate Trash". Fajnie też grzeje otwierający
całość piekielnie ostry "Storm of
Hate". Na tym można opis płyty skończyć.
Gdybym miał wybrać najbardziej
nijaki i nużący album thrashowy 2-ego
tysiąclecia - wybór padłby na "Pussy
Juice Blues". Nie ma tu absolutnie nic
przyciągającego moją uwagę na dłużej.
Sugeruję poprzez to, iż powinniście obadać
ten krążek sami i wydać opinię,
aczkolwiek cudów nie uświadczycie. (2)
Łukasz Brzozowski
Distant Sun - Dark Matter
2015 Metalism
Rosja czy Rosjanie nie mają jakoś ostatnio
zbyt dobrych notowań w naszym
kraju, ale jeśli odrzucimy polityczne
uprzedzenia to okazuje się, że Distant
Sun w ciekawy sposób łączą power i
thrash metal, a ich perkusista pochodzi
z Ukrainy. W dodatku perkusista całkiem
niezły, bowiem Erland Sivolapov
ma na "Dark Matter" wiele momentów
do wykazania się i wykorzystuje je bez
pudła, udowadniając spore już mistrzostwo
w perkusyjnym fachu. Nie tylko
umiejętnie akcentuje folkowe klimaty
takiego "Gifts Of Journey" (kłania się
Blind Guardian) czy balladowego "Healer
Of Souls", ale też ostro grzmoci w
"Apocalypto", zaś w "Matrix Hacked"
rozpędza się do blastów. Basista też ma
dla siebie sporo miejsca (wstęp rzeczonego
już "Healer Of Souls", tworzenie
podkładu pod riffowanie w powerowych
galopadach), ale na "Dark Matter" królują
jednak niepodzielnie gitary, łącząc
agresywne riffy i sporo ciekawych melodii.
Może nie zawsze muzykom udaje
się uciec od metalowych klisz czy banału
(sztampowe refreny - skądinąd interesującego
- "Shattered Empire" czy nijaka
melodyjka "Godsdoom"), ale generalnie
mamy tu sporo mocnego, fajnego
grania na najwyższych obrotach, a
wokalista Alexey Markov dodaje do tego
surowe, agresywnie brzmiące partie,
co szczególnie efektownie brzmi w "Kill
The Freedom" oraz "Zero The Hero" - nawet
chórki nie łagodzą w najmniejszym
stopniu pełnego pasji śpiewu lidera.
Mocny debiut, bez dwóch zdań. (4,5)
Wojciech Chamryk
Drakkar - Once Upon A Time... In
Hell!
2014 Spinal
Do niedawna można było odnieść wrażenie,
że ci belgijscy speed metalowcy
poprzestaną na wydanym w 1988r. LP
"X-Rated" i okazjonalnych, krótkowtrwałych
powrotach. Jednak trzy lata
temu panowie ponownie skrzyknęli się
w 3/5 oryginalnego składu, zwerbowali
trzech nowych muzyków i na początek...
wydali nagraną ponownie i rozszerzoną
wersję swego debiutu. Teraz
dostajemy już w pełni premierowy materiał.
Drakkar wciąż grają dość melodyjny,
tradycyjny heavy/speed metal.
Czerpiący z dokonań zespołów NWO
BHM ("Never Give Up"), kojarzący się
zarówno z belgijskim metalem lat 80-
tych i grupami pokroju np. Killer ("Saint
Bartholomew's Night") czy też z zaczynającym
w tym samym czasie
Helloween ("War"). Zaskakuje mnie
tylko brzmienie perkusji w części utworów:
płaskie, syntetyczne i totalnie pozbawione
mocy, co dziwi o tyle, że w
takim "Scream It Loud" czy "War" jest
pod tym względem znacznie lepiej. Mogą
się też podobać, zarówno muzycznie
jak i tekstowo, "Yerushalayim A.D.
1096" o wyprawie krzyżowej czy poprzedzony
klimatyczną bliskowschodnią
miniaturą "Jubilation At The King
Nimrod's", zróżnicowany, mocarny "Babel".
Dlatego, mimo tych, na szczęście
niezbyt poważnych, brzmieniowych
niedociągnięć, "Once Upon A Time...
In Hell!" prezentuje się całkiem solidnie.
(4)
Dr X - Meet The Doctor
2013 Self-Released
Wojciech Chamryk
Hiszpański kwartet (chociaż swą debutancką
EP-kę nagrał jeszcze w pięcioosobowym
składzie) przypomina i z powodzeniem
kultywuje najlepsze tradycje
tamtejszego tradycyjnego metalu z lat
80-tych. Młodzi muzycy nie są jakimiś
wybitnymi wirtuozami, ale potrafią
przekonywująco wypaść zarówno w szybkich,
surowych kompozycjach jak opener
"Get Injected", podszyty rock 'n' rollowym
sznytem "Hungry For Metal", jak
też w miarowym rockerze "God Bless
Hell". Są co prawda w tych utworach
partie jeszcze rażące nieporadnością, jak
nieco amotorska sekcja w pierwszym
utworze czy równie niepewne partie rytmiczne
w drugim, ale z nawiązką rekompensują
je entuzjazm instrumentalistów,
ogniste riffy oraz przede wszystkim
śpiew Alby Karry. Jej ostry, zadziorny
głos kojarzy mi się zdecydowanie
z początkami Warlock i Doro
Pesch nie usidlonej jeszcze przez menadżerów
perspektywami kariery w Stanach
Zjednoczonych. I chociaż urokliwa
ballada "One In A Million" jest zdecydowanie
przydługa, trwa bowiem aż 7
min. 30 sec., to jednak finałowy cover
siarczystego "Rockin' In The Free World"
Neila Younga z duetem Alby i Elisy C.
Martin (znanej m.in. z Dark Moor)
zaciera to niekorzystne wrażenie. Solidny
debiut, jak tak dalej pójdzie będą z
nich ludzie. (4)
Wojciech Chamryk
Dust Bolt - Awake The Riot
2014 Napalm
Czterech młodzieńców z Bawarii od
niemal dziesięciu lat z powodzeniem łoi
thrash. Niezmiennie deklarują uwielbienie
dla Kreatora i wpływy tej zasłużonej
formacji słychać na "Awake The
Riot", podobnie zresztą jak Destruction
czy Sodom. Dust Bolt nie poprzestają
jednak na rodzimych źródłach
inspiracji, śmiało sięgając też do skarbnicy
amerykańskiego thrashu (wpływy
Slayer, Vio-lence, kompetentna wersja
"Future Shock" Evildead) oraz tradycyjnego
metalu. Efekt to blisko godzina porywającego,
kipiącego energią thrashu.
Niemcy wśród setek, jak nie tysięcy,
młodych thrashowych grup z całego
świata wyróżniają się też interesującymi
kompozycjami. Sporo w nich niebanalnych
riffów ("Living Hell", "Agent
Thrash"), urozmaiconych przejść czy
patentów rytmicznych (zwolnienie w
"Soul Erazor", "Worlds Built To Deceive").
Praktycznie w każdym utworze
mamy też efektowne solówki - niekiedy
nawet dwie, jak w "Beneath The Earth",
pojawiają się melodyjne gitarowe unisona,
a "Distant Dream (The Monotonous)"
jest klasycznym już przykładem
thrashowego numeru rozwijającego się
od balladowego wstępu do szaleńczej
łupanki na najwyższych obrotach. Mocna
rzecz, nie tylko dla ortodoksyjnych
thrashers. (5)
E-Force - Demonikhol
2015 Mausoleum
Wojciech Chamryk
Wyjątkowo szybko uwinął się Eric
Forrest z nowym krążkiem. Zaledwie w
ubiegłym roku ukazał się "The Curse",
a już możemy nacieszyć nasze metalowe
uszy nowym dziełem zatytułowanym
"Demonikhol". Jak można wywnioskować
z tytułu, tym razem mamy do czynienia
z konceptem poświęconym alkoholowemu
nałogowi i spustoszeniu jakie
robi w człowieku. Tak więc temat raczej
z tych niewesołych, ale niestety bardzo
prawdziwych, bo myślę, że pewnie każdy
z nas zna kogoś kto dał się wódzie
złapać w swoje sidła. Skoro warstwa liryczna
jest niespecjalnie radosna to raczej
logiczne, że i muzyka też nie wywołuje
w nas nieskrępowanej radości
życia. Jest to thrash, ale nie w stylu Bay
Area. Może jedynie echa Exodus tutaj
pobrzmiewają od czasu do czasu.
Thrash w wydaniu E-Force jest bardziej
mechaniczny, momentami nawet odhumanizowany
i zimny. Oczywiście da się
tutaj wyczuć ducha poprzedniego zespołu
Erica, czyli wielkiego VoiVod i
przede wszystkim płyt nagranych właśnie
z Forrestem. Momentami słychać
też odrobinę groove, ale to są tylko fragmenty.
Muszę pochwalić solówki, do
odegrania których zaproszeni zostali
różni gitarzyści, ale raczej nie z tych dużych
nazwisk. Brzmią naprawdę świetnie
i dodają trochę przestrzeni do dusznej
muzyki E-Force. "Demonikhol"
ma skłonności do zapętlania się, a to
oznacza, że intryguje, wciąga i zdecydowanie
jest to rzecz na wiele przesłuchań.
Jak na razie uważam, że jest
naprawdę dobry materiał choć zachwycony
nie jestem. Jednak skoro album
z każdym kolejnym przesłuchaniem rośnie
w moich oczach i co raz bardziej
mnie ciekawi to znaczy, że zaczynam
się wkręcać. Myślę, że za jakiś czas
ocena może być jeszcze wyższa. (4,7)
Erazor - Dust Monuments
2015 Evil Spell
Maciej Osipiak
Na swym drugim albumie niemiecka
ekipa w jeszcze bardziej zdecydowany
sposób hołduje black/thrash metalowi.
Dla Black Demona i spółki czas zatrzymał
się chyba gdzieś w okolicach wczesnych
lat 90-tych i nawet w najm-
104
RECENZJE
niejszym stopniu nie dopuszczają do
siebie myśli, że coś się w ekstremalnym
metalu od tamtych lat zmieniło. Mamy
więc na "Dust Monuments" niewiele
ponad 40 minut siarczystego, aczkolwiek
nie pozbawionego melodii grania.
Blasty i wściekły skrzek sąsiadują tu
więc z pomysłowymi solówkami ("Total
Might"), ekstremalnie szybkie tempa
płynnie przechodzą w miarowe, mocarne
zwolnienia ("Torchlight"), a nad tym
wszystkim unosi się duch starego Hellhammer
("Edge Of The Razor"). Nie
brakuje też momentów zaskakujących,
bo trudno było się spodziewać na takiej
płycie pięknego akustycznego wstępu
na dwie gitary w utworze tutułowym,
fajnie urozmaica też "From The Abyss
To The Void" oszczędna sekcja i monumentalne,
dooom metalowe riffowanie,
zaś finałowy "In Her Tower" to mroczna
opowieść rodem z horroru i takaż warstwa
muzyczna. Dla zwolenników starej
szkoły metalu spod znaku Desaster czy
Hellish Crossfire jak znalazł, tym bardziej,
że "Dust Monuments" ukazał się
też na winylu. (4)
Europe - War Of Kings
2015 UDR
Wojciech Chamryk
Od momentu reaktywacji mam problem
z Europe. Od tamtej pory band stara się
aby nikt nie pomyślał o porównaniu go
z "The Final Countdown". Broni się głównie
brzmieniem, które nawiązuje do
tego współczesnego, wypracowanego
przez obecne kapele hard rockowe, w
stylu Chickenfoot, Velvet Revolver
czy Black Country Communion. Nie
bardzo to lubię. Przy okazji nowego albumu
"War Of Kings" zatrudnili jeszcze
niejakiego Dave'a Cobb'a, który
produkował m.in. Rival Sons. Jak dla
mnie równie nie udany wybór. Owszem,
brzmienie jest ciężkie i "tłuste" ale za
razem jest duszne i zatęchłe. Trudno się
do niego przyzwyczaić. Dodatkowo
Szwedzi bardzo mocno trzymają się
kanonów i schematów hard rocka (Deep
Purple, Led Zeppelin, Whitesnake itd).
Może to niezły wybór ale trzeba mieć
wyjątkowy talent aby nie zanudzić słuchaczy.
Ta sztuka muzykom z Europe
nie zawsze się udaje. Także miałem bardzo
duży problem aby kilkoma pierwszymi
odsłuchaniami "War Of Kings"
do mnie trafił. Jedyny kawałek, który do
razu wpadł do ucha to "Praise You",
skrzący hard rock wymieszany z bluesem
a'la początki lat siedemdziesiątych.
Nawet zacząłem szukać czy przypadkiem
nie jest to jakiś cover, ale nie, to
autorska kompozycja. Bardzo kojarzy
mi się z pierwszymi dokonaniami
Whitesnake ale także z Cactus czy
Led Zeppelin. Gdyby muzycy wykrzesali
z siebie więcej takich kawałków to
prawdopodobnie, "War Of Kings" byłby
drugim albumem po "Bag Of Bones"
- z okresu po reaktywacji - który w jakiś
sposób przypadł mi do gustu. Ze względu
na wspomniane zagadnienia bardzo
długo przekonywałem się do pozostałej
części tego albumu. Nie było to wspomniane
kilka razy, a wręcz kilkadziesiąt
razy, zanim zacząłem słuchać "War Of
Kings" bez oporów. Wątpię, aby wielu
dało temu krążkowi, aż tyle czasu na to,
aby w końcu mógł przekonać do siebie.
Najpierw trafił do mnie tytułowy kawałek
"War Of Kings", następnie
"Nothin' To Ya", "Rainbow Bridge" i
"Days Of Rock 'N' Roll". Teraz gdy piszę
recenzje spokojnie wysłucham cały krążek.
Przyzwyczaiłem się do brzmienia,
nawet podoba mi się to, że klawisze to
głównie organy o niskim brzmieniu.
Podejrzewam jednak, że gdy na jakiś
czas odłożę ten albumu, to przy ponownym
sięgnięciu po niego, problemy
z brzmieniem i przyzwyczajeniem się do
muzyki znowu się pojawią. Także trudno,
za "War Of Kings", dać więcej niż
- (3,5)
Evil Force - Ancient Spores
2014 Headbanger Force
\m/\m/
Po serii demówek, EP-ek i splitów Paragwajczycy
z Evil Force po dziesięciu latach
istnienia doczekali się wydanego
własnym sumptem debiutanckiego
albumu "Ancient Spores". Co ciekawe
gdyby nie jasno podany kraj pochodzenia
tego kwintetu, to możnaby
raczej przypuszczać, że to ekipa z
Niemiec. Chłopaki grają bowiem ultraszybki,
siarczysty, ale i melodyjny
speed/thrash metal wedle najlepszych
wzorców Destruction czy Kreator.
Owszem, w dłuższych utworach, jak np.
tytułowy opener z miarowym riffowaniem
na modłę pierwszych LP's Dio czy
instrumentalny "The Rise Of Enki"
(8'45!) - inspirowany epickimi numerami
Iron Maiden, mamy bardziej klasyczne,
heavy metalowe akcenty. Sporo w
nich efektownych solówek, licznych
przejść czy zróżnicowanych partii, ale to
w germańskim speed metalu Evil Force
czują się najlepiej. Dowodów na "Ancient
Spores" nie brakuje: "Unleash The
Fury", "Spitting Rage" czy "Headbanger
Force" dobitnie potwierdzają, że Evil
Force w tej dziedzinie osiągnął już
naprawdę wysoki poziom. (5)
Wojciech Chamryk
Exarsis - The Human Project
2015 MDD
Grecja… Z czym kojarzy wam się ten
kraj? Feta, wyspy, niebotyczne temperatury,
przepiękne kobiety, kryzysy gospodarczy
i… bardzo dobry thrash nowej
fali! Na tle reszty państw z zakamarków
południa Europy to właśnie
Hellada wypluła z siebie największy
potok zespołów parających się tą odmianą
metalu. A wśród nich są: Suicidal
Angels, Chronosphere, Chainsaw,
Riffobia, Mentally Defiled, Warhammer
i właśnie Exarsis. Najnowszy (trzeci
już) długograj tych młodziaków obfituje
w czysty gatunkowo thrash najwyższych
lotów. Podczas słuchania rzeczonego
krążka nogi same proszą się o
wystukiwanie kolejnych to, prędkich rytmów,
a trochę ich jest. Panowie napieprzają
z każdej strony, a to melodyjne
riffy ("Arrivals", tudzież absolutnie
zabójczy "Brutal State"), a to, siejący
spustoszenie prawdziwy killer ("Police
Brutality") czy też ciekawy, zróżnicowany
pod względem temp, singlowy "False
Flag Attack". Genialnie wyszła też zespołowi
zmiana wokalisty, dzięki czemu
zamiast, powodującego mimowolne
bóle głowy, Alexa otrzymaliśmy Nicka,
który dysponuje nieco niższym głosem,
aczkolwiek jest znacznie bardziej
wszechstronny co skutkuje zarówno
pianiem w wysokich rejestrach (kłania
się Mike Sanders z Toxik) jak i złowieszczym
śpiewem w wymagających
tego partiach (ponownie "False Flag
Attack"). Na uwagę zasługują również
majestatyczne, wysmakowane solówki
przywodzące na myśl gitarowe ekwilibrystyki
Jeffa Loomisa w Nevermore
("R.F.I.D.", "Skull and Bones"). Kolejną
zaletą jest typowo thrashowy chórek
idealnie kontrastujący z, powerowymi
niemalże, wokalami Tragakisa. Bądźmy
szczerzy. Exarsis jest kolejną hordą,
u której sprawdza się "zasada trzeciej
płyty". Mieli niezłe "Under Destruction",
bardziej dopracowane "The
Brutal State" i w końcu wyjątkowo
udane, dojrzałe, zachwycające "The Human
Project". Liczę na ich koncert w
Polsce, ponieważ do dziś w pamięci
mam świetną, wrocławską część trasy
"Conquering The Europe Tour" (Suicidal
Angels, Fueled By Fire, Lost Society,
Exarsis). Podsumowując: super
album, więcej takich poproszę! (5.4)
Expired - Haze
2015 Wine Blood
Łukasz Brzozowski
Dzisiaj na stół operacyjny idzie pewien
włoski reprezentant nowej fali, Expired.
Jako purysta w kwestii nowofalowych
albumów, muszę przyznać, że nie usłyszałem
na ich albumie (a ma on minut
aż czterdzieści trzy) ani jednej zrzynki!
Prawdą jest, że brzmią dosyć podobnie
do... powiedziałbym, że trzymają swoje
korzonki w starym Sodom i dorzucili
do tego domieszkę nowego Kreatora.
Jednakże, słychać wyraźnie, że trzymają
się swojego stylu, za co jest spory plus w
tych ciężkich czasach. Wokal dobrze
robi swoją robotę, traktując nasze uszy
wokalem a'la Ron Royce, nie wychodząc
poza ramy dobrego smaku. Gitary
brzmią zacięcie, ale jednocześnie nie
syntetycznie. Interakcja basu z perkusją
jest niemalże idealna, czego by chcieć
więcej? Solówek. Z tym niestety włoskie
młodziaki wypadły nieco gorzej, bo
wyraźnie słychać, że oszczędzają nieco
na możliwościach, jakby ktoś postawił
im niewidzialną linię przed stopami i
nie pozwalał jej przekroczyć. Cóż, nie
będę kłamał, w tej kwestii "Haze" powinien
być w sam raz na "ujdzie". Ale
nie zrozumcie mnie źle! Uważam, że
Włosi mają dużo potencjału i są w stanie
wykrzesać z siebie o wiele więcej,
zapowiadają się całkiem nieźle. Daję im
mocne (4,5).
Marcin Nader
Fangtooth - As We Dive In The Dark
2014 Jolly Roger
Fangtooth to kolejny z zespołów, którego
muzycy nie ograniczają się tylko do
black, death czy podszytego thrashem
speed metalu i w tej konfiguracji grają
dla odmiany doom metal. Słuchając ich
drugiego albumu można bez żadnego
problemu przenieść się w czasie do lat
świetności zarówno Black Sabbath
("Of Flesh And Bolts") jak i pionierów
doom metalu z przełomu lat 70-tych i
80-tych Pagan Altar ("No Tomorrow").
Do czasów kształtowania się NWO
BHM nawiązuje też dynamiczny "The
Wild Hunt" z drapieżnym śpiewem Sfacka,
jednak Włosi najlepiej czują się w
rozbudowanych i długich, iście epickich
kompozycjach. Pierwsza to monumentalny
kolos "Scylla (The Bitch That
Lurks In The Abyss)" - 11 minut majestatycznego
i mrocznego klimatu, z kolei
na finał dostajemy krótszy raptem o pół
minuty "Lord of The Kingdom Dead"
- jeszcze bardziej złowieszczy, w którym
balladowe partie płynnie przechodzą w
mocarny doom o nieco orientalnej
proweniencji. Mocna rzecz, bez dwóch
zdań. (5)
Wojciech Chamryk
Foreigner - The Best Of Foreigner 4
And More
2014 Frontiers
Foreigner to już niestety nie ten sam
zespół co w latach 70-tych i 80-tych. I
to nie tylko dlatego, że z oryginalnego
składu od dawna na placu boju pozostał tylko
lider i gitarzysta Mick Jones, ale problem
tkwi chyba bardziej w tym, że zespół od
dawna wypalił się, będąc tylko miejscem
pracy dla tworzących go muzyków. Pewnie
dlatego nieliczne albumy z premierowym
materiałem to popłuczyny po
dawnych dokonaniach, a dyskografię
Foreigner wciąż dopełniają kolejne
składanki i płyty koncertowe. "The
Best Of Foreigner 4 And More" jest
następną z nich i odwołuje się bezpośrednio
do jednego z największych
sukcesów komercyjnych w historii Foreigner,
to jest LP "4" wydanego w 1981
roku. Tylko w Stanach Zjednoczonych
znalazł on ponad 6 milionów nabywców,
nieźle sprzedawał się też w Kanadzie,
Niemczech czy innych krajach
europejskich. Z jego odświeżoną wersją
RECENZJE 105
pewnie nie będzie już tak dobrze, bo to
i czasy nie te, a i poziom wykonania
słabszy, ale można jej posłuchać. Było
nie było "Urgent" z saksofonem Toma
Gimbela, megaprzeboje "Waiting For
A Girl Like You" i "Juke Box Hero", dynamiczny
"Break It Up" czy całkiem
zadziorny, jak na czas wydania, "Night
Life" to już kanon melodyjnego rocka.
Tytułowe "more" odnosi się zaś do całkiem
przyjemnych dodatków w postaci
utworów z innych płyt. Najciekawiej
wypadają tu zagrany unplugged "Say
You Will" z fajnym dialogiem fletu
Gimbela i fortepianu Michaela Bluesteina,
dynamiczny "Feels Like The First
Time" z debiutu, pamiętny "Cold As Ice",
mocarny "Hot Blooded" i kolejny wielki
przebój "I Want To Know What Love
Is". Trochę szkoda, że nie śpiewa ich już
Lou Gramm, ale Kelly Hansen (znany
m. in. z Hurricane) to też zawodowiec,
a Jonesa, obok gitarzysty Bruce'a
Watsona, wspiera też całkiem utytułowana
sekcja: basista Jeff Pilson (Dokken,
Dio, MSG) oraz Chris Frazier
(Steve Vai, Whitesnake). Tak więc posłuchać
tej koncertówki można, ale
mnie zainspirowała ona do odkurzenia
LP's Foreigner z lat 1977-1987 i jest to
całkiem sensowne połączenie. (4)
Wojciech Chamryk
Freedom Call - 666 Weeks Beyond
Eternity
2015 SPV
Wiele zespołów co raz częściej bawi się
w ponowne wydawanie swoich najlepszych
wydawnictw. Moda ma na celu
zarobienie dodatkowych pieniędzy i jednocześnie
dać możliwość nabycia albumu,
którego kopie dawno się wyczerpały.
Freedom Call też postanowił ponownie
wydać swój najlepszy krążek
czyli "Eternity".Na szczęście tym razem
obeszło się bez ponownego nagrywania
tego wydawnictwa i psucia czegoś, co
nie wymaga poprawki. Postawiono na
bogatszą wersję tego albumu. Dodano
kilka bonusów w postaci wersji koncertowych
utworów z tej płyty, bonusów z
albumu "Land of the Crimson Dawn"
z 2012 roku i zupełnie nowy kawałek.
Całość zatytułowano "666 Weeks Beyond
Eternity". To okazało się całkiem
udanym pomysłem, bo album sam w
sobie jest perfekcyjny i nie wymaga
poprawek, a wzbogacenie go różnymi
takimi bonusami jest tylko miłym
dodatkiem. "Eternity" ma już trzynaście
lat, a mimo tego czasu jest to wciąż
dzieło kompletne i jeden z najbardziej
cenionych albumów power metalowych.
Jest na niej i energia i radość, ciekawe
przejścia, dopracowane aranżacje.
Największym jednak atutem tej płyty
jest przebojowość. Fani Gamma Ray
czy starego Helloween powinni znać
ten album i docenić jego wartość. Płyta
bardzo przypomina stylistycznie te
zespoły, słychać, że Daniel Zimmermann
sporo wyniósł z Gamma Ray.
Sprawił, że zespół Freedom Call na
tym albumie brzmi dojrzale, jest agresywniejszy
i co ważniejsze, rozwinął
skrzydła względem dwóch poprzednich
albumów. Udało się to zrobić bez porzucania
swoich wartości, tożsamości,
pozostając wciąż zespołem grającym
radosny power metal. Mimo tego, że
odszedł Sasha Gerstner, który potem
zasilił Helloween, to jednak Cedric
Dupont szybko odnalazł się w Freedom
Call i, co ciekawe, jego popisy z
Chrisem są tutaj pełne lekkości, finezji
i potrafią porwać słuchacza w prawdziwy
wir power metalu. Podniosłe chórki
to też kolejny atut tej płyty i za ten
aspekt odpowiadał choćby Tobias
Sammet czy Oliver Hartmann. Soczyste
brzmienie, takie nieco w stylu
Gamma Ray to kolejna mocna rzecz,
która sprawia że album jest perfekcyjny
i najlepszy w dorobku Niemców. Nowa
wersja składa się z dwóch płyt. Pierwsza,
to ten znany nam wszystkim album
z nieco zmienioną tracklistą pod
względem kolejności. Druga to owe
bonusy i ten zupełnie nowy utwór. Skupmy
się najpierw na pierwszej płycie, bo
to jest w końcu prawdziwe arcydzieło.
Tym razem całość otwiera instrumentalny
"The Spell". Potem, szybko atakuje
nas pierwsza petarda na tej płycie czyli
"The Eyes Of The World". To utwór,
który oddaje w pełni styl grupy.Te
charakterystyczne melodie, które nie da
się pomylić z żadnym innym zespołem i
radosne podejście. Sam ostrzejszy riff
przywołuje oczywiście Gamma Ray, co
jest największą zaletą nie tylko zaletą
tego kawałka, ale i całej płyty. "Flying
High" brzmi jak nieco mieszanka Gaia
Epicus, Hammerfall i Gamma Ray.
To kolejny hit i power metalowa petarda.
To w nim znakomicie prezentuje
swój talent Daniel Zimmermann,
który urozmaica kawałek swoimi partiami
i nadaje odpowiedniej dynamiki.
"Island of Dreams" to kolejny szybki
utwór na płycie i wyróżnia go niezwykle
chwytliwa melodia. Ten aspekt został
dopracowany i właściwie każda melodia
jest zapadająca w pamięci i ukazująca
piękno power metalu. Marszowy,
bardziej epicki "Bleeding Heart" ukazuje
to że zespół potrafi zaskoczyć i urozmaicić
materiał. Nieco słabszy może
wydawać się zaś "Flame In the Night",
który jest nieco progresywny i bardziej
pokręcony. Jednak jest to też ciekawa
kompozycja, która całkiem sporo wnosi
do tego wydawnictwa. Wielkim hitem z
tej płyty jest utrzymany w stylu
Gamma Ray czy Edguy "Metal Invasion",
który jest tym co fani power metalu
kochają. Również pozytywne emocje
wywołuje energiczny "Ages of Power",
który zaskakuje pomysłowym riffem i
helloweenowym klimatem. Jest jeszcze
klimatyczna ballada "Turn Back The
Time", mocno zakorzeniony w stylu
Kaia Hansena "Warriors" i największy
hit zespołu czyli "Land of The Light".
Druga płyta to bonusy, wśród których
głównym daniem jest nowy kawałek
zatytułowany "666 Weeks Beyond
Eternity", który niezmiernie pasuje do
tego wydawnictwa. Później pojawiają się
koncertowe wersje kawałków z "Eternity"
i utwory Freedom Call zagrane
przez Neonfly czy Powerworld. Tak
więc jest to bogata wersja "Eternity".
Nie macie w swojej kolekcji jeszcze najlepszego
albumu Freedom Call? Cóż
zespół wychodzi naprzeciw waszym
potrzebom i wydaje ponownie ten
album, tylko że w bogatszej wersji z
bonusami. Bardzo udane wznowieniem
tego klasyka, który jest kultowym
dziełem w kategorii power metalu i
szczytowe osiągnięcie Freedom Call.
Polecam. (6)
Łukasz Frasek
Hammercult - Built For War
2015 SPV
Zespół zwie się Hammercult, a na
okładce ich najnowszego tworu widnieje
monstrum dzierżące w swych dłoniach
dwa, pokaźnych rozmiarów, młoty.
Pierwsza myśl - "Typowy power metal
na europejską modłę." a tu zaskok, bo
power metal występuję na omawianym
krążku w niezbyt dużych ilościach. To
co tutaj mamy? Ano żwawy, motoryczny
i wściekle ujadający thrash/death
z lekkimi naleciałościami wcześniej
wspominanego gatunku w postaci nośnych
refrenów i podniosłych solówek.
Brzmi fajnie i jest fajnie. Może od razu,
na wstępie, nadmienię, iż gryzie mnie,
momentami, zbyt wysoki poziom patosu
co nie zawsze dobrze komponuje się
z agresywnymi, jadowitymi utworami
(dobrym przykładem są nazbyt rzewne
leady w "Ready to Roll" oraz "Altar of
Pain"). Nie bójcie się jednak, albowiem
mamy tu do czynienia z dzikim, piekielnie
szybkim stuffem, zasuwającym na
najwyższych obrotach. W zasadzie
mógłbym rzec, że fani thrash/death'owej
rzezi znajdą tu wszystko dla siebie. Tutaj
gnający przed siebie, "slayerowaty",
"Altar of Pain", tam radosny, podszyty
crossoverem "Saturday Night Circle
Pit". Coś świetnego. Wzorem na bardzo
udane zbalansowanie thrashowej sieki i
powerowego monumentalizmu jest
"Rise of The Hammer". Rześka, rwąca do
przodu zwrotka, naprzeciw której staje
wielki, bombastyczny refren, dający
niesamowitej mocy i powodujący, iż
słuchacz zdolny jest kruszyć mury.
Intrygujące! Niestety, nie obeszło się
bez mielizn. Toporne "Blood and Fire" i
monotonne, do bólu egzaltowane "Raise
Some Hell", w którym powerowe "p2p2"
bierze górę nad thrashową prostotą i
bezkompromisowością. Poza tym - nie
mam zastrzeżeń. Izraelczycy wydali wyjątkowo
przyzwoity album, co spokojnie
pozwala mi rzec, że nie mają sobie
równych na swoim lądzie. (5)
Łukasz Brzozowski
Hammer King - Kingdom of the Hammer
King
2015 Cruz Del Sur
Hammer King to nieco dziwny zespół.
Tworzą go niemieccy muzycy, grają
koncerty głównie w Niemczech, a
zarzekają się, że są z Francji. Skąd taka
decyzja? Prawdopodobnie nakazuje im
to mit jaki sami o sobie opowiedzieli. Z
jakichś powodów nie chcą przyznawać
się do przeszłości spędzonej w szeregach
Ivory Night i postanowili nie tylko
założyć Hammer King, ale też otoczyć
go pewną baśnią. A baśń mówi, że
tytułowy Król Młotów mieszka na
zamku w Sanit-Tropez we Francji.
Podobny, choć mniejszego kalibry zabieg
zastosował kiedyś Majesty zamieniając
się w Metalforce. W każdym razie
muzycznie trudno ukryć germańskość
recenzowanej kapeli. Hammer
King w dużej mierze brzmi jak nieco
mniej helloweenowy Stormwarrior. Z
tym zespołem łączy Hammer King bardzo
wiele: galopady, zbliżone linie melodyczne,
refreny, wokalista z podobną
manierą, a niektóre numery brzmią wręcz
dosłownie jak kawałki ekipy Larsa
Ramckego (choćby "We are the Hammer",
"I'm am the King"). Co więcej,
wspólnym mianownikiem jest też "truemetalowy"
wydźwięk grupy i w mniejszym
stopniu również teksty. Poza
wpływami Stormwarrior słychać w
Hammer King wszystkie klasyczne wyznaczniki
gatunku - marszowe tempa,
wyrazisty bas, chóralnie śpiewane refreny
i podniosłe melodie. Gdzieniegdzie
brzmi Hammer King jak Burning
Starr, momentami jak Domine czy jak
Wizard. Muzyka jest niewyszukana,
wpadająca w ucho, oparta na bardzo
tradycyjnych riffach i ujęta w proste
kompozycje, dzięki czemu idealnie wpasowuje
się w standardy gatunku. Przez
nagromadzenie oczywistych atrybutów
tej estetyki - wszechobecnych młotów,
haseł typu "fight", "sacrifice" czy "king"
krążek wydaje się być nawet nieco przerysowany.
Nic dziwnego, że jeśli miałabym
kogoś doń odesłać, to tylko miłośników
gatunku. W pozostałych słuchaczach
"Kingdom of the Hammer King"
może prawdopodobnie wywołać jedynie
uśmiech. Co ciekawe, w omawiany
krążek zasadzie nie jest do końca debiutem
tej niemieckiej/francuskiej formacji
- przez lata działała ona jako Ivory
Night i wydała trzy krążki. Ba, sam
wokalista, Patrick Fuchs śpiewał na...
solowych płytach Rossa the Bossa. Być
może to jest klucz do zagadki związanej
z obraną stylistyką Hammer King.
Polecam posłuchać jako ciekawostki, a
fani takiej estetyki zapewne pozwolą zagościć
tej płycie u siebie na dłużej. (3,8)
Harem Scarem - Thirteen
2014 Frontiers
Strati
Kanadyjczycy to swoista legenda melodyjnego
rocka. Oczywiście nie w Polsce,
bo u nas takie granie nawet w okresie
jego największej popularności cieszyło
się minimalnym zainteresowaniem, a co
mówić o czasach współczesnych, ale w
innych regionach świata Harem Scarem
to uznana marka. Po ponownym
nagraniu klasycznego "Mood Swings"
przed dwoma laty zespół szybko przygotował
jego, już w pełni premierowego,
następcę. "Thirteen" nie powinien raczej
zawieść fanów grupy, bo sporo na
tej płycie udanych utworów. Takich jak
miarowy, rytmiczny opener "Garden Of
Eden", dynamiczny "Saints And Sinners"
czy podszyty zeppeliniastym bluesem
"Troubled Time". I chociaż nie zawsze
mamy tu do czynienia z jakimiś kompozytorskimi
wzlotami (mdława, popowa
pół ballada "All I Need", mocniejszy
"Never Say Never") to jednak nawet w
tych słabszych utworach niepowtarzalny
głos Harry'ego Hessa lśni pełnym
blaskiem. (4)
Wojciech Chamryk
106
RECENZJE
Harmony - Remembrance
2015 Ulterium
Dość niedawno pisałem o ich pełnym
studyjnym albumie "Theatre Of Redemption".
Dobra płyta gdzie zespół
kontynuuje swój pomysł na lekkie, melodyjne
granie, acz nie pozbawione ambicji.
Od pewnego czasu band współpracuje
z wokalistą Daniel'em Heiman'
em. Współpraca wydaje się udana, pewnie
z tego powodu muzycy sięgnęli po
repertuar z pierwszej dużej płyty Harmony
aby ostatecznie upewnić się na
wzajem, że są w odpowiednim miejscu.
Tak przynajmniej sobie to tłumaczę. Na
tapetę wzięto cztery kawałki. "Eternity"
to powermetalowy "patataj" jakich wiele
było na przełomie wieków, lecz już wtedy
Szwedzi mieli włączony "kombinator",
bo kawałek ozdobili wstawką "smyków"
i neoklasyczną solówką. Oczywiście
zrobili to ze smakiem. Kolejny odświeżony
numer to "Dreaming Awake"
(taki tytuł nosiła też pierwsza płyta).
Kompozycja stonowana, rozbudowana,
z kilkoma ciekawymi pomysłami (szczególnie
ta gitara akustyczna i znowu
"smyki"), o ewidentnym progresywnym
posmaku. W ten sposób właśnie kapela
budowała swój styl. "Without You" zawiera
charakterystyczne elementy dla
Harmony, jednak utwór jest utrzymany
w konwencji ballady, która w dodatku
przypomina mi Scorpionsów. Czwarty
zaś kawałek wyjęty z debiutu to "She",
który zagrany jest na modę prog-poweru
i wydaje się najzwyczajniejszy na świecie.
Oczywiście tak by było, gdyby nie
bardzo intrygujący motyw wykorzystany
w drugiej części tego utworu. Kolejne
dwie kompozycje - te nowe - utrzymane
są w typowym stylu Harmony, jednak
bardziej są dopasowane do wcześniejszego,
odkurzonego materiału. Brzmienie
jest typowe dla bandów grających
ambitny power metal. Jest jednak coś,
co ciut różni "Remembrance" od "Theatre
Of Redemption". Na EPce brzmienie
i gra gitary jest ostrzejsza, ale tylko
trochę, niemniej jest to wyczuwalne.
Nie zmienia to roli melodii w wypadku
Szwedów ale ewidentnie nadaje większej
szlachetności samym kompozycjom.
To dobry symptom na przyszłość,
choć nie ma co się oszukiwać, Harmony
ma już dopracowany swój własny styl, i
nadal będzie grała melodyjny power
metal nie pozbawiony niemałych ambicji.
"Remembrance" to miły przerywnik
dla fanów w oczekiwaniu na następny
studyjny album. (4)
\m/\m/
Helloween - My God - Given Right
2015 Nuclear Blast
Nie wiadomo kiedy to zleciało, ale fakt
jest faktem: ekipa z Hamburga świętuje
30-lecie premiery swego fonograficznego
debiutu "Helloween" i wydała
właśnie 15-ty album studyjny. "My
God - Given Right" ma niezaprzeczalny
związek z wczesnymi latami istnienia
Helloween, bowiem nie dość, że
muzycy wykorzystali w nagraniach analogowy
sprzęt, to jeszcze nawiązują do
tamtych czasów muzycznie. Oczywiście
Andi Deris to nie Michael Kiske, osobiście
zdecydowanie bardziej jako wokalistę
cenię też Kaia Hansena, ale były
frontman Pink Cream 69 wzniósł się
na na tej płycie na wyżyny. Słychać to
nie tylko w mrocznym, nawiązującym
do albumu "The Dark Ride" patetycznym
"The Swing Of A Fallen World",
ale też w typowych dla Niemców radosnych,
często żartobliwych numerach jak
tytułowy, nawiązujący do "I Want
Out"/'Future World" skoczny "Lost In
America" czy "If God Love's Rock 'N'
Roll". Porcję ballaldowych dżwięków
gwarantuje "Like Everybody Else", w
"Creatures In Heaven" słychać mroczną
elektronikę, a finałowy "You Still Of
War" to kolejna długa i rozbudowana
kompozycja w dorobku Helloween,
chociaż muzycy nie odważyli się przekroczyć
bariery kilkunastu minut jak
przy utworach z cyklu "Keeper Of The
Seven Keys". Dawnym fanom zespołu
sporo radości dostarczą też pewnie ostry
opener "Heroes", równie szybki i surowy
"Battle's Won", dynamiczny "Stay
Crazy" z chóralnym refrenem czy mocny
"Russian Rule" z wplecioną weń
rosyjską melodią. I chociaż już od dobrych
kilkunastu lat dokonania Helloween
nie wywoływały we mnie praktycznie
żadnych pozywnych emocji, to
"My God - Given Right" zaskakuje na
plus. (5)
Wojciech Chamryk
Heroes Of Vallentor - Warriors Path
Part I
2014 Inverse
Heavy metalowe produkcje, które przychodzą
ze Szwecji przyzwyczaiły mnie
do tego, że podczas ich słuchania samoistnie
pojawia się banan, a czasami
wręcz rozdziaw paszczy. Wrzucając do
odtwarzacza debiut Heroes Of Vallentor
miałem podobne oczekiwania. Wraz
z nieuchronnym końcem "Warriors
Path Part I" ze zdziwieniem zorientowałem
się, że nic takiego nie nastąpiło,
czym jestem troszkę oszołomiony.
Debiut Szwedów ma praktycznie wszystko
co powinien mieć taki zespół... oldschool,
rycerskość, epickość itd. Muzycznie
kojarzy się to głównie z heavy/
power metalowym europejskim graniem
z lat osiemdziesiątych (z pewnymi wyjątkami).
Co chwile przemyka jakiś cytat,
a przynajmniej tak się człowiekowi
zdaje. Jednak najwięcej odniesień jest
do Grave Digger i Manowar. W wypadku
tej ostatniej inspiracji bardziej
przypomina, to co kiedyś robili chłopcy
z niemieckiego Wizard. To też jest drugi
ślad, którym próbuje podążać Heroes
Of Vallentor, a mianowicie drogą
współczesnych kapel ze sceny tradycyjnego
heavy metalu, pokroju: Stormwarrior,
Lonewolf czy Wolf. Ogólnie
NWOTHM. Wokal też jest niczego sobie.
Kojarzy się on z Chrisiem Boltendahl'em
czy Paul'em "Shorty" Van
Kamp'em. Czasami jego maniera zapuszcza
się w rejony stylu Erica Adamsa.
Wyłapać można od czasu do czasu taki
bezbarwny, nijaki śpiew, co każe zastanowić
się czy ta cała maniera nie niesie
ze sobą pewnej sztuczności czy fałszu.
Mimo zacnych wzorców jakie obrała
kapela, nie przekłada się to na ogólną
jakość muzyki. Kompozycje jednak nie
są najlepsze. Nie porywają sobą od razu.
Z resztą wraz z kolejnymi odsłuchami
wiele nie zyskują. Owszem fragmenty są
całkiem dobre, ale to tylko wyjątki. Najlepszym
na krążku wydaje się, mocny, a
nawet agresywny "Lord of Fire". Równie
udany wydaje się bardziej rozbudowany
"The Sword Of Heroes". Gdyby Szwedzi
przyłożyli się do reszty kawałków, jak
do tych dwóch wymienionych, moglibyśmy
mówić o całkiem udanym debiucie.
Choć na pewne wyróżnienie zasługuje
również instrumentalny, klimatyczny
"The Forlorn Watchman", który
niesie echa Iron Maiden, z pewnymi
wpływami Blind Guardian czy Running
Wild. Do brzmienia też można się
przyczepić, nie jest to żaden popis studyjnej
realizacji. Całe szczęście, że band
nie próbuje tu eksperymentować i silić
się na jakieś ekstra old-schoolową produkcję.
Jest to współczesne brzmienie
nawiązujące do tego z lat osiemdziesiątych.
Okładka niskobudżetowa, klimatyczna...
może być. Heroes Of Vallentor
wraz z "Warriors Path Part I" zaliczył
wpadkę, niemniej udowodnił, że
ma potencjał i przy kolejnych wzmożonych
wysiłkach ma szanse, aby na prawdę
zaistnieć na scenie tradycyjnego
heavy metalu. Na razie (3)
HI-GH - Till Death And After
2014 Metal On Metal
\m/\m/
Ci młodzieńcy rodem z Rzymu muszą
być naprawdę nieźle zakręceni na punkcie
archetypowego metalu z pierwszej
połowy lat 80-tych. Już ich pierwszy
album "Night Dances" potwierdzał to
w 100 %, ale na "Till Death And After"
poszli jeszcze dalej, proponując trzy
kwadranse szaleńczego, ale jednocześnie
piekielnie chwytliwego speed/power
metalu. Dwie minuty mrocznego intro i
cofamy się dzięki utworowi tytułowemu,
"Sex Machine" czy "Drug Your
Destiny" w czasie o dobre 30 lat, kiedy
takie granie święciło największe triumfy.
Wczesny Slayer, Exciter czy Judas
Priest, ale też Helloween, Saints Anger,
Running Wild ("The Russian Border",
"Deal Of Death") czy Motörhead (rozpędzony
w najlepszej tradycji kultowego
"Ace Of Spades" "Devil's Fire").
Może to i old school, może brakuje na
tej płycie rewolucyjnych rozwiązań i
nowych pomysłów, ale słucha się tej
płyty naprawdę świetnie, tym bardziej,
że chłopaki z HI-GH znowu wpletli tu i
ówdzie elementy klasycznego, zadziornego
punk rocka, ubarwiającego "White
Car Fever" czy "German Metal Attack",
przeróbkę Hastighed - poprzedniego
zespołu wokalisty i basisty Tommaso.
(5)
Wojciech Chamryk
Hollow Haze - Memories Of An Ancient
Time
2015 Scarlet
Hollow Haze istnieje od 2003 roku i
właśnie nagrał swoją szóstą płytę. Zespół
kontynuuje swoją karierę głównie
dzięki uporowi gitarzysty Nicka Savio.
A niby na tym powerku można się dorobić,
taki to z niego komercyjny produkt.
Muzyka w wykonaniu Hollow Haze to
- jakby inaczej - melodyjny power metal
z wpływami symfoniki i neoklasyki. Z
inspiracji Rhapsody trudno im sie wyrwać
do tej pory. Aby było weselej napomknę,
że na poprzedniej płycie
"Countdown to Revenge" oficjalnym
wokalistą był Fabio Lione. Kompozycje
głównie utrzymane są w szybkich tempach,
z rozpędzonymi perkusyjnymi
"patatajami", wartkimi "bzykającymi"
gitarami, wirtuozersko/neoklasycznymi
solówkami oraz tłem w postaci klawiszy
udających orkiestrę. Oczywiście pojawiają
się kontrasty oraz granie w różnych
tempach. Trochę problemu jest z
wokalistą, bowiem na stałe na omawianej
płycie takowego nie ma. Z tego co
wyczytałem z informacji dostarczonych
przez wytwórnię, Włochów na "Memories
Of An Ancient Time" wspierali,
Mats Leven, Rick Altzi i Amanda Somerville.
Z pewnością ten aspekt został
dopracowany. Z resztą muzycy też nie
mają się czego wstydzić, ich umiejętności
są naprawdę duże. Szczególnie wspominanego
już gitarzystę Nicka Savio.
Wracając do krążka, jego zawartość,
utwory, brzmienie, produkcja są w niezłej
jakości i utrzymane w dobrych standardach
melodyjnego power metalu.
Może to być atut, bo gdyby Hollow
Haze nagle zacząłby grać zupełnie coś
innego to dotychczasowi fani byli by raczej
rozczarowani, a tak widzą po co sięgają.
Natomiast ja uważam, że teraz takie
grupy jak ta, muszą próbować zaintrygować
w ramach swojego stylu. Niestety
mimo pewnego rozmachu, Włosi
starali się jedynie zachować normy wynikające
z tego co grają. (3)
Impalers - Prepare for War
2014 Self-Released
\m/\m/
W przerwie pomiędzy albumami studyjnymi
"Power Behind The Throne"
(2013) i "God From The Machine"
(2015) Duńscy thrashersi z Impalers
wypuścili EPkę "Prepare for War". Tytuł
ten idealnie pasuje do tego materiału.
Doskonale odzwierciedla styl zespołu
zawarty na czterech utworach z tej
płytki. Wśród nich odnajdziemy dwa
covery - wykonane przyzwoicie - "Napalm
in The Morning" Sodom'a i "The
Hammer" Motorhead'a. O ile cover
Sodoma idealnie współgra tematycznie
RECENZJE
107
z pozostałymi dwoma utworami ("Prepare
for War" i "Destination: Warfare")
tak "The Hammer" odbiega od typowo
wojskowej tematyki, jest też odskocznią,
od brudnego, wypełnionego pożogą
wojenną thrashu reprezentowanego
przez pozostałą część dysku. Reszta
utworów - a zarazem główna część krążka
- to dość siarczysty, ostry thrash
przeorany raz to charczącym wokalem,
innym raze chórami, solówkami, czy też
wolniejszymi, spokojniejszymi motywami.
Brzmieniowo całkiem w porządku.
Co więcej napisać: kwadrans dla fanów
zespołu i ludzi, którzy chcą zapoznać
się z tym zespołem i im właśnie dedykuje
tą EPkę. Jest dobrze, aczkolwiek nic
nadzwyczajnego. (4).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Impellitteri - Venom
2015 Frontiers
Skoro Duscahn Petrossi potrafił powrócić
po pięciu latach z Magic Kingdom
i nagrać jeden z najlepszych albumów
w swojej twórczości, to czemu
inny wielki gitarzysta nie może tego
dokonać? Otóż Chris Impellitteri też
postanowił przerwać milczenie i wskrzesić
zespół Impellitteri. W końcu ostatni
album, "Wicked Maiden" ukazał się
w 2009 roku. Minęło sześć lat, skład nie
uległ zmianom, a Chris za sprawą projektu
Animetal USA pokazał, że ma w
sobie jeszcze to coś i potrafi wciąż
wygrywać ciekawe i pełne ikry partie
gitarowe. Może nowy album, "Venom"
nie jest najlepszym dziełem Chrisa, może
nie jest tak intrygujący jak debiut
Animetal USA, jednak jedno jest pewne,
jest to album znacznie ciekawszy
niż ostatnie dzieła wydane pod szyldem
Impellitteri. Niby można odczuć, że to
kontynuacja "Wicked Maiden", że dalej
jest nacisk na heavy metal i ostre
riffy. Jednak jest różnica między tymi
albumami. Tutaj Chris znów stara się
zauroczyć swoją grą, bardziej złożonymi
motywami, shredowymi solówkami i
swoją niepowtarzalną techniką. Jest na
niej więcej finezji i lekkości, której brakowało
na ostatnich płytach. Znakomicie
to słychać w otwierającym "Venom",
gdzie Chris daje niezły popis. Zabiera
nas oczywiście do świata shredowych
zagrywek, heavy metalu i neoklasycznego
power metalu. Ta wycieczka może się
podobać, zwłaszcza że zabiera nas do
starych płyt, w których liczyła się lekkość
i finezja, a nie tylko ciężar. Czego
mi brakowało też na ostatnich płytach
Chrisa to z pewnością przebojów,
utwo-rów, które imponują intrygującą
melodią i atrakcyjnym refrenem.
"Empire of Lies" to jeden z najlepszych
hitów jakie stworzył Chris w ciągu
ostatnich dzie-sieciu lat. Jest też coś dla
fanów heavy metalu w stylu lat
osiemdziesiątych i im polecam
posłuchać szybkiego i nieco
przesiąkniętego hard rockiem "We Own
The Night". Im dalej się zagłębiamy w
ten krążek, tym bardziej dostrzegamy
jego wartość i coraz więcej w nim elementów
zaskoczenia. Jednym z nich jest
najostrzejszy na płycie "Nightmare",
który został zbudowany na mocnym
riffie i nowoczesnym brzmieniu. Brzmi
to znakomicie, zwłaszcza że ma w sobie
sporo power metalu. Rob Rock w końcu
też pokazuje na co go stać i słychać,
że jest to wciąż jeden z najbardziej cenionych
wokalistów. Melodyjny metal
też jest tutaj obecny co potwierdza lżejszy
"Face The Enemy" czy "Holding On".
Najważniejsze jest to, że ta płyta ma
kopa i słychać ducha starych płyt, że
jest nutka neoklasycznego power metalu
i shredowe granie pełną parą. Dawno
Chris nie zachwycał petardami i takie
kawałki jak rozpędzony "Domino Theory",
nowocześnie brzmiący "Jehovah" czy
melodyjny "Time Machine" są bardzo
ważnymi momentami na płycie, podkreślającymi
w jakiej znakomitej formie
jest band i jak wiele się zmieniło od
ostatniego albumu. Zostało brzmienie,
ale powrócono do większej ilości shredowego
grania, postawiono znów na
szybkość. Miło jest też usłyszeć więcej
power metalu, który porywa słuchacza
lekkością i finezją. Tego właśnie brakowało
na ostatnich płytach Impellitteri.
Jest to jedno z kolejnych pozytywnych
zaskoczeń roku 2015. Pozycja obowiązkowa
dla fanów popisów gitarowych, a
także wszelako pojętego melodyjnego
heavy metalu. (5)
Łukasz Frasek
Inculter - Persisting Devolution
2015 Edged Circle
Jeśli ktoś lubi oldschoolowy thrash wymieszany
w odpowiednich proporcjach
z black metalem i doprawiony szczyptą
speed metalu z lat 80-tych, to debiut
norweskiego Inculter powinien znaleźć
się na liście jego zakupów obowiązkowych.
Chłopaki potrafią bowiem grać i
umiejętnie czerpią zarówno od mistrzów
pokroju Slayer czy Destruction
("Pastoral Slaughter"), dorzucając do
tego stricte blackowe patenty ("Mist Of
The Night"). Generalnie jest ostro, hałaśliwie
i surowo, Even Bakke wali w bębny
jak oszalały, Remi Nygard odnajduje
się zarówno w szaleńczych thrashowych
riffach jak i blackowej ścianie gitar,
dodając do tego całkiem efektowne
solówki ("Commander", "Death Domain").
Jak dla mnie dwa najmocniejsze
punkty tej płyty to stopniowo się rozpędzający
"Envision Of Horror" z mroczną
klawiszową kodą i speed/thrashowa
petarda na otwarcie, to jest "Diabolic
Forest", ale zasadniczo wypełniaczy na
"Persisting Devolution" nie stwierdziłem.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Infernal Manes - Infernal Manes
2015 Edged Circle
Ten norweski zespół w żadnym razie
nie jest rekordzistą świata czy nawet Europy,
jeśli chodzi o czas oczekiwania na
debiutancką płytę, bo każdy z czytelników
pewnie bez problemu poda ileś
nazw grup NWOBHM, fetujących debiutanckiego
longa u progu emerytury.
Dwanaście lat w tym kontekście to naprawdę
krótka chwila, tym bardziej, że
muzycy Infernal Manes po rozpadzie
grupy pozostali w zawodzie, udzielając
się w licznych zespołach i projektach
black metalowych. Jednak w Infernal
Manes grali, a od niedawna czynią to
ponownie, oldschoolowy, czerpiący pełnymi
garściami z przełomu lat 70-tych i
80-tych tradycyjny metal. "Infernal
Manes" to reedycja na winylu ich jedynej
demówki "Battle Of Souls", czyli
sześć utworów pasujących idealnie do
tego nośnika. Nie ma tu bowiem ani cienia
jakiegoś syntetycznego posmaku
cyfrowego studia, wszystko brzmi tak,
jakby było nagrane na taśmę na tzw.
setkę, a repertuar może wręcz zmylić,
bo panowie łoją ostro, ale melodyjnie
tak, jak grało się wiele lat temu. Nie
unikają przy tym wpływów starego
dobrego Rainbow czy Black Sabbath,
a gitarowe unisona charakterystyczne
dla tamtej epoki stosują może nawet w
nadmiarze, ale z wyjątkową klasą i wyczuciem
melodii. Sporo też tu wpływów
NWOBHM, są pełne rozmachu epickie
partie, zaś finałowa deklaracja w postaci
"Come To The Sabbath" Mercyful Fate
nie pozostawia cienia wątpliwości kto
odcisnął na ich muzyce niezmywalne do
dziś piętno. (5)
Injector - Black Genesis
2015 Art Gates
Wojciech Chamryk
Ten hiszpański zespół powstał w 2012
roku. Przed debiutem zarejestrował
EPkę "Harmony Of Chaos", której
większa część stanowi kompozycje omawianego
krążka "Black Genesis". Hiszpanie
prezentują nurt młodych kapel
grających oldschoolowy thrash metal.
Swoim brzmieniem jak i kompozycjami
nawiązuje bezpośrednio do lat 80-tych.
Niestety ich muzyka to taki dziwny
konglomerat wpływów thrashu amerykańskiego
i europejskiego. Nie unikają
też naleciałości klasycznego heavy metalu,
co słyszymy głównie w niezłych
solówkach. Utwory są długie, czasami
zbyt długie, mam na myśli przede wszystkim,
blisko dziesięcino minutowy, tytułowy
"Black Genesis". Mimo kilku
prób urozmaicenia tej kompozycji to
pod koniec kawałek trochę nudzi. Wynika
to z tego, że członkowie Injectora
opierają się na prostych konstrukcjach
muzycznych. Zdecydowanie lepiej muzycy
poradzili sobie w instrumentalnym
"Andromeda's Vibrations", który jest
bardziej skondensowany, urozmaicony i
zdecydowanie mocniej inspirowany
heavy metalem. Ogólnie Hiszpanie lepiej
radzą sobie w krótszych formach, taki
żwawy i konkretny "Storming The
Heavens" wydaje się najciekawszą propozycją
na całym albumie. Choć w drugim
co do czasu trwania "Where Death
Dwells" band udowadnia, że mimo
wszystko drzemie w nim potencjał na
zbudowanie ciekawych dłuższych kompozycji.
Muzycy częściej niż zwykle
zmieniają w nim tempa z średnich w
szybkie oraz stosują zwolnienia, a także
żonglują tematami muzycznych, choć
to na pewno nie szczyty tego nurtu.
Ogólnie Hiszpanie używają dość topornych
riffów, którym wtóruje dynamiczna
ale równie obcesowa sekcja rytmiczna.
Z drugiej strony solówki gitarzystów
oraz linie melodyczne są bardzo pomysłowe
i łatwo wpadające w ucho. Wokal
choć zawieszony nad obiema opcjami
jest bardzo głośny i krzykliwy. Także
trudno określić co bardziej inspiruje
muzyków z Injector. Brzmienie na
"Black Genesis" jest niezłe, na pewno
lepsze niż te co było na EPce "Harmony
Of Chaos". Nagrania zyskały mocy, wigoru,
głębi, choć ciągle nie pozbawione
są szorstkości. Mimo wszystko Injector
i jego duży debiut "Black Genesis" nie
wyróżnia się znacząco na tle innych podobnych
mu zespołów. Znajdziemy tu
jedynie zajawki, które niosą nadzieję, że
może być lepiej. Na koniec jeszcze jedna
dygresja. Na wspomnianej EPce
"Harmony Of Chaos" jest kawałek
"Breathe the Dust", zdecydowanie najszybsza
kompozycja Hiszpanów, w której
wprowadzają elementy crossoweru.
Jak nie przepadam za tą formą muzyczną,
tak w wykonaniu kapeli zabrzmiało
to wiarygodnie i świeżo. Dziwię się,
że podobnego pomysłu nie wykorzystali
na swoim debiucie. Tymczasem... (3,5)
\m/\m/
In Malice's Wake - Blackened Skies
2005 Self-Released
Australia. Kraj kangurów, Mortal Sin,
Hobbs Angel of Death i innych hord.
Tam także powstał zespół In Malice's
Wake, który w 2005 wydał EPkę
"Blackened Skies". Jest mrocznie, jest
pesymistycznie i dość brudno brzmieniowo.
Wokalista wyrzuca kolejna słowa
w niskim, charczącym tonie, (lekko
przypominającym wokalistę Protector'a
i Obliveon'a), gitary wtórują, okuwając
pesymizm tekstów w thrashowe riffy.
Perkusja i bas dopełnia ich dzieła. Kompozycyjnie
łączy thrash i parę motywów
znanych z black metalu. Trochę rozbudowanych
solówek, parę riffów, trochę
odczuwalny brak kopa w zad. Co tu można
więcej powiedzieć: ogółem EPka dla
ludzi poszukujących dość pesymistycznego
thrashu na klimatyczne, deszczowe
dni. "Blackened Skies" nie przypadła
mnie jednak zbytnio do gustu,
takie (3,5).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
In Malice's Wake - Eternal Nightfall
2008 Self-Released
Rok 2008. Parę lat po EPce "Blackened
Skies" powstaje kolejny album In Malice's
Wake pod tytułem "Eternal Nightfall".
Zespół wydaje jedenaście kompozycji
(w tym jedną instrumentalną),
które dają nam 45 minut egzystencji w
mroku. Album ten jest trochę bardziej
klarowniejszy i jaśniejszy niż EPka, przy
czym znalazło się na nim miejsce także
dla odświeżonych wersji utworów z
"Blackened Skies", np. "As Dusk Covers
Day" z lekko zmienioną aranżacją (chociażby
intro grane przez gitarę klasyczną,
gdzie w oryginale jest wygrywane
przez gitarę elektryczną). Jak jest muzycznie?
Dużo thrashowych zagrywek,
108
RECENZJE
troszkę riffów opartych na sekstach, trochę
riffów na wzór Destruction, parę
spokojniejszych momentów, parę emocjonalnych
solówek na piskliwym uroku
flażoletów. Utwór instrumentalny całkiem
w porządku, przyjemny, wyrażający
emocje. Jak album brzmi? Klarowniejsze
gitary, wokalista brzmieniowo
troszkę podobny do wokalisty Obliveon
z okresu albumu "From This Day
Forward", dość wyraźna perkusja, a to
wszystko zostało przykryte brzmieniem
basu. Tematyka? Ciemność, ponurość,
noc, śmierć, poniżenie ludzkości i tak
dalej, i tak dalej. Jak dla mnie czasami
muzycznie brzmi to zbyt "jasno", jak na
taką tematykę. Ogółem napiszę, że jeśli
ktoś szuka całkiem dobrze brzmiącego
thrashu z dość depresyjną otoczką tekstową
to zawsze może odpalić ten album,
któremu daje (4,2).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
In Malice's Wake - The Thrashening
2011 Self-released
"The Thrashening" to album, który
rozwija się względem poprzednika: jest
szybszy, klarowniejszy brzmieniowo
oraz ma troszkę większego kopa niż poprzednie
dokonania In Malice's Wake.
Co pozostało takie samo? Nadal jest dużo
o śmierci, o poniżeniu, z albumu ciągle
sączy się pesymizm oraz post apokalipsa.
Muzycznie? Jest dużo thrashowych
riffów, dosłowna szczypta Razor
("Endless Possession"), Motorhead
("Fuel For The Fire") i Vendetty. Brzmieniowo?
Jak już wcześniej wspomniałem,
jest klarowniej, dźwięk jest bardziej
wyrazisty i głośniejszy. Wokalizy
stały się czytelniejsze (choć nadal są
nadal w dość niskim, mrukliwym tonie),
uśmiech budzi sepleniący chórek w
"Onslaught". Mamy dość słyszalny bas,
a perkusja nadaje tempa całości. O
czym tu mogę jeszcze napisać... W sumie
osiem utworów dające 32 minuty
radości ze słuchania tego gatunku. Zaczyna
się od "Endless Possession", przez
"Evil By Design" i "Onslaught", "Fuel For
The Fire" po spajające całość pesymistyczne
"No Escape" i "Nuclear Shadow".
Nadal jest tutaj dość depresyjnie, jednakże
przez membrany głośników bardziej
przebija się energia thrashu niźli
sama mroczność tegoż albumu. Jeśli
ktoś poszukuje porządnie zagranego,
aczkolwiek niezbyt oryginalnego thrashu,
to ma jak znalazł - dla mnie takie
(4,3).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
In Malices Wake - Visions Of Live
Destruction
2014 Self-Released
Trudno połapać się w natłoku młodych
thrashowych kapel. Czasami, po przesłuchaniu
jednego albumu jesteś pewien,
że właśnie ten zespół będzie coś
znaczył na scenie, gdy wraz z następnym
krążkiem ta idea zupełnie gaśnie.
Mam wrażenie, że nazwę In Malices
Wake powinniśmy zapamiętać na dłużej.
Australijczycy prezentują thrash,
który nawiązuje do Testament z okresu
albumu "The Gathering". Kompozycje
wydają się konkretne, ciekawe, bogate,
świetnie zaaranżowane a zarazem wściekłe
i szybkie. Brzmienie klarowne, mocne,
miażdżące, tak jak w thrashu być
powinno. Instrumentaliści zaś sprawiają
wrażenie bardzo sprawnych. Takie przynajmniej
odnoszę wrażenie oglądając i
słuchając "Visions Of Live Destruction".
In Malices Wake to w tej chwili
zwykły undergroundowy zespół, więc
nic dziwnego, że DVD/CD zarejestrowano
w małym klubie. Miało to wpływ
też na brzmienie, czy ogólne wrażenie,
bowiem do muzyki - jakby nie inaczej -
wdarł się koncertowy brud. Także jakby
ktoś chciał w pełni posmakować wszystkie
walory tego zespołu to raczej powinien
sięgnąć po album studyjny. A do
tej pory nagrali EPkę "Blackendes Skies"
(2005) i dwa duże krążki "Eternal
Nightfall" (2008) oraz "The Thrashening"
(2011). Natomiast wraz z "Visions
Of Live Destruction" można
przekonać się, że team tworzą żywi muzycy,
którym nie obce są pomyłki i błędy,
że ich muzyka to prawdziwe emocje,
a nie te wygenerowane przez technikę.
Nie jest to zły album, a nawet całkiem
udany, jednak band o takim statusie
powinien bardziej skupić się na kolejnych
studyjnych produkcjach, żeby
walczyć o kolejne rzesze fanów. Tak jak
wspominałem, Australijczycy z In Malices
Wake są tego warci.
Iron Kobra - Might and Magic
2015 Dying Victims
\m/\m/
Oldskulowej passy ciąg dalszy. Na
szczęście, mimo pewnych ciekawych
przekonań, panowie z Iron Kobra nie
przesunęli wajchy w wehikule czasu za
daleko i nie wpadli w zawiesisty sos lat
siedemdziesiątych. Te pewne przekonania
to teoria, że najlepszy metal grano w
latach osiemdziesiątych (z czym pewnie
większość z was się zgodzi), warto grać
w tym stylu, ale nie należy inspirować
się gotowcami z tego kresu. Co więc robić?
Wsłuchać się w to samo, co stanowiło
inspirację dla klasycznych zespołów
z lat osiemdziesiątych, wcielić
się w ich rolę i spróbować wejść w ich
sposób komponowania. Ta metoda chyba
faktycznie działa, ponieważ Iron
Kobra nagrał płytę, która całkowicie -
od brzmienia po kompozycje brzmi jak
sprzed 30 lat. Na "Might and Magic"
można trafić na drobne inspirację Manowar
("Born to Play on 10"), wielkie
inspiracje NWoBHM (choćby "Watch
the Skies", "Fire!" - choć muszę przyznać,
że mi to brzmi również jak wczesny
Virgin Steele ze Starrem) i starą
amerykańską sceną ("Cult of the Snake").
Ciekawostką jest też numer zainspirowany...
sceną w NRD. Jest nim zaśpiewany
po niemiecku, prościutki, oldskulowobuntowniczy
"Wut im Bauch".
Muzycy przyznają się do używania
sprzętu analogowego, nagrywania bez
poprawek i pewnie dlatego płyta brzmi
bardzo naturalnie, szczerze, koncertowo
i - w dobrym tego słowa znaczeniu - staroświecko.
Co ciekawe, wydaje się, że
słychać ten bezpoprawkowy sposób nagrywania.
Nic dziwnego, że w parze z
naturalnością idzie też coś, co może nie
zyskać fanów, a więc pewna nieznaczna
"niechlujość" produkcji. Mimo faktu, że
"Might and Magic" należy do nurtu
tradycyjnego metalu granego współcześnie,
nie płynie ona wraz z tym samym
statkiem co szwedzkie kapele. Nie jest
ani tak precyzyjnie wycyzelowana jak
Enforcer czy Portrait, ani nie posiada
tak dopieszczonego brzmienia. Niemniej
jednak i tak na swoim poletku się
wyróżnia - Iron Kobra pochodzi z Niemiec.
A któż w Niemczech gra tak mocno
siedzący w NWoBHM metal? (4)
Iron Lamb - Fool's Gold
2015 High Roller
Strati
Kolejny zespół grający w rock and/or
rollowym stylu… Czyżby kolejna kopia
Motorhead? Tak też mogłoby się wydawać
po pierwszych utworach. Nawet
wokalista brzmi jak Lemmy! Jakkolwiek
by tego nie klasyfikować, tym razem
mamy do czynienia z czymś bardzo dobrym.
Z czymś, co nie pozwala przejść
obok siebie obojętnie. Zasadniczo płyta
"Fool's Gold" brzmi jakby została wydana
pomiędzy "Overkill" a "Bomber"
wspomnianego Motorheada. Jest czysta,
niczym nie zmącona moc. Surowa
produkcja nadaje dodatkowego smaczku
i przenosi ten album na wyższy
poziom. Czuć przestrzeń i głębię, zwłaszcza
w takiej kompozycji jak "Leave Me
Be", która zdecydowanie odróżnia się od
reszty. Jest jakby z zupełnie innej bajki.
Gościnnie zaśpiewał na niej sam Rob
Coffinshaker, którego głos może przywoływać
skojarzenia z Johnnym Cashem
czy nawet Nickiem Cavem. Bardzo
ciekawe posunięcie i inspirujące
przełamanie na płycie. Kolejny "Pink
Mist" również zachowany jest w tajemniczym,
nieco psychodelicznym klimacie.
W tym momencie słuchacz zdaje
sobie sprawę, że Iron Lamb to jednak
nie kolejna tania kopia Motorhead, tylko
coś bardziej wartościowego. Coś co
samo w sobie stanowi jakość. Nie od
dziś wiadomo, że czego Szwedzi się nie
dotkną i tak wyjdzie z tego dobra gitarowa
muzyka. Tak też jest w przypadku
Iron Lamb. Całość nie tyle mnie do siebie
przekonała, co wielce zaskoczyła.
Spodziewałem się typowego rock'n'rollowego
podszytego punkiem grania, jakiego
jest na pęczki, a tutaj takie ciekawe
kompozycje! Taka dojrzałość i wyczucie.
I to fenomenalne brzmienie! Panowie
potrafią zaskoczyć i obok klasycznych
rockerów, przy których głowa
sama się buja, dać utwór, który przełamuje
cały przewidywalny schemat. Bardzo
wartościowa, wcale nie banalna pozycja.
Polecam zdecydowanie! (5)
Przemysław Murzyn
Iron Savior - Live At The Final Frontier
2015 AFM
Prawie 20 lat przyszło poczekać fanom
Iron Savior na pierwsze oficjalne wydanie
koncertowego albumu i DVD. Do
tej pory była EPka w postaci "Interlude",
która zawiera parę utworów live i
różnego rodzaju bootlegi. Teraz jednak
kiedy Iron Savior powrócił na dobre do
życia, co potwierdziły ostatnio albumy
"The Landing" i "Rise of The Hero" to
przyszedł czas na właśnie pierwszy koncertowy
album. Długo przyszło czekać,
ale warto było. Dzięki temu dostaliśmy
naprawdę wysokiej klasy album zarejestrowany
na żywo. Żywa i reagująca publika,
ciekawa setlista, dobra predyspozycja
muzyków i przede wszystkim wysokiej
klasy jakość muzyki. Dawno nie
było tak udanego albumu koncertowego,
który porwałby swoją formą i wykonaniem.
Soczyste brzmienie, znakomity
klimat, który wciąga i to jak udało
się uchwycić piękno tego koncertu jest
tutaj na wagę złota. Szkoda tylko, że panowie
z Iron Savior nie postanowili
użyć języka angielskiego czasie koncertu,
co byłoby znacznie łatwiejsze w
odbiorze. Przede wszystkim podobać się
może otoczka, emocje jakie panowały
na koncercie jak i sama forma muzyków.
Piet wokalnie brzmi tak samo
świetnie jak w wersjach studyjnych i w
sumie to tyczy się pozostałych muzyków.
Najwięcej zagrano utworów z
dwóch ostatnich albumów. Na rozruszanie
publiki zagrano "Last Hero", który
jest jednym z najlepszych utworów z
nowej płyty. Dalej mamy jeszcze szybszy
"Starlight" i epicki "The Savior", które
pochodzą z "The Landing". Trzeba
przyznać, że nowe utwory dobrze wypadają
na żywo. Później Piet i spółka
grają "Revenge of Bride", czyli kolejny
szybszy kawałek, który oddaje to, co
najlepsze w Iron Savior. Z "Battering
Ram" mamy w sumie słabszy "Break The
Curse", ale okazał się dobrym utworem
do rozgrzania publiczności. Z starych
klasyków pojawia się "Mind Over Matter",
choć moim zdaniem z "Unification"
można było wybrać coś lepszego.
Kolejnym ważnym klasykiem jest jeden
z najlepszych utworów tego zespołu
czyli "Condition Red". Nie mogło też
zabraknąć "I've Been to Hell", który
znów rozruszał publikę, choć chyba największą
frajdę fanom sprawił hymniczny
"Heavy Metal Never Dies". W
sumie najciekawsza jest końcówka tego
koncertu. Mamy bowiem killera w postaci
"Coming Home", który jest w sumie
najmocniejszym punktem tego koncertu.
Dobrze było też usłyszeć "Watcher
In The Sky" w "Iron Watcher Medley".
Trzeba przyznać, że mimo braku Hansena
w roli wokalisty to i tak utwór
niszczy na żywo. Później zespól zaprezentował
również kultowy "Atlantis
Falling" i jedynie obecność coveru Judas
Priest zastanawia, bo w końcu Iron Savior
ma wystarczająco własnych kawałków,
które mógłby zagrać. Mimo pe-
RECENZJE
109
wnych wad, jak choćby zbyt mała ilość
klasyków w setliscie czy może brak
języka angielskiego w zapowiedziach to
i tak jest to jeden z najlepszych albumów
nagranych na żywo jakie ostatnio
pojawiły się na heavy metalowym rynku.
Bardzo dobra robota i szkoda, że tak
późno panowie zebrali się za nagranie
takiego krążka. Jednak lepiej późno niż
wcale. Polecam. (5,5)
Jaguar - Metal X
2015 Golden Core
Łukasz Frasek
Jak zapewne wielu z was uważam debiut
Jaguar "Power Games" za zdecydowanie
ich najlepszy album oraz jeden
z lepszych nagranych w schyłkowym
okresie NWoBHM. Później jak to się
działo w większości podobnych przypadków,
bywało raz lepiej raz gorzej,
jednak teraz wydaje się, że zespół wskoczył
wreszcie na właściwe tory. "Metal
X" to najlepsze co stworzył Garry Pepperd
i spółka od czasu wspomnianej
legendarnej jedynki. Takiej energii jaka
bije z tego krążka może im pozazdrościć
większość młodych kapelek bawiących
się w heavy metal. Masa zajebistych riffów,
wyraźny bas momentami sprawiający
wrażenie, jakby był puszczony na
przyspieszonych obrotach, rozpędzona
perkusja i mnóstwo bardzo dobrych melodii
to składowe muzyki Jaguar. Tym
co jeszcze uderza słuchacza podczas
obcowania z "Metal X" to bezpretensjonalność,
szczerość i naturalność, które
słychać w każdym dźwięku. Momentami
naprawdę mam wrażenie jakbym
cofnął się w czasie do 83 roku. Klasyczny
brytyjski heavy metal grany
przez Jaguar to istny huragan. Przeważają
szybkie tempa, więc nie ma czasu
na odpoczynek. Chciałbym zobaczyć
jak te utwory wypadają na żywo, bo
może być naprawdę srogo. Tak naprawdę
nie ma sensu się dłużej rozpisywać
i opisywać po kolei wszystkich numerów,
gdyż mija się to z celem. Jaguar
nagrał taki krążek jakiego chyba wszyscy
fani oczekiwali i to jest najważniejsze.
Dla mnie jest to jedna z przyjemniejszych
niespodzianek w ostatnim
czasie i wiem, że będę regularnie wracał
do tego albumu. Jaguar nagrał klasyczną
płytę, najlepszą od czasów "Power
Games", więc nie ma się nad czym zastanawiać
tylko trzeba szukać tego krążka,
kupować i słuchać głośno. (5)
Kamelot - Haven
2015 Napalm
Maciej Osipiak
Jednym z najbardziej charyzmatycznych
zespołów w dziedzinie muzyki
metalowej jest bez wątpienia amerykański
Kamelot. Jest to zespół z bogatą
historią i jego stylu nie da się łatwo zaklasyfikować.
Wynika to z faktu, że w ich
kompozycjach można doszukać się
heavy/power metalu, progresywnego
metalu, czy nawet gotyku. Takie albumy
jak "Karma" czy "Black Halo" to
prawdziwe perełki w ich dyskografii.
Trzy lata przyszło czekać nam na nowy
krążek Kamelot i w sumie nie był to
czas zmarnowany, bowiem zespół zrobił
jakby krok do przodu. Stworzył coś
bardziej epickiego, bardziej nowoczesnego,
coś co przypomina soundtrack do
filmu, jednocześnie zostając przy znanych
patentach Kamelot. Udało się to
osiągnąć, bo album jest progresywny,
mroczny i zarazem melancholijny.
Świetnie to wpasowuje w teksty poruszające
kwestię obecnego świata i naszej
cywilizacji. Zresztą płyta pod względem
technicznym imponuje jakością i brzmieniem.
Zapowiedzi i szum wokół płyty
nastawiał mnie sceptycznie, ponieważ
bałem się, że będzie to dzieło ciężkostrawne.
Nie do końca tak jest,
bowiem nie brakuje na nim ciekawych i
łatwo w padających w ucho melodii.
Zacznijmy jednak od początku. Płytę
otwiera "Fallen Star" i jest to dobry kawałek
oddający to, co najlepsze w tym
zespole. Może za mało w nim ognia ale
jest klimat. Ducha starych płyt można
wyczuć w szybszym "Insomnia" czy w
power metalowym "Veil of Elysium".
Krążek wyróżnia się spokojnym, wręcz
melancholijnym klimatem i ciekawymi
motywami. Dobrze to obrazuje progresywny
"Citizen Zero". Niby nieco
komercyjny, niby nieco symfoniczny,
ale pokazuje że wyróżniający się riff i
melodia to połowa sukcesu. "Under
Grey Skies" to utwór przypominający
nieco Nightwish i w nim swoją role
odegrali Troy Donockley i Alissa
White Gluz, który wystąpili gościnnie.
Kolejnym ciekawym kawałkiem z tej
płyty jest "My Therapy", który jest
utrzymany w stylu bardziej nowoczesnym,
co pokazuje elastyczność zespołu.
Jest jeszcze symfoniczny "End of Innocence",
który ma w sobie znacznie więcej
agresji niż poprzednie kawałki. To jeden
z niewielu kawałków, o którym można
mówić w kategorii przebojów. Jako fan
power metalu i starych płyt Kamelot
muszę przyznać, że największe wrażenie
na mnie zrobił "Liar Liar". Jest to szybki
i energiczny kawałek, który niszczy
swoją formą i wykonaniem. Na końcu
płyty mamy jeszcze troszkę eksperymentowania
w postaci "Revolution", czy
też instrumentalny "Haven". Teraz kiedy
już znam ten album, to mogę stwierdzić,
że obawy były bezpodstawne bowiem
zespół nagrał całkiem przyzwoity
krążek. Oczywiście, według mnie za
mało w nim power metalu i szybkiego
grania,. Może nie jest łatwo oswoić się z
tą płytą, ale jest kilka ciekawych momentów,
które przyprawiają o szybsze
bicie serca. Polecam. (4,5)
Killer - Monsters of Rock
2015 Mausoleum
Łukasz Frasek
Moja znajomość muzyki belgijskiego
Killer ogranicza się do trzech pierwszych
albumów wydanych w latach
80-84. Był to kawał porządnego tradycyjnego
metalu z elementami speedu i
wyraźnie inspirowanego twórczością
Motorhead. Niestety z trzema kolejnymi
krążkami jakoś nie było mi po drodze.
Najnowszy, wydany po 10-cio letniej
przerwie "Monsters of Rock" jest
materiałem do bólu klasycznym, gdzie
podstawę stanowi tradycyjny metal. Tę
stronę Killer reprezentują takie numery
jak tytułowy otwieracz, będący jednocześnie
jednym z większych hiciorów,
oraz "Back to the Roots" i zajebisty "Firestorm".
Bardziej speedowe oblicze zabójcy
przedstawiają "Deaf Dumb and
Blind", "Children of Desperation" i "The
Reactor". W obu tych stylistykach zespół
radzi sobie bardzo dobrze i słychać,
że tworzenie prostych, walących w pysk
numerów nie sprawia mu problemów.
Poza tym pojawiają się takie urozmaicenia
jak doomowy riff w "Shotgun Symphony",
balladowy "Danger Zone" czy
też bluesujący "Making Magic". Dzięki
temu, mimo że materiał sprawia wrażenie
zwartego monolitu, to jednak te
smaczki sprawiają, że 67 minut trwania
płyty mija trochę szybciej. I tu właśnie
dochodzimy do największego mankamentu
czyli długości. Niestety przy
którymś kolejnym przesłuchaniu zaczyna
wkradać się znużenie i ciężko wytrwać
do końca. Czy nie lepiej zamiast 14
numerów byłoby nagrać ich 10, a pozostałe
przeznaczyć na EPkę lub kolejny
album? Muszę pochwalić jeszcze producenta,
dzięki któremu "Monsters of
Rock" brzmi naprawdę znakomicie.
Ogólnie rzecz biorąc jest to zdecydowanie
dobry krążek, który z czystym
sercem mogę polecić fanom Motorhead,
Exciter, Grave Digger, Accept,
Judas Priest, czyli ogólnie gustującym
w klasycznym, tradycyjnym metalu.
Proste, momentami toporne i siermiężne
riffy, nośne refreny doskonałe
do wspólnego darcia ryja na gigach oraz
oldschoolowy klimat całości to główne
cechy nowego albumu Killer. Gdyby nie
długi czas trwania to ocena może byłaby
wyższa, ale i tak nie mają chyba co
narzekać. (4,5)
Maciej Osipiak
Kiske / Sommerville - City of Heroes
2015 Frontiers
Micheal Kiske wrócił na dobre do
muzyki heavymetalowej. Można rzec,
że Avantasia sprawiła, że jeden z najlepszych
metalowych głosów powrócił i to
w wielkim stylu. Zaczęło się niewinnie,
bo od Place Vendome, potem przyszedł
czas na Unisonic i projekt muzyczny,
który Kiske stworzył z Amandą
Sommerville i kilkoma innymi muzykami.
Projekt powstał w 2010 roku pod
nazwą Kiske/Sommerville. Znów początków
można doszukiwać się w Avantasii,
gdzie doszło do spotkania tych
dwojga utalentowanych muzyków. Debiutancki
album "Kiske/Sommerville"
był mieszanką melodyjnego metalu,
hard rocka, heavy metalu i power metalu.
Proporcje składników były niekorzystne
dla fanów starego Helloween,
czy tych, którzy pragnęli czegoś ostrzejszego
niż lekkie i przyjemne, "słodkie"
granie. Oczywiście nic złego o tej płycie
nie można było napisać, bo było to
dzieło bez wątpienia przemyślane i pomysłowe.
Duet kobiecego wokalu i męskiego
okazał się strzałem w dziesiątkę,
przez co projekt nabrał innego wymiaru.
Muzyka była lekka, przyjemna i
szybko trafiała do słuchacza. Mimo, że
było na niej więcej hard rocka, mniej
power metalu, i mimo upływu czasu, ta
płyta wciąż zachwyca. Nie sądziłem, że
dojdzie kiedyś do nagrania drugiego
krążka. Jednak plotki o kolejnej płycie
opowiadali kilka lat temu sami muzycy.
Tak o to doszło do nagrania "City of
Heroes". Muzycy udzielali się we własnych
kapelach i w innych superprojektach,
jednak mimo to udało im się
znaleźć czas - i co ciekawe - nagrać jeszcze
ciekawszy album niż debiut.
Przede wszystkim, tak jak w przypadku
nowego Unisonic jest więcej power
metalu i więcej szybkich momentów. I
tym razem Matt Sinner i Magnus
Karlsson spisali się jeśli o komponowanie
utworów. Fani starego Helloween,
Avantasii czy Unisonic będą
zachwyceni w stu procentach. Soczyste,
ciepłe, nieco hard rockowe brzmienie,
idealnie podkreśla jakość muzyki i tego,
co potrafią muzycy. W lepszej formie
wokalnej są bez wątpienia główni bohaterowie,
ale nie tylko oni tutaj zasługują
na brawa. Magnus dawno nie zagrał tak
ciekawych, pełnych ekspresji i emocji
partii gitarowych. Dał więcej z siebie
niż choćby na ostatnim Primal Fear.
Słychać, że jest to dzieło doświadczonych
muzyków, którzy pokazali, że są
wszechstronni i w ich sercu gra nie tylko
typowy, ostry, rasowy heavy/power metal.
Choć tego power metalu mamy naprawdę
znacznie więcej. Płytę promował
genialny "City of Heroes". Nic dziwnego,
że ta petarda otwiera krążek. To
jest kawałek, który zabiera nas w klimaty
starego Helloween, Avantasii czy
Unisonic. Mocny, energiczny, ale zarazem
bardzo melodyjny riff to podstawa
tego kawałka. Do tego posiada
niezwykle porywający i chwytliwy
refren, który oddaje to, co najlepsze w
power metalu. Świetnie zaśpiewanie zarówno
przez Amandę jak i Michaela.
To być może jeden z najlepszych utworów
w twórczości Kiske. Drugim utworem,
który promował nowy album był
"Walk on Water". To ukłon w stronę
melodyjnego metalu z domieszką gotyckiego
metalu i hard rocka. Sam refren
nasuwa namyśl Nightwish czy inne tego
typu zespoły. Może jest lżejszy ale to
równie ciekawy utwór. Dla fanów Silent
Force czy Primal Fear też coś jest. W
tym wypadku całkiem dobrze radzi sobie
"Rising Up", choć nie do końca są tu
trafione klawisze, stylizowane momentami
na estetykę Sabaton. Bardziej rozbudowany
"Salvation" to mieszanka
progresywnego hard rocka, heavy/power,
a nawet symfonicznego metalu.
Dzieje się tutaj sporo i stonowane tempo
tylko podkreśla epicki wydźwięk.
Mieszankę melodyjnego power metalu i
hard rocka mamy w "Lights Out". To
znów typowy chwytliwy przebój, charakterystyczny
dla tej formacji. Lżejszy i
rockowy "Breaking Neptune" mimo swojego
komercyjnego stylu ma w sobie też
całkiem sporo mocy, wystarczy się w
słuchać w partie gitarowe Magnusa.
Niezwykle piękna jest ballada "Ocean of
Tears", a zaraz po niej następuje power
metalową uczta. Atakuje nas szybszy
"Open Your Eyes", melodyjny "Last
Goodbey" oraz ostrzejszy "Run with a
Dream". Ten moment płyty jest uroczy
i kto wie, może kolejny album będzie
cały właśnie taki? Jednak mimo pewnego
hard rockowego feelingu słychać, że
"City of Heroes" to bardziej dojrzały album
aniżeli debiut. Nie tylko więcej na
nim power metalu, ale i same kompozycje
są bardziej urozmaicone i dopracow-
110
RECENZJE
ane. Nie ma słabego kawałka, a całość
jest równa i niezwykle przebojowa. Miło,
że Kiske jest w tak świetniej formie
i udziela się w większej ilości zespołów.
Krążyła plotka że Kiske/ Somerville
ruszą w trasę koncertową. Mam nadzieję
że i ta plotka się potwierdzi. Póki co
zapraszam was do miasta bohaterów,
którymi bez wątpienia są Amanda, Micheal,
Mat, Magnus, no i mało znana
komu perkusistka Veronika Lukesova.
(5,5)
Lancer - Second Storm
2015 Despotz
Łukasz Frasek
W skrócie można powiedzieć, że Lancer
to porządny europejski power metal,
mocno zakotwiczony w najlepszej tradycji
lat 80-tych. Obecnie stosunkowo
rzadko można natknąć się na tak doskonałe
odwzorowanie tego rodzaju muzyki.
Wszechobecny plastik, brak polotu,
kreatywności i nuda zdominowały
gatunek. Młodzi Szwedzi udowodnili,
że jeszcze można temu zaradzić i nagrali
album, który można postawić obok
Keeperów I i II, wczesnych Scannerów,
Blind Guardianów czy Chroming
Rose. Nad wszystkim unosi się
jednak duch wielkiego Iron Maiden z
najlepszych czasów. Mieszanka wybuchowa,
ale udało się. I to jak! Płytę
otwiera rozpędzony "Running from a
Tyrant", który jednoznacznie kojarzy
się z wczesnym Helloween. Doskonały
początek i wstęp do tego, co będzie się
działo później. "Iwo Jima" to z kolei
bardzo Maidenowy kawałek z epickim
refrenem i fantastycznymi melodiami
podczas solówek. "Masters and Crowns"
to hit. Bez problemu widzę ten numer
na albumie "Keeper of the Seven Keys
Part. II". Niczym nie odbiega od najlepszych
wzorców. Jest świetny riff, ciekawe
zwrotki no i kulminacja w postaci
niesamowitego refrenu, którego przez
długi czas nie sposób pozbyć się z głowy.
Jest naprawdę bardzo dobrze! "Behind
the Walls" natomiast jest tym, co
niegdyś prezentował niemiecki Scanner
na swoim debiucie. Słuchając "Second
Storm" mam wrażenie, że znalazłem się
w kapsule czasu. Wszystkie aranże, melodie,
solówki są dokładnie w takim stylu,
jaki niemal trzydzieści lat temu prezentowały
wspomniane zespoły! Bynajmniej
nie jest to zarzut. Jest to ogromny
plus, gdyż wszystko jest zrobione niezwykle
świadomie i z niezwykłą starannością.
Tu nie ma przypadkowości.
Szwedzi garściami czerpią z najlepszych
wzorów gatunku, tworząc tym samym
pewnego rodzaju hołd. Wszystkie kompozycje
są precyzyjne i doskonale skomponowane,
jednak wspomnę jeszcze
tylko o monumentalnym "Aton" i "Children
of the Sun". Ten pierwszy to dziesięć
minut czystej epickości i wielu ciekawych
rozwiązań. Słucha się z zaciekawieniem,
nie nudzi. Jest dramaturgia,
pomysł, momenty kulminacji. Wszystko
tak, jak powinno być. "Children of
the Sun" to z kolei kompozycja, której
nie powstydziłoby się samo Iron Maiden.
Ba! Uważam, że Iron Maiden od
piętnaście lat nie nagrało nic lepszego
od tego utworu! Generalnie bardzo udany
album! Mocno rekomendowany dla
fanów old schoolowego heavy/power
metalu lat 80-tych. Prawie zapomniałem…
na wokalu jest brat bliźniak Bruce'a
Dickinsona. (5,5)
Przemysław Murzyn
Liar Symphony - Before The End
2014 Encore
Brazylijski Liar Symphony działał w
latach 1993 - 2010. W tym czasie nagrał
pięć studyjnych albumów i jeden
koncertowy. Niestety wtedy nie znalem
tego zespołu. Nie pamiętam, czy w
ogóle ich nazwa obiła mi się o uszy. W
2014 roku kapela ponowiła swoją działalność
wypuszczając omawiany "Before
The End", który wpadł w moje ręce
teraz i to przez zupełny przypadek. Podobnie
było z progresywnym Mindflow.
Jest też pewna analogia, oczywiście
muzyczna, bowiem Liar Symphony
gra ambitną odmianę melodyjnego,
tradycyjnego, heavy / power, gdzie progresywny
metal odgrywa nie poślednią
rolę. W tym co gra Liar Symphony odnajdziemy
inspiracje Accept, Black
Sabbath, Primal Fear, Savatage, czy
Symphony X. Równie dobre będą też
skojarzenia z Angrą czy właśnie Mindflow,
choć oba zespoły są znacznie subtelniejsze
niż Liar Symphony. Kompozycje,
jak to w wypadku ambitnych zespołów,
są rozbudowane, przemyślane,
ciekawe, wielowątkowe i efektownie zaaranżowane.
Nie brakuje też gry emocjami.
Oczywiście całość wyśmienicie
zagrane. Smakosze wirtuozerii, będą zachwyceni
warsztatem muzyków z Liar
Symphony. Całość albumu bardzo udana.
Kapela włożyła bardzo dużo serca
aby uzyskać tak wysmakowaną zawartość
swojego najnowszego albumu. Narracje
zaś prowadzi wokalista obdarzony
mocnym, rockowym głosem, ze szkoły
nieodżałowanego Ronnie J. Dio.
"Before The End" należy do tych krążków,
które słucha się w całości. Każdy
utwór jest równie dobry, równie ciekawy,
przez co płyta wciąga i ciągle
podsyca emocje rozbudzone u słuchacza.
Za każdym odsłuchem człowiek
żałuje, że stracił tak wiele i zupełnie nie
zna tych wcześniejszych płyt tego zespołu.
Mam też nadzieje, że Liar
Symphony nie podzieli losu Mindflow,
który znowu znikną z moich oczu.
Liczę, że "Before The End" wywrze podobne
wrażenie na innych, tak jak stało
się to w moim przypadku. (5)
Lintver - Snakebite
2013 Self-Released
\m/\m/
Lintver to podręcznikowy przykład
prawidłowego rozwoju. Założona przez
czterech nastolatków grupa nie siliła się
bowiem na jakąś "karierę", systematycznie
robiąc swoje i uzupełniając skład
po kolejnych zmianach. Po kilku latach
przyszła pora na debiutanckie demo, a
dwa lata temu Słoweńcy podpisali się
pod debiutanckim, wydanym własnym
sumptem albumem. "Snakebite". Słychać
w tych dziesięciu utworach, że panowie
nie marnowali czasu na próbach,
a klasyków europejskiego i amerykańskiego
thrashu też przerabiali wielokrotnie
w te i wewte. W dodatku są zadeklarowanymi
miłośnikami starej szkoły
gatunku, nie dla nich jakiś nowomodny
thrash czy inny groove, dlatego wpływy
Destruction i Kreator oraz Slayer i
Testament dają o sobie na "Snakebite"
wielokrotnie znać. Czasem robi się bardziej
crossoverowo ("Kopkiller" z basowym
wstępem i chóralnym, skandowanym
refrenem), nie brakuje też odniesień
do ostrego punka (gniewny
"Junkie"), ale to generalnie oldschoolowy
thrash, niepozbawiony melodii i
momentami nawet dość chwytliwych
refrenów. Erik Kodermac nie tylko
sprawnie posługuje się gitarą, ale robi
też niezły użytek ze swych strun głosowych,
a na koniec chłopaki zapodają
"G.L.A.M.", czyli swoje rozliczenie z
hair/glam metalem, wykorzystując różne
sample i cytaty - czyje, sprawdźcie
sami, przy okazji dając szansę innym
numerom Lintver. (4,5)
Maestah - Maestah
2015 Self-Released
Wojciech Chamryk
Maestah to młody prog-power-metalowy
band z Brazyli. Takie połączenie w
pewnym sensie jest gwarantem dobrego
albumu. Poniekąd w wypadku tego zespołu
to się sprawdza. Bo muzyka jest
na pewno solidna, a muzycy mają bardzo
dobry warsztat, dzięki czemu dają
nam komfort całkiem niezłych doznań.
Niemniej ciężko jest być w pełni oryginalnym
jeśli chodzi o preferowany styl
przez Brazylijczyków. Zdecydowana
większość pomysłów została dawno wymyślona,
lecz ich interpretacja wydaje
się - jak do tej pory - zupełnie niezgłębiona.
Dlatego muzycy Maestah nie
próbują wymyślać prochu, ale starają się
zagrać swoje dźwięki w jak najciekawszy
sposób. Wychodzi to im nieźle, choć
Brazylijczycy zachowują się zbyt zachowawczo.
Kompozycje mają wiele muzycznych
wątków, rozbudowaną konstrukcję,
ciekawe melodie, dotykają wielu
emocji i klimatów. Po prostu wciągają.
Na pierwszym planie są gitary, których
brzmienie ociera się o groove. Solówki
brzmią już w sposób tradycyjny. Sekcja
zaznacza się równie mocno. Z rzadka -
ale zawsze - bas ucieka i zaczyna żyć
własnym życiem. Klawisze ciekawie
uzupełniają muzykę lub stanowią tło.
Zbytnio nie atakują zmysłów słuchacza.
Muzycy do swoich partii podchodzą z
wielką dbałością. Ich wirtuozerię zdecydowanie
równoważą bardzo dobre melodie.
W tym wypadku dużą rolę odgrywa
wokalista. Mimo chrypy i wrzaskliwego
stylu śpiewania, dba aby melodie
były wyraziste. Tempa kawałków przeważnie
są średnie, ale Brazylijczycy potrafią
i zwolnić i przyśpieszyć. W połowie
i na końcu albumu muzycy raczą
nas power-balladami. Może te utwory są
w swoim stylu dobre, ale dla mnie raczej
psują to co z trudem stworzyli. Jednak
Panowie z Maestah są tak pewni swego,
że ostatni kawałek podają nam również
jako bonus w wersji portugalskiej. Produkcja
i brzmienie przyzwoite, ciutkę
odbiega od standardowego, ogólnie obowiązującego.
Niemniej dobry początek
kariery. (4)
\m/\m/
MainPain - The Empirical Shape Of
Pain
2014 Diverso Edizioni
MainPain to kolejna włoska grupa rozkochana
w tradycyjnym heavy metalu.
Dave Valli wraz z kolegami nie ma chyba
nawet w najmniejszym stopniu ciśnienia
na karierę, etc. Od blisko dwódziestu
lat łupią za to ten staromodny,
wręcz oldschoolowy metal, od czasu do
czasu dając znak życia kolejnym wydawnictwem.
Wydany w roku ubiegłym
"The Empirical Shape Of Pain" jest
drugim albumem MainPain, a zważywszy
na to, że poprzedni ukazał się aż
osiem lat wcześniej, muzycy mieli aż
nadto czasu, by dopracować jego zawartość
i sfinalizować sesję nagraniową po
skompletowaniu składu. I chociaż całość
momentami jest zbyt "przegadana",
tak jak zdecydowanie za długa, 12-minutowa
kompozycja "Wake Up The
Sleeping Giant", która w bardziej zwartej,
krótszej o minutę - drugiej wersji,
zalśniłaby na pewno znacznie bardziej,
czy też zbyt monotonny "Blood Arena",
to jednak nie brakuje na tej płycie ciekawych
utworów. Ostry, riffowy, inspirowany
thrashem "The Healer" dopełnia
melodyjny refren, równie zadziorny jest
"Kiss Of Death" z agresywnym śpiewem
Ronniego Borgese i klangiem basu. Z
kolei "On The Run" i "Reflex Of Events"
to bardziej surowe, totalnie archetypowe
granie z początków lat 80-tych, a
o tym, że panowie radzą też sobie z bardziej
rozbudowanymi formami przekonuje
10-minutowy, orientalny w klimacie
numer "Cleopatra". Czyli jest nieźle,
chociaż mogłoby być jeszcze lepiej - może
na trzeciej płycie? (4)
Wojciech Chamryk
Malakyte - Human Resonance
2013 Self-Released
Malakyte miała okazję zagrać z takimi
zespołami jak chociażby Anthrax,
Municipal Waste czy Alestorm. Ich
debiut, został poprzedzony EPką
"S2076" i dwoma singlami. Na "Human
Resonance" znalazły się utwory z poprzednich
albumów, lecz nagrano je z
nowym wokalistą. Kawałki z debiutu różnią
się od tych z EPki, jakością (są
czystsze) i stylem wokalów (m.in bardziej
skrzekliwym, spazmatycznym
brzmieniem) oraz drobnymi poprawkami
w tekście. Malakyte zapewnia nam
całe 48 minut ciężkiego, dość skrzekli-
RECENZJE 111
wego i agresywnego thrash metalu, przeoranego
ciężkimi, wałkowatymi riffami i
usianymi paroma instrumentalami. Wymienię,
akustyczne "7.83" (odniesienie
do rezonansu Schumanna, którego częstotliwość
wynosi rzeczone 7.83 hz),
oparte na syntezatorach "Skeksis" (postaci
z uniwersum "Ciemny Kryształ")
czy "Resonance Cascade" (inspiracja Half
Life?) zbudowane na technicznych
thrashowych riffach i sekcji instrumentalnej,
która to raz przyśpiesza, raz
zwalnia. Gitary brzmią mięsiście, zapewniając
nam miarowe wsączanie klimatu
tegóż albumu do naszej percepcji.
Połamane riffy przypominają troszkę
Municipal Waste innym razem Vektor'a.
Uślyszymy też parę melodyjnych
solówek, parę licków w krótkich przerwach
pomiędzy kolejnymi wokalami.
Głos Tommiego (Tommy Muz - wokalista
zespołu) przypomina nieco wokalistę
Vektora. Jak wcześniej wspomniałem,
jest skrzekliwy, nie każdemu
przypadnie do gustu, jednak idealnie
pasuje do ich własnego stylu opartego
na połączeniu prostych i walcowatych
riffów z bardziej technicznymi motywami.
Bas czasami przygrzeje (chociażby
na "Flood of Flames"), a perkusja intensywnie
okrasza zaś całą tą otoczkę
instrumentalną. Album jest oparty na
odniesieniach do zjawisk fizycznych,
wojnie czy ogólnym miejscu człowieka
w tym środowisku. Nie zabrakło tu
także tematów fantasy. Poruszane są też
wątki eksplozji nuklearnej ("Zero Hour"),
paradoksalnego (bez)sensu życia
("Inbetween Terminals") czy działań
militarnych ("Warhawk"). Ogółem album
jest dla ludzi poszukujących
ostrych, walcowatych riffów, dość oklepanej
tematyki i ostrego, wczuwającego
się w rolę wokalu. Warto przesłuchać te
48 minut, lecz aby w pełni wczuć się w
muzykę Malakyte, trzeba nastawić się
na klkukrotne przesłuchanie "Human
Resonance". Wystawiam (4,8) i oczekuję
kolejnych dzieł.
rykiem pod blackowy skrzek i dudniącym
basem. Generalnie "Masquerader"
to coś wyłącznie dla maniakalnych
kolekcjonerów demówek z najgłębszego
podziemia. (3)
Wojciech Chamryk
Masquerader - Singular Point
2013 Self-Released
Na szczęście "Singular Point" (2013)
jest znacznie ciekawszy. Słychać, że zespół
popracował na próbach, bo kompozycje
są ciekawsze i więcej się w nich
dzieje. "Atomic Funeral" uderza natychmiast
na najwyższch obrotach, równie
ostry jest "Thrasher Commandos" z
chóralnym skandowaniem - chociaż to
beknięcie mogli sobie darować, a
"S.A.T.A.N." to coś bardziej w stylu
speed metalu lat 80-tych, łączącego melodię
z metalowym czadem. Ostatni na
liście "Symbiosis" to raptem trzy minuty
szaleńczego czadu z histerycznym wrzaskiem
wokalisty, ale znalazło się w nim
też miejsce na mocarne zwolnienia z
kanonadami perkusji, melodyjne solo a
nawet gitarowe unisono. (4)
Wojciech Chamryk
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Max Pie - Odd Memories
2015 Mausoleum
Masquerader - Masquerader
2011 Self-Released
O tym, że wszelkie odmiany metalu, z
naciskiem na te bardziej brutalne jego
odmiany, są w Azji bardzo popularne
nie trzeba chyba już nikogo przekonywać.
Tamtejsza scena podziemna to
swoisty fenomen, zważywszy na wiele
niesprzyjających rozwojowi takiej muzyki
okoliczności, a Masquerader wpisuje
się w ten nurt bez dwóch zdań.
Chłopaki łupią od sześciu lat surowy,
chociaż momentami całkiem melodyjny
thrash. Debiutanckie demo/EP (2011)
to jeszcze zdecydowanie underground,
zarówno brzmieniowo jak i co do jakości
tych trzech numerów. W "Capitalism
Cannibalism" gitary owszem, suną jak
trzeba, są dwie solówki a nawet fortepianowa
jakby koda, ale warstwa rytmiczna
tego numeru jest po prostu niedopracowana
i trochę razi nieporadnością.
Znacznie lepiej pod tym względem prezentuje
się, przełamany miarowym
zwolnieniem, "Carcass" z niskim, bulgoczącym
rykiem wokalisty i seriami blastów,
z kolei finałowy "Samurai Slave
Driver" to znowu szybka, ostra jazda z
Czas biegnie nieubłaganie, już mija drugi
rok od wydania poprzedniego albumu
Belgów z Max Pie. Nowy album "Odd
Memories" to kontynuacja a zarazem
bardzo dobre podtrzymanie kariery zespołu.
Ba, można mówić nawet o pewnym
progresie, bowiem jako twórcy
jeszcze bardziej krzepną w tym co robią.
Choć nadal możemy spotkać pewne
rozdźwięki stylistyczne, np. obok progpowerowego
"Unchain Me" mamy poppowerowy
"Hold On", to zdecydowana
większość muzyki z "Odd Memories"
to typowy progresywny metal z pewnymi
naleciałościami. Czyli mamy do
czynienia z rozbudowanymi, ciekawymi
kompozycjami, o natłoku pomysłów i
kontrastów muzycznych oraz z tyglem
emocji. Wszystko zagrane jest przez
muzyków o nieprzeciętnych umiejętnościach
oraz wysmakowanym warsztacie.
Produkcja, brzmienie, ogólnie praca w
studio na wysokim poziomie. Oczy-wiście
muzycy oprócz swojej perfekcji i talentu
proponują nam nieliczne, ale
zawsze, dowody geniuszu, zaskakując
nas jakimś pomysłem, oryginalnym
brzmieniem czy niesamowita melodią.
Dzięki czemu zespół nadal nie popada
w schematy gatunkowe. Zwolenników
tej odmiany metalu ten album na pewno
zadowoli. Nie mniej "Odd Memories"
nie jest jeszcze przepustką do Ligi
Mistrzów progresywnego metalu, to
tylko, ciągle mocny, dobrze wyważony i
całkiem oryginalny materiał. Maniaków
ambitnego heavy metalu i power metalu
nie muszę namawiać (4,5)
\m/\m/
Merciless Attack - Back to Violence
2014 EBM
"No modern shit - they only deserve to
die" - takimi oto słowami Włosi rozpoczynają
swój debiutancki album. Kierunek
jaki sobie obrali jest nad wyraz
klarowny. Wprawdzie powoli muli mnie
od tych wszystkich niby old schoolowych
thrashowych składów, ale Merciless
Attack ma w sobie jednak coś z
tego prawdziwego, brudnego, mocnego
młucenia. Jest energia - tego na pewno
nie można im odmówić. Może kawałki
nie mają jakiegoś wybitnego polotu, może
te wszystkie zagrywki znane nam są
od dawna, ale mimo wszystko słucha się
dobrze. Materiał nie wkurza słuchacza
swoją sterylną produkcją i wygładzonym
brzmieniem. Merciless Attack to
faceci, którzy swój przekaz kierują
bezpośrednio i nie mają kompleksów.
Ich muza jest jak cios w nos. Prosty i
bezpośredni, mocny cios. Cios, który
wywodzi się raczej ze sztuki walki zwanej
uliczną, niż z jakiejkolwiek innej
wymagającej głębszej filozofii. Tematyka
utworów obejmuje zagadnienia
związane z szeroko pojętymi klasykami
gatunku, czyli nie brakuje kwestii siły,
dominacji, zabijania pozerów, szybkości
na drodze itp. itd. Jednym słowem jest
bardzo klasycznie. Nie wiem czemu, ale
Merciless Attack kojarzy mi się z
takim typowym "ulicznym" zespołem.
Po prostu z bandą lokalnych metalowych
rozrabiaków, którzy chcą kopać
tyłki grając bezpośredni, mocny, może
momentami nieco nonszalancko prostacki
thrash metal, zachowany jak najbardziej
w klimacie lat 80-tych. Generalnie
taki stan rzeczy mi odpowiada,
więc nie mam wielu powodów, by się ich
czepiać. Grają fajnie, może nieco nudnawo
i monotonnie na dłuższą metę, ale
na pewno z jajem i pasją. Szanuję. (4)
Przemysław Murzyn
Messenger - Captain's Loot
2015 Massacre
Nigdy za wiele heavy/power metalu w
wykonaniu niemieckiego Messenger.
Ostatni ich albumy to prawdziwa uczta
dla fanów tych gatunków. Panowie są
naprawdę w formie, a ich świeżutki mini
album zatytułowany "Captain's Loot"
to najlepszy dowód na to. Messenger
to przykład, że można mieszać styl
Gamma Ray, Running Wild czy Scanner.
Nowy mini album to w zarówno
covery, jak i świeże kawałki. Słuchając
tej płyty można się dobrze się bawić
wraz z power metalowym hymnem w
postaci "Sing Of The Evil Master".
Wokalista Siegfried momentami znakomicie
imituje Erica Adamsa czy
Ralfa Sheepersa. Klasa sama w sobie i
ciężko sobie wyobrazić muzykę Messenger
bez jego wokali. Dalej mamy
nieco hard rockowy "Tod Dem Dj", który
brzmi jak mieszanka Krokus i Judas
Priest - kawał tradycyjnego heavy metalu
w stylu lat 80-tych. Z kolei tą typową
niemiecką toporność można uświadczyć
w "Asylum XTC", który posiada partie
basu godne "Balls to The Wall" Accept.
Jednak największą ciekawostką od samego
początku były covery, jakie miały
się znaleźć na tym mini albumie. Zespół
sięgnął do klasyki i trzeba przyznać że
znakomicie sobie poradził. Wersje Messenger
mają kopa i pazur, a to zawsze
działa korzystnie na słuchacza. Pierwszy
jest "Kill The King" i brzmi bardziej
power metalowo, ale taki kierunek
nadaje temu utworowi nieco innego
charakteru. Znów wokalista interpretuje
kawałek na swój sposób, nie bawiąc się
w udawanie Dio. Pierwszy cover oczywiście
na plus. Dalej mamy "Port Royal"
z gościnnym udziałem Preachera. Również
ten utwór wypada bardzo dobrze:
mocny, soczysty riff no i wokal na miarę
Rolfa. Może to Messenger powinien
nagrywać muzykę w stylu Running
Wild? Słychać, że dobrze się czują w
tych klimatach. Nieco słabiej wypada
"Dr. Stein", ale może to przez jakieś
wolniejsze tempo, sztuczną perkusją i
bezpłciowe gitary? No tutaj panowie
dostają minus. Na koniec jest jeszcze
jakże klimatyczny "Dont Talk To Strangers"
z repertuaru Dio i znów zespół
imponuje pomysłowością i techniką.
Szkoda, że nie jest to nowy album, tylko
mini album właściwie z coverami, ale
dobre i to. Jakoś trzeba zaspokoić głód
na muzykę Messenger. Polecam fanom
klasyki i oczywiście Messenger. (4,8)
Łukasz Frasek
Messiah's Kiss - Get Your Bulls Out
2015 Massacre
Messiah's Kiss to projekt, w skład którego
wchodzi niemiecki band o nazwie
Repression, działający na scenie od lat
80-tych oraz wokalista Michael Tirelli,
znany szerszej publiczności ze współpracy
z Jack Starr's Burning Starr. Zapowiada
się interesująco. Co my tu tak
naprawdę mamy? "Get Your Bulls
Out" to już czwarty pełny album tej formacji
i jedno można powiedzieć na pewno
- po raz kolejny nie zawiedli. Album
brzmi rasowo, solidnie, świeżo i
melodyjnie. Głos Mike'a jak zawsze zachwyca.
Cała produkcja brzmi wzorowo.
Jest dynamiczna, nie zamula i jest
bardzo selektywna. Muzyce Messiah's
Kiss zdecydowanie blisko jest do heavy
metalu zza oceanu. Na płycie znajduje
się mnóstwo amerykańskich hard rockowo/heavy
metalowych patentów. Samo
brzmienie jednoznacznie się kojarzy i
sprawia, że mimo iż materiał jest nowy,
czujemy się jakbyśmy słuchali wydawnictwa
rodem z lat 80-tych. Jest to ogromny
atut albumu, gdyż wszystko brzmi
niesamowicie naturalnie i bardzo autentycznie.
Co do muzyki, to ciężko napisać
coś oryginalnego, bo sama muzyka
oryginalna nie jest. Typowy flirt hard
rocka z heavy metalem, który większość
z nas już przerabiała. Jednym się to
podoba, inni krzywią nosem. Mnie "Get
Your Bulls Out" kupiło od razu. Niby
nic nowego, ale klimat zachowany brawurowo.
Wszystkie kawałki są na bardzo
wysokim poziomie wykonawczym i
aranżacyjnym. Genialny Mike Tirelli
rządzi niepodzielnie. Jego głos brzmi
czysto, mocno i bardzo melodyjnie. Jest
argumentem przemawiającym za tym,
że warto zapoznać się z albumem.
Muzyka dla niegardzących heavy rockiem
ze Stanów końca lat 80-tych z domieszką
europejskich klimatów spod
znaku Pretty Maids, pierwszych
Raugh Silk czy Sargant Fury. Jedyne
co można zarzucić płycie, to - to, że jest
przydługawa. Jak dla mnie za dużo kawałków,
ale generalnie naprawdę fajna
pozycja. (5)
Przemysław Murzyn
Metal Raign - Diary Of The Night
2013 Metal Target
Metal Raign to projekt trzech muzyków
thrashowego GumoManiacs, którzy,
wraz z drugim gitarzystą oraz klawiszowcem,
grają sobie bardziej melodyjny
metal. I chociaż istnieją od jedenastu
lat, to dopiero ostatnimi czasy zintensyfikowali
działania zmierzające do wydania
debiutanckiego albumu, co zaowocowało
premierą "Diary Of The Night"
w 2013 roku. Jednak słuchając tej płyty
mam mieszane uczucia, bo zespół zdecydowanie
przekombinował. Mamy tu
intro i dziesięć właściwych kompozycji,
ale nie wszystkie trzymają poziom kąśliwego,
ocierającego się o thrash, openera
"New World Order", mrocznego i surowego
"Assassin", równie dynamicznego
"Lunatic Desire" czy wzbogaconego partiami
organów "Time Will Show". Sąsiadują
one bowiem niestety z bardziej
sztampowymi numerami, brzmiącymi
niczym Helloween bez formy ("Mirrority")
czy jak współczesny, bezpłciowy
power metal ("Colors Of Hell"). Również
te bardziej tradycyjne utwory w
stylu lat 80-tych nie zawsze brzmią wystarczająco
ciężko (tracący moc po mrocznym
początku "Reckoning", ostra, ale
nijaka "Enigma"). Płytę kończy jednak
zróżnicowany utwór tytułowy: mroczny,
ciężki, z napędzającą całość perkusją
- jeśli w takim kierunku pójdą na
drugiej płycie, powinno być dobrze.
(3,5)
Wojciech Chamryk
Młot Na Czarownice - Popioły wiar
2015 Self-Released
Będę słodził… Na wstępie muszę zaznaczyć,
że materiał zawarty na "Popiołach
wiar" od pierwszego przesłuchania
mnie uwiódł. Niebywałe jest, że w takim
małym miasteczku jak Pionki może
istnieć tak rasowy heavy metalowy
band! Już otwierający płytę "Napój
głupców" pokazuje, że mamy do czynienia
z materiałem, obok którego nie da
się przejść obojętnie. Wprawdzie zaczyna
się od chyba najbardziej oklepanego
riffu na świecie, co wcale nie przeszkadza,
by kompozycja zaciekawiła słuchacza.
Pierwsze, co rzuca się w uszy, to
fantastyczny wokal Dawida Siweckiego.
Dawid nie odkrywa jednak od razu
wszystkich kart, jest to dopiero rozgrzewka,
swoiste preludium do tego co
będzie się działo dalej. Kolejny utwór to
firmówka kapeli - "Młot na czarownice".
Ciężki, ponuro kroczący, mroczny riff
zwiastuje zagładę. Tak też się zresztą
dzieje. Ten numer to prawdziwy młot,
który niemiłosiernie wali wszystkich,
którzy się mu sprzeniewierzają. Na jaw
wychodzi oczywista fascynacja "Młota"
zespołem Kat. Nie da się uniknąć porównań
do Kata. Muzyka zawarta na
"Popiołach wiar" wspaniale wpasowuję
się w konwencję, w której tak zgrabnie
porusza się nasz rodzimy prekursor diabelskiego
heavy metalowego rzemiosła.
"Czas zastygłych istnień" to kolejny
numer, zachowany raczej w średnim
tempie. Jest ciężko i złowrogo. Dawid
Siwecki coraz bardziej się rozkręca, a
zgrany dueat gitarzystów dba o to, by
słuchacz czuł się niepewnie i z niepokojem
śledził rozwój kompozycji. "Horyzonty
niespełnienia" to pierwsza ballada
na płycie. Spokojne klimatyczne intro
nieco łagodzi klimat i daje słuchaczowi
chwilę wytchnienia. Melodyjny wokal i
spokojne tempo powodują, że zaczynamy
powoli odpływać. Kulminacją jest
wspaniały refren i bardzo dobre solówki
gitarzystów. "Fantasmagoria" to nieco
bardziej rozpędzony, czysty jak łza tradycyjny
heavy metalowy strzał. Jeden z
moich faworytów na płycie. Jest po
prostu super, nie ma co się rozwodzić.
"Za złamany krzyż" - prawdziwa perełka.
Dumnie kroczący riff nie bierze jeńców,
po raz kolejny udowadniając, że
Młot Na Czarownice to zespół z pomysłem
i pasją. Tytułowy wałek to żywiołowy,
energiczny i diabelnie dobry
heavy metal z fantastycznym refrenem.
Nie ma sensu rozkładać poszczególnych
kompozycji na czynniki pierwsze, gdyż
wszystkie składają się na integralną
całość i wszystkie są niesamowicie dobrze
zagrane i skomponowane. Tak samo
jest z kolejnymi - balladą "Przedwiosenny
świt", genialnymi "Psami ogrodnika"
(ten refren!!) oraz "Niją". Gene-ralnie
nie mam do czego się przyczepić!
Muzyka jest zasadniczo prosta, panowie
nie kombinują, ale mimo wszystko w
kompozycjach sporo się dzieje. Brzmienie
i produkcja są raczej nowoczesne, co
tym razem jakoś w ogóle mi nie przeszkadza.
Może bębny są trochę zbyt
"płaskie", przez co nie ma wrażenia głębi,
ale to już jakbym na siłę miał się
czegoś doczepić. Na szczególną uwagę
zasługują również bardzo ciekawe teksty,
których autorem jest sam wokalista.
Rzecz godna polecenia. Trzymam kciuki
za rozwój kariery. (5)
Monument - Renegades
2015 MGR Music
Przemysław Murzyn
"Renegades" to pierwsza, pełna płyta
Anglików. Otwierający kawałek tytułowy
przechodzi niczym tornado. Jest
moc, i to jaka moc! Energia niemal kipi
z każdego instrumentu, a nad wszystkim
unosi się genialny głos lidera formacji
- Petera Ellis'a! Facet ma w głosie
istny dynamit! To chyba pierwsza rzecz,
na którą zwraca się uwagę przy kontakcie
z Monument - wokal! Gdybyśmy
mieli jednak wątpliwości, kolejny utwór
RECENZJE 113
- "Fatal Attack" udowadnia, że żartów
nie będzie i mamy do czynienia z naprawdę
fantastycznym materiałem.
"Crusaders" z kolei pokazuje, że i w marszowym,
podniosłym tempie Anglicy
czują się doskonale. Kolejny - "Runaway"
to ukłon w kierunku NWOBHM,
z którym muzycy bardzo się utożsamiają.
Trzeba przyznać, że coś w tym jest,
gdyż duch starych zasłużonych bandów
spod znaku Saxon czy Iron Maiden
został tu fantastycznie zachowany.
Podobnie z "Midnight Queen". Po prostu
Long Live NWOBHM! Gdyby nieco
przybrudzić produkcje, byłbym przekonany,
że to materiał z początku lat 80-
tych. Stylistycznie - genialna podróż w
czasie. Wszystko zrobione z głową i pomysłem.
Na pewno nie jest to amatorska
płyta. Wszystko jest doskonale zbilansowane,
fajnie brzmiące, świeże, z
polotem i pasją. Nie ważne czy jest to
instrumentalny "Red Dragon" czy hiciarski
"Carry On" - każdy kawałek oferuje
coś ciekawego. Interesująco wygląda
sprawa z "Rock the Night" - tytuł brzmi
znajomo, czyż nie? Otóż panowie postanowili
oddać hołd samemu Dio i
"Rock the Night" to nic innego, jak nieco
przearanżowany "I Speed At Night",
wspomnianego wykonawcy. Efekt naprawdę
dobry! Tempo Monument
zwolnił dopiero przy samym końcu płyty
w postaci balladowego "Save Me".
Album zamyka pierwszy, jak sami muzycy
przyznają., prawdziwie epicki numer
zatytułowany "Omega". Trzeba
przyznać, że się udało. Płyta bardzo dobra,
a nawet wyróżniająca się. Zdecydowanie
polecam! (5,5)
Przemysław Murzyn
Mortal Strike - For The Loud And For
The Agressive
2014 Self-Released
W listopadzie ubiegłego roku zespół
Mortal Strike wydali swój debiutancki
album, gdzie zawarli m.in. utwory z
wcześniejszych wydawnictw ("Outburst
of Fury", "For The Loud And The Agressive"
czy "Here Comes The Tank") oraz
trochę świeżego materiału ("MG 42").
Album rozpoczyna się utworem tytułowym,
który od pierwszych sekund miażdży
gąsienicami percepcję słuchacza.
Zespół się nie patyczkuje, do ostrych,
aczkolwiek ogranych, galopujących riffów,
wpakowuje wyrazistą perkusję,
wraz z paroma solówkami i mocną linią
wokalną raczy nas swoją twórczością.
Jak widać na okładce, chłopacy lubią
czołgi. No bo kto nie lubi. Pewnie dlatego
teksty są usytuowane w okolicach
wojny, agresji, zemsty i oręża. Czyli traktują
o tym co tygrysy lubią najbardziej.
Wstęp do "For The Loud And For The
Agressive", w stosunku do wersji z EPki
"Unleash the Hounds of War" został
bardziej dopieszczony, czego rezultatem
jest zmieniony początek kompozycji. W
pozostałych utworach zaszły kosmetyczne
zmiany w konstrukcji. Ogółem w
stosunku do poprzednich tworów Mortal
Strike, album ten brzmi bardziej nowocześnie
i klarownie. Brzmienie tego
albumu opiera się na wysuniętej grze
gitarowej i perkusyjnej, która akompaniuje
wokalowi, bas uzupełnia grę rytmiczną.
Gitary mają dość ostre, mocne i
lekko przybrudzone brzmienie, perkusja
jest wyraźna, a bas grzmiący w przerwach
pomiędzy kolejnymi nawałami,
wokalista zaś ma dość "żołnierskie",
agresywne brzmienie. Kompozycje są
oparte na standardowych thrashowych
motywach, często możemy usłyszeć riffy
stylizowane na modłę zespołów z
Bay Area, Slayer, Testament oraz
wpływy europejskich kapel, takich jak
Tankard, (którego cover utworu "Zombie
Attack" został umieszczony na płycie).
Czasami możemy ułowić uchem
riffy, które zakrawają już na death metal
(chociażby na początku "Unleash the
Hounds of War"). Dość charakterystyczne
są też ostre riffy, do których czasami
wpleciono solówki oraz energiczną,
ciętą grę perkusji (chociażby to intro na
"MG 42", gdzie perkusista starał się oddać
dźwięk owego karabinu maszynowego).
Dla kogo ten album? Dla ludzi
szukających dobrego, thrashowego i
energicznego albumu, który także nie
sili się na specjalną wirtuozerię. No i koniecznie
muszą to być fani czołgów i
wojennej tematyki. Ode mnie (4,5)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
M.o.s.s.a.D - Popioły
2015 Self-Released
Nazwa tego poznańskiego zespołu nie
zachęcała mnie do zapoznania się z ich
najnowszym materiałem "Popioły" jednak,
gdy wreszcie się przemogłem nie
byłem w stanie przestać tego słuchać.
Bardzo dobry, momentami wręcz znakomity
heavy metal z wpływami przede
wszystkim Iron Maiden i nie pozbawiony
epickości, nie mógł mi nie przypasować.
Dużo szybkich temp, obowiązkowe
patataje, ogniste riffy i solówki,
czyli wszystko o co chodzi w tej muzyce.
I co najważniejsze to każdy z siedmiu
numerów (nie liczę krótkiego intro)
to potencjalny hit. Tych czterech gości
posiada naprawdę dużą umiejętność
pisania znakomitych i co najważniejsze
zapadających w pamięć utworów. Już
pierwsze dwa następujące po sobie
"Król" oraz "Ostatnia bitwa" nie pozostawiają
złudzeń i porywają słuchacza
do świata naszych dzielnych przodków.
Ciężko wyróżnić jeszcze jakieś numery,
bo wszystkie zasługują na uwagę, ale
może wspomnę jeszcze "Powstańczą
krew" oraz świetną balladę "Wieczny
sen". No i tutaj dochodzimy do kolejnego,
bardzo dużego plusa jakim są niewątpliwie
polskie teksty oraz warstwa liryczna.
M.o.s.s.a.D porusza się w tematyce
patriotyczno-historycznej co
niestety jest niezwykle rzadkim zjawiskiem
na naszej scenie. Świetnie napisane
i zaśpiewane teksty opisujące niektóre
wydarzenia z naszej historii takie jak
choćby powstanie wielkopolskie znakomicie
komponują się z muzyką i dodają
jej jeszcze bardziej bojowego ducha.
Jestem pod bardzo dużym wrażeniem i
z niecierpliwością czekam na koncerty i
kolejne wydawnictwa. Oby więcej takich
płyt na naszej scenie. (5)
Maciej Osipiak
Negacy - Flames Of Black Fire
2015 Jolly Roger
Odgrzewany kotlet? Może nie do końca,
bo przecież debiut "Negacy" zespół
wydał samodzielnie, a teraz, dzięki
współpracy z Jolly Roger Records,
mamy do czynienia z nową wersją tamtej
płyty, ale fakt faktem, że ktoś
znający tamten krążek może poczuć się
"Flames Of Black Fire" nieco rozczarowany.
Jestem tym bardziej zaskoczony
tak zachowawczą postawą muzyków,
bo to przecież doświadczeni starzy wyjadacze,
grający wcześniej osiem lat pod
nazwą Red Warlock - dlatego wydaje
mi się, że wystarczyłoby zremasterowane
wznowienie, a nie stara-nowa płyta,
ale OK, niech im będzie. Tym bardziej,
że Negacy grzeją ostro, ale melodyjnie,
całkiem umiejętnie łącząc surowy, tradycyjny
heavy ("The Great Plague",
"Nothing Changes" ) z mocnym power
metalem (utwór tytułowy). Nierzadko
też melodyjny powerowy refren sąsiaduje
z ostrą, niemal thrashową zwrotką
("Eye Of The Thunderstorm"), bywa
też, że mamy mocarną, nowocześniej
brzmiącą ostrą jazdę z kotłującymi riffami
("Need No Guidance"), a Marco Piu
czuje się pewnie nie tylko w najwyższych,
ale też i niższych rejestrach, od
których przechodzi niekiedy do czytelnego,
potężnie brzmiącego quasi growlingu
("Epitaph"). Tak więc o objawieniu
nie ma mowy, ale posłuchać można. (4)
Wojciech Chamryk
Nergard - A Bit Closer To Heaven
2015 Battlegod
Nergard to projekt norweskiego muzyka,
multiinstrumentalisty, kompozytora
Andreasa Nergard'a. Jego projekt wtłoczony
jest w ramy melodyjnego grania,
gdzie podstawą jest rock z domieszką
power metalu i progresu. Ze względu, że
do współpracy zaproszonych zostało całe
mnóstwo wokalistów i instrumentalistów,
można skojarzyć ten projekt z
Avantasią, ale taką bardziej rockową. O
dziwo album zaczyna się bardzo mocno
heavy/powerowy riff, takaż jazda sekcji i
ostry acz melodyjny wokal Ralfa
Scheepersa. Gdyby Andreas zdecydował
się na taki obraz swojego projektu,
podejrzewam, że znalazłby sporą
gromadkę fanów, bo ten fragment zabrzmiał
wiarygodnie, dość dziko i przebojowo.
Lecz "Lights And Shadows"
gdzieś blisko połowy zwalnia i zmienia
klimat w bardziej epicko progresywny,
poczym pod koniec przechodzi znowu
w melodyjny power ale bardziej łagodny
i klimatyczny. Następny kawałek "Fall
From Grace" to już właściwy obraz projektu
Nergard. To bardzo melodyjny
miszmasz rocka i power metalu podany
w progresywnej aranżacji z bardzo
melodyjnym refrenem, który kojarzy mi
się z "Dancing With Tears In My Eyes"
Ultravox. Także można pokusić się o
komentarz, że Andreas Nergard nie
boi się wpleść w swoją muzykę pomysłów
z muzyki pop. Trzeci w kolejności
utwór "On Through The Storm" wprowadza
nas w klimaty kobiecego melodyjnego
prog-poweru, kojarzącego się z
Epica, After Forever, Sirenia itd. W
nim to właśnie udziela się również niejaka
Elize Ryd znana z zespołu Amaranthe.
"Fall From Grace" i "On
Through The Storm" w pełni nakreślają
muzyczny świat wymyślony przez Andreasa
Nergard'a. Bowiem pozostałe
kompozycje na krążku bezpośrednio
nawiązują właśnie do nich, oczywiście w
jakimś tam stopniu są zinterpretowane i
zmodyfikowane. Choć taki "Let It Come"
wręcz jest bliźniakiem dla "Fall
From Grace". Następny "Help Me Thogh
The Night" wprawdzie mają ten sam
rdzeń ale ponownie więcej pojawia się
power metalowych naleciałości. Natomiast
"I Will Find You" oraz tytułowy
"A Bit Closer To Heaven" ponownie sięgają
do filmowo - klimatycznych efektów
znanych z "On Through The Storm".
Finałowy "When All I Want Is
You" nie odbiega od tej aury, lecz zaaranżowany
jest tak, że można byłoby
go śmiało promować jako popowy song,
gdyby nie gitarowe sola w środkowej
części i pod koniec utworu. Bardzo dobrą
robotę wykonali instrumentaliści i
wokaliści, bardzo ciekawie i sprawnie
odegrali swoje partie. Wcześniej zdążyłem
wymienić parę wokalistów Scheepersa
i Ryd, ale na wymianę zasługują
jeszcze Michael Eriksen, Nils K. Rue
oraz Andi Kravljaca, który chyba najwięcej
wsparł Nergard'a swoim śpiewem.
Oczywiście jest to tylko część
wspomagających muzyków podczas
sesji "A Bit Closer To Heaven". Wszyscy
oni włożyli całe mnóstwo pracy i talentu
- to słychać - ale mimo wszystko,
tego albumu nie można traktować nie
inaczej, jak kolejny z tego samego
nurtu. Ciężko jest przebić się przez całą
masę podobnych produkcji. Andreas
Nergard przygotował swój projekt najlepiej
jak umiał, niestety w sposób tradycyjny,
co na tą chwilę jest jego największą
zgubą. (3)
\m/\m/
Nightmare World - In The Fullness
Of Time
2015 Pure Legend
Brytyjczycy debiutują w barwach Pure
Legend Records pierwszym albumem,
co jest logiczną konsekwencją dobrego
przyjęcia pierwszej EP "No Regrets".
Ukazała się ona co prawda dość dawno
temu, bo w roku 2009, jednak zawartość
"In The Fullness Of Time"
potwierdza, że czasem lepiej dopracować
na spokojnie to i owo, niż w pośpiechu
wydawać niedopracowaną płytę.
Mamy na niej sprawnie zagrany, a momentami
nawet porywający, progresywny
power metal. Słychać wpływy
Dream Theater czy Queensryche,
pewnie niektórzy ze słuchaczy będą się
114
RECENZJE
też sugerować tym, że wokalista Pete
Morten jest też muzykiem Threshold.
W tamtym zespole gra jednak, w dodatku
od niedawna, na gitarze rytmicznej,
a jako na kompozytora pewnie
znacznie większy wpływ miały na niego
dokonania Helloween bądź Stratovarius.
Nie zawsze jeszcze Nightmare
World potrafią łączyć te wszystkie elementy
w spójną całość, co potwierdza,
zbyt sztampowy, płasko brzmiący i chyba
za bardzo naszpikowany elektroniką
"The New Crusade" - w "Damage Report"
owe liczne klawiszowe, symfoniczne i
elektroniczne partie współbrzmią o niebo
lepiej - ale to to bodaj jedyna wpadka.
Mnie osobiście najbardziej przypadły
do gustu mroczny, patetyczny i
wywiedziony z doom metalowego riffu
"Defiance" oraz siarczysty, ale melodyjny
"Burden Of Proof", jednak "In The
Fullness Of Time" należy do płyt tego
typu, że każdy fan prog metalu znajdzie
na niej coś dla siebie. (4,5)
Nightshock - Nightshock
2015 Iron Shield
Wojciech Chamryk
Nightshock to trio powstałe w 2013
roku we Florencji i debiutujące właśnie
pełnym albumem. Najczęściej pojawiający
się opis granej przez nich muzy to
speed/thrash, jednak tego drugiego w
jego klasycznej formie raczej tu za wiele
nie uświadczymy. Jest za to dużo wulgarnego
i brudnego rock&rolla spod
znaku Motorhead, Venom czy też ich
ziomków z Bulldozer. Na "Nightshock"
przede wszystkim powinni też
zwrócić uwagę ci, którzy dokonują brutalnych
samogwałtów na sam dźwięk
takich jak Midnight, Blizzard, Chapel
etc. Ładnie uczesani zwolennicy miłego
i czystego brzmienia raczej nie powinni
zabierać się za obcowanie z tymi dźwiękami.
Oparte na prostym, pędzącym do
przodu rytmie, klasycznych speed metalowo/rock&rollowych
riffach i przepitym
głosie Lorenzo Belii utwory trafiają
w mój gust idealnie, choć na pewno
nie jest to najlepsza płyta z tych klimatów.
Do wymienionych wcześniej zespołów
trochę Nightshock jeszcze brakuje,
ale debiut jest bardzo obiecujący.
Jakie utwory zasługują na wyróżnienie?
Mi zdecydowanie najlepiej robi rozpędzony
"Faith and Dishonor" z bardzo
zajebistym riffem, natomiast reszta prezentuje
mniej lub bardziej wyrównany
poziom. Ogólnie rzecz biorąc, żadnego
kloca tutaj nie stwierdziłem. Ta muzyka
na pewno znakomicie sprawdza się na
żywo, a także nadaje się jako soundtrack
do pijackiej imprezy. Tak więc
debiut Nightshock to naprawdę dobra
metalowa płyta i udany start dla tych
trzech makaroniarzy. (4)
Maciej Osipiak
Nightwish - Endless Forms Most
Beautiful
2015 Nuclear Blast
Nastała era Floor Jensen, która znana
jest choćby z After Forever, Revamp
czy Star One. Z pewnością jest to charyzmatyczna
wokalistka, która jest bardziej
uzdolniona niż Anette i z pewnością
jej bliżej do Tarji. Mnie osobiście
ucieszyła informacja, że to Floor obejmie
rolę wokalistki Nightwish. Pojawiła
się nadzieja, że nadchodzący album
"Endless Forms Most Beautiful" będzie
bardziej w starym stylu, że będzie
bardziej metalowy. Po części udało się
spełnić owe pokładane nadzieje, ale czy
rzeczywiście jest to ten Nightwish za
którym tak wielu tęskni? Z pewnością
ten krążek nie jest czymś nowym i właściwie
można mówić o rozwinięciu pomysłów
z poprzedniej płyty. Znów mamy
koncepcyjny album, który został
zainspirowany pracami Darwina i
zabiera nas do krainy nauki i świata n-
atury. Filmowy charakter materiału
tylko to podkreśla jednocześnie epickość,
rozmach albumu i klimat zaczerpnięty
z poprzedniego wydawnictwa. Zespół
znów postawił na efekty i bogate
aranżacje, czyli mamy właściwie powtórkę
z rozrywki. W sumie to jest nawet
na miejscu, bo Nightwish to jeden
z najważniejszych zespołów grających
symfoniczny metal. Szkoda tylko, że zespół
gdzieś traci na swojej agresji i traci
heavy metalowy pazur. Na szczęście i
tak "Endless Forms Most Beautiful"
ma w sobie więcej energii i heavy metalu
niż ostatnie dwa albumy. Słuchając nowego
krążka, można poczuć się jakby
zespół próbował nawiązać do "Once" i w
sumie wyszło to nie najgorzej. Z pewnością
nie brakuje utworów, które robią
wrażenie. Najlepiej wypadają te
utrzymane w starym, heavy metalowym
stylu. Tu trzeba wyróżnić energiczny
"Shudder Before The Beautiful", który
przypomina do bólu "Storytime", czy
mocniejszy, agresywniejszy "Weak Fantasy".
To bardzo dobry początek płyty.
Co ciekawe gitarzysta Empuu jakoś
mało z siebie daje i właściwie niespecjalnie
go słychać. Wyraźniej brzmi nowy
perkusista, Kai Hanto czy lider grupy
Tuomas. Album słusznie promował
"Elan", bo w końcu to typowy singlowy
kawałek - prosty, chwytliwy, mający coś
z "Nemo" czy "I Want Tears My Back".
Jest spokojny, klimatyczny i przede
wszystkim porywa swoim chwytliwym
charakterem. Nie jest to ich najlepszy
kawałek, ale z pewnością wstydu im nie
przynosi. Podoba mi się znów wykorzystanie
folkowych patentów i stworzenie
ciekawej melodii. Jednym z najlepszych
utworów na płycie jest również
energiczny "Yours Is An Empty Hope".
Jest w końcu heavy/power metal, mocniejszy
riff i pewniejszy wokal Floor,
który wspiera Marco. Pierwszym zgrzytem
jest na płycie balladowy "Our Decades
In The Sun", który niczego nie wnosi
do całości. "My Walden" to kawałek
podobny stylistycznie do singlowego
"Elan" , z tą różnicą że jest bardziej zadziorny
i ma w sobie więcej energii. Mocnym
akcentem na płycie jest też tytułowy
kawałek, który jest znów mieszanką
"Once" i "Imaginaerum". Bardzo
dobra mikstura, miło znów usłyszeć
nieco mocniejsze granie w wykonaniu
Nightwish, bo tego brakowało ostatnio.
W podobnej tonacji jest utrzymany
przebojowy "Alpenglow", który również
zabiera nas do starego dobrego Nightwish
i tutaj Floor też stara się śpiewać
agresywniej. Miłym dodatkiem są partie
fletowe. Całość niezwykle długi, epicki
kolos w postaci 20 minutowego "The
Greatest Show On Earth". Moim zdaniem
jest w nim za dużo patosu, przepychu
i filmowego charakteru, które wręcz
sprawiają, że utwór momentami… przynudza.
Każdy z nas liczył na wielkie wydarzenie
i na wielki powrót Nightwish
do korzeni. To udało się tylko w połowie
i zespół jakby tylko trochę nawiązał
do czasów "Once" co już nie lada sukcesem.
Przede wszystkim "Endless Forms
Most Beautiful" to płyta energiczna,
mająca kopa, ale to wciąż album będący
kontynuacją stylu wypracowanego na
"Imaginaerum", z tym że Floor jest lepszą
wokalistką. Szkoda tylko, że nie
pokazała swojego prawdziwego charakteru
i tej swojej mocy, z której słynie!
Co by nie napisać, to trzeba oddać że
jest to solidny album i jest kilka ciekawych
momentów, które sprawią że łezka
w oku się zakręci. Warto posłuchać,
jak Nightwish prezentuje się z nową
wokalistką. (4,5)
Łukasz Frasek
Nuclear - Formula For Anarchy
2015 Candlelight
Chilijski kwintet powstał w roku 2003
(a właściwie w 1995 pod szyldem Escoria,
wydając zaledwie jedno demo) i
jest to już czwarty pełnoprawny krążek,
który spłodzili. Tyle słowem wstępu. A
co tutaj znajdziemy? Prawdziwie chamski
i obskurny thrash! Otwierający "Offender"
bez zbędnych introdukcji przygniata
niemalże blackowym wstępem,
aby po chwili dołożyć niczego nieświadomemu
słuchaczowi prawdziwie thrashowym
grzaniem złożonym z ostrych,
agresywnych riffów, perkusyjnego napieprzania,
surowych wokali oraz dusznego
i gęstego klimatu. W środkowej
części kawałek wyraźnie zwalnia, żeby
nieco pochłostać wyrazistymi partiami
wszystkich instrumentów, a dalej mamy
świetny, "przebojowy" refren, rozwrzeszczanego
solosa i… koniec! Świetny
numer! Równie wysoki poziom oszalałej
masakry trzyma "Self-Righteous Hypocrities".
Najszybszy na płycie kawałek
miota nami niczym sam szatan, a każda
kolejna sekunda utworu niesie za sobą
coraz większe zniszczenia, do czasu. W
połowie piosenki zespół bardzo fajnie
zwalnia (są w tym naprawdę nieźli) racząc
nasze uszy wulgarnymi, acz chwytliwymi
riffami wraz z precyzyjną robotą
sekcji rytmicznej. Kolejny cios tej
układanki stanowi cierpki, utrzymany
głównie w średnim tempie "Killing
Spree". Siarczysta riffowanina, wściekły
wokal, o tak! Delicje. Nie na tym jednak
utwór zakońćzymy. Znienacka po mordzie
daje nam treściwy, ultraszybki riff,
a co dzieje się do końca każdy powinien
już wiedzieć. Błyskawiczne, bezlitosne
grzanie do przodu bez oglądania się na
nic. Płyta coraz mocniej zbliża się ku
końcowi, ale Panowie wciąż barbarzyńsko
prują przed siebie. Dobrym na to
przykładem jest "suicidal-angelowski"
"Left For Dead". W dwóch minutach i
czterdziestu siedmiu sekundach zawarto
esencję brudnego, bezpardonowego
"thrashbliztkriegu" w każdym aspekcie.
Molsetowane gitary, zestaw perkusyjny,
płuca wokalisty oraz niemiłosierna szarpanina
bassu, który w swoich łapskach
dzierży chyba sam diabeł. Kolejną ciekawostką
jest crossoverowy najkrótszy
na albumie i wesoło brykający "Tough
Guy". Bardzo szybki, jajcarski i szarpiący
za fraki swoją intensywnością. Jak
widzicie więc, mamy do czynienia z
krążkiem dobrym, ale tylko dobrym.
Czemu tak? Momentami można odnieść
wrażenie, że kawałki są nazbyt monotonne
oraz wtórne ("Confront", "Waging
War") przez co część płyty zlewa
się w jedną "papkę" bez wyrazu co jest
rozczarowujące również ze względu na
bardzo krótki czas jej trwania (tj. niecałe
dwadzieścia dziewięć minut). Pomimo
tej wady ma się jednak przyjemność
obcowania z solidnym i rzetelnym
kawałkiem thrashowego rzemiosła. (4)
Łukasz Brzozowski
Oblivious - Out Of Wilderness
2015 Gaphals
Heavy rock w swej najbardziej klasycznej
formie ma się całkiem nieźle, chociaż
od czasów debiutu różnych power
trio w rodzaju Cream czy pierwszych
LP's Black Sabbath minęło kilkadziesiąt
lat. Oblivious nie zwracają na takie
drobiazgi uwagi, dlatego ich trzeci album
"Out Of Wilderness" mógłby spokojnie
ukazać się gdzieś w okolicach
1970 roku, ponieważ ani jego zawartość,
ani tym bardziej okładka, nie odstawałyby
bynajmniej od tego, co wówczas
eksponowano na półkach sklepów
muzycznych. Młodzi Szwedzi zdają się
być tradycjonalistami w każdym calu:
przygotowali osiem archetypowych
wręcz, trwających po 3-4, a czasem nawet
krótszych, kompozycji, idealnych
do trafienia na winylowy krążek. Najwięcej
w tych utworach wpływów Black
Sabbath z czasów debiutu, słyszalnych
zwłaszcza w sposobie konstruowania
utworów: z surową perkusją, basem
wtórującym gitarze w czasie solówek
czy charakterystycznych melodiach.
Muzycy nie ograniczają się jednak tylko
do czerpania z tego jednego źródła,
bowiem "For Who Do Burn" to rozbujany
hard/stoner rock, "Dirty Hand" czy
"Screwed" lokują Oblivious nieopodal
takich np. Rival Sons, chóralne refreny
"Shore To Shore", "Midnight Mess" oraz
"Riding Down" to harmonie w stylu
najlepszych lat Uriah Heep, a finałowy
"Like Brothers" to akustyczny blues -
może nie tak cieakwy jak u wczesnych
Led Zeppelin, ale bez wątpienia stylowy.
(5)
Wojciech Chamryk
Odium - The Science of Dying
2014 NoiseHead
Zespół dojrzały, bo od debiutu minęło
już 18 lat. Taki niby thrash, a nie
thrash. Niby panowie stroją złe miny,
młócą i napieprzają, ale jakoś mnie to
zupełnie nie rusza. Oczywiście najbardziej
upodobałem sobie old schoolowe
klimaty, ale nie ograniczam się i ciągle
RECENZJE 115
jestem otwarty na nowe brzmienia. Nie
trafia do mnie jednak to, co zaprezentowało
na nowym albumie niemieckie
Odium. Niestety jest to muzyka, której
raczej unikam i z własnej woli nigdy
sobie nie puszczam. Często powtarzam,
że cenię twórcze odtwórstwo. Ten album
jest natomiast przykładem nietwórczego
odtwórstwa. Wszystko to już
było i teraz zostało odgrzane w niestrawny
sposób. Nudą wieje, brzmienie
werbla odstręcza, gitary jakieś takie
płaskie i nieatrakcyjne. Słaby wokal, nie
silący się zbytnio na zróżnicowania i
tworzenie melodii, które mogłyby pozostać
w naszej pamięci. Nie wiem,
mnie ta muzyka nie przekonuje. Ciekawie
robi się dopiero przy czwartym kawałku
- "Die With Pride" - gdzie gościnnie
zaśpiewał sam Paul Di'Anno. Tu
mamy jakieś zróżnicowanie i jakiś pomysł.
Dalej znowu robi się szaro i
nijako. No może z wyjątkiem "War",
gdzie pojawia się bardzo fajny chórek
dzieci. Super patent i od razu czuć przypływ
świeżej energii. Szkoda, że takich
patentów nie ma za wiele na "The
Science of Dying". Nie będę się rozpisywał
na temat poszczególnych numerów,
bo wszystkie są zasadniczo takie
same. Nie chcę chłopakom jakoś jechać,
gdyż grają technicznie bardzo ok, w
końcu są na scenie prawie dwie dekady
i z niejednego pieca chleb jedli! Nie jest
to zespół amatorów i jakichś świeżo
upieczonych leszczy. Po prostu chyba
zabrakło im troszkę pomysłów i wyszedł
średnio udany album. Na przyszłość
życzę więcej weny, bo potencjał
jest. Oby nie na wykończeniu. (3)
Przemysław Murzyn
Ostrogoth - Last Tribe Standing
2015 Empire
Gdy tylko dowiedziałem się, że legendarny
Ostrogoth nagrywa nowy materiał
byłem przeszczęśliwy. Jednak
śmierć głównego gitarzysty i kompozytora
Rudy'ego "Whiteshark" Vercruysse'a
zmąciła ten radosny nastrój. Na
chwilę obecną w składzie zespołu jest
tylko jeden oryginalny muzyk i współzałożyciel,
czyli perkusista Mario
"Grizzly" Pauwels. Oprócz niego w
Ostrogoth nie ma obecnie żadnego
muzyka związanego z tą kapelą w
przeszłości, a jedynie samych nowych,
którzy dołączali do składu w latach
2011-14. Wobec tego poważnie zastanawiałem
się nad tym czy jest w ogóle
sens grania pod tą samą nazwą, ale
skoro "Grizzly" postanowił to dalej
ciągnąć to widocznie tak ma być. Nowy
materiał "Last Tribe Standing" to
cztery premierowe kawałki plus cała
kultowa EPka "Full Moon's Eyes" zarejestrowana
na żywo w nowym składzie.
Na temat numerów live napiszę tylko
tyle, że oczywiście są znakomite jednak
w porównaniu z oryginałem zabrakło w
nich magii i tego młodzieńczego szaleństwa.
Przejdźmy jednak do sedna płyty
czyli nowych utworów. Ostrogoth w
roku 2015 brzmi bardzo heavy metalowo,
jednak słychać, że w zespole grają
inni muzycy. Brakuje tym kawałkom
trochę własnej tożsamości i czegoś co by
je wyróżniało. Nie są złe, ba są całkiem
dobre, a taki "Clouds", który jest heavy
metalową petardą utrzymaną w szybkim
tempie, nawet świetny. Jednak,
gdybym nie widział loga na okładce to
nie poznałbym, że to Ostrogoth. Wystarczy
posłuchać takiego "Return to
Heroes Museum", w którym mamy
znakomity główny riff, ale też bardzo
wyraźnie słychać Stormwitch, szczególnie
w liniach melodycznych. Podoba mi
się brzmienie instrumentów, które jest
przestrzenne, mocne i selektywne jednak
chwilami mam wrażenie, że wokal
jest za cicho. Ogólnie słucha się tego dobrze
jednak przynajmniej u mnie pozostało
spore uczucie niedosytu. Jeśli
Ostrogoth planują nagrywać kolejne
płyty to mam nadzieję, że będą lepsze, a
"Last Tribe Standing" jest dopiero rozgrzewką
podczas której nowy skład może
się ze sobą zgrać oraz pokazać fanom.
Na pewno warto sprawdzić ten krążek i
usłyszeć nowe wcielenie legendy belgijskiej
i europejskiej sceny. (4)
Overtures - Rebirth
2010 Sleaszy Rider
Maciej Osipiak
Na scenie Włoskiej jest sporo zespołów
z nurtu progresywnego metalu czy też
prog-power metalu. Także konkurencja
na tym poletku jest spora. Trudno jednoznacznie
określić z jakiego punktu
startował band Overtures. Ich album
"Rebirth" to zbiór melodyjnych kompozycji,
jednak zdecydowanie bardziej
prostych, heavy/power metalowych,
ocierających się o estetykę progresji.
Mają dar Włosi do chwytliwych melodii,
każdy z ich kawałków można spokojnie
sobie zanucić. Umieją zachować
również pazura, gitary są dość cięte, a
solówki potrafią z dzikością wwiercać
się pod czaszkę. Muzycy są bardo sprawni,
w każdym dźwięku słychać ich
niesamowite umiejętności. Nie raz potrafią
zaskoczyć ciekawie zaaranżowanym
patentem. Nad muzyką góruje bardzo
dobry, wysoki a zarazem mocny
wokal Michele Guaitoli. Mimo wielu
walorów Overtures na "Rebirth" zespół
gubi brak charakteru. Bowiem mimo
melodyjności - całkiem nie głupiej - to
nic z niej w słuchaczu nie zostaje. Ot jednym
uchem wlatuje, drugim wylatuje.
Muzycznie też jest zbyt zachowawczo.
Odnoszę wrażenie, że muzycy zbyt mocno
skupili się na aspekcie komercyjnym
i chęci dotarcia do jak największej
liczby odbiorców. Overtures jest
zdecydowanie zespołem gitarowym, bliżej
rejonów melodyjnego heavy metalu.
Nie maja na stale klawiszowca. Jednak
przez ich muzyka czasami przemyka coś
z klawiszy. Zupełnie namacalne jest to
w ostatnim utworze "Daemons", który
to, rozpoczyna się krótką orkiestracją.
O dziwo najciekawiej na tym krążku
wypada wersja akustyczna "Not Too
Late" dołączona jako bonus. Gitara
akustyczna, fortepian, mini orkiestracja
w tle, całość zaaranżowana progresywnie.
Jednak jedna jaskółka nie czyni
wiosny. Na "Rebirth" jest przeciętnie.
(3)
\m/\m/
Overtures - Entering The Maze
2013 Sleaszy Rider
Wraz z pierwszymi dźwiękami openera
"The Maze" orientujemy się, że w zespole
nastąpiła przemiana. Przy zachowaniu
swoich walorów - melodyjność,
niesamowity wokalista, sprawni instrumentaliści,
gitary na pierwszym planie -
muzyka nabiera charakteru. Pierwsze
wrażenia, to jakby Włosi, do swego muzycznego
świata, zaprzęgli dokonania
Kamelot i Symphony X. Kompozycje
są naszpikowane całą masą technicznie
zagranych partii, a całość sprzęgnięta
jest niezwykłymi emocjami, dzięki którym
owa technika rozmywa się wraz z
kolejnymi dźwiękami. Do tego typowe
dla progresji granie tempami, nastrojami,
pomysłami muzycznymi, aranżacjami,
itd. Z rzadka powracają echa znane
z poprzedniego albumu "Rebirth" w postaci
prostszych rozwiązań muzycznych
i melodii. Na bohaterów wyrastają tu
gitarzyści, Adriano Crasnion i Marco
Falanga, bowiem obok wokalisty stają
się równie ważnymi narratorami muzyki
Overtures. Nie bagatelną rolę odgrywa
tu lepsza produkcja i brzmienie. Pewnym
magnum opus tego albumu jest
znowu ostatnia kompozycja, tym razem
rozbudowana, prawie dziewięciominutowa
mini suita. Utwór rozpoczyna się
dość epicką i podniosłą orkiestracją,
przechodzi w emocjonalną heavy/power
nawałnicę, z bardzo melodyjnym tematem.
Następuje chwilowe zwolnienie a
wraz z mocarnymi gitarami znowu rozpędza
się główny temat aby przy akompaniamencie
ciężkich gitar znowu zwolnić,
ale na dłużej w zdecydowanie klimatyczny
fragment. Po tym ponownie
kompozycja wraca do głównego tematu,
którego finałem jest wzrastająca moc
gitar, oczywiście w ramach heavy i power
metalu. Oblicze Overtures z "Entering
The Maze" przypadło mi do gustu,
w dodatku daje obietnice, że następne
albumy Włochów będą równie ciekawe.
Choć z drugiej strony zespół muzycznie
może pójść w każdym kierunku.
Uzupełnieniem albumu jest dysk DVD.
W jego centrum są oficjalne teledyski
do "Savior" z omawianego "Entering
The Maze" oraz "Fly Angel" z poprzedniego
krążka "Rebirth". Uzupełnieniem
jest sesja zarejestrowana w The Groove
Factory Academy Studio do kilku kawałków.
Jest także tzw. "the making of"
do teledysku "Savior", cover "Pirate
Song" Running Wild w wersji audio, w
takiej samej wersji można posłuchać też
całego albumu "Entering The Maze" i
coś jeszcze w stylu "inne spojrzenie".
Dla fanów melodyjnego heavy metalu i
prog metalu nowy band do rozkminienia.
(4)
\m/\m/
Pandorium - The Human Art Of Depression
2013 Self-Released
Pandorium to młody niemiecki zespół,
który swoją działalność rozpoczął w
okolicach 2009 roku. Na swoim koncie
mają EPkę "Demolition" z 2011 roku
oraz duży debiut - omawiany - "The
Human Art Of Depression" z 2013 roku.
Album wydany własnym sumptem,
co poniekąd może trochę usprawiedliwiać,
że dotarł do nas dopiero teraz.
Okładka dość fajna ale może wprowadzić
w błąd, raczej ciężko można ją kojarzyć
z thrash metalem. Nie inaczej jest
z prezencją samych muzyków. Znam
takich co oceniają kapele po wyglądzie,
w tym wypadku srodze by się przeliczyli.
Co prawda muza w wykonaniu
Pandorium to nie chamski, prostacki
thrash ale równie łatwo ścina z nóg swoim
rozmachem, fantazją i mocą. Sam
zespół przyznaje sie do inspiracji Testament,
Exodus, Heathen i Forbidden,
ale także do Death i Nevermore. Co
doskonale słychać w każdym nagraniu
na "The Human Art Of Depression".
Kompozycje tego kwartetu są rozbudowane,
znakomicie zaaranżowane, porywające,
często w agresywne thrashowe
granie wplatają różne zwolnienia i inne
przeszkadzajki. Wyłapać też można
motywy z death metalu ale tego zdecydowanie
ambitniejszego, nowoczesnego,
dopuszczającego subtelniejsze pomysły
i aranżacje. Nie psuje to ogólnego thrashowego
przesłania. Tak samo jak długość
kompozycji, najkrótsza ma trochę
ponad pięć minut (w sumie standardowy
timing dla thrashu), a najdłuższa to
prawie jedenasto minutowy kolos. Słuchacza
nie dopada jednak jakiekolwiek
uczucie przesytu. Instrumenty pracują
na najwyższych obrotach, i nie chodzi
tu o szybkość grania, a raczej technikę,
warsztat, umiejętności i wirtuozerie.
Chwalić można każdego instrumentalistę
z osobna. Mnie jednak paszcza rozdziawia
się gdy gitarzyści popisują się
swoimi umiejętnościami (rewelacyjne
sola). Ciut gorzej jest z wokalem, jego
barwa i maniera, nie jest atutem ani
śpiewaka ani zespołu. Swego czasu tak
grany thrash określano jako technothrash,
teraz trochę źle się to kojarzy,
pewnie dlatego operuje się terminem
progresywny thrash. Jak mówimy o progresji
to jeszcze wspomniałbym o brzmieniu.
Jest ono tak ustawione, że bardzo
przypomina, to co dzieje się na typowych
prog-metalowych produkcjach,
niesamowicie klarowne brzmienie, uwypuklające
każdy instrument (choć w wypadku
basu nie zawsze to się sprawdza),
każdy dźwięk, niemniej jednak zachowujące
moc potrzebną thrashowej załodze.
W wypadku tej pły-ty i pomysłów
tego zespołu sprawdza się znakomicie.
"The Human Art Of Depression" robi
niesamowite wrażenie jako całość i nie
ma sensu aby szukać jego najsłabszego
czy najmocniejszego momentu. Jeżeli
umknął waszej uwadze ten krążek warto
pokusić się o jego odnalezienie. Powinno
być o tyle łatwiej, że jakiś czas temu
wznowiła ten album Bret Hard Records.
(5)
Porphyra - Faith, Struggle, Victory
2014 Self-Released
\m/\m/
Kiedy myślicie "symfoniczny metal" słyszycie
zapewne uszyma duszy Nightwish,
Therion, Dragonland i muzykę
wykrojoną według pewnego utartego
schematu. Tymczasem ni stąd ni zowąd
w Nowym Jorku pojawił się niewielki,
wydający własnym sumptem amerykańsko-grecki
zespół grający hard'n'
heavy okraszony muzyką... bizantyń-
116
RECENZJE
ską. Sami określają się metalem symfonicznym,
choć łatwiej jest Porphyrę zobrazować
raczej jako zespól folk rockowy.
Fakt faktem, pomysł na zespól
mieli panowie niesamowity. Na pierwszy
rzut ucha Porphyra brzmi nieco
podobnie do Tarot's Myst, na drugi,
jest to Tarot's Myst ze skrzypcami i
chórami wygrywającymi orientalne melodie.
Na szczęście "orientalne" nie
oznacza w tym przypadku "kebabowe",
nie są to rytmy ani rytmy tureckie, ani
te do tańca brzucha. Co więcej, są one
bardzo umiejętne wplecione utwory, a
mocne i przejrzyste brzmienie krążka
sprawia, że wcale nie zmiękczają jego
wyrazu. Mimo że Porphyrze bliżej do
zespołu hard rockowego niż klasycznie
heavymetalowego, "Faith, Struggle,
Victory" to płyta dynamiczna, mocna i
ubrana w świetne, wyraziste linie melodyczne.
Na jej korzyść działają także
niemal musicalowe linie wokalne oraz
fakt, że mocnemu, czystemu głosowi
Chandlera Mogela towarzyszy tu i
ówdzie kapitalny, silny głos kobiecy.
Niewątpliwie debiut Porphyry jest
płytą inteligentną, oparta na interesującym
pomyśle i sięgającą po niebanalne
rozwiązania. I mimo pozornie wydumanego
pomysłu i sięgania do historii
(tak, tak, jeden kawałek nosi tytuł
"988AD: In the Time of Basil II Emperor
of Byzantium") jest to krążek nośny,
energiczny i naprawdę nieźle się go słucha.
(4,5)
Powerwolf - Blessed & Possessed
2015 Napalm
Strati
"I klops. Z heavymetalowego zespołu
błyskotliwie wzbogacającego klimat religijnymi
cytatami, Powerwolf stał się
kabaretowym bandem idealnym do grania
na metalowym odpowiedniku Dni
Śliwki." - tak zaczęłam recenzję poprzedniej
płyty Powerwolf, "Preachers of
the Night". Tym razem mogłabym zacząć
ją podobnie, choć najchętniej pominęłabym
ten "klops", bo jestem już z
tą ewolucją Powerwolf pogodzona.
Kiedy Niemcy ogłosili wydanie swojej
szóstej "jak ten czas leci" płyty, dokładnie
wyobraziłam sobie jakiego rodzaju
to będzie album. Będzie galopada, będą
proste, wpadające w ucho, łatwe do
śpiewania na koncertach refreny, będzie
numer oparty na rumuńskim folku, a
krążek zamknie jedyny na płycie majestatyczny
utwór. Proszę bardzo, nietrudno
być prorokiem, jeśli chodzi o Powerwolf.
Jest galopada ("Blessed & Possessed",
"Dead until Dark", "Christ &
Combat"), są koncertowe refreny ("Blessed
& Possessed"), jest ludowa melodia
("Armata Strigoi") i jest podniosły utwór
na koniec ("Let there be Night"). Choć
zespól wciąż trzyma się heavymetalowej
kanwy i kontynuuje muzyczną tradycję
takich grup jak choćby Running Wild,
odnoszę wrażenie, że to nie riffy są tutaj
najważniejsze. Wydaje się jakby sama
muzyka nie była najistotniejsza, a proces
kreowania czegoś wielkiego został
zastąpiony wytwarzaniem sympatycznych
produktów do zabawy na występach.
To rzeczywiście się sprawdza, bo
Powerwolf porzucił już image podniosłej
"mszy" na koncercie na rzecz
przedniej zabawy przy najbardziej "hiciarskich"
numerach, a utwory z nowej
płyty idealnie wpasowały się w tę konwencję.
Potwierdzeniem tego może być
tegoroczny występ Powerwolf na
Wacken, na którym zespół poza "Lupus
Dei" zagrał same tego rodzaju kawałki
(w tym trzy z "Blessed & Possessed"), a
publika szalała z radości. Co więcej, na
nowym krążku Wilka znalazły się również
motywy zaczerpnięte rodem z innego
zespołu, który zdobył oszałamiającą
popularność i do której sam Powerwolf
się przyrównuje, a mianowicie
Sabaton. Na płytę trafił oparty na prostym,
sabatonowym rytmie i okraszony
wykrzykiwanym refrenem "Army of the
Night", a "Christ & Combat" zaskakuje
sabatonowo zaaranżowanymi klawiszami.
Na szczęście są także na "Blessed &
Possessed" elementy, który bardzo mi
się podobają: niebanalna melodia zwrotek
w "We are the Wild", początek
"Dead until Dark" nawiązujący do
świetnego numeru Powerwolf "Son of a
Wolf" oraz solówka rozpoczynająca
zwrotki w "Sanctus Dominus" zaaranżowana
w starym stylu Niemców. Plusem
są też dobre wokale Attili, które zdradzają,
że wokalista Wilka nie jest amatorem.
A teraz napiszę kilka słów odchodząc
kilka kroków dalej i łapiąc szersza
perspektywę. Powerwolf dokonał
rzeczy niezwykłej. Wtargnął na chylącą
się ku upadkowi niemiecką, heavymetalową
scenę i usadowił się wygodnie
wśród największych nazw. Nie pod kątem
jakości granej muzyki, ale pod kątem
popularności, sprzedanych płyt i
biletów na występy. Co więcej, stworzył
własny, zupełnie pionierski styl, którego
konsekwentnie się trzyma. Za to Powerwolfowi
chwała. Mogę marudzić, że
brak mi już u Niemców numerów na
miarę "Prayer in the Dark" o kapitalnym
heavymetalowym feelingu, czy na miarę
szalenie nastrojowego i potężnego
"When the Moon Shines Red". Mogę
sobie marudzić, że zespół powędrował
prostą, rozrywkową ścieżką. Ale tego,
czego dokonał, trudno mu odmówić.
Czy gdyby ktoś wam powiedział dziesięć
lat temu, że na niemieckiej scenie
heavymetalowej pojawi się nowa wielka
nazwa... uwierzylibyście? (3,8)
Pyramaze - Disciples of The Sun
2015 Inner Wound
Strati
Wielu osobom Pyramaze kojarzy się z
osobą Matta Barlowa czy też Lance'a
Kinga. Teraz ta duńska formacja ma
nową twarz, a jest nią Terje Haroy,
który dołączył do zespołu w 2015 roku.
Od dłuższego czasu Pyramaze przeżywał
kryzys, ale w końcu udało mu się z
niego wyjść i wydać nowy album,
"Disciples of The Sun". Z jednej strony
typowy album tego zespołu, który zabiera
nas do świata progresywnego power
metalu. Jednak można odnieść
wrażenie, że zespół szukał nieco innych
smaczków, różnych nowych, świeżych
pomysłów, dzięki czemu dostaliśmy ciekawe
dzieło, które przypomina choćby
dokonania Symphony X czy Kamelot.
Brakuje w nim może agresji, tego ognia,
tej pewności, co na poprzednich albumach.
W zamian mamy nowoczesny
metal podany w dość ciekawej formie,
które ma przekonać tych którzy szukają
czegoś bardziej oryginalnego. Tutaj Pyramaze
wykazał się i nagrał materiał
dość wymagający. To jest proste i chwytliwe
granie, które od razu przemawia
do słuchacza. Sporo w nim połamanych
dźwięków i nietypowych aranżacji,
przez co płyta może nie trafić do każdego
słuchacza. Nowy wokalista z pewnością
jest dobry technicznie, ale nie
do końca mi pasuje do tego zespołu. Teraz
za mało w tym wszystkim Pyramaze.
Album wyróżnia się soczystym i solidnym
brzmieniem. To jednak dzisiaj
jest standard. Skupmy się zatem na samej
muzyce. Nieco symfoniczny "The
Battle of Paridas" to jeden z pierwszych
mocnych uderzeń zespołu. Utwór ostry,
progresywny, ale słucha się go naprawdę
przyjemnie. Przypomina mi się nieco
tegoroczny album Angry. Tytułowy
"Disciples of the Sun" to ukłon w stronę
Masterplan, ale o dziwo jest to kompozycja
melodyjna i łatwo zapadająca w
pamięci. Riff rodem z neoklasycznego
power metalu to atut "Back for More",
który pokazuje, że Pyramaze jest stać
na dobre hity. "Fearless" to kompozycja
również utrzymana w szybszym tempie
i w tym przypadku mamy nowoczesny
power metal. Według mnie niepotrzebne
są kombinacje i udziwnienia jak w
"Unveil" czy zamykającym "Photgraph".
Płyta jest dojrzała, jest świeże podejście
do tematu progresywnego power metalu.
Sporo jest na niej pomysłowych zagrywek
gitarowych i innych smaczków,
które sprawiają że płyta ma sporo atutów.
Może nie jest to najlepsze dzieło
tej duńskiej formacji, ale z pewnością
pokazuje, że powróciła i wciąż wie jak
nagrać solidny materiał z kręgu progresywnego
power metalu. Płyta godna polecenia.
(4)
Raging Death - Raging Death
2015 Punishmenr 18
Łukasz Frasek
Oficjalny debiut thrasherów z Żor
został wydany nakładem Punishment
18 co jest sporym zaskoczeniem in plus.
Niestety na "Raging Death znajdują się
tylko dwa nowe numery, a więc bardzo
udany, melodyjny "Back to the Past"
oraz krótki, spokojny instrumental "Cry
for Time". Szczególnie ten pierwszy narobił
apetytu na przyszłość i jeśli zespół
będzie komponował więcej tak udanych
numerów to może być naprawdę dobrze.
Na resztę programu składają się
cztery kawałki z pierwszego demo "Killing
Feast" i dwa z drugiego "Pestilent
Waste". Tak więc kto słyszał te wydawnictwa
wie czego się po "Raging
Death" spodziewać. Oldschoolowy i
bezkompromisowy germański speed/
thrash zagrany totalnie na żywioł bez
większego dbania o szczegóły. Stąd też
pewne niedociągnięcia, ale słychać przynajmniej,
że to gra zespół z krwi i kości.
Poprawie uległy też solówki i dynamika
co może być zasługą nowego wiosłowego
Piotra Ciepłego oraz bębniarza
Dawida Sówki. Za miks odpowiada
Ced znany z takich bandów jak Rocka
Rollas czy Blazon Stone, więc ten materiał
brzmi i płynie zdecydowanie lepiej
niż dema. Ogólnie jest nieźle i trochę
lepiej niż dotychczas, ale słuchając nowego
wałka wiem, że mają potencjał by
pisać zdecydowanie lepsze numery i
tego oczekuję od nich w przyszłości.
Szkoda, że po trzech latach przerwy Raging
Death nie zdecydowali się nagrać
w pełni premierowego materiału. Mam
nadzieję, że jak najszybciej nas takowym
uraczą. Pomimo tego, że ocena nie
jest może zbyt wysoka to słucha mi się
tej płytki naprawdę dobrze, a nawet lepiej
od wielu tych z teoretycznie wyższej
półki. (3,5)
Maciej Osipiak
Repulsor - Trapped in a Nightmare
2014 Thrashing Madness
No proszę, takie niespodzianki to ja lubię.
Młoda gdańska horda Repulsor powstała
w 2010 roku i do tej pory ma na
koncie demo "Death is the Beginning"(2011)
oraz bardzo udaną EPkę
"Trapped in a Nightmare" z roku ubiegłego.
No i właśnie o tym ostatnim materiale
napiszę kilka bardziej lub mniej
mądrych zdań. To co prezentuje tych
trzech kolesi to energiczny thrash metal
zagrany z zajebistym kopem i oparty
przede wszystkim, a jakże, na amerykańskich
wzorcach. Tak więc słychać tu
tak oczywiste wpływy jak Exodus, Slayer,
Overkill, a jeden riff w "R.M.D.H."
kojarzy mi się z Testament i Katem z
"Bastard". Nie ma sensu doszukiwanie
się w tych dźwiękach oryginalności, ważne,
że słucha się tego bardzo dobrze o
co tak naprawdę w tym temacie chodzi.
Muzycy prezentują już naprawdę wysoki
poziom jak na tak młody zespół.
Sekcja rytmiczna perfekcyjnie napędza
tę maszynę, a gitara atakuje nas ciekawymi
choć jeszcze pozbawionymi
indywidualnego sznytu riffami. Do tego
naprawdę udane sola i bardzo dobry,
wyraźny i utrzymany w średnich rejestrach
wokal. Płytka składa się z pięciu
utworów plus klimatyczna akustyczna
miniaturka "The Summoning" i każdy z
nich to konkretny thrash metalowy
strzał w pysk. Całości dopełnia znakomita
okładka w niczym nie ustępująca
tym zdobiącym niejeden klasyk z przeszłości.
Jako że "Trapped in a Nightmare"
ukazała się już w 2013 roku to
chyba najwyższa pora zaatakować rynek
długograjem, tym bardziej, że zespół
znalazł się pod skrzydłami Thrashing
Madness. Radzę bacznie obserwować
tych Gdańszczan, bo Repulsor ma
papiery na naprawdę duże granie. (4,7)
Revenge - Survival Instinct
2014 Fuel
Maciej Osipiak
Tytuł tej płyty brzmi dość wymownie,
bo ta włoska (działająca z długą przerwą
od 1981r.) ekipa po podsumowaniu dorobku
lat 80-tych na CD "Archives"
doczekała się też albumu z premierowym
materiałem. "Survival Instinct"
nie przynosi żadnych zaskoczeń czy
RECENZJE 117
objawień, ale zawiera dziesięć solidnych
numrów utrzymanych w stylistyce hard
'n' heavy. Revenge hołdują starej szkole
gatunku, czerpiąc zarówno od zespołów
NWOBHM przełomu lat 70-tych i 80-
tych (rozpędzony opener "Dead Or
Alive", równie dynamiczny "Shelter"),
jak też mistrzów ostrego, ale i przebojowego
grania Kiss czy Scorpions
("Can't Hold Me Down", chyba aż za
melodyjny i zbyt lekki w refrenie "Bite
The Bullet"). Traci też opatrzony podobnym
refrenem drapieżny, power metalowy
"Not The Same", ale na szczęście
to jeden z nieliczych tak zdecydowanie
komercyjnych patentów na tej płycie,
bo już "Cannonball" czy numer tytułowy
kąsają jak trzeba nie tylko w zwrotkach.
Mamy też dwie ballady: "Flying",
mimo smyczkowego podkładu i generalnie
ciekawego początku robi się stopniowo
coraz bardziej "festiwalowa", ale już
"Home Again" - skojarzenia z "Before
The Dawn" Priest jak najbardziej prawidłowe
- z partią piana, patetycznym refrenem
i dynamiczną końcówką efektownie
wieńczy tę może i nierówną, ale i
nie najgorszą płytę. (4)
Revile - Revolution Isle
2015 Self-Released
Wojciech Chamryk
Od pierwszych dźwięków intra wiedziałem,
że to album dla mnie. Revile to
młody szwedzki zespół, który nawiązuje
do tradycyjnego heavy metalu, w typowy
dla tej nacji sposób. Człowiek cieszy
sie jak dziecko wsłuchując się w kolejne
kawałki. Z łatwością można odnaleźć
wpływy Judas Priest, King Diamond,
Grave Digger czy Manowar. Niekiedy
przebijają się dźwięki, które kojarzą się
z Iced Earth czy Hellstar, ale klasyczny
europejski heavy metal to domena Revile.
Kompozycje "palce lizać", wypełnione
ciężkim i ciekawie zagranym heavy
metalem, okraszone wyśmienitymi
solówkami i konkretnym wokalem. Muzyka
i brzmienie nawiązuje do złotej
epoki heavy metalu, jednak ostatecznie
jest współczesne. Jest to kolejny plus tej
płytki. Niestety te dwadzieścia minut z
"Revolution Isle" to zdecydowanie za
mało. Człowiek chce od razu przynajmniej
drugie tyle. W każdym razie Szwedzi
osiągnęli swój cel. Wzbudzili zainteresowanie
fanów tradycyjnego heavy
metalu. Pozostaje teraz czekać na ich
duży debiut oraz żywić nadzieję, że
przez czas oczekiwania nie zagubią swojego
talentu i potencjału. Radzę zwróćcie
uwagę na Revile. (4,5)
\m/\m/
Rhapsody - Prometheus - Symphonia
Ignis Divinius
2015 Nuclear Blast
Rhapsody to niegdyś była potęga.
Wystarczy cofnąć się do lat 90-tych czy
świetnego "Power of Dragonflame".
Niestety z czasem zespół gdzieś zatracił
swój blask. Na domiar złego doszło do
rozłamu. Fabio Lione został w Rhapsody
of Fire. Luca Turilli założył
swój Rhapsody i tutaj udało mu ściągnąć
utalentowanego Alessandro Contiego.
Kto słyszał o Trick Or Treat ten
powinien go znać bliżej. Pierwszy album
Rhapsody prowadzonego przez Lucę
był czymś godnym uwagi i posiadał
ducha starego Rhapsody. Kiedy Fabio i
spółka zawodzi, cała nadzieja została
pokładana w nowy album w Rhapsody
Luca Turilliego. Niestety, ale "Prometheus
- Symphonia Ignis Divinius"
nie do końca budzi taki zachwyt jaki
mogło się spodziewać. Problem tkwi nie
tyle w tym co zespół gra, czy stylu, bo
tutaj niewiele uległo zmianom. Zespół
chce iść w stronę bardziej filmowego klimatu,
przez co całość brzmi jak soundtrack
do epickiego i podniosłego filmu, a
nie jak album metalowy. Brakuje w nim
mocnego uderzenia, a przede wszystkim
większej dawki power metalu. Za to powinno
być znacznie mniej filmowych
patentów. Można od samego początku
odnieść wrażenie, że jest przerost formy
nad treścią i to jest bolączka tego albumu.
Przesadzono ze wszystkim. Pomówmy
o dobrych rzeczach. Jedną z
nich jest petarda w postaci "Il Cigno
Nero", który w pełni oddaje to co
najlepsze w Rhapsody i twórczości
Turillego. Jest szybkość, podniosłość,
mocny riff i ciekawe rozegrane solówki.
Płytę promował "Rosenkreuz", który jest
już bardziej progresywny, bardziej epicki.
Tutaj zespół przesadził nieco z ozdobnikami,
przez co power metal zszedł
na dalszy plan. Dla fanów symfonicznego
metalu i bogatej aranżacji z pewnością
"Anahata" będzie czymś niezwykłym.
Najbardziej zapadającym utworem
w pamięci jest rozbudowany, ale
zarazem pomysłowy "One Ring To Rule
Them All". Sporo się też dzieje w tytułowym
"Prometheus", który pokazuje że
zespół ewoluował i jeszcze bardziej poszedł
w stronę filmowego charakteru.
Kiedy już myślisz że Luca pokazał już
na co go stać i wyczerpał limit kolosów,
to na koniec serwuje nam osiemnastominutowego
tasiemca w postaci "Of
Michael the Archangel and Lucifer's Fall
Part II: Codex Nemesis". Jestem zdania,
że to już lekka przesada i choć są w nim
ciekawe momenty, to jednak dominuje
nuda i przerost formy nad treścią. Ta
płyta to soczyste brzmienie, przesycona
i przesadzona pod każdym względem
produkcja i aranżacje, a w efekcie mało
power metalowy album. Za dużo filmowego
klimatu i podniosłości, za dużo
urozmaiceń i smaczków, a za mało konkretów
i ognia. Szkoda, że skupiono się
na symfonice i pozostałych aspektach
bogatej aranżacji, zapominając o gruncie
w postaci power metalu. No nic może
następnym razem będzie lepiej. (3)
Łukasz Frasek
Riotor - Rusted Throne
2015 Inferno
Bez owijania w bawełnę - jestem rozczarowany.
Bardzo ubolewam nad tym,
że "Rusted Throne" nie trzyma nawet
w połowie tak dobrego poziomu jak
świetny debiut "Beast of Riot". Thrash/
speed/death Kanadyjczyków, teoretycznie,
nie uległ rewolucyjnym zmianom,
aczkolwiek ich spektrum jest na tyle
duże, że materiał ten nuży niemiłosiernie.
Nie zrozumcie mnie źle. Ten
album ma swoje momenty. Chociażby w
postaci chamskiego, prującego niczym
niemieckie czołgi podczas II Wojny
Światowej, killera "Nightmare Is My
Life", sztyletującego, ostrymi jak brzytwa
riffami, "death'owca" "Flesh Desire",
mrocznego, a przy tym zakręconego i
okraszonego genialnymi solówkami
"Tryumph of Sorrow" albo czysto speed
metalowych, bardzo żywych, charakternych
"Thy Drunken Sinner" jak też
"Narcotic Death". Te pięć kawałków to
pokaz bardzo dobrego grania z pasją,
zapałem, agresją oraz niesamowicie
wielkimi jajami. Wszakże nie tak łatwym
jest znaleźć nowofalowy zespół,
który z ogrywania starych, znanych
wszystkim maniakom, patentów potrafi
uczynić coś intrygującego i powalającego.
Niestety, na tym kończą się plusy
krążka. Reszta numerów to poziom niski
(np. ciągnący się jak flaki z olejem
tytułowy) albo bardzo niski (monotonne,
nazbyt chaotyczne "Learning To
Hate"). Kolejnym minusem jest długość
albumu. Czterdzieści osiem minut to
definitywnie zbyt wiele jak na płytę z
prostym thrash metalem. Na zakończenie
dodam, iż pomimo ogromnego zawodu
wierzę, że ta sympatyczna gromadka
z Kanady nieco się otrząśnie i
trzecim "pełniakiem" rozpieprzy wszystko.
Przede wszystkim pozerów. Wiadomo,
że takowi działają na thrasherów
jak płachta na byka. (2)
Łukasz Brzozowski
Royal Quest - The Tale of Man
2015 Self-Released
Yannis Androulakakis to nazwisko
greckiego muzyka, które ostatnio jest
bardziej rozpoznawalne dzięki swojemu
projektowi muzycznemu Royal
Quest. Sama idea zrodziła się w 1998
roku i przez lata zmieniali się muzycy,
aż w końcu Yannis wziął większość
roboty na swoje barki. W efekcie udało
się wydać wreszcie pierwszy album zatytułowany
"The Tale of Man". Ten album
to bardziej coś pokroju rock opery,
gdzie mamy rozdzielone role, głównie
pomiędzy różnych wokalistów. Płyta
zabiera nas w rejony symfonicznego metalu
wymieszanego z progresywnym power
metalem. Nie ma na niej znanych
gości ani też ciekawej historii, choć
całość ociera się o fantastykę. Może nie
jest to album, który zaskoczy nas ambitną
muzyką czy też porwie swoją formą
wykonania. To nie tego typu opera,
ale coś dla szukających lekkiego i przyjemnego
grania. Jeśli zależy Wam na
melodiach i motywach, które zostają w
pamięci to z pewnością materiał zgotowany
przez Yannisa do was trafi.
Dominują długie kolosy, co według
mnie jest to minusem tego dzieła. Przydałoby
się więcej treściwych kawałków,
które rozrywają na strzępy; szybkich i
mocnych, bez zbędnego rozwlekania w
czasie. Już "Rising Empire" pokazuje, że
właśnie takie dłuższe kompozycje
rajcują Yannisa. "Days of War" to z
kolei szybszy utwór zbudowany na rasowym
power metalowym riffem rodem
z starych płyt Helloween. Utwór robi
dobre wrażenie i tutaj dzieje się całkiem
sporo. Yannis to typ gitarzysty, który
nie trzyma się kurczowo jasno określonych
ram. Stawia na technikę, ale też
liczy się element zaskoczenia. Dzięki
temu, mamy bardziej złożone i dopieszczone
solówki. To one są tak naprawdę
jedyną i właściwą atrakcją tego dzieła.
Troszkę Rhapsody pojawia się w podniosłym
i epickim "In The Name of
Man", aczkolwiek sama konstrukcja i
układ złudny do poprzednich utworów.
Dobrze wypada też marszowy "The
Cave of The Dead", który ma w sobie
pokłady true metalu. Moim faworytem
od razu stał się energiczny "Moonstone",
w którym jest pełno power metalu, również
tego z kręgu neoklasycznego. Na
krążku jest wiele wypełniaczy i nietrafionych
pomysłów, a całość jest przesadzona
i rozwleczona. Za mało konkretnego
metalowego grania, za mało
przebojów i zapadających w głowie
motywów. Soczyste brzmienie i klimatyczna
okładka to niewystarczające
argumenty za. Yannis to dobry gitarzysta,
ale to również atut, który przestaje
istnieć w gąszczu wad. Tym największy
to sam materiał, który nie jest
taki przemyślany jak mogłoby się wydawać.
Może następnym razem będzie
lepiej? (3)
Running Death - Overdrive
2015 Punishment 18
Łukasz Frasek
Młodzi Niemcy po wydaniu dwóch EPek
atakują debiutanckim albumem.
"Overdrive" podsumowuje zarazem
pierwsze dziesięć lat istnienia zespołu i
ukazuje jego najświeższe oblicze, ponieważ
muzycy sięgnęli głównie po nowe
kompozycje. Thrash Running Death
czerpie zarówno od niemieckich jak i
amerykańskich mistrzów, dlatego mamy
tu odniesienia do dokonań Kreator czy
Destruction ("Raging Nightmare") oraz
Metalliki z pierwszych LP's (balladowy
"Close Minded"). Sporo też w tych
utworach melodii, niejednokrotnie bas
przejmuje rolę wiodącą, nie brakuje
dynamicznych partii solowych, a parti
wokalne Simona Bihlmayera też są
zróżnicowane: od niskiego, zadziornego
wrzasku ("Hell On Earth"), niskiego
ryku w manierze growlingu ("Overdrive"),
aż do mrocznej melodeklamacji
w finałowym "I See A Fire". Utwór ten
wydaje mi się jednym z najciekawszych
118
RECENZJE
na "Overdrive", a to za sprawą zakręconych
partii gitar, dynamicznej zwrotki
i melodyjnego refrenu, a spaja to
wszystko w rytmicznie powiązaną całość
dynamiczna perkusja. I chociaż
można mieć zastrzeżenia do jej brzmienia
- ta syntetyczna stopa! - to jednak
jako całość debiut Running Death
nie rozczarowuje. (4)
Sacred Blood - Argonautica
2015 Pitch Black
Wojciech Chamryk
Grecja, jak na niewielki graj, owocuje w
wiele heavymetalowych zespołów. Co
więcej, większość z nich śmiało czerpie
ze swojej antycznej przeszłości. Kto wie,
być może te bogate, majestatyczne dzieje
ich kraju tak napędzają ten heavymetalowy
"przemysł" w Grecji? Do grona
wspomnianych zespołów niewątpliwie
należy ateński Sacred Blood, a omawiana
"Argonautica" to jego trzecia płyta.
Znajdziecie na niej wszystko, czego
dusza zapragnie. Heavymetalowe riffy,
"powermetalową" melodyjność, rhapsodowe
deklamacje, manowarowe marsze,
kamelotowy rozmach oraz folkowe
ozdobniki. Bezpardonowo spotykają się
na niej akustyczne motywy z głośnymi
klawiszowymi tłami. Cóż, podobno od
przybytku głowa nie boli. Muszę przyznać,
że mimo tego natłoku absolutnie
wszystkiego, "Argonautiki" słucha się
bardzo dobrze. Jest bardzo sprawnie
skomponowana i przede wszystkim pławi
się w bardzo chwytliwych patentach.
Brzmi jak płyta ujęta w estetykę końca
lat dziewięćdziesiątych, ale jednocześnie
słychać, że to współczesne wydawnictwo.
Jest to również typowa "rycerska"
płyta, która z powodzeniem mogłaby
zasilić płytową półkę miłośników
Rhapsody i Domine. Jednocześnie jednak
daleko jej do zamkowo-smoczego
kiczu. Krążek w całości opiera się na
helleńskich legendach, a w szczególności
- o ile dobrze mi się wydaje - na micie
o bohaterskiej wyprawie po Złote Runo
(herosi wybrali się na łodzi o nazwie
Argo, stąd zapewne tytuł płyty). Jej historia
toczy się przez pełne pompy epickie
numery, przeplatane utworami okraszonymi
niemal rockowym pazurem.
Jeśli nie boicie się sięgnąć po tego rodzaju
płytę i gotowi jesteście na feerię
wszelkiej maści epickich estetyk - słuchajcie
koniecznie. Jeśli wolicie ascetyczny
doom to... a zresztą, pewnie odpadliście
po piątym zdaniu tej recenzji. (4)
Satori - Crave For Chaos
2014 Self-Released
Strati
Poznaniacy zadebiutowali w ubiegłym
roku wydanym samodzielnie i do tego
bardzo profesjonalnie prezentującym się
albumem. Recz brzmi zawodowo, bo
wyszła z Perlazza Studio Przemysława
"Perły" Wejmanna, współodpowiedzialnego
też za produkcję "Crave For
Chaos". Muzycznie też jest całkiem zacnie,
bo młodzi muzycy - koncentrując
się na tradycyjnym heavy metalu jako
swoistej podstawie - chętnie nawiązują
też do innych rodzajów ciężkiego rocka.
Siglowy "Psycho" to idealny opener, oferujący
poza siarczystym riffowaniem również
sporo klawiszowych barw i patentów
rytmicznych. Syntezatory odgrywają
zresztą dość istotną rolę w aranżacjach
poszczególnych utworów z tej
płyty: dopełniają rozpędzony "It's Not
Easy" czy częściowo balladowy "Mr. Hyde",
stanowią o klasie ballady "Crave",
dzięki swoistemu duetowi fortepianu ze
skrzypcami, mamy też klawiszowe solo
w zwolnieniu thrashowej petardy "Don't
Remember (Who Cares About You?)".
Dla zwolenników bezkompromisowych
czadów są za to: kojarzący się z hardcore
"Go Get It", ostry niczym brzytwa,
szaleńczy "Disillusion" czy nieco bardziej
melodyjny "Your Lies, Your
Truth". (4)
Wojciech Chamryk
Savatage - Return to Wacken
2015 earMusic
Jednym z najważniejszych wydarzeń tego
roku - jeżeli nie najważniejszym - jest
występ Savatage na Wacken 2015.
Jest to nie wątpliwie gratka dla fanów.
Zespół od lat nie koncertuje i nie nagrywa
nowych albumów. Pojawiają się za
to wznowienia albumów, boxy czy
składanki. Na początku, gdy dowiedziałem
się o zbliżającej się premierze
"Return to Wacken", pomyślałem, że
kapela pokusi się o skompilowanie nagrań
z ich wcześniejszych występów na
Wacken, gdzie uczestniczyli w dwóch
edycjach, w latach 1998 i 2002. Nawet
w jakiś sposób mnie to poruszyło.
Później jak się wczytałem okazało się,
że ma to być kolejny zwyczajny składak.
Wtedy mina mi zrzedła. W sumie
okazja wydaje się niezła. Zespół przypomina
się, starzy fani nie muszą wygrzebywać
z zapomnianych zakątków
starszych płyt Savatage, nowi mają
szanse zetknąć z ich muzyką po raz
pierwszy. Nie wiem jak inni ale mnie
ponownie ciarki przeszły jedynie przy
"Chance" z "Handful of Rain", bo zapomniałem,
że to taki niesamowity kawałek.
Resztę przesłuchałem bez większego
uniesienia. Powiem więcej, wolę te
kawałki - "Chance" z resztą też - ze swojego
naturalnego środowiska, czyli z
albumów, z których pochodzą. Generalnie
"Return to Wacken" będę traktował
jako "zapchaj dziurę", gdy nie
będzie niczego innego pod ręką to tą
płytkę odpalę. A, że na Wacken nie jadę,
to niedługo zrobię sobie wieczór z
Savatage i przesłucham tyle płyt, ile
będę mógł wysłuchać za jednym posiedzeniem.
"Return to Wacken" to tylko
kompilacja, ciekawsze będą relacje z
Wacken oraz - być może - konsekwencje
tego występu.
\m/\m/
Secret Sphere - A Time Never Come -
2015 Edition
2015 Scarlet
To już 15 rocznica wydania "A Time
Never Come" włoskiego bandu Secret
Sphere. Jest to jedna z najbardziej znanych
włoskich kapel, która gra
mieszankę melodyjnego power metalu i
progresywnego metalu. Osiem albumów
mają już na swoim koncie i właściwie
status tego zespołu nie wymaga udowadniania,
że są świetni w te klocki. Toteż
postanowili odświeżyć jeden z ich
najważniejszych albumów, jednocześnie
świętując jubileusz wydania "A Time
Never Come". Album został na nowo
zagrany z Michele Luppi w roli wokalisty.
Przyozdobiono go nową szatą graficzną
i pomyśleć że to całe przedsięwzięcie
było początkowo szykowane dla
Japonii. Zdecydowano się jednak również
na ponowne wydanie na terenie
Europy. Może na tej wersji są nowi muzycy,
może jest nowa jakość brzmienia,
nieco inny wydźwięk, ale to wciąż
wysokiej klasy album w kategorii progresywnego
power metalu. Została energia,
przebojowość, tylko dodano jakby
bardziej podniosłe aranżacje, które
momentami ocierają się o symfoniczny
metal. Zaczyna się oczywiście od klimatycznego
intra w postaci "Gate of
Wisdom". Dalej oczywiście mamy bardziej
złożony "Legend", który ma w sobie
moc i tutaj zespół wykreował bardzo
chwytliwą melodię. Progresywny charakter
klawiszy to jest właśnie ta cecha,
która czyni ten zespół rozpoznawalny.
Jest to album przede wszystkim agresywny
i mocno osadzony w stylistyce
power metalowej. Dobrze to potwierdza
"Under the Flag of Mary Read" czy "The
Brave". Marco i Aldo znakomicie łączą
pomysłowość, świeżość, progresywność
i ciekawe aranżacje. Na płycie
dzieje się sporo, dzięki czemu panowie
pokazują jak się rozwinęli na przestrzeni
lat i jak dojrzeli. Na płycie jest
jeszcze rockowy "Lady of Silence",
romantyczna ballada "Mystery Of Love",
czy ocierający się o neoklasyczny power
metal "Hammelin". Płyta nie nudzi,
bowiem zespół dostarcza urozmaicenia,
czego dowodem są klimatyczne przerywniki
czy monumentalny, epicki "Dr.
Faustus", który jest przepełniony symfonicznymi
ozdobnikami. Może jest to
płyta na nowo nagrana, może nabrała
nowej jakości i trochę nowoczesności,
jednak mimo tych pewnych ulepszeń,
czy też różnić jest to ten sam album,
który przed laty stał się jednym z najlepszych
w dorobku grupy. Ryzykowne
było to zagranie, ale efekt okazał się
zaskakująco dobry. Polecam. Secret
Sphere powraca do korzeni i może w
końcu doczekamy się równie udanego
nowego materiału ze strony Włochów.
Oby tak było. (5)
Łukasz Frasek
Sensorium - The Art Of Living
2015 Self-Released
Hammercult to band, który chętnie
słucham, choć wyłamuje się on z
głównego nurtu moich zainteresowań.
Jednak nie o tym chcę pisać. Ważniejsze
jest to, że zespół ten pochodzi z Izraela.
W ten sposób chcę zwrócić uwagę, iż
być może ta scena nie jest zgłębiona
przez naszą redakcję, ale co jakiś czas
dochodzą do nas jakieś produkcje z
tamtego rejonu. Taką jest z właśnie
omawianym albumem "The Art Of Living"
kapeli Sensorium. Izraelczycy
grają odmianę melodyjnego power metalu
z domieszką symfoniki, neoklasyki
i progresji. W dodatku za mikrofonem
jest wokalistka, która operuje operowym
głosem (sopran?), także wpisują
się w nurt takich zespołów jak Nightwish,
Within Temtation czy Epica.
Muzycznie kapela nie odkrywa niczego
nowego, zupełnie nie jest to ich zamiarem.
Zaś to co prezentują, utrzymane
jest na niezłym poziomie. Rozbudowane,
ciekawe kompozycje, z fajnymi
tematami muzycznymi, efektownie i bogato
zaaranżowane. Kilka razy można
natknąć się na intrygujące pomysły.
Warsztat instrumentalistów też można
ocenić wysoko. Wokal Keseni Glonty
trudno mi ocenić wszak operą na co
dzień się nie zajmuję. Na pewno jest to
bliskie temu co kiedyś robiła Tarja z
Nightwish. Niemniej niełatwo jest to
przeskoczyć, tym bardziej, że Kesenia
czasami nuży. Nie wynika to z warunków
głosowych a raczej niedopracowanej
linii melodycznej. Gdyby Sensorium
rozpoczęło karierę na przełomie wieków,
to prawdopodobnie w tej chwili
byłby to znaczący przedstawiciel tego
nurtu. Niestety na tą chwile pozostaje
jednym z wielu. Trudno będzie to im
zmienić, bo albo musieliby złamać
przyjęte przez siebie konwencje i zacząć
eksperymentować, albo otrzeć się o geniusz
i spreparować coś naprawdę intrygującego
w ramach swojej etykiety. Jednak
przesłuchując "The Art Of Living"
odnosi się wrażenie, że bardziej
młodym Izraelczykom zależy na tym,
aby mocno zaznaczyć skąd wywodzi się
ich świat muzyczny i czego można sie
po nich spodziewać. W sumie osiągają
te założenia ale jak już zaznaczyłem,
zostają przez to w szeregu kapel nie wyróżniających
się ponadto. (3)
Shardborne - Living Bridges
2015 Out On A Limb
\m/\m/
Ten Irlandzki zespół rozpoczął przygodę
z muzyką w 2004 roku. Swoją obecność
na scenie po raz pierwszy zaznaczyli
EPką "Aeonian Sequence" z 2011
roku. Po czterech kolejnych latach, w
końcu wypuszcza swój debiutancki
album "Living Bridges". Muzycznie
kapela mieści się w nurcie progresywnego
metalu. Jest jednak nielicznym
przedstawicielem li tylko instrumentalnego
odłamu. Na obraz dźwiękowy
oczywiście głównie składa się rock i metal
progresywny, ale odnajdziemy także
RECENZJE 119
elementy jazzu (frakcje free, fusion).
Muzycy bardzo chętnie korzystają z nowoczesnych
brzmień - mocnego groove -
oraz tych typowych dla progresywnego
metalu ale także bardziej subtelnych
dźwięków w stylu pomysłów rodem z
rocka progresywnego. Kontrasty, dysonanse,
żonglowanie nastrojami, emocjami,
dźwiękami, brzmieniami, melodiami,
konstrukcjami muzycznymi, tempami,
stylami itd. to pomysł na muzyczny
świat tego zespołu. Jednak to co determinuje
irlandzkich muzyków, to technika
i warsztat. Cały czas popisują się
swoimi umiejętnościami, wyszukując
pomysły na jak najbardziej skomplikowany
i techniczny sposób zagrania,
wymyślonych przez siebie muzycznych
figur. Nie powiem można zatracić się w
pomysłowości i talencie muzyków Shardborne.
W koncepcji na dobrą muzykę
pomaga im w tym też umiejętność przemycania
fajnych melodii, co prawda są
to wręcz ich strzępy, ale ułatwia to
wysłuchanie tak skomplikowanej muzyki.
Nie wątpię, że wszelkiej maści krytycy
ocenią bardzo wysoko "Living Bridges".
Lecz w mojej pamięci ciągle tkwi
sytuacja zespołów grających technothrash
(Realm, Coroner, Midas Touch,
Mekong Delta, itd.). Nimi też dziennikarze
się zachwycali, niestety te kapele
miały tylko nieliczną gromadkę fanów,
a teraz ledwie co niektóry pamiętają
o nich. Obawiam się, że to samo
czeka Shardborne. No i skomplikowane
oraz jeszcze bardziej skomplikowane,
nie oznacza w cale najlepsze. (4)
\m/\m/
Signum Regis - Through The Storm
2015 Ulterium
Power metal wciąż w natarciu. Tym
razem ze Słowacji, gdzie od 2007 pogrywają
sobie panowie z Signum Regis.
Grupa sprezentowała właśnie swym
fanom EP-kę, mającą umilić im oczekiwanie
na zapowiadany na jesień jej
czwarty album. Podoba mi się na tej
półgodzinnej płycie - sześć kompozycji,
w tym jeden cover - że zespół nie ogranicza
się tylko do współczesnego power
metalu, śmiało sięgając też do korzeni
gatunku z lat 80-tych, tradycyjnego
heavy oraz wpływów progresywnych i
klasycznych. Dlatego też "Through
The Storm" wypada na tle tych wielu
peseudometalowych zespołów z Włoch
bardzo zacnie, deklasując konkurencję
nie tylko poziomem kompozycji, umiejętnościami,
ale też konkretnym, często
nawet dość surowym brzmieniem. Potwierdza
to już opener "Living Well",
zaraz po nim grupa uderza zaś jeszcze
bardziej surowym "Through The Desert,
Through The Storm" z drapieżnym śpiewem
Mayo Petranina. Nieco melodyjniej
robi się w rozpędzonym "My Guide
Of The Night", ale z kolei "Come And
Take It" to, może poza refrenem, stary,
dobry klasyczny heavy, z niższymi wokalami
w stylu Dee Sniera z Twisted
Sister. Jeśli ktoś lubi pierwsze płyty
Helloween i nawiązania do np. Mozarta,
to usatysfakcjonuje go bez dwóch
zdań "All Over The World", numer
melodyjny, piekielnie chwytliwy, ale też
dynamiczny jak się patrzy. A na finał
efektowna ciekawostka: "Vengeance"
Malmsteena, z wplecionym w środek
fragmentem "Liar" z gitarowymi popisami
Filipa Koluša, organowymi pasażami
Jána Tupý oraz niższym, zadziornym
śpiewem Petranina - takie podejście
do przeróbek popieram zdecydowanie!
(5)
Wojciech Chamryk
Sirenia - The Seventh Life Path
2015 Napalm
Norweski band o nazwie Sirenia już
umocnił swoją pozycję na przestrzeni
lat. Nic dziwnego, bowiem zespół wyróżnia
się nowoczesnym dźwiękiem, nutką
progresywności w swoim stylu, w
dodatku na wokalu jest utalentowana
Ailyn. To wszystko sprawia, że Sirenia
jest zespołem, który ma potencjał. W
tym roku zespół wydaje swój siódmy
album a "The Seventh Life Path". Kto
jak kto, ale tylko oni mogli wymieszać
gotycki metal z progresywnym i w
dodatku postawić na symfoniczny aspekt.
Nowy album może początkowo
nieco drażnić przez taką z pozoru ciężkostrawną
formę. Jednak z czasem
płyta zyskuje, jest z pewnością bardziej
dojrzała i świeża niż ostatnie dzieła
Sirenii. Ta płyta ma być krokiem na
przód w ich karierze i z pewnością tak
będzie. Nie ma na niej czasu na odtwórcze
granie, na każdym kroku zespół
stara się nas zaskoczyć. Dzieje się sporo
na płycie, bowiem mamy liczne przejścia,
zmiany temp i różne smaczki, które
działają na nasze zmysły. Klimat to jest
jeden z tych atutów nowego krążka,
który daje o sobie znać od samego początku.
Intro "Seti" wprowadza nas właśnie
w ten nieco baśniowy, epicki klimat.
Jest podniosłość i symfoniczny
metal pełną gębą. W "Serpent" można
już doszukać się owej progresywnej
natury, ale mimo kombinowania i eksperymentowania
jest to ciekawy kawałek.
Słychać wpływy Epica, a sama
Ailyn brzmi podobnie do Simone. Nowoczesne,
ostre i zarazem soczyste
brzmienie to kolejny pozytywny aspekt
tej płyty. Choć to nic nowego, bowiem
zespół już nas do tego przyzwyczaił.
"Once My Light" to nieco ostrzejszy
kawałek, który potrafi porwać swoją
przebojowością i nie przeszkadza w tym
nawet fakt, że utwór trwa ponad siedem
minut. "Elixir" to utwór jest znacznie
łatwiejszy w odbiorze i ma w sumie coś
z Nightwish. Najdłuższy na płycie jest
"Sons of The North" i tutaj dzieje się
sporo. Utwór bardzo rozbudowany i
ukazuje to co najlepsze w Sirenia. Fanów
power metalu ucieszy szybszy i
energiczny "Earendel" czy "The Silver
Eye". Zespół w dość ciekawy sposób
wplątuje w to wszystko cechy melodyjnego
death metalu i dobrze to brzmi w
takim "Concealed Disdain". Całość
zamyka ballada w postaci "Tragedienne".
Jest piękny klimat, jest podniosłość, jest
symfoniczny metal, są intrygujące melodie
i ostre riffy, a przede wszystkim jest
Sirenia taka jaką znam z najlepszych
płyt. Nie jest to jeden z tych albumów,
która wchodzi od razu. Jest on wymagający,
nieco przekombinowany, ale
właśnie w tym tkwi jego urok. Chcemy
odkryć z zespołem owe rejony i zrozumieć
ich muzykę. Z czasem staje się ten
album bliski naszemu sercu. Jest w nim
to coś co przyciąga. Kawał dobrej roboty.
(4,8)
Łukasz Frasek
Skeptor - United We Stand... Together
We Fall
2014 Self-Releases
Poza okładką, stylizowaną na teatr marionetek,
album od pierwszych sekund
wprowadza nas w swoją tematykę. Słuchacza
wita wstęp z monologiem nawołującym
do wyłączenia telewizora wciskającego
nam propagandowe treści. Po
tych trzech minutach wstępu zaczyna
się utwór tytułowy, który nas raczy dość
progresywnym motywem gitarowym
przywołującym na myśł Watchtower'a
i nachalną, dziwną grą perkusyjną
(szczególnie na wstępie). Także wokalista
stara się naśladować styl Alana
Tecchio. Niestety, jego wokal jest daleki
od perfekcji, choć potrafi co nieco
wyciągnąć z siebie. Kompozycyjnie, duże
odniesienia do Watchtowera, trochę
Possessed (m.in w kawałku "Disciples
of The Fourth Branch"). Tekstowo -
hurr durr politycy, hurr durr manipulacja
i tak dalej i tak dalej. Te sześć utworów
to - jak to mawiają - co kto lubi (nie
licząc instrumentalnego "Savage Metal").
Sekcja gitarowa jest w porządku,
dużo ciekawych - inspirowanych Watchtower'em
- motywów. Perkusja już
trochę mniej, zdziebko nachalna, czasami
arytmiczna, przysłaniająca gitary.
Bas? Jest. Ale nie jest specjalnie eksponowany,
w przeciwieństwie do utworów
Watchtower'a. Ogólnie mamy 34 minuty
technicznego thrashu o polityce. Ale
jest to thrash drugoligowy czy tam trzecioligowy.
Polecam głównie napalonym
na ten rodzaj grania ludziom, którzy
szukają albumów inspirowanych stylem
Watchtower'a. Ogólnie można sobie
podarować ten album. (3).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Snowblind - One Epic Metal Requiem
2015 Sleaszy Rider
Snowblind to kapela pochodząca z
Grecji i jej atutem jest to, że potrafi
okazać, swoje epickie oblicze kiedy trzeba.
Muzycznie nawiązują do takich
kapel jak Majesty, Hazy Hamlet czy
Ironsword. Działa od 1999 roku i ma
na swoim koncie pięć albumów, z czego
"One Epic Metal Requiem" to ich
najnowsze dzieło z tego roku. Może i
tytuł zwiastuje kiczowaty album, ale tak
nie jest bo kryje się za nim epicki heavy/
power metal. Zespół nie tworzy niczego
nowego i raczej powiela pomysły innych
formacji, które w przeszłości słyszeliśmy,
ale robi to z pomysłem, dzięki czemu
ich nowy album nie jest taki nudny
jak mogło się wydawać. Najważniejsze
jest to, że płycie nie brakuje mocnych
riffów, chwytliwych melodii, czy też
mocnego uderzenia. To właśnie kompozycje
są tutaj siłą tego wydawnictwa.
Pojawiają się utwory szybsze zabierające
nas w klimaty power metalu lat 90-tych,
są kompozycje bardziej epickie, ale nie
brakuje też klimatycznych momentów.
Tak więc jest urozmaicenie, a muzycy
dają z siebie wszystko, żeby miało to ręce
i nogi. Mike Galiatos to człowiek,
który zajmuje się śpiewem i graniem na
gitarze. Wychodzi mu to całkiem dobrze,
choć wokal może niektórych drażnić
przez to, że jest specyficzny i pod
względem technicznym nie zachwyca.
Jednak do takiego epickiego heavy/power
metal nawet pasuje. Brzmienie
nieco takie bez wyrazu i w niektórych
momentach perkusja brzmi jak automat,
co na pewno nie działa na korzyść
zespołu jak i płyty. Pomówmy zatem o
kompozycjach. Jednym z najciekawszych
utworów na płycie jest stonowany
"A Light In The Darkness". Tutaj
można poczuć ten epicki klimat i oddanie
tradycyjnemu heavy metalowi. Bardziej
melodyjne są "The Earth Is On
Fire" czy "Magic Crown", które więcej
mają cech związanych z power metalową
formułą. Zespół najlepiej wypada w
bardziej rozbudowanych kompozycjach,
gdzie kładzie się nacisk na klimat, na
emocje i właśnie to słychać w "Soldier
Without a War" czy "Legends Never
Die", który zalatuje pod twórczość Majesty.
Z kolei najszybszym kawałkiem
na płycie jest "For Freedom We Die".
Szkoda, że nie ma na albumie więcej
takich petard, to wtedy nie byłoby tak
przewidywalnie i nudno. Mamy jeszcze
toporny "We Never Hide" i sentymentalny
"Heroes Dont Cry" . W taki sposób
kończy się płyta. Płyta na raz. (3)
Łukasz Frasek
Sofisticator - Death By Zapping
2014 Wine Blood
Włoski kwintet na swym drugim albumie
w jeszcze bardziej przekonywający
sposób wykonuje thrash metal. Jeszcze
więcej na tej płycie wpływów amerykańskiego
thrashu, więc np. zwolennicy ostrego,
ale nie pozbawionego technicznych
smaczków łojenia w stylu Violence,
Death Angel czy wczesnego
Exodus znajdą na "Death By Zapping"
sporo dla siebie. Wprowadzenie "Evil
Frequencies" to krótka zmyłka, po której
zespół uderza szaleńczym, ale melodyjnym
"Channel 666" i momentami
miarowym, odznaczającym się chóralnymi
refrenami i czasem wręcz growlingiem
"Rot - Wash & Roll". W "OK,
The Price Is Right" Sofisticator wściekle
szarżują, a Dissossator wypluwa z
siebie kolejne wersy tekstu z taką wściekłością,
że nie ma zmiłuj, z kolei w
"Quiz Of Death" i "Walter Texas Thrasher"
wplatają sporo melodii i specyficznego,
żartobliwie-schizofrenicznego
klimatu. Nośnych refrenów nie brakuje
też w "S-Factor" czy tradycyjnie metalowym
- Maidenowe unisona - "Great
Strike", akustyczne partie dopełniają
stopniowo rozkręcający się "Who Saw
Him" i brzmiący niczym ilustracja z jakiegoś
horroru "Dark Side Of Luna
Park", zaś totalnie oldschoolowe klimaty
grupa eksploruje z powodzeniem cho-
120
RECENZJE
ciażby w "M.C.S." czy najdłuższym na
płycie "Miracle Blade". Fakt, perkusja
taka trochu plastikowa na tej płycie, co
szczególnie daje o sobie znać w tych
najszybszych partiach, ale nie jest to na
szczęście mankament tak poważny, by
przekreślić "Death By Zapping" jako
całość. (5)
Wojciech Chamryk
Solitary Sabred - Redemption Through
Force
2015 No Remorse
Ten cypryjski band kojarzyłem wcześniej
z wydanego w 2009 debiutanckiego
materiału "The Hero The Monster
The Myth" i jakoś specjalnie mną
nie pozamiatał. Owszem było kilka dobrych
i jeden zajebisty numer (Hammers
of Ulric), ale ogólnie było bez szału.
I nagle, przynajmniej dla mnie zupełnie
niespodziewanie pojawił się ich
nowy krążek zatytułowany "Redemption
Through Force", który po prostu
rozpierdala. Wszystko tu jest przynajmniej
o dwie klasy lepsze niż na jedynce,
począwszy od brzmienia, poprzez melodie,
umiejętności techniczne, aż na
samych kompozycjach kończąc. To co
stworzyli Solitary Sabred to majstersztyk
epickiego heavy/power metalu. Inspiracje
sceną amerykańską są oczywiste,
a nazwy takie jak Manowar, Helstar
czy nawet momentami King Diamond
narzucają się same. Mnóstwo soczystych
i do bólu klasycznych metalowych
riffów, błyskotliwe sola i fantastyczne
refreny, które na długo
zostają w głowie to są główne zalety tej
płyty. Jednak nie można zapomnieć też
o sekcji rytmicznej, która znakomicie
napędza tę machinę oraz o wokaliście,
potrafiącym śpiewać w wielu rejestrach
co za każdym razem wychodzi mu świetnie.
Dzięki temu jest on w stanie idealnie
oddać klimat tej płyty. Do kompletu
dodałbym jeszcze epicką atmosferę,
która aż bije z tych dźwięków. Wracając
do niewątpliwej przebojowości tych
utworów to wystarczy rzucić uchem
choćby na takie killery jak "Redeemer",
genialny "Burn Magic, Black Magic" czy
"Damnation", by zrozumieć o co mi chodzi
i z miejsca zakochać się w tym krążku.
Zresztą równie dobrze mógłbym
wymienić każdy z pozostałych kawałków,
bo wypełniaczy tu nie uświadczymy.
Ja jako człowiek oddany całym
sercem klasycznemu metalowi wpadam
w stan totalnej euforii za każdym razem,
gdy słucham tej płyty, gdyż "Redemption
Through Force" ma w sobie
wszystko za co kocham tę muzykę. W
tym roku ma się pojawić reedycja tego
krążka wydana nakładem No Remorse
Records, więc namawiam wszystkich,
żeby się zaopatrzyli w swój własny
egzemplarz, bo jest to jeden z najlepszych
albumów z taką muzyką jakie
ukazały się w ostatnim czasie, a Solitary
Sabred wyrósł na czołową młodą
grupę na scenie. (5,8)
Maciej Osipiak
Sorcerer - In the Shadow of the Inverted
Cross
2015 Metal Blade
Taki doom to ja lubię. Bez ucieczki w
lata siedemdziesiąte, bez atmosfery
"przećpania", hippisowskiego rozmycia i
brudnego brzmienia spod kredensu.
Sorcerer to przepiękny, wolny, walcowaty
heavy metal jedną noga brodzący w
Candlemass a drugą w Manowar.
Gdyby miał trzecią, napisałabym, że
słyszę wspólne mianowniki z Atlantean
Kodex (choć to chyba zbyt późna chronologicznie
inspiracja). Świetne melodie
podkreśla naturalne, dynamiczne, mocne
i przejrzyste brzmienie oraz pełen
odcieni i emocji głos Andersa Engberga.
Brzmienie nie jest niespodzianką,
wszak zespół jest szwedzki, a Szwecja
ostatnimi czasy sięgnęła wyżyn perfekcyjnego
soundu. Wokal zaś, to niespodzianka
nie z tej ziemi. Engberg śpiewając
spokojne linie, wkłada w nie taką
emocjonalną moc, jaką znamy ze starych
ballad śpiewanych przez Erica
Adamsa. Śpiewając zaś szybsze, wkłada
siłę, dynamikę i rozmach. To coś, czego
brakuje mi na większości tak zwanych
"doomowych" płyt. Facet nie tylko operuje
wszelakiej maści odcieniami swojego
silnego, czystego głosu, ale też budzi
kilka zaskakujących skojarzeń. W
"Lake of the Lost Souls" czaruje niczym
sam mistrz wokalu Daniel Heiman, a w
"The Dark Tower of the Sorcerer" odzywają
się w nim echa hardrockowego
ducha spod znaku Europe. Cóż, oba
skojarzenia słusznie szwedzkie. Trzecie
zaś, to Twilight, czyli prototyp słynnego
Beyond Twilight. Jakże trafne się
okazało, kiedy sprawdziłam, że to rzeczywiście
ten sam facet, który śpiewał
na jedynych dwóch krążkach tej duńskiej
formacji. Czwarte - pewna słynna
legenda wokalu. Nie dość, że konstrukcja
"Sumerian Script" jest szalenie mocno
zainspirowana przez "Stargazer", to
dodatkowo Engberg dorównuje ekspresją
i stylem śpiewania samemu Dio.
Szczęście w szczęściu, że ten znakomity
wokal trafił na naprawdę przemyślane
kompozycje - "In the Shadow of the Inverted
Cross" to zbiór tylko i wyłącznie
ciekawych utworów. Krążek nie zawiera
ani zapychaczy, ale rozlazłych flaków z
olejem. Każdy utwór wciąga nas innym
smaczkiem, a to transującym riffem, a
to epickim walcem rodem z "Into Glory
Ride", a to samą konstrukcją (posłuchajcie
w co przeradza się w połowie z pozoru
banalny "Lake of the Lost Souls"),
a to klasycznym heavy metalem rodem
z amerykańskiej sceny przełomu lat
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych
(posłuchajcie "The Gates of Hell"!). Nic,
tylko smakować numer za numerem!
Wisienką na torcie jest fakt, że Sorcerer
to nie kolejna zabawka dzieciaków bawiących
się w wehikuł czasu. To autentyczny
zespół z lat osiemdziesiątych,
który powstał w 1988 roku i na początku
działalności wydał dwa demka.
Trzymajmy kciuki, żeby został z nami
na dłużej. Naprawdę gorąco polecam!
(5,5)
Strati
Soul Secret - 4
2015 ColdenCore
Zespół istnieje od 2004 roku, do tej
pory wydał dwie studyjne płyty "Flowing
Portraits" (2008 ProgRock) i
"Closer To Daylight" (2011 Galileo), w
wytwórniach małych ale ogólnie znanych
wśród zwolenników progresywnego
grania. Tym bardziej dziwi mnie
to, że ich najnowszy album "4" jest dla
mnie debiutem. Na początku lat dziewięćdziesiątych
Dream Theater wydając
"Images And Words" spowodował
intensywny rozwój sceny prog-metalowej.
Wraz z takimi zespołami, jak Vanden
Plas, Threshold, Enchant itd. zdefiniowali
główny nurt progresywnego
metalu i wypracowali schematy, którymi
posługiwały się i posługują całe rzesze
podobnych kapel. Oczywiście pojawili
się tacy, którzy wykorzystali ten
fakt do ataku na cały styl, że w takim
układzie te wszystkie bandy nie powinny
posługiwać się terminem "progresywny".
Najwidoczniej bardzo ich bolało,
że to był i jest synonim muzyki nieraz
bardzo ambitnej. Nie będę ukrywał, że
właśnie taki świat progresywnego metalu,
mnie, pasował i pasuje najbardziej.
Włosi z Soul Secret pod względem muzycznym
płyną z głównym prądem tego
stylu. Dlatego od intro słucham tego
krążka z niezwykłą uwagą, bo schematy
wykorzystane przez Włochów uruchomiły
nieziemskie ich interpretacje, zaskakując
a zarazem intrygując słuchacza
na każdym kroku. Niesamowicie rozbudowane
konstrukcje utworów, cała paleta
przeróżnych motywów, zaskakujące
zwroty akcji podkreślające kontrasty klimatów
oraz igraszki z emocjami, bardzo
energetyczne dźwięki przeszywane tymi
bardziej łagodnymi. Wszystko zaś
oparte o niesamowity warsztat muzyków
oraz ich wirtuozerskie umiejętności.
Czego kulminacją jest prawie siedemnasto
minutowy kolos muzyczny
wieńczący cały album w postaci kompozycji
"The White Stairs". Ten gigantyczny
utwór w żadnej chwili nie nudzi
słucha się go jak zwykłego rockowego
kawałka. To nie tylko zasługa sprawnego
komponowania, warsztatu muzyków,
talentu czy oparcie się na doświadczeniach
całej rzeszy muzyków, którzy
budowali progresywny metal. Włosi
bowiem równie mocno postawili na progresywny
i neoprogresywny rock (Pendragon,
IQ itd...). Połączenie tych
dwóch odłamów - gdzie jednak progresywny
metal góruje - dopiero w pełni
świadczy o muzycznym stylu Soul
Secret. To jednak nie jedyne fuzje, których
podejmują się instrumentaliści tego
zespołu. Muzycy bardzo chętnie wplatają
cytaty z muzyki klasycznej, jazzu,
muzyki latynoskiej. Bawią się brzmieniami,
a to, co jakiś czas gitarzysta wplata
nam nowoczesne riffy, innym razem do
wyśmienicie śpiewającego klasycznego
wokalu - czasami bardzo przypominającego
to co robił James LaBrie - dorzucają
death metalowy growl. Są to smaczki,
które wyłapuje się z kolejnymi odsłuchami.
"Czwórka" jest w każdym
calu udana, kompozycje egzystują własnym
życiem ale tworzą też bardzo udaną
całość pod względem muzycznym
jak i lirycznym. Jakby nie było rzadko
kto potrafi tak opowiadać jak artyści
spod znaku progresywnego metalu. Myślę,
że maniacy tej muzy będą tym albumem
zachwyceni. Polecam im Soul Secret
i ich "4". (5)
\m/\m/
Starquake - Times That Matter
2015 Pure Rock
Wokalista i multiinstrumentalista Mikey
Wenzel musi być nieźle zakręcony
na punkcie progresywnego i hard rocka
oraz tradycyjnego metalu z lat 80-tych.
Potwierdza to zresztą już sama okładka
drugiej płyty Starquake, bo Rodney
Matthews pracował z takimi legendami
jak chociażby Tygers Of Pan Tang,
Eloy, Praying Mantis, Magnum czy
Nazareth. Muzycznie też jest tu całkiem
zacnie, oczywiście z zastrzeżeniem,
że to solidne, ale niezbyt odkrywcze
granie. Te często długie, wielowątkowe
kompozyzje oparte są na oszczędnie
aranżowanych partiach perkusji,
ciekawych basowych liniach, a kolorytu
dodają im liczne, często wysmakowane
gitarowe solówki oraz organowe i syntezatorowe
partie, też często wysuwające
się na plan pierwszy. Pojawiają się też
inne instrumenty, jak skrzypce w "Close
Encounter" czy flet w "I'm Goin' Mad
(You Comin')", niekiedy też Wenzel daje
dowody znajomości nowszej muzyki,
stąd nowoczesniejszy beat w mrocznym
"The Needle Lies" czy bardziej konwencjonalne,
rockowe utwory w rodzaju
"Here I Go Again". Opus magnum "Times
That Matter" to ponad 20-minutowy
"Rise And Fall", udana próba spojrzenia
na, tak niegdyś popularne, progresywne
suity przez pryzmat tego
wszystkiego co wydarzyło się w muzyce
po roku 1980. I chociaż nie wszystkie
utwory są tak udane (sztampowa tytułowa
ballada, klon "Wasted Years" Iron
Maiden, zwący się tu dla niepoznaki
"No More Hate"), to jednak "Times
That Matter" jako całość nie rozczarowuje.
(4)
Wojciech Chamryk
Steel Inferno - Arcade Warrior
2014 Self-Released
Steel Inferno to zespół założony w
Kopenhadze, w skład którego wchodzą
muzycy z Grecji, Francji, oczywiście Danii,
a nawet z Polski. Materiał na "Arcade
Warrior" to dwa kawałki, czyli jest
to po prostu 7-mio calowy singiel.
Ogólnie rzecz biorąc, oba numery to
muzyka mocno zakorzeniona w klasycznym
NWOBHM z kobiecym wokalem.
Brzmi to bardzo topornie, produkcja
rzecz jasna nienajwyższych lotów,
okładka rysowana przez jakieś
dziecko z przedszkola… Ogólnie rzecz,
która niezbyt zachęca na pierwszy rzut
oka. Mimo to muza sama się broni. Jest
naprawdę fajnie. Oczywiście nie ma tu
nic nowego, nic inspirującego, nic
świeżego. Ot taki odgrzany kotlet. Jest
jednak ten fajny oldschoolowy klimat!
Głos wokalistki brzmi baaardzo klimatycznie
i gdyby ktoś puścił mi to w
ciemno, od razu bym powiedział, że to
RECENZJE 121
jakiś trzecioligowy band z Wielkiej Brytanii,
z początku lat 80-tych. Nie ma się
nad czym rozwodzić. Fajnie sobie puścić
te dwa kawałki i poczuć klimacik. Dwa
kawałki to jednak za mało abym mógł
jakoś bardziej merytorycznie się rozpisać
i wnikliwie ocenić tego singla. Generalnie
na plus.
Przemysław Murzyn
Terrordome - Machete Justice
2015 Defense
Ja wiedziałem, że nowy album Terrordome
skopie dupska. Wiedziałem też,
że zmiecie konkurencję na krajowym
poletku, ale… żeby aż tak?! To jest
album wyśmienity, kompletny, bezpretensjonalny,
prosty jak drut, strzelający
riffami, niczym kibice Lecha Poznań
podczas fetowania zdobytego przez
klub tytułu Mistrza Polski i rozpieprzający
wszystko w zasięgu wzroku.
Autentycznie wkurwione wokale, piłujące
gitary, miażdżąca robota sekcji rytmicznej
robią swoje nie odpuszczając
ani na chwilę. Krążek ten jest niesamowicie
spójny i zwarty, ale nie ma mowy
o monotonii. Co to, to nie. Utwory nie
różnią się od siebie zbytnio, co w
żadnym wypadku nie jest wadą, a wręcz
przeciwnie. Dzięki temu płyta stanowi
nierozerwalny trzon, który, dzięki umiejętnościom
Krakusów do tworzenia
chwytliwych, nośnych kompozycji, nie
nudzi słuchacza nawet na chwilę. Brawo!
Wprawdzie "Machete Justice"
rzadko kiedy dostarcza nam jakichś
urozmaiceń w postaci np. zwolnień, (i
dobrze, bo to thrash fucking metal!) ale
gdy już takowe usłyszymy, nie mamy
prawa poczuć zawodu. Jak tu bowiem
zawieść się przy bujającym bridge'u
"Favourite Sport Mosh" albo hiciarskim,
napierdzielającym po ryju, "exomedley'u"
w końcowej sekwencji "Welcome
to the Bangbus" (gościnnie za mikrofonem
Rafał Halamoda, na co dzień
zdzierający gardło w Soul Collector),
prawda? Pora kończyć. Zapytacie "a
czemu tak krótko?". No bo o czym tu
więcej pisać, najważniejsze punkty
zostały przecież omówione i jedynym
co, Drogi Maniaku/Maniaczko powinieneś/powinnaś
zrobić, jest wrzucenie
tego nagrania do odtwarzacza i napieprzać
mimowolnie łbem do wesołej
łupanki tych thrashersów. Terrordome
wydało dzieło kompletne, na krok nie
ustępujące klasykom crossover. Definitywnie
jeden z najgenialniejszych albumów
nowofalowych. Brawo chłopaki!
Świetna robota! (6)
Łukasz Brzozowski
The Scourge - First Comes Destruction
2014 Self-Released
Thrash i Texas brzmią razem całkiem
efektownie, a gdy w dodatku okazuje
się, że kwartet z Houston gra ów thrash
na naprawdę wysokim poziomie, to
pewnie nikt nie będzie miał więcej pytań.
Warto jednak nadmienić, że The
Scourge to to nie jakieś żółtodzioby,
które sięgęły po gitary zafascynowane
najnowszą falą thrash metalu, bo zespół
tworzą doświadczeni muzycy, znani,
m.in. z Helstar czy Dark Empire. Na
swej debiutanckiej EP-ce panowie wymiatają
siarczysty thrash, speawnie
wplatając weń inne, ale miłe dla thrash
maniacs, wpływy. "Fuck With Fire" czerpie
więc z tradycyjnego metalu, momentami
szaleńczo rozpędzony "Murderous
Pride" urozmaicają balladowe zwolnienia,
a "Cradled In Extermination" to
wypisz, wymaluj połączenie thrashu i
US power metalu. Mimo posiadania w
składzie dwóch gitarowych wymiataczy
w utworach The Scourge sporo ma też
do powiedzenia basista, a gitarowe pojedynki
najefektowniej wypadają w
"Crawling With Chameleons" i wspomnianym
już "Cradled In Extermination".
Wokalista - jeden z dwóch gitarowych -
Andrew Atwood też nie jest jakimś
amatorem w kwestii śpiewu, tak więc
pewnie już niedługo któraś z niemieckich
firm podpisze z tą grupą kontrakt.
(5)
Wojciech Chamryk
ThrashQuatch - Rager At The Lake
2013 Self-Released
ThrashQuatch tu jest i tworzy muzykę.
A konkretnie szereg utworów usytuowanych
w teoriach spiskowych i ich
rozpoznawalnych postaciach. Ten szyk
uformowany został w album: "Rager At
The Lake". Zaczyna się on od fragmentu
dźwiękowego stylizowanego na wywiad
radiowy - niespodziewanie wyskakuje
wałek "Running Amuck With Yeti",
tak energicznie jak płeć nadobna, która
zwęszy okazje na poszerzenie swojej
garderoby. Po nim kolejny, "From Biped
to Strider", następnie "Rager At The
Lake", potem "ThrashQuatch is Here" -
tak aż do "Outro" i zwienczającego go
"popisu" perkusyjnego wymieszanego z
fragmentami wypowiedzi różnych osób.
Jest to półgodziny z kawałkami utrzymanymi
w dość szybkim tempie, z
ostrymi riffami, kojarzącymi się z dokonaniami
Slayera czy Sodoma (późniejsza
część "Dr. Meldrum Believes"), są
także odniesienia do dokonań innych
zespołów, np: Metallica (na "Terrorizing
Deep Thrashprints"). Motywy gitarowe
są doprawione dość dobrą sekcją
rytmiczną, wokal zaś dopasowywuje się
do dość nisko brzmiącego, brudnego
brzmienia instrumentalnego. Wokalista
również artykułuje kolejne wersy swoim
charczącym głosem, przypominającym
dokonania wokalistów z Morbid Saint
(z okresu "Destruction System") czy
Protectora. Często wtóruje mu także
chórek, chociażby na "ThrashQuatch is
Here" czy "No Extinct, Just Hard To
Find". Kompozycje na albumie można
scharakteryzować dość krótko: ostry,
szybki temat gitarowy okraszony charczącym
wokalem, zwolnienie i wejście
motywu gitary solowej, która przyspiesza
tempo, następnie powrót do tematu
utworu, parę ozdóbek jak np: appregio i
koniec utworu. Mniej więcej tak możemy
zawartość "Rager At The Lake".
Ogółem - jest to dość typowy album
thrash metalowy, mieszający odniesienia
do różnych zespołów, tworzący własne,
dość niskie, "obskurne brzmienie" i
posiadający dość ciekawe tematy na teksty.
Album nie jest zły, aczkolwiek na
początku odrzuca maniera wokalu. "Rager
At The Lake" jest dla fanów old
schoolowego thrashu, którzy szukają
małej odskoczni od typowej oprawy tematycznej,
którą poruszają kolejne nowe
zespoły. To 30 minut przytupu i teorii
spiskowych. Całkiem porządny, zagrany
z jajem album. (4).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Thunderheart - Night Of The Warriors
2015 Killer Metal
Hiszpańskiej metalowej inwazji ciąg dalszy.
Jednak gdy zespoły pokroju Dr X
(recenzja nieco wcześniej w tym samym
numerze) tworzą młodzi muzycy, to
Thunderheart założyli doświadczeni
instrumentaliści i słychać to na ich debiutanckim
albumie. W dodatku większość
numerów z "Night Of The Warriors"
brzmi tak, jakby powstała w pierwszej
połowie lat 80-tych i nie są to
jakieś pozbawione energii bezbarwne
imitacje, ale porywające, wpisujące się
idealnie w tamte czasy utwory. Panowie
potrafią więc przekonywująco zapodać
szybkie, całkiem melodyjne kompozycje
z chóralnymi refrenami i ostrymi solówkami
("Show Them Our Fire", "Concrete
Jungle" z balladowym zwolnieniem,
"I'll Always Be There For You").
Coś w bardziej patetycznym, jakby
epickim klimacie? A jakże, mamy na
stanie utwór tytułowy i mroczny "Rules
Of A Lie". Są też mocarne rockery, z
czerpiącym z Accept "Bullet Proof" na
czele, a cała zawartość "Night Of The
Warriors" jawi się jako interesująca
synteza NWOBHM z germańskim tradycyjnym
metalem. (5)
Wojciech Chamryk
Thundersteel - The Exorcism
2015 Tmina
Thundersteel, tym co są co nieco obsłuchani,
to ta nazwa z pewnością skojarzy
się amerykańskim Riot. Tak nosił
tytuł jeden z albumów tej kapeli.
Właśnie tym tropem powinniśmy pójść
jeśli chodzi o ten Serbski zespół.
Ogólnie członkowie tego zespołu są fanami
tradycyjnego heavy metalu kojarzącego
się z początkami lat osiemdziesiątych.
Na takich klimatach bowiem
zbudowali swój debiutancki album "The
Exorcism". Po bliższym zapoznaniem
się z tym krążkiem, bardziej pasują mi
tu skojarzenia z europejskim zespołami
typu Iron Maiden, Black Sabbath (z
Dio), Judas Preist, dopiero później szukałbym
inspiracji amerykańskimi kapelami
pokroju Riot, Exciter czy Manowar.
Po tych ostatnich Thundersteel
bardziej się prześlizguje, niż czerpie
pełnymi garściami. Większość kawałków
utrzymana jest w szybkich
tempach ("Anger On The Road", "Sail
Away", "Stand Up", "Lock'em Out" i
"Past Time Lords"). Właśnie wśród nich
upatrywałbym faworytów. Najsłabszymi
ogniwami wydają sie zaś utwory w
średnich tempach ("Ride The Trigger" i
"Idols Castle Of Light"). Chociaż wielu
chciałoby mieć tak "słabe" kawałki w
swoim repertuarze. Niezły jest dość szybki
ze zwolnieniem "Outlaws Lament".
Zaś wolny, walcowaty, z wyraźnymi
echami Black Sabbath, klimatyczny,
tytułowy "The Exorcism", to również
majstersztyk, jak te wszystkie szybsze
kompozycje. Serbowie czerpią garściami
z lat osiemdziesiątych, ale robią to na
tyle interesująco, że nikt nie zastanawia
sie na jakąś tam naśladowaniem czy
wtórnością. W utworach nie eksperymentują,
nie wydziwiają, prostymi środkami
starają się osiągnąć swój cel. Nie
zapominają jednak o atrakcyjności,
główny riff, zwrotka, solówki to zawsze
musi być cios w nos. Brzmienie również
nawiązuje do lat osiemdziesiątych, lecz
w studio raczej nie przeginają, nagrywają
tak jak brzmią w rzeczywistości.
Dzięki internetowi świat stał się zdecydowanie
mniejszy, dużo łatwiej wyłuskać
coś, co jest wartościowe. Dlatego
dziwię się, że żadna z młodych prężnych
wytworni pokroju Stormspell,
Pure Steel nie zaproponowała jeszcze
Serbom współpracy. (5)
Total Death - The Pound of Flesh
2015 Punishment 18
\m/\m/
Total Death to włoski zespół mający za
sobą debiut "Well of Madness" z
2010r. oraz pięć lat później wydany,
właśnie omawiany "The Pound of
Flesh", który jest wypełniony miłością
do thrash/deathowej stylistyki. Album
ten to synteza ostrych, walcowatych riffów,
charczącego wokalu i mięsistego
brzmienia instrumentów. Zespół stworzył
jedenaście utworów, w których jest
masa mięcha. Jak sama okładka wskazuje,
mamy do czynienia z ciężkim materiałem.
Płyta rozpoczyna się dość smutnym,
pesymistycznym, gitarowym intrem,
które przeradza się w walcowate
"Downers". By przejść następnie do kolejnego
wałka "Vhemt" i tak aż do utworu
okraszającego cały album, tytułowego
"The Pound of Flesh". Na albumie nie
ma żadnego przerostu formy nad treścią
- jest brutalnie, dosadnie. Kompozycyjnie
riffy idealnie pasują, czasami przygrzmi
bas ("Haunted"), raz to poleci
dość pesymistyczny motyw, wyższy od
reszty kompozycji lick, innym razem
usłyszymy wah-wah (chociażby "No
Last Bullet"), a to wszystko jest okraszone
morderczą sekcją gitarową i perkusją
okalającą całe kompozycje. Treść m.in.
o bezcelowej egzystencji zwierząt skazanych
na rzeź ("Downers") czy o narkotykach
("Morphine"), itd. Wokal trochę
przypomina mi John'a Walker'a (Can-
122
RECENZJE
cer) lekko przybrudzonego Martin'em
Van Drunen'em (Asphyx, Pestilence).
Brzmienie jest klarowne i dosadne. Ogółem
album dla fanów thrash/deathu i
deathu, osobiście podoba mi się "Haunted",
całkiem porządny materiał, nie ma
co tu więcej pisać - jeśli jest ktoś fanem
takich klimatów to powinien to ogarnąć.
(4,8).
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Trial - Vessel
2015 High Roller
Wydawać by się mogło, że patent na
takie granie ma Portrait. Tymczasem
Szwedom wyrosła mała konkurencja w
postaci rodaków. Rzeczywiście, Trial,
podobnie jak Portrait silnie inspiruje
się pewną legendarną formacją z Kopenhagi,
z tą różnicą, że oba zespoły stawiają
na nieco inne aspekty. Wydaje się,
że Portrait jest bardziej "przebojowy", a
Trial chętniej ucieka w bardziej złożone
i wielowymiarowe rejony. Muzykę, jaką
oferują nam Szwedzi na swoim drugim
krążku można określić jako klasyczny
heavy metal okraszony nutą Mercyful
Fate i przepuszczony przez kilka rodzajów
estetyk. Rzeczywiście, na długaśnych
utworach umieszczonych na
"Vessel" można uświadczyć nastrojów
od doomu po speed metal. Ba, na "Vessel"
słuchać nawet jazzowe podskoki i
pomruki black metalu. Tempa, solówki,
harmonie zmieniają się jak w kalejdoskopie
kreując nastrojową, zdecydowanie
mroczną narrację. Muzyka na
płycie jest bardzo gęsta, a liczne wątki
instrumentalne nigdy nie zostawiają
riffu samego sobie. Wydaje się wręcz, że
muzycy mają jakieś muzyczne "horror
vacui", bo każde "bezwokalne" miejsce
okraszają ozdobnikiem. Dzięki temu
płyty słucha się bardzo uważnie, zmieniające
się jak pogoda nad morzem riffy
nie dają uszom odpocząć i pozwolić
nodze wystukiwać rytmu. Na "Vessel"
cały czas coś się dzieje, gitarzyści nie są
w stanie usiedzieć nad jednym riffem na
miejscu. Ma to zarówno zalety - na
"Vessel" zdecydowanie jest czego słuchać,
ale też wady, bo utwory zlewają
się w jedną masę i w zasadzie trudno
wyłonić w nich konkretny wątek. To
troszkę tak, jak przeczytać opowiadanie
i po zamknięciu książki nie bardzo
wiedzieć o czym ono było. A przecież
czytaliśmy uważnie. Niemniej jednak
druga płyta Trial rozpieszcza nas klimatem
i sam ten fakt sprawia, że słucha
się jej nieźle. A, że ludzka koncentracja
nie jest wieczna, warto robić przerwy
lub uważać, żeby za szybko się nie wyłączyć.
A zresztą... nawet jeśli... jako
kreujące atmosferę tło, "Vessel" też jest
dobry. (4)
Strati
Trveheim Vol. 1 - NWOTHM Compilation
2015 Trveheim
Idea tej płyty jest jasna. Prezentuje ona
bardzo młode grupy z tzw. nurtu nowej
fali tradycyjnego heavy metalu (NWO
THM). Tych przedstawicieli jest dziesięciu:
Skullwinx, Blackslash, Cloven
Altar, Evil Killer, Forensick, Rider,
Axe Crazy, Roadhog, Blizzard Hunter
i Spitfire. Większość z tych kapel
ma lub będzie miała małe lub duże
debiuty za sobą, także zaprezentowały
się na "Trveheim Vol. 1" w sposób
naprawdę godny. Ten kto nie zetknął
się wcześniej z dokonaniami tych kapel,
będzie miał doskonały drogowskaz,
gdzie należy szukać coś fajnego, młodego,
a zarazem oldschoolowego. Oczywiście
większość tych nowych team'ów
pochodzi z Niemiec, ale o dziwo Polska
ma tu swoich dwóch reprezentantów.
Mowa oczywiście o Axe Crazy i Roadhog.
Trzeba to przyznać, że ich propozycje
zupełnie nie odstają od tego co
zaproponowali pozostali z tej kompilacji.
Możemy być z tego dumni. Jednak
mnie bardziej interesuje, aby wymienione
zespoły nie zaprzepaściły wypracowanej
przez siebie pozycji, dzięki
płytom "Angry Machines" i "Dreamstealer".
Mam nadzieję, że wszyscy nasi
czytelnicy trzymają kciuki, aby ich
dobry start przekuł się przynajmniej w
dobre europejskie kariery. Faktem jest,
że głównie takie składanki, jak ta, trafiają
do fanów. Jednak fanami są także
szefowie wytwórni metalowych - obojętnie
czy to dużych czy małych - może
dzięki "Trveheim Vol. 1" będą wiedzieli
z kim rozpocząć poważne rozmowy
na temat przyszłości. Wracając do
samego albumu. Jeżeli nie kojarzycie
wymienionych przeze mnie bandów,
sięgnijcie po ten krążek. Wszystkie one
prezentują się w dobrych i reprezentatywnych
kawałkach, może znajdziecie
wśród nich coś, co z wami pozostanie na
dłużej.
\m/\m/
Tygers Of Pan Tang - Tygers Sessions:
The First Wave
2015 Skol
Pionierzy The New Wave Of British
Heavy Metal z okazji 30-tych rocznic
ukazania się swych dwóch pierwszych
albumów wydali okolicznościowe EP-ki
"The Wildcat Sessions" (2010) i "The
Spellbound Sessions" (2011). Na obie
płytki trafiły nowe wersje kilkunastu
klasycznych utworów Tygers z partiami
wokalnymi obecnego wokalisty grupy
Jacopo Meille, ale ich nakład szybko
się wyczerpał. Stąd pomysł wznowienia
tych materiałów na jednym dysku nakładem
naszej Skol Records. Jest to
niewątpliwie ciekawostka, ale też zarazem
rzecz dla najbardziej zagorzałych
fanów zespołu i NWOBHM. Jak dla
mnie "Tygers Sessions: The First
Wave" to typowy odgrzewany kotlet i
żerowanie na przeszłości. I chociaż nowe
wersje brzmią bardzo dobrze, Meille
to niezły wokalista, a wykonanie też jest
bez zarzutu, to jednak na kimś przywyczajonym
do oryginalnych wersji z
LP's "Wild Cat" i "Spellbound" oraz
partii wokalnych Jessa Coxa i Johna
Deverilla nie robią większego wrażenia.
Gitarzysta i zarazem jedyny członek
oryginalnego składu grupy Robb Weir
podkreśla, że nagrywając te nowe wersje
starali się zachować klimat tamtych lat i
początków NWOBHM, etc., etc., ale po
co, pytam, skoro rzadko kiedy poprawianie
oryginalnych i zarazem klasycznych
dzieł przynosi satysfakcjonujące
efekty, a na "Tygers Sessions: The
First Wave" mamy te utwory wiernie
skopiowane i niewiele więcej? (3)
Wojciech Chamryk
Tysondog - Cry Havoc
2015 Rocksector
Do albumów powrotnych starych, często
zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj
z dużym dystansem. Przede
wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły
nie są w stanie nawet zbliżyć się
do poziomu jaki reprezentowali w latach
80-tych, a ich nowa muzyka brzmi
jakby była robiona na siłę. Tym razem
nową płytą uraczył nas pochodzący z
Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej
fali heavy metalu Tysondog. Zespół
ten ma na koncie dwa albumy wydane w
pierwszej połowie lat 80-tych, a mianowicie
znakomity debiut "Beware of
the Dog" oraz niewiele słabszy następca
"Crimes of Insanity". Zespół powrócił
w 2008 roku, pograł na festiwalach, wydał
EPkę z na nowo nagranymi kilkoma
starymi klasykami, a w międzyczasie
komponował też nowy materiał. No i
właśnie niedawno ukazał się świeżutki
krążek zatytułowany "Cry Havoc". Jak
już pisałem na początku, podszedłem
do niego z dużą nieufnością, tym bardziej,
że kijowa okładka też nie zachęcała,
ale jak się okazało jest całkiem ok.
To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest
oczywiście zakorzenione w ich starym
stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie
i ciężkość. Słychać, że granie
sprawia im radochę i raczej nie będą się
przejmowali jakimiś krytycznymi głosami.
Utwory są dużo cięższe niż kiedyś,
Clutch Carruthers też śpiewa
niżej wchodząc czasem w podobną
manierę do Blaze Bayleya. Na płycie
dominuje raczej ciemna atmosfera, co
współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami.
Zdecydowanie muszę pochwalić gitary,
które brzmią bardzo dynamicznie,
a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma
się co temu dziwić, bo producentem
płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki
Mantas, legendarny gitarzysta Venom,
a obecnie Mpire of Evil. Poza tym bardzo
podoba mi się też gra garowego Phila
Brewisa, który w ubiegłej dekadzie
nagrał kilka krążków z Blitzkrieg. Jest
kilka naprawdę świetnych numerów takich
jak "Shadow of the Beast" z zajebistym
przyspieszeniem i takąż solówką,
"Into the Void", "Playing with Fire" czy
balladowy "Broken", w którym pobrzmiewają
nawet akustyki. Niestety są też
utwory zdecydowanie bardziej nijakie, a
do nich mogę zaliczyć "The Needle", "Relentless"
czy "Addiction". No i właśnie
doszliśmy do największego problemu tej
płyty, a mianowicie jej długości. Godzina
to zdecydowanie za długo jak dla
tego typu grania i w pewnym momencie
zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te
słabsze numery i zamknąć całość w 40-
45 minutach byłoby dużo lepiej i ocena
też mogłaby być wyższa. Podsumowując
jest to zaskakująco dobra płyta, ale nie
sądzę, żebym wracał do niej tak często
jak do wyśmienitego debiutu. Poziom
dwóch wcześniejszych albumów nie został
osiągnięty, ale i tak można zaliczyć
powrót Tysondog do tych udanych. (4)
Maciej Osipiak
U.D.O. - Decadent
2015 AFM
Zespół Udo Dirkschneidera jest na
tyle solidną marką o stałej jakości, że
trudno spodziewać się po nowej płycie
jakiś strasznie zaskakujących zmian. No
i rzeczywiście, najnowsze dzieło
U.D.O., zatytułowane "Decadent", nie
obfituje w duże zmiany. Doszło co prawda
do pewnych roszad w zespole, jednak
nie odbijają się one na jakości materiału
i nagrania. Na albumie spotkamy
się z przyjemnym dla ucha organicznym
i przestrzennym brzmieniem, ostrymi
"acceptowymi" riffami oraz z płomiennymi
solówkami. Po tym wszystkim
spływa charakterystyczny głos legendy
niemieckiego metalu, czyli samego Udo
Dirkschneidera. Na płycie, tak jak w
przypadku poprzednich dokonań
U.D.O., znalazły się bardzo zróżnicowane
kompozycje. Mamy tutaj szybkiego
ścigacza w postaci otwierającego płytę
"Speedera" i skocznego "Under Your
Skin", nostalgiczne i klimatyczne kompozycje
jak "Decadent" i "Mystery", energetyzujące
wałki w średnim tempie jak
"Pain", którego leady bardzo mocno kojarzą
się z Iron Maiden oraz nieco
szybsze jak "Meaning of Life" i "Rebels of
the Night". Nie zabrakło także ballady.
Mimo to, ta płyta jakoś tak przelatuje
sobie w eterze bez angażowania umysłu.
Niewiele pozostaje w pamięci. Same
utwory nie mają za dużo nieprzewidzianych
zmian emocji, nastroju czy
wyglądu. Racja, w utworze tytułowym
następuje zwolnienie z melorecytacją,
coś na kształt tego, co możemy posłuchać
w kultowym "Metal Heart", czasem
wyskoczy jakiś fajny tapping, ale
reszta to po prostu rzemieślnicza robota.
Nie to, żeby płyta była zrobiona na
odwal się, bo słychać dopracowane
instrumenty we wszystkich utworach.
Innym mankamentem jest to, co możemy
słyszeć w muzyce U.D.O. już od
bardzo dawna. Każda kwestia czy to
zwrotka czy refren, która pojawi się
więcej niż jeden raz w utworze, jest
przeklejana. Po prostu, dźwiękowiec kopiuje
pierwszy refren i przekleja go w
miejsce następnych. To naprawdę słychać
i to naprawdę potrafi drażnić.
Przez to utwory bardzo tracą na naturalności.
Na "Decadent" znajdziemy
kawałki lepsze i gorsze. Jak w sumie na
każdej płycie U.D.O. już od jakiegoś
czasu. Jest to prosta muzyka, która nie
zaangażuje całości naszej uwagi. Do puszczenia
sobie w tle jak znalazł. Fajnie
to brzmi, zwłaszcza jak nie będziemy się
zbytnio przysłuchiwać przeklejonym
wokalom. Sam Udo brzmi jak za dawnych
dobrych lat, więc w tej kwestii
lipy nie ma. "Decadent" jest po prostu
kolejnym albumem w jego dorobku. Nie
jest to wiekopomne i wyjątkowe dzieło,
lecz mimo to jest to nadal solidna dawka
porządnego metalu. (4)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
RECENZJE 123
Ultimate Holocaust - Blackmail The
Nation
2015 Earthquake Terror Noise
Włochy? Ekstremalny metal? Oprócz
Bulldozera i Necrodeath nie jest to
takie oczywiste zjawisko, a więc tym
bardziej ciekaw jestem co wysmażyli
"italiańscy" debiutanci, z pięcioletnim
już stażem. Zaznaczę na wstępie, że jest
to koncept - album. Zdziwieni? Thrash
metal rzadko kiedy oferuje nam takie
urozmaicenia, a tu proszę - miła
niespodzianka. Opowiada on o tajnym
agencie "U.L.T.I.M.A.T.E" walczącym
z wściekłym terrorystą kryjącym się pod
ksywą "H.O.L.O.C.A.U.S.T", znanym
szerzej jako "Lord of Replication".
Ciekawe, prawda? Zabawę rozpoczyna,
poganiany szybkim, spiętym, niczym
spodnie typu rurki, riffem, dynamiczną
pracą bębnów i prawdziwie diabelskimi
wokalami będącymi mieszanką Carcass
i najwcześniejszego Morbid Angel
"U.L.T.I.M.A.T.E. (Protector of The
World)". Bardzo fajnie grzeje również
utwór tytułowy, przywodzący na myśl
najświeższe dokonania Kreatora ze
względu na swoją melodykę. "Gambler's
Theatre" pozytywnie zaskakuje dzięki,
niemalże crossoverowym, rytmem oraz
szczerą wściekłością, "Reportage" chłoszcze
"metallikowym" riffem, a na sam
koniec zespół zaserwował nam prawdziwie
przygnębiający, ponury i cholernie
powolny "Escape From Nightmare" będący
znakomitym zwieńczeniem tego
albumu. Kawałek rozwija się bardzo powoli,
miażdżąc nas każdą kolejną nutą
będącą istnym spustoszeniem dla naszych
uszu. Toporne uderzenia ustępują
chwilowemu przyspieszeniu na kilka
chwil, aby po dawce chaosu kontrolowanego,
znowu przygnieść doomowym
nastrojem. Świetny utwór. Podsumowując.
Włoscy thrashersi bardzo dobrze
wstrzelili się w scenę swoim debiutanckim
krążkiem i mam szczerą nadzieję,
że będzie o nich głośno. Definitywnie
na to zasługują (5)
Łukasz Brzozowski
Ultra-Violence - Deflect the Flow
2015 Candlight
Tych czterech młodych gości z Turynu
już swoim debiutanckim krążkiem "Privilege
to Overcome" (2013) wkroczyli
stanowczo na thrashową scenę. Ich
najnowszy, tegoroczny album "Deflect
the Flow" jeszcze bardziej utwierdza w
przekonaniu, że mamy do czynienia z
jedną z najlepszych thrashowych ekip
młodego pokolenia. Okładka, podobnie
jak ta z debiutu nawiązuje do "Mechanicznej
pomarańczy", czyli wiadomo,
że należy oczekiwać maksymalnego
wpierdolu. Już otwierający kawałek
"Burning Through the Scars" jest potężnym
ciosem rzucającym nas na deski.
Z jednej strony agresja, szybkość, pojawiające
się też momentami blasty,
wściekły wrzask wokalisty, a z drugiej
znakomite sola, ogromny luz i pewna
doza melodii. Słychać wpływy Exodus,
Artillery, Overkill i wielu innych wielkich,
ale jednak Ultra-Violence stara
się przede wszystkim tworzyć autorskie
kompozycje. Można to wyczuć to w riffach,
w których duet Vacchiotti/Castiglia
oprócz totalnej thrashowej nawałnicy
wplata czasem różne urozmaicenia,
jak choćby w rockandrollowym "Why so
Serious?", który z kolei przywołuje mi
lekkie skojarzenia z Megadeth. Czasem
pojawiają się nastrojowe, budujące mroczną
atmosferę motywy, takie jak na
początku "Gavel's Bang", w środku "In
the Name of Your God" czy też w świetnej
instrumentalnej miniaturce "A Second
Birth". Chciałem napisać coś jeszcze
o jakichś wyróżniających się numerach,
ale nie da rady. Musiałbym
opisać dokładnie każdy z nich co zajęło
by zbyt dużo miejsca. Zresztą tej muzyki
nie ma co opisywać, jej trzeba słuchać.
Właśnie, gdy pisałem te słowa po
raz kolejny zamiótł mną "Lost in Decay",
a teraz dzieła zniszczenia dopełnia
"In the Name of Your God". Naprawdę
sztuką jest utrzymać głowę na karku
słuchając tego killera. Na deser dostajemy
też kopiącą wersję klasyka Venom
"Don't Burn the Witch" i wieńczący tę
thrashową pożogę "Fractal Dimension"
ze świetnym refrenem i maidenowskimi
gitarkami, które pojawiają się w pewnym
momencie. Każdy utwór ma swoją
własną tożsamość co doskonale
świadczy o kompozytorskim kunszcie
Włochów. Aż strach pomyśleć co będą
w stanie stworzyć w przyszłości. "Deflect
the Flow" to w kategorii thrashu
krążek niemal idealny i zdecydowanie
jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w
tym roku. (5,5)
Veonity - Gladiator's Tale
2015 Sliptrick
Maciej Osipiak
Ależ się napaliłam! Przyszła płytka nowej
kapeli ze Szwecji. To na pewno jakiś
świetnie brzmiący tradycyjny heavy metal.
Może jakiś krewny Wolf, Enforcer
albo chociaż RAM? Tyle dobrego ostatnio
szwedzki naród wydaje! Jakież było
moje zdziwienie, kiedy z głośników
popłynęły pierwsze dźwięki debiutanckiej
płyty Veonity. Rzeczywiście, brzmienie
"Gladiator's Tale" jest znakomite,
właśnie takie, jakie ostatnio płynie
do nas przez Bałtyk z północy - mocne
i jednocześnie klarowne, selektywne i z
kopem. Cóż z tego, skoro muzyka jaką
tworzy Veonity niewiele ma wspólnego
z tym, na co się nastawiałam. Już na
pierwszy rzut ucha spada na nas męski
chór rodem z Heavenly, klawisze rodem
ze Stratovarius, a po kilku chwilach
uderza w nas galopada rodem z
Vhäldemar. Nic, tylko złapać się za
głowę! Koniec lat dziewięćdziesiątych
powrócił! Ta płyta jest tak niewiarygodnie
w stylu power metalu przełomu XX
i XXI wieku, że aż trudno uwierzyć, że
nie jest ani żartem, ani żadną "historyczną
rekonstrukcją". "Gladiator's Tale"
tak doskonale oddaje ducha tego czasu,
że bez mrugnięcia okiem zaklasyfikowałabym
go do tamtej epoki. Liczne galopady
na dwie stopy, helloweenowe harmonie,
przebojowe melodie, chóry, proste
teksty pełne "free", "eternity" i innych
"steel" sprawiają nieodparte wrażenie,
że słuchamy kolejnej płyty wspomnianych
wyżej zespołów. Co więcej,
na domiar żartu, na krążku znalazł się
utwór pod tytułem "Warrior of Steel"
oraz "King of the Sky", a okładkę zdobi
"oldskulowa" grafika z gladiatorem. Cóż,
cały ten cyrk okraszony jest tak dobrym
brzmieniem, że nawet da się tego słuchać.
Utrudnia to jedynie fakt, że zamiast
oddać się muzycznej przyjemności,
z każdą nutą otwiera się coraz bardziej
oczy i uszy ze zdziwienia, dając się
ponieść coraz to bardziej zaskakującym
motywom zaczerpniętym, czy nawet
porwanym kapelom sprzed 15 lat. Zdumiewa
także fakt, że chłopaki z Veonity
mają w nosie wszelakie trendy.
Podczas gdy w dobrym tonie jest grać
walcowany doom, zalatywać dymem lat
siedemdziesiątych i udawać, że istnieją
tylko winyle, Veonity pokazuje wszystkim
jeden wielki jęzor. Gdyby jeszcze
grupa pochodziła z Grecji, Włoch albo
chociaż z Francji. Nie, pochodzi z kraju,
który ostatnimi laty jest głównym "eksporterem"
dokładnie odmiennego grania.
Cóż, chwała panom z Veonity za
odwagę! (3,5)
Viking - No Child Left Behind
2015Self-Released
Strati
Wreszcie wrócili!! Weterani wyjebistego
thrash metalu z LA po dwudziestu pięciu
latach niebytu poczęstowali nas
nowym, trzecim już, krążkiem, który z
pewnością wejdzie starym maniakom
metalowej łomotaniny. Na początek jednak
- garść informacji. Zespół powstał
w 1985 (pod nazwą Tracer) i nagrał
dwa albumy. Po nagraniu "Man of
Straw" (czyli tego drugiego), kapela rozpadła
się ze względu na nawrócenie
Rona (wokal, gitara) oraz Matta (perkusja)
na "jedyną słuszną wiarę" i
wynikające z tego problemy czyli brak
chęci na uczestniczenie w trasie itd. W
2011 Panowie ochłonęli dzięki czemu
nastąpiła reaktywacja, a od połowy
marca możemy cieszyć się ich najnowszym
albumem. Zapewniam was - owy
album gniecie suty, miażdży jądra i
doszczętnie zniszczy każdą kolejną z
waszych części ciała. Mamy tu bowiem
wszystko co dobry thrash metalowy krążek
powinien zawierać. Rozpędzone do
granic możliwości "Burning From
Within", pokomplikowane technicznie,
rozbudowane, ale nic nie tracące na
agresji i intensywności "Eaten By a
Bear", tudzież "Wretched Old Mildred".
Bardzo fajnie grzeje, także dynamiczne,
otwarte "puszczonym", a przy tym zwartym
riffem albo bardzo "przebojowe",
zagrane głównie w średnim tempie "By
The Brundenfly". Produkcja płyty również
cieszy ucho. Instrumenty brzmią
masywnie i mocarnie, aczkolwiek idealnie
dopasowane brud oraz surowość
świetnie to równoważą, czyniąc z tego
wzór na dobrze brzmiący album thrashowy.
Wokalnie czuję ogromne nawiązania
do Joeya Belladonny z Anthrax.
Dodam, że "nowszego" Belladonny. Za
odnośnik można tu wziąć "Worship
Music". Podsumowując... Na, trwającej
od ponad dekady, fali powrotów w świecie
thrash metalu, Viking wychodzi
zdecydowanie obronną ręką. Może nie
jest to poziom wyśmienitego "Tempo of
The Damned" Exodusa, ale "The Year
The Sun Died" od Sanctuary? Jak najbardziej.
(5)
Walpyrgus - Walpyrgus
2015 No Remorse
Łukasz Brzozowski
Jaka szkoda… No po prostu ciężko mi
przeboleć, że tylko trzy utwory znalazły
się na EPce amerykańskiego Walpyrgus.
Zespół w zasadzie składa się ze starych
wymiataczy znanych z zespołów takich
jak Twisted Tower Dire, While Heaven
Wept, October 31 czy Widow!
Zapowiada się nieźle nieprawdaż? I tak
też jest w istocie! Każda kompozycja
zawarta na płycie posiada ogromny potencjał,
moc i energię. Zaczyna się od
kroczącego, mocnego i hiciarskiego
utworu "Cold Cold Ground", którego
nieświadomie zaczynamy już nucić pod
nosem od pierwszego przesłuchania.
Następny "The Sisters", nieco bardziej
mroczny, którego kulminacyjnym momentem
jest epicki wręcz refren, idealnie
nadający się do wspólnego, chóralnego
odśpiewywania. Już widzę maniaków
na Keep It True, którzy wspólnie
skandują jego treść. Aż ciarki przechodzą.
Mistrzostwo świata jak na mój
gust. Tak powinna brzmieć rasowa
Heavy Metalowa kompozycja. Kończący
krążek "We're the Wolves" to z kolei
rozpędzony, energiczny metalowy szlagier.
Nie trzeba być znawcą, aby zauważyć,
że twórczość Walpyrgus to nie
amatorska zabawa, lecz porządny, solidny
i doskonale wyprodukowany materiał.
Jedyne zastrzeżenia jakie mam to
takie, że materiału jest tak mało!
Zaledwie trzy kompozycje! Nie pozostaje
nic innego jak uzbroić się w cierpliwość
i wyczekiwać pełnego albumu. Jestem
przekonany, że swoim poziomem,
jeśli nie dorówna to na pewno przebije
wyżej recenzowany mini krążek! Zdecydowanie
polecam miłośnikom U.S
power metalu. Z pewnością się nie zawiedziecie.
(5)
Wicked Side - Wicked Side
2014 Self-Released
Przemysław Murzyn
No proszę, kolejna ekipa z Polski. Fajnie!
Chłopaki są z Białegostoku i deklarują,
że grają heavy metal. Przyjrzyjmy
się tej ekipie nieco bliżej. Otwierający
płytę "Something Wicked" to
raczej przeciętny, niczym nie wyróżniający
się wałek. Od razu słychać, że nie
jest to wysokobudżetowa produkcja,
lecz tragedii nie ma. Brzmienie gitar
początkowo może nieco drażnić z powodu
zbyt dużego przesterowania, co
miało pewne ukazać potęgę brzmienia.
Nie na tym to jednak polega… Jestem
zwolennikiem teorii, że moc tkwi w
energii i potencjale kompozycji, a nie w
ustawieniach. W każdym razie nie
zostałem odrzucony i idę dalej w ten
Białostocki heavy metal… Kolejny nu-
124
RECENZJE
mer - właśnie "Heavy Metal" to dość
infantylna kompozycja. Maksymalnie
oklepany riff zepsuty słabymi liniami
wokalnymi i bardzo złym tekstem.
Szkoda. Ciekawiej robi się przy "Taste
the Blood". Kompozycja fajnie się rozwija,
posiada fajne gitarowe harmonie i
linia wokalna jest dość ciekawa.
Mrocznie zaczynający się "Alone in the
Dark" wprowadza nas w tajemniczy klimat.
Po chwili następuje mocne uderzenie
i lecimy z dość monotonnym nurtem.
Zasadniczo przez dłuższy czas nic
ciekawego się nie dzieje, aż do momentu
zwolnienia w okolicach połowy
utworu. Tam panowie zaczynają nieco
bawić się kompozycją. Mamy ciekawe
zmiany tempa i solówki. Końcówka
utworu to powrót do średnio ciekawego
schematu, który wyłania się powoli z
gry Wicked Side. "Gothic Dreams"
tylko upewnia mnie w mojej tezie. Mimo,
że utwór zapowiada się zachęcająco
- fajna współpraca wokalu z basem - to
jako całość wypada dość niestety dosyć
smętnie. Może mam takie wrażenie
przez to, że kawałek jest po prostu za
długi. Robiąc ponad 7 minutowy numer
trzeba jednak zadbać, aby słuchacza nie
zanudzić. Tu się to średnio udało.
"Leader of the Blind" na początku
rozbudził moje nadzieje. Niestety…
Nieciekawe, nudne linie wokalne i
melodie powodują, że odczuwam lekki
dyskomfort i mam wrażenie, że kawałek
się jakimś cudem zapętlił i w kółko leci
ta sama melodia. "The Mirror" - smętny
wstęp, a potem mała szarża spod znaku
Iron Maiden! Wow, na chwilę się
obudziłem. Generalnie spoko. Następny
- "To the Horizon". Patrzę na czas
trwania, 7.30 min. No nie… to nic dobrego
nie wróży, biorąc pod uwagę doświadczenia
poprzednich kompozycji.
No zbyt ciekawie nie jest i tym razem
werbel perkusji zaczął brzmieć wybitnie
pusto i źle. Reszta płyty nie zaskakuje.
Dominującym słowem recenzji jest chyba
nuda. Niestety, z przykrością stwierdzam,
że miałem większe oczekiwania
w stosunku do tej grupy. "Wicked Side"
to raczej przeciętny, małopomysłowy i
nowoczesno brzmiący materiał. Brak
polotu i ciekawego pomysłu to gwóźdź
do trumny w przypadku tej brygady.
Nie wiem, czy wynika to z lenistwa
członków zespołu, czy z braku głębszej
wiedzy na temat gatunku, w którym
grają. Generalnie czuć, że zespół jest
zgrany i technicznie radzi sobie bardzo
dobrze. Panowie umieją grać i warsztat
stoi na całkiem wysokim poziomie. Potrzeba
tylko troszkę więcej polotu i odwagi
do wdrażania bardziej zapamiętywanych,
melodyjniejszych motywów.
Życzę szczęścia, bo potencjał jest. Najlepszy
numer to cover Donny Summer
- "Hot Stuff". (3)
Przemysław Murzyn
Within Silence - Gallery of Life
2015 Ulterium
Brakuje mi starego, "słodkiego" i zarazem
przebojowego power metalu z lat
90-tych. Stara gwardia szuka nowych
rozwiązań, albo nie ma już pomysłów.
Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest
rozglądanie się za nowymi zespołami,
które wychowały się na wczesnym
Helloween, Stratovarius, Sonata Arctica
czy Gamma Ray. Jak się dobrze
poszuka to można natrafić na prawdziwe
skarby. Jednym z nich jest pochodzący
ze Słowacji band o nazwie Within
Silence. Od 2008 roku działali
pod nazwą Rightdoor, ale od 2014
przyjęli nazwę Within Silence. Pod
tym szyldem nagrali swój debiutancki
album "Gallery of Life" i jest to coś co
fani melodyjnego power metalu z lat 90-
tych nie mogą przegapić. Może i frontowa
okładka wiele nie zdradza, może
sam zespół pozostawia wiele wątpliwości,
bo w końcu młody i niedoświadczony
zespół i to jeszcze ze Słowacji, gdzie
power metal nie jest główną dyscypliną
w muzyce metalowej. Jednak zespół zaskakuje
i to bardzo pozytywnie. Nie
dość, że gra szczerze i nie kryje swoich
zamiłowań gatunkiem i twórczością
Sonata Arctica czy Helloween, to na
dodatek potrafi stworzyć pomysłowe i
chwytliwe kompozycje. Albumu słucha
się lekko i przyjemne, bo całość wypełniono
krótkimi i zwartymi utworami.
Warto też wspomnieć , ze wokalista
Martin Klein ma coś z głosu Tony'ego
Kakko czy Michaela Kiske, co jest
spory plusem. Właściwie gdy się tak
przyjrzymy dokładnie to każdy muzyk
coś wnosi do płytyi. Sekcja rytmiczna
jest zgrana i dynamiczna, bas wyrazisty
i wypełniający przestrzeń. Zaś Cico i
Germanus stworzyli ciekawy układ partii
gitarowych stawiając na klasykę i
tradycyjne rozwiązania. Jest energia,
radość, przebojowość i szybkość, czyli
wszystko to co jest potrzebne do udanego
power metalu. Taki właśnie jest
ten album i już wystarczy przytoczyć
taki "Road to the Paradise", który mimo
siedmiu minut właśnie jest takim stuprocentowo
power metalowym hitem.
Z resztą zespół daje czadu od samego
początku za sprawą petardy w postaci
"Silent Desire", który przypomina nam
lata świetności Stratovarius czy Sonata
Arctica. Nawet te specyficzne klawisze
dają nam znak, skąd zespół czerpał
swoje inspiracje. Jeszcze szybszy wydaje
się "Emptiness of Night", który ma w
sobie jakby więcej z Helloween czy
Gamma Ray. Klawisze dalej brzmią
słodko i mają w sobie posmak fińskiego
power metalu. Zespół nie zwalnia tempa
w następnych utworach i nawet dłuższy
"Elegy of Doom" nie zmienia tego,
wręcz przeciwnie. Nieco futurystyczny
"Love is Blind" to rasowy, prosty i chwytliwy
power metalowy hit. Szybko, prosto
do celu, to jest właśnie to. W podobnej
tonacji utrzymany jest "Judgment
Day", choć tutaj nie zabrakło wtrąceń
stricte hard rockowych. Stylistycznie
najbardziej się wyróżnia marszowy, bardziej
epicki "The World of Slavery" i
całość zamyka "Outro". Podsumowując,
mamy do czynienia z wysokiej klasy albumem
power metalowym, w którym
każdy utwór coś wnosi, a całość jest
przemyślana. Within Silence pokazał,
że Słowacja też ma pojęcie o power metalu
i że stać ich na nagranie albumu,
który zabierze nas do lat świetności tego
gatunku, do lat 90-tych. Tak też się stało
i album niszczy w swojej kategorii.
Tego nie można przegapić. (5)
Łukasz Frasek
Wojciech Hoffmann - Behind The
Windows
2015 Kubicki Entertainment
Lider Turbo zapowiadał swą kolejną solową
płytę od lat, aż wreszcie udało pokonać
się wszelkie trudności i "Behind
The Windows" ukazała się dzięki Kubicki
Entertainment. Zwolennicy poprzedniej
płyty Hoffmanna mogą przeżyć
tu nie lada zaskoczenie, bowiem
artysta całkowicie świadomie poszedł w
zupełnie innym, ale równie interesującym
kierunku, nagrywając album interesujący
zarówno dla zwolenników
metalu, jak też różnych form progresywnego
rocka czy nawet jazz rocka. Zaczyna
się jednak od przejmującego, znanego
już z DVD "Back To The Past"
(2011), hołdu dla Gary'ego Moore'a
"Gary", a dopiero później gitarzysta zaczyna
dawać upust swym innym fascynacjom.
W "The Birth" i "Centimeter Of
Time" mamy więc progresywno-metalowe
klimaty Dream Theater, wpływy
tego zespołu, a także King Crimson
czy Pink Floyd łączy zaś 11-minutowy
kolos "In The Line To God", z pełnymi
pasji popisami solowymi Neila Zazy
(gitara), Marcina Kajpera (saksofon)
oraz Michała Jelonka (skrzypce). Nie
są to jedyni goście na "Behind The
Windows", ponieważ mamy jeszcze
wsparcie w osobach gitarzystów Grzegorza
Skawińskiego i Leszka Cichońskiego,
a wszystkie partie perkusji
nagrał sam Atma Anur, znany np. z
Cacophony czy pierwszej płyty Jasona
Beckera. Zachwyca też dynamiczne
fusion w "Carefree Fields" oraz - nie licząc
okazjonalnych wokaliz - jedyny
śpiewany utwór na płycie. Nie dość, że
"Confession By The Window" brzmi niczym
skrzyżowanie stylu Dream Theater
z Mahavishnu Orchestra, to mamy
w nim jeszcze frapujący wokalny
dialog growlującego Rafała Piotrowskiego
(Decapitated) i czystego, choć
nie pozbawionego drapieżności, głosu
Tomasza Struszczyka (Turbo). Pozostaje
mieć tylko nadzieję, że na kolejną,
tak udaną płytę Wojciecha Hoffmanna
nie będziemy musieli czekać kilkanaście
lat, tak jak było przy okazji przygotowywania
następczyni "Drzew". (6)
Wojciech Chamryk
Worldview - The Chosen Few
2015 Ulterium
"The Chosen Few" to co prawda pierwsza
płyta tej ekipy z Los Angeles, ale trudno
w przypadku Worldview mówić o debiutantach,
skoro gitarzysta George
Rene Ochoa jest znany z Deliverance,
Recon czy Vengeance Rising, Rey
Parra śpiewał w Sacred Warrior, a
perkusista John Gonzales ma za sobą
współpracę z gitarzystą w Recon i
Deliverance. Po dookoptowaniu basisty
(Todd Libby) i nagraniu dwóch próbnych
numerów wszystko potoczyło się
bardzo szybko, a efekty dwuletniej pracy
zespół prezentuje na debiutanckim
CD. Wśród swoich źródeł inspiracji
muzycy wymieniają m.in. Dream Theater,
Amaranthe, Kamelot, Theocracy,
Stryper, Bloodgood, Sabaton czy
Hammerfall i większość tych zespołów
rzeczywiście słychać na "The Chosen
Few". Niestety nie jest tu tak progresywnie
jak na płytach ekipy Johna Petrucciego
i Mike'a Portnoya, rozmachu
kompozycji Kamelot też za bardzo
nie uświadczymy, jednak w dziedzinie
melodyjnego power metalu na współczesną
modłę Amerykanie radzą sobie
całkiem, całkiem. Czasem może nawet
jest za współcześnie, bo w "Two Wonders"
natarczywa elektronika walczy o
palmę pierwszeństwa z gitarowym riffem,
mamy tu też partię... rapowaną na
tle syntetycznego podkładu, ale już orientalizujący
"Mortality", również utrzymany
ww wschodnim klimacie "The
Mirror" czy mroczny, nawiązujący do
Led Zeppelin, "Prisoner Of Pain", trzymają
znacznie wyższy poziom. Mamy
też na tej płycie sporo gości, m.in. gitarzystów
Oza Foxa (Stryper, Bloodgood)
i Larry'ego Farkasa (Vengeance Rising),
wokalistów Lesa Carlesena
(Bloodgood) i Jimmy'ego P. Browna
(Deliverance) oraz wokalistki Niki Bente,
której dialogi wokalne z Parrą są
ozdobą utworu tytułowego. Równie efektownie
brzmi "Back In Time": nie tylko
za sprawą solówki Foxa, ale przede
wszystkim udziału skrzypka Armanda
Meinbardisa (Rob Rock). Sound też
jest konkretny - za produkcję odpowiadał
sam zespół, miks i mastering materiału
to dzieło samego Billa Metoyera
(Slayer, Sacred Reich, Trouble, Armored
Saint), tak więc warto sprawdzić
"The Chosen Few". (4,5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 125
Apollo Ra - Ra Pariah
2015/1989 No Remorse
Ciekawa sprawa z tym amerykańskim
zespołem: za czasów istnienia wydał
tylko dwie kasety demo, ale druga z
nich, właśnie "Ra Pariah", od lat cieszy
się nie słabnącą popularnością wśród
fanów US power metalu i jest dość często
wznawiana. Najnowsze wydanie No
Remorse Records to edycja można rzec
wzorcowa: nie dość, że na jej potrzeby
sięgnięto do oryginalnych taśm matek, a
za poprawienie ich brzmienia odpowiadał
producent tego materiału w roku
1989, Carl Canedy (perkusista The
Rods i producent, m.in. LP's Anthrax,
Exciter czy Overkill), ale też dodano
dwa utwory z pierwszego demo i stworzono
nową szatę graficzną. Dobrze, że
ta płyta jest znowu dostępna, bo "Ra
Pariah" to niesłusznie zapominana perełka
amerykańskiego power metalu lat
80-tych. Owszem, melodyjnego, czasem
nawet bardzo chwytliwego ("Creating
Zero", "March Of Fire", "Crimson
Streets" z balladowym wstępem), ale też
drapieżnego, wręcz surowego (miarowy
rocker "Out Of The Night", rozpędzony
"To Be A Hero" z drapieżnymi wokalami
Daniela Millera). Zresztą wokalista
był bardzo mocnym punktem tej formacji
z Baltimore, co szczególnie potwierdza
w majestatycznym, wykorzystującym
klawiszowe brzmienia utworze tytułowym,
inspirowanym NWOBHM
ostrym "Bane Of The Black Sword" czy
mrocznym "Coming Of Age / Rukkus".
Dlatego "Ra Pariah" to zdecydowanie
rzecz nie tylko dla zbieraczy archiwalnych
ciekawostek sprzed lat.
Wojciech Chamryk
Baby's Breath/Diamond Needle -
Baby's Breath/Diamond Needle
2014 Cult Metal Classics
Holenderski Sad Iron nie cieszył się co
prawda jakąś oszałamiającą popularnością,
jednak jego albumy "Total Damnation"
i niewydany "The Antichrist" z
lat 80-tych można śmiało określić mianem
solidnych i zasługujących na uwagę.
Jednak losy wokalisty Herke van
der Poela po rozpadzie Sad Iron nie
były mi znane. Sądziłem, że - wzorem
setek, jak nie tysięcy członków innych
zespołów z tamtych lat - zrezygnował
wówczas z dalszego muzykowania, tymczasem
tak się nie stało. Ów stan rzeczy
potwierdza kompilacja z archiwalnymi
utworami zespołów Diamond Needle i
Baby's Breath, wydana przez Cult
Metal Classics Records jako pierwsza
część "Dutch 80's Hard Rock And
Heavy Metal Series". Początek to dwa
utwory Diamond Needle, czyli drugiego
wcielenia Baby's Breath. "Waste Of
Time" to ostry, ale melodyjny numer
typowy dla połowy lat 80-tych, coś w
stylu mieszanki TNT z Picture, z kolei
ośmiominutowemu "Rudy" bliżej do klimatów
hard rockowo- progresywnych -
kłania się tu np. pompatyczny styl
Magnum, charakterystyczne współbrzmienia
gitar i instrumentów klawiszowych.
Pięć wcześniejszych utworów
Baby's Breath jest utrzymanych w podobnej
stylistyce. Czasem na plan pierwszy
wysuwają się gitary (dynamiczny i
przebojowy "I'm On Fire"), jednak więcej
tu klawiszowych partii ("48 Hours",
progresywny w formie "The Prosecution
Of The Man Who Called Himself
Innocent"), są też nawiązania do muzyki
klasycznej (klawesynowe brzmienia w
melodyjnym "Hold On To Love"). Niestety,
mimo podejmowanych przez
zespół wysiłków nie udało mu się podpisać
kontraktu i bodajże w roku 1989
było już po wszystkim. Nagrania jednak
pozostały i - pomimo dość surowego,
momentami też aż nazbyt syntetycznego
brzmienia - warto po nie sięgnąć.
Wojciech Chamryk
Blind Assassin - Put To The Sword
2014 Cult Metal Classics
Ciekawe jak długo jeszcze będą wypływać
takie nieznane dotąd zespoły jak
Blind Assassin? Panowie Raczek i
Kałużyński prezentowali niegdyś w
TVP 2 zapomniane, acz godne uwagi i
pamięci filmy w cyklu "Perły z lamusa"
i określenie to pasuje też idealnie do
debiutu Kalifornijczyków z Blind Assassin.
Debiutu, bo zespół dopiero w roku
ubiegłym doczekał się dzięki Cult
Metal Classics pierwszej płyty, wcześniej
mając na koncie tylko jedną kasetę
demo i garść nagrań z prób oraz koncertowych.
"Demo'86" zebrało w epoce
całkiem niezłe recenzje, ale na tym się
skończyło - zespół nie zdołał podpisać
kontraktu i rozpadł się pod koniec lat
80-tych. Zaważyło na tym pewnie to, że
typowy US power/epic metal w drugiej
połowie lat 80-tych nie cieszył się w
Stanach Zjednoczonych tak dużym powodzeniem
jak jeszcze kilka lat wcześniej,
więc młode kapele były przegrane
już na starcie. Szkoda, że zespół nie
zdołał się przebić, bo grał naprawdę
znakomicie - sądząc po poziomie tych
10 utworów nagrany wtedy przez Blind
Assassin album możnaby spokojnie
postawić obok najlepszych dokonań
Omen, Manowar, Virgin Steele, Helstar
czy Liege Lord. Najbardziej dopracowane
są trzy pierwsze utwory w wersji
demo: surowy numer tytułowy, kwintesnecja
amerykańskiego power metalu;
poprzedzony i zwieńczony balladowymi
partiami, w których Kevin Jackson -
gdzie indziej rasowy, power metalowy
krzykacz - śpiewa niczym sam Eric
Burdon z The Animals, rozpędzony
"Assassin" oraz równie dynamiczny
"Warfare". Ciekawym patentem jest
brak nakładek gitarowych w tych trzech
utworach, dzięki czemu gdy Kenny
Krystal gra solo w tle mamy bardzo
aktywny basowy podkład Evana
Guesta. Podobnie jest w późniejszych
nagraniach z prób. Tu jakość jest już
gorsza, ale bez przesady, słabsze jakościowo
materiały oglądały światło dzienne.
Momentami zespół zwraca się tu
w stronę doom metalu ("What Lies In
The Tomb", "Lost At Sea"), koncertowy
"Leatherwing" to mroczny epic metal, a
w takich "Noble Beast In The Air" czy
"Witch's Sin" USPM daje o sobie znać
ze zdwojoną wręcz siłą. Równie ostry
jest drugi numer koncertowy "Arme
Blanche (White Weapon)", ale to jeszcze
nie koniec takich atrakcji. "Put To The
Sword" zawiera też bowiem DVD z 17
numerami zarejestrowanymi w latach
80-tych w The Roxy Theater i Gazzarri's.
Póki co jednak nic więcej na ich
temat nie mogę napisać, bo do recenzji
dostaliśmy tylko wersję audio. Tak czy
siak ten album to zakup obowiązkowy i
kolejny dowód na potwierdzenie tezy,
że muzyczne odkrycia są wciąż możliwe.
Crywolf - Anthology
2014 No Remorse
Wojciech Chamryk
Może i w Grecji hula kryzys, a po euro
zostało tam tylko wspomnienie, ale
tamtejsze firmy co rusz przypominają
różne perełki sprzed lat. Tym razem No
Remorse Records odświeżyła nagrania
brytyjskiego Crywolf. Istniejąca od
połowy lat 80-tych grupa wokalisty i
perkusisty Marka Grimmetta oraz
gitarzysty Nicka Singletona pozostawała
w kręgu melodyjnego, inspirowanego
New Wave Of British Heavy
Metal, hard 'n'heavy. W roku 1989
Crywolf wydał debiutancki i jak się
wkrótce okazało swój jedyny materiał
"The First 12 Inches". Na tę wyprodukowaną
przez brata Marka, znanego
z takich zespołów jak: Grim Reaper,
Lionsheart czy Chateaux Steve'a
Grimmetta trafiło pięć utworów. Po
latach stały się one podstawą kompilacji
"Anthology", a dorzucono do nich 13
kolejnych utworów koncertowych i w
wersjach demo. Materiał z EP-ki to
typowy dla końca lat 80-tych melodyjny
rock. Przebojowy, z radiowymi refrenami
i melodyjnymi chórkami ("Nothin'
To Lose", amerykański "Stay With
Me"), chociaż nie brakuje tu też bardziej
dynamicznego grania z zadziornym
śpiewem ("12 O' Clock (And All Is
Hell)", "Girls Like You"). W wydaniu
koncertowym grupa wypada zdecydowanie
ostrzej, mniej tu nawiązań do
Scorpions, słychać za to wpływy Judas
Priest ("Be My Lover") czy grup
NWOBHM ("The Gun"). Na tle tych
dziewięciu utworów niezbyt korzystnie
wypadają późniejsze nagrania studyjne:
nijaki "Looking For Trouble", monotonna
ballada "Time Runs Out" czy równie
rozwleczony "On My Own". I może to
jest wyjaśnienie faktu, dlaczego grupie
nie udało się podpisać kontraktu, chociaż
nie brakuje tu też udanych numerów,
jak dynamiczny, ostrzejszy "Secret
Honeymoon", czerpiący z wczesnego
NWOBHM "Let It Go" czy zdecydowanie
gitarowy, ale wykorzystujący
też klawiszowe brzmienia "Take A
Chance". Syntezatory pojawiają się też
w trzech ostatnich, moim zdaniem
bardzo udanych utworach: kojarzącym
mi się z Satan "The Last Time", bardziej
progresywnym "A Crying Shame" z
solówką syntezatora - tu kłania się z
kolei Saracen i miarowym "Down On
Love". Tak więc jako całość materiał
Crywolf nie porywa, ale mamy na tej
kompilacji kilka utworów zasługujących
na miano niesłusznie zapomnianych perełek
sprzed lat.
Wojciech Chamryk
Deaf Dealer - Journey Into Fear
2014 Cult Metal Classics
Jeśli ktoś pamięta jeszcze ten kanadyjski
zespół to pewnie w tym momencie
przeżywa zaskoczenie. Kolejna płyta?
Ale jakim cudem skoro grupa wznowiła
kilka lat temu działalność jako Death
Dealer i wydała studyjny album w
ubiegłym roku? Jednak "Journey Into
Fear" to zaginiony drugi album Deaf
Dealer, nagrany w rok po debiutanckim
LP "Keeper Of The Flame" i dotąd
nigdy nie wydany. Owszem, był znany
fanom i kolekcjonerom, krążył na kasetach,
później na CD-R, jest też pewnie
dostępny w sieci, ale co tłoczona, oficjalna
płyta to płyta. Jej wydanie cieszy
tym bardziej, że "Journey Into Fear" to
płyta znacznie ciekawsza od debiutanckiego
krążka. Tam zespół chyba
jednak za bardzo zapatrzył się w Iron
Maiden, tu może też nie ma 100 % oryginalności,
ale progres jest. Porywające
riffy, efektowne solówki, dynamiczny,
punktujący bas, szaleńcza perkusja,
wysoki, ale mocny śpiew - atutów temu
krążkowi nie brakuje. Najciekawsze jak
dla mnie to szaleńczo rozpędzony
"Mind Games", zróżnicowany "Blood
And Sand" - owszem, w klimacie
"Phantom Of The Opera", ale nikt mi
nie powie, że łatwo jest kopiować
największych w taki właśnie sposób.
Potwierdza to mroczny, wzbogacony
syntezatorami utwór tytułowy, instrumentalny
"Escape From The Witch
Mountain" też robi wrażenie, a piekiel-
126
RECENZJE
nie chwytliwy "To Hell And Back" każe
wątpić w rozsądek i inteligencję ówczesnych
decydentów firmy Mercury, bo
to potencjalny hit nad hity. Tak więc
lepiej późno niż wcale, "Journey Into
Fear" można brać w ciemno.
Wojciech Chamryk
Devil Childe - Devil Childe
2013/1985 Minotauro
Jack Starr to taki niespokojny duch. W
swojej karierze brał udział w różnych
przedsięwzięciach, chociażby: Virgin
Steele, Burning Starr, Guardians of
the Flame, Phantom Lord, itd. Jednym
z nich jest też Devil Childe. Ponoć
projekt ten powstał, gdy Jack Starr
otrzymał w 1985 roku z Dutch East
Records propozycję nagrania trzech albumów,
gdzie każdy miał być nagrany i
zmiksowany w dwanaście godzin. W
ten sposób zarejestrowano debiuty Devil
Childe i Phantom Lord oraz krążek
Joe Hasselvander'a "Lady Killer".
Ciekawostką jest też to, że wszystkie
trzy albumy zarejestrowano w tym samym
składzie tj. Jack Starr (gitara), Joe
Hasselvander (perkusja, śpiew) i Ned
Meloni (bas). Niestety szybkie, nisko
budżetowe nagrywanie nie wpłynęło
najlepiej na jakość produktów. Takie
wnioski wysuwam po zasłyszanych
opiniach o pierwszym krążku Phantom
Lord oraz po tym co usłyszałem na
dysku "Devil Childe". Wspomnianej
płyty "Lady Killer" nie słyszałem ani ja,
ani nikt z mojego najbliższego otoczenia.
Muzyka z debiutu Devil Childe
oscyluje w kręgu amerykańskiego heavy
i power metalu ale ujętego w ramy rockowego
power trio, gdzie improwizacja
pełni szczególną rolę (coś na modę
Cream czy Jimi Hendrix Experience).
Bryluje tu gitara Jack'a. Niestety objawia
się to jednostajnym jazgotem, tak
jakby przez wszystkie utwory Starr grał
jedną i tą sama solówkę. Gubi to niekiedy
całkiem niezłe pomysły. W kawałku
"Repent Or Die!" mamy też solowy
popis na perkusję. A połowa lat
osiemdziesiątych - tym bardziej czasy
współczesne - nie sprzyjała formule
rokowych bandów power trio. Fani
heavy metalu oczekiwali zupełnie czegoś
innego. Wspomniałem o niezłych
pomysłach, mam na myśli fragmenty,
gdzie można doszukać się wpływów
Motorhead, a nawet jakiś tam inspiracji
thrashem. Rodzą się pytania, co by
było, gdyby muzycy przygotowali materiał
przed nagraniem, a nie jak to się
stało, że weszli do studia "na aferę" bez
żadnej próby oraz co by było, gdyby
poświęcono tej sesji więcej pracy w studio.
Projekt Devil Childe był czymś
innym od tego z czym kojarzono Jack'a
Starr'a. Muzycznie i w treści, bo zdecydowanie
bardziej dotykała mrocznych i
szorstkich klimatów. Z tych powodów
muzycy postanowili przyjąć pseudonimy.
Lucifer to Jack Starr, Matthew
Hopkins to Joe Hasselvander a Anton
Phibes to Ned Meloni. Z tego co
wyczytałem, Jack nie do końca był zadowolony
z wyboru pseudo, bo nagrywając
"Devil Childe", czynił to w duchu
dobrej zabawy i metalowego szaleństwa.
Ciekawostką jest dla mnie informacja,
że kompozycje powstały na bazie tego
co Jack robił w Burning Starr. Niestety
do tej pory nie potrafię zestawić obydwu
dokonań. "Devil Childe" to siedem
kawałków mieszczących się w niespełna
30 minut, które w latach osiemdziesiątych
nie maiły szansy na większe zaistnienie.
Dzisiaj też nie mają. Docenią je
jedynie ci, którzy zakochani są po uszy
w złotej erze heavy metalu.
Game Over - For Humanity
2015/2012 Scarlet
\m/\m/
"For Humanity" to pierwsza długogrająca
płyta w dorobku włoskiej ekipy.
Już po samej okładce wiadomo, czego
można się spodziewać. Jest energicznie,
bardzo dynamicznie i thrashowo.
Właściwie jest to kolejny zespół z nowej
fali thrasha. Game Over nie jest niczym
więcej i niczym mniej, niż po prostu
dobrym młodym thrashowym zespołem.
W swojej muzyce nie prezentuje
nic odkrywczego, nie zaskakuje, nie eksperymentuje.
Ogólnie rzecz biorąc, jedzie
na starych sprawdzonych patentach
i dobrze na tym wychodzi. Wprawdzie
kawałki zlewają się w jedną całość,
lecz panowie wpletli w nią sporą
dozę humoru. "Overgrill (El Grillador
Loco)" może być tego szlagierowym
przykładem. Przesłaniem młodych
Włochów jest generalnie imprezowanie
przy machaniu głową do starego, dobrego
thrash metalu. Wiele kawałków traktuje
po prostu o imprezowaniu. Muzycznie
są to rejony kapel pokroju Nuclear
Assault, Anthrax czy z nowszych -
Municipal Waste, Havok i Lost Society.
Przyznam, że nie spodziewałem
się tak fajnego albumu. Sceptycznie
podchodziłem do Game Over sądząc,
że jest to kolejny tak samo brzmiący i
nudnawy album, jakich wydaje się teraz
na pęczki. Na szczęście myliłem się, bo
muza się obroniła. Nie ma tu oczywiście
nic szczególnego, ale jest ten fajny old
schoolowy klimacik. Gitarki ładnie tną,
solóweczki jak należy, fajnie brzmiąca
perkusja i wokal. Jest naprawdę spoko.
Nie jest to pozycja, która mogłaby zagościć
w odtwarzaczu na dłuższy okres
czasu, ale trzeba przyznać, że słucha się
przyjemnie.
Przemysław Murzyn
Grinder - Dawn For The Living
2015/1988 Divebomb
Na początku lat 90-tych Grinder był u
nas zespołem dość popularnym, dzięki
ogólnej dostępności wydanej przez kilka
pirackich firm w wersji kasetowej płycie
"Dead End". Później bywało z tym już
różnie, zresztą nie tylko w Polsce, ale od
jakiegoś czasu amerykańska Divebomb
Records wznawia albumy tych niemieckich
thrashers. Na pierwszy ogień poszedł
dwa lata temu wspomniany "Dead
End", niedawno zaś przyszła pora na
debiutancki "Dawn For The Living".
Wydany oryginalnie w 1988 roku album
był już od dawna niedostępny, czasem
tylko pojawiał się na różnych serwisach
aukcyjnych, również w wedycjach
pirackich. Ciekawostką jest zresztą
to, że dzięki obecnej edycji dopiero teraz
ukazał się w Stanach Zjednoczonych,
bo w latach 80-tych wiele niemieckich
firm, w przeciwieństwie chociażby
do Noise Records, mogło tylko
pomarzyć o filii czy dystrybucji swych
wydawnictw w tym kraju. CD "Dawn
For The Living" w wersji deluxe to nie
tylko książeczka z archiwaliami ze zbiorów
zespołu - płyta ukazała się we
współpracy z muzykami Grinder - ale
też nowy mastering dokonany przez
Jamie'go Kinga i cztery koncertowe
bonusy: "Traitor", "Dawn For The
Living", "F.O.A.D." i "Just Another
Scar", który w roku nastepnym trafił na
drugi LP zespołu. Dają one dobre
wyobrażenie o sile rażenia Grinder na
żywo, tym bardziej, że jakość dźwięku
jest całkiem niezła. Podstawą jest jednak
dziewięć oryginalnych utworów
studyjnych i wygląda na to, że czas
obszedł się z debiutem Niemców całkiem
łaskawie. Ich, dopełniony niekiedy
wycieczkami w stronę speed metalu,
thrash wciąż porywa. I rzecz chyba nie
tylko w tym, że to album z czasów
świetności gatunku, a jego producentem
był sam Kalle Trapp, ale też w samych
kompozycjach. Pełnych mocy i agresji,
maksymalnie rozpędzonych, jak "Obsession",
"Sinners Exile", "Delirium" czy
"Traitor", ale często też dość urozmaiconych.
Tu prym wiodą: zróżnicowany
numer tytułowy, wzbogacony balladowym
wstępem, klawiszowymi wstawkami
i mroczną deklamacją "Frenzied
Hatred" i efektownie połamany "Dying
Flesh". Mamy też dowód poczucia
humoru muzyków w szalonym
"F.O.A.D.", tj. "Fuck Off And Die" -
dwuminutowej mieszance crossover,
punka i surf rocka z lat 60-tych. Tak
więc jesli ktoś wciąż ma na piedestale
trójkę klasyków z Kreator, Sodom i
Destruction, nieobce są mu też Tankard
czy Vendetta, to Grinder będzie
to tego towarzystwa pasować idealnie.
Wojciech Chamryk
Manilla Road - Crystal Logic
2015 Golden Core
Reedycji klasycznych płyt bogów epickiego
metalu ciąg dalszy. Tym razem
Golden Core Records wypuściło chyba
najsłynniejszy krążek Manilla Road,
czyli "Crystal Logic". O tej płycie napisano
już wszystko, więc cóż mógłbym
jeszcze dodać od siebie? Jak wiadomo to
właśnie tutaj objawiła się światu ta
Manilla, którą fani po dziś dzień darzą
fanatycznym uczuciem. Wszystko,
począwszy od niesamowitej, mistycznej
atmosfery, a kończąc na genialnych
utworach jest tutaj perfekcyjne. Czy jest
ktoś kto nie zna takich hymnów jak
"Necropolis", "Crystal Logic" czy "Flaming
Metal System"? Czy znajdzie się
chociaż jeden fan Manilli, któremu nie
przebiegną po grzbiecie ciary podczas
słuchania kolosów w postaci "The Veils
of Negative Existence" czy "Dreams of
Eschaton"? Nie sądzę. Ten krążek to
nieśmiertelny klasyk, któremu hołd
będą oddawać kolejne pokolenia metalowców.
Oprócz stałego programu do
płyty dołączone są cztery bonusy w
postaci surowych bądź alternatywnych
wersji utworów, które tak naprawdę
należy potraktować tylko jako ciekawostkę
i uzupełnienie. Natomiast na program
drugiego krążka składają się nieznane
wersje kilku starszych numerów
znanych z wcześniejszych płyt, czyli
"Time Trap", "Venusean Sea", "Black
Lotus" czy "Afterschock". Dostajemy też
jeden nigdy nie publikowany wcześniej
utwór "Upon the Wings of Fate", który
jest również utrzymany w tym najwcześniejszym,
bardziej progresywno
rockowym stylu Manilli. Oprócz tego
możemy posłuchać koncertowej wersji
"Crystal Logic" zarejestrowanej podczas
festiwalu Hammer of Doom w
2011 roku, oraz "Flaming Metal System"
z gościnnym udziałem Marty Gabriel.
Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie
na końcu "Dreams of Eschaton" w wykonaniu
nieistniejącego już niemieckiego
Viron. Na pewno wpływ na to miał
fakt, że jest to były zespół bębniarza
Manilla Road Neudi'ego, ale i tak jest
to rzadko spotykana sytuacja. Na
pewno jest to wydawnictwo, które zadowoli
zarówno die hard fana jak i początkującego
adepta heavy metalu.
"Cystal Logic" to krążek, którego obecność
na półce powinna być obowiązkiem.
Widać, że zespół i wytwórnia
włożyli masę wysiłku, żeby nie była to
kolejna zwykła reedycja, co widać po
ilości bonusowego materiału. Ciekawe
czym zaskoczą nas przy okazji kolejnych
wznowień? Wielki album i bardzo
udane, dopracowane wydawnictwo.
Maciej Osipiak
Mendes Prey - The Never Ending
Road
2015 No Remorse
Nurt NWOBHM na przełomie lat 70-
tych i 80-tych był czymś wyjątkowym
nie tylko w historii brytyjskiej muzyki.
Jednak ta swoista nadprodukcja setek,
jak nie tysięcy, zespołów w tak krótkim
czasie obróciła się przeciwko nim, bo
wydawcy najzwyczajniej w świecie nie
byli w stanie ogarnąć tego całego dobra.
A gdy dodać do tego jeszcze tak zmiennne
na rynku muzycznym mody czy
trendy, to nic dziwnego, że tyle zespołów
zostało bez kontraktu i jakichkolwiek
perspektyw. Jednym z nich był
Mendes Prey z Yorkshire, który dopiero
w tym roku doczekał się kompilacji
zbierajacej jego dorobek nagraniowy
z lat 1981-86. Zaczęli wkrótce po
powstaniu wysanym samodzielnie singlem
"On To The Borderline" / "Runnin'
For You". Strona A to krótki, przebojowy,
niezbyt mocny utwór, ten ze
strony B jest jak dla mnie znacznie
ciekawszy, z ostrzejszymi partiami gitar.
Kolejne podejście zespół miał cztery
lata później, kiedy to na singlu ukazał
się cover Demon "Wonderland" i "Can
You Believe It?". Przeróbki na "The
Never Ending Road" zabrakło, ale strona
B dobitnie uwidacznia, że w drugiej
połowie lat 80-tych Mendes Prey
zmięczyli brzmienie, co nie wyszło im
na zdrowie. Potwierdzają to inne nagra-
RECENZJE 127
nia demo z tego okresu, ciekawsze na
pewno dla fanów komercyjnego
rocka/AOR niż heavy metalu: "Listen"
czy balladowy "Breaking My Heart".
Mamy tu jednak jeszcze garść starszych,
konkretniejszych i surowo brzmiących
archetypowych numerów w stylu hard
'n' heavy, ze wskazaniem na judaszowy
"I Beg For Mercy", niesiony basowym
pochodem fajnym riffem "Lone Survivor"
czy delikatniejsze "Drifting" i
"Don't Shine". Mamy też dwa utwory w
wersjach koncertowych: ciut dłuższy,
surowiej brzmiący "Drifting" i melodyjny,
całkiem przebojowy instrumental
"Flight To Moscow". I chociaż nie wszystkie
utwory z tej składanki trzymają
poziom, to jednak rzecz jest warta posiadania,
szczególnie w wersji 2LP.
Wojciech Chamryk
Mountain - Crossroader - An Anthology
1970-1974
2010 Esoteric
Nigdy nie należałem do grona "zatwardziałych"
fanów Mountain, czyli
takich, którzy za muzykę zespołu daliby
się dosłownie "pokroić". Chłonąłem
rocka w czasach, gdy ten band stanowił
wschodzącą gwiazdę hard rocka za
Oceanem, natomiast na kontynencie
europejskim postrzegany był jako drugoligowy
team, który nie wytrzymywał
konkurencji nawet z wówczas rockowymi
średniakami, przykładowo Uriah
Heep, Budgie czy Free, choć w przypadku
tej ostatniej kapeli dołączyć należy
do terminu "rock" dodatkowy atrybut,
"blues", a ekstraklasie, czyli Deep
Purple, Led Zeppelin albo Black
Sabbath nie dorastał do pięt. I sądzę,
że fani grup nazwanych przeze mnie
"średniakami" nie mają powodu, aby
czuć się urażonymi, bo takie wtedy były
rynkowe realia. Chciałbym także jednoznacznie
zadeklarować, że tak, jak
kiedyś, także dzisiaj pozostałem wiernym
fanem wymienionej wyżej trójki
"drugoligowców" i uważam, że minione
lata pozwoliły na weryfikację poziomu
tych zespołów, postrzeganych aktualnie
we wszelkiego rodzaju opracowaniach w
kategorii gwiazd pierwszej wielkości. I
słusznie! Wracając do Mountain, należy
przypomnieć, że w latach 1970 -
1974 produkty amerykańskiej kultury
rockowej z trudem przebijały się do
świadomości Europejczyka z Zachodu, a
co dopiero Polaka. Utrudniony dostęp
do nagrań skutecznie ograniczał wiedzę
rodzimych fanów o dokonaniach rockowych
składów z USA. Gdyby nie radiowa
promocja ich muzyki w "Trójce",
to nikt w naszym kraju w tamtych
zgrzebnych czasach nie miałby bladego
pojęcia o istnieniu takich tworów jak
Mountain, Blue Öyster Cult czy
Cactus. A ja zapamiętałem z radiowych
audycji prezentowane nagrania koncertowe
Mountain, ich energetyczny wymiar
i rozimprowizowane partie instrumentalne,
które studyjny "drobiazg"
przeobrażały w wielominutowe monstrum,
z kapitalnymi solówkami, ze
szczególnym podkreśleniem gitar i
Hammondów, także przekraczanie granic
stylistycznych i wdrażanie wątków
bluesowych i progrockowych. Sam nie
mogłem uwierzyć, gdy z zakurzonego
kartonu w piwnicy wytaszczyłem kilka
niemarkowych kaset firmy ORWO z
byłej NRD, a na nich przegrane audycje
z popisami "Live" Mountain. Dzięki
pracy wydawnictwa Esoteric Recordings
stare czasy niejako powróciły, bo
wydana antologia "Crossroader" stanowi
znakomitą kompilację wielu najlepszych
songów Amerykanów, a na drugim
kompakcie przywołano ducha pierwszej
połowy lat 70-tych z estradowym
szaleństwem Leslie Westa i jego kolegów.
Po raz kolejny okazało się także,
że dobra muza nigdy się nie zestarzeje,
nawet po upływie kilku dekad pozostanie
świadectwem wielkości artystycznej
"emerytowanych" dzisiaj twórców
rockowych. West liczy sobie 72 dwie
wiosny i nadal pozostaje aktywny koncertowo.
Także chwała dla labelu Esoteric
za śmiały krok w kierunku popularyzacji
archiwalnych nagrań i edycję
"Crossroader - An Anthology 1970 -
1974". Młode pokolenie słuchaczy
otrzymuje niepowtarzalną szansę poznania
atmosfery z epoki narodzin wielu
odłamów rocka, oraz ewolucji stylistycznej
muzyki rozrywkowej w ogóle. Zanim
spróbuję przytoczyć kilka uwag w
kontekście zawartości muzycznej "Antologii",
chciałbym poświęcić trochę
miejsca w felietonie na wyjaśnienie
genezy terminologii. Pojęcie "antologia"
pochodzi z greki i składa się z dwóch
członków, "anthos"- kwiat i "lego"- zbieram,
czyli w dosłownym tłumaczeniu
"zbiór kwiatów". Współcześnie "antologię"
w dziedzinie muzyki określa się
jako cykl bądź kolekcję nagrań zawartych
na płytach, będącą reprezentatywnym
wyborem dzieł lub fragmentów
jednego lub wielu autorów, dokonanym
według określonych zasad. Najważniejszym
czynnikiem w tym zakresie jest
powiązanie komponentów antologii
wspólną cechą, np. ten sam autor, gatunek.
W przypadku Mountain kluczem
do stworzenia antologii było kilka
spełnionych warunków, po pierwsze zespół
rockowy jako grupa wykonawców
instrumentalno - wokalnych, działająca
pod jedną nazwą, po drugie utwory
wywodzące się z jednego nurtu muzycznego,
czyli rocka, a zawężając to pojęcie
do subgatunku, chodzi w tym miejscu
o hard rock. Istnieje jeszcze trzeci
czynnik, a jest nim czas, w którym zarejestrowano
i wydano kompozycje na
płytach długogrających. Zresztą w tej
kwestii jestem w rozterce, gdyż znalazłem
sporo informacji, wśród których
pojawiają się graniczne daty zasięgu
omawianej "Antologii" 1969 - 1974,
natomiast z innych materiałów wynika
okres 1970 - 1974. Ale nie bądźmy drobiazgowi,
bo akurat ten element tytułu
nic nie zmienia w kwestii stricte muzycznej.
Dodam jeszcze, że autorzy edycji,
czyli przedstawiciele Esoteric Recordings
stworzyli bardzo logiczny projekt
fonograficzny, mianowicie "oddali" w
ręce słuchaczy dwa dyski wypełnione po
brzegi technicznej pojemności dźwiękami,
z których ten pierwszy zawiera 20
nagrań wyłącznie studyjnych, natomiast
płyta druga to wersje "live" sześciu
numerów kompozycyjnych. Taki podział
to w przypadku Mountain bardzo
inteligentne posunięcie wydawnicze z
kilku powodów. Przyczyna pierwsza
wiąże się ze składem formacji, a konkretnie
z jednym motorów napędowych
Mountain na początku kariery, Felixem
Pappalardim, filarem instrumentalnym,
producenckim, wokalnym oraz
"tekściarskim" (fatalne określenie) grupy,
który współtworzył repertuar w
okresach 1969 - 1972 i 1973 - 1974.
Drugi argument odnosi się do wersji
koncertowych i hard rockowego ognia w
utworach Mountain. To, co panowie
wyczyniali w trakcie występów przed
publicznością przeszło do historii. I nie
chodzi tutaj wyłącznie o energię przekazu,
dynamikę, spontaniczność zachowań
muzyków, ale przede wszystkim o
ich wszechstronność i umiejętności improwizatorskie.
Ta ostatnia cecha przyczyniła
się do tego, że studyjne i koncertowe
wersje tych samych wykonań
dzieliła istna przepaść. Sześć pozycji
repertuarowych w programie płyty numer
dwa, nie oznacza wcale, że to jakieś
marne odrzuty lub marginalne bonusy.
Przeciwnie! Każdy z nich to rasowy
koncertowy killer, który potrafił ożywić
każdą halę i stadion. Akapit pierwszy
"Dream Sequence" trwa, bagatela prawie
25 minut, a finałowy "Nantucket
Sleighride", niespełna 32 minuty. Czego
tam nie ma! Granie smykiem (żadna
innowacja w tamtych czasach, ale żeby
to potrafić z sensem wykonać należało
być technicznie przygotowanym) po gitarowych
strunach, szaleńczy rock'n'roll
"Roll Over Beethoven", kosmiczne tempo
z karkołomnymi figurami rytmicznymi,
kapitalne melodie, surowy, naturalny
wokal, kaskady uderzeń perkusyjnych,
pulsujący mocą bas i schowane organy,
"ciągnące" linię melodyczną. Niezwykle
intensywne, selektywne brzmienie i niekończące
się solowe partie gitary czyli
Leslie West w swoim żywiole. Wymienność
ról bas - gitara prowadząca po
13 minucie wzorcowa. Jeden wątek
melodyczny jako pole do gitarowego
pojedynku, gwałtowne przejścia i ciągłe
podkręcanie tempa. Nawiasem mówiąc
niezłą kondycją fizyczną należy dysponować,
żeby w taką prędkością "śmigać"
po strunach i progach i cały czas
utrzymywać wysoki poziom dynamiki i
wymyślać nowe riffy, nie pozwalając się
słuchaczom znudzić. Być może niektórzy
Czytelnicy mnie za te słowa
powieszą, ale styl przypomina wyborne
"Made In Japan" Deep Purple, a w
czasie "pączkujących" jak drożdże
solówek odbiorca ma szansę podziwiać
kunszt wykonawczy wszystkich artystów
na scenie. Ale wracając do chronologii,
krótko na temat zawartości
pierwszego dysku. Niesamowicie przekrojowy
materiał, praktycznie same
znaczące dla twórczości studyjnej
Mountain utwory, chociaż fani mogą
kręcić nosem, utyskując, że nie ma tego,
czy owego. Ale generalnie zestawienie
ułożono rozumnie, dlatego program
posiada bardzo urozmaicony charakter,
od mocarnych, ostrych gitarowych kawałków
obecnych w zdecydowanej większości,
przez takie bardziej stonowane,
uspokojone o typie balladowym,
wspaniałe pieśni jak "For Yasgur's Farm"
czy kapitalny, lekko bluesujący "Theme
From An Imaginary Western" z genialną
gitarą i organami, przez wręcz intymne
w nastroju jak "Laird". Niektóre piosenki
szykują niespodzianki, ponieważ
rozwijają się przepięknie od delikatnych
fraz po sekwencje nabierające wraz z
upływem sekund niesamowitego poweru
jak "Boys In The Band", gdzie dodatkowo
w połowie utworu spotykamy
gwałtowne cięcie, po którym dyrygencką
"batutę" na krótko przejmuje
kameralny fortepian. Podziwiam Hammondy,
które w wielu fragmentach
przez super intensywne brzmienie zagęszczają
przestrzeń na maksa. A w tym
bogatym towarzystwie musimy dodatkowo
wyróżnić spektakularne miniatury,
śliczną fortepianową "Taunta
(Sammy's Tune)", trwającą równo minutę,
czy cztery sekundę dłuższą, wspaniałą
melodycznie "drobinę", gitarowoklawiszową
"King's Chorale" o nieco
podniosłym klimacie. A na liście znajduje
się jeszcze motoryczny, z akcentami
bluesowymi "You Belter Believe It", z
krzyczącym wokalem i nakręcającym
spiralę emocji "wysoce kalorycznym" riffem,
który "umarłego" obudzi z wiecznego
snu. Taka konfiguracja nagrań
studyjnych pozwala słuchaczom zarówno
na głębszy oddech w chwilach spowolnień,
jak też podbija wydatnie puls
przy odbiorze rockowych i rock'n'rollowych
fighterów, "częstujących" salwami
dźwięków na lewo i prawo. Tak
skonstruowana kolekcja nagrań zadaje
także kłam teorii, że Mountain utożsamiany
jest ze stylem "równo, prosto i
głośno". Oczywiście bywa też tak, ale
wydawnictwo pozwala docenić również
uniwersalność wykonawców, których
znakiem firmowym były także urokliwe
songi, które można sklasyfikować w kategorii
"rockowe ballady". Tych momentów
wyciszenia na próżno szukać w czasie
koncertu, ale Mountain słynął z
żywiołowości do granic skrajnego wyczerpania
muzyków. Za to osoby pragnące
partii solowych każdego artysty z występujących
na scenie, będą w pełni
usatysfakcjonowani, ponieważ tych
popisów notujemy w bród. Naturalną
koleją rzeczy prym wiedzie gitara Leslie
Westa, który wykorzystuje ją także do
brzmieniowych eksperymentów ("Nantucket
Sleighride"), ale także pozostali
instrumentaliści mają swoje "pięć
minut", żeby zaprezentować pełnię możliwości.
Te dwa długaśne fragmenty,
łącznie, bez trzech minut to godzina
(!!!), przypominają efektywne jam session,
w którym impulsem jest temat
główny kompozycji studyjnej rozwijany
następnie według własnych upodobań.
Rezultat jest znakomity. Wydawnictwo
"Crossroader - An Anthology 1970 -
1974" w bardzo udany sposób łączy
najlepsze składniki pracy studyjnej i
koncertowej hard rockowej, amerykańskiej
formacji Mountain. Legenda festiwalu
Woodstock stała się dla Mountain
świetną reklamą. Dwupłytowa edycja
Esoteric Recordings całkowicie
potwierdza zalety bandu w kreowaniu
widowiska "na żywo", a także wyraźnie
pokazuje, że w studio nagraniowym
Mountain nie tracił nic ze swoich przymiotów.
Muzycy zespołu prezentują
szeroką paletę indywidualnych umiejętności,
które znalazły swoje odbicie na
obu dyskach, tym z "topowym" programem
studyjnym i spektaklem zagranym
przed liczną publicznością. Niebanalne
melodie, zaangażowanie, pasja,
bezpretensjonalność i szczerość muzycznych
wypowiedzi. Świetny dokument,
doskonale przygotowany pod
względem technicznym, a mam tutaj na
myśli jakość parametrów brzmienia. Nic
tylko słuchać! (5)
Włodek Kucharek
Mountain - Go For Your Life
2013/1985 Esoteric / Cherry Red
Nowojorska, hard rockowa formacja
Mountain została założona w 1969 roku
przez gitarzystę Leslie Westa, wywodząc
swoją nazwę od tytułu jego solowego
albumu, który w wielu wykazach
dyskograficznych widnieje także jako
debiut płytowy zespołu. W tworzeniu
projektu uczestniczyli także Felix Pappalardi,
Steve Knight oraz Corky Laing,
którzy postrzegali swoją grupę jako
kontynuatorkę dzieła legendarnego super
trio Cream. Ale tak wysokie "loty" w
kwestii porównań klasy artystycznej wynikały
z faktu, że Pappalardi był producentem
ostatnich trzech albumów
Cream w okresie bezpośrednio przed
rozwiązaniem grupy. W początkowym
etapie swojej działalności w latach
1969-1974, wtedy kwartet, Mountain
wydał aż osiem longplayów, po czym
zamilkł na ponad dziesięć lat. Już na samym
starcie do kariery zespół spotkało
128
RECENZJE
nie lada wyróżnienie, mianowicie posiadając
na koncie fonograficznym tylko
jeden album, "Leslie West - Mountain"
zaproszony został do występu w ramach
sławnego na całym globie festiwalu
Woodstock w 1969 roku, dając wówczas
świetnie przyjęty występ. Jak się
później okazało Mountain wielokrotnie
udowadniał, że prawdziwe z niego
koncertowe "zwierzę", ponieważ właśnie
przed publicznością rockmani uwalniali
niesamowite pokłady energii prezentując
swoją spontaniczność i dokładając
decybeli "do pieca", aby zasłużyć na
miano jednej z najgłośniejszych grup
rockowych świata. Po najbardziej owocnym
okresie w aktywności bandu w latach
70-tych nastąpił okres stagnacji i
dopiero począwszy od roku 1985 pojawiły
się pierwsze, skuteczne próby reaktywacji
zespołu. Po rekonstrukcji skład
personalny ekipy Mountain zmieniał
się ustawicznie, jednak muzycy pozostali
stylistycznie wierni żywiołowemu
hard rockowi. Trendy obecne w muzyce
rozrywkowej w późniejszych dekadach
odcisnęły delikatne piętno na charakterystyce
kompozycji tworzonych przez
Amerykanów, stąd w utworach pojawiać
się zaczęły akcenty elektroniki, zupełnie
zbyteczne, ale artyści chcieli być "trendy",
dlatego przykładowo na albumie, o
którym za moment, "Go For Your Life",
goście obsługujący mini mooga czy
sekwencer, choć "zepchnięci" do ról trzecioplanowych.
To unowocześnianie "na
siłę" w niektórych, całe szczęście nielicznych
utworach, nie wpłynęło korzystnie
na jakość rockowych propozycji i
spowodowało, że określenie "jedna z
najgłośniejszych grup świata" nieco wyblakło.
Ta ekstremalna na tamte czasy
głośność była znakiem rozpoznawczym
ich występów "na żywo", gdy nawałnica
decybeli i wręcz furiackie partie solowe
gitary Leslie Westa "ogłuszały" publiczność.
Z drugiej strony jedną z cech ich
repertuaru stały się także, chyba dla
przeciwwagi, piękne, liryczne ballady,
do wykonania których świetnie nadawał
się dosyć miękki i ciepły głos Felixa
Pappalardi. W momencie debiutu Mountain
zwrócił na siebie uwagę przede
wszystkim fanów w USA, a dwie pierwsze
płyty długogrające pokryły się
"złotem". Później, przynajmniej w tej
kwestii, było już tylko gorzej. Można
spotkać się z opiniami głoszącymi, że
grupa Mountain należała do wąskiego
grona formacji, które wywarły znaczący
wpływ na rozwój heavy metalu. Nigdy
nie należałem do sympatyków typowo
amerykańskiego, rockowego grania, to
znaczy dosyć prosto, ostro, rytmicznie i
melodyjnie. Propagatorami takiego grania
od zawsze byli między innymi brodacze
z ZZ Top, którzy nigdy nie należeli
do moich faworytów, ale "de gustibus
non est disputandum", czyli "o
gustach się nie dyskutuje", więc i ja nie
będę zgłębiał tego tematu. Jednak pisząc
o Mountain trudno uciec od porównań
z amerykańskim rockiem, ponieważ
także ta ekipa potrafiła dać czadu,
zarówno w studio nagraniowym, jak
też na koncercie. Entuzjazm i energia
występów potrafiła rozruszać każde towarzystwo.
Wydawnictwo "Go For Your
Life" nazwać można powtórnym debiutem,
ponieważ dziesięć lat milczenia
w branży muzycznej to szmat czasu, po
drugie z oryginalnego składu został inicjator
założenia grupy Leslie West, a
także bębniarz Corky Laing. Pozostali
członkowie na "liście płac" to nazwiska
nowe, a lekki niepokój budzi skład instrumentarium
z elektroniką, która raczej
zmiękcza aniżeli wyostrza brzmienie.
Ale zanim nie posłuchamy, to nie
mamy podstaw do w miarę obiektywnej
oceny jakości aktualnego w roku 1985
repertuaru. Okazuje się, że przez te
wszystkie lata jeden czynnik nie uległ
zmianie, w centralnym punkcie tej studyjnej
prezentacji znajduje się reżyser,
od narodzin Mountain, poczynań zespołu
Leslie West, który pomimo upływu
czasu niewiele stracił ze swojego wigoru
trochę szalonego gitarzysty, ale co
najważniejsze, nie ubyło mu umiejętności
topowego gitarzysty hard rockowej
historii. Dowodami na tak sformułowaną
tezę są już pierwsze takty "Hard
Times", oraz siła ognia kolejnych składników
albumu, takich jak m.in. "Bardot
Damage", "Shimmy On The Footlights"
czy "Spark". To prawie połowa programu
płyty, na której "udokumentowano"
dźwiękami, jaki power potrafił Mountain
wygenerować, ile w tych fragmentach
spontanu, rytmicznego grania z
wyrazistą i chwytliwą melodią, naturalności
i strukturalnej prostoty bazującej
na schemacie zwrotka - refren. Wszy-stkie
dziewięć piosenek, to utwory niedługie,
w których swoje miejsce znalazły
także partie solowe, zwięzłe i nieprzekombinowane.
Już "Hard Times" zaczyna
się od riffu Westa, którego gitara,
ostra i energetyczna prowadzi kompozycję,
po czym włącza się surowy, mocny
głos, a refren ze słowami "Hard Times"
ma w sobie potencjał do rozruszania
tłumów. "Spark" ma zdecydowanie
łagodniejsze oblicze, głównie za sprawą
syntezatora, którego pulsowanie z trudem,
ale jednak przebija się z drugiego
planu. Mimo "wizyty" elektronicznego
"gościa" także ten numer pozostaje elektrycznym,
gitarowym i pioruńsko rytmicznym
hiciorem, o dosyć prostej i niewyszukanej
melodii. Podobny styl
utrzymuje "She Loves Her Rock" z mocarnym,
"nabijanym" przez perkusję dosyć
mechanicznie rytmem. Nie daje o
sobie zapomnieć także gitarowy "jazgot"
"wiosełka" Westa. Trio nie zmienia nic
ze swojego anturażu także w następnym
akapicie "Bardot Damage", który dosyć
powolnie, ale z nie mniejszym, masywnym
brzmieniem wdziera się do świadomości
słuchaczy ciężkim hard rockowym
riffem. Nie jestem ekspertem od
heavy metalowych rozwiązań rytmicznych,
ale przypuszczam, że "pancernej"
sekcji rytmicznej i gitarowym akordom
niedaleko do heavy rockowej maniery
wykonawczej. Mountain nie
zwalnia także w "Shimmy On The Footlights",
wybitnie gitarowym kawałku, w
którym króluje bezpretensjonalny rock-
'n'roll. Prosto, przystępnie, rytmicznie i
melodyjnie w luzackiej atmosferze. Po
pięciu rockowych "piorunach" nadszedł
czas na głębszy oddech. Tę rolę spełnia
song "I Love Young Girls", ale jak ktoś
myśli, że spotkamy typową, słodką i
uładzoną "pościelówę" to się myli. Owszem,
ciut mniej decybeli, kontrolowany
spadek dynamiki, "bujające" akcenty
bluesowe w odrobinę "cockerowskim"
wokalu składają się na miły przerywnik
w powodzi ostrych dźwięków. "Makin'
It In Your Car" powraca za sprawą basu
i Corky Lainga za zestawem perku-syjnym
od pierwszych dźwięków na wcześniej
wytyczone rockowe tory, chociaż
wydaje się, że ten odcinek albumu należy
do jego słabszych momentów, ponieważ
pozbawiony jest zarówno spektakularnych
partii solowych, jak też "wbijającego"
się w pamięć motywu melodycznego.
W "Babe In The Woods" dominuje
West, kreśląc swoje gitarowe figury,
a finał stanowi łagodniejsza kompozycja
"A Little Bit Of Insanity", zbliżona do
klasycznych gitarowych ballad. Mniej w
niej ognia, mniej chropowatych dźwięków,
natomiast bardziej refleksyjny charakter,
"wygładzone" brzmienie z pewną
dozą nostalgii. Album "Go For Your
Life" ocenić można zapewne jako solidny
przykład hard rocka z lat 80-tych. O
wizerunku repertuaru grupy od pierwszych
akordów decyduje Leslie West,
który rządzi większą częścią przestrzeni
dźwięków, to on "rozdaje karty" w dosyć
krótkich i intensywnych partiach solowych,
jego wokal, z wyjątkiem epizodów
w refrenach z chórkami, nadaje ton
piosenkom, zaś pozostali koledzy sprowadzeni
zostają - przynajmniej takie
mam wrażenie - do roli sprawnych
akompaniatorów. Ale przyznać należy,
że tak skonfigurowany skład działa jak
precyzyjna maszynka, nie siląc się na
skomplikowane podziały rytmiczne, czy
rozbudowane frazy instrumentalne.
Filarem płyty, tylko 34 minuty muzyki,
są przystępność i chwytliwość i te
założenia zostają zrealizowane. Na scenie
rządzą organiczne dźwięki o korzeniach
heavy i hard rockowych. Ważną
funkcję pełni rytmika z wyra-źnie zaznaczonymi,
regularnymi akcentami i
miarowym charakterze. Dzięki takiemu
podejściu poszczególne utwory są dla
odbiorcy łatwo przyswajalne. Po dziesięciu
latach od płytowego debiutu Mountain,
pomimo perturbacji personalnych
(Felix Pappalardi, autor tekstów,
basista, wokalista i producent, podpora
Mountain na początku kariery został w
roku 1983 zastrzelony przez żonę, Gail),
zespół udowadnia, że niewiele stracił
ze swoich zalet, które zapewniły popularność
tej rockowej formacji.
Włodek Kucharek
Nemesis - Unleash The Beast
2014 Cult Metal Classics
Wyspa Guernsey z wiadomych względów
nigdy nie była jakąś muzyczną p-
otęgą, co nie znaczy, że nie powstawały
tam metalowe zespoły. Jednym z nich
był założony w roku 1987 Nemesis -
grupa czerpiąca zarówno od klasyków
hard rocka, jak też jeszcze tak niedawno
święcącego triumfy nurtu NWOBHM.
Przebicie się jednak w drugiej połowie
lat 80-tych było sztuką niezmiernie trudną
i skończyło się wtedy na ultrarzadkiej
obecnie 12" EP "Unleash The Beast"
z roku 1989 i jednej kasecie demo.
Grupa powróciła dwanaście lat temu,
nagrała w tym czasie dwa albumy i jest
wciąż aktywna, a niedawno ukazało się
wznowienie "Unleash The Beast". Program
podstawowy EP-ki to cztery utwory:
rozpędzony i surowy opener "Alive
And Kicking" z iście Halfordowskimi
falsetami, mocarny "Nemesis" z punktującym
basem i rozwibrowanym śpiewem
Danny'ego Joyce'a, całkiem przebojowy,
choć ostry "To Much To Lose" oraz
szybki "Concerned" z niższym, bardziej
agresywnym śpiewem. W dzisiejszych
czasach pewnie jednak mało kto kupiłby
kompakt z czterema utworami, tak
więc mamy na nim jeszcze 10 utworów
dodatkowych - jak się domyslam, bo recenzję
piszę na podstawie plików mp3 -
wybranych z obu albumów Nemesis.
Kilka pierwszych mimo patosu i wykorzystywania
instrumentów klawiszowych,
to jeszce tradycyjny metal w pełnym
tego słowa znaczeniu ("Kingdom
Of Steel", "The Blame"), jednak w tych
nowszych mamy coraz wyraźniejsze
zapędy w kierunku epickiego, a nawet
symfonicznego metalu, co potwierdzają
orkiestrowe tła, rozbudowane aranżacje,
liczne partie syntezatorów, imitujące
także również inne instrumenty jak np.
trąbki, a także urozmaicone, bardzo
różnorodne partie wokalne w "Traitor"
czy "Forever In Metal".
Wojciech Chamryk
Nightrider - Archives 1980-84
2014 Cult Metal Classics
Worek z szerzej nieznanymi, ale zdecydowanie
wartymi uwagi amerykańskimi
zespołami z lat 80-tych zdaje się nie
mieć dna. Dzięki Cult Metal Classics
Records pojawiają się kolejne kompilacje
tych grup, a kolejny w serii jest
Nightrider z Nashua w New Hampshire.
Istniejący w pierwszej połowie lat
80-tych zespół pozostawił po sobie
tylko nagrania demo, w dodatku rozprowadzane
w ilościach wręcz śladowych.
Bogactwo amerykańskiej sceny tamtych
lat może doprawy przyprawić o zawrót
głowy, ale ten swoisty nadmiar przekładał
się niestety na możliwości przebicia
się w takim gąszczu konkurentów.
Nightrider nie zyskał takiej szansy, ale
obecnie jego płyta stanie się pewnie łakomym
kąskiem dla fanów inspirowanego
hard rockiem US power metalu.
Sporo tu bowiem nawiązań do Riot czy
The Rods ("Stranger In The Strange
Land", "Knightmare"), muzycy nie unikają
też bardziej melodyjnych utworów,
gdzie kłania się chociażby Riggs ("Power
Of Passion"), słychać też wpływy
NWOBHM w rodzaju wczesnych Def
Leppard. Wszystko to jednak jest przyprawione
odpowiednią dawką energii,
Steve LaBrecque śpiewa wysoko, ale
drapieżnie, a surowe, acz klarowne brzmienie
wszystko to jeszcze bardziej
uwypukla. Szkoda tylko, że pod koniec
istnienia grupa za bardzo zmiękczyła
swą muzykę, dodając partie keyboardów
- "Prisoner Of Same" to wręcz pop
music, a w "You've Still Got Time" klawisze
aż nachalnie wysunięte są na plan
pierwszy, gitar praktycznie nie słychać.
Jednak nie zawsze było tak źle: dłuższy
o półtorej minuty remix "Desert Man"
stał się dzięki umiejętnie dodanym instrumentom
klawiszowym znacznie
mroczniejszy. Tak więc z 12 utworów
mamy raptem trzy niezbyt udane, ale i
tak warto sobie sprawić tę składankę.
Wojciech Chamryk
No Bros - Heavy Metal Party
2015/1982 Karthago
No Bros to legenda austriackiego hard
rocka i heavy metalu, działająca z przerwami
od 1974 roku. Zespół zadebiutował
longlpayem w 1982r. i był to koncertowy
album "Heavy Metal Party".
Niech nikogo nie zmyli data wydania i
tytuł, bo pomimo tego, iż materiał na
RECENZJE 129
płytę zarejestrowano jesienią 1981, to
płytę wypełnia jeszcze tradycyjny hard
rock, w najlepszym razie hard & heavy.
Mamy tu więc klimaty Uriah Heep i
Deep Purple, wiele organowych partii i
solówek oraz niezbyt mocną gitarę, też
w stylu lat 70-tych. Wokalista Freddy
Gigele chętnie wdaje się w pojedynki z
fanami, zresztą publiczność jest tu bardzo
aktywna i dobrze słyszalna, co w
obecnych czasach nagminnie poprawianych
w studio płyt koncertowych jest
sporym atutem "Heavy Metal Party".
Może nie do końca przekonują utwory
takie jak "Reggae", który jawi się po latach
jak taki wyskok w bok na zasadzie
"może uda się wylansować popowy przebój",
ale już dynamiczny "Metal Man",
"Holiday with HH" czy "New York"
nieźle zniosły próbę czasu. Tegoroczne
wznowienie Karthago Records dopełnia
kilka kolejnych utworów koncertowych.
Część z nich to bardziej surowe
wersje numerów znanych z materiału
podstawowego, są też niepublikowany
instrumental "Rough And Rare" i "We
Are Stronger", który jeszcze w tym samym
1982r. trafił na debiutancki album
studyjny No Bros.
Wojciech Chamryk
No Bros - Ready For The Action
2015/1982 Karthago
"Ready For The Action" to wciąż hard
rock, ale już o zdecydowanie cięższej
proweniencji. Organy Nikolausa P.
Opperera wciąż mają tu wiele do
powiedzenia, chociaż klawiszowiec grupy
częściej sięga też po syntezatory.
Czasem można jeszcze odnieść wrażenie,
że lata 70-te wciąż trwają w najlepsze
("Please Change Your Mind"), ale
takie "Backstage Queen", "Speedy" czy
balladowy "Be My Friend" to już lata 80-
te. Program oryginalnego wydania też
dopełniają tu nagrania dodatkowe, zarejestrowane
jesienią ubiegłego roku: zarówno
hard rockowe, z licznymi organowymi
partiami ("Back Again"), ale też
zdecydowanie metalowe ("A Night In
Touch City").
Wojciech Chamryk
Nocturnal - Arrival of the Carnivore
2015/2005 MDD
Ostatni, wydany w ubiegłym roku krążek
niemieckich piewców diabła i
obskurnego black/thrash metalu "Storming
Evil" przez długi czas gościł w
moim odtwarzaczu i sprawdzał wytrzymałość
moich mięśni karku. To było
zdecydowanie najlepsze dzieło jakie
stworzyli przez piętnaście lat istnienia.
Teraz natomiast przyszło mi skreślić
kilka zdań na temat debiutu z 2005
"Arrival of the Carnivore", który byłem
zmuszony sobie po dłuższym czasie
odświeżyć. Jest ku temu okazja, ponieważ
właśnie ukazały się reedycje CD
nakładem MDD Records oraz LP wydane
przez, a jakże, High Roller. Nocturnal
dziesięć lat temu nie był jeszcze
uzbrojonym po zęby Demonem siejącym
pożogę i zniszczenie. Był raczej
nieopierzonym diablęciem, które jednak
też potrafi dokuczyć i plunąć w pysk
potokiem siarki. Brzmienie jeszcze
mocno podziemne z obowiązkowo bzyczącymi
gitarami, perką łupiącą w niezbyt
skomplikowany sposób oraz
wokalem, który raczej nie wygrałby
"mam talent". Muzyczne inspiracje są
doskonale słyszalne. Jest to oczywiście
stara szkoła teutońskiego black/thrash
speed metalu, czyli Sodom, Kreator,
Destruction i Violent Force oraz
można by jeszcze dodać Morbid Saint
czy najwcześniejszy Bathory. Utwory
brzmią jak nagrane gdzieś tak w 84 lub
85 co jak wiadomo w tym wypadku
trzeba uznać za plus. Nie brakuje tu też
bardziej rockendrollowych motywów
inspirowanych bogami z Motorhead,
co da się wyczuć w "Burn this Town"
oraz czasem bardziej melodyjnych
(oczywiście jak na ten gatunek) tematów,
ale i tak przez większość czasu
trwania płyty dominuje śmierdzący
smołą i zjełczałym browcem thrash.
Oczywiście nie jest to ekstraklasa tego
nurtu, a takie załogi jak Desaster czy
Absu zjadają wczesny Nocturnal w
kilka sekund, jednak fanatycy chamskiego
i prawdziwie oldskulowego metalu
z pewnością spędzą kilka piw z tym
albumem.
Primal Fear - Seven Seals
2015/2005 MetalMind
Maciej Osipiak
Dekada, dziesięć lat, to szmat czasu, a
tyle właśnie minęło od premiery szóstego
albumu Primal Fear "Seven Seals".
Już wtedy płytę przyjęto z aprobatą.
Dziesięć kompozycji, większość ze świetnymi
riffami, w różnych tempach,
choć przeważają średnio szybkie, pompatyczne
refreny, niesamowite solówki,
melodyjne a zarazem zagrane z rozmachem,
no i głos Scheepersa. To charakterystyczne
cechy tego albumu jak i
całej twórczości Primal Fear. Przewodzi
tu rewelacyjny "Evil Spell", z niesamowitą
pracą gitar, jeden z lepszych z
repertuaru Niemców. Niewiele ustępują
mu, szybki i bardzo melodyjny "Demons
& Angels", podszyty hard rockiem
"Rollercoaster", prawie archetyp stylu zespołu
"The Immortal Ones", czy niesamowity
i mocarny "Carniwar". Ale czy
brakuje coś tytułowemu "Seven Seals"?
Wolno snujące się masywne dźwięki z
bardzo klimatyczną wstawką, zilustrowane
przez kapitalne linie wokalne
Ralfa. No i ta solówka Toma Naumanna.
Jest się czym ekscytować. Podobnie
z blokiem długaśnych i bardzo epickich
"Diabolus" i "All For One". Troszkę
gorsza okazuje się końcówka. Składają
się na nią dwie kompozycje. "The Nature
of Evil" znana jest z repertuaru
Sinner, może dlatego jej wykorzystanie
staje się pewnym rozczarowaniem, choć
wersja z tej płyty wydaje się lepiej
zagrana. No i ballada "In Memmory". W
sumie nie ma co się czepiać, ale
wolałbym, aby ten krążek zakończył się
z jeszcze mocniejszym akcentem, niż
zawartość całości. Niektórzy "Seven
Seals" stawiają obok "Primal Fear" i
"Nuclear Fire". Może mają rację. Na
pewno to jeden z lepszych albumów
Niemców, po tylu latach nadal niczego
mu nie brakuje i wciąż działa ma
słuchacza z podobną mocą jak tą dekadę
temu. Pewnie tak mu zostanie, więc
może zacząć mówi o nim, klasyk?
\m/\m/
Primal Fear - Metal Is Forever - The
Very Best of Primal Fear
2015/2006 MetalMind
Metal Mind kontynuuje reedycje
Primal Fear. Tym razem na tapecie jest
składanka "Metal Is Forever", którą
wypuścił Nuclear Blast w 2006 roku,
na zakończenie wspólnej współpracy.
Jak nie przepadam za kompilacjami,
tak to wydawnictwo zawsze mi pasowało.
Nagrania z głównego dysku oczywiście
to zbiór, który będzie podobał się
jednym bardziej innym mniej. Dla mnie
najważniejsze, że zaczyna się od utworu
"Metal Is Forever", który ciągnie całość
aż do końca. Co nie jest łatwe, bowiem
na ten krążek składa się szesnaście kompozycji,
które trwają siedemdziesiąt
sześć minut. Potężna dawka muzyki.
Mnie zupełnie nie dłuży ten przekrój
twórczości z dekady, w której Primal
Fear związany był z Nuclear Blast. To
chyba dobrze świadczy o potencjale
kapeli, tym bardziej, że takie zestawy
pozbawione są siły przekazu poszczególnych
longplayów, które jako całość
mają również coś do powiedzenia. Ba,
nawet całkiem dobrze się bawiłem, bo
okazuje się, że co niektóre z utworów
uleciały mi z głowy i fajnie było sobie je
przypomnieć. A te co pamiętałem praktycznie
od pierwszych taktów, zmuszały
mnie do rytmicznego poruszania karkiem.
W momencie gdy do sklepów
trafiła omawiana składanka, bardzo podobało
mi się, że na drugim dysku zebrano
covery. Takiemu leniuchowi jak
ja, pozwoliło to na nie wyciąganie kilku
płyt i wyłuskiwaniu poszczególnych
utworów, a odpalenie jednego dysku i
oddaniu się przyjemności wysłuchania
znanych kawałków w interpretacji
Primal Fear. W sumie zestaw imponujący.
Każdy kawałek znakomicie znany,
wielokrotnie przewałkowany, żaden z
nich nigdy się nie nudzi. Czy to w wersji
oryginalnej, czy też kogoś innego. No
i co najfajniejsze, zestawiono tu dokonania
kapel, do których mam chyba
najwięcej sentymentu. Dziwna sytuacja
ale "Metal Is Forever - The Very Best
of Primal Fear" to kawał solidnego
heavy metalu z pod znaku Primal Fear
zestawiona na dwóch dyskach, wcale nie
gorsza od ich poszczególnych albumów.
\m/\m/
Race Against Time - Time Waits For
No Man
2015 High Roller
Kolejny raz High Roller Records funduje
nam wspaniały prezent. Tym razem
w postaci kompilacyjnego materiału
legendarnego Race Against Time. O
tym zespole zrobiło się nieco głośniej za
sprawą Hell, który nagrał ich cover
"Harbinger of Death". Trzeba przyznać,
że chyba lepiej wybrać nie mogli, gdyż
wspomniany utwór perfekcyjnie wpasował
się w ich styl. Zresztą sprawa ma
podwójne dno, gdyż wokalista Race
Against Time - David Halliday był od
1982 wokalistą Hell… Cóż można powiedzieć
o muzyce Race Against Time?
Na pewno to, że jest niedoceniona.
I to bardzo. A szkoda, bo panowie mięli
szerokie horyzonty muzyczne. Ich numery
to nie prostacki (z całym szacunkiem)
NWOBHM grany na jedno kopyto,
ale bardziej zróżniowane, rozwinięte
i psychodeliczne aranżacje. Niesamowity,
niemal aktorski wokal Dave'a
nadawał muzyce niepowtarzalnego klimatu
i dramaturgii. Nie sposób przejść
obojętnie obok tak arcyciekawego grania.
Mroczny klimat może momentami
kojarzyć się z Black Sabbath czy
Witchfynde. W muzyce Race Against
Time jest niebezpieczna, wręcz nadprogramowa
dawka czystego szaleństwa
podszytego opętaniem. Niepokojąca atmosfera
przenosi się na słuchacza, który
wchodzi głęboko w świat wykreowany
przez Brytyjczyków i trudno się mu
później z niego bezpiecznie wydostać.
Ci panowie pozyskują sobie słuchacza
bez najmniejszego problemu. Ich muzyka
niebezpiecznie wciąga. Podczas słuchania
materiału cały czas miałem wrażenie,
że obcuje z czymś nadzwyczajnym
i złowrogim. Z czymś, co powinno
być zwyczajnie zakazane. Atmosfera na
płycie jest co najmniej niezdrowa, lecz
wciąga jak narkotyk. Mnie kupili. Rewelacja!
Przemysław Murzyn
Rebellion - And The Battle Begins...
2014 Cult Metal Classics
Oj, spóźnili się panowie z Rebellion z
wydaniem tej płyty o ładnych kilka lat.
Gdyby "And The Battle Begins..."
ukazała się, dajmy na to, tak z sześć lat
wcześniej, to pewnie doczekałaby się
miana klasyka US powet i epic metalu,
a tak stała się zapomnianą perełką,
która w epoce ukazała się tylko na kasecie.
U nas był to nośnik dość ceniony,
byl nawet okres, że wyżej od fatalnie
wytłoczonych i jeszcze gorzej brzmiących
rodzimych LP's, ale na Zachodzie
taśmy zawsze były tylko mało znaczącym
dodatkiem do płyt i później
kompaktów, niezbyt cenionym przez
fanów i kolekcjonerów. Na szczęście
130
RECENZJE
płyty Rebellion dzięki Cult Metal
Classics Records znowu są dostępne i
dobrze się stało, bowiem był to sprawny
i grający całkiem interesującą muzykę
zespół. Jedyne co można zarzucić tym
sześciu muzykom z Massachusetts to
niewyobrażlany wręcz brak wyczucia,
bo granie w latach 1989-94 takich
dźwięków było praktycznie od razu skazane
na porażkę i komercyjne niepowodzenie.
Dzięki takiemu podejściu
mamy jednak płytę taką jak "And The
Battle Begins..." - jedenaście utworów
surowego, acz nie pozbawionego melodii,
epickiego/amerykańskiego power
metalu. Skojarzenia z Warlord, Manowar,
Omen czy Liege Lord nasuwają
się od razu, ale Rebellion nie są tylko
imitatorami. Umiejętnie wzbogacają
bowiem swe kompozycje licznymi efektami
ilustracyjnymi (tykanie zegarów w
"Only Time Will Tell", odgłosy walki i
kawaleryskiej szarży w "Road To Freedom"),
aranżacje są bardzo urozmaicone,
a niekiedy te gitarowo-klawiszowe
partie tworzą wręcz frapującą całość
(mroczny "Crying Out", patetyczna ballada
"He Walks Alone"). Przyłoić też
potrafią, a jakże, co potwierdzają trzyminutowy
"Do Or Die" i jeszcze bardziej
surowy "Fallen Angel" z drapieżnym
śpiewem Eda Snowa. Wokalista jest
zresztą bardzo mocnym punktem Rebellion,
a mimo tego, że lubuje się
wręcz wysokich rejestrach, to potrafi też
zarazem nadać swym partiom sporej
agresywności (archetypowy "Demons Of
Darkness", brzmiący tak, jakby powstał
i został nagrany nie na początku lat 90-
tych, ale tak z dziesięć lat wcześniej).
Wojciech Chamryk
Rebellion - Unreleased Sessions
2014 Cult Metal Classics
Materiał z "Unreleased Sessions" nie
jest już tak ciekawy. Owszem, nie brakuje
tu również udanych kompozycji,
jak wzbogacona dźwiękami jakby z hiszpańska
brzmiących trąbek ballada
"Enter The Silence", zróżnicowany "Solutions
(Human Race)" czy patetyczny
opener "Cycle Of Life", ale bywa też zdecydowanie
gorzej. Wcześniejsza i krótsza
wersja "Only Time Will Tell" za
bardzo kojarzy się z dokonaniami Dio, z
kolei w kilku utworach za bardzo wyeksponowano
w miksie kosztem gitary
partie instrumentów klawiszowych,
przez co np. "Without You" czy "Richer
To Poorer" brzmią bardzo mdło i jakoś
bez wyrazu. Nie zmienia to jednak faktu,
że "Unreleased Sessions" ciekawie
dopełnia obraz twórczości Rebellion z
"And The Battle Begins..." - inna sprawa,
że znacznie lepszym pomysłem
byłoby łączne wydanie tych materiałów,
a nie pojedynczych CD.
Wojciech Chamryk
Royal Air Force - Fasten Your Seat
Belts
1988 MetalMaster/Minotauro
Tak jak z przyjemnością wracam do debiutanckiej
EP-ki tej włoskiej ekipy, to
co do obu jej albumów mam już mieszane
uczucia. Royal Air Force był bowiem
zespołem zakorzenionym w estetyce
metalu wczesnych lat 80-tych, dlatego
też wydaje mi się, że pełnopłytowy
debiut pod koniec tej dekady był już za
bardzo naznaczony różnymi kompromisami,
które odbiły się negatywnie na zawartości
obu krążków formacji. Debiutancki
"Fasten Your Seat Belts" z 1988
roku rozpoczyna się niezbyt mocnymi,
przebojowymi numerami ("Not A Number
On Your List", "Victim Of Your Innocence"),
w których właściwie tylko
wokalista Marco Signorini jest w 100%
heavy, prezentując ostry, zadziorny
śpiew na krawędzi histerycznego wrzasku.
Utwór numer trzy "Straight'N'
Narrow" to mocniejsza, szybsza jazda,
ale zaraz po nim zespół serwuje "I Hear
You Calling" z syntetycznymi brzmieniami
klawiszowymi i jeszcze bardziej
przebojowym refrenem. I tak już nistety
jest do końca tej nierównej płyty. Fani
tradycyjnego heavy z ośmej dekady XX
w. pewnie nie wzgardzą stylizowanym
na nagranie koncertowe, surowym i rozpędzonym
"Ain't No Love", brzmiącym
niczym old power metal "Shock Pollution
Shock" czy niesionym syntezatorowym
podkładem w stylu Dio "War", ale
pozostałe kompozycje to już totalne powielanie
schematów i najbardziej oklepanych
gitarowo-klawiszowych współbrzmień.
Wojciech Chamryk
Royal Air Force - Leading The Riot
1989 MetalMaster/Minotauro
Na wydanym rok później "Leading The
Riot" zespół bez powodzenia starał się
powielić patenty z debiutu, co - zwa-żywszy
na mierne komercyjne powodzenie
tamtej płyty - było przysłowiowym
strzałem w stopę. Ta płyta jak dla mnie
rozpoczyna się dopiero od czwartego
"Last Dive": szybkiego, ostrego numeru
z dynamiczną sekcją, solidnymi riffami i
szaleńczym śpiewem wokalisty. Ot, zagwozdka,
czemu openerem został dość
nijaki utwór tytułowy, ale w sumie zważywszy
na taki sobie poziom większości
wypełniających ten album kompozycji,
to ciężko było zestawić trzy konkretne
utwory (dwa pozostałe to stricte metalowe
"Power By The Madness" i "Royal
Air Force", wstydliwie upchnięte na
końcu płyty) z pięcioma wypełniaczami.
Pewną ciekawostką jest tu gościnny
udział byłego już wtedy gitarzysty Lizzy
Borden, Gene'a Allena w trzech numerach,
ale to taka wisienka na niezbyt
smacznym torcie.
Wojciech Chamryk
Sad Iron - Total Damnation
2015/1983 Skol
Rok 1979. Gitarzysta Bernard Rive
zakłada Sad Iron po czym grupa wygrywa
lokalną bitwę zespołów, dzięki
czemu nie tylko trafia na kompilację
"Holland Heavy Metal Vol. 1", ale też
otrzymuje nagrodę - czas w studio.
Efekt tej sesji to debiutancki album "Total
Damnation", wznowiony właśnie
po 32 latach na CD przez Skol Records,
Barta Gabriela. Rzecz jak na
rok 1983 jest naprawdę ostra, to surowy,
dynamiczny, aczkolwiek nie pozbawiony
melodii speed metal. Warto zauważyć,
że chociaż były to czasy dominacji
mocniej grających tradycyjnych
zespołów jak Priest czy Maiden, nieźle
poczynali też sobie speed metalowcy z
Exciter, a thrash budził się do życia, to
jednak wiele zespołów czerpało wciaż z
hard rockowych tradycji lat 70-tych Sad
Iron poszli raczej w stronę Acid czy
Crossfire, stawiając na szybkie tempa,
dynamiczną sekcję - większość utworów
brzmi jak live, tzn. Gdy Rive gra solo, w
podkładzie słychać aktywny bas Charlesa
Heijnena - i wysoki, drapieżny głos
nowego wokalisty Herke van der
Poela. Sprawdza się to doskonale w
rozpędzonych "Demon's Night", "Prisoners",
"Hellfighter" oraz nieco bardziej
melodyjnych "Rock 'N' Roll Rendez-
Vous" i "Three Crown Saws". Mamy też
na tej płycie dwie dłuższe kompozycje i
tak jak blisko siedmiominutowy mocarny
utwór tytułowy robi wrażenie, to już
przekraczający 9 minut "We All Praise
The Devil" jest zdecydowanie przydługi,
a chwilami wręcz amatorski - zespół
zdecydowanie bardziej sprawdza się w
krótszych, zwartych kompozycjach.
Materiał dodatkowy ciekawie dopełniają
bonusy: dwa utwory koncertowe ze
wspomnianego już wyżej splitu - szkoda,
że nie załapały się również dwa pozostałe
- oraz trzy utwory demo z roku
1984, z nagranego, ale nigdy nie wydanego
oficjalnie z powodu bankructwa
Mausoleum Records drugiego albumu
Sad Iron "The Antichrist". Szkoda, że
grupa nie wybrała wówczas oferty
Roadrunner Records, bo "Powerthrash",
"Living Like A Rat" i "We Play
To Kill" to ostre, ciążące w stronę
thrashu i bardzo udane numery.
Simson - Delilah
2014/1983 Cult Metal Classic
Wojciech Chamryk
Ot, niespodzianka. Nie dość, że nie słyszałem
nigdy tego niemieckiego zespołu,
to nawet nie wiedziałem o jego istnieniu,
co w sumie może i nie powinno dziwić,
skoro wydali 32 lata temu raptem
jeden LP. "Delilah" doczekał się niedawno
wznowienia nakładem Cult Metal
Classic Records i wieść ta ucieszy
pewnie wszystkich zwolenników oldschoolwego
hard 'n' heavy. Nie ma co
bowiem wyciągać zbyt daleko idących
wniosków z tego, że płyta ukazała się w
roku 1983, kiedy to tradycyjny heavy
był komercyjną potęgą, a młodzi thrashersi
zaczynali coraz śmielej wyglądać na
świat ze swych piwnic. Simson wciąż
tkwili jednak w poprzedniej dekadzie,
dlatego też o potęznym brzmieniu nie
ma tu mowy: jest owszem, dość surowo,
ale zwykle na hard rockową modłę
("Horses Of Fire", "Kill The Bitch").
Sporo też w tych utworach akustycznych
partii (przebojowy "Ridin'"), ballady
też wychodziły im całkiem zacne
("Gotta Be Me"). Nowocześniej - czytaj
bardziej metalowo - robi się za to za
sprawą agresywniejszego śpiewu Alexandra
Bittmanna we "From All Your
Ways", nieźle rozpędzają się też tytułowy
instrumental - tu chyba najdobitniej
słychać świetne zgranie gitarzysty i dublującego
jego partie basisty - oraz finałowy
"It's A Lie". Czyli płyta dla nielicznych,
ale prawdziwych pasjonatów
zagadnienia.
Wojciech Chamryk
Storm Queen - Raising the Roof - The
Definitive Storm Queen Anthology
2015 High Roller
Tego typu wydawnictwa to błogosławieństwo
dla fanów NWOBHM.
Storm Queen w latach 80-tych wydał
tylko jednego singla oraz kilka demówek.
Oczywiście znalezienie tego materiału
na nośniku fizycznym graniczy z
cudem i niewielu maniaków zaprząta
sobie głowę poszukiwaniami. High
Roller Records wpadło na prosty
pomysł, by wydać wszystko, co kapela
nagrała. Osobiście uważam, że jest to
strzał w dziesiątkę, gdyż za jednym
zamachem mamy pełną kompilacje fantastycznego,
old schoolowego materiału
spod znaku NWOBHM. O muzyce
ciężko napisać cokolwiek odkrywczego.
Jest to klasyczny do bólu, surowy i
zadziorny brytyjski metal początku lat
80-tych. Coś dla fanów Saxon, Angel
Witch, Raven i setek pokrewnych. Zasadniczo
muza Storm Queen niczym
szczególnym się nie wyróżnia. Zespół
zanikł w nurcie, lecz trzeba przyznać, że
trzymali naprawdę przyzwoity poziom.
Wprawdzie nie ma tu polotu jak w Iron
Maiden, nie ma jakiejś świeżości jak
chociażby w Praying Mantis, ale jest
solidne proste granie, które ma swój
urok. Każdy amator muzyki heavy metalowej
znajdzie tu coś, czego w dużej
mierze próżno szukać we współczesnych
produkcjach - jest ten specyficzny
duch i niepowtarzalny klimat. Po prostu
przyjemne nagrania i tyle.
Przemysław Murzyn
Suicide Watch - Global Warming
2015/2005 Marquee
Panowie pochodzą z Wielkiej Brytanii.
To jest ich debiut (zremasterowany).
Zespół istnieje już jedenaście lat.
Bądźmy szczerzy, musiało im coś kiedyś
pójść nie tak, ponieważ są zespołem
baaaardzo mało znanym (nawet w
podziemiu), płyty wydają, średnio, co
pięć i pół roku, jak również nie ujrzymy
ich w katalogu Earache w przeciwieństwie
do krajan z Evile czy też Warbringer.
Naprawdę szkoda, bo chłopaki
grzeją thrash na wysokim poziomie i
spokojnie mogę przyznać, że nie odstają
niczym od najsłynniejszych "nowofalowców".
Sieka w wykonaniu tych Angoli
przybiera bardzo różne formy, a to
bujające zwolnienia ("Flesh and Blood),
RECENZJE 131
a to genialna mikstura walcowatych riffów
granych naprzemiennie z thrashowym
łomotem, a na dokładkę hardcore
punkowy refren ("The Devil Rides
Out"). To jest świetne. Pozytywnie zaskakuje
także "Death in Triplicate" ze
specyficznym beatem oraz, prawdziwie
"metallikowy", "Night Winter Death".
Słucham tego z niekłamaną przyjemnością,
dając ponieść się energii wytwarzanej
przez tych pięciu wariatów,
ubolewając przy tym, że thrashersi nie
są znani większej grupie osób. Na pewno
należy im się to bardziej od przereklamowanych
nudziarzy a'la Havok.
Obadajcie tę płytę. Warto, doprawdy
warto!
Łukasz Brzozowski
The Sweet - Funny How Sweet Co-
Co Can Be
2015/1971 7T's
Jakiś czas temu zacząłem temat glam
rockowego The Sweet i w miarę
możliwości staram się opisać wszystkie
albumy tej kapeli. Co nie jest takie
łatwe, bo Brytyjczycy, obecnie nie są
ogólnie znani, a wznowień ich płyt jest
jak na lekarstwo. Te najlepsze, najciekawsze,
ciągle czekają na swoje
reedycje. Teraz sięgam po debiutancki
album z 1971 roku wznowiony w tym
roku przez 7T's Records (oddział
Cherry Red Records). Zacznę omówienie
od bonusowego dysku. Znalazło się
na nim osiem kawałków zarejestrowanych
jeszcze przed debiutem,
które ocierały się o atmosferę poprzedniej
dekady, czyli brytyjskiego rocka lat
sześćdziesiątych. Ogólnie fajne pomysły,
niekiedy dość ambitne, zupełnie
różne od tego, co band grał później i
dzięki czemu zdobył popularność. Nagrania
te odstają też od tego co znalazło
się na pierwszej dużej płycie. Na świecie
częściej spotykany schemat, że artysta
zaczyna od nieraz bardzo ambitnych
przedsięwzięć aby z czasem grać prościej,
przebojowo i komercyjnie. Panowie
z The Sweet zaczęli od drugiej strony i
niestety bardzo źle. Jak większość Brytyjskich
zespołów z lat siedemdziesiątych,
z pod znaku glam, The Sweet
współpracowali z tandemem Nicky
Chinn i Mike Chapman. I to ta para
odpowiedzialna jest za to co znalazło
się na "Funny How Sweet Co-Co Can
Be". Nie dość, że muzyka ani rokowa, a
ni popowa, była za to mocno podła, w
dodatku obdarzona infantylną treścią.
Wystarczy posłuchać a'la hawajskiej
piosenki "Co Co" lub rzucić okiem na
tytuły jakie miał The Sweet w repertuarze:
wspomniana "Co Co", "Chop
Chop", "Funny Funny", "Tom Tom Turnaround",
"Poppa Joe" czy "Wig Wam
Bam". Pamiętam, że taki "Poppa Joe" w
polskim radio był parę razy puszczany,
ale czy faktycznie ta produkcja znalazła
wtedy odbiorów? Mam nadzieję, że nie
oraz że debiut The Sweet zaliczył
wpadkę. Świadczyłoby o tym to, że
wraz z następną płytą The Sweet zmienił
swoje oblicze, choć aspekt przebojowości
nadal był tym przewodnim. Nie
ma sensu żeby zbyt długo rozpisywać
się o "Funny How Sweet Co-Co Can
Be". Na tej płycie jest niewiele rocka,
nie ma niczego co warte byłoby zapamiętania.
Dodam jedynie, że podstawowa
zawartość albumu uzupełniona
została bonusowymi nagraniami. Jednak
tym razem dobrano je aby pasowały
do tego co reprezentował sobą debiut.
Jedynym plusikiem tych dodatkowych
piosenek była lepsza produkcja.
Tu przywołałbym ponownie wspominane
"Poppa Joe". Jak zwykle duży plus
dla 7T's Records/ Cherry Red Records
za niesamowitą dbałość nad opracowaniami
swoich wydawnictw. Ogólnie,
muzyka tego albumu nie dla rockerów,
tym bardziej nie dla metal maniax.
\m/\m/
Thrust - Fist Held High / Reincarnation
35th Anniversary Collection
2015/1984 Metal Blade
"Fist Held High" to debiutancka i
właściwie jedyna płyta Thrust będąca w
światowej dystrybucji, dlatego jej
ponowne wydanie z okazji 35 lecia powstania
formacji to świetna wieść dla
fanów US power metalu. Rzecz ukazała
się co prawda przed laty na CD, ale
nakład tego wydania jest od dawna
wyczerpany; równie trudno upolować
oryginalne LP's z Metal Blade czy
nawet Roadrunner. A gra była o tyle
warta świeczki, że grupa Rona Cooke'a
na początku lat 80-tych była jedną z
najbardziej obiecujących młodych kapel
w USA. Nic dziwnego, że na fali
powodzenia "Destructer" z "Metal Massacre
IV" firma Metal Blade szybko sfinalizowała
wydanie albumu grupy z
Chicago. Trafiło nań osiem utworów i
właściwie co jeden, to lepszy. Na dobrą
sprawę, gdyby nie przydługi, zdecydowanie
zbyt monotonny - chociaż zaczynający
się bardzo obiecująco - "Heavier
Than Hell", to płyta zasługiwałaby
na najwyższą notę. Co ciekawe Thrust
potrafi sobie poradzić również z takimi
dłuszymi utworami, czego dowodem
ponad 8-minutowy "Freedom Fighters" -
rzecz pełna dramturgii, z efektami ilustracyjnymi,
melodyjnym refrenem, efektowną
solówką i pełnymi pasji, urozmaiconymi
partiami wokalnymi Johna
Bonaty. O tym, że marnował się za
perkusją świadczą też surowy ale nie
pozbawiony chwytliwości tytułowy opener
czy równie ostry "Thrasher". Również
za "Overdrive" czy "Posers Will Die"
fani US poweru daliby się pewnie pokrajać,
a mamy tu jeszcze w charakterze
bonusów wspomniany już "Destructer"
oraz cztery koncertowe numery ze splitu
z Lazer, "Erect Records Presents
Solidarność Rock For Poland". To
kultowe i poszukiwane przez kolekcjonerów
wydawnictwo nie poraża może
jakością dźwięku, ale "Iron Gates", "The
Wolf", "Feast of Flesh" i "Hard Rider" są
dobrą wizytówką Thrust z wiosny 1982
i zarazem jedynymi znanymi zapisami
tych kompozycji. Jeszcze więcej tego
typu dobra mamy na drugim dysku.
Jego podstawą jest zarejestrowany w
drugiej połowie lat 80-tych, ale do tej
pory nie wydany, drugi album foramcji,
"Reincarnation". Niestety, nie jest to
materiał tego kalibru co debiutancki LP.
Słychać, że do głosu doszły fascynacje, a
może raczej koniunkturalne zapatrzenie,
lżejszym graniem, święcącym wówczas
triumfy nie tylko na amerykańskich
listach przebojów. Dlatego obok
numerów w starym stylu, jak opener
"War", rocker "Hypocrite", surowy i zadziorny
"Wasted" czy mocnym ale i
melodyjny "Fit Of Rage" mamy tu sporo
nijakich utworów, takich jak obie
sztampowe ballady oraz nijakie, pseudo
przebojowe "Get Crazy" i "Scream Girl
Scream". Ratują jednak tę płytę bonusy:
utwory demo z roku 1983, pokazujące,
jak zespół potrafił przywalić u progu
kariery oraz prześledzić ewolucję
utworów, które trafiły za kilka miesięcy
na jego debiutancki album. Jak więc
widać rocznicowa edycja "Fist Held
High" ma plusy i minusy. Tych pierwszych
jest jednak zdecydowanie więcej,
a nawet jeśli część utworów nie trzyma
poziomu materiału podstawowego,
to ich walor archiwalno-historyczny jest
niezaprzeczalny.
Ted Nugent - Free-For-All
2015/1976 HNE
Wojciech Chamryk
Moja przygoda z Ted'em trwa od 1975
roku. Najbardziej intensywna właśnie w
drugiej połowie lat siedemdziesiątych i
na samym początku lat osiemdziesiątych.
To wtedy Ted wypuścił takie
krążki jak "Cat Scratch Fever", "Weekend
Wariors", "Scream Dream" oraz
podwójny album koncertowy "Double
Live Gonzo!". Wraz z pojawieniem się
Teda pojawił się też nowy termin,
heavy rock. Nie sądzę aby maniacy oceniali
dorobek Nugenta w kontekście
heavy metalu (tak jak ja), zdecydowanie
postawią na hard rock. Z pewnością
muzyka tego gitarzysty łączyła elementy
hard rocka i heavy metalu. Wtedy -
tj. w latach siedemdziesiątych - jego gra
w stosunku do innych kapel była naprawdę
dzika i ostra. Myślę, że o tym pamiętają
tylko ci co towarzyszyli Tedowi
w początkach jego solowej kariery.
Bardziej obecne czasy osadzają Teda
Nugenta w hard rocku. Niestety utracił
na dzikości i ostrości, pozostała mu jedynie
kontrowersyjność. Ale nie zagłębiajmy
się w te tematy, pozostańmy przy
muzyce. Abstrahując co bardziej pasuje
hard, heavy, rock czy metal, to muzyka
z przed prawie 35-ciu lat nadal sprawia
dobre wrażenie. "Free-For-All", "Dog Eat
Dog", "Turn It Up", "Street Rats" czy
"Hammerdown" to nadal czaderskie kawałki,
niedoścignione wzorce dla współczesnych
kapel hard rockowych. Zaś
wirtuozerskie popisy gitarowe Teda to
również zagwozdka dla współczesnych
gitarzystów, bo Ted wymiata a nie
pitoli. Najsłabiej wypadają kawałki,
które ocierają sie o estetykę balladową
"Together" i "I Love You So I Told You A
Lie". Być może tak uważam, bowiem zawsze
bardziej doceniałem tą rozsierdzoną
wersję Nugenta. Ciekawostką tego
wydania są wersje koncertowe utworów
"Free-For-All", "Dog Eat Dog", oraz wersja
"Street Rats", gdzie śpiewa Derek St.
Holmes. Koncertowe nagrania przypominają,
że Ted, wspomniany Derek
(gitara, wokal), Cliff Davies (perkusja)
oraz Rob Grange (bas) tworzyli niesamowite
agresywne zwierze estradowe.
"Free-For-All" to nadal bardzo dobry album,
wiążą się z nim niesamowite
wspomnienia, ale myślę, że może zainteresować
współczesnego młodego fana,
a nie tylko sentymentalnego starucha.
The Fury - Sex
2013/1992 Minotauro
\m/\m/
Kapela rozpoczęła swoją karierę w 1987
roku w Nowym Jorku. Wydali kilka demówek,
suportowali Manowar podczas
Kings Of Metal Tour po Stanach, w
końcu w 1992 roku opublikowali debiutancki
album "Sex" i zniknęli ze sceny.
Prawdopodobnie za sprawą lidera
S.A. Adamsa, który wolał występować
pod szyldem własnego nazwiska. "Sex"
to jedenaście kawałków utrzymanych...
no właśnie, ludzie zaliczają The Fury
do power metalu, ja jednak w wykonaniu
Amerykanów słyszę heavy metal zagrany
w manierze power trio, z dużymi
naleciałościami hard rocka i niewielkimi
punk rocka (głównie w sferze rytmicznej).
Tak więc może to i power metal...
Mnie jednak kołacze się w głowie,
że - teraz - najbardziej pasuje porównanie
The Fury do współczesnych dokonań
Ted'a Nugent'a, czasami z podkręconym
tempem. Pierwsze powiedzmy
kawałki słucha się z pewnym zainteresowaniem,
później jest kłopot, bo kompozycje
są tak skonstruowane, że ma się
wrażenie, że wyszły z pod jednej sztancy.
Do tego dochodzi pewien schematyzm,
w śpiewie, sekcji rytmi-cznej, solówkach
itd. Człowiek po prostu zaczyna
się nudzić. Brzmienie i produkcja
utrzymana w tradycji hard'n' heavy.
Głos pana S.A. Adamsa zupełnie najzwyklejszy.
Ogólnie można posłuchać
ale rewelacji nie uświadczysz. Wersja
wydana przez Minotauro Records posiada
dodatkowe nagrania. Pierwsze z
nich pochodzą z pierwszego demo "Reflections
Of The Wasted Youth"
(1989), z nagraniami, które oprócz gorszego
brzmienia, zbytnio nie różnią się
od tych z debiutanckiego albumu. Monotonne
i jednostajne granie w stylu
heavymetalowego power trio. Niczego
nie zmieniają trzy nagrania zarejestrowane
gdzieś w 1990 roku w czasie jednego
z koncertów. Generalnie to wydanie
można traktować jako archiwalia i
ciekawostkę. Atrakcją będzie tylko dla
najzagorzalszego wielbiciela US metalu
z lat osiemdziesiątych. Z pewnością pewnym
magnesem będzie bardzo ładne
wydanie, ale do tego Minotauro Records
już nas przyzwyczaiło.
\m/\m/
V1/ Gibraltar - The Spaceward Super
Sessions
2015 High Roller
V1 i Gibraltar to projekty powstałe w
skutek kolaboracji byłych członków
Iron Maiden. Tak, to nie pomyłka. W
obu zespołach grali oryginalni, pierwotni
członkowie wielkiego Iron Maiden!
132
RECENZJE
tylko ich, ale nie ma co rozmyślać nad
dawno rozlanym mlekiem - lepiej posłuchać
"Metalmorphosis".
Wojciech Chamryk
siątych i kolekcjonerów wszelkiej maści
wydawnictw z tamtego okresu.
\m/\m/
Już sam ten fakt powinien zainteresować
koneserów i skusić ich do zapoznania
się z tym materiałem, którego wznowieniem
zajął się nieprzeceniony High
Roller Records. Muzyka zawarta na
tym splicie to pierwotnie brzmiący
NWOBHM z ogromnymi naleciałościami
Hard Rocka lat 70-tych czy AOR-u z
tego też okresu. Jest bardzo surowo i
bardzo brytyjsko. Pierwsze skojarzenia
jakie miałem słuchając "The Spaceward
Super Sessions" to Praying
Mantis i Samson. Generalnie zwykle
mam problem z pisaniem o wczesnym
NWOBHM, gdyż wysyp kapel tego
nurtu był tak ogromny, że spora ich
większość jest najzwyczajniej w świecie
do siebie podobna. Wszystkie są do siebie
podobne, ale przynajmniej trzymają
wysoki poziom zarówno aranżacyjny
jak i wykonawczy. Nie inaczej jest z V1
i Gibraltar. Fajne zespoły po prostu.
Nie jest to materiał, który kręciłby się w
moim odtwarzaczu przez jakiś dłuższy
czas, lecz z pewnością jest to rzecz
godna uwagi chociażby z uwagi na fakt,
jakie osobistości się udzielały w tworzeniu
tych kompozycji. Coś co w pewnym
sensie może wyróżniać opisywany materiał,
to również wyraźnie widoczne
miejscami bluesowe zacięcie. Polecam
zdecydowanie i szczególnie wszystkim
maniakom starego brytyjskiego metalu i
rocka lat 70-tych.
Vatican - Metalmorphosis
2014 Cult Metal Classic
Przemysław Murzyn
Archeologicznych wykopalisk w Stanach
Zjednoczonych ciąg dalszy. Tym
razem padło na kwintent Vatican z
Ohio. Działająca ponownie od czterech
lat grupa w pierwszych latach istnienia
(1985-1992) nie miała zbyt wiele
szczęścia, dlatego skończyło się na
trzech demówkach. I to pochodzące z
tych taśm utwory złożyły się na debitancki
album Vatican. Mimo tego, że
druga połowa lat 80-tych nie była w
USA zbyt łaskawa dla tradycyjnego
heavy metalu, to jednak nie za bardzo
rozumiem ten brak zainteresowania
wydawców grupą z niewielkiego Sandusky
- może zaważyło pochodzenie z
prowincji, brak kontaktów w branży,
etc.? Dziwne to o tyle, że Vatican całkiem
sprawnie łączył wpływy NWO
BHM z bardziej melodyjnym podejściem
("Answer To The Master"), ostro
dawał czadu w iście archetypowym dla
US power metalu stylu ("The Ripper"),
surowy speed metal też miał opanowany
całkiem nieźle ("Into The Void"). Z
kolei zamieszczone na dysku koncertowe
wersje "Mistreater" i "5th Of Metal"
potwierdzają, że na scenicznych
deskach zespół też radził sobie zawodowo.
Szkoda więc Vatican, zresztą nie
Wyzard - Future Knights
2015/1984 No Remorse
Wytwórnia No Remorse wyłowiła kolejną
perełkę z lamusa lat osiemdziesiątych,
amerykańską kapelę Wyzard,
która powstała w 1982 roku w Teksasie.
W roku powstania band nagrał dwuutworowe
demo, o którym nic nie wiem.
Natomiast omawiane nagrania wydali
jako EPkę, raz pod tytułwm "Future
Knights", drugi raz w 1984 roku pod
szyldem wytwórni Pazuzu Records z
tytułem "Knights of Metal". Oryginał
zawiera cztery kompozycje utrzymane
w klimacie amerykańskiego metalu z lat
osiemdziesiątych. W sumie można tu
wymienić całą plejadę znanych i mniej
znanych kapel z tamtego okresu. Z pewnością
każdą trafilibyśmy w styl,
brzmienie, klimat, które wtedy prezentowało
Wyzard. Muzycznie zespół prezentuje
się dość dobrze, kawałki są w
miarę szybkie, mocne, bezpośrednie,
choć mogłyby być bardziej dopracowane
pod względem brzmieniowo/produkcyjnym,
bo w tej wersji bardziej kojarzą
się z dobrym demo. Najciekawiej
wypada utwór tytułowy, najsłabiej
"Renegade". Co prawda wtedy wiele kapel
grało ciekawiej, ale kapela siedziała
po uszy w esencji tamtejszych czasów i
teraz słucha się jej z podobną przychylnością
jak całą epokę. Trochę gorzej ma
się sprawa z wokalistą. Barwą i ogólnym
wrażaniem również utrzymuje się w
aurze dawno minionej epoki tj. lat
osiemdziesiątych. Niestety pomysłów
na dobre śpiewanie nie ma on zbyt
wielu. W wersji No Remorse EPka uzupełniona
jest nagraniem bonusowym
"Breaking The Spell". Jest to próba zagrania
bardziej złożonej muzyki.
Hmmm... nieźle ale jednak chyba wolę
to bardziej prostolinijne wcielenie.
Dużą atrakcją tego wydania jest bonusowy
dysk z nagranym koncertem.
Prawdopodobnie nagranie zrealizowane
było kamerą VHS, bo jakość obrazu jest
taka sobie. W dodatku taśma nie przetrwała
w dobrej kondycji, bo nagranie ma
usterki typowe jak dla starego VHSu.
Niemniej można zobaczyć jak wtedy
rozpoczynające karierę amerykańskie
ekipy dawały sobie radę na małych klubowych
koncertach. Poza tym Wyzard
zaprezentował się w szerszym repertuarze,
a wśród nich możemy odnaleźć
pięć nigdzie nie słyszanych kawałków. Z
tego co można wyłowić, utrzymane są
one w podobnym klimacie do tych jakie
słyszeliśmy na demo. Kiepska jakość
nagrań audio nie pozwala w pełni ocenić
wartości tych utworów. Niemniej wydaje
się że zespół bardzo dobrze czuje się
w prostszych, bezpośrednich i szybkich
kompozycjach. Ogólnie koncert jest
grany bardzo sprawnie. Niestety wokalista
nadal irytuje - może to tylko moje
odczucie - owszem dość swobodnie śpiewa
ale mam czasem wrażenie, że niczego
nie umie, oprócz wrzaskliwego wykończenia
końcówek fraz. To wydanie
"Future Knights" jest skierowane głównie
do fanów US metalu lat osiemdzie-
Echoes Of Eternity - The Forgotten
Goddess
2015/2007 Metal Mind
Metal Mind podjął się dość karkołomnego
zadania, a mianowicie postanowił
przypomnieć zespół, o którym dawno
zapomniano. Echoes Of Eternity
to amerykański band, który mieści się w
nurcie symfoniczno progresywnego power
metalu z kobiecym wokalem. Do tej
pory wydali dwa albumy, "The Forgotten
Goddess" (2007) oraz "As Shadows
Burns" (2009). Kapela muzycznie
zbytnio nie odbiega od tego co prezentują
ikony tego kierunku Nightwish czy
Within Temptation. Piękna wokalistka
pochodząca z Kanady, Francine Boucher,
również nie musi wstydzić się
swoich umiejętności. Niestety ogólnie
zespół nie potrafił przebić się przez całą
masę innych podobnych kapel. Ich albumy
nie zdobyły wielu dobrych ocen,
zaś fani woleli pozostać przy swoich
idolach. Jeżeli dobrze pamiętam ich drugi
album "As Shadows Burns" nie miał
dobrej recenzji w HMP. Przysłuchałem
się muzyce z "The Forgotten Goddess"
i mogę powiedzieć, że do tego tematu
muzycy podeszli z sercem i zaangażowaniem.
Napisali muzykę na ile starczyło
im talentu i umiejętności. Są fragmenty
- chociażby "Voices In A Dream" - gdzie
muzyka przykuwa uwagę. Ogólnie można
powiedzieć, że nie jest zła. Niemniej
nie ma w niej nic, co by przebiło
dokonania chociażby fińskich mistrzów
z Nightwich. To jest też bolączką Amerykanów,
nie mają na tyle umiejętności
aby napisać muzykę z większym rozmachem,
świetnymi melodiami oraz zaaranżować
ją w bogaty i intrygujący sposób.
Aby w ten sposób zaskoczyć fanów
i odwrócić ich uwagę - chociażby na moment
- od najbardziej utytułowanych
dokonań tuzów tej odmiany melodyjnego
power metalu. Nie pomaga tu nawet
delikatny, ciepły, z lekka marzycielski
głos Francine. Fani tej odmiany muzyki
uwielbiają właśnie takie śpiewanie,
ale widać, do odniesienia większego sukcesu
nie wystarcza. No cóż, muzycy
Echoes Of Eternity powinni się przyzwyczaić
się, że są tylko średniakami.
Jednak sądząc po długim milczeniu ciężko
im jest pogodzić się z tym stanem
rzeczy. Generalnie Echoes Of Eternity
i ich "The Forgotten Goddess" jest dla
najbardziej zagorzałych fanów symfoniczno
progresywnego power metalu.
\m/\m/
Defyance - Voices Within
2014/1992 Minotauro
Chyba normalne, że z pierwsze dźwięki
Defyance usłyszałem z ich dwóch pierwszych
albumów: "Amaranthine" i
"Time Lost". Nie ma co oszukiwać, że
poznałem te krążki w czasie ich wydania.
Było to stosunkowo niedawno.
Mślę, że pod koniec lat dziewięćdziesitych
zeszłego wieku, niewielu wiedziało
coś na temat Defyance. Wcześnieszych
nagrań też nie słyszałem. O demo
"Voices Within" z 1992 roku miałem
pewną wiedzę, niestety o ich poprzednim
wydawnictwie "Defyance" z 1989
roku w ogóle nie miałem pojęcia. Dzięki
Minotauro Records możemy zapoznać
się z tymi publikacjami. O dziwo "Voices
Within" ma zdecydowanie lepsze
brzmienie niż duży debiut. Owszem
więcej w nim surowości i bezpośredniości
ale za to dźwięk jest żywy i naturalny,
co pozwala brzmieć instrumentom pełnią
barw. Na program "Voices Within"
składa się pięć utworów, które są utrzymane
w klasycznym stylu ambitnego
amerykańskiego heavy metalu, z mocnymi
inspiracjami Queensryche. Już
wówczas muzycy mieli jasną wizję swojej
muzyki, która już wtedy była przemyślana,
świetnie zagrana, zawierała
fajne tematy muzyczne i melodie, z
wykorzystaniem kontrastów nadających
żywotności kompozycjom. Gdzieniegdzie
pojawiają się instrumenty klawiszowe
ale od początku głównymi instrumentami
w Defyance były gitary.
"Voices Within" bardzo zbliżone jest do
"Amaranthine", jednak jak już wspomniałem,
ma lepsze brzmienie i nie ma
komercyjnych naleciałości. Najspokojniej
w świecie, mogła być pierwszą pozycją
w karierze Amerykanów jako pięcioutworowa
EPka. No i znowu mogłem
posłuchać w dobrej formie Briana
Harringtona. Uzupełnieniem "Voices
Within" są trzy utwory z demo "Defyance",
które ujrzało światło dzienne w
roku 1989, czyli jeszcze w czasach, do
których tak mocno Amerykanie sie
odwołują. Nie mamy wątpliwości, że
mamy do czynienia z demo, bo jakość
dźwięku jest tak sobie. Niemniej już
wtedy muzycy myśleli aby utrwalić swoją
twórczość w jak najlepszych warunkach,
to żaden rehersal, ale nagrania na
16-sto śladzie, dlatego spokojnie możemy
odsłuchać w całości ten materiał.
Muzycznie jest już nieźle. W takich
kawałkach jak "Gypsy" i "Love's A Bitch"
jest naprawdę całkiem dojrzale. Gorzej
jest z głosem Briana - mojego ulubieńca
- jego barwa głosu jest jeszcze młodzieńcza
przez co mam wrażenie, że
wkrada się pena niepewność w śpiewaniu.
Najłatwiej wyłapać to w ostatnim
kawałku "Rebel Without A Cause". W
oryginale pierwsze demo zawiera cztery
utworu, ale redaktorzy tego wydawnictwa,
postanowili opuścić nagranie "Second
Death". Prawdopodobnie wymyślili
sobie, że jeżeli powtórzone ono zostało
na "Voices Within" i jest w dużo lepszej
jakości, to nie ma co prezentować tej
wersji z demo. Jest to moim zdaniem
bardzo duży błąd bowiem kolekcjonerzy
czy fani Defyance z pewnością
chcieliby mieć również tą pierwotną
wersję. To jedyny zgrzyt na tym wydaniu,
bowiem jako wydanie archiwalne
RECENZJE 133
"Voices Within" prezentuje się bardzo
dobrze. (4)
Defyance - Amaranthine
2014/1996 Minotauro
W 1983 niejakie Queensryche wydaje
EPkę "Queensryche" a rok później duży
debiut "The Warning". Wtedy mocno
eksponowano - głównie przez dziennikarzy
- ich inspiracje Iron Maiden.
Zwracano również dużą uwagę na bardzo
dobrych muzyków, którzy wzbudzali
podziw swoim warsztatem i techniką.
Queensryche w 1986 roku wydaje drugi
studyjny album "Rage For Order".
Muzyka zalatuje pewną komercyjną
estetyką ocierającą się o AOR czy hair
metal, ba nawet zdjęcia ówczesne
Queensryche utrwaliły muzyków w
stylizacjach glam/hair. Ten przydługi
wywód doprowadza nas do sedna, a
mianowicie do omawianego albumu zespołu
Defyance "Amaranthine". Debiut
Defyance bardzo przypomina mi
muzycznie Queensryche, a także
właśnie to zawirowanie z czasu "Rage
For Order". Muzyka wywodzi się z
czystego jak łza heavy metalu, ale poddanego
presji komercyjnego aktu. To
dążenie aby wciągnąć słuchacza porywającą
melodią jest aż nadto słyszalne.
Niemniej muzycy nie potrafią wyrwać
się ze swojego nielichego warsztatu i
własnych umiejętności. Skojarzenia z
Queensryche są tym bardziej uzasadnione.
Gdy przesłucha się tylko pobieżnie
"Amaranthine" bardzo łatwo
wpaść pułapkę, że oto mamy do czynienia
z bardziej komercyjną odmianą
heavy metalu, tak popularną w latach
osiemdziesiątych w Stanach. Wynika to
poniekąd z dużej dbałości muzyków
Defyance o melodie oraz nastawienie
się na wolniejsze kompozycje wspierane
elementami balladowymi. Tak na
prawdę jedynie "Where Are You Now"
można dopasować do estetyki hair/
glam, bo to ballada w akompaniamencie
gitary akustycznej i fortepianu, ale i tu
po wsłuchaniu się w cały album pojawiają
się wątpliwości. Zupełnie nie ma
obiekcji przy "Seize The Day", to najbardziej
rozpędzona i zadziorna kompozycja
na albumie, przy której nie ma
wątpliwości, że mamy do czynienia z
wysokiej klasy US metalem. Sam początek
w postaci utworów "Without
Your Love" oraz "Wings Of Angels" też
mocno sugeruje, że oto przed nami kolejny
band z grupy ambitniejszego
amerykańskiego grania. "Without Your
Love" utrzymany jest w średnim tempie,
odnosi się wrażenie, że napisany jest w
bardzo luźny i harmonijny sposób ale
zagrany przez muzyków o wysokich
umiejętnościach technicznych. Muzyka
jest przemyślana, z fajnymi pomysłami,
z wykorzystaniem kontrastów dynamicznych
w przyjętej przez siebie estetyce.
Wprowadzane co jakiś czas zwolnienia
wprowadzają nawiązania do
AORowych pomysłów. Jednak Defyance
to stricte gitarowa heavymetalowa
kapela. Wspomniany "Wings Of Angels"
zwalnia i wydaje się, że mimo wyczuwalnego
potencjału muzyków, mamy
do czynienia ze standardową kompozycją
amerykańskiego heavy metalu
a'la lata osiemdziesiąte, jednak to co
dzieje się na początku drugiej części
utworu powoduje, że o tym kawałku
zaczynam myśleć, jako tym najlepszym
na "Amaranthine". "Coming Home" to
rozbudowany utwór balladowy, napisany
z klasą, żadna z niej pościelówa.
Pierwszą część kończy miniatura gitarowa
"Invention #4 In D Minor". Drugą
część rozpoczynają utwory "Freedom
Forever" i "Your Love Lies". Można je porównać
do rozpoczynającej album kompozycji
"Without Your Love". W podobny
sposób słuchacz je odbiera, choć
różnią się w oczywisty sposób. Do tego
grona zaliczyć trzeba również kończący
"Running Free", który jednak wyróżnia
się na tle pozostałych kawałków z tej
grupy, dzięki końcówce, która zaczyna
mknąć jak sam tytuł sugeruje. W tej
części odnajdziemy jeszcze rozbudowaną,
balladową, w dodatku najdłuższą
kompozycję - grubo ponad osiem minut
- "Voices Are You Now" oraz wspominaną
balladę "Where Are You Now". W
sumie udany debiut, mimo tych komercyjnych
naleciałości wart jest poznania
przez wielbicieli amerykańskiego ambitnego
grania (zwolenników Queensryche,
Crimson Glory i Fates Warning).
Fani jednak powinni też się nastawić na
to, że produkcja tego albumu jest inna
niż przyzwyczaiły nas do tego ostatnie
dekady. Jest to kolejny minus tego krążka.
Ogólnie chodzi o brzmienie instrumentów,
a szczególnie gitar, a jest ono
płaskie i wytłumione. Dość dziwna
sytuacja bowiem "Amaranthine" nagrywano
w 1996 roku a nie w latach
osiemdziesiątych. Całe szczęście pod
względem muzycznym i wykonawczym
jest dobrze. Na szczególną uwagę zasługuje
wokalista Brian Harrington,
który jest dla mnie mieszanką Geoffa
Tate'a i Sebastiana Bacha (z przewagą
tego drugiego). Szkoda, że człowiek po
tym albumie przepadł. No cóż takie życie...
(3,9)
Defyance - Time Lost
2014/1999 Minotauro
Przy "Amaranthine" nie mamy jakichkolwiek
wątpliwości czy mamy do czynienia
z progresywnym metalem z
amerykańskim sznytem a'la Queensryche.
Od początku słyszymy dobrą produkcje,
gdzie instrumenty brzmią
soczystym, pełnym dźwiękiem, co
uwydatnia techniczne, zawansowanie
granie instrumentalistów. Pod tym
względem kompozycje na "Time Lost"
wybrzmiewają jeszcze z większą klasą.
Nie mylić z ultra-technicznymi wygibasami,
czy karkołomną ekwilibrystyką.
Produkcja, a zarazem brzmienie, uwydatniło
także bardzo bogatą pracę
aranżacyjną. Muzyka Defyance to nie
tyko rewelacyjnie rozpisane partie
instrumentalne, jeszcze lepiej zagrane,
oprawione świetnymi pomysłami muzycznymi
i melodiami, a właśnie co jakiś
czas wtłoczone ciekawe urozmaicenia,
typu, gitara akustyczna w "Turn To
Yesterday". Pewną pomocą, za razem
nowością, są tu klawisze, które choć
słyszane, w żaden sposób nie zagrażają
prymatowi gitar. Pod względem muzyczny
to rozwinięcie tego co słyszeliśmy
na "Amaranthine". Z tym, że muzyka
na "Time Lost" jest żywsza, trochę
przyśpieszyła i ogólnie w niej jest więcej
energii. Oczywiście Amerykanie nie zgubili
swojego upodobania do gry kontrastami,
lecz w wypadku tego albumu
narzuca się zdecydowanie rzadziej, w
podobny sposób jak instrumenty klawiszowe.
Najwyraźniej słychać to w najbardziej
rozpędzonym, jednocześnie
najkrótszym "The Game", gdzie klimatyczna
melodyjka na pianinie udanie
buduje nie tylko zwolnienia w kompozycji,
ale także nadaje jej mocniejszego
charakteru i aury. Nowym
wokalistą jest Scott Andreas znakomicie
wpasowuje się w muzyczny obraz
Defyance. Jego głos jest perfekcyjnie
osadzony, potężny i doskonale wyszkolony.
Tym razem bardziej jego umiejętności
i barwę kierowałbym w stronę
Geoff'a Tate'a. Ogólnie "Time Lost"
należy ocenić bardzo wysoko. Wręcz
"Time Lost" stawiałbym obok takich albumów
Queensryche jak, "The Warning"
czy "Empire". Niestety album
ukazał się w ostatnim roku poprzedniego
wieku, także zainteresowanie taką
muzyką, jak i Defyance w tamtym czasie
było szczątkowe. Nie znaczy to aby
o tym zespole zapomnieć. Szczególnie
nie możemy zapomnieć o omawianej
"Time Lost", która jest istną perełką w
tym gatunku. (5)
Defyance - Translation Forms
2002 Nightmare
"Translation Forms" to bezpośrednia
kontynuacja "Time Lost". Także Amerykanie
nie zaskakują nas czymś nowym.
Jedynie pozostaje nam podziwianie
wykonania pomysłów muzyków z
Defyance. A jest co doceniać, chociażby
niesamowitą umiejętność łączenia heavy
metalu, z melodią i polotem progresywnego
spojrzenia na dźwięki. Jednak
w wypadku tego albumu powtarza się
historia "Amaranthine". Troszeczkę w
inny sposób. Otóż zespół kolejny raz
nagrywa z nowym śpiewakiem. Tym razem
jest nim Lance King, nie tylko znany
wokalista ale także znacząca postać
ze środowiska progresywnego. Jego głos
nie charakteryzuje się jakąś wielką mocą,
zdecydowanie bardziej wyróżnia się
wysoką skalą, estetyką i umiejętnością
budowania melancholijno - klimatycznych
brzmieniowych nastrojów. Ze
zderzeniem z muzycznym światem Defyance
daje efekt pewnej rachityczności
muzyki z "Translation Forms". Dla fanów
progresywnego grania podróże w
taką estetykę nie są jakimś większym
zaskoczeniem, tym bardziej, że zespoły
z nurtu co Amerykanie, nie potrafią zapomnieć
o złożoności, wielobarwności,
dźwiękowych kontrastach, bogactwie
płynącym z aranżacji, różnorodności
nastrojów, ciekawych konstrukcjach
muzycznych, technice czy warsztacie
muzycznym. Nie inaczej jest w wypadku
"Translation Forms". Fan nie ma co
liczyć na nudę. Niemniej, pojawiające
się co jakiś czas bardzo melodyjne śpiewanie
Kinga łagodzi muzyczne przesłanie,
co nie wszystkim może się podobać.
Z całą pewnością przez taką formę
ekspresji wokalnej "Translation Forms"
nie może liczyć, że będzie drugą perełką
w dyskografii Defyance. Może to dotknie
Lance King, mimo że jest wokalistą
znakomitym to jego poprzednicy
lepiej pasowali muzycznego świata
Amerykanów. (4)
Defyance - Reincarnation
2015 Minotauro
Szykowałem się do szukania jeszcze niesłyszanej
płyty Defyance, "Translation
Forms" z 2002 roku, a tu niespodziewanie
otrzymałem najnowszy krążek
Amerykanów. Szybciutko wrzuciłem go
do odtwarzacza i bacznie zacząłem
nadsłuchiwać... Przyznam, że pierwsze
wrażenie nie przyniosło zachwytu.
Kolejne odsłuchy albumu też tego nie
dostarczyły, ale przynajmniej przekonałem
się, że mimo długich kilkunastu lat
w zawieszeniu, muzycznie ekipa z Koxville
nadal jest wierna swoim ideałom.
Brzmienie współczesne ale niewątpliwie
wierne tradycji. Wspomniane pierwsze
odczucia były takie, że zespół do swojej
muzyki podszedł w sposób bardziej zachowawczy,
przez co nowy album jest
mniej dynamiczny, niż taki "Time Lost".
Z czasem dochodzi się do wniosku, że
to błędne i nieprawdziwe założenie.
Mało tego kapela zachowuje swoje
wszystkie atuty, a nawet trochę
przewyższa własne dotychczasowe osiągnięcia.
Świadczą o tym ciekawsze
melodie oraz - mocno słyszany -wzrost
poczucia osobistej wartości, która nadała
muzykom zdecydowanej pewności
i solidności w swoich poczynaniach.
Wszystkie podstawowe kompozycje
utrzymane są w typowym dla kapeli
stylu, opracowanym w pierwszych latach
kariery. Na szczególną uwagę zasługują
jedyne dwie kompozycje. "Deeds
Not Words", gdzie muzycy mieli pomysł
na wyjątkową melodię, prostą ale rzucającą
się w ucho i nadający kompozycji
nielichy klimat. "Love Honor More",
który w zasadzie jest wolnym balladowym
kawałkiem, a dzięki orkiestracji
w tle nabiera zupełnie innego wyrazu.
Niewątpliwie jest to novum w poczynaniach
Defyance. Podstawowe osiem
kompozycji uzupełniają trzy bonusy.
"Passing Of The Night", utwór znany z
poprzedniego albumu ale w wersji
demo, oraz dwa covery, znakomicie
wykonane "Wings Of Destiny" (Fifth
Angel) i "Sign Of The Crimson Storm"
(Riot). No i bardzo ważna sprawa, wraz
z "Reincarnation" powraca Brian
Harrington! Nie spodziewałem się
tego. Niestety zgubił gdzieś swoją "chrypkę".
Jego glos jest bardziej czysty, bardzo
dobry, mocny, ale nie ma tej charyzmy
jak kiedyś. Ogólnie powrót Defyance
jest bardzo ciekawy ale pierwsze
odczucia oraz inny śpiew Harringtona
zostawia mnie w rozterce... (4,5)
\m/\m/
134
RECENZJE