11.03.2023 Views

HMP 80 Running Wild

New Issue (No. 80) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 212 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: KKs Priest, Running Wild, Judas Priest, Cirith Ungol, Dee Snider, Destruction, Sodom, Flotsam And Jetsam, Mordred, Evile, Rage, Axel Rudi Pell, Gamma Ray, Doro, Herman Frank, U.D.O., Miecz Wikinga, Witch Cross, Space Chaser, Vulture, Killing, Crisix, Militia, Pharaoh, Somo Inquisitore, Lycanthro, Dark Arena, Distant Past, Illusory, Breathless, Gipsy's Kiss, Eisenhand, Antioch, Heavy Sentence, Blazon Rite, Parish, Scald, Wheele, Anahata, Spirit Adrift, Godslave, Cryptosis, Paranorm, Eradicator, Ibridoma, March In Arms, Paladine, Rebellion, Hammer King, Bloodbound, Nocturnal, Saratan, Hellhaven, Ian Pary, Lee Aaron, Todd Michael Hall, Secret Sphere and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 80) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 212 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: KKs Priest, Running Wild, Judas Priest, Cirith Ungol, Dee Snider, Destruction, Sodom, Flotsam And Jetsam, Mordred, Evile, Rage, Axel Rudi Pell, Gamma Ray, Doro, Herman Frank, U.D.O., Miecz Wikinga, Witch Cross, Space Chaser, Vulture, Killing, Crisix, Militia, Pharaoh, Somo Inquisitore, Lycanthro, Dark Arena, Distant Past, Illusory, Breathless, Gipsy's Kiss, Eisenhand, Antioch, Heavy Sentence, Blazon Rite, Parish, Scald, Wheele, Anahata, Spirit Adrift, Godslave, Cryptosis, Paranorm, Eradicator, Ibridoma, March In Arms, Paladine, Rebellion, Hammer King, Bloodbound, Nocturnal, Saratan, Hellhaven, Ian Pary, Lee Aaron, Todd Michael Hall, Secret Sphere and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



3 Intro

4 KK’s Priest

6 Running Wild

8 Cirith Ungol

10 Dee Snider

12 Destruction

16 Sodom

18 Flotsam & Jetsam

19 Mordred

20 Evile

Intro

22 Rage

24 Axel Rudi Pell

26 Gamma Ray

28 Doro

32 Herman Frank

34 Fate’s Hand

36 Miecz Wikinga

39 Witch Cross

40 Space Chaser

42 Vulture

44 Killing

46 Crisix

48 Militia

50 Pharaoh

52 Sommo Inquisitore

54 Lycanthro

56 Dark Arena

58 Distant Past

60 Illusory

62 Entierro

64 Breathless

66 Gypsy’s Kiss

68 Eisenhand

70 Antioch

Spis tresci

72 Heavy Sentence

73 Blazon Rite

74 Parish

76 Scald

80 Wheel

82 Anahata

84 Godslave

87 Enforced

88 Cryptosis

90 Paranorm

92 Eradicator

94 Deathblow

96 March In Arms

98 Ibridoma

100 Evilizers

102 Slabber

104 Aeonblack

106 Paladine

108 Rebellion

110 Hammer King

112 BloodBound

114 Evil

115 Hellcrash

116 Desaster

Nie od dzisiaj tak się dzieje, że muzycy

porzucają swoje zespoły, aby zacząć działalność na

własny rachunek albo pod zupełnie innym szyldem.

Oczywiście przyczyn rozstań jest znacznie

więcej, w zasadzie każdy przypadek to oddzielna

historia. Abstrahując od czynionych sobie późniejszych

złośliwości przez muzyków, a czasami wręcz

prowadzeniem totalnych wojen, po takich epizodach,

mnie w tym wszystkim najbardziej cieszyło

to, że powstawał nowy twór muzyczny, który kontynuował

tworzenie świetnej muzyki, a tego przecież

nigdy nie za wiele. To samo dzieje się z nową

formacją K.K. Downinga (notabene powstała po

dość długim okresie leniuchowania K.K.). Już sama

nazwa KKs Priest zwiastowała, że Downing będzie

kontynuował granie muzyki zbliżonej do swojego

rodzimego zespołu, Judas Priest. To samo zapowiadało

zatrudnienie Tima "Rippera" Owensa

oraz Lesa Binksa (przynajmniej w początkowej fazie).

Potwierdziła też to zawartość albumu "Sermons

Of Sinner". Nie jest to poziom krążków

"Painkiller" czy "Firepower" ale z pewnością fanów

Judas Priest w pełni zadowoli. Z tego też powodu

jasnym stało się, że okładkę udostępnimy

KKs Priest. Drugą obwolutę zajął zaś Sir Rock'N'

Rolf. Dni sukcesów i chwał Running Wild ma dawno

za sobą, ale za to, co ten zespół do tej pory

osiągnął dawno, należała się mu okładka naszego

periodyku. Niestety nigdy to się nie wydarzyło, bo

zawsze coś tam... Niemniej ekipa Rolfa wróciła na

właściwe tory i od kilku płyt daje nam cieszyć się

przyzwoitymi wydawnictwami. Takim jest także

"Blood On Blood". Album tylnej części ciała nie

urwał, ale radochy z pewnością nam przysporzył.

Także okazję do nadrobienia naszych zaległości

względem Running Wild wreszcie wykorzystaliśmy.

Przy okazji poprzedniego numeru zakomunikowałem,

że powinien on mieć swoich trzech

bohaterów, a tym trzecim powinna być grupa,

Kruk. Myślałem, że taka sytuacja nie prędko się

zdarzy. A tu proszę... Jak już było wszystko ustalone,

kto będzie promowany w pierwszej kolejności,

a pozostałe artykuły również zdobywały swoje

wyznaczone miejsce, to do redakcji przyszła wiadomość,

że Judas Priest będzie świętować swoje 50-

lecie działalności boxem "50 Heavy Metal Years

of Music" oraz kompilacją "Reflections - 50

Heavy Metal Years of Music". Przy takich okazjach

kapele przeważnie starają się promować i intuicja

mnie nie zawiodła. Trochę poczekaliśmy i rozmowa

z Robem Halfordem stała się faktem. W

pierwszym odruchu pomyślałem, że będzie to bardzo

dobry temat na okładkę grudniowego numeru,

ale jak otrzymałem gotowy artykuł to, po prostu

zrobiło mi się żal, że taki materiał będzie czekał aż

do grudnia. Fakt rozmowa z Bogiem Metalu nie

powinna być na samym końcu naszych artykułów,

ale możecie przeczytać ją już teraz oraz stała się

pewną codą w stosunku do wywiadu, jakiego udzielił

nam K.K. Downing. No i nie ważne, w jakim

miejscu znajdzie się rozmowa z Robem, po prostu

trzeba ją przeczytać.

Niemniej atrakcji ten numer ma znacznie

więcej, bo jak inaczej określić wywiady z Cirith

Ungol i Dee Sniderem? Cirith powrócili bardzo

udaną EPką "Half Past Human" a Snider albumem

"Leave a Scar" udowodnił, że zupełnie się nie

zestarzał i warto o nim pamiętać. O dziwo w najnowszym

numerze jest sporo thrash metalu. Nie

zawsze to się nam udaje. Zaczyna się od mocnego

akcentu, rozmów z przedstawicielami teutońskiego

thrashu, czyli formacjami Destruction i Sodom.

Zaraz po nich są wywiady z Amerykanami z Flotsam

And Jetsam i Mordred, a także z Anglikami

z Evile. W dalszych częściach znajdziecie rozmowy

z całkiem ciekawymi kapelami Space Chaser, Vulture,

Kiling, Crisix, Militia, a jeszcze później z

Godslave, Enforced, Cryptosis, Paranorm, Eradicator

i Deathblow. Nie jest to wszystko, bo w

aktualnym wydaniu znajdziecie jeszcze mocniejsze

akcenty mające swoje korzenie w thrashu, ale bardzo

mocno pachnące siarką, a nawet złem. Do nich

z pewnością zaliczycie formacje Evil, Hellcrash,

Desaster oraz Nocturnal.

Przed chwilą wspominałem o niemieckich

grupach thrash metalowych. Niemniej równie ważny

blok tego numeru stanową wywiady z zasłużonymi

przedstawicielami niemieckich bandów, ale

tym razem ze sceny heavy i power. Mimo pandemicznych

obostrzeń Doro i Gamma Ray udało się

opublikować albumy koncertowe. Axel Rudi Pell

skupił się na własnych interpretacjach cudzych

przebojów, w ten sposób otrzymaliśmy drugą część

"Diamonds Unlocked". Natomiast udane albumy

studyjne wypuścili Rage oraz formacja Hermana

Franka. Myślę, że przy tym bloku wielu z Was,

moi drodzy czytelnicy, zatrzyma się na dłużej.

Tym bardziej że do niego powinien być zaliczony

wywiad z Svenem Dirkschneiderem, który opowiedział

nam o najnowszym dokonaniu U.D.O.,

"Game Over". Niestety termin rozmowy ciągle się

przesuwał, także ledwo zdążyliśmy z umieszczeniem

tego artykułu w bieżącym numerze.

W czasie przygotowań numeru 80. bardzo

ważnym wydarzeniem była reedycja albumu nieistniejącego

Miecza Wikinga, "Grona Gniewu".

Mam nadzieję, że większość z Was nabyła ten krążek,

który został odświeżony i rozszerzony o dodatkowe

nagrania, no i po raz pierwszy został wytłoczony

na nośniku CD. To po prostu szczególna

pozycja na polskim heavy metalowym rynku i każdy

maniak powinien ją mieć. Normalne dla naszego

magazynu jest to, że obok starych, doświadczonych

i ciągle działających formacji, prezentowane

są te młodsze zupełne nieznane i te, które jakąś

tam popularność już zdobyły. Są też stare kapele

zapomniane albo znane nieliczny. Tym razem są to

belgijski speed metalowy Breathless, a także wywodzące

się z nurtu NWOBHM, Gypsy's Kiss

oraz Rhabstallion.

Jak zwykle najwięcej miejsca poświeciliśmy

tradycyjnym stylom heavy metalowym. Ich różnorodność

i wielobarwność nigdy nie przestaje mnie

zadziwiać. Jak ktoś chce, może odnaleźć kapele

grające heavy metal (Antioch, Blazon Rite, Lycanthro,

Eisenhand, Spirit Adrift, Illusory), epicki metal

(Fate's Hand, Sommo Inquisitore), doom metal

(Scald, Wheel, Parish), heavy/power metal z progresywnymi

naleciałościami (Distant Past, Secret

Sphere, Dark Arena, Ian Parry), US power metal

(Pharaoh, March In Arms), power metal (Rebellion,

Bloodbound, Hammer King, Aeonblack). Co

ciekawe nie wszystkie z tych kapel zachowują czystość

stylistyczną, także poznając ich muzykę, jest

jeszcze ciekawiej.

W nowym numerze nie unikamy również

tematów progresywnego rocka (Pale Mannequin),

progresywnego metalu (Teramaze) oraz

ogólnie muzyków, którzy mają sporą muzyczną

wyobraźnię (Saratan, Astrakhan) oraz kilka kapel

wymienionych już wcześniej. A na koniec jest też

kilku przedstawicieli prezentujących hard rocka

(Lee Aaron, Todd Michael Hall (projekt solo), The

Mighty One).

Podsumowując, zawsze staramy się

przedstawić temat tradycyjnego heavy metalu z jak

najszerszej perspektywy. Oczywiście o prześledzenie

szczegółów aktualnego numeru trzeba zadbać

samemu, bowiem choć we "wstępniaku" wymieniłem

większą część atrakcji, ale tylko część. I z tą

myślą, że przeczytacie całości, zachęcam Was do

zapoznania się z nowy 80. numerem Heavy Metal

Pages.

Michał Mazur

Ps. Uwaga! Laureatem konkursu Hell Freezes Over

został Kamil S.

118 Nocturnal

120 Saratan

124 HellHaven

127 Ian Parry

130 Pale Mannequin

132 Astrakhan

134 Secret Sphere

136 Teramaze

137 Spirit Adrift

138 Lee Aaron

140 Todd Michael Hall

142 Kiko Shred

144 Rhabstallion

146 U.D.O.

148 The Mighty One

151 Judas Priest

154 Live From The

Crime Scene

155 Zelazna Klasyka

166 Decibels` Storm

200 Old, Classic,

Forgotten...

3


HMP: Witaj Ken.

KK Downing: Cześć Bartku. Mam nadzieję,

że u Ciebie wszystko porządku.

Jak najbardziej. Cieszę się, że mam okazje

porozmawiać z osobą, która miała spory

udział w tworzeniu soundtracku do większej

części mojego życia. Na początek zadam

standardowe pytanie, które pewnie często

Ci się zdarza słyszeć. Skąd w ogóle wziął

się pomysł, by powołać do życia taki zespół,

jak KK's Priest?

Kazania grzesznika

Kenneth "KK" Downing to persona, której fanom metalu przedstawiać nie

trzeba. To on był współautorem najbardziej rozpoznawalnych utworów Judas Priest

i w niemałym stopniu przyczynił się do sukcesów tej formacji. Jednak drogi jego

oraz jego kolegów jakieś dziesięć lat temu się rozeszły. Nie ma jednak tego złego,

co by na dobre nie wyszło. KK postanowił założyć swój własny zespół, który nawet

swą nazwą nawiązuje do jego macierzystej formacji. Co więcej, zangażował w niego

dwóch dawnych członków Judas Priest, mianowicie wokalistę Tima "Rippera"

Owensa oraz perkusistę Lesa Binksa. Na rynek właśnie trafia debiutancki album tej

kapeli pod tytułem "Sermons of the Sinner" i to głównie on był głównym tematem

naszej rozmowy.

dosłownie każdy z członków zespołu. Menadżerowie

zaś odwalili kawał naprawdę dobrej

roboty, jeśli chodzi o kwestie promocyjne.

Właściwie ten album miał się ukazać już

wcześniej, jednak ograniczenia związane z

Covid-19 trochę nam podcięły skrzydła, jednak

koniec końców wszystko wyszło naprawdę

świetnie.

No właśnie, album ten był gotowy do wydania

już w zeszłym roku, jednakże ten cały

Covid Wam trochę chyba plany pomieszał.

Jak już wspomniałeś w KK's Priest występuje

dwóch muzyków, którzy przewinęli się

przez Judas Priest. OK., wszyscy wiemy, że

Les finalnie nie pojawił się na albumie z powodu

urazu, który uniemożliwił mu granie

na perkusji (na "Sermon of the Sinner" instrument

ten obsługuje znany z Cage Sean

Elg - przyp. red.), nie mniej jednak to on był

w pierwotnym składzie grupy. Chciałem się

zapytać, czy przez te lata, gdy Wasze muzyczne

drogi się rozeszły, pozostawałeś w stałym

kontakcie z Lesem i Timem? A może o

waszej ponownej współpracy zdecydowało

jakieś konkretne spotkanie po latach?

Jakiś kontakt, większy lub mniejszy mieliśmy

ze sobą przez cały czas, niemniej jednak ważną

rolę odegrało nasze spotkanie w roku

2017, w którym poza mną wziął udział Tim,

Les, oraz gitarzysta Paul Crooki znany między

innymi ze współpracy z Meat Loafem.

Wówczas zdecydowaliśmy, że w tej konfiguracji

ponownie nagramy "Beyond The Realms

of Death". Wcześniej nasz kontakt, to było

głównie składanie sobie życzeń na urodziny,

święta, czasem się zdarzały jakieś dłuższe

maile. Zazwyczaj jak ktoś z nas chciał się pochwalić

jakąś zabawną historią. Pamiętam

moment, gdy Tim odwiedził Wielką Brytanię

w ramach trasy z zespołem DIO Disciples,

od razu kupiłem bilet i udałem się na koncert.

To krótka i konkretna historia. Wszystko na

poważnie zaczęło się w roku 2019. Na początku

skupialiśmy się głównie na działalności

typowo koncertowej. Nad materiałem na

album zaczęliśmy pracować mniej więcej w

grudniu 2019r. Na pewno nie bez znaczenia

pozostaje fakt, że w pracach tych wraz ze mną

brało udział dwóch byłych muzyków Judas

Priest. Konkretnie Tim "Ripper" Owens na

wokalu oraz perkusista Les Binks. Tak nam

się fajnie razem grało na żywo, więc pomyśleliśmy,

że nagranie albumu jest po prostu

kolejnym, właściwie całkiem naturalnym krokiem.

Jestem niezwykle zadowolony ze wszystkich

utworów, które finalnie znalazły się na

"Sermon of the Sinner". Wspaniałe jest też

to, że w proces tworzenia zaangażowany był

Foto: KK’s Priest

To ogólnie zwariowany okres, który w jakiś

sposób dotknął chyba każdą osobę na tym

świecie. Paradoksalnie jednak po części nam

się przysłużył. Zyskaliśmy trochę czasu, nikt

nas nie naciskał, że coś tam jest do zrobienia

"na wczoraj". Oczywiście był moment, że nasz

wydawca chciał, żeby album trafił do sprzedaży

jak najszybciej, nie mniej jednak przekonaliśmy

ich, że rok 2021 będzie dla wszystkich

korzystniejszą opcją. Chociażby dlatego, że

zyskaliśmy czas by przygotować się od strony

promocyjno-marketingowej. To są akcje które

wymagają konkretnego planu, sporo pracy i

pewnej grupy ludzi na całym świecie. Przygotowanie

koncertów, to jeszcze inna para kaloszy.

Jak tam ze zdrowiem u Lesa? Wraca powoli

do formy?

Może już grać, a to chyba najlepsza wiadomość

w jego przypadku. Jednak potrzebuje jeszcze

trochę czasu, by wrócić do pełnej formy i

móc grać koncert czy nagrywać płyty. Na

razie jedynie zgodził się wystąpić na kilku naszych

przyszłych koncertach jako gość specjalny.

Niestety, w tym momencie zdrowie

mu na więcej nie pozwala. Mimo to, cieszę się

że będzie w jakiś sposób z nami obecny.

Debiutancki album KK's Priest nosi dość intrygujący

tytuł. Mianowicie "Sermos of The

Sinner". Skąd w ogóle ten pomysł? Można

się domyślać, że słowo "sinner" w tym tytule

nawiązuje do kultowego utworu Judas Priest.

Zacznę od końca. Poniekąd tak. Jest to pewne

nawiązanie do tego utworu, ale sama idea tytułu

jest nieco inna. Otóż "sermons" (z ang.

"kazania" - przyp red.) to zarówno muzyka,

jak i teksty którymi dzielę się ze swoimi słuchaczami,

a " sinner" (z ang. "grzesznik"), to

nie kto inny, jak moja skromna osoba

(śmiech). Niektórzy dziesięć lat temu zarzucali

mi, że jestem grzesznikiem, bo zdezerterowałem

z placu boju, ale to nie prawda.

Właśnie wracam na ten plac (śmiech). Jak

4

KK’S PRIEST


sam widzisz, nie w głowie mi przejście na

emeryturę. Wracając do Twojego pytania,

uważam ten tytuł za jak najbardziej adekwatny,

jeśli spojrzy się na ten album jako na jedną

spójną całość. Jestem zadowolony ze

wszystkich utworów, które się na nim znalazły.

Lubię szczególnie ten ładunek emocjonalny,

jaki w nich drzemie. Ten album to takie

uwieńczenie wszystkiego, co dotychczas

osiągnąłem jako muzyk rockowy i metalowy.

To chyba właśnie dlatego słuchając "Sermons

o the Sinner" ciężko nie zauważyć nawiązań

do Twojej dawnej twórczości. Mam

tu na myśli zarówno warstwę muzyczną, jak

i teksty.

Tak. Było to poniekąd z jednej strony zamierzone,

z drugiej było w tym sporo spontaniczności.

Zabranie tego wszystkiego do kupy

nie należało do rzeczy szczególnie trudnych,

gdyż pomysły te przez lata gdzieś tam siedziały

w mojej głowie. Teraz właśnie nastała

pora, by je wszystkie wyrazić. Nie chciałem

jednak żyć tylko moimi dawnymi osiągnięciami.

Bardzo zależało mi na tym by zrobić jakiś

konkretny krok naprzód. Chciałem jednocześnie,

by była to kontynuacja tego, co robiłem

w Judas Priest. Miałem na celu nagranie

muzyki, która przywoływała by lata chwały

tego zespołu. Nie mogę się doczekać, gdy

wrócimy na scenę by móc znów grać na żywo.

KK's Priest można określać jako "nowy stary

zespół" albo "stary nowy zespół", jak kto woli

(śmiech). Myślę, że w obecnym składzie jesteśmy

naprawdę mocną ekipą i jesteśmy w

stanie dać dobry show.

Jak już poruszyłeś wątek koncertów, to zapewne

usłyszymy na nich sporo utworów z

"Sermons of the Sinner". Będzie też okazja

usłyszeć klasyczny repertuar Judas Priest w

Waszym wykonaniu?

Nasza koncertowa setlista będzie miksem

utworów z naszego albumu, kawałków Judas

Priest z okresu, gdy wokalistą był Tim oraz z

tzw. klasycznego okresu tego zespołu. Z tym,

że w tym ostatnim przypadku będą to w dużej

mierze utwory bardzo dawno nie grane na żywo.

Mam kilka kawałków, które zawsze bardzo

chciałem wrzucić do tzw. żelaznej setlisty

Judas Priest, ale moi koledzy z tamtego zespołu

prezentowali w tym temacie odmienny

punkt widzenia. Teraz pojawiła się okazja, by

wreszcie te numery zagrać na żywo.

Ten zakapturzony gość na okładce albumu

to Ty? (śmiech)

(śmiech) Tu i ówdzie krążą takie głosy. Właściwie

to moja demoniczna strona. To taki

grzesznik, który bierze na siebie nie tylko winy

ale również rzeczy, które można określić

jako dobre. Zresztą popatrz na samą nazwę

"Judas Priest". Masz tam dość charakterystyczne

połączenie dobra oraz zła. Dobro jest

tam reprezentowane przez słowo "priest",

czyli kapłan, zło natomiast to zdradzieckie

imię Judasz. Utwory, które znalazły się na

"Sermons of the Sinner" pokazują moją zarówno

dobrą, jak również złą stronę oraz

wszystkie możliwe ich kombinacje.

"Sermons of the Sinner" w chwili naszej rozmowy

jeszcze nawet nie ujrzał światła dziennego,

a Ty już ponoć masz materiał na kolejny

album. Powiedz mi proszę, czy będzie

to kolejna porcja klasycznego heavy metalu,

czy może zamierzasz skusić się na jakieś

eksperymenty stylistyczne?

Będzie zdecydowanie klasycznie! Właściwie

będzie to coś na kształt kontynuacji naszego

pierwszego longplaya. Właściwie od tej chwili

wszystko co nagram będzie jednym długim

albumem. Tylko podzielonym na części

(śmiech).

W sumie dość fajna koncepcja. Po opuszczeniu

Judas Priest przez dziesięć nie byłeś

członkiem żadnego zespołu. Nie brakowało

Ci tego?

Fakt. Nie byłem stałym członkiem żadnego

zespołu, nie mniej jednak nie zerwałem całkowitego

kontaktu z muzyką. Mniej więcej od

roku 2011 zajmowałem się produkcją i wydaje

mi się, że świetnie się w tym fachu odnalazłem.

Wyprodukowałem m. in. dwa albumy

grupy Hostile. Udzielałem się również jako

gość na produkcjach innych wykonawców.

Jasne, to nie jest to samo, co granie w regularnym

zespole, nie mniej jednak kontaktu z

Foto: KK’s Priest

muzyką nie straciłem. Potem podjąłem na początku

dość luźną współpracę z Timem i Lesem,

która z czasem przekształciła się w KK's

Priest.

W roku 2018 wyszła Twoja autobiografia zatytułowana

"Heavy Duty: noce i dnie z Judas

Priest". Książka ta spotkała się z naprawdę

dobrym przyjęciem wśród fanów.

Niedawno na podobny kro zdecydował się

inny członek Judas Priest, a konkretnie Rob

Halford. Czytałeś może już jego biografię?

Nie (śmiech). Ostatnio nie poświęcam zbyt

dużo czasu na czytanie książek. Swój czas

pożytkuję głównie ćwicząc grę na gitarze oraz

tworząc nowe numery. Nigdy nie byłem typem

tzw. mola książkowego.

Jesteś jednym z tych muzyków, którzy mają

za sobą bogatą, wieloletnią karierę. Podczas

nie odbyłeś wiele rozmów z dziennikarzami

z różnych mediów. Są jakieś szczególne pytania,

na które nie lubisz odpowiadać?

Nie, raczej nie (śmiech).

Serio?

Widzę, że mnie sprawdzasz (śmiech).

Ależ skąd (śmiech).

Tak naprawdę uważam, że nie ma złych pytań.

Czasem zdarzają się co najwyżej złe odpowiedzi

(śmiech).

Coś w tym jest. Judas Priest powstał w

Birningham. Przez całe swe życie mieszkałeś

wielu różnych miejscach świata, jednak

wygląda na to, że dalej masz sentyment do

tego miasta.

O tak! Uwielbiam to miasto. Ono jest właściwie

moim domem i mam masę wspomnień z

nim związanych. Nie tylko tych, które łączą

się w jakiś sposób z muzyką. Kiedy jeździłem

w dalekie trasy, bardzo tęskniłem za Birningham.

Oczywiście uwielbiam też grać tam

koncerty.

Jakiś czas temu po mediach społecznościowych

krążyło twoje zdjęcie, na którym trzymasz

płytę legendarnej polskiej grupy metalowej

Kat. Był to ich przedostatni album

"Without Looking Back". Jak Ci się podobał

ten longplay?

Bardzo mi się podobał. Ogólnie uważam, że

Kat to naprawdę świetny zespół tworzony

przez bardzo dobrych muzyków.

Słyszałeś jakieś starsze ich nagrania? Mam

tu na myśli okres, gdy grali thrash metal i

śpiewali po polsku.

Jeszcze nie, ale z przyjemnością nadrobię

zaległości i posłucham ich starszych płyt.

Czas nam się powoli kończy, zatem może

powiesz parę słów do naszych czytelników.

Pozdrawiam wszystkich czytelników Waszego

magazynu oraz wszystkich metalowców z

Polski. Uważam, że Wasz kraj jest naprawdę

wspaniały. Spotkałem tam wielu ludzi naprawdę

oddanych metalowi. Mam też tam wielu

przyjaciół. Niektórzy są nimi od wielu już lat.

Mam nadzieje, że prędzej czy później odwiedzimy

Polskę razem z KK's Priest. Jak tylko

pojawi się jakiś konkret, od razu Wam damy

znać.

Bartek Kuczak

KK’S PRIEST 5


inaczej, brzmienie każdego dopasowałem do

tego, co chciałem osiągnąć w konkretnym przypadku.

Każdy utwór ma swój unikalny charakter.

Każde pokolenie ma własny Rock And Roll

Najpopularniejszy pirat heavy metalu, Rock N' Rolf, po pięciu latach wydaje

z Running Wild nowy krążek, "Blood on Blood", którego premierę zaplanowano

na 29 października 2021. Sam uznał go za najlepszą płytę w dotychczasowym

dorobku. Jest się przy czym pobawić, są klasyczne, szybkie numery, dziesięciominutowy

utwór historyczny i opowieści o muszkieterach. To bez dwóch zdań

najbardziej zróżnicowana płyta Running Wild od lat, ale co kryją w sobie poszczególne

kawałki? O procesie powstawania kilku z nich, czasem sięgających

dawnych lat w historii zespołu, sentymentu do młodzieńczych inspiracji i stosunku

do terminu "heavy metal" opowiedział sam Rolf Kasparek.

siebie, by dać słuchaczom odczuć, że to będzie

zróżnicowana, ciekawa płyta?

Oczywiście. Kiedy tylko zacząłem pisać ten album,

wiedziałem, że znajdą się na nim mocno

różniące się od siebie utwory. Prace nad nim zaczęły

się już w momencie, kiedy robiliśmy "Rapid

Foray". To była odskocznia od miksowania.

Wpadały nowe pomysły, część piosenek

wypadała z pierwotnego założenia, na ich miejsce

wchodziły inne. Wszystko po to, by się upewnić,

że zrobię najbardziej różnorodną płytę do

tej pory. To był pierwszy raz, gdy miałem tak

jasno wyznaczony cel. Po "Rapid Foray" wiedziałem,

że następny album będzie wyjątkowy.

Jak ci się współpracuje z nowym perkusistą,

Michaelem Wolpersem? Nareszcie nie musisz

zatrudniać muzyków sesyjnych, niektórzy

zarzucali "Rapid Foray" sztuczne brzmienie

perkusji, przypominające automat. A teraz

masz kogoś w składzie na stałe. Co sprawiło,

że uznałeś, że będzie pasować do Running

Wild?

Już wcześniej miałem kontakt z kilkoma kolesiami,

którzy grali na perkusji. Michael Wolpers

pojawił się, kiedy szykowaliśmy się do występu

na Wacken Open Air w 2015r. Gdy później

zacząłem pracę nad albumem, zaangażowałem

w to kilku innych gości. Michael był doradcą

na "Rapid Foray", komponował partie

perkusyjne, ale ich nie grał. Jako, że dobrze pracowało

nam się szykując występy na żywo,

zaprosiłem go do kolejnych projektów. Przy

pracy nad następną płytą był już o wiele bardziej

zaangażowany. Dorzucał sporo pomysłów

do podstawowych wersji utworów, które przygotowywałem.

Oceniał indywidualnie, czego

potrzebuje każdy z nich, czy używać dwóch

centrali, rzeczy w tym stylu. Dodał dużo nieoczywistych

przejść. Okazało się, że jesteśmy w

stanie razem tworzyć o wiele bardziej blisko,

niż myśleliśmy. Tak naprawdę stanowimy jeden

zespół już od koncertów z 2015r., czy 2018r.,

to znów był Wacken. Przez ten czas dobrze się

poznaliśmy. Dla Running Wild jest kimś bardzo

ważnym.

6

HMP: W nawiązaniu do ostrzy, które ze sobą

krzyżujesz na zdjęciach promocyjnych, porozmawiajmy

o kawałku z nowego albumu

"Crossing the Blades", który wydałeś już

wcześniej na EP. W nim i w pierwszym

utworze śpiewasz o braterstwie: "we stand as

one", "one for all". To oczywiście nawiązanie

do muszkieterów, ale czy widzisz podobieństwa

między sobą, innymi, stosunkowo nowymi

członkami zespołu a muszkieterami?

Rolf Kasparek: Zdecydowanie. Nawet pomijając

fakt, że kiedy wspólnie gramy czy piszemy

materiał, zawsze chodzi o braterstwo. Za każdym

razem, gdy wychodzimy na scenę, naszym

głównym celem jest uszczęśliwianie ludzi.

Zespół i publiczność jest całością, nieodłącznym

elementem show. Gramy według zasady

"one for all": na żywo każdy się czasem myli, ale

potrafimy to sobie wybaczyć i staramy się sobie

w takich sytuacjach pomagać. Czujemy też braterstwo

pomiędzy innymi zespołami. Etos muszkieterów

to podobna sprawa, co cała ta piracka

otoczka. W "Blood on Blood", tytułowym kawałku,

również o tym śpiewamy.

Na początku, po pierwszym numerze, myślałam,

że to będzie typowy album pełen pirackiego

metalu, nastawiony na zabawę i wesołe

riffy. Ale następny mnie powalił, mam na myśli

"Wings of Fire", skojarzył mi się z "One

Shot at Glory" Judas Priest. Czy celowo

umieściłeś dwa skrajne kawałki tak blisko

RUNNING WILD

Patrzyłem na to z innej perspektywy.

Foto: Running Wild

Może stąd twoje stwierdzenie, że to najlepszy

album Running Wild. Miałeś wystarczająco

dużo czasu, by dopracować wszystkie szczegóły.

Czułeś to od początku, czy dopiero gdy

skończyłeś prace nad "Blood on Blood"?

To poczucie samo przyszło, gdy wszystkie kawałki

już były gotowe. Przesłuchałem je i wiedziałem,

że ta płyta będzie jedną z najlepszych,

jakie kiedykolwiek nagrałem. Wróciłem też do

starszych płyt, przesłuchałem je ponownie i

stwierdziłem, że teraźniejsze brzmienie jest najlepsze.

Gdy usłyszałem wstępny miks, wiedziałem,

że jest konkretny poziom, który muszę

osiągnąć. Niektóre kawałki na nim nie były,

więc musieliśmy to poprawiać. Ale każdy z nich

traktowałem indywidualnie, dlatego brzmią

I to wszystko słychać na płycie. Płycie, na której

znalazły się utwory o proroctwach, wydanej

w czasach pandemii, która również została

podobno przepowiedziana przez Nostradamusa.

Pisałeś już wcześniej o przepowiedniach,

jak w "Sinister Eyes", nawiązywałeś do

Biblii, jak w "Genesis", ale tym razem to przepowiednie

Jana z Jerozolimy. Osobiście, wierzysz

w proroctwa, czy uważasz je jedynie za

dobry motyw na tekst?

Zajmuję się tą tematyką już od 25 lat, a proroctwa

interesowały mnie praktycznie od urodzenia.

Czytałem o kompletnie różnych ludziach,

Jan jest bardzo ciekawą postacią, był ważny dla

rycerzy, Szpitalników, bronił świątyń Jerozolimy.

Jest więc bardzo dużo tematów, które

poruszał. Wiele z jego przepowiedni odnosi się

już do przeszłości. Kiedy chciałem napisać inspirowany

nim utwór, poczułem, że tego jest

zbyt wiele, że wszystko, co próbował przekazać

Jan, oprócz tego, że jest interesujące, stało się

też prawdą. Teraz pomyśl, że to, o czym napisałem

teraz w tekstach, powinno się wydarzyć

w tym roku albo już się wydarzyło. Może sam

album był przepowiednią (śmiech). Wystarczy

spojrzeć, co dzieje się teraz na świecie. To w pewien

sposób przerażające.

Może faktycznie, przepowiedzieliście na przykład,

że wasz pierwszy gitarzysta, Preacher,

stanie się duchownym (śmiech). Wiem, że inspiruje

cię historia, legendy i przepowiednie.

Dużo na ten temat czytałeś, więc muszę zapytać,

co aktualnie czytasz? Lub jaki temat aktualnie

cię zajmuje.

Mówiąc zupełnie szczerze, nie mam teraz czasu

na czytanie (śmiech). Zajmuje mnie teraz

wszystko, co jest związane z wydaniem. Naprawdę

nie mam kiedy, muszę dbać o promocję.

Czekam, aż to wszystko się uspokoi, żeby wrócić

do normalności i zadbać o życie prywatne.


Jesteś też fanem Kiss. Paul Stanley rozwinął

twój styl gry na gitarze, dzięki temu, że tak jak

on starałeś się trzymać instrument nisko, przy

kolanach. Nagrałeś cover "Strutter" na EP-kę

z 2019r. To twój ulubiony numer Kiss, czy po

prostu uznałeś, że będzie pasować do Running

Wild?

Pierwszy raz usłyszałem Kiss kilkadziesiąt lat

temu, w 1976 roku. Poszedłem wtedy do sklepu

z płytami i sprzedawca polecił mi przesłuchać

"Alive", to był album koncertowy. Wysłuchałem

pierwszej strony, poleciały "Deuce" i

"Strutter". Ten numer od razu do mnie przemówił!

Pamiętam, jak grali w Hannover. To

było tak blisko mnie, że mogłem tam pójść na

piechotę (śmiech). Zorientowałem się, że był

jeden kawałek, którego nie zagrali i to był właśnie

"Strutter". Wtedy postanowiłem, że nagram

go w swojej wersji jako tribute dla zespołu, który

tak naprawdę sprawił, że Running Wild w

ogóle powstało. Kiedy zakładaliśmy zespół, to

był mniej więcej ten sam okres, w którym zacząłem

słuchać Kiss. Lubiliśmy też AC/DC.

Wiesz, w 1976r. nie było heavy metalu, którym

moglibyśmy się inspirować.

Widziałeś Kiss na ich na finałowej trasie,

"The End"?

Bardzo chciałem się wybrać, ale koronawirus to

uniemożliwił, kilka koncertów zostało odwołanych

lub przełożonych.

Pozostając w temacie specjalnych koncertów i

okazji, jeden z twoich albumów, "Pile of Skulls",

skończy 30 lat w przyszłym roku. "Blazon

Stone" skończył 30 już w tym. To dużo świetnych

kawałków, w tym jeden z twoich ulubionych,

tytułowy i mój faworyt, "Little Big

Horn". Planujesz w jakiś sposób świętować te

rocznice?

Niestety nie ma na to szans (śmiech). Oczywiście

mam na myśli pandemię. Nie wiemy, czy

będziemy mieć możliwość zagrać jakiekolwiek

koncerty.

Ale ogłosiliście już daty pierwszych, przełożonych

występów w 2022r., w Bułgarii i Czechach.

Tak, ale to, że je zagramy nadal nie jest stuprocentowo

pewne. Nikt nie może przewidzieć, co

się wydarzy. Mamy co prawda założony program

na 2022r., ale możliwe, że wprowadzimy

w nim zmiany. Na przykład, jeśli okaże się, że

nasza nowa płyta stanie się bardzo popularna,

znajdzie się w nim więcej utworów z "Blood on

Blood". Może faktycznie zagramy też więcej z

"Pile of Skulls" albo "Blazon Stone", ale nie

mogę ci teraz tego powiedzieć. Każdy ogrywa

setlistę, którą póki co mamy przygotowaną we

własnym zakresie, w domu lub sali prób, jak

Michael. Zespół nie ćwiczy razem. Dlatego też

nie mogę nic obiecywać. Dopiero, gdy się

wspólnie zbierzemy, zdecydujemy, czy setlista

się zmieni.

Obydwa albumy, o których mówimy są z lat

90. W jednym z wywiadów z późnych lat 90.

wypowiadasz się o kondycji ówczesnego metalu,

która nie była według ciebie zbyt dobra,

bo zespoły przestały inspirować się klasykami

gatunku, jak Priest czy Maiden. Tymczasem

w 2021r. jest masa zespołów, które przywracają

klasyczne heavy metalowe brzmienie. Co

dziś myślisz o współczesnej scenie?

Nie miałem czasu się w nią zagłębić z tego samego

powodu, dla którego nie mam kiedy czytać,

całe biurko mam zagracone pracą (śmiech).

Ale tak, jestem świadomy, że jest dziś wiele zespołów,

które inspirują się tymi starymi, również

Running Wild. Istnieją nawet takie, które

są kopiami tego, co my robimy od lat, na przykład

Sabaton. Są też zespoły, które wzięły te

same pomysły z naszej muzyki, ale zrobiły z

tym coś swojego. Dokładnie tak samo, jak my

zrobiliśmy to kiedyś z Kiss, AC/DC, Judas

Priest i Saxon. Wierzę, że każde pokolenie

tworzy własną wersję heavy metalu i rock and

rolla, czy jakkolwiek chcesz to nazwać. Osobiście

nie przywiązuję specjalnej wagi do określenia

"heavy metal", bo pierwsze użycia tego terminu

kojarzą mi się dopiero z późnymi latami

80. czy 90. Koniec końców, to wszystko po prostu

rock and roll. Jest mnóstwo zespołów, które

inspirowały się właśnie nim, a nie metalem, na

przykład Mötley Crüe. To świetna sprawa i również

myślę, że ma wpływ na młodsze pokolenie.

Skoro już mówimy o inspiracjach, na nowym

albumie znalazł się długi, kończący go utwór

zainspirowany wydarzeniem historycznym,

Foto: Running Wild

"The Iron Times". To prawie jak "Alexander

the Great" Iron Maiden, albo wasz "Treasure

Island".

Tak, zdecydowanie.

Dlaczego postanowiłeś napisać akurat o wojnie

trzydziestoletniej? Czy ma to związek z

tym, że toczyła się głównie na ziemiach niemieckich?

Pomysł, by napisać o tym wydarzeniu chodził

za mną już od dawna. Dokładniej już od

1999r., kiedy nagrywaliśmy "Victory", więc odleżał

swoje. Chciałem, by to był długi, dopracowany

utwór, ale czekałem na właściwy moment,

by to zrobić. Głównym pomysłem na

"Blood on Blood" było pisanie o muszkieterach,

ale stwierdziłem, że to dobry moment, by

dołożyć utwór o wojnie trzydziestoletniej, bo to

ten sam wiek. Muszkieterowie również walczyli

na froncie w tym konflikcie. Stwierdziłem, że

będzie tam pasować. Wątki na płycie się przenikają.

O pierwszym i ostatnim utworze można

myśleć jak o pierwszej i ostatniej literze alfabetu.

Są bardzo ważne. Oczywiście, pomiędzy

nimi znalazło się wiele zróżnicowanych, obrazowych

kompozycji, ta płyta ma dużo odcieni.

Zaczyna się niepozornie, wprowadza w dobry,

zabawowy nastrój, aż nagle pojawia się melodia

z intro "The Iron Times". To też bardzo ciekawa

historia. Myślę, że jest idealnym zakończeniem

albumu.

Okładka to zasługa Jensa Reinholda, który na

bazie twojego zdjęcia wykonał też okładkę do

"Rapid Foray". "Blood on Blood" to też twój

pomysł?

Ona istnieje w rzeczywistości, zbudowałem ją.

Wszystkie te elementy, krzyż, szpady, czaszka

- wykonałem to samodzielnie z metalu. Chciałem,

by dokładnie tak wyglądała finałowa

okładka. Jens zrobił tylko zdjęcie i jest odpowiedzialny

za edycję. Oryginał stoi w moim studio,

nie miałem tylko czasu, żeby go powiesić.

Myślę, że wyszła świetnie. To hybryda pomiędzy

klasycznymi elementami a naszą maskotką,

Adrianem - coś, co każdy jest w stanie rozpoznać.

Dodałem do tego wszystko, co typowe dla

piratów, żeby mieć pewność, że Running Wild

przejęło ten motyw. Nawet nasze logo na tej

okładce - też zbudowałem sam, zrobiłem je z

drewna, plastiku i metalu, pomalowałem na

złoto, żeby wyglądało, jak prawdziwe i powiesiłem

sobie na ścianie. Jens pomógł mi to uporządkować,

jak zrobił to na "Rapid Foray".

Mniej więcej w okresie, gdy Running Wild zawiesiło

działalność, miała się ukazać biografia

zespołu, "Death and Glory: The Story of a

Heavy Metal Band", ale premierę przesunięto.

Na waszej oficjalnej niemieckiej stronie

znalazła się informacja, że ukaże się w 2019

roku, ale to się wciąż nie stało. Porzuciliście

ten pomysł?

Nie mam pojęcia, ponieważ prawa do niej aktualnie

już do mnie nie należą. Osoby, które je

mają, mówiły, co mają zamiar z tym zrobić, ale

nie mogę za nich decydować.

Pierwszym utworem napisanym na "Blood on

Blood" był "Diamonds and Pearls". Brzmi jak

Running Wild w pigułce, kojarzy się z czasami

"Death and Glory" czy "Under Jolly Roger".

Czy pomysł na ten kawałek pojawił się

jeszcze wcześniej, tak jak "The Iron Times"?

Nie, gdy zacząłem pracę nad "Diamonds and

Pearls", przed nagraniem audio miałem w głowie

sam tytuł. Później wyklarowała się cała piosenka

i tekst. To faktycznie typowa piosenka

Running Wild o piratach. Ale na pierwszym

planie są diamenty i perły. Diamonds and

RUNNING WILD 7


pearls, attracting the girls (śmiech). Cały kawałek

ma być dobrą zabawą, tak jak solówka,

które się w nim znalazła. To radość pomieszana

z chciwością, chęcią zagarnięcia całego bogactwa.

Myślę, że miejsce na zabawę znajdzie się w

każdym numerze Running Wild.

Wybacz, że to powiem, to dosyć osobiste skojarzenie,

ale linia wokalu w zwrotkach w tym

kawałku bardzo kojarzy mi się z "Red Hot"

Mötley Crüe (śmiech).

(śmiech) Tak!

Graliście z nimi pierwszą większą trasę przed

zmianą image'u, czy w jakiś sposób na was

wpłynęli?

Pewnie, ale myślę, że więcej inspiracji Mötley

Crüe słychać w "Wings of Fire", ze względu na

styl riffowania. Na ten konkretny pomysł

wpadł Michael, żeby ten kawałek był bardziej

jak Mötley. W naszej muzyce słychać echa

wielu zespołów, zaczynając od AC/DC. Myślę,

że na moje pomysły miało wpływ wiele czynników.

Czasem myślę, że nie chodziło nawet o

dobre solówki czy rzeczy w tym stylu. Mogły

nie być dobre. Wiesz, w tamtych czasach podobała

ci się muzyka, bo lubiłeś konkretny zespół.

Ciekawi mnie, czy pamiętasz koncert w Polsce

zaraz po wydaniu "Under the Jolly Roger",

na bardzo ważnym dla nas festiwalu, Metalmanii,

w 1987r. Ludzie sami domagali się, żebyście

przyjechali, wysyłali tysiące próśb na

kartkach pocztowych. A organizatorom wydawało

się, że mało kto będzie was znać.

Oczywiście, bardzo zapadł mi w pamięć. To

dzięki temu, że byliśmy mocno zaskoczeni tym,

jak przyjęła nas wtedy publiczność. Próbowaliśmy

zrobić sobie na hali pamiątkowe zdjęcie i

nie mogliśmy znaleźć z niej wyjścia, tak uczepili

się nas fani (śmiech). Byli wszędzie! Zastanawialiśmy

się, co się do cholery dzieje i co mamy

zrobić. To był świetny koncert. Jeden z pierwszych

dla tak dużej publiki, dziesięć, może

osiem tysięcy osób. Niesamowite doświadczenie.

Co prawda graliśmy już wcześniej sporą

trasę z Mötley Crüe w podobnie dużych obiektach,

ale to oni byli wtedy gwiazdami, nie my.

Skoro masz tak dobre wspomnienia, to czy

planujesz uwzględnić Polskę na najbliższej

trasie Running Wild?

W tym momencie sytuacja koncertowa jest bardzo

niepewna. Zdecydowaliśmy się nie akceptować

więcej propozycji grania na festiwalach,

dopóki nie będziemy mieć pewności, że koncert

będzie mógł odbyć się bez żadnych przeszkód.

Widzę, że sporo dużych zespołów ogłasza teraz

trasy ku uciesze fanów. A później muszą je odwoływać.

Nie wiem, czy to właściwe zachowanie

w tej sytuacji, bo w ten sposób się ich zawodzi.

Wrócimy do tego tematu, gdy wszystko

wróci do normy.

Rozumiem. Dziękuję ci za dzisiejszą rozmowę.

Mam nadzieję, że nowa płyta zostanie

dobrze przyjęta przez fanów - osobiście dobrze

się przy niej bawiłam.

Dzięki! Również mamy taką nadzieję. Do zobaczenia.

Iga Gromska

Jesteśmy gotowi!

Chyba każda kapela, czy to młodsza, czy też starsza ma pochowane po

szufladach jakieś szkice, pomysły lub nawet całe gotowe utwory, których z różnych

względów nie udało się nagrać. Bywa, że tego typu utwory zalegają w szufladzie

przez długie lata, zanim dany zespół zdecyduje się do nich powrócić. W przypadku

Cirith Ungol było to niemal... 45 lat(!). Jak jednak mówi stare mądre porzekadło:

"co się odwlecze, to nie uciecze". Po świetnym albumie "Forever Black",

zespół wypuścił na rynek EPkę "Half Past Human" zawierającą utwory powstałe

jeszcze przed wydaniem ich debiutu. Na tym wydawnictwie w dużej mierze skupiła

się nasza rozmowa. Rob Garven oraz Greg Lindstrom opowiedzieli, jak w

ogóle doszło do tego, że się znają. Co ciekawe, pierwotnie nie połączyła ich muzyka,

a zupełnie inne wspólne zamiłowanie.

HMP: Witaj Rob. Cieszę się, że znalazłeś

czas na kolejny wywiad dla magazynu

HMP.

Rob Garven: Bartek, to ja Ci bardzo dziękuję.

Widzę, że HMP tworzy kronikę historii zespołu

od naszego ponownego zejścia się w

2016 roku, za co jestem Wam bardzo wdzięczny

(właściwie to pisanie owej "kroniki" rozpoczęło

się znacznie wcześniej - przyp. red.)

Fajnie, że mamy przyjemność znów dzisiaj z

Wami porozmawiać! Z racji faktu, że to Greg

jest autorem wszystkich utworów, które znalazły

się na naszym najnowszym wydawnictwie,

poprosiłem go, aby pomógł dokładniej

odpowiedzieć na niektóre Twoje pytania.

Bardzo mnie to cieszy. W zeszłym roku wydaliście

pierwszy pełny album studyjny po

Waszym powrocie na scenie. Mam na myśli

oczywiście "Forever Black". Rok później robicie

swym fanom prezent w postaci EP zatytułowanej

"Half Past Human". Jestem pod

wrażeniem Waszego tempa wydawniczego.

Wygląda na to, że chcecie nadrobić stracone

lata.

Rob Garven: Taki jest plan. To był pomysł

Jarvisa, aby zrobić EPkę jako przystawkę między

daniami głównymi. Wielu naszych fanów

prosiło o ponowne nagranie kilku starszych,

nieco archaicznych kawałków, a teraz właśnie

trafił się na to idealny moment. Zdecydowaliśmy

się na te konkretne utwory, ponieważ

wszystkie miały w sobie motyw "Bestii", co

znajduje również odzwierciedlenie w dziele

Michaela Whelana będącym okładką tego

mini albumu.

Wszystkie utwory z tej EPki zostały wyciągnięte

z Waszych głębokich archiwów. Jak w

ogóle przetrwały do naszych czasów? Czy

mieliście jakieś wersje demo lub nagrania z

prób? A może przez te lata istniały one tylko

w Waszej pamięci?

Rob Garven: Te cztery kawałki w tamtych

czasach były jednymi z naszych standardów.

Myślę, że Greg, Tim i ja przypomnieliśmy sobie

je niemal natychmiast i mogliśmy je odtworzyć

z pamięci, więc zdecydowaliśmy się wydobyć

je z długiej hibernacji. Trzy z tych piosenek

pojawiły się również na albumie z 2004

roku innego zespołu Grega, mianowicie Falcon.

Greg Lindstrom: Mamy stare taśmy z prób z

lat 70-tych wszystkich czterech kawałków,

chociaż tylko "Route 666" został nagrany z wokalem.

Niestety był to mój wokal. "Shelob's

Lair" zostało napisane, gdy Neil Beattie był

naszym wokalistą, więc graliśmy to wiele razy

na żywo ze Neilem za mikrofonem, jednak nie

zachowały się żadne nagrania. Wszystkie te

piosenki zostały napisane zanim Tim oficjalnie

dołączył do zespołu jako wokalista, więc

graliśmy je na żywo jako utwory instrumentalne

w późnych latach 70-tych.

Czy proces nagrywania tym razem przebiegał

standardowo?

Rob Garven: Utwory były nagrywane w podobny

sposób, jak wszystko, co do tej pory zrobiliśmy

w naszej karierze, zaczynając od dobrze

przemyślanego demo, które wykuliśmy z

płynnego metalu w naszej sekretnej kryjówce.

Potem nadszedł czas na pracę w studio. EPka

została zarejestrowana i nagrana w studiu naszego

kumpla z Night Demon, Armanda Johna

Anthony'ego, gdzie zrealizowaliśmy nasze

ostatnie trzy projekty. Czujemy się tam bardzo

dobrze, a jego wiedza i umiejętności naprawdę

stworzyły ciężki dźwięk, którego potrzebowaliśmy.

Mam wrażenie, że kawałki, które możemy

usłyszeć na "Half Past Human" są bardziej

rock'n'rollowe, niż Wasza późniejsza twórczość.

Chcieliście nadać im jakąś konkretną

moc i chwytliwość?

Rob Garven: Myślę, że chcieliśmy nadać tym

utworom nową tożsamość oraz uczynić je cięższymi.

Wszystkie zostały napisane w latach

1975-1976, stąd też hardrockowy klimat. Napisał

je Greg, a on zawsze był typowym rockmanem.

Greg Lindstrom: Kawałki te są produktem

czasów, w których zostały napisane - od połowy

do późnych lat 70-tych. Główne części kawałków

są w takiej samej formie, jak zostały

napisane 45(!) lat temu, ale dodaliśmy tu i

ówdzie linię melodyczną, której nie było w

oryginale. Jimmy dodał piękną linię gitary do

początku "Half Past Human", która naprawdę

daje mu kopa. I może z wyjątkiem "Route

666", jest to pierwszy raz, kiedy Tim je zaśpiewał.

8

RUNNING WILD


Główny riff "Shelob's Liar" przypomina mi

raczej zespoły w stylu AC/DC niż Cirith

Ungol.

Greg Lindstrom: To zostało napisane w 1975

roku, kiedy AC/DC było tylko lokalnym australijskim

zespołem grywającym w knajpach!

"Shelob's Lair" to najstarsza nasza piosenka, jaką

kiedykolwiek wydaliśmy. Solowy riff jest

dla nas trochę "szczęśliwszy" niż zwykle, ale

porusza się w dobrym tempie i fajnie się go gra.

"Half Past Human" to bardzo ciekawy tytuł.

Jaka idea się za tym kryje?

Greg Lindstrom: Zainspirował mnie tytuł ze

starej książki science fiction autorstwa TJ Bassa,

której tak naprawdę nigdy nie czytałem.

Zamówiłem ją w serwisie eBay i przeczytam,

gdy tylko do mnie dotrze. Ten kawałek jednak

opowiada o odległej przyszłości, kiedy człowiek

zdegenerował się i stał się podporządkowany

rasie wyższych, podobnych do małp

stworzeń, które czczą Bestię i są "na wpół

ludzkie" w swoim intelekcie.

Jak się nad tym głębiej zastanowię, to potrafię

przytoczyć kilka hardrockowych czy

heavymetalowych utworów zaczynających

się od motocyklowego ryku. "Rote 666"do

nich dołącza.

Rob Garven: Właściwie, jeśli wsłuchasz się

uważnie, dźwięki intro i outro "Route 666" to

usłyszysz, że to stary włoski samochód Formuły

1, Alfa Romeo. Zdecydowanie bardziej od

motocykli preferuję cztery kółka. Grega poznałem

dlatego, że obaj byliśmy miłośnikami

marki Ferrari.

Tytuł tego utworu w oczywisty i bezpośredni

sposób nawiązuje do słynnej amerykańskiej

autostrady Route 66. Czy miałeś kiedyś okazję

przemierzać tę słynną drogę?

Rob Garven: Podobnie jak w przypadku

wszystkich piosenek na tej EPce Greg napisał

teksty. Jego wyjaśnieniem tego utworu jest to,

że gdzieś na opustoszałej autostradzie późno w

nocy możesz spotkać Bestię.

Greg Lindstrom: W młodości wybrałem się z

rodziną na kilka wycieczek drogowych drogą

66, aby zobaczyć Wielki Kanion i Skamieniały

Las. To było niesamowite. Ale jest wiele długich

opuszczonych odcinków tej autostrady,

na których szczególnie w nocy mogą Ci się

zdarzyć różne przygody. Niekoniecznie miłe.

Moim zdaniem najlepiej wypada utwór tytułowy.

Czy pamiętasz, dlaczego nie zdecydowaliście

się go zamieścić na swoim regularnym

albumie?

Rob Garven: Kiedy wydaliśmy "Forever

Black", chcieliśmy mieć pewność, że cały materiał

jest zupełnie nowy i pisany na świeżo.

Świadomie postanowiliśmy nie umieszczać

tam żadnego starszego numeru (bardziej miałem

tu na myśli debiut "Frost and Fire" - przyp.

red)

W tym roku obchodzimy czterdziestą rocznicę

wydania Waszego debiutu "Frost and Fire".

Czy planujecie jakąś specjalną edycję tego

wydawnictwa?

Rob Garven: Nic wielkiego nie mamy w planach,

ale to niesamowita rocznica dla naszego

pierwszego albumu wydanego 31 października

1981 roku!

Cofnijmy się te czterdzieści lat wstecz do

roku 1981. Czy myśleliście wówczas, że w

2021 będziecie nadal aktywnymi muzykami?

Rob Garven: W 1981 byłem pewien, że do

1991 na pewno będziemy rozpoznawalni.

Właśnie wtedy w konsekwencji licznych wydarzeń

złożyłem przysięgę, że nigdy nie dotknę

pałki od perkusji. Po tym, jak ponownie się

spotkaliśmy, wydarzyło się tak wiele niesamowitych

rzeczy, przestałem przewidywać przyszłość.

Greg Lindstrom: Pomyślałem, że zawsze będę

grał na gitarze dla własnej przyjemności, ale

nigdy nie wyobrażałem sobie grania przed tysiącami

ludzi.

Foto: Cliff Montgomery

Album "Forever Black" ukazał się jak już mówiłem

rok temu. Czy jesteś zadowolony z

reakcji publiczności oraz metalowych mediów?

Rob Garven: Byłem zachwycony wszystkimi

recenzjami i reakcjami. Nie jest tajemnicą, że

zawsze tworzymy muzykę dla siebie, więc jest

to naprawdę satysfakcjonujące, gdy inni doceniają

to, co robimy. Zawsze podchodzę krytycznie

do naszej twórczości, ale "Forever

Black" był bardzo mocnym, ciężkim albumem

i czuję, że zasługuje na uwagę.

Greg Lindstrom: Odbiór tego albumu był

niesamowity. Numer jedenasty na niemieckich

listach pop przez tydzień i uznanie go za Najlepszy

Metalowy Album 2020 we Włoszech, a

także ogólna reakcja ludzi była o wiele wspanialsza,

niż kiedykolwiek się spodziewałem.

Nie mieliście okazji promować tego albumu

na żywo. Teraz wydaje się, że całe szaleństwo

związane z koronawirusem dobiega

końca. Czy jesteście gotowy na trasę?

Rob Garven: To było dla nas irytujące, gdyż

byliśmy gotowi, aby zaprezentować ten album

na żywo całemu światu. Teraz niektóre z tych

kawałków po prostu zgrabnie trafią do naszej

setlisty na przyszłe koncerty. Jesteśmy gotowi!!!

Czy są jakieś miejsca, w których chcielibyście

zagrać, ale jak dotąd nie było okazji?

Rob Garven: Lubię grać na świeżym powietrzu,

ponieważ uwielbiam sposób, w jaki można

tam podkręcić dźwięk. Każde uderzenie

bębna brzmi jak grzmot! Nie ma to jak granie

w dużym amfiteatrze. Mam nadzieję, że kiedyś

zagramy w jakimś starożytnym greckim lub

rzymskim miejscu tego typu.

Greg Lindstrom: Wiem, że Rob i ja chcemy

grać we Włoszech, abyśmy mogli odwiedzić fabrykę

Ferrari i rozkoszować się tamtejszą

atmosferą (a może by tak pomyśleć o Polsce -

przyp. red.)

Cirith Ungol pojawiła się na pierwszym

albumie z serii Metal Massacre obok m. in.

Metalliki. Dzieliliście album z zespołem,

który potem stał się jednocześnie legendą

metalu oraz jedną z ikon całej popkultury.

Rob Garven: Najlepszą częścią tej części

naszej działalności było spotkanie Briana Slagela,

który okazał się jednym z najlepszych

przyjaciół w historii zespołu. Na tym albumie

było kilka niesamowitych zespołów, z kilkoma

w końcu graliśmy na żywo w tamtym czasie.

To był zaszczyt być na pierwszym wydawnictwie

Metal Blade Records!

Z tego co wiem, to obok wspomnianej kapeli

nie udało się Wam nigdy wystąpić.

Rob Garven: Niestety, nigdy się z nimi nie

spotkaliśmy, nie mówiąc już o wspólnym koncertowaniu.

Rob, w niektórych wywiadach twierdzisz, że

jesteś zafascynowany młodymi zespołami

heavy metalowymi. Czy możesz nam powiedzieć,

które z nich są dla Ciebie najbardziej

inspirujące?

Rob Garven: Nie chcę zranić uczucia żadnego

zespołu przez pominięcie go, ale jest grupa

młodszych zespołów niosących do przodu pochodnię

prawdziwego metalu. Wszyscy stoimy

na ramionach tych, którzy byli przed nami, i

bądźcie pewni, że metal przetrwa!

Dziękuję Wam bardzo za poświęcony czas.

Rob Garven: Bartek, jeszcze raz dziękuję Tobie

i wszystkim czytelnikom HMP za nieustające

zainteresowanie Cirith Ungol. Jeśli

ktokolwiek z was będzie miał szansę, spróbujcie

dostać się na jeden z naszych koncertów.

Obiecuję, że damy Wam "A Churning Maelstrom

of Metal Chaos Descending!"

Bartek Kuczak

CIRITH UNGOL

9


10

HMP: Jak się masz cztery tygodnie przed premierą

"Leave A Scar"?

Dee Snider: W sesję nagraniową tego albumu

było zaangażowanych mnóstwo osób. Każdy

dołożył wszelkich starań, aby wyszedł najlepiej,

jak to możliwe. Pracowaliśmy do momentu,

aż uznaliśmy, że każdy jego aspekt jest doskonały.

A teraz, już po zakończeniu sesji, ale

jeszcze przed datą premiery, zastanawiamy się

- czy na pewno to i tamto brzmi OK? To chyba

typowe uczucie, ale przyznam, że jestem bardzo

zadowolony z efektu końcowego.

Dlaczego w Twojej opinii jest to najlepszy

album roku 2021?

Wow, mówisz mi to, że "Leave A Scar" jest albumem

roku 2021?

To było pytanie... Dlaczego Twoim zdaniem

jest?

Nie zamierzam porównywać swoich albumów

z wydawnictwami innych zespołów. Mogę tylko

powiedzieć, że jestem z niego bardzo zadowolony.

A kiedy ludzie opowiadają Ci o powodach,

za które cenią Twoją twórczość, czy jest coś,

na co często nie zwracają akurat uwagi, choć

jest dla Ciebie istotne?

"Leave A Scar" jest dziełem całego zespołu, a

nie tylko jednego człowieka. To bardzo ciężka

muzyka. Zarówno ja na wokalu, jak i każdy

instrumentalista włożył mnóstwo energii, serca

DEE SNIDER

Wolność słowa

Ekscentryk, wokalista, aktor, prezenter

radiowy - Dee Snider ma zawsze

wiele ciekawego do przekazania światu.

Wbrew tytułowi swej autobiografii

"Shut Up and Give Me the Mic", nie

omieszkałem ustąpić mu mikrofonu

bez uprzedniego zadawania podchwytliwych

pytań. Może i jego najnowszy

album nazywa się "Leave A Scar", ale to

jeszcze nie jest sygnał do wyjścia do łazienki.

Wręcz przeciwnie - Dee Snider

ma teraz potężną moc przyciągania do

siebie nowych fanów nowymi utworami.

i duszy w ten album. Nie ulega wątpliwości, że

zrobiliśmy najbardziej metalową rzecz, na jaką

było nas stać. Nawet jak jeden utwór został zatytułowany

"S.H.E.", to i on uderza z pełną

mocą.

Wbrew tytułowi, "S.H.E." niekoniecznie opowiada

o kobiecie. Równie dobrze, jego tematem

może być muzyka lub jeszcze coś innego.

Dokładnie. Kiedy ktoś mnie pyta: "o czym jest

ten lub tamten tekst?", odpowiadam: "a o czym Ty

myślisz, kiedy go słuchasz?". Śpiewam w "S.H.E."

coś takiego: "Here are people who search their entire

lifetime / Some will look and never find the one / I

found mine on the climb to the top / And my world

had begun" ("Niektórzy szukają swojej przez całe

życie / Niektórzy ją zobaczą, ale i tak nie

Foto: Paul McGuire

rozpoznają / Ja swoją znalazłem podczas wspinaczki

na szczyt / I wtedy mój świat nabrał

sensu" - przyp. red.). Każdy sam musi sobie

odpowiedzieć, o czym myśli, gdy tego słucha?

Bo ja śpiewając myślę o piłce nożnej. Muzyka

jest czymś bardzo sfeminizowanym, czyli

otwartym na interpretację, a nie ściśle określonym.

Czy postrzegasz siebie jako coacha lub mentora,

gdy piszesz teksty utworów muzycznych?

Kiedyś sam się zorientowałem, że coaching i

mentoring to w zasadzie mój zawód. Prawdopodobnie

niektórzy wokaliści nie przykładają

wielkiej wagi do tekstów, ale dla mnie są

one czymś niezwykle ważnym. Bardzo zależy

mi, żeby podnosić nimi ludzi na duchu, żeby

dodawać słuchaczom pozytywnej energii, zachęcać

do odważnego stawiania czoła przeciwnościom

i wyzwaniom. Czyniąc to, faktycznie

pełnię rolę coacha i mentora.

A mnie się wydaje, że właśnie nie. Coaching

to podchwytliwe słowo, bo w powszechnej

świadomości rozumiane jest na rozmaite

sposoby. Rzecz w tym, że prawdziwy coach

nie jest centralną postacią procesu, podczas

gdy Ty zawsze stoisz na środku sceny.

Hm, ok. Całkiem możliwe, że to określenie nie

w pełni do mnie pasuje. Dzięki za tą zagwozdkę.

Jestem jednak przekonany, że poprzez własną

muzykę pomagam ludziom czuć się lepiej,

myśleć w bardziej skuteczny sposób oraz wybierać

dobro zamiast zła.

Czy numer "Time To Choose" jest właśnie o

wyborze pomiędzy podążaniem sztucznymi

normami społecznymi a kierowaniem się

własnym systemem wartości?

Tak. Ludzie nie są istotami zaprogramowanymi.

Sami podejmują decyzje, ponoszą konsekwencje

własnych wyborów, więc powinni zastanawiać

się częściej nad wszystkimi sprawami

z perspektywy długoterminowej, a nie tylko

dążyć do osiągania płytkich korzyści w krótkim

przedziale czasu. Cieszę się, że analizujesz

moje teksty, bo sam to robię. Przez bardzo

długi okres czasu, kilkanaście lat, nie napisałem

prawie nic. Teraz, powracając do tworzenia

liryków, miałem wątpliwości, jak sobie z

tym zadaniem poradzę, czy dam radę napisać

je na odpowiednim poziomie? Myślę, że wyszło

znakomicie.

Jednym z powodów, dlaczego analizuję Twoje

teksty, jest fakt, że "Leave A Scar" jest

albumem mocno opartym właśnie o słowa.

Kiedy słucham tej muzyki, to śledzę liryki, ale

gdy one się kończą, to cały utwór natychmiast

też się kończy. Tak jest z każdym jednym

numerem na "Leave A Scar". Wydaje mi

się, że to old schoolowe podejście, bo podobną

cechę można przypisać już The Beach Boys,

The Beatles, folkowi typu Bob Dylan, czy też

punkowi sprzed półwiecza.

(zastanawia się) Bardzo słuszna, trafna uwaga.

Impulsem do stworzenia "Leave A Scar" była

moja potrzeba, żeby coś powiedzieć. Wiele

świeżych myśli chciałem przekazać swoim fanom.

W zasadzie, teraz dostrzegam, że wszystkie

kompozycje kręciły się wokół tekstów. Temat

wolności słowa jest dla mnie szalenie ważny.

Z przykrością patrzę, jak w wielu miejscach

na świecie brakuje wolności słowa. Z tym,

że zachęcam słuchaczy do wolnej interpetacji.

Ten sam wers może znaczyć coś kompletnie

innego dla dwóch różnych fanów.


Sam się jednak zdziwiłem, jak bezpośredni

jest tekst "Crying For Your Life" o konsekwencjach

złamania prawa i trafienia do

więzienia. Czy czułeś kiedyś, że prawo stoi

w opozycji wobec Twoich przekonań?

Racja, "Crying For Your Life" jest bezpośrednie.

"You did the crime / Now do the time"

("Popełniłeś przestępstwo / Teraz odsiedź swój

czas") - tak mówiło się w środowisku, w którym

się wychowałem. Na mojej dzielnicy działała

mafia. Zdarzały się interwencje policji,

nieraz ktoś szedł siedzieć za popełniane czyny.

Te wspomnienia zainspirowały mnie do napisania

owego utworu. W latach 80. czułem najdobitniej,

że prawo przeczy moim przekonaniom

w kwestii wolności do swobodnej wypowiedzi.

Czułem, że to nie w porządku, że można

ponieść karę za to, co się mówi. Moim

zdaniem każdy człowiek powinien mieć prawo

do wyrażania własnych opinii oraz do dzielenia

się własnymi przeżyciami. A nadal w niektórych

częściach świata stanowi to problem.

Nawet dziś można trafić za kratki za to, że w

niewłaściwym miejscu na Ziemi powie się zbyt

wiele. Cenzura to zło.

Powiedziałeś wcześniej, że "Time To Choose"

jest o dokonywaniu wyborów, ale czy nie

jest tak, że jak już się wczytamy w literę

prawa lub wsłuchamy we własny wewnętrzny

szept sumienia, to może okazać się, że

wybór w jakiejś sytuacji nie istnieje. Tylko

jedna droga jest dla nas odpowiednia, pozostałe

nie. Mam tutaj na myśli zwłaszcza "I

Gotta Rock (Again)" - rockowy sposób życia

nie jest czymś, co wybrałeś, lecz raczej czymś,

co absolutnie i bezwzględnie musisz robić.

Ten kawałek to dla mnie totalny nokaut. Jestem

pod wielkim podziwem mojego zespołu,

jak fantastycznie go opracowali. Zawarłem tam

zdecydowane oświadczenie, że powróciłem do

rocka na 100%. Nigdy nie zszedłem z tej drogi,

pozostałem przez całe życie wierny muzyce

rockowej. Tylko, że przez pewien czas mniej

aktywnie udzielałem się w roli twórcy nowej

muzyki. Moją misją życiową jest bycie rockowym

wokalistą, występującym przed mnóstwem

ludzi. Najlepiej czuję się wtedy, gdy wychodzę

na scenę na "pożarcie" publiczności.

Staję samotnie naprzeciwko rzeki rozentuzjazmowanych

głów i dostaję takiego kopa energetycznego,

że doskonale daję sobie radę. To

mój żywioł, a nie tylko chłodna decyzja.

Foto: Bjorn Olsson

Co pomogło Tobie w pozostaniu wiernym tej

rockowej drodze przez całe życie?

Wychowanie. Tak zostałem wychowany. Rodzice

nauczyli mnie konsekwencji w domu,

wpoili mi, żeby trzymać się tego, co słuszne.

Owszem, miałem po drodze wątpliwości, zdarzało

mi się nawet żyć w biedzie, ale nigdy nie

zdradziłem rocka.

A skoro mówisz o rodzinie, wyjaśnij mi proszę

jedną rzecz. Twoje nazwisko Snider

brzmi dla mnie holendersko, bo "snijder" to

"krawiec" w języku niderlandzkim. Czy Twoja

rodzina ma cokolwiek wspólnego z Holandią?

Akurat holenderskich przodków nie mam. Snider

to zmodyfikowany odpowiednik popularnego

niemieckiego nazwiska Schneider, które

odnosi się do cięcia bądź ten do osoby, która

coś tnie. Interesujące, że wymowa "snider" jest

zaskakująco podobna do chińskiego słowa

oznaczającego "ołówek". Przy okazji chciałem

dodać, że mam silny związek z holenderską

sceną metalową. Postrzegałem ją zawsze jako

bardzo mocną. Tamtejsze zespoły grają na

ogół ekstremalnie (nie słyszałem np. o hair

metalowych kapelach z Holandii) a fani zachowują

się naprawdę dziko. Chciałbym kiedyś

powrócić do Holandii, grać tam koncerty,

znów poczuć ten szał.

Czy mieszkasz teraz w Belize? Opowiedz mi

proszę coś o tym kraju, bo praktycznie nic o

nim nie słyszałem.

Mam dwa luksusowe domy - jeden w Los

Angeles i jeden w Belize. Mieszkamy w obu

wraz z moją rodziną. Belize to jedyny kraj

środkowo-amerykański z urzędowym językiem

angielskim, dlatego że to była dawniej brytyjska

kolonia. Nie jest duży (niespełna 400 000

mieszkańców - przyp. red.), ale tutaj też mieliśmy

koronę. Wprawdzie niewiele osób uzyskało

pozytywny wynik testu PCR, ale władze

- w obawie przed konsekwencjami nie do

udźwignięcia - wyprowadziły wojsko na ulicę.

Spędziłem w Belize znaczną część ostatniego

roku i widziałem wszędzie mnóstwo policji.

Kara za brak maseczki na ulicy wynosiła 5000

dolarów amerykańskich (w przeliczeniu z dolara

belizijskiego). Poza tym fajnie tu jest - słonecznie,

ciepło, z przyjemnym oceanicznym

wiatrem.

Czy czujesz się w jakiś sposób dziwnie, gdy

widzisz policjanta?

Nie, zupełnie normalnie. Mój ojciec pracował

jako policjant. Nigdy nie miałem żadnego negatywnego

skojarzenia związanego z mundurem

policjanta.

Nasz czas powoli zbliża się ku końcowi. Czy

chciałbyś coś jeszcze dodać na zakończenie?

Tak. Chciałbym, żeby moje zdanie o wpływie

restrykcji na kulturę zostało przekazane światu.

Niestety, nie wszyscy zdają sobie sprawę z

tego, jak doniosłe znaczenie mają trwające od

roku restrykcje dla kultury oraz wszelkich kreatywnych

przedsięwzięć ludzi, w ujęciu długoterminowym.

Mocno uderzają one w starania

twórcze, drastycznie zmniejszają zakres

działania artystów, zubażają kulturę. Więcej

uwagi powinno zwracać się na to, że wolność

ekspresji została naruszona i zagrożona. Martwi

mnie to. Sytuacja nie powróci do normalnego

trybu z dnia na dzień. Nie zdołamy odzyskać

straconego czasu. Ludzie jeszcze długo

po ustaniu restrykcji będą na siebie patrzeć

podejrzliwie i bać się innych ze wzajemnością.

Sam O'Black

Foto: Bjorn Olsson

DEE SNIDER 11


początkach gatunku. Jestem też fanem Uriah

Heep - jest coś bardzo specjalnego w partiach

basu z tamtych lat. Harris też to zauważył.

Wciąż potrafimy kopać tyłki

W czasach pozbawionych muzyki na żywo Destruction wydaje na DVD i

Blu-Rayu koncert "Live Attack", zarejestrowany w klubie Z7 w Szwajcarii w samym

środku pandemii. Premierę zaplanowano na 13 sierpnia 2021. Zagrać i nagrać

- to jedno, ale wydanie tego wydarzenia na fizycznym nośniku też wcale nie

należało do najprostszych zadań. O zanikającej fizyczności, współczesnej kondycji

thrash metalu, niespodziankach w setliście, ulubionych horrorach i… nadchodzącej

studyjnej płycie, na której teksty czerpią z doświadczeń z minionego roku

opowiedział lider zespołu, wokalista i basista Marcel "Schmier" Schirmer.

HMP: Dzięki, że zgodziłeś się na rozmowę.

Oprócz bycia dziennikarką w HMP gram też

na basie, więc bardzo się cieszę, że możemy

porozmawiać jak basista z basistą.

Schmier: Więc jesteś moją koleżanką po fachu!

(śmiech)

Można tak powiedzieć (śmiech). Wiem, że

nie wybrałeś basu, to bas wybrał ciebie. Zespół

poszukiwał kogoś na to stanowisko i postanowiłeś

spróbować. Wracając myślami do

tamtego okresu, zgodziłbyś się ponownie czy

Przejdźmy do nowego live albumu Destruction.

Podczas pandemii wszyscy stęskniliśmy

się za graniem na żywo i "Live Attack"

przywraca trochę te utracone doświadczenia.

Jak Covid-19 wpłynął na twoje życie jako

muzyka i kompozytora?

Skomplikowana kwestia. To był czas wielu frustracji,

walki z systemem i faktem, że nie mogliśmy

koncertować. Nie pozwalali mi grać, a

więc wykonywać mojej pracy. Szukaliśmy sposobów

na to, by pozostać blisko naszych fanów.

Nie mogliśmy zobaczyć się z nimi na żywo,

więc utrzymywaliśmy kontakt wydając

spontaniczne rzeczy. Jedną z nich był właśnie

live album z zeszłego roku, teraz pracujemy

nad DVD i Blu-rayem, które mają wyjść tego

lata. Chcieliśmy pozostać aktywni przez cały

rok: specjalne pandemiczne koncerty, z utrzymaniem

bezpiecznego dystansu, czasem nawet

dwa jednego dnia, lub dwa dni z rzędu w tym

samym miejscu. Próbowaliśmy wszystkiego.

Więc byliście zajęci.

Tak, nie tak jak zawsze, ale zajęci uczeniem

się, jak zaadaptować się do nowych warunków.

Live stream też wymagał sporo pracy, dużo

więcej, niż nam się wydawało. Myślę, że sporo

wynieśliśmy z pandemicznej rzeczywistości.

Najważniejsze, że mieliśmy kontakt ze słuchaczami

dzięki mediom społecznościowym i platformom

streamingowym. Nawiązaliśmy też

wiele nowych kontaktów marketingowych co

do merchu. To wszystko pozytywne strony

pandemii, która jest jednak dość okrutna.

żałujesz, że nie miałeś szansy stać się, na

przykład, shreddującym gitarzystą?

O nie, jestem szczęśliwym, spełnionym basistą.

Uwielbiam moją pracę i ten instrument. Przez

te wszystkie lata uczyłem się, jak odnaleźć własną

tożsamość, własne brzmienie i styl. Cieszę

się, że mi się to udało. Nie chciałbym być gitarzystą,

myślę, że basiści pozostawiają zawsze

trochę niedomówień i jest to coś dobrego. Szanuję

wszystkich, którzy wybrali gitarę, ale kocham

swój bas.

Rozumiem. To zawsze krok bliżej do bycia

jak Lemmy, prawda?

Tak! Wiesz, większość ludzi nie rozumie, jak

ważnym elementem jest bas. Gdy tylko przestaje

grać, wszyscy orientują się, że czegoś brakuje.

To istotna część nie tylko rock and rolla,

ale i muzyki ogółem.

Foto: Destruction

Bycie grającym na basie frontmanem jest wyjątkowo

powszechne w thrash metalu. Peter

Steele w Carnivore, Tom Angelripper w Sodom,

Cronos w Venom, jeśli zgodzimy się, że

to podwaliny tego gatunku i oczywiście twoja

rola w Destruction. Czy bas jest stworzony

do thrashu?

(śmiech) Myślę, że to się narodziło z kompromisów

- w tamtych czasach Destruction trudno

było znaleźć wokalistę, a ktoś musiał to

robić, więc najlepiej było dać tę robotę basiście.

Nie wiem, jak to wyglądało u innych zespołów.

To też kwestia tego, że dla wielu idolem

był wtedy Lemmy, który inspirował masę

muzyków thrash metalowych. W latach 80.

miał już status ikony. Byli oczywiście inni

słynni i dobrzy basiści, którzy spełniali się na

stanowisku wokalisty, jak Geddy Lee z Rush.

Ale thrash był przede wszystkim zainspirowany

Motorhead.

Muszę cię zapytać o ulubione linie basu - założę

się, że to coś właśnie od Rush.

Gdy jesteś basistą musisz kochać Rush! Geddy

jest superikoną o bardzo unikalnym stylu

gry. To trudne pytanie, ale muszę przyznać, że

jestem wielkim fanem Iron Maiden i myślę, że

najlepsze linie basowe w metalu napisał Steve

Harris. Ukradł mnóstwo patentów od basistów

z lat 70. i umiejscowił je w heavy metalowym

graniu. Granie wszystkich tych wysokich

nut i oktaw nie było aż tak powszechne w

Nie wydaje ci się, że wątek pandemii mógłby

być dobrym tematem na thrashowy album

czy tekst? Kolejnym krokiem w stylu całej tej

estetyki wojny nuklearnej.

(śmiech) Nie mam pojęcia, ale jestem pewien,

że gdy to się skończy, nikt już nie będzie chciał

o tym słuchać. Ludzie mają już dość. Mimo to,

pisząc teksty na nowy album skupiłem się może

nie na samej pandemii, ale na jej skutkach i

okolicznościach. Wiesz, tych wszystkich rzeczach,

które wydarzyły się w trakcie: problemach

psychicznych z jakimi zmagają się ludzie,

nadużyciach władzy. Pandemia pokazuje

słabości gatunku ludzkiego. O nich właśnie

mówią teksty z nowej płyty. Już prawie skończyliśmy

nagrania, to ostatnia prosta.

Koncert z "Live Attack" został nagrany w

samym środku pandemii, w klubie Z7 w

Szwajcarii. Dlaczego akurat to miejsce? Co

jest w nim specjalnego?

Jesteśmy rozrzuceni po kątach Szwajcarii,

Francji i Niemiec - tam mieszkamy. Jesteśmy

Niemcami, ale szwajcarska scena i kluby bardzo

nam odpowiadają. Z7 to jeden z najlepszych

klubów w Europie. Widzieliśmy tam na

żywo mnóstwo zespołów, sami zagraliśmy sporo

koncertów. To fantastyczne miejsce. Kiedy

wpadliśmy na pomysł zarejestrowania live

streamu, wiedzieliśmy, że Z7 to najlepsza opcja.

Znaliśmy właściciela, wszystkich pracowników.

Poprosiliśmy ich o specjalne covidowe

zezwolenie, żeby móc to zrealizować, wiesz,

zazwyczaj wynajmowanie nowych, tak wielkich

miejsc jest bardzo drogie. Z Z7 automatycznie

poczuliśmy więź. Jest też bardzo blisko

mojego domu, przy granicy od strony niemieckiej,

to jakieś pół godziny drogi samochodem.

12

DESTRUCTION


Cała setlista z "Live Attack" wygląda prawie

jak "greatest hits" Destruction. Są tam

jednak kawałki, które raczej rzadko wykonywaliście

na żywo, w tym mój ulubiony, "Sign

of Fear". Dlaczego wybraliście akurat je?

Wiedzieliście, że są ludzie, którzy na nie

czekają, czy sami je lubicie i żałowaliście, że

nie graliście ich tak często? A może to ukłon

w stronę prawdziwych fanów.

Kawałek, który wymieniłaś i pozostałe to jedne

z tych, które napisaliśmy z myślą o dwóch

gitarach. Gdy graliśmy w trzy osoby, zagranie

ich na żywo było bardzo trudne - wszystkie te

harmonie, dodatkowe solówki, mniejsze części,

których nie dało się wykonać w satysfakcjonujący

sposób. Od kiedy znów tworzymy

kwartet, przywróciliśmy je do setlisty. Pytaliśmy

fanów przez social media, co chcieliby

usłyszeć i ludzie wymagali od nas "Sign of

Fear", "Reject Emotions", "Release from Agony" -

wszystkich tych kawałków, których nie mogliśmy

grać bez drugiej gitary. Teraz już ją mamy.

Tak, znów gracie we czwórkę. To prawie jak

okres, w którym Motorhead odrzucił wizerunek

trio i zatrudnił drugiego gitarzystę.

Chciałbyś zostać przy czasach, gdy Destruction

też tworzyło trio czy wolisz grać z

dodatkowym muzykiem na scenie?

O tak, zdecydowanie wolę! To jak być gościem,

który urodził się z jedną nogą i nagle móc stanąć

na dwie. Szybciej chodzić, biegać, robić

wszystko lepiej. Tak samo jest z dwoma gitarami.

Masz o wiele więcej możliwości, możesz

grać harmonie, robić gitarowe pojedynki,

uzyskać więcej mocy. Więcej się też dzieje jeśli

chodzi o zachowanie na scenie, wchodzenie w

interakcje z widownią, z perkusistą. W granie

w czwórkę jest tylko jeden problem: osobowości

wszystkich członków muszą dopasować się

do zespołu. Damir, nasz nowy gitarzysta, jest

też prywatnie świetnym przyjacielem.

Wspomniany już "Sign of Fear" jest z albumu

"Release from Agony", na którym zagrał

znakomity Harry Wilkens, ze swoimi charakterystycznymi

zmianami metrum i stylem

gry. Ale wasz nowy gitarzysta, o którym

mówisz, Damir Eskić, wykonując ten utwór

udowodnił, że również jest świetnym muzykiem.

Dostał nawet solową partię shredu na

nowym live albumie. Jak wyczułeś, że będzie

pasował do Destruction?

Są ludzie, którzy umieją się do muzyki bardzo

łatwo dopasować i są ludzie o bardzo ograniczonym

umyśle, którzy chcą robić wszystko po

swojemu. Damir to ten pierwszy typ. Jest również

nauczycielem muzyki, studiował grę na

gitarze i jest wielkim fanem thrash i heavy

metalu. Wcześniej był także fanem Destruction,

więc gdy zaproponowaliśmy mu współpracę

dobrze już znał zespół i umiał zagrać

wiele naszych kawałków. Chodził na nasze

koncerty i kiedyś grał przed nami support na

naszej trasie. Zobaczyliśmy, jak dobrym jest

gitarzystą, jaki fajny z niego gość i jak dużo poświęcenia

wkłada w swój instrument, muzykę i

wszystko wokół. To był jeden z głównych

powodów, dla których dołączył do zespołu.

Wiem już, że pracujecie nad nową studyjną

płytą, ale dlaczego zdecydowaliście się nagrać

wcześniej live album? To dobra odskocznia

od pisania nowego materiału, forma inspiracji

lub sprawdzenia, jak stosunkowo

nowi członkowie poradzą sobie ze starymi

kompozycjami?

To dobry sposób, by pokazać fanom, że skład

złożony z czterech osób wciąż jest żywy,

ciężko pracuje i wciąż potrafi kopać tyłki. To

był także sposób na przetrwanie pandemii. Pozwoliło

nam to podtrzymać aktywność, myśleć

pozytywnie i również trochę zarobić. Kiedy

zarejestrowaliśmy nagranie na początku roku,

wiele osób prosiło nas, by wydać je na DVD

lub Blu-rayu. To jest to, co teraz robimy - dla

fanów, którzy nie mieli okazji zobaczyć nas

wtedy w styczniu. Mieliśmy z tym jednak trochę

problemów. Trzeba wziąć pod uwagę sytuację

na świecie - DVD i Blu-ray niedługo całkowicie

znikną. Trudno było znaleźć wytwórnię,

która zgodziła się wydać w ten sposób

koncert Destruction, bo nikt już nie wierzy w

Foto: Destruction

fizyczne produkty.

Ja ciągle wierzę.

Ja też, tak jak wielu naszych fanów, ale gdy

spojrzysz na świat, w branży kompletnie się

pozmieniało. Żyjemy w czasach streamingu.

Nawet, gdy chcesz obejrzeć film, wybierasz

Netflixa. Nie musisz już iść do sklepu czy do

wypożyczalni po DVD. Cały ten sektor umiera.

Przekonanie kogoś, by wydał fizycznie

nasze nagranie graniczyło z cudem. DVD z

koncertem, na którym, na dodatek, nie było

publiczności. To podwójny fuckup. Dlatego

jestem teraz dumny, że udało nam się to wydać.

To wyjątkowy produkt - ukazujący zespół

w bardzo trudnym okresie, będący świadectwem

naszej walki o przetrwanie przez czas

pandemii. Myślę, że z perspektywy czasu będziemy

na niego patrzeć jak na dokument historyczny.

Skoro już mowa o filmach, po koncercie z

"Live Attack" puściliście "Ave Satani" ze starego

horroru, "The Omen". Czy ten film lub

sam utwór ma dla ciebie specjalne znaczenie?

O, tak! Uwielbiam "The Omen" i horrory.

Myślę, że ten soundtrack jest jednym z najlepszych,

jakie kiedykolwiek wykorzystano w

kinie grozy. Jest fantastyczny, od początku do

końca, pełen świetnych kompozycji. Tak złowrogich

i poruszających! Wnikają bardzo głęboko.

To arcydzieło. "The Omen" to też spora

część mojej edukacji i młodości. Gdy byłem

młodszy, myślałem, że to najbardziej przepełniony

złem film w tamtych czasach.

Horrory są ważną częścią metalowej kultury,

więc muszę zapytać o twoje ulubione, inne

niż "The Omen".

Tak, patrząc wstecz myślę, że pierwsze "Martwe

zło" (Evil Dead, 1981) było jednym z

najlepszych horrorów. Współcześnie trudno

powiedzieć. Mnóstwo nowych horrorów jest

pełnych komputerowych efektów specjalnych i

nie ma w nich już suspensu. Wiesz, bardzo

lubię suspens i filmy, w których jest głębia, a

rzeczy nie są tym, czym się pozornie wydają.

Nie jestem pewien, czy widziałem ostatnio

jakiś porządny horror, to dobre pytanie. Nie

miałem czasu na filmy, przez ostatnie miesiące

byliśmy zajęci komponowaniem nowej muzyki.

Ale wciąż je uwielbiam!

Otworzyliście seta tytułowym utworem z

waszej ostatniej płyty, "Born to Perish", na

której znalazł się nieoczywisty cover Tygers

of Pan Tang. Oczywiście zdarzało się, że taki

Coroner coverował The Beatles, czy Nuclear

Assault - Sweet. Destruction zrobiło cover

"My Sharona", ale to na "Cracked Brain",

więc o tym nie rozmawiamy (śmiech).

(śmiech)

Są jakieś niemetalowe utwory, lub z lżejszego

oblicza gatunku, które pasowałyby do Destruction

tak, jak to było z "Hellbound"?

Klasyczny kawałek, który od dawna chciałem

zagrać to "Black Betty" od Ram Jam. Nie

wszyscy w zespole się ze mną zgodzili, ale

mam nadzieję, że kiedyś go razem zrobimy.

To świetny numer!

Prawdziwy rockowy klasyk lat 70., fantastycznie

napisany, z fantastyczną sekcją solową,

świetną grą basu. Pewnego dnia zrobię ten

cover.

Brzmiałby bardzo ciekawie w thrash metalowej

wersji.

Też tak myślę. Dzięki! (śmiech)

Jako utwór zamykający wybraliście "Total

Desaster", który nie jest wcale tak oczywistym

wyborem. Dlaczego on, a nie na przykład

bardziej ikoniczny w tej roli "The

Butcher Strikes Back"?

Chcieliśmy zmienić standardową setlistę,

DESTRUCTION

13


wybrać coś, czego nikt się nie spodziewał. W

ostatnich latach piosenki, którymi kończyliśmy

koncert, były zawsze bardzo podobne.

To głównie "Bestial Invasion", "The Butcher

Strikes Back" i "Curse the Gods". Na live stream

chcieliśmy przygotować na koniec utwór-niespodziankę.

Po "Bestial Invasion" wszyscy myśleli,

że już skończyliśmy i wtedy wchodziło

"Total Desaster". Tak więc jest to dodatkowy

kawałek.

Polskie zespoły, Vader i Behemoth coverowały

właśnie "Total Desaster". W Destruction

także grał Polak, perkusista Wawrzyniec

"Vaaver" Dramowicz, byliście razem w

zespole przez osiem lat. Czy polska scena

metalowa jest ci bliska?

Są mi bliskie najbardziej znane zespoły, graliśmy

razem na różnych trasach. Znam muzyków

z Vadera i również tych z Behemotha. Oczywiście

Vaaver przedstawił mnie swoim polskim

znajomym. Polska kojarzy mi się z bardzo

dobrą sceną metalową, głównie ekstremalną,

z death i black metalem. Macie jednych

z najlepszych perkusistów w tych gatunkach

na świecie.

Pierwszy perkusista Decapitated był znakomity,

jeśli znasz ten zespół.

Tak, oczywiście.

Czy 2021 rok i XXI wiek to dobry czas dla

thrash metalu? Mam wrażenie, że to NW

OTHM najbardziej przeżywa renesans.

Koncertowaliście nawet z Enforcerem. A

przecież taki Sodom czy Testament wydają

teraz dobre, nowe płyty.

Tak, ale co ważniejsze mamy dziś wiele świetnych

undergroundowych zespołów. Vulture

wydał teraz wspaniały nowy album. Underground

naprawdę żyje i ma się dobrze. Młode

zespoły starają się znaleźć swój własny styl i

nie mogę się doczekać, do czego dojdą. Thrash

metal nie jest stworzony do bycia "smakiem

miesiąca". Nie obchodzi mnie, jaki jest teraz

trend, thrash nie musi być najmodniejszym

gatunkiem, szczególnie dla ludzi, którzy lubią

ekstremalną i czystą muzykę. Nie powinien

być skomercjalizowany. Pamiętam, że w latach

80., gdy Metallica i Slayer stali się wielcy,

trochę martwiłem się o thrash. Stawał się zbyt

popularny, powiedzmy to sobie, każdy idiota

zaczynał słuchać tej muzyki. My robiliśmy to

dla ludzi, którzy siedzieli w tym od zawsze.

Trendy przychodzą i odchodzą.

Opisałeś kiedyś muzykę Destruction jako

black hardcore speed metal i chciałeś, by było

najbardziej ekstremalnym zespołem na świecie.

"Born to Perish" faktycznie jest tak brutalne,

jak starsze płyty. Z perspektywy czasu

myślisz, że udało ci się zrealizować to założenie?

Muszę powiedzieć, że mieliśmy wtedy po 17

lat. Byliśmy dopiero na początku rozwoju muzyki

ekstremalnej. Myślę, że w tamtym czasie,

w 1983 lub 1984 z pewnością byliśmy jednym

z najbardziej ekstremalnych zespołów. Dobrze

jest widzieć, jak bardzo się to wszystko rozwinęło

od naszych korzeni. Myślę, że osiągnięcie

statusu najbrutalniejszego zespołu jest niemożliwe.

To się nigdy nie skończy, taka jest

nasza natura - zawsze chcemy być szybsi, być

Foto: Gorka

wyżej. Dla heavy metalu to dobra rzecz, patrzeć,

jak zmienia się agresywność tej muzyki,

jest bardziej ekstremalna i odnosi też większe

sukcesy. Wiesz, kiedy zaczynaliśmy, ludzie się

z nas śmiali. Robili sobie jaja z tego, co graliśmy,

bo w tamtym okresie to było coś nieznanego.

Byliśmy tacy mali na samym początku

kształtowania się całej nowej generacji. Dla

mnie największym osiągnięciem jest fakt, że

mimo naszych trudnych początków metal

rozrósł się na cały świat, zagraliśmy koncerty w

tylu różnych miejscach. Kiedyś się nabijali, a

teraz mogą się zamknąć, bo ta muzyka dobrze

się przyjęła i jest doceniana przez ludzi w tak

wielu krajach. Myślę, że to najlepsze, co nas

spotkało.

Pomówmy więcej o latach 80. Poznaliście się

z resztą Teutonic 4 w fanclubie Venom we

Frankfurcie, to was do siebie zbliżyło i doprowadziło

do trasy Destruction z Sodomem

i Tankardem w 1984. Jakie jest twoje najbardziej

żywe wspomnienie z tamtego okresu?

Tak, spotkaliśmy tych gości w fanclubie Venom.

To było w zasadzie pierwsze spotkanie

niemieckiej sceny. Z naszego punktu widzenia

byliśmy po prostu grupą znajomych, którzy

właśnie zaczęli grać w zespole na wsi po

wschodniej stronie Niemiec. I podróżowaliśmy

do Frankfurtu, który był wielkim miastem, w

tamtym czasie stolicą metalu. Czuliśmy się zaszczyceni

tłumem, który tam zastaliśmy,

mnóstwem metalowców, których w tamtym

czasie nie widywało się zbyt wielu. Świetnie

było usłyszeć na żywo inne zespoły grające ten

sam rodzaj muzyki co my. Trzeba sobie

uświadomić, że kiedyś, gdy nie było internetu,

bardzo powszechne były wymiany taśm z muzyką,

wszystko wysyłało się pocztą. Zero mediów

społecznościowych, zero oficjalnych magazynów,

tylko to i fanziny. Wszystko wydawało

się takie powolne i w kontraście do tego

fantastycznie było na własne oczy zobaczyć, że

scena metalowa naprawdę żyje. Tam, gdzie

mieszkaliśmy, była ona bardzo mała.

Mój znajomy wyróżnił kiedyś czerwony i

zielony thrash. Czerwony to właśnie scena

niemiecka, jak Teutonic 4, bardziej surowa,

agresywna i brutalna, zielony - bardziej melodyjna,

amerykańska, jak Megadeth czy

Exodus bez Baloffa, ale nie zrozum mnie źle,

uwielbiam Zetro (śmiech). Jak ty postrzegasz

różnicę między niemieckim a amerykańskim

thrashem?

Mieliśmy te same korzenie, gdy zaczynaliśmy

było w naszym brzmieniu więcej podobieństw.

Później zaczęli robić wszystko w amerykański

sposób. Trochę bardziej wypolerowany, trochę

bardziej komercyjny, ale również porządnie

wykonany. Amerykanie mają wielu świetnych

muzyków w historii rock and rolla i metalu,

więc ich thrash był też lepiej zagrany. Umieją

się sprzedać, są w tym świetni. Cały ich image

był zawsze dopracowany. Europejczycy mogli

tylko popatrzeć na to, co działo się w Ameryce

i próbować to naśladować. To też powód, dla

którego amerykańskie zespoły stały się tak popularne.

Niemieckie zawsze były bardziej ekstremalne,

surowe i myślę, że to kwestia naszych

korzeni. Amerykanie byli bardziej hollywoodzcy.

Gdy spojrzysz na muzykę, która

przyszła z Anglii, to ona była czystsza, bardziej

prawdziwa od tej z Ameryki.

Pod koniec koncertu z "Live Attack" powiedziałeś:

"do zobaczenia na trasie, przyjaciele!",

więc czy możemy się spodziewać koncertu

w Polsce?

Mam nadzieję! Planujemy już kolejne koncerty.

Najbliższy gramy za tydzień. Po letnich festiwalach

chcemy zagrać kilka weekendowych

gigów. To wszystko zależy od tego, jak szybko

zakończy się sprawa szczepień, które kraje pozwolą

nam u siebie wystąpić. Na początku następnego

roku wychodzi nasz nowy album i po

tym również planujemy światową trasę. Ciągle

się na to przygotowujemy i gdy tylko będziemy

gotowi, pojawimy się w Polsce.

Chciałbyś coś przekazać polskim fanom?

Mam nadzieję, że zobaczymy się na trasie. Nic

nie może się równać z muzyką na żywo. Kochamy

pisać nowy materiał, kochamy grać, ale

to byłoby niczym bez naszych fanów. Jeśli ich

nie masz, to jest jak z piłką nożną: mecz bez

publiki nie ma sensu. Tęsknimy za wami i mamy

nadzieję, że niedługo się spotkamy, będziemy

wspólnie imprezować i cieszyć się muzyką.

Bądźcie w kontakcie, sprawdzajcie naszą stronę

internetową, a my mamy nadzieję pojawić

się niedługo w waszych miastach.

Iga Gromska

14

DESTRUCTION



Rozpiera nas kreatywna energia

Wyczerpujące opracowanie dotyczące Sodom znalazło się w 78 edycji

"Heavy Metal Pages" z kwietnia 2021 (Kacper Hawryluk, str. 42-43). Kiedy otrzymaliśmy

ponowną możliwość przeprowadzenia wywiadu z Sodom na numer jesienny,

wykorzystaliśmy tę okazję, aby spełnić marzenie pewnego singapurskiego

muzyka heavy metalowego - pytał Sheikh Spitfire (zespół Witchseeker, wywiad w

poprzednim HMP 79, str. 54-57) a odpowiadał Tom Angelriper, przy czym zaaranżowaliśmy

to tak, że dopiero w dalszej części rozmowy Skeikh ujawnił Tomowi,

kim jest. Dzięki temu teraz możecie przeczytać konwersację muzyka rozpoczynającego

karierę ze swoim idolem o czterdziestoletnim stażu. Tym samym

EP "Bombenhagel" (sierpień 2021) przyczynia się do wzmacniania metalowych

więzi, bo Tom Angelriper nazwał na końcu Sheikha przyjacielem i wyraził

nadzieję, że wkrótce się zobaczą (prawdopodobnie na wspólnym koncercie).

HMP: Gratuluję nowej EP "Bombenhagel"

oraz nowego LP "Genesis XIX". Sodom istnieje

już 40 lat. Czy zgodziłbyś się, że ten

materiał jest Waszym najlepszym dokonaniem

w drugiej połowie tego okresu, tj. po

"M-16"?

Tom Angelriper: Nie powiedziałbym tak. Po

prostu naturalnie ewoluujemy. Ale nasz najnowszy

album jest świetny. Jakość naszych

nagrań zależy od zaangażowania poszczególnych

muzyków Sodom. Czuć, że tym razem

Sodom istnieje już bardzo długo i wydało

mnóstwo albumów. W moim odczuciu, zawsze

pozostajecie świeży i aktualni. W jaki

sposób udaje Wam się utrzymywać wysoką

kreatywność przez cały ten czas?

Pewnie, że tak, cały czas rozpiera nas kreatywna

energia. Kochamy to, co robimy. Za każdym

razem staramy się odkryć siebie na nowo,

jednocześnie pozostając wiernym naszemu

stylowi. Nie zastanawiamy się nad tym.

Gramy metal z podniesionymi głowami. Fani

to dostrzegają. Jesteśmy i pozostaniemy prawdziwi,

autentyczni i uczciwi.

Co spowodowało, że zdecydowałeś się nagrać

ponownie utwór "Bombenhagel" (oryginalnie

znalazł się na albumie "Persecution

Mania", 1987r. - przyp. red.)?

Zwyczajnie postanowiliśmy na nowo podejść

Czy myślisz, że thrash metalowa produkcja

nigdy się nie zestarzeje, nawet pomimo drastycznych

zmian technologicznych, dlatego

że wszystkie aspekty thrash metalu są ponadczasowe?

Zdecydowanie tak. Thrash metal nie ma nic

wspólnego z jakością brzmienia uzyskiwanego

w trakcie produkcji. Thrash metal to zabytek

oraz sposób życia lat osiemdziesiątych. Tylko

zespoły pochodzące z tamtego okresu są w

stanie przekazać emocje tamtych czasów.

Wielu młodszych muzyków próbuje, ale im

nie wychodzi. Nie da się cofnąć czasu (to jest

subiektywna opinia - przyp. red.).

Sodom niemal zawsze było power trio, ale

ostatnio składa się z czterech muzyków. Jak

czujesz się z tą zmianą? Jak wpłynęło to na

Wasz sposób komponowania?

Już wiele lat temu nosiłem się z zamiarem

poszerzenia składu o drugiego gitarzystę, jeszcze

gdy grał u nas Bernemann (Bernd Kost, w

Sodom od 1996 do 2018 - przyp. red.).

Wtedy nie wydawał się on tym zainteresowany,

myślałem że nie zaakceptowałby drugiego

wiosłowego u swego boku. Nieco później

zaczęliśmy się spotykać na próbach z Frankiem,

po raz pierwszy odkąd odszedł on z

Sodom (Frank Blackfire, w Sodom od 1987 o

1989 oraz ponownie od 2018 - przyp. red.).

Teraz takie numery jak "Nuclear Winter",

"Sodomy & Lust" i "Christ Passion" (wszystkie

z albumu "Persecution Mania", 1987r.), brzmią

znakomicie i autentycznie. Wpadłem w

zachwyt, gdy okazało się, że gitary brzmią

dokładnie tak jak na LP "Persecution Mania"

(1987) i LP "Agent Orange" (1989). Teraz

jesteśmy w stanie zagrać nasze starsze kawałki

na żywo z oryginalnym brzmieniem jak w studiu,

ponieważ zostały one pierwotnie pomyślane

na dwie gitary. Yorck (Yorck Segatz,

drugi obecny gitarzysta Sodom od 2018r. -

przyp. red.). jest wielkim fanem Sodom, co

przełożyło się na mnóstwo nowych pomysłów

oraz trafnych sugestii odnośnie setlist. Dzięki

dwóm gitarom możemy grać na żywo te

utwory, których nie mogliśmy wykonać odpowiednio

z tylko jedną gitarą, więc nigdy wcześniej

tego nie robiliśmy. Nawet mój bas nie

nadrabiał tej luki. Na żywo wypadamy brutalniej

i znacznie bardziej dynamicznie.

wszyscy się przyłożyli, i że pozytywnie wpłynęło

to na kompozycje.

Foto: Sodom

do naszego klasycznego kawałka. Z nowym

perkusistą wyszło zajebiście. To najlepsza wersja,

jaka kiedykolwiek się ukazała. Zmieniliśmy

nieco aranżację, ale duch pozostał ten

sam. "Bombenhagel" to od zawsze najpopularniejszy

utwór w naszej setliście.

Czy restrykcje ułatwiają czy też utrudniają

Wasze komponowanie?

Wszystkie koncerty zostały odwołane lub

przeniesione, w związku z czym mieliśmy

sporo czasu na komponowanie. Podczas lockdownu

teoretycznie nie mogliśmy się spotykać,

było to trudne, ale w praktyce grywaliśmy

razem na próbach. Nie mógłbym znieść przestoju,

oczywiście że spotykaliśmy się dwa razy

w tygodniu.

Co dokładnie masz na myśli, kiedy mówisz:

16 SODOM


"Coup De Grace to nasza próba ocknięcia

ludzi, aby zachowywali się w bardziej przemyślany

sposób"? Co takiego moglibyśmy

konkretnie robić, aby zapobiec skutkom

ubocznym destrukcyjnej ludzkiej natury?

Świat już otrzymał swój "coup de grace" (w

znaczeniu kulka dobijająca zdychające zwierzę

- przyp.red.). Czujemy to każdego dnia.

Robimy wszystko aby siebie zniszczyć, nie da

się tego odwrócić. Mamy tylko jeden świat a

koniec ludzkości już został przypieczętowany.

Tak długo, jak istnieje chciwość i ignorancja,

nic się nie zmieni.

Tekst z "Pestiferous Posse" odzwierciedla

walkę pomiędzy Demokratami a Republikanami.

Czy wierzysz, że ta walka jest prawdziwa,

a może to tylko spektakl odwracający

uwagę mas przed naprawdę ważnymi

wydarzeniami politycznymi?

Ten tekst nie mówi o współczesnej polityce,

lecz przedstawia walkę na pistolety w Tombstone

Arizona w 1881 roku. Wojna pomiędzy

Republikanami a Demokratami wybuchła

tego samego dnia.

Czy zamierzasz wydać wkrótce następne

EPkę? A może kolejne LP będzie zawierać

"Coup de Grace" i "Pestiferous Posse"?

Nie. Następny LP będzie składać się z całkowicie

nowego materiału. Wspomniane dwa

kawałki pozostaną wydane wyłącznie na

EPce.

Foto: Sodom

Pochodzę z Singapuru i jestem liderem heavy

metalowego zespołu Witchseeker. Dorastając,

mocno inspirowałem się Sodom. Nazwa

mojego zespołu wzięła się od imienia Waszego

perkusisty Chrisa Witchhuntera. Jak go

pamiętasz jako przyjaciela oraz muzyka?

Chris Witchhunter był moim najlepszym

przyjacielem, również poza muzyką. Z pewnością

wpłynął on na wielu perkusistów. Życie

nie układa się jednak zawsze po naszej myśli,

a on nie dał rady kontrolować swojego

uzależnienia (odszedł z powodu niewydolności

wątroby - przyp. red.). Zawsze wspominam

go jak najlepiej.

Na początku też byłem perkusistą (zanim

stanąłem na czele zespołu, śpiewając i grając

na basie). Agresja Witchhuntera zdumiewała

mnie, więc bawiłem się słowem "Hunter",

przechodząc do "Seeker". Ostatecznie padło

na Witchseeker. Chris nazywał się oficjalnie

Christopher Dudek. Jak doszło do tego, że

wszyscy zwracali się do niego Witchhunter?

Cieszę się, że zainspirował on Twoją muzyczną

karierę. Jego oryginalne imię brzmiało

Christian Dudek, natomiast imię sceniczne

wzięło się z jego zamiłowania do horrorów

(filmy) oraz kobiet (puszcza oko - przyp.red.).

Jakie są Twoje pozamuzyczne hobby?

Poluję na znaczki i jeżdżę motocyklem.

Twoja rada dla młodych zespołów, które są

na tyle ambitne, że już wkładają mnóstwo

ciężkiej pracy w koncertowanie po świecie?

Proszę nie brać narkotyków, odżywiać się

zdrowo i dbać o formę fizyczną. Biznes jest

wymagający i bezlitosny. Nie dajcie się zwieść

na manowce i pozostańcie wierni swojemu

stylowi.

Miałem już przyjemność supportować Destruction

na żywo (z zespołem Witchseeker),

u mnie w Singapurze. Czy Sodom zagra w

Azji po ustaniu restrykcji? Byłoby wspaniale.

Nie ma jeszcze konkretnych ofert ani zobowiązań,

ale z całą pewnością pojawimy się w

Azji, gdy będzie to możliwe.

Bardzo Ci dziękuję za tą rozmowę. Powiem

Ci, że była ona na mojej "bucket list" (lista

wielkich życiowych marzeń - przyp. red.).

Cieszę się, że marzenia się spełniają.

Trzymaj się zdrów mój przyjacielu. Mam nadzieję,

że wkrótce się zobaczymy.

Sheikh Spitfire

PS: Jeśli i Ty chcesz spełniać swoje marzenia rozmawiając z metalowymi

muzykami, napisz do nas śmiało: hmpmagazine@gmail.com

Foto: Sodom

SODOM 17


Najwięksi pechowcy na świecie

Muzycy Flotsam And Jetsam sami podkreślają swój brak szczęścia. Jeżeli

przyjąć, że w epoce najczęściej pisano o nich jako o tym zespole, z którego pochodził

Jason Newsted, zanim dołączył do najsłynniejszego zespołu metalowego,

to faktycznie mogą być tym kontekstem znużeni. Jednak, trzeba oddać grupie

sprawiedliwość - mimo braku spektakularnych sukcesów, regularnie dostarcza rzetelnej

muzyki z pogranicza heavy metalu i thrashu, czego dowodem jest najnoszy

krążek grupy "Blood in the Water".

HMP: W informacji prasowej załączonej do

ostatniego albumu piszecie o sobie "najbardziej

niedoceniany zespół metalowy na tej

planecie". Biorąc pod uwagę to, jak bardzo

aktywni byliście w latach 80-tych, kiedy to

jednak inne zespoły odnosiły dużo większy

sukces, czujesz, że spóźlniliście się na pociąg

do większej popularności?

Michael Gilbert: Do pewnego stopnia, tak.

Jesteśmy zespołem, który pozostał w walce i

bardzo pilnie pracował na swój sukces. Mamy

nadzieję, że tworząc to, co uważamy za najlepszą

muzykę w naszej karierze, możemy osiągnąć

wszystko, co chcemy, nawet teraz. Ale

Jakie wydarzenie uważasz za największy sukces,

jeżeli mowa o wspomnianym, klasycznym

dla was okresie?

Michael Gilbert: Myślę, że podpisanie kontraktu

z Elektra Records było sukcesem dla

nas wszystkich. Wygląda na to, że w tamtych

czasach szczytem marzeń dla zespołów było,

kiedy mogły zostać wybrane przez dużą wytwórnię.

Było to wymierny sposób na określenie

sukcesu.

Ostatni rok nie był zbyt rozpieszczający dla

koncertujących muzyków. Postanowiliście jednak

wykorzystać czas wolny na przygotowanie

nowego albumu.

Ken Mary: Tak, czuliśmy, że musimy poświęcić

czas, który został nam dany, na stworzenie

nowego materiału. Ponieważ nie byliśmy w

Czy największe zagrożenie w waszej okolicy

już minęło?

Ken Mary: Z tego co wiemy to tak, ale zawsze

są jakieś warianty, więc bardzo uważnie obserwujemy

rozwój wydarzeń.

Wydaliście swój czternasty album, to niezłe

osiągnięcie. Zwłaszcza, że włożyliście tytaniczną

pracę w swoje poprzednie wydawnictwo,

"The End Of Chaos".

Michael Gilbert: Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni

z "Blood in the Water". Obawialiśmy

się, że nie będziemy w stanie stworzyć tak mocnego

albumu jak "The End of Chaos". Włożyliśmy

w ten album tyle energii, że nie wiedzieliśmy,

ile nam jej jeszcze zostało. Jak się

okazało, mieliśmy całkiem sporo do powiedzenia.

Czym różniło się wasze podejście do pracy

nad nowym albumem od poprzednich?

Ken Mary: Podejście na "Blood in the Water"

było kontynuacją chemii między nami, która

rozpoczęła się na "The End of Chaos". Było

wiele pomysłów na utwory, które przychodziły

od różnych członków zespołu, a my przesiewaliśmy

materiał i kończyliśmy to, co wszyscy

uważali za najmocniejsze utwory. To był naprawdę

zespołowy wysiłek, a proces był bardzo

podobny do tego z albumu "The End of

Chaos". Oczywiście, mieliśmy pandemię i z

pewnością stres i frustracja, które wszyscy odczuwaliśmy,

zostały przelane na ten album.

tak, czujemy, że niektóre okazje, z tego czy innego

powodu, czasem nam umknęły.

Czy myśląc o tamtych czasach, są rzeczy,

których żałujesz i teraz zrobiłbyś je inaczej?

Michael Gilbert: Oczywiście, każdy ma w pewnym

momencie takie "mogłem, chciałem, powinienem".

Bardzo chciałbym zremiksować

"When The Storm Comes Down" i oddać mu

sprawiedliwość, na którą zasługuje. Myślę, że

może brzmieć trochę lepiej, bardziej współcześnie

i nowocześnie.

Foto: Flotsam & Jetsam

stanie koncertować i kontaktować się z naszymi

fanami, chcieliśmy mieć coś gotowego dla

nich, kiedy następnym razem będziemy mogli

występować.

Jak w ogóle radzicie sobie z pandemią?

Ken Mary: Cóż, Arizona została nią bardzo

mocno dotknięta. Mieliśmy więcej zachorowań

na mieszkańca niż prawie gdziekolwiek na

świecie i wielu przyjaciół i członków rodziny,

zachorowało. Zresztą, zachorowało również

dwóch członków zespołu. Robiliśmy co w naszej

mocy, staraliśmy się być bezpieczni i przestrzegać

zasad społecznego dystansu, a jednocześnie

pracować nad pisaniem i nagraniem

piosenek. To cud, że udało nam się to zrobić w

dość szybkim czasie.

Czy uważacie, że nadal ważne jest wydawanie

nowej muzyki? Sprzedaż płyt spada

już od kilkunastu lat, wiele zespołów uważa,

że nie opłaca się wydawać nowego materiału

regularnie.

Michael Gilbert: Dla nas jest to ważne, wciąż

walczymy o nasze miejsce w historii muzyki.

Wciąż jesteśmy głodni, tak jak Flotzilla! Tworzenie

nowej muzyki jest istotne i mamy nadzieję,

że nasi fani również tak uważają.

Co pozwala wam na podtrzymanie tego płomienia

i pisanie nowej muzyki?

Michael Gilbert: Wciąż mamy coś do powiedzenia,

mamy coś do zadeklarowania. Jesteśmy

podekscytowani procesem tworzenia. To

jest to co robią artyści, tworzą. My musimy

tworzyć, to jest część tego kim jesteśmy.

Przez lata branża muzyczna przeszła wiele

zmian. Zespołowi takiemu jak Flotsam &

Jetsam dobrze funkcjonuje się dzisiaj, czy

może łatwiej było w latach 80-tych?

Ken Mary: Trudno to powiedzieć. Epoki są

tak różne. Pod pewnymi względami wydawało

się to łatwiejsze w latach 80-tych a pod pewnymi

względami teraz, Być może przemysł jest o

wiele bardziej rozdrobniony. To dobre pytanie,

po prostu nie mamy dla ciebie dobrej odpowiedzi.

(śmiech)

Powiedzieliście w jednej rozmowie, że zespół

jest dziś silniejszy niż kiedykolwiek w przeszłości

i nadszedł was czas. Co daje wam tę

pewność?

Michael Gilbert: Po prostu czujemy, że teraz

pracujemy na wszystkich cylindrach, co nie

zawsze miało miejsce w przeszłości. Skład zespołu

zmieniał się na przestrzeni lat i w tym

momencie jest to coś, co uznałbym za zespół z

gwiazdami. Czujemy, że skład, piosenki i energia

grupy nigdy nie były silniejsze.

18 FLOTSAM & JETSAM


Zaliczyliście zmianę na stanowisku basisty,

w zeszłym roku dołączył do was Bill Bodily.

Przybliżysz kulisy tej zmiany?

Ken Mary: Bill koncertował z zespołem z przerwami

od 2016 roku, więc byliśmy z nim bardzo

dobrze zaznajomieni, a on z nami. To było

bardzo łatwe i naturalne przejście, a Bill wykonał

świetną robotę na albumie. Ponieważ grał

z nami tak często, a nie wykonujemy prostej

muzyki, był naszym pierwszym wyborem.

Jak wyglądała scena muzyczna w waszym rodzinnym

Phoenix w Arizonie? Różniła się od

tej z Bay Area?

Michael Gilbert: Tak, pamiętam tę scenę i

była ona bardzo podobna do tej z Bay Area.

Myśleliśmy, że Phoenix stanie się następną

muzyczną mekką dla metalu, ale zmieniające

się czasy miały na to wpływ. To była i nadal

jest świetna scena, ale nie tak rozpoznawalna

jak LA, Nashville czy Bay Area.

Jak powstała wasza maskotka, Flotzilla? Widzisz

możliwość, aby w przyszłości była tak

rozpoznawana jak inny sławny potworek,

Eddie?

Eric AK Knutson: Flotzilla pojawia się na

okładce naszego pierwszego albumu, "Doomsday

for the Deceiver". Od dawna chcieliśmy

przywrócić Flotzillę, ale zawsze była jakaś sugestia

okładki lub wybór, który również uważaliśmy

za lepiej pasujący do płyty niż bestia.

Ostatnio nasze utwory są bardzo bestialskie,

więc potężna Flotzilla powraca po raz kolejny!

Media społecznościowe są coraz bardziej

istotnym kanałem komunikacji artystów z

publicznością. Uważasz to za błogosławieństwo

czy może utrudnienie, wymagające ciągłej

obecności online?

Ken Mary: Cóż, uważamy, że to błogosławieństwo,

ponieważ możesz mieć teraz bezpośredni

kontakt z fanami. To są ludzie, którzy

nas wspierają i doceniamy ich. Lubimy kontaktować

się z naszymi wielbicielami tak często,

jak to tylko możliwe.

Stany Zjednoczone Ameryki są numerem jeden we wszystkim co okropne

Mordred nigdy nie grzeszyli specjalną popularnością. Ale od czego jesteśmy,

jeśli nie możemy przypomnieć nieco zapomnianych, za to niezwykle interesujących

nazw? Łączenie thrash metalu z rapem czy elemntami muzyki elektronicznej

(w składzie zespołu jest skreczujący didżej) zaczynąli na długo, zanim stało

się to modne. Choć zespół zwiesił działalność w połowie lat dziewięcdziesiątych,

zaledwie po trzech albumach, w bieżącym roku postanwił powrócić. "The Dark Parade"

to ciekawa pozycja dla tych, którzy nie boją się eklektyzmu w muzyce, w której

obok thrashowych riffów pojawia się funk, elektronika czy niecodzienne rytmy.

HMP: Zastanawiam się jakie muszą być powody

ku temu, aby zespół zszedł się po dwudziestu

pięciu latach nieaktywności? Nie jest

to raczej pragnienie bogactwa i popularności.

Arthur Liboon: Od 1995 roku ponowne pojawienie

się Mordred miało miejsce sporadycznie

w celu zagrania benefisu dla bliskich nam

osób oraz na prośbę ludzi, którzy promowali

różne lokalne wydarzenia. W 2013 roku Danny

White, który od 1995 roku był wyobcowany

z Mordred, był z wizytą w San Francisco.

Podczas tego krótkiego pobytu, Scott, Jim, DJ

Pause i ja spotkaliśmy się na drinku wraz z innymi

ludźmi bliskimi zespołowi. Zgodziliśmy

się zagrać, zanim Scott wyjechał do Nowego

Jorku, gdzie mieszkał do tej pory. To właśnie

podczas tej improwizowanej sesji Dan otrzymał

wiadomość od nieznanej osoby za pośrednictwem

swojego osobistego konta w mediach

społecznościowych, która zapytała: "Czy jesteś

Danny White z zespołu Mordred?". Tą osobą był

Matt Denny, fan, który widział Mordred w

londyńskim klubie Marquee wiele lat temu.

Kiedy obaj zdali sobie sprawę z tego, że nie ma

lepszego momentu niż teraźniejszość, Matt

zapytał: "Co trzeba zrobić, żeby ściągnąć was do

Wielkiej Brytanii na trasę?" Odpowiedź: "Pieniądze".

Po dalszej korespondencji i planowaniu, w

2014 roku rozpoczęła się finansowana crowdfundingowo

trasa po Wielkiej Brytanii. To doświadczenie

było tym, co doprowadziło nas do

zrozumienia, że nadszedł czas, aby maszerować

lub umrzeć, po raz kolejny.

W zeszłym roku wydaliście EPkę, ale natknąłem

się na informacje, że zespół zreformował

się w sumie na początku lat 2000-nych, jednak

nie zdecydował się na wydanie nowego

materiału. Jak to w takim razie wyglądało?

Tak, czasem pojawialiśmy się w Bay Area, aby

wspomóc bliskich albo na prośbę promotorów,

jeżeli zagranie koncertu było logistycznie możliwe.

Oryginalny skład Mordred wystąpił na

benefisie i festiwalu San Francisco Tidal Wave,

który przyciągnął największą publiczność jaką

mieliśmy.

Dlaczego rozpadliście się w połowie lat 90-

tych? Wydawać by się mogło, że to były dobre

czasy dla waszej eklektycznej muzyki.

Rozpadliśmy się w 1995 roku, po tym jak Noise

Records wycofało nas z trasy koncertowej i

nie mogliśmy promować naszego ówczesnego

albumu "The Next Room". Zdecydowaliśmy

się nie być związani z wytwórnią Noise Records

żadnymi dalszymi zobowiązaniami. Dokonaliśmy

wtedy ostatecznego poświęcenia.

Czyli to nieporozumienia pomiędzy zespołem

a Noise Records przyczyniły się do tej

decyzji?

Głównie one. Byliśmy zespołem od dziesięciu

lat i nie mieliśmy żadnego prawdziwego wsparcia

naszej działalności. Nie widzieliśmy możliwości

na poprawę tego stanu rzeczy w przyszłości.

Nie było sensu pozostawać w kleszczach

kontraktu.

Jak narodziło się wasze oryginalne brzmienie?

Mordred od samego początku brzmiał

Po tych wszystkich latach nadal czujesz ekscytację

i podniecenie przy okazji wydawania

nowego materiału?

Ken Mary: Tak, z pewnością czujemy podekscytowanie

związane z tworzeniem czegoś

nowego, a następnie oddawaniem tego fanom,

aby zobaczyć, jak się z tym czują. Naszym celem

jest tworzenie muzyki, którą ten zespół

kocha przede wszystkim, a potem, miejmy nadzieję,

okaże się, że kilka milionów ludzi zgadza

się z nami i również ją pokocha!

Igor Waniurski

Tłumaczenie: Joanna Pietrzak

Foto: Mordred

MORDRED

19


bardzo odmiennie od innych zespołów z Bay

Area.

Nawet pierwsza iteracja Mordred, nawet gdy

była bardziej tradycyjna w podejściu do muzyki,

różniła się od thrashowego brzmienia połowy

lat 80-tych. Mieliśmy styczność z lokalną

sceną punkową nawet wcześniej niż z metalową,

więc ważne stało się dla mnie aby nie

osiąść na laurach. Główny autor naszych piosenek

i współzałożyciel zespołu, Alex Gerould,

szanował to podejście, nawet jeżeli wykazywał

nieco bardziej głównonurtową wrażliwość.

W waszej muzyce słychać wpływy rapu. Wyprzedziliście

tym samym pewne trendy. Chyba

nigdy nie chcieliście być zamknięci w gatunkowych

niszach?

Eksperymenty z elementami rapu zaczęliśmy

już w 1987 roku, w czasie kiedy sami cieszyliśmy

się przynależnością do anty-establishmentowej

stylistyki z pogranicza punku, metalu

i podziemnej sceny rapowej. W tamtym

czasie przekaz mówił sam za siebie i odstawaliśmy

od konwencjonalnych formuł.

Nie uważasz, że zespoły nu-metalowe powinny

wypłacać wam tantiemy z okazji wykorzystywania

waszych patentów? (śmiech)

(śmiech!) Nie. To zrozumiałe, że dzieciaki,

które lubią intensywne, antyautorytarne formy

muzyki i sztuki w końcu połączą te elementy,

tak jak my to zrobiliśmy. Ci, którzy tworzą gatunek

nu-metalu znaleźli swoje własne brzmienie.

Mordred brzmi inaczej.

Decyzja o wykorzystaniu klawiszy i gramofonów

musiała być w tamtych czasach dość

śmiała. Nawet dzisiaj, gdy odbiorcy muzyki

są bardziej otwarci, przyznasz, że nie są to

powszechne wykorzystywane w metalu instrumenty.

Moim zdaniem, największym konceptem w

amerykańskiej muzyce od czasu jazzu jest łączenie

nietradycyjnych instrumentów i nowatorskie

myślenie o muzyce. Pomysł obijania ludzi

thrash metalem nie zna ograniczeń co do

wykorzystywanego sprzętu.

Jak publiczność reagowała na was na żywo?

Widzisz jakieś różnice pomiędzy tym, jak odbierano

was w dawnych latach a teraz?

Raczej nie widzę różnic. Mordred tworzy dźwięki,

które wydają się ekscytować słuchaczy.

Ci, którym się nie podoba to co robimy, raczej

nie ujawniają się na naszych koncertach. Przynajmniej

do tej pory mieliśmy takie szczęście.

Po dwóch ciepło przyjętych płytach wydaliście

album "The Next Room", który spotkał

się z mieszanym przyjęciem. Czułeś się wtedy

niezrozumiany przez odbiorców?

Szczerze mówiąc, jedyne anglojęzyczna recenzje

"The Next Room", jakie do mnie dotarły,

nie spowodowały, abym poczuł się zraniony.

Problemem może być to, że jestem jak R2-D2

- nie mam uczuć.

Czy odbiór zeszłorocznej EPki "Volition"

wpłynął na decyzję o nagrywaniu "The Dark

Parade"?

Niespecjalnie. EPka została obiecana fanom

jeszcze w 2015 roku, jako odpowiedź na zapotrzebowanie

ludzi, którzy widzieli nas wtedy

na trasie koncertowej.

Jakie masz oczekiwania wobec nowego albumu?

Mam na myśli to, co chciałbyś aby

wniósł on w życie zespołu?

Jak dotąd jest on fantastyczną okazją dla dziennikarzy,

którzy odrobili pracę domową albo

byli na naszych koncertach w latach 80-tych I

90-tych, aby opowiedzieć historię naszego zespołu.

Przez wiele lat istniejące w internecine

opisy wydawały się być tworzone przez ludzi,

którzy nie rozumieli czym była ta scena i nigdy

nie byli w mosh pitcie na thrashowym koncercie.

Dzisiaj prasa daje większą szansę na opowiedzenie

prawdziwej historii zespołu, nawet

jeśli dany dziennikarz nie lubi naszej twórczości.

W swoich tekstach nie unikasz komentarzy

dotyczących sytuacji politycznej. Myślisz, że

trudne czasy mogą objawiać się w bardziej

interesującej i istotnej dla odbiorców twórczości?

Tak mi się wydaje. Na podobnej zasadzie tworzonych

było wiele klasycznych motywów, dotyczących

chociażby wojny. Na tym opierał się

chociażby blues. Pogłębianie strachu i podziałów

społecznych w mediach tworzy strumień,

z którego artysta może czerpać i tworzyć dla

innych odbiorców nową perspektywę wobec

występujących wydarzeń.

To będzie ogólne pytanie, ale co sądzisz o

USA i pozycji tego kraju w obecnym świecie?

Jesteśmy numerem jeden we wszystkim, co jest

okropne. Wierzę, że rządzący nami wystawiają

okropną opinię obywatelom tego kraju.

Pandemia Covid-19 mocno w nas uderzyła.

Jak sądzisz, w jaki sposób powinniśmy sobie

z tym radzić, jako społeczeństwo globalne?

Z mojego punktu widzenia, najlepiej byłoby

nie pozwolić politykom czerpać korzyści z tego,

że zyski firm farmaceutycznych są wyznacznikiem

tego co jest traktowane jako prawda

i reprodukowane w mediach masowych.

W jaki sposób dotyka to ciebie jako artysty i

człowieka w sensie ogólnym?

Dla artysty sytuacja ta jest nieskończonym

źródłem twórczej amunicji. Jako człowieka, nie

dotyka mnie w ogóle.

Jak wyglądała współpraca z Claudio Bergaminem,

autorem świetnej okładki nowego albumu?

Z tego co pamiętam, zobaczyliśmy jego wstępne

makiety. Powiedzieliśmy "cholera, to jest to!".

Podaliśmy mu pewne pomysły na to, co powinno

się znaleźć na grafice, a on nasycił je

piękną treścią. Prawdę mówiąc, nie byłem nawet

świadomy, że to Claudio stoi za grafiką,

dopóki nie została w pełni ukończona.

Jakie wydarzenia związane z muzyką wskazałbyś

jako najważniesze dla ciebie?

Widziałem koncerty Rush, Pink Floyd i Bad

Brains. Widziałem zespoły thrashmetalowe.

W końcu, poznanłem muzyków, którzy trafili

do składu Mordred.

Czego życzyłbyś sobie w nadchodzącym

roku?

Ubezpieczenia stomatologicznego.

Igor Waniurski

HMP: Gratuluję nowego albumu "Hell Unleashed".

Czy czujesz się wręcz przytłoczony

nadmiarem entuzjastyczych reakcji ze strony

fanów oraz prasy?

Ol Drake: Każdy w zespole świetnie się z tym

czuje. Spodziewaliśmy się, że opinie będą podzielone

z powodu odejścia Matta z Evile (gitarzysta

i wokalista Matt Drake - przyp. red.).

Okazało się jednak, że niemal wszyscy dobrze

przyjęli ten album. Widzimy sporo pozytywnych

recenzji.

Od Waszego poprzedniego albumu "Skull"

(2013), minęło aż 8 lat. Czy w tym czasie

Evile pozostawało w ogóle aktywne? Jak podsumowałbyś

ten okres?

Nie byłem członkiem Evile między latami

2013 a 2018. W tym czasie zespół zagrał trochę

prób oraz koncertów. Planowali wydać album

i wznowić większe trasy w 2019r. Tak się

jednak nie stało, w dodatku wprowadzono restrykcje

i nadal czekamy, aż życie powróci do

normalnego trybu.

Czy z tego wynika, że planowaliście wydanie

"Hell Unleashed" już w 2018r.?

Doszło do opóźnienia. Kiedy powróciłem do

Evile w 2018r., rozpoczęliśmy pisanie "Hell

Unleashed" z zamiarem wydania albumu na

przełomie 2019/2020. Czekaliśmy jednak cały

rok na liryki oraz wokale Matta; nie doczekaliśmy

się. Matt opóścił Evile.

Wyjaśnij proszę ostatnie zmiany personalne

w składzie Evile.

Największą zmianą było odejście Matta z zespołu.

Nie miał czasu ani ochoty na kontynuowanie.

Długo dyskutowaliśmy co z tym zrobić

i - podobnie jak w przypadku odejścia naszego

basisty Mike'a Alexandera w 2009r. -

postanowiliśmy dalej grać thrash metal, ale bez

wprowadzania nowej twarzy w roli wokalisty.

Uznaliśmy, że za mikrofon chwyci osoba znana

fanom Evile, czyli ja.

A jak sprawa wyglądała z Waszym nowym

gitarzystą Adamem Smithem?

Adam był wcześniej liderem zespołu RidTide

z Huddersfield. Pochodzimy z tego samego

miasteczka, więc znaliśmy się osobiście (Huddersfield

uchodzi za największe miasteczko nie

będące miastem wg brytyjskiej nomenklatury -

przyp. red.). Zwłaszcza nasz perkusista, Ben

Carter, kumplował się już wcześniej z Adamem.

Dobry z niego chłopak i wspaniały muzyk.

Ma zaledwie 19 lat, ale uwielbia Evile od

11 roku życia. Jednym z pierwszych koncertów,

który w ogóle zobaczył, był występ Evile,

więc fajnie się złożyło, że teraz do nas dołączył.

20

MORDRED


Metal to metal. Jeśli brzmi fajnie, to nie powinno

być żadnego problemu, kto i kiedy to

wymyślił. Jeśli cokolwiek mógłbym zmienić w

scenie thrashowej, to sprawiłbym, że nowsze

zespoły dostają swoją szansę.

Czy po tym, jak zacząłeś śpiewać starsze

kawałki Evile, Twój stosunek do nich uległ

jakiejś zmianie? Postrzegasz je inaczej z perspektywy

śpiewającego gitarzysty?

Nie zmieniłem tych utworów w żaden sposób.

Cały czas pozostaję głównym kompozytorem,

tak za czasów Matta, jak i obecnie. "Hell Unleashed"

jest znacznie agresywniejszym longplay'em

od poprzednich. Chcieliśmy przywołać

więcej "szatana".

Powróciliśmy

z najmocniejszym albumem

Czołowy reprezentant nowej fali thrash metalu, Evile, powrócił po 8 latach

z najmocniejszym krążkiem w swojej dyskografii - "Hell Unleashed". Z tej

okazji ich gitarzysta oraz (obecnie) wokalista Ol Drake odświeżył dla nas ostatnie

dzieje kapeli, wyjaśnił kilka istotnych drobiazgów dotyczących albumu, wspomniał

o problemach związanych z Brexitem, dokonał własnej refleksji nad kondycją

współczesnej sceny oraz nie poskąpił ciepłego słowa o polskich fanach.

kawałek zawsze był moim ulubionym. Lubię

zwłaszcza jego riff. Fajnie to czasem pograć,

również na żywo.

Czy zgodziłbyś się z hipotezą, że thrash

metal zdobył swoje momentum między 2007 a

2010 rokiem, lecz później znów wyszedł z mody?

Nie jestem pewien. Jak dla mnie, thrash nigdy

nie przestał być fajny, to magazyny muzyczne

Jak wspominasz koncerty Evile na Metalmanii

2008 oraz późniejsze dwa gigi z 2012

roku (Katowice, Warszawa)? Czy rozważasz

następne występy w Polsce w przyszłości?

Zdecydowanie tak. Nasze polskie koncerty były

super, fani okazali się niezwykle energiczni,

doceniali Evile. Świetnie grać w Polsce.

Jak duży wpływ miał Brexit na brytyjskie zespoły

metalowe?

Szczerze mówiąc, katastrofalny. Wszyscy brytyjscy

artyści - nie tylko metalowi - dostali

przez Brexit mocno w kość. Na chwilę obecną,

nie możemy pozwolić sobie na wyjazd do krajów

Unii Europejskiej. Z drugiej strony, europejskie

zespoły również unikają granie na

Wyspach.

Wiele spośród brytyjskich zespołów przynosiło

się 40 lat temu do Stanów Zjednoczonych

w poszukiwaniu większych możliwości

Czy wydaliście wszystkie utwory skomponowane

przez Was między 2013 a 2021 rokiem?

Wszystko, co napisaliśmy po 2013r. możesz

usłyszeć na "Hell Unleashed". Nie wiem dlaczego,

ale podczas mojej nieobecności nie napisano

żadnego nowego materiału. Możliwe,

że pozostali wymyślili kilka riffów, ale nic z

tego się nie ostało.

Co konkretnie chcieliście przekazać światu

poprzez "Hell Unleashed"?

Większą część "Hell Unleashed" uznajemy za

nasze oświadczenie, tudzież wyraz naszych zamiarów.

Od "Skull" minęło aż osiem lat, więc

chcieliśmy dać wszystkim znak, że powróciliśmy

i poważnie podchodzimy do Evile. Wobec

tego nagraliśmy najagresywniejszy album w

naszej dyskografii. Utwór "Disorder" jest dla

mnie wyjątkowy, bo opowiada o mojej osobistej

walce z zaburzeniami umysłowymi, dokładnie

OCD (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne

- przyp. red.).

Jak ważna jest dla Was kolejność utworów

na "Hell Unleashed"?

Bardzo ważna. Przyłożyliśmy się do każdego

aspektu albumu, od struktury utworów aż po

wygląd bookletu. Metodą prób i błędów odnaleźliśmy

właściwą kolejność kawałków. Jestem

przekonany, że obecna kolejność ma największy

sens spośród wszystkich możliwych.

Myśleliśmy przez chwilę nad rozpoczęciem od

numeru tytułowego, ale czujemy, że wyszłoby

zbyt przewidywalnie, więc najlepiej jest tak jak

jest.

Do zaśpiewania "Gore" zaprosiliście amerykańskiego

komika Briana Posehna. Jaka historia

za tym stoi?

Brian wykonał dodatkowe wokale w naszym

kawałku "Cult" z 2011r. Tym razem po prostu

zapytaliśmy, czy chciałby zaśpiewać dla nas

ponownie. Nie po to, aby dać prasie gorący temat

na chwytliwe nagłówki, tylko zwyczajnie

wysłaliśmy mu e-mail. Fajne są tego rodzaju

duety na metalowych albumach.

Dlaczego wybrałeś akurat Morticial "Zombie

Apocalypse" do skowerowania?

Od dawna jestem fanem death metalu a ten

Foto: Karl Smith

przestały go lansować. Kiedy podpisaliśmy

kontrakt w 2006r. a w 2007r. wydaliśmy debiut

"Enter The Grave", thrash wyraźnie zyskał

na popularności. Możliwe, że niektórzy

ludzie podążają za trendem, ale prawdziwi

thrashowcy nigdy nie przestają lubić i śledzić

thrashowej sceny. To zupełnie tak jak z muzyką

klasyczną setki lat po ustaniu na nią mody.

Jakie miejsce dla Evile widzisz na thrashowej

scenie? W tej samej lidze co Exocuds, Acid

Reign, Kreator i Artillery? Może bliżej Evile

do Warbringer i Gama Bomb? A może czujecie

się reprezentantami swojej własnej niszy?

Nie widzę Evile w tej samej lidze co Exodus i

Kreator, ale nie należymy też do kompletnie

innego świata. W świecie metalu jest zbyt wiele

ograniczeń dostępu / elitaryzmu; niezliczoną

ilość razy słyszałem opinie w stylu, że tylko

oryginalnym zespołom thrashowym wolno

grać thrash. Wielu fanów gatunku nie daje

szans nowym kapelom. Dla mnie to głupota.

rozwijania karier. Czy rozważaliście teraz

coś podobnego?

Nie. Nie moglibyśmy tego zrobić, dlatego że

mamy rodziny, prace zawodowe, inne zobowiązania.

Kocham USA i chcę grać dla Amerykanów,

ale nie zamieszkam tam.

Bardzo dziękuję za Twój czas oraz za rozmowę.

Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce

w Polsce. Wszystkiego dobrego dla całej rodziny

Evile.

Dzięki! Jeśli lubicie "Hell Unleashed", kupcie

jego fizyczne wydania (CD / winyl). Albo choćby

cyfrowe pliki. To pomaga zespołom bardziej

niż większości się wydaje. Zakup albumu

to kompletnie inna sprawa niż kupowanie merchu

lub biletów na koncert.

Sam O'Black

EVILE 21


HMP: Jak radzicie sobie pandemiczną rzeczywistością?

Peavy Wagner: Cóż, od półtora roku jesteśmy

zamknięci w domach, nie możemy jeździć w

trasy. W zeszłe lato zrobiliśmy kilka koncertów

przez streaming, ale oczywiście to nie może

zastąpić żywej publiczności. Poza tym, pracowaliśmy

nad nowym albumem by jakoś zabić

ten czas. Jeśli chodzi o mnie, czuję się dobrze,

jestem już w pełni zaszczepiony i w sumie

niczego się już nie boję. Czekam teraz tylko

na zniknięcie obostrzeń, żebyśmy w końcu

mogli znowu wyruszać w trasę.

Czyli ten czas był okazją na nagranie nowego

albumu?

Tak, możemy zrobić przynajmniej to, skoro

nie możemy wychodzić z domów i spotykać się

z ludźmi. Wciąż możemy pisać nowe piosenki

i je nagrywać, więc przynajmniej coś dobrego z

tego wyniknęło. (śmiech)

Planujecie występ na festiwalu Bullhead,

tworzonym przez tę samą ekipę co Wacken

Open Air...

Zagramy też w innych miejscowościach, ale zobaczymy

co się tak naprawdę stanie. Jesteśmy

zabookowani na kilka koncertów i już dwa z

nich zostały odwołane lub przełożone na następny

rok. Wystąpimy w Wacken, ale zostało

jeszcze dwa miesiące (festiwal planowany jest

Bogowie pieniądza

Jeżeli macie problem z wyregulowaniem zegarka, spróbujcie zrobić to na

podstawie częstotliwości wydawania nowych albumów Rage. No dobra, trochę

przesadziłem, ale wskażcie mi innych klasyków niemieckiego heavy metalu, którzy

dostarczają nowego materiału z taką regularnością. Może Grave Digger mogliby

nieśmiało podnieść teraz ręce, ale to temat na inny artykuł. Nowy krążek Rage

o tytule "Resurrection Day" należy do tych, które ujmy nie przynoszą, drzwi nie

wyważają, ale dostarczają tak przyjemnych emocji, że chciałoby się sparafrazować

klasyka: "o taki metal nic nie robiłem!".

na połowę września 2021 roku - przyp. red.),

więc nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy. Nie

chcę zabrzmieć cynicznie, ale po prostu od

półtora roku ciągle coś planujemy i te plany

ciągle strzela w łeb. Albo zostają odwołane albo

przesunięte na znacznie później.

Jak myślisz, jaki wpływ ta pandemia będzie

mieć na przemysł muzyczny? Nawet jeśli,

pandemia się skończy, to wszystko raczej będzie

wyglądać inaczej, nie sądzisz?

Pytaniem jest co się zmieni. Jestem pewien, że

nie będzie już tak samo jak przedtem. Myślę,

że te pomniejsze wydarzenia już przestaną istnieć,

bo nie mieli jak zarabiać przez ten czas i

Foto: Rage

już nie mają szans na kontynuację. Sporo technicznych

i managerów muzycznych musiało

znaleźć sobie nową pracę, bo nie mieli za co

przetrwać. Zespoły takie jak Rage są trochę

bardziej ustawione i mają inne źródła dochodu.

Pomimo tego, że nie możemy grać koncertów,

to nie mamy aż tak mocno przejebane.

Oczywiście musimy zmniejszyć ilość występów

do minimum, ale jesteśmy w stanie dać sobie

radę. Pytaniem jest oczywiście na jak długo jesteśmy

w stanie sobie na coś takiego pozwolić

i nie posiadać głównego źródła dochodu. Nie

mamy innej pracy. Możemy przetrwać w ten

sposób przez jakiś czas, ale nie na zawsze.

Przerzucając się na trochę bardziej optymistyczny

ton, chciałbym wam pogratulować,

bo Rage jest zespołem ze sporym doświadczeniem.

Zaczynaliście razem z grupami

Grave Digger, Running Wild czy Helloween,

praktycznie stworzyliście heavy metal

w Niemczech. A mimo upływu tylu lat, wy

wciąż tu jesteście i nadal kontynuujecie

swoją karierę. Z tych zespołów, które wymieniłem,

wy wydajecie się być najbardziej

stali w działaniu; wydajecie album średnio

raz na dwa lata, czasami nawet szybciej. Jak

wy to robicie?

Zostałem pobłogosławiony wystarczająco dużą

kreatywnością. (śmiech) Wciąż mam w miarę

dobre pomysły na muzykę, to raz, ale też po

prostu kocham tworzyć i nagrywać piosenki.

My to po prostu robimy, cały czas koncertowaliśmy

i pracowaliśmy nad nowym materiałem.

Nie mieliśmy też dłuższych przerw jak inne zespoły,

jak na przykład Grave Digger czy Running

Wild. Ciągle pracowaliśmy przez te

wszystkie lata. Założyliśmy ten zespół w 1984,

a za trzy lata będziemy obchodzić jego 40-lecie,

co brzmi niewiarygodnie. (śmiech) Wyprodukowaliśmy

ponad 20 albumów, co prawdopodobnie

czyni nas jednym z najbardziej produktywnych

zespołów jakie są. Nie wiem, który

rockowy zespół miał tyle płyt, może Frank

Zappa?

A może Neil Young? (śmiech)

Możliwe, nie wiem ile ma albumów na koncie.

(śmiech)

Z drugiej strony, wiele razy zmieniał się wam

skład. Przez wiele lat uważałem, że Rage to

jest Peavy Wagner z dodatkowymi ludźmi.

Pewnie się z tym nie zgodzisz? (śmiech)

Owszem, nie zgodzę się. Po pierwsze, nie uważam,

że jesteśmy zespołem, który miał aż tak

dużo zmian w składzie, są grupy "lepsze" w

tym od nas. Każdy skład trwał przez co najmniej

pięć lat, niektóre może nieco mniej, ale koniec

końców były zaledwie cztery lub pięć większych

zmian w składzie. I tak, to prawda, że

to jest mój zespół, od początku tak było i masz

rację, że to jest "zespół Peavy'ego", bo zawsze

tak było, ale zawsze też pracuję z innymi ludźmi,

jak w normalnym zespole. Daję im swobodę,

daję szansę na twórczy wkład. Nie jestem

dyktatorem, nie zatrudniam i nie wyrzucam

wszystkich z dnia na dzień. Tak naprawdę, tylko

dwa razy musiałem zwolnić pewne osoby,

bo próbowały w pewien sposób zawłaszczyć

ten zespół, spiskowali za moimi plecami, patrzyli

na mnie jak na bankomat. Tak więc były

tylko dwie takie sytuacje, a reszta była spowodowana

tym, że muzycy mieli swoje osobiste

problemy, inne ambicje muzyczne, i tak dalej.

Z tych powodów na przykład odszedł Marcos

(Rodriguez, gitarzysta - przyp. red.) w zeszłym

roku. Miał bardzo poważne problemy osobiste,

które zmusiły go do zaprzestania całej aktywności.

Musiał ponownie przeprowadzić się na

Teneryfę i początkowo myślałem, że nadal będziemy

w stanie współpracować. Potem przyszedł

lockdown, jego problemy przybrały na

sile i po kilku tygodniach był zmuszony opuścić

zespół. Pewnie był tym zrozpaczony, bo

musiał porzucić swoje marzenie. Jest mi bardzo

przykro z tego powodu i obiecałem mu, że

nie będę mówił o szczegółach tego, co się stało.

Powiedział, że powinienem zatrzymać to dla

siebie i to uszanuję. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi,

rozmawiamy ze sobą przez telefon przynajmniej

raz w tygodniu. Życzę mu, tak jak każdy

w zespole, wszystkiego najlepszego i powodzenia

w przyszłości. Musieliśmy znaleźć kogoś

na jego miejsce, by Rage nadal mógł funkcjo-

22

RAGE


nować.

Co wam się udało.

Tak, musieliśmy to zrobić, bo już zaczęliśmy

tworzyć nowy album. Zaczęliśmy robić

"Wings Of Rage" jeszcze z Marcosem, a potem

sprawy się posypały i trzeba było znaleźć

kogoś innego. Stefan (Weber, obecny gitarzysta

- przyp. red.) już z nami współpracował, ale

nie był oficjalnie w zespole. Po tym, jak zaczęliśmy

trasę w lutym, zapytałem się go, czy nie

chciałby dołączyć. Następnie problemy spadły

na Marcosa i musiał odejść, więc Stefan go od

razu zastąpił. Jeszcze później dołączył kolejny

gitarzysta, Jean (Bormann - przyp. red.). Z zewnątrz

to wyglądało, jakbyśmy jednego gościa

zastąpiliśmy dwoma w tym samym czasie. Ale

było trochę inaczej. Poza tym, pracowaliśmy

jeszcze nad "Resurrection Day", tamten album

był w fazie miksowania, gdy już tworzyliśmy

następny. Wtedy powstawały nowe dźwięki

i teksty do kolejnego krążka. Nowi muzycy

pojawili się więc w momencie, gdy praca

już szła dalej.

Jak szybko Jean i Stefan się zaaklimatyzowali

w zespole?

Bardzo szybko. Stefan z nami współpracował

przez jakiś czas przed oficjalnym dołączeniem

do zespołu, więc wiedział sporo rzeczy. Pamiętam

jak robiliśmy streaming w Niemczech tylko

ze Stefanem, ponieważ Marcos już był na

Teneryfach i nie mógł wrócić przez lockdown.

To było chyba w marcu, jeśli dobrze pamiętam.

Potem sprowadziliśmy Jeana do zespołu,

bodajże w kwietniu. Musiał szybko się wszystkiego

nauczyć, ponieważ mieliśmy już kolejne

streamingi w planach, między innymi Wacken.

Potrzebował więc szybko się przyzwyczajać,

też z tego powodu, że zaczęliśmy tworzyć

nowy materiał. Mieliśmy spore szczęście, że

wszystko zadziałało jak należy, wszystko poszło

harmonijnie. Nie oczekiwałem niczego innego

od Stefana, bo już się znaliśmy przez

dłuższy czas. Pomimo tego, że Jeana znałem

od kilku lat, wciąż nie wiedziałem, czego mogę

się po nim spodziewać. Wiedziałem, że jest fajnym

gościem i dobrze gra, ale czy byłoby tak

samo dobrze, gdyby z nami pracował oficjalnie?

To był więc jeden wielki eksperyment, jednak

szybko poczuł klimat i zaczął łapać o co

chodzi w zespole. Koniec końców, wszystko

skończyło się dobrze i mieliśmy ogromnego

farta, że udało nam się zgrać. Napisaliśmy tyle

piosenek, że szczerze mówiąc, moglibyśmy już

nagrać kolejny album. (śmiech) Napisaliśmy

znacznie więcej materiału, który nie został wykorzystany

na albumie, ale może pojawi się następnym

razem, na przykład na kolejnej EPce,

czy czymś innym. Tak więc spontanicznie napisaliśmy

materiał na przyszłość. (śmiech) Jak

można zauważyć, współpraca była bardzo

owocna i kreatywna.

Zgodzę się, można to usłyszeć na tym albumie,

jest energetyczny i ekscytujący.

Tak, jest między nami dobra energia i to się

przekłada na nasz efekt końcowy. Dla mnie,

oni są pewnymi uosobieniem rockowych archetypów.

Jean jest trochę jak ci, co grają na Gibsonie,

trochę jak Jimmy Page czy Joe Perry,

natomiast Stefan jest tego przeciwieństwem,

ma Stratocastera i gra na nim wściekle, agresywnie.

Ma w sobie coś z Yngwie Malmsteena.

Tak więc, obaj wnoszą różne style grania, a

piosenka "Virginity" z nowego albumu świetnie

pokazuje tę kombinację. Zaczyna się riffem od

Jeana, potem wchodzą moje pomysły a w środku

piosenki są thrashowe elementy od Stefana.

Kocham to połączenie, działa to wszystko

doskonale.

W materiałach prasowych dołączonych do albumu,

napisałeś, że fani "dostaną to, czego

chcą". Rzeczą którą bardzo lubię w Rage, jest

to chęć eksperymentowania, zdarzało wam

się kilka razy odlecieć. Na przykład z orkiestrą

Lingua Mortis Orchestra. Gdy tworzysz

nowy materiał to zastanawiasz się czy

będzie on bardziej heavy metalowy czy eksperymentalny?

A może w grę wchodzi coś innego?

Zazwyczaj jest tak, gdy mam już podstawowy

pomysł na piosenkę, wyobrażam sobie jak ona

będzie brzmieć, mam wtedy cały obraz w głowie.

Z każdym nowym albumem staramy się

ewoluować i wprowadzać nowe elementy, jak

Foto: Rage

na przykład elementy orkiestralne, epickie. W

głowie obmyślam, jak dany utwór będzie skonstruowany

i w którym miejscu zostanie umieszczony

na albumie. Podczas nagrywania płyty,

staramy się zawrzeć wszystkie cechy charakterystyczne,

z których Rage jest znany.

Zainteresowało mnie kilka piosenek na tym

albumie, na przykład "Traveling Through Time".

Powiedziałeś, że jest ona zainspirowana

jakimś włoskim kompozytorem. Skąd przyszedł

taki pomysł?

Tak, to był renesansowy kompozytor Giorgio

Mainerio. Był muzykiem kościelnym, tworzył

sporo chrześcijańskiej muzyki. We Włoszech

jest kojarzony jako bardzo klasyczny muzyk.

Zacząłem grać na klasycznej gitarze gdy miałem

dziewięć lat, a na jednej z moich pierwszych

lekcji, mój nauczyciel przedstawił mi

jego kawałek. I od tej pory, praktycznie przez

całe życie grałem jego utwory. Podczas lockdownu,

gdy porozumiewaliśmy się przez Zooma,

rozmawiałem z Jeanem, wymienialiśmy się pomysłami

i zagrałem mu te utwory na gitarze.

Jean był pod wrażeniem, spytał się kto to napisał,

a ja mu odparłem, że jest to kompozytor

muzyki klasycznej, zapytałem czy mu się podoba?

A on, że tak, że ma już pomysł jak to

wykorzystać. Może jako dodatkowy refren, jakieś

dodatkowe partie wokalne, riffy, itd. Jednak

powiedziałem mu, że nie do końca widzę

jak to się wpasowuje w Rage, że to by się

bardziej nadawało dla takiego zespołu jak

Running Wild albo tych zespołów z bardziej

średniowiecznymi klimatami. On na to, że może

jednak spróbujmy, nagrajmy demo, a potem

zobaczymy. Jean nagrał surowe demo z perkusją

zrobioną przez komputer i wysłał mi to

dwa dni później. Po odsłuchaniu zorientowałem

się, że mnie źle zrozumiał i zmienił trochę

rytm, co sprawiło, że polubiłem kawałek

bardziej niż oryginalny pomysł w mojej głowie.

To było bardziej interesujące i tak oto mieliśmy

bazę pod nową piosenkę, niemal przez

przypadek. Popracowaliśmy trochę dłużej, dodaliśmy

elementy orkiestralne od Lingua

Mortis Orchestra. Przekształciło się z takiego

trochę średniowiecznego klimatu na metalowy.

Chciałbym cię spytać o teksty na tym albumie.

Pamiętam jak powiedziałeś, że chciałeś

opowiedzieć pewną historię ludzkości z psychologicznego

punktu widzenia. Co masz na

myśli? Jakie są twoje obserwacje na temat naszej

historii?

Chciałem spojrzeć na ewolucję z psychologicznej

i filozoficznej strony, od epoki kamienia

do teraz. Przypomniałem sobie, że w Starym

Testamencie jest scena, w której Adam i Ewa

zostają wyrzuceni z Raju. To był dla mnie opis

sytuacji, w której ludzie przestali być łowcami

i zbieraczami a rozpoczęli życie osadnicze. Zaczęli

uprawiać rolę i bydło. A wtedy zaczęły się

różne problemy. Ludzkość ma za sobą dość ponure

wydarzenia. Były wojny, zrodziła się nienawiść,

wszyscy zaczęli starać się posiadać tak

dużo, jak to tylko możliwe. O tym są te teksty.

Nawiązując trochę do poprzedniego pytania,

uważam że teraz żyjemy w dość interesujących

i przerażających czasach, związanych ze

zmianą klimatu, konfliktami, które się toczą

na świecie. Czy uważasz, że jesteśmy jednym

z ostatnich pokoleń na Ziemii? Jest to

powtarzający się motyw u niektórych artystów.

To może się zdarzyć, to jest jedna z opcji. Nasza

ewolucja, zwłaszcza kulturalna, dzieje się

coraz szybciej i szybciej, przypomina trochę

efekt kuli śnieżnej. Liczba ludzi na Ziemi drastycznie

rośnie; jeśli dobrze pamiętam, to

przez ostatnie dziesięć lat ją podwoiliśmy. Nadal

marnujemy wszystko jak pojebani, nisz-

RAGE 23


czymy wszystko na tej planecie jakby jutra

miało nie być. Jakaś część ludzkości powoli się

orientuje, że jesteśmy jak pociąg rozpędzony

do maksimum, a za 15 minut zderzymy się ze

ścianą. Kierujemy się w stronę katastrofy i nikt

nie chce tego zatrzymać. To określa jak będą

wyglądały następne dekady. Może ewolucja

będzie na tyle szybka, że znajdziemy jakieś

rozwiązanie, a jeśli nie, to będziemy świadkami

ekstremalnych zmian. Sporo ludzi umrze,

będzie więcej wojen właściwie o wszystko. Naprawdę

źle będzie za około 50 lat, jeśli nie znajdziemy

jakiegoś rozwiązania dla całego świata.

My już nie możemy myśleć w skali narodowej,

tylko w skali globalnej, o całej ludzkości.

Ktoś musi przyjść, złapać za ster i zmienić

kierunek.

Powiedziałbym, że jest to świetny motyw dla

piosenki lub albumu metalowego, ale jest to

dość przerażające...

Ostatni utwór na albumie, "Extinction Overkill",

dotyka tego tematu.

Chciałbym się zapytać o kawałek "Monetary

Gods". Czy jest ona o finansistach, którzy

dokładają cegiełkę do tego, że mamy przejebane?

Mam na myśli Wall Street i tym podobne

środowiska.

To są tylko symptomy tego co się dzieje. Zamieniliśmy

religijne bóstwa w bogów pieniędzy.

W dzisiejszych czasach, pieniądze są religią.

Energia jest tam, gdzie jest kasa. Można to

wszędzie zauważyć. Kto ma pieniądze, kto jest

bogaty, ma władzę i może decydować o wszystkim.

Dlatego jest popełnianych sporo błędnych

decyzji, ponieważ większość ludzi, którzy

mają wpływ na świat bo są w chuj bogaci,

jest idiotami. Działają nieodpowiedzialnie.

Można było to zauważyć niedawno, w końcu

Jeff Bezos poleciał sobie w kosmos na jakieś

10 minut, produkując przy tym od groma gazów

cieplarnianych. Po co? Po nic. Dla swojego

ego. To jest popierdolone, typ jest tak bogaty

i zmarnował miliard dolarów na bezsensowne

gówno. Ilu ludzi można było nakarmić

za tę kasę? Ile można było zrobić rzeczy pożytecznych

dla planety? A on te pieniądze wyrzucił

tak naprawdę do śmietnika. Co za idiota.

HMP: Cześć Axel! Fajnie po raz drugi z Tobą

rozmawiać. Niedawno uraczyłeś swych

słuchaczy wypełnionym coverami albumem

"Diamonds Unlocked II", który jest poniekąd

kontynuacją krążka z roku 2007. Skąd pomysł,

by po kilkunastu latach wrócić do tamtej

koncepcji?

Axel Rudi Pell: Witaj! Powód wydania tego

albumu jest bardzo prozaiczny. Po prostu jako

zespół nie mieliśmy kompletnie nic ciekawszego

do roboty (śmiech). W analogicznym

okresie we wcześniejszych latach zazwyczaj

skupialiśmy się na koncertowaniu. Mieliśmy

zaplanowane koncerty, ale cała ta pandemia

wszystko nam pokrzyżowała. Wszelkie nasze

ruchy w tej materii zostały zablokowane do

roku 2022. Coś w tym czasie jednak trzeba

było robić, by się nie rozleniwić i nie zwariować

całkowicie. Pomyślałem więc, że można by

nagrać kolejną płytę z coverami. Przedstawiłem

tę koncepcję ludziom z naszej wytwórni, a

oni stwierdzili, że to naprawdę świetny pomysł.

Czy panująca pandemia, o której wspomniałeś,

sprawiła że podczas nagrań byliście zmuszeni

sięgnąć po jakieś nietypowe dla Was

środki?

Właściwie to jakiejś wielkiej rewolucji pod tym

względem nie było. Jedyną różnicą było to, że

nasz bębniarz Bobby Rondinelli nie mógł

tym razem nam towarzyszyć w studio, ponieważ

na stałe mieszka w Nowym Jorku. Z

wiadomych względów nie był w stanie stawić

się u nas w Niemczech. Pozostał u siebie i z

racji tego komunikowaliśmy się przez Internet.

Ja wysyłałem mu swoje dema, on dorabiał do

tego partie perkusji. Następnym krokiem było

Nie było nic lepszego do roboty

Chyba nie ma wykonawcy, któremu lockdown nie pokrzyżowałby pierwotnych

planów. Axel Rudi Pell również się przed tym nie uchronił. Odwołanie

koncertów sprawiło, że musiał sobie znaleźć coś do roboty. I znalazł. Odświeżył

swój pomysł sprzed kilkunastu lat. Album "Diamonds Unlocked II", podobnie jak

pierwsza część to krążek wypełniony "pellowymi" wersjami utworów innych wykonawców.

Nie koniecznie pochodzących z naszego metalowego światka. Pewnie

niektórzy zaraz powiedzą, że to pójście na łatwiznę i odgrzewanie kotleta. Niech

każdy sobie sam to oceni. Ja tam takie odgrzewane kotlety mogę jeść ze smakiem.

Nawet o dokładkę bym chętnie poprosił.

złożenie tego wszystkiego do kupy przez naszego

inżyniera dźwięku. Warto zaznaczyć, że

pracowaliśmy w tym samym studio, w którym

nagraliśmy nasze trzy ostatnie albumy. Na albumie

możemy usłyszeć utwory pochodzące z

różnych gatunków muzycznych.

Sprawiasz wrażenie słuchacza o dość szerokich

horyzontach. Czy zawartość "Diamonds

Unlocked II" to odbicie Twoich muzycznych

upodobań?

Dzięki! Wynika to z tego, że ja nie jestem

człowiekiem, który słuchając muzyki, bardzo

skupia się na gatunku. Po prostu koncentruję

się na słuchanym albumie lub utworze. Nie ma

dla mnie kompletnie żadnego znaczenia, czy

jest to pop, rock, metal, muzyka klasyczna czy

jeszcze coś tam innego. Jeśli tylko dany utwór

mi się podoba, od razu wbija mi się do głowy i

zostaje tam na długo. Masz rację, że piosenki,

które znalazły się na albumie wywodzą się z

różnych stylistyk, jednak rzeczywiście, są to

kawałki, do których ostatnio dość często wracałem.

"Diamonds Unlocked II" otwiera instrumentalny

utwór "Der schwarze Abt". Czy jest to

jakieś nawiązanie do klasycznego już filmu z

1963 roku o tym samym tytule?

Poniekąd tak. To intro było częściowo zainspirowane

przywołanym przez Ciebie filmem, jednak

nie ma ono nic wspólnego z jego ścieżką

dźwiękową. Początkowo ta miniaturka miała

zupełnie inny tytuł. Puściłem to naszemu producentowi

i był pod wrażeniem. Chwilę później

żeśmy rozmawiali i nie pamiętam dokładnie,

z czego konkretnie to wyniknęło, ale nasza

konwersacja zeszła na temat powieści Ed-

Kolejny dobry motyw na metalowy kawałek.

I z pewnością nie jeden. (śmiech) To jest wszędzie,

bogaci ludzie, którzy są idiotami, są na

nieodpowiednich stanowiskach. A mimo tego

rządzą planetą, bo skoro mają kasę, to mają

władzę. To są właśnie pieniężni bogowie.

Igor Waniurski

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Marc Braner

24

RAGE


gara Wallace'a, a ekranizacją jednej z nich jest

właśnie film "Der schwarze Abt". Nagle

stwierdziliśmy zgodnie, że to będzie świetny

tytuł dla tego intro.

Wziąłeś na warsztat "Lady of the Lake" z

repertuaru Rainbow. Kawałek ten wydaje się

być niedoceniony przez samych twórców,

gdyż Ritchie i ekipa nigdy nie grali tego

utworu na żywo. Nie masz czasem wrażenia,

że tym samym nie wykorzystali w pełni potencjału

drzemiącego w tym numerze?

Być może rzeczywiście jest tak, jak mówisz.

Nie mam pojęcia, czemu nie grali nigdy tego

na żywo, gdyż to naprawdę niesamowity

utwór. Być może nie zdecydowali się na to,

gdyż jest to kawałek trochę zbyt skomplikowany,

by wiernie go odtworzyć. Nie wiem, może

problemem były partie, w których jednocześnie

słychać gitarę rytmiczną i prowadzącą.

Prawdopodobnie gdyby zagrali to choć raz na

koncercie, być może udałoby się wydobyć pełen

potencjał tego utworu. Kto wie.

Zdecydowałeś się sięgnąć także po "Paint It

Black", klasyk grupy The Rolling Stones.

Twoja wersja w stosunku do oryginału ma jednak

znacznie dłuższą partię organów Hammonda

oraz gitar.

Fakt. Chętnie wytłumaczę, skąd się wziął ten

pomysł. Otóż w 1993 roku uczestniczyłem w

koncercie The Roling Stones. Jak się zapewne

domyślasz, grali także "Paint It Black", wzbogacając

ją właśnie o większą partię Hammondów

oraz gitar. Brzmiało to naprawdę niesamowicie.

W sumie brzmiało to bardziej jak

Deep Purple, niż The Rolling Stones

(śmiech). Postanowiłem nagrać ten utwór w

ten sposób na swoim albumie (śmiech). Moim

zdaniem wyszło super!

Co ciekawe, po ten numer niedawno sięgnęła

też grupa Saxon i zamieściła go na swym

albumie "Inspirations". Słyszałeś ich wersję?

Niestety nie słyszałem, więc nie mogę się wypowiedzieć.

Nagrałeś również "Black Cat Woman" z repertuaru

Geordie, kapeli powszechnie znanej

przede wszystkim jako pierwszy zespół Briana

Johnsona z AC/DC. Pamiętasz w jakich

okolicznościach Ty się z nimi zetknąłeś?

Wiesz, na dobrą sprawę słuchałem Geordie w

okresie, gdy istnieli. Nie odkryłem ich w momencie,

gdy Brian dołączył do AC/DC, ale

znacznie wcześniej, gdy miałem jakieś dwanaście-trzynaście

lat. Miałem ich wszystkie cztery

albumy, które wydali w latach siedemdziesiątych.

Co by nie mówić o "The Eagle" Abby, to na

pewno każdy się zgodzi, że nie jest to ich najpopularniejszy

kawałek. Jednak z całego

bogatego repertuaru tej grupy zdecydowałeś

się właśnie na niego, więc przypuszczam, że

ma on dla Ciebie jakieś wyjątkowe znaczenie.

Tak. Zdecydowałem się na niego ze względu

na jego naprawdę piękną melodię. Zresztą cały

dorobek Abby uważam za coś genialnego.

Bjorn Ulveaus to niesamowity kompozytor i

prawdziwy muzyczny geniusz. Jeżeli mówimy

o "The Eagle". to poza melodia uwielbiam ogólne

przesłanie tego kawałka, które świetnie

komponuje się z muzyką. To wszystko razem

czyni naprawdę wspaniałą i spójną całość.

Nie można tu nie wspomnieć o kawałku "I

Foto: Marc Braner

Put a Spell on You" Scramin' Jay Hawkinsa.

Czy myślisz, że następne pokolenia będą postrzegały

metal w taki sam sposób, jak my

dziś postrzegamy jego twórczość?

Być może (śmiech). Kto o wie.

Twój ostatni studyjny album z całkowicie

premierowym materiałem ("Sign of The

Times") ukazał się w roku 2020. Wasz ostatni

koncert odbył się dziewiętnastego lipca

2019. Oznacza to, że nie miałeś jeszcze okazji

zaprezentować swych najnowszych utworów

na żywo.

To prawda. Nie mogę się doczekać, kiedy

wreszcie je zagramy. Cała trasa promująca

"Sign of The Times" została przełożona na

rok 2022. Więc w przyszłym roku na wiosnę

oraz jesień mamy zaplanowanych trochę koncertów

i mogę Ci zagwarantować, że usłyszysz

na nich sporą porcje nowego materiału. Powiem

więcej. Pod koniec tego roku zamierzamy

wejść do studia, by nagrać nasz nowy premierowy

album. Zatem porcja nowych utworów

do zagrania nieco się zwiększy. Staniemy

przed wyzwaniem ułożenia jakiejś wyważonej

setlisty, gdzie nowe utwory będą się przeplatać

z klasycznymi pozycjami. Powiem Ci, że nie

będzie to łatwe zadanie, gdyż zdaję sobie sprawę,

że część z tych starszych utworów, które

grywamy regularnie, będzie musiała z niej

wypaść. Tym razem nie będziemy promować

jednego nowego albumu, jak to miało miejsce

dotychczas, ale pierwszy raz w naszej historii

będą to dwa nowe albumy.

Skoro już padł temat nowego premierowego

wydawnictwa, to może powiesz coś o nim

więcej? Ile masz napisanych utworów na obecną

chwilę?

Szczerze mówiąc to ani jednego (śmiech). Na

ten moment jestem na etapie zbierania pomysłów.

Mam dość sporo riffów oraz luźnych

motywów, które dopiero zamierzam poskładać

w jakąś konkretną całość. Jednak to jeszcze nie

jest ten etap. O konkretnych utworach będziemy

mogli pogadać za kilka miesięcy.

W anglojęzycznej Wikipedii możemy przeczytać,

że nie jesteś zwolennikiem zagranicznych

tras i preferujesz występy lokalne.

Serio ktoś tak napisał?

Tak.

Totalna bzdura! Przecież graliśmy trasy w całej

Europie. Zwiedziliśmy całą Skandynawię, często

wpadamy do Wielkiej Brytanii, grywamy

też w Austrii, Szwajcarii, Francji, Bułgarii,

Polsce etc. No chyba, że dla Amerykanów są to

"lokalne występy" (śmiech). Czasami dochodzi

do trochę niejasnych sytuacji. Mam na przykład

mnóstwo fanów w Wielkiej Brytanii. Często

pytają mnie oni, czemu nie chcę zagrać

większej trasy w ich kraju. Wtedy odpowiadam,

żeby pomogli mi znaleźć odpowiednich

promotorów, którzy będą mi w stanie pomóc

to zorganizować. Istnieje też obawa, że te koncerty

nie przyciągnęłyby już takiej rzeszy ludzi,

jak to ma miejsce w przypadku pojedynczych

występów. Organizacja takiego przedsięwzięcia

wiąże się ze sporym ryzykiem finansowym.

Mimo to planując każdą kolejną trasę

staram się odwiedzić przynajmniej ze dwa, trzy

miejsca, w których nie grałem wcześniej.

Cofnijmy się trochę w przeszłość. Jak wspominasz

czasy, które spędziłeś w grupie Steeler?

Tamte lata traktuję jako okres nauki i przygotowywania

się do prawdziwego grania. Zdobywałem

wówczas swoje pierwsze doświadczenia

w pracy w studio oraz występowaniu na scenie.

Nie zaprzątałem sobie wówczas głowy kwestiami

formalnymi, typu czy kontrakt, który właśnie

podpisaliśmy z wytwórnią, jest dla nas korzystny,

czy nie (śmiech). Liczyła się tylko dobra

zabawa.

W tym roku przypada czterdziesta rocznica

powstania tego zespołu. Planujecie jakoś ją

uczcić? Fajnym prezentem dla fanów byłyby

reedycje wszystkich albumów Steeler.

Owszem, ale nie jest to łatwy temat. Tutaj w

grę wchodzą sprawy biznesowe, prawne, spory

z wytwórniami, ustalenia kto tak na prawdę

ma do tych albumów prawa i tym podobne

pierdoły (śmiech). Nie mówię, że te albumy są

niemożliwe do wznowienia, ale w gruncie rzeczy

ja tak naprawdę mam niewiele w tej kwestii

do gadania (śmiech). Tu już trzeba uruchomić

managerów oraz prawników.

Bartek Kuczak & Sam O'Black

AXEL RUDI PELL 25


Jesteśmy zbyt silni abyście nas kontrolowali

Trzydzieści lat temu Gamma Ray wyruszyła w swoją pierwszą trasę koncertową.

Z tej okazji ukazał się właśnie album "30 Years Live Anniversary", a my

połączyliśmy się via Skype z basistą Dirk'iem Schlächterem, który natychmiast zaczął

opowiadać. "Otrzymałem wczoraj kontrakt na pracę w Parku Narodowym

wyspy Contoy, po północnej stronie miasta Cancún (Meksyk). Pięknie tutaj, nikt

na tej wyspie nie mieszka, to jest taki mały raj. Za chwilę pójdę pokazać turystom

rafę koralową. Teraz mam przerwę, więc możemy porozmawiać dokładnie 30 minut."

Przejdźmy więc od razu do sedna.

HMP: Jak to jest obchodzić trzydziestolecie

Gamma Ray?

Dirk Schlächter: To wyjątkowy okres dla

Gamma Ray, ponieważ Ralf Scheepers znów

się do nas przyłączył. Wystąpił na koncercie,

który dedykujemy naszej trzydziestej rocznicy.

Dziwnie czuliśmy się grając na dużej scenie z

pełną oprawą oświetleniową, ale bez publiczności

szalejącej przed nami. Były wprawdzie

specjalnie wydzielone miejsca siedzące na górze,

ale tylko dla 50 - 60 osób. Fajnie, że robili

oni stosunkowo dużo hałasu, żywo reagując na

nasze utwory. Zaprezentowaliśmy sporo starszych

kawałków, zwłaszcza "Heading for Tomorrow"

rozwaliło system. Nie wiem, ile utworów

z tej jubileuszowej płyty słyszałeś, chyba

tylko jeden singiel udostępniliśmy na You-

Tube? Wkrótce pojawią się kolejne. Na pewno

Słyszałem cały album, bo przyszedł do redakcji

"Heavy Metal Pages". Dobrze mi się

jej słucha.

OK, co jeszcze mógłbym Ci o nim powiedzieć?

To był w ogóle nie nasz pomysł, lecz naszej

agencji koncertowej. Postanowili zorganizować

pięć streamingów z pięciu różnych show granych

przez pięć kompletnie niepowiązanych

ze sobą zespołów. Wzięliśmy udział z nastawieniem,

że to tylko próba. Zauważyliśmy

przy okazji, że właśnie wypada 30-lecie koncertowej

działalności Gamma Ray. Nie studyjnej,

bo debiut "Heading for Tomorrow"

nagrywaliśmy w 1989r., ale na pierwszą trasę

pojechaliśmy akurat w 1990r. Z powodu restrykcji

dostaliśmy tylko tą jedną okazję na

występ. Nie przygotowaliśmy się do tego tak,

jakbyśmy zamierzali opublikować DVD / blueray,

bo ta decyzja zapadła dopiero później. W

konsekwencji, głównym nośnikiem jest audio

na CD lub na winylu, a obraz to jakby bonus.

Odbywał się streaming, dostaliśmy dwie lub

trzy ekstra kamery w celu nagrywania, ale większość

kamer była tam ze względu na streaming

(bez nagrywania). Efekt wyszedł poniżej

naszych oczekiwań. Reżyser ciął obraz, żeby w

trakcie przeskakiwać pomiędzy kamerami.

Zdarza się więc, że słyszysz np. solo gitarowe,

ale nie widzisz gitarzysty. Nie jestem pewien,

czy ekipa techniczna interesowała się heavy

Jak dodałeś reakcje publiczności? Mam

zwłaszcza na myśli wmiksowanie plików

nadsyłanych do Ciebie mailowo przez fanów.

Chciałem uzupełnić ciszę pomiędzy utworami.

Nikt nie krzyczał, nie hailował, nie bił brawo

itp., więc zaproponowałem, żeby fani podsyłali

pliki mailem. Niektórzy narzekali, że to sztuczne

i woleliby słyszeć prawdziwy zapis, bez

tego rodzaju dodatków. Zgodziłem się z tym,

więc zamiast rozdzielać je w trakcie setu, zmiksowałem

wszystkie pliki jednocześnie. Możesz

je usłyszeć na samym końcu show - po

"Send Me a Sign" następuje cała minuta tylko

dla publiczności.

Oprócz wspomnianego Ralfa Scheepersa, na

albumie pojawił się też keyboardist Corvin

Bahn.

Dokładnie. Ralf był kluczową postacią w początkowym

okresie Gamma Ray, znaczącą

częścią naszej historii, więc koniecznie musiał

się pojawić na jubileuszowym wydawnictwie.

Zareagował entuzjastycznie, gdy zwróciliśmy

się do niego z prośbą o występ. Pozostajemy

nadal dobrymi przyjaciółmi. Lubię z nim działać.

Dzieje się magia, gdy w tym samym czasie

wychodzi na scenę wielu wspaniałych muzyków.

Jeśli chodzi o Carvina, współpracuje on z

nami od dłuższego czasu. Należy do niego

m.in. wiele partii na "To the Metal!" i "Empire

Of The Undead". Wywiera na mnie ogromne

wrażenie umiejętnościami gry na klawiszach -

wymiata niewiarygodnie szybko i pięknie.

Pierwszym trackiem na albumie jest "Induction"

z chóralną recytacją na temat Illuminati.

Co to znaczy, że "Illuminati mogą odebrać

nasze bicie serca, ale nie mogą odebrać

naszych dusz"?

Wykorzystaliśmy to samo intro, które rozpoczynało

album "No World Order" (2001).

To był koncept o sekretnym społeczeństwie

Illuminati, które rządzi światem, ustanawiając

własne reguły gry. Poprzez intro chcieliśmy

powiedzieć: "nie możecie nas kontrolować, bo jesteśmy

na to zbyt silni, zwłaszcza będąc zjednoczonymi

poprzez muzykę".

się nie zawiedziesz, bo wykonanie jest bardzo

wysokiej jakości - nie robiliśmy żadnych dogrywek,

tylko zarejestrowaliśmy muzykę graną na

żywo.

Foto: Freischrift Fotografie

metalem na tyle, aby czuć tego typu nieuanse.

Pokazaliśmy to earMUSIC a oni stwierdzili,

że dobrze byłoby ten materiał wydać. Nie

sprzedajemy oddzielnie DVD / blue-ray, tylko

dołączyliśmy ten zapis jako bonus do wydania

audio, które zresztą ja miksowałem oraz masterowałem.

Czy napotkałeś na jakieś trudności w fazie

produkcji?

Podczas pierwszego streamingu pojawił się

problem z przekazem dźwięku - był mono zamiast

stereo, poza tym uciekły nam niektóre

ścieżki basu. Zrobiliśmy re-streaming, podczas

którego poprawiliśmy niedociągnięcia. Następnie

całość zmiksowałem z perfekcyjnym balansem,

odpowiednią kompresją itd.

Wierzysz w to, czy traktujesz raczej jako fikcyjny

koncept?

Na pewno istnieje grupa super bogatych osób z

utrzymywanymi w sekrecie umowami, ale niekoniecznie

nazywa się Illuminati. Możliwe, że

w ogóle nie noszą żadnej konkretnej nazwy i

nie obchodzi ich, jak ich adresujemy. Mnóstwo

wydarzeń na świecie nie dzieje się przypadkowo,

lecz wynika z siły pieniądza. To smutne,

bo w całościowym rozrachunku świat na tym

wiele traci. Oni chcą uregulować życie pozostałych

za sprawą Nowego Porządku Świata, na

co my nie wyrażamy zgody, stąd tytuł "No

World Order". W twórczości Gamma Ray

chodziło o zaakcentowanie wolności wbrew

tym krezusom, co można sobie wyobrazić jako

napis czerwoną czcionką spinający wszystkie

utwory na "No World Order". W rzeczywistości

jednak nie jest to jeszcze problem globalny,

bo wciąż istnieją miejsca na świecie, takie jak

np. Chiny, gdzie polityka ma większe znaczenie

w kreowaniu rzeczywistości niż biznes,

chociaż i to może się zmienić w następnych latach.

Moim zdaniem, głównymi utrapieniami

świata są: system monetarny i przeludnienie.

Mamy 8 bilionów ludzi na świecie a to zdecydowanie

za dużo; nazwałbym ich plagą dla tej

Planety.

Lubię, gdy ktoś ma swoje niepopularne poglą-

26

GAMMA RAY


dy i nie boi się o nich mówić.

(śmiech) Ale wiesz, myśmy akurat nie mieli z

tego żadnych konsekwencji. Może gdyby podczas

trasy zepsuł nam się autobus, żartowalibyśmy,

że to Illuminati się mszczą. Ślą ze

swoich sekretnych satelit złe wibracje, aby powstrzymać

Gamma Ray przed głoszeniem

wieści na ich temat (śmiech).

Chciałbym teraz, żebyśmy coś sobie wyjaśnili,

aby rozwiać ewentualne nieporozumienie.

Frank Beck śmieje się zapowiadając:

"this one is called "Empathy"" ("następnie

zagramy "Empatia""). Co śmiesznego w

empatii?

A, to nie tak leciało na żywo. Wycięliśmy fragment

zapowiedzi utworu "Empathy". Frank

Beck żartował: "czyż to nie dziwne, oglądać show

Gamma Ray w domu, na sofie, może nawet nago?".

Kai Hansen dopowiedział: "możecie przysyłać

zdjęcia jak oglądacie" (śmiech). Ja to wyciąłem,

żeby fani nie musieli słuchać za każdym razem

tego samego dowcipu, ale pozostał śmiech

Kaia. Nikt tam nie śmiał się z empatii jako

takiej ani z konceptu stojącego za lirykami w

"Empathy". Większość old schoolowych koncertówek

też ma wyciętą gadaninę pomiędzy

kawałkami, bo brzmiałoby to nudno.

Jak wizualnie prezentują się fizyczne egzemplarze

całego albumu koncertowego? Czy zawierają

np. atrakcyjne booklety?

Wydawcy zazwyczaj starają się, aby płyty cieszyły

oko, nie inaczej w tym przypadku. Korzystaliśmy

z prac kolumbijskiego designera,

Felipe Machado Franco. Rozmawiałem z nim

po hiszpańsku przez telefon; szczegółowo

omówiliśmy wszystkie detale tak, aby oprawić

album czymś naprawdę fajnym. Wielu fanów

śledzących Gamma Ray tego oczekuje i nie

zawiodą się, bo na pewno będą mogli postawić

sobie na półce fajnie wyglądającą płytę z okazji

30-lecia. Zwłaszcza, że ukaże się winyl w

trzech kolorach. Jestem old school - owcem, to

dla mnie ważne.

Foto: Freischrift Fotografie

Jak powszechnie wiadomo, Kai Hansen jest

teraz bardzo zajęty z Helloween. Czy lubisz

słuchać ich najnowszego albumu?

Słuchałem go. Oczywiście, że dobrze im wyszedł.

Zawiera dobre i profesjonalnie wyprodukowane

utwory. Czego innego mielibyśmy

się spodziewać? Oni są świetnymi kompozytorami

i doskonale wiedzą, co robią. "Helloween"

znajdował się na pierwszym miejscu

niemieckich list przebojów przez tydzień. Zobaczymy,

co przyniesie przyszłość. Kai będzie

prawdopodobnie bardzo zajęty. Rozmawialiśmy

już o nagrywaniu nowego albumu studyjnego

Gamma Ray zanim Helloween wybierze

się w trasę. To póki co luźny pomysł. Możliwe,

że po lecie 2021 spędzimy tydzień bądź dwa w

sali prób, przyjrzymy się własnym pomysłom

na nowe kawałki i zadecydujemy, czy jest ich

wystarczająco, aby nagrywać na ich podstawie

kompletnie nowy longplay. Jeśli wszystko pójdzie

pomyślnie, nowy Gamma Ray zarejestrujemy

w lutym 2022, aczkolwiek jego data premiery

zależy od możliwości koncertowania -

chcemy się upewnić, że po ukazaniu się takiego

albumu, wyruszymy w trasę promocyjną.

Tymczasem, Kai cały 2022 rok rezerwuje na

Helloween. Z drugiej strony, w czerwcu 2021

Kai znów został ojcem, czyli potrzebuje spędzać

czas we własnym domu. Ma dwójkę małych

dzieci ze swoją nową żoną. Nie wiem, kiedy

ukaże się nowy Gamma Ray, nie mogę

obiecać żadnego terminu, ale myślimy o tym.

Pewnego dnia to się stanie.

Sporo czasu minęło już od "Empire of the

Undead" (2014)...

Ale wiadomo, dlaczego. Pierwsza powrotna

trasa Helloween The Pumpkins United

World Tour zajęła mnóstwo czasu. W zeszłym

roku Gamma Ray chciała zagrać więcej

koncertów z obecnym siedmioosobowym lineupem,

ale restrykcje to uniemożliwiły. Teraz

Kai Hansen zajmuje się Helloween, co blokowało

działalność Gammy Ray w ostatnich

trzech latach.

Jestem przekonany, że wielu fanów euro-poweru

ucieszy się na wieść, że Gamma Ray

myśli o nagrywaniu nowego albumu studyjnego.

Czy planujesz oprórcz niego nowy materiał

Avalanch?

O tak, dobrze że zapytałeś. Avalanch ma

osiem świetnych, nowych utworów (zarejestrowaliśmy

je w studiu Alberto Riondy w formie

demo na własny użytek). Pracujemy z nowym

wokalistą Alírio Netto. Jego głos brzmi fantastycznie,

bardzo mocno. Pod koniec lata

2021 przystąpimy do intensywnej sesji, jakoś

na przełomie września i października 2021.

Wymieniamy się wzajemnie wieloma pomysłami.

Zarejestruję swoje partie basu tu w Cancún

(Meksyk), tak jak to zrobiłem na poprzednim

longplay'u Avalanch (El Secreto, 2019).

Ale najpierw koledzy przyślą mi ślady bębnów

oraz gitar. Posłucham gitar, zagram na basie, a

później Alberto Rionda nagra gitary ponownie,

z tym że to drugie podejście trafi na album.

Taka metoda dobrze się sprawdza, wszystko

do siebie lepiej pasuje. Dobrze się dogadujemy

w tych kwestiach, więc ani na poprzedniej, ani

na następnej płycie nie będzie słychać, że nagrywamy

w różnych miejscach na świecie. Byłoby

świetnie, gdyby efekty ujrzały światło dzienne

na początku 2022 roku. Przy okazji dodam,

że szukamy teraz nowej wytwórni, bo coś

było nie w porządku z poprzednią wytwórnią

Avalanch. Nie skomentuję, bo nie jestem

bardzo zaangażowany w biznesowe aspekty

Avalanch. Koncentruję się wyłącznie na basie

i dobrze mi z tym. Planujemy trasę na 2022.

Sam O'Black

Foto: Freischrift Fotografie

GAMMA RAY

27


Życie jest krótkie, więc daję z siebie wszystko

Doro jest niepodważalnie królową metalu - ale poza tym, nie tylko prywatnie,

także królową dobrego wychowania i człowieczeństwa. Rozmowa z nią okazała

się bliższa atmosferze spotkania z przyjaciółką przy kawie, niż onieśmielającego

spotkania z gigantem gatunku. Nie ma drugiej osoby, dla której fani byliby

ważni do tego stopnia, by zastąpić jej rodzinę i od kilkudziesięciu lat zawsze

stawiać ich zawsze na pierwszym miejscu. To nie są tylko puste słowa. W naszej

rozmowie Doro wspominała o fanach prawie przy każdej możliwej okazji. Jak

sama twierdzi, dobrem, które wysyła w świat, chce się odwdzięczyć za dobro, które

okazali jej nie tylko słuchacze, ale też blisko związane z nią legendy, w tym Dio

i Lemmy. Niedawno zrobiła dla świata coś jeszcze - nagrała na nowo kultowy dziś

album "Triumph and Agony" w wersji koncertowej. Jak się okazuje, szykuje jeszcze

więcej niespodzianek - nową solową płytę, trasę i… odwiedziny w Polsce. O planach

na przyszłość, pracy we własnej wytwórni i miłości do wszystkiego, co oldschoolowe,

opowiedziała w rozmowie dla Heavy Metal Pages.

cie mamy czas spotkać się całym zespołem i

coś nagrać, ale każdego dnia coś nas zaskakiwało.

Na początku nasz gitarzysta nie mógł

opuścić Włoch z powodu lockdownu, później

nie mogliśmy pojechać do Stanów, więc zamiast

pracy w studio zaczęłam przeglądać nasze

archiwa. Trafiłam na zdjęcia i nagrania z czasów

"Triumph and Agony". Pierwszym festiwalem,

jaki nam się nawinął, był Sweden

Rock i właśnie wtedy postanowiliśmy zagrać

tę płytę w całości. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy.

To było tak magiczne, że stwierdziliśmy,

że musimy wydać Blu-Ray z tego wydarzenia.

Na początku chcieliśmy wydać też

DVD, ale stanęło tylko na tym. To mix pomiędzy

Sweden Rock i koncertem w

Hiszpanii. W sumie skończenie prac zajęło

nam pół roku. Musieliśmy naprawić trochę

rzeczy w mixie, wiesz, zawsze trafi się jakieś

spięcie w kablu, hałas, niechciany feedback.

Dobrą stroną tego wszystkiego był fakt, że każdy

z nas mógł pracować w swoim domowym

studio.

Wydanie live albumu to w dzisiejszych czasach

świetna opcja, żeby podtrzymać kontakt

z fanami, gdy granie na żywo jest utrudnione.

Czy to również był powód, dla którego zdecydowaliście

się na taką formę?

Tak, fani są dla ciebie wyjątkowo ważni. Macie

bardzo bliską relację.

Oczywiście, to zawsze był, jest i będzie najważniejszy

aspekt mojej pracy. Fani są w moim

życiu numerem jeden. Nic nie może się nawet

zbliżyć do tej pozycji.

Mówiłaś też o blu-rayu. Album będzie wydany

również na CD, winylu i w specjalnym

boxie. To świetna rzecz dla kolekcjonerów i

wielu fanów, ale czy ty, osobiście, również

wierzysz w fizyczne wydania? Wiem, że

kolekcjonujesz materiały z przeszłości. W

metalu zawsze chodziło o płyty, kasety, plakaty,

ale to się zmienia. A może takie rzeczy

pozostają niezmienne? W końcu trzy lata temu

stałaś się numerem 1 w Niemczech, jeśli

chodzi o sprzedaż winyli.

To był pierwszy raz, gdy zajęliśmy pierwsze

miejsce, byliśmy tacy szczęśliwi! Uwielbiam

wszystko, co jest oldschoolowe. To zupełnie

inne doświadczenie, niż stykać się z rzeczami

tylko w internecie. Lubię móc trzymać coś we

własnych rękach, szczególnie okładki winyli.

Wkładki, ilustracje, to wszystko zawsze miało

dla mnie ogromne znaczenie. Lubię też samo

brzmienie płyty winylowej, jest o wiele cieplejsze.

Co do naszego nowego albumu, powiem

więcej, wyjdzie również na kasecie. A w specjalnym

boxie znajdą się też naszywki, przypinki

i warlockowa figurka, inspirowana oryginalną

okładką "Triumph and Agony". Dwie

małe postacie. Kiedy w zeszłym tygodniu zobaczyłam

prototypy, uznałam, że są takie urocze!

Będą świetnie wyglądać obok figurek Kiss

(śmiech). Trudno mi uwierzyć, że ktoś jeszcze

ma odtwarzacz do kaset, ale stwierdziłam, że

musimy to wydać również w tym formacie.

HMP: Po pierwsze, bardzo się cieszę, że możemy

dziś ze sobą porozmawiać i gratuluję

świetnego nowego albumu, wersji live "Triumph

and Agony", dziś już mającego status

klasyka. Brzmisz równie dobrze, co w latach

80.!

Doro: (śmiech) Dziękuję, świetnie się bawiłam

mogąc go znów zaśpiewać! Granie na żywo jest

zawsze najlepszą opcją. Brzmienie, fani, żadna

płyta nagrywana w studio nie może się z tym

równać. W zeszłym roku planowaliśmy tyle

tras, festiwali i wszystko zostało odwołane.

Kiedy wróciłam do studia, zaczęłam pisać piosenki

na nowy album. Pomyślałam, że naresz-

Foto: Tim Tronckoe

Tak, oczywiście! Podczas grania na żywo uwalniany

jest zupełnie inny duch, inne emocje i

chcieliśmy je przekazać również fanom. Nie

tylko mix, ale również późniejsze oglądanie tego

koncertu dało mi sporo radości. Minęło dużo

czasu, ale wszystko powoli wraca do normy.

Praca nad tą płytą pomogła mi też rozruszać

się w studio. Jak mówiłam, nie może się to

równać z byciem w trasie, ale kocham tam

przesiadywać, pomaga mi to utrzymać spokój

ducha. Nie miałam czasu, żeby popaść w depresję

(śmiech). Moje myśli były skupione tylko

wokół tego, że mogę zrobić coś dla fanów,

co, jak miałam nadzieję, im się spodoba.

Ja jeszcze mam! Będę musiała kupić to wydanie

(śmiech).

Naprawdę? (śmiech) To zdecydowanie coś dla

prawdziwych kolekcjonerów. Kompletny oldschool.

Oczywiście, płyta trafi też na serwisy

streamingowe, żeby mogli jej też posłuchać

ludzie, którzy w całości przerzucili się na ten

sposób. Ale dla mnie stara szkoła wydawania i

słuchania muzyki ma szczególne, większe znaczenie.

Nadal zbieram płyty zespołów, które

mi się podobają. Jestem jeszcze szczęśliwsza,

gdy ktoś sprezentuje mi jakiś bootleg, często

dostaję takie rzeczy od fanów. Czasem pokazują

mi różne, dziwne wydania i pytają "widziałaś

to?", a ja myślę, "muszę wiedzieć, skąd

to masz!" (śmiech). Lubię kolekcjonować to, co

jest dla mnie w jakikolwiek sposób ważne.

Wierzę, że fani czują to samo.

Byłaś również grafikiem. Wiem, że kochasz

sztukę i, oczywiście, prace Geofrrey'a Gillespie,

twórcy wielu okładek Warlocka. Zastanawiam

się, czy to był twój pomysł, żeby na

okładce wersji live "Triumph and Agony",

umieścić oryginał pomieszany z kolażem

archiwalnych zdjęć.

Tak, to mój pomysł! Mam tu jednego grafika i

zawsze tłumaczy mi, które rozwiązania są możliwe,

a które nie. Pracujemy razem już od naprawdę

długiego czasu, czasem dzwonię do

Geoffrey'a i pytam, czy może namalować coś

nowego. Oboje jesteśmy tym tak samo przejęci,

ale faktycznie, to był mój pomysł, żeby

stworzyć ten kolaż. Oryginalna okładka zawsze

wydawała mi się ikoniczna, ale postanowiłam,

że trzeba umieścić tam też fragmenty

zdjęć z występów na żywo i oczywiście fanów -

wszystkie te podniesione ręce, jeden koleś trzyma

nawet piwo (śmiech). Takie detale są super

28

DORO


i można je dostrzec dopiero, gdy długo wpatrujesz

się w tę okładkę. Zamysł na nową wersję

przyszedł mi bardzo naturalnie, nie musiałam

tego planować.

Od kilku lat masz własną wytwórnię, Rare

Diamonds Productions i "Triumph and Agony

Live" również zostanie przez nią wydany.

Czy posiadanie wytwórni jest ułatwieniem,

czy trudno jest musieć samemu wszystko

nadzorować? Czy na decyzję o założeniu

własnej działalności wpłynęły wcześniejsze

problemy z wytwórniami, czy nawet początki

Warlock, kiedy podpisywaliście podejrzane

kontrakty?

Kilka lat temu, uzyskałam od wielu różnych

wytwórni prawa do ponownego wydania moich

płyt. Pytanie brzmiało, czy mam w związku

z tym poszukać kogoś, kto zajmie się

wznowieniem katalogu, czy nie. Wtedy stwierdziłam,

że dam radę zrobić to sama. Myślę, że

to była najlepsza opcja. Mogłam się wszystkim

zaopiekować, miałam dostęp do muzyki i filmów,

których nigdzie nie dało się dostać, nie

były już produkowane. Pomyślałam, że to

wstyd, że ludzie nie mają do tego dostępu,

wiesz, na przykład "Calling the Wild", "Fear

no Evil", "Warrior Soul". Byłam zdecydowana,

żeby je wznowić. Oczywiście, mam ludzi,

którzy pomagają mi z wytwórnią. Nie przeszkadza

mi stres i duża ilość pracy, prawdę mówiąc,

mogłabym to robić 24 godziny na dobę

(śmiech). Trochę dziwnie tylko łączyć to z

koncertowaniem, jednego dnia wskakuję na

scenę, a kiedy z niej schodzę, biegnę doglądać

wytwórni. Ale całkiem to lubię, zawsze wierzę,

że wszystko się uda, choć czasami pojawiają się

problemy. Niedawno pracowaliśmy nad jakąś

reedycją i musieliśmy przygotować do niej

archiwalne zdjęcia. Zobaczyłam wtedy rzeczy,

jakich nigdy, przenigdy nie chciałabym pamiętać

(śmiech). Nie chciałam wydawać czegoś takiego,

odrzuciłam większość, a potrzebowaliśmy

zdjęć. Dla mnie to mus. W pracy z poprzednimi

wytwórniami zawsze mnie irytowało,

że reedycje nie miały żadnych dodatków.

To nie jest fair wobec fanów, którzy kupią coś

takiego i nie dostaną niczego specjalnego, żadnych

fotografii, żadnych bonus tracków.

Również z tego powodu stwierdziłam, że muszę

zająć się tym sama. Praca we własnej wytwórni

sporo mnie też nauczyła przez te kilka

lat. To dzięki niej jest też możliwa nawet nasza

dzisiejsza rozmowa! Wiesz, kiedyś często pytałam,

dlaczego nie bierzemy pod uwagę niektórych

krajów, dlaczego nie robimy tam wywiadów,

a w odpowiedzi słyszałam, że tam nie

ukaże się moja płyta. Myślałam wtedy "o nie,

chcę dotrzeć do fanów na całym świecie!". To

się zdarzało szczególnie w tych największych

wytwórniach. Ograniczanie się tylko do konkretnych

krajów zawsze sprawiało mi przykrość.

Samodzielna praca daje mi dużo radości,

sama decyduję też nie tylko o tym, jak wyglądają

moje płyty, ale też mój kontakt z fanami.

Planujesz wydawać w przyszłości, poprzez

Rare Diamonds Productions, również płyty

innych artystów?

Mówiąc szczerze, póki co skupiałam się głównie

na "Triumph and Agony Live" i "Magic

Diamonds" wydanym w zeszłym roku, coś w

stylu the best of, ponad pięćdziesiąt piosenek,

niektóre w nietypowych wersjach, również na

żywo. Tak wyszło, że nigdy nie wydawałam innych

artystów. Może w przyszłości, jeśli znalazłby

się zainteresowany współpracą, może

młody zespół i poczuję, że będę mogła ich w

ten sposób wesprzeć, to dlaczego nie? Na ten

moment ogranicza mnie też czas. Gdybym tylko

mogła, pracowałabym jeszcze więcej, ale to

nie jest fizycznie możliwe. Inna kwestia to

czas, który spędzę w trasie. Sporo planujemy,

ale to zależy od sytuacji na świecie.

Właśnie, jak teraz wygląda kwestia twoich

koncertów?

Niedawno zagrałam pierwsze dwa koncerty w

tym roku. Dokładniej dwa tygodnie temu, w

Niemczech. Planujemy też pojechać do Belgii,

na Alcatraz Festival, to wspaniała, duża impreza,

a później Wacken, mamy nadzieję, że

się odbędzie. W zeszłym roku zagraliśmy kilka

wyjątkowych gigów na wybrzeżach, a w tym

roku planujemy zagrać też na plażach. Publiczność

była rozpalona do granic! To zupełnie inne

doświadczenie, ale o wiele lepsze, niż siedzenie

bezczynnie w domu. Trzeba umieć dostosować

się do nowych warunków, kiedy ludzie

są daleko od ciebie i musisz pracować

dziesięć razy ciężej, by móc utrzymać z nimi

kontakt. Po tak długiej przerwie, kiedy wracałam

po koncertach do domu, bolało mnie całe

ciało. Traktuję to jako wyzwanie. Mam nadzieję,

że nasze koncertowe plany na jesień się

udadzą i odwiedzimy również Polskę. Dokładniej,

planujemy zagrać w Warszawie, w klubie

Proxima.

To świetne miejsce, jestem pewna, że będziecie

się dobrze bawić. Tak, jak twoja mama,

jestem z Wrocławia i myślę, że w tym

mieście również by ci się spodobało. Może

tam zagracie kolejny koncert (śmiech).

(śmiech) Dobrze to słyszeć! Właśnie sprawdziłam,

w Warszawie zagramy 24 listopada,

jestem bardzo podekscytowana. Co do reszty

planów, chcemy też jechać w trasę do Anglii z

Michaelem Schenkerem. To przezabawny

gość. Poznaliśmy się w 1986 roku na legendarnym

już Monsters of Rock. Bardzo się cieszę,

że będę mieć okazję dłużej przebywać z ludźmi,

których uwielbiam i których znam już tak

długo. Jestem pewna, że słyszałaś, że Mike

Howe z Metal Church nie jest już dłużej z nami,

prawda?

Tak, to ogromna strata dla całego środowiska.

Podczas mojej ostatniej trasy po Ameryce

2019 roku objechaliśmy z Metal Church cały

kraj. Mike był takim miłym człowiekiem. Zawsze

graliśmy razem "Breaking the Law" na koniec

koncertu. Wielka strata. A później jeszcze

perkusista Slipknot, basista ZZ Top… W takich

momentach uświadamiasz sobie, jak krótkie

jest życie. Dlatego chcę dawać z siebie

wszystko.

Jak zawsze!

(śmiech) To prawda, jak zawsze. A może nawet

jeszcze więcej. Teraz czuję, że to możliwe.

Jesteśmy bardzo podekscytowani na myśl o

podróżach, koncertach i festiwalach. Jeśli nie

będą mogły się odbyć, wrócę do studia do pracy

nad nowym albumem, który planuję wydać

najprawdopodobniej w przyszłym roku, w

2022, poprzez Nuclear Blast.

Tak, oprócz "Triumph and Agony Live" możemy

się spodziewać też twojego nowego,

solowego albumu, który promuje singiel

"Brickwall". To bardziej klasyczne brzmienie,

w stylu metalowych ballad z lat 80. i rockowych

szlagierów. Bardziej eksperymento-

DORO 29


wałaś na "Love Me In Black", niedawno nagrałaś

nawet nową wersję tytułowego utworu.

Czy na nowej płycie pojawią się podobne,

lub jeszcze inne eksperymenty?

Chciałabym utrzymać tę płytę w ciężkim klimacie.

Dużo klasycznego metalu, ale też rockowych

hymnów, pracuję właśnie nad jednym,

nie jest jeszcze właściwie nagrany, ale samo

demo brzmi świetnie. To numer w stylu "All

for Metal". Cały album będzie miksem pomiędzy

czymś ciężkim, a uduchowionym, pełnym

uczuć, ale również niespodzianek. Pełne spektrum,

tak, jak zawsze lubiłam. Czasem, gdy

planujesz napisać nową płytę, coś cię zatrzymuje

i idziesz w zupełnie innym kierunku.

Mogę opowiedzieć ci zabawną historię! Kiedy

skończyliśmy nagrywać "Triumph and Agony"

w 1987 roku, byliśmy bardzo szczęśliwi,

wszystkie kawałki brzmiały tak, jak chcieliśmy,

wiedzieliśmy, że są wśród nich mocni kandydaci

na singiel lub teledysk, jak "All We

Are". O, tu jeszcze dygresja, pamiętam, jak zebraliśmy

w studio wszystkich muzyków,

dźwiękowców i przyjaciół, żeby nagrać chórki

do tego numeru. Gdy zobaczyłam, jak z całych

sił śpiewają refren z wielkimi uśmiechami na

twarzach, poczułam, że to prawdziwa magia!

Wracając, uznaliśmy płytę za skończoną,

mieliśmy dziewięć utworów. Było mi jednak

bardzo smutno, że to już koniec. To takie samo

uczucie, jak kiedy skończysz trasę - wszyscy

się rozchodzą, mija podekscytowanie i nie

wiesz, co masz ze sobą zrobić. Siedziałam wtedy

w Nowym Jorku razem z Joeyem Balinem,

producentem albumu. Oboje czuliśmy tę pustkę.

Spytał mnie: "Co teraz?", a ja nie miałam

pojęcia, zapytałam, czy chce gdzieś wyjść albo

coś zjeść, ale to nie było rozwiązanie. W pewnym

momencie wpadłam na pomysł. Może

powinniśmy napisać jeszcze jedną piosenkę?

To go ożywiło. Zapytał, w jakim stylu. Stwierdziłam,

że skoro płyta jest już gotowa, zróbmy

wściekły, najszybszy, najbardziej brutalny

numer na świecie. I tak powstał "Für immer" -

piękna, słodka ballada (śmiech).

(śmiech) To prawie nie do uwierzenia!

To było tak dziwne! Gdy już wstępnie zarejestrowaliśmy

ten utwór, wtedy na kasecie, włączyliśmy

go na walkmanie i poszliśmy na próbę

do studio SIR w Nowym Jorku - czegoś pomiędzy

salami prób, a studiem nagraniowym,

więc mieliśmy możliwość od razu go nagrać.

Wtedy poczuliśmy, ile w "Für immer" jest magii.

Nic dziwnego, że stał się jednym z najbardziej

rozpoznawalnych utworów na "Triumph

and Agony". Jest nim do dziś, obok "All We

Are" - nie wyobrażam sobie bez nich koncertu.

A także "I Rule The Ruins", którym kiedyś zazwyczaj

zaczynaliśmy setlistę.

Właśnie, tym razem "Triumph and Agony

Live" zaczęliście od "Touch of Evil". W setliście

znalazły się też te, które śpiewałaś na

żywo bardzo rzadko, jak "Three Minute Warning"

czy "Kiss of Death". Jakie to uczucie

wrócić do nich po tych wszystkich latach?

Coś byś w nich zmieniła, czy cieszyły cię takie,

jakimi są?

To była czysta przyjemność! To idealna płyta

do zagrania jej w całości, wiesz, jest mnóstwo

moich albumów, które kocham, ale ten jest wyjątkowy.

Nie mogę powiedzieć, że to mój ulubiony,

ale zdecydowanie są z nim związane

Foto: Tammy Green

najlepsze wspomnienia. 1987r. to też najlepszy

czas dla metalu, wszyscy ci fani, magazyny…

Wydaje mi się, że "Make Time For

Love" i "Kiss of Death" nigdy nie zagraliśmy na

żywo, a przynajmniej nie pamiętam ich z prób

(śmiech). W ten sposób mogliśmy uczcić kolejną

rocznicę tej płyty. Zadzwoniłam do mojego

dawnego gitarzysty, Andy'ego Bruhna i zapytałam,

czy chciałby zagrać "Triumph and

Agony" od początku do końca. Odpowiedział:

"Doro, trzydzieści lat czekałem na taki telefon!"

(śmiech). Zawsze byliśmy przyjaciółmi,

czasem zabieraliśmy go na trasy jako gościa

specjalnego, ale nigdy nie planowaliśmy niczego

tak wielkiego. Mimo to się zgodził. Kiedy

zaczęliśmy próby, szczególnie cieszyło mnie

właśnie granie tych trzech piosenek, które

wspomniałyśmy: "Three Minute Warning",

"Kiss of Death" i "Make Time for Love". Tęskniłam

za nimi. Co do "Touch of Evil", zdarzało mi

się rozpoczynać nim koncert, ale jest bardzo

wymagający wokalnie jak na pierwszy kawałek.

Szkoda, bo jako otwarcie sprawdza się znakomicie.

Ma w sobie mnóstwo energii.

Tak i do tego jest bardzo tajemniczy, zawsze w

nim to lubiłam. Tylko te wszystkie te szalone

krzyki bardzo męczyły moje gardło. Jeśli nadużyję

głosu już w pierwszej piosence, to źle

wróży pozostałym (śmiech). Kiedy trasa jest

bardzo długa, albo jest brzydka pogoda, raczej

rezygnuję ze śpiewania go na początku. Czy

pod koniec listopada w Warszawie będzie

chłodno?

(śmiech) To bardzo prawdopodobne.

(śmiech) Więc prawdopodobnie nie zaczniemy

od "Touch of Evil". Mimo wszystko go kocham

i mam świetne wspomnienia związane z nagrywaniem

go. No i, nawiasem mówiąc, zagrał w

nim Cozy Powell, legendarny perkusista. Pamiętam,

że kiedy weszłam do studia, dostałam

taki zastrzyk energii, że wydobywałam z siebie

naprawdę mocne, wysokie dźwięki, a inżynier

dźwięku i producent mówili: "właśnie tak, Doro,

śpiewaj to w ten sposób!". W tamtych czasach,

w Niemczech, kiedy nagrywaliśmy materiał,

w każdym studio ludzie byli bardzo krytyczni,

więc kiedy przyjechałam do Nowego

Jorku, to była miła odmiana. Dali mi sporo

wolności i pozwolili robić swoje, bo dobrze to

dla nich brzmiało. Krzyczałam więc jak szalona!

Mieliśmy tylko nadzieję, że słuchawki nie

wybuchną. I wtedy zobaczyliśmy jakąś kulkę

światła przelatującą za jedynym, małym okienkiem,

prawdopodobnie błyskawicę. Wszyscy

byli przerażeni, bo gdyby w nas uderzyła, byłoby

naprawdę źle. Tej nocy od razu opuściliśmy

studio. Pomyślałam, że stworzyliśmy przy tym

kawałku tak dużo energii, że aż się w ten sposób

skumulowała. Coś niesamowitego. To było

studio The Power Station.

"Touch of Evil" pojawiający się na początku

płyty to nie jedyna zmiana. Zmieniła się też

kolejność niektórych kawałków. To celowy

zabieg, płyta stanowi teraz, jako całość, zupełnie

inną opowieść? Oczywiście rozumiem,

że największy hit musiałaś zostawić na

koniec (śmiech).

(śmiech) Oczywiście, nie mogłam zacząć od

"All We Are". Zawsze w naszej setliście znajduje

się na końcu, przed bisami. Zdarzały się

koncerty, kiedy graliśmy go nawet trzy razy.

Po kilku pierwszych kawałkach ktoś z publiczności

w pierwszym rzędzie zaczynał śpiewać

refren, więc stwierdzaliśmy, że zagramy go

wcześniej. Ale po kilku kolejnych sytuacja się

powtarzała! Stwierdziłam, że skoro tego chcą

fani, to właśnie to zrobimy. Kiedy doszliśmy

do końca setlisty powiedziałam, że jesteśmy

dziś dobrze przygotowani i publiczność może

wybrać sobie dodatkową piosenkę, którą chcą

usłyszeć. I znów domagali się "All We Are"! To

było przezabawne, ale najważniejsze, że ci ludzie

tak dobrze się bawili. To ten rodzaj piosenki,

przy którym wszystkie problemy gdzieś

znikają i po prostu śpiewasz z tłumem z całego

serca, poznajesz innych metalowców, automatycznie

zdobywasz nowych przyjaciół i

idziesz na piwo (śmiech). Miło jest zmienić kolejność

utworów, ale jestem między innymi

przyzwyczajona, by w środku był "Für immer",

zawsze tworzy wyjątkową atmosferę. "Touch of

Evil" znalazło się na początku, żeby wprowadzić

publiczność w odpowiedni nastrój - jest

ciężki, bardzo energiczny. Na próbach próbowaliśmy

zacząć innym utworem, ale nic tak

dobrze nie pasowało. Kolejność utworów różni

się też w zależności od nośnika, CD jest nieco

inne, niż winyl, ale to kwestia techniczna, bo

trzeba uwzględnić długość trwania poszczególnych

stron.

Nagrałaś mnóstwo świetnych coverów ulubionych

artystów, co przyznał nawet sam

30

DORO


Dio, ale zastanawia mnie, czy słuchasz coverów

swoich utworów? Jeśli tak, masz swoich

ulubieńców?

Tak, dobrze pamiętam cover, który zrobił Sabaton,

zagrali "Für Immer". Wyszło im świetnie.

Była też dziewczyna, która coverowała

"Mr. Gold", wokalistka Crystal Viper. Płyta

nazywa się "Metal Queens" i jest na niej mnóstwo

wspaniałych kawałków. Bardzo się ucieszyłam,

że znalazł się tam "Mr. Gold". Kiedy to

usłyszałam, pomyślałam, "wow, nie graliśmy

tego od lat!". Bardzo dobry wybór, bardzo dobra

wersja. Na wielu festiwalach, głównie

thrash metalowych i death metalowych słyszałam

też, że zespoły grające te gatunki coverowały

"All We Are". Ciężkie gitary przestrojone

w dół, brzmiało niesamowicie!

Niedawno miałam okazję porozmawiać ze

Schmierem z Destruction. Opowiadał, jak

wyglądało środowisko metalowe w Niemczech,

gdy nie było oficjalnych magazynów,

co ty również wspominałaś w wywiadach, ludzi

rozumiejących muzykę, którą chciał grać,

było bardzo niewielu, a scenę odkrył dopiero,

gdy pojechał do większego miasta. Jak z twojej

perspektywy, w twoim otoczeniu wyglądała

scena niemiecka w latach 80.? Czułaś

się, poza swoim zespołem, wyobcowana?

Kiedy zaczynałam, niemiecka scena metalowa

była bardzo mała. Faktycznie, istniały tylko

niewielkie fanziny, do tego pisane ręcznie i

limitowane do niewielu kopii. Dla porównania

w innych krajach, między innymi w Anglii,

mieli już wtedy świetne drukowane magazyny.

Na przykład Kerrang, dla nas szczególnie istotny.

Był też jeden w Holandii, drukowany w

kolorze, na lepszym papierze, dla nas coś nieosiągalnego.

Kiedy w latach 80. podpisywaliśmy

kontrakt płytowy, zamiast Niemiec zdecydowaliśmy

się na Belgię, bo tam scena metalowa

o wiele lepiej się rozwijała, tak jak w Holandii

i Luksemburgu. Często jeździliśmy więc

tam w trasy. Graliśmy ze świetnymi zespołami,

miło wspominam Venom. Dopiero później

scena niemiecka stała się tak duża. Początki

były trudne, nie mieliśmy okazji, by więcej

koncertować we własnym kraju. Dobrze pamiętam

koncert Metalliki. Mieli ich supportować

Twisted Sister, ale coś im wypadło, więc

organizatorzy skontaktowali się z nami. Powiedzieli,

że chodzi o duży zespół z Ameryki, nie

mieliśmy pojęcia, kto to jest. Zagraliśmy z nimi

w bardzo małym klubie w Holandii, ale koncert

był niesamowity. Szczególnie publiczność,

wszyscy w katanach z naszywkami, nie widzieliśmy

czegoś takiego za często. O, tak, tęsknię

za czasami, kiedy każdy na koncercie taką

nosił (śmiech). W tamtym czasie oprócz grania

miałam jeszcze pracę, pamiętam, jak prosiłam,

żeby nie wracać zbyt późno, bo musiałam

wstać o szóstej, a na dodatek prowadziłam. Ale

i tak zaproponowałam, żebyśmy zostali usłyszeć

chociaż kilka kawałków tego drugiego zespołu.

I to była Metallica! Oczywiście, zostaliśmy

do tej szóstej rano (śmiech). To był świetny

okres, kiedy mieliśmy możliwość koncertować

za granicą. Parę lat później to wybuchło

i Niemcy miały już swoje wielkie zespoły i magazyny.

Pamiętam, jak wybrałam się na koncert

Judas Priest i supportował ich Accept.

Nie miałam pojęcia, że są Niemcami! Trudno

było wtedy znaleźć takie informacje. Odkryłam

to dopiero po latach. Później wszyscy staliśmy

się przyjaciółmi, wszystkie niemieckie

zespoły. Ja, Udo Dirkschneider, oczywiście

również Schmier. Nawet grał z nami jakiś czas

temu.

Pojawił się na twoim "25 Years in Rock". Zastanawiałam

się, czy jesteście blisko. Nawet

dubbingowaliście razem postaci w Metalocalypse.

Tak, ty wiesz wszystko! (śmiech). Jako niemiecka

scena jesteśmy zgraną drużyną. Na

"Forever Warriors, Forever United" nagraliśmy

wspólnie "All For Metal". Pojawia się tam

tyle wspaniałych osób, nawet Mille z Kreatora

i Andy Brings, który grał z Sodom. Świetne

doświadczenie. Ale oczywiście to działa tak

samo na całym świecie, bo wszyscy metalheads,

niezależnie od kraju, z którego pochodzą,

są jedną wielką rodziną. Bardzo doceniam

takie przyjaźnie.

Wspominałaś już, że zwykle byłaś kierowcą

podczas tras koncertowych. Niedawno na

swoim fanpage'u podzieliłaś się fragmentem

dokumentu, na którym prowadzisz ciężarówkę.

Mogłabyś podzielić się historią z tobą

jako kierowcą w roli głównej, którą pamiętasz

najwyraźniej? To bardzo odpowiedzialna

funkcja.

Tak, zawsze byłam dość odpowiedzialną osobą.

Mój ojciec był kierowcą ciężarówki, więc

miałam z tym kontakt już od małego. Za ojca

także czułam się odpowiedzialna. Byliśmy

zgraną drużyną. Kiedy skończyłam osiemnaście

lat i zrobiłam prawo jazdy, pierwszą rzeczą,

jaką zrobiłam, było poproszenie go, żeby pozwolił

mi poprowadzić swoją ciężarówkę. Byłam

taka szczęśliwa, a on taki dumny (śmiech).

Naturalnie zostałam więc kierowcą naszego

zespołu. Pewnego razu wracaliśmy z zagranicznej

trasy, to był wczesny okres Warlock.

Tylko ja wtedy pracowałam. Skończyła nam

się benzyna. Wielka ciężarówka, nic nie działało,

na początku nie mogłam rozgryźć, dlaczego

właściwie stoimy (śmiech). Autostrada,

środek nocy, kiepskie nastroje. Pojechałam autostopem

do moich rodziców po pieniądze, co

zajęło mi kilka godzin. Później musiałam, również

autostopem, jechać na najbliższą stację

benzynową, żeby napełnić kontenery i je przywieźć.

Kiedy w końcu wróciłam, nikogo z zespołu

już nie było. Wszyscy byli tak pijani, że

wdali się w bójki, bo to była jedna z naszych

pierwszych tras i nic nie szło po naszej myśli.

Został tylko menadżer, siedział i płakał, to on

powiedział mi, że chłopaki sobie poszli. Pojechałam

więc do mojej pracy, do Düsseldorf.

Nie mam pojęcia, jak reszta dotarła wtedy do

domów. To był pierwszy raz, kiedy zespół się

rozpadł. Nawet jeszcze dobrze nie zaczęliśmy!

(śmiech). Nie mieliśmy nawet nagranej żadnej

płyty. Tak to jest, kiedy jest się nastolatkiem,

pije trochę za dużo i emocje biorą górę.

Nie boisz się angażować w istotne kwestie,

które wielu mogłoby uznać za polityczne, na

przykład, gdy napisałaś ważny utwór o rasizmie,

"Bad Blood". Promowałaś akcje krwiodawstwa,

a niedawno w telewizji poruszyłaś

temat okrutnych powodzi w Niemczech. W

tej muzyce jest niewielu artystów, którzy w

ten sposób wykorzystują swój wizerunek.

Wiem, że wierzysz, że metalowcy mają dobre

serce.

O, tak, to prawda.

Kiedy zdecydowałaś, że będziesz w ten sposób

używać swojej popularności, by tworzyć

prawdziwą zmianę, mówić o tym, co ważne?

To wychodzi naturalnie prosto z mojego serca.

Kiedy dostrzegam gdzieś niesprawiedliwość,

muszę reagować. Jest jedna kwestia, która

szczególnie mnie porusza i są to zwierzęta.

Właśnie, w dalszym ciągu jesteś weganką?

Tak, na stałe przeszłam na weganizm i nie noszę

już prawdziwej skóry. Wszystkie moje kurtki

i kamizelki są sztuczne, ale wyglądają równie

dobrze! Nie widzę szczególnej różnicy, a co

najważniejsze, nie umiera żadne zwierzę. Myślę,

że stałam się świadoma rzeczy, na które jako

nastolatka nawet nie zwracałam uwagi.

Wtedy po prostu robisz swoje, grasz koncerty,

piszesz muzykę i to tyle. Im uważniej obserwuję

świat, tym bardziej widzę, że trzeba walczyć

o dobro, wspierać się nawzajem, także pomiędzy

krajami. Szczególnie w ostatnich latach sytuacja

na świecie jest trudna. Nie wszędzie to,

że możesz śpiewać i robić to, co chcesz jest takie

oczywiste. Jeśli mogę zrobić coś dobrego, to

to robię. To dla mnie naturalne. Pamiętam jak

podczas festiwalu w Wacken była wśród nas

osoba z nowotworem. Na koncert przyszło

mnóstwo fanów, więc zaproponowałam, żebyśmy

zwrócili się do nich z prośbą o pomoc,

żeby chociaż część wpłaciła małą kwotę na leczenie.

Tak długo, jak żyję i jestem zdrowa będę

pomagać innym. Mam szczęście, że wokół

mnie są wspaniali ludzie, którzy wiele razy pomogli

także mnie, jak Lemmy i Dio. Byli dla

mnie olbrzymim wsparciem. Już od pierwszej

trasy, Judas Priest, W.A.S.P., Motorhead,

Saxon, to wszystko świetne osoby, które zawsze

wyciągały pomocną dłoń. Nawet Gene

Simmons z Kiss, kiedy pracowaliśmy razem

nad jednym nagraniem, powiedział mi: "Nie

chcę, żebyś po prostu nagrała płytę. Chcę, żebyś

się też czegoś nauczyła". I faktycznie, nauczył

mnie bardzo dużo. Staram się więc odwdzięczać

dobrem za dobro, które mi okazano.

Nie jesteśmy nawet rodziną ani bliskimi przyjaciółmi,

ale proszę, ty też dbaj o siebie, szczególnie

w tym trudnym czasie.

Ty również. Bycie po prostu dobrym człowiekiem

jest chyba najważniejszą rzeczą w życiu.

Bardzo dziękuję ci za dzisiejszą rozmowę.

Było mi bardzo miło, dziękuję, że mogłam pojawić

się w waszym magazynie. Chciałabym

móc porozmawiać dłużej. Wywiady zawsze są

dla mnie bardzo intymne, zbliżają do siebie

ludzi. Bądźmy w kontakcie, a może spotkamy

się jeszcze po koncercie w Polsce i wtedy możemy

kontynuować (śmiech).

Bardzo chętnie!

Świetnie. Życzę ci miłej reszty dnia. Bądź

zdrowa i co najważniejsze - szczęśliwa!

Iga Gromska

DORO 31


Walka jest jedyną słuszną drogą do sukcesu

Gdzie dwóch się spotyka, tam wysokie szanse na kłamstwo. Herman

Frank jest jednak na tyle szczerą osobą, że do zobrazowania tej maksymy potrzebował

(ponownie) użyć mumii. Tak więc Herman to ten dobry człowiek po lewej,

a mumia to ten cholerny kłamca po prawej. Ja zaś usiadłem naprzeciwko, aby poznać

prawdę o kulisach "Two for a Lie".

HMP: Cześć Herman. Jak się masz?

Herman Frank: Cześć. W sumie dobrze, tylko

cholera, Niemcy przegrali dzisiaj 2:0 z Anglią w

piłkę nożną.

Nie, nie. My nie kłamiemy, bo jesteśmy dobrymi

ludźmi, z branży muzycznej. Większość

kłamców zajmuje się polityką.

Ale nie będziemy dzisiaj rozmawiać o polityce?

Muzyka wydaje się ciekawszym tematem.

Wszyscy interesują się polityką, a przynajmniej

powinni wiedzieć, co dzieje się na świecie. Dobrze

posiadać rzetelne źródła informacji. Ale

masz rację, nie mówmy dzisiaj o polityce, przejdźmy

do tematów muzycznych.

zagrałem i poprawiam co trzeba. Zwracam uwagę,

zwłaszcza jako producent, aby bas i perkusja

szalały bezkompromisowo tak jak gitary. Nie

chcę, żeby pozostałe instrumenty zmniejszały

dynamikę gitar, tylko żeby również porażały wigorem.

Pracując w charakterze producenta, masz coś

takiego jak "standard" dobrego brzmienia, czy

raczej starasz się wydobyć z muzyków ich indywidualny

charakter?

Raczej koncentruję się na tym, czego potrzebują

poszczególne utwory. Przywykłem do tego, że

różni gitarzyści brzmią w miarę podobnie; to

raczej perkusiści zmieniają sound. Do gitar używam

dwóch różnych wzmacniaczy - trzydziestoletni

Engl Straight oraz Paul. W zależności

od zestawu perkusyjnego i od roku, perkusiści -

podczas sesji z moim udziałem w roli producenta

- używali czasami sprzętu in-nych firm. Niemniej,

najważniejsze jest dla mnie, aby wydobyć

pełen potencjał z kompo-zycji, podchodząc do

każdej indywidualnie.

Co specjalnego lub wyjątkowego różniło sesję

"Two for a Lie" od Twoich poprzednich sesji?

Zazwyczaj ogrywamy się z zespołem przez tydzień

lub dwa przed wejściem do studia, dopracowując

ostatecznie aranże. W tym roku stało

się inaczej - kontaktowaliśmy się telefonicznie

oraz przez Internet. Rick Altzi nagrał wokale u

siebie w Szwecji. Perkusistę Kevina Kotta oraz

basistę Michaela Müllera zaprosiłem do studia

w Hannovarze. Ja siedziałem w jednym pokoju,

Miki siedział w drugim i tak nagrywaliśmy. Na

tym polegała różnica, bo w normalnych okolicznościach

wolałbym, żeby wszyscy pojawili się w

tym samym pomieszczeniu.

To był agresywny mecz, padło aż pięć żółtych

kartek. A jak się czujesz, gdy ludzie Ci mówią,

że "Two for a Lie" jest lepsze niż oba albumy

wydane przez Accept po Twoim opuszczeniu

Accept w 2014r.?

Pozwólmy ludziom gadać, co zechcą (śmiech).

Ja nie zwykłem porównywać różnych albumów

ze sobą, to nudne i bez sensu. Każdy album jest

jedyny w swoim rodzaju i odzwierciedla różne

okoliczności, w których powstawał. Myślę, że

zarówno Accept, jak i ja solo, nagrywamy fajną

muzykę. Cieszę się, że "Two for a Lie" podoba

się słuchaczom, ale nie bawię się w porównywanie

utworów, longplay'ów ani zespołów.

Możliwe, że pierwsze wrażenie po zetknięciu

się z "Two for a Lie" jest lepsze dlatego, że widzimy

na okładce mumię, znak nieśmiertelności?

(śmiech) Wolałbym, żeby oceniano mnie po

muzyce a nie po grafice. Nie jestem malarzem,

lecz muzykiem.

Na Twojej poprzedniej solowej płycie, "Fight

the Fear", mumii nie było. Teraz powróciła, ale

gniewasz się na nią, dlatego że kłamie.

To dlatego, że odzwierciedla ona tytuł "Two for

a Lie". Mam nadzieję, że ludzie rozpoznają, iż

ja reprezentuję pozytywną postać po lewej stronie

okładki, natomiast mumia negatywną po

prawej (śmiech). Nienawidzę kłamców a każdej

sekundy ktoś na świecie dopuszcza się kłamstwa.

Nie zamierzam Ciebie dzisiaj okłamywać.

Foto: Herman Frank

Bardzo podoba mi się, że Twoja muzyka jest

nieskomplikowana, ale nieprawdopodobnie

wręcz energiczna.

Zależy mi na tym, żeby grać prosto jak AC/DC.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepsze kawałki

są złożone z trzech akordów. Dlaczego miałbym

komponować opery, skoro po ośmiu minutach

trwania takiego utworu nikt nie pamięta,

co działo się na jego początku? Może określenie

"proste" nie do końca pasuje do moich kawałków,

raczej "bezpośrednie". Pozbawione niepotrzebnych

dźwięków, wyzbyte z popisywania

się techniką. Cios prosto w twarz.

W jaki sposób udało Ci się utrwalić tą energię?

Czy graliście w studiu wszyscy jednocześnie?

Nie moglibyśmy grać jednocześnie w studiu z

powodu restrykcji. Sekret polega prawdopodobnie

na tym, że 90% gitar zarejestrowałem pierwszego

dnia sesji. Za każdym razem, gdy wymyślam

fajny pomysł, natychmiast go rejestruję,

czyli utrwalam jego pierwotną energię. Jak przychodzi

do głównej fazy nagrywania albumu,

dysponuję już zapisem pomysłów na komputerze,

dlatego jestem gotów, aby grać wszystko

na setkę. Później dodajemy partie perkusji, basu

oraz drugiej gitary, słucham po-nownie co sam

Różnica tkwi też przecież w zmienionym składzie.

Masz teraz nowego drugiego gitarzystę i

nowego perkusistę.

A, tak. Szukałem nowego perkusisty, znalazłem

Kevina. Dobry i utalentowany z niego chłopak.

Eksplodował pozytywną energią i doskonale zabębnił

na albumie. Liczę raz, dwa, trzy i słyszę:

"bam!" (śmiech), pognał jak cholera. Szczęściarz

ze mnie, że Michael Pesin dołączył, ponieważ

mieszkamy w tej samej dzielnicy Hannovaru.

Dzięki temu mogliśmy się wcześniej spotkać w

studiu i dogadać szczegóły. Jestem zadowolony

z obecnego składu.

Mieszkasz w Hannovarze, ale urodziłeś się

bliżej Bavarii, prawda?

Urodziłem się w Bavarii. Wyprowadziłem się z

niej w wieku 20 lat, dawno temu. W Hannovarze

mieszkam już ponad 20 lat. W międzyczasie

mieszkałem również w Stuttgarcie, obok Kolonii,

Hamburgu, pracując przy rozmaitych projektach.

Teraz czuję się osadzony w Hannovarze,

bo mam tu rodzinę i nie potrzebuję się więcej

przeprowadzać. No chyba, żebym przeszedł

kiedyś na emeryturę i zdecydował się na jakieś

gorące wyspy (śmiech).

Michaela Pesina zatrudniłeś nie tylko w solowym

zespole, ale też w Victory.

Dlatego, że on doskonale pasuje do mojego stylu.

Wyjątkowo łatwo gra mi się partie rytmiczne

w synchronizacji z Michaelem. Wpada też

na mnóstwo świetnych pomysłów odnośnie solówek

i aranżacji. Uważam za go wielki talent i

cieszę się, że go znalazłem.

Partie perkusji zarejestrowaliście na prawdziwej

perce, bez żadnych sampli?

Nie, nie, nie, nie. Żadnych sampli. Kevin grał

na żywo w studiu. Jego partie stoją na bardzo

wysokim poziomie. Wyzwaniem było raczej

32

HERMAN FRANK


uzyskanie jak najwięcej z jego niesamowitego

bębnienia w fazie produkcji dźwięku. Mając

właściwego inżyniera - a ja takiego mam - można

sprawić, że słychać różnicę w stosunku do

ewentualnych sampli. Kocham naturalną perkusję.

Słuchanie sampli generowanych przez

komputer męczy mnie. To kolejny powód, dlaczego

"Two for a Lie" brzmi energicznie, surowo

i żywo.

Powiedziałeś, że miałeś właściwego inżyniera,

ale chciałbym zauważyć, że producent Aure

Neurand też jest świetny.

To ta sama osoba. Aure był zarówno inżynierem,

jak i koproducentem. Od dłuższego czasu

(zdaje się, że 15 lat) pracuje on w Horus Sound

Studio, które szczyci się 40-letnią tradycją. Nagrywały

tam m.in. takie zespoły, jak Helloween,

Victory, Scorpions, Sodom.

Owe studio istnieje 40 lat, czyli tak długo, jak

trwa Twoja kariera.

Czyli od początku powstawania dobrej muzyki

w ogóle (śmiech).

…Której Ty słuchacz na co dzień?

Yeah, ja słucham rozmaitej muzyki. Mam troszkę

więcej niż 30 lat, nie miałem okazji słyszeć

wszystkiego, ale wiele.

W każdym razie, czy to prawda, że Jioti Parcharidis

- który śpiewał na Twoim pierwszym

solowym albumie "Loyal To None" (2009) -

przestał całkiem śpiewać, dlatego że stracił

głos? Mówi, ale już nie śpiewa?

Tak.

W takim razie, jak Udo Dirkschneider daje

radę tak ostro śpiewać całe życie i wciąż dysponuje

znakomitym głosem, podczas gdy Jioti

musiał odpuścić bardzo szybko?

Nie odpowiem. Musiałbyś o to zapytać Udo.

Ludzie są różni. Jioti śpiewał bardzo mocno.

Ale każdy sportowiec i każdy aktywny muzyk

musi stale ćwiczyć. Nie tylko godzinę przed występem.

Głos opiera się na mięśniach, które

trzeba trenować. Jioti tego nie robił. Przechodził

od ciszy do pełnego krzyku w ułamku sekundy.

Nie dał rady, z czasem coraz bardziej

zdrowie dawało mu w kość. W ciągu wielu miesięcy

odwiedził kilku lekarzy. Któryś z kolei powtórzył

mu, że musi natychmiast przestać śpiewać

w taki sposób, bo inaczej całkowicie przestanie

mówić. Zrezygnował. Teraz mówi normalnie,

ale do śpiewania już nie powrócił.

Foto: Feanor

Czy dostrzegasz jakiekolwiek skutki uboczne

gry na gitarze?

Nie. Może trochę odczuwam to w rękach po 40

latach, ale to też jest kwestia ćwiczeń. Gdybym

odłożył gitarę na dwa tygodnie, to ciężko byłoby

mi grać na niej przez 6 godzin bez przerwy.

Każdy człowiek musi dbać o organizm i o mięśnie.

A co z efektami ubocznymi drgań elektromagnetycznych?

E tam. Gitarzyści są podłączeni do wzmacniaczy.

Nie przewodzą prądu (śmiech).

Spoko. Możliwe, że sam nie wiem o co pytam,

bo nie jestem gitarzystą (śmiech). W Twoim

press kitcie dołączonym do albumu zauwa-żyłem

w sekcji setlisty dezorientujące literki

"DVD". Czy planowałeś bądź planujesz specjalne

wydanie DVD?

Wow. Dziwny ten press kit. Nie planowałem

żadnego DVD. Takie wydawnictwo miałoby

sens tylko w przypadku, gdybyśmy grali na żywo,

a obecnie tego nie robimy. Dam znać wydawcy

jutro, żeby naniósł poprawkę w notce

prasowej. Możliwe, że celowo chcieli uatrakcyjnić

promocję dla magazynów (śmiech). Rok

2025? (śmiech)

Nieustannie powtarzasz w lirykach, że trzeba

walczyć w życiu o swoje.

Wow, serio? (śmiech). Rick Altzi jest największym

poetą na świecie, nie wiem, co on tam

pisze w tekstach.

Np. to, że trzeba być silnym, aby kontynuować

to, w co wierzymy; zachęca do podejmowania

walki.

Głęboko wierzę, że ma rację. Z perspektywy

muzyka z 40-letnią karierą widzę, że wszystko

trzeba sobie w życiu wywalczyć. Nie tylko ja tak

mam, lecz inni ludzie show businessu również.

Walka jest jedyną słuszą drogą do sukcesu. Nigdy

nie można się poddawać. Być może to główna

myśl całego albumu "Two for a Lie"?

Ale czy nie przeczy temu tytuł ostatniego numeru

"Open Your Mind"?

Wkraczamy tutaj na pole poezji. Nie należy interpretować

tekstów utworów dosłownie. Rick

mógł widzieć w swoich słowach jakiś ukryty

sens. Nie sądzę, żeby zachęcał on do fizycznej

walki. Raczej chodzi o to, żeby przykładać się

do osiągania celów, na których nam zależy. (…)

Wow, nie zdażyło mi się to jeszcze. Telefon się

przegrzał i mnie rozłączyło.

Może dlatego, że palisz wewnątrz?

Telefon się zestarzał. Czas na jego wymianę.

Muszę zawalczyć o nowy telefon (śmiech).

Czy nadałeś już imię swojemu nowemu projektowi

tworzonemu z David Reece?

Nie wiem, o czym mówisz.

Do niedawna trzymałeś to w tajemnicy, ale

pięć dni temu pojawił się news na Blabbermouth...

(śmiech) Bardzo poważny portal! (śmiech) Angażuję

się w rozmaite projekty. Może to prawda,

a może nie. Przyszłość jest szeroko otwarta

i dopiero się okaże. Nie komentuję niczego,

co ukazuje się w Blabbermouth. (śmiech)

A może chciałbyś opowiedzieć o projekcie z

Gianni Pontillo?

O, tak. Dostałem akurat dzisiaj wiadomość, że

nowy album Victory jest ukończony. Ukaże się

za sprawą AFM na początku listopada. Znajduje

się na nim 12 fajnych kawałków, uwielbiam je

i wszystkim polecam posłuchać.

Czy to będzie heavy metal?

Hard rock.

Na pewno to sprawdzę w listopadzie. Jaką

wiadomością do polskich fanów chciałbyś zakończyć

tą rozmowę?

Drodzy polscy metalowcy, posłuchajcie mojej

muzyki. Mam nadzieję, że ją polubicie, tak jak

Sam. On mówi, że "Two for a Lie" jest lepsze

niż dwa ostatnie Accepty - przekonajcie się sami,

czy też tak uważacie.

Szczerze w to wierzę.

(śmiech) Dzięki, że zaczekałeś na zakończenie

meczu - jestem Niemcem, musiałem go obejrzeć,

to dlatego przesunąłem wywiad o godzinę

wprzód.

Wiesz, jako osoba urodzona w dawnym Breslau,

ja również trzymałem dzisiaj kciuki za

Niemcy.

Ale teraz to miasto nazywa się inaczej?

Wrocław. Historia Wrocławia mocno przeplatała

się z historią Niemiec przez wiele stuleci.

Nah. Niestety mieliśmy wojnę 50 lat temu. Ale

za następne 50 lat będziemy żyć w jednym świecie,

lub też w jednej Europie. Hej, kogo to obchodzi?

(śmiech) Czas pokaże. Za 50 lat będziemy

mądrzejsi. Przekonamy się. Ja się nie

przekonam, bo mnie już za 50 lat nie będzie.

Damy radę. Dziękuję za dzisiejsze spotkanie.

Dzięki i do zobaczenia następnym razem.

Wszystkiego dobrego.

Sam O'Black

HERMAN FRANK 33


Potrzeba człowieka renesansu, żeby śpiewać heavy metal

Są dowodem na to, że australijska

scena metalowa nie

przestaje zaskakiwać. Tym

razem, wraz z pierwszą EPką,

Fate's Hand przypomina,

czym jest klasyczne,

heavy metalowe granie.

Członkowie innych znanych

w swoich rodzinnych

stronach zespołów uformowali

lokalną supergrupę,

która ma być pierwszą opierającą swój materiał

na tradycji gatunku. O deficycie dobrych

wokalistów, największych inspiracjach i fakcie,

że da się nagrać przyzwoicie brzmiący album w

domowych warunkach opowiedział Gjöll, gitarzysta prowadzący i basista zespołu.

HMP: Czy przeszłość członków Fate's

Hand w innych zespołach (Stargazer, Mongrel's

Cross, Impetuous Ritual) wpłynęła na

materiał z waszej EP-ki?

Gjöll: Do pewnego stopnia tak. Materiał naszych

innych zespołów jest z pewnością cięższy,

ale powiedziałbym, że we wszystkim, co

robimy, są elementy tradycyjnego heavy metalu.

Czuliście presję odnośnie oczekiwań ludzi,

skoro graliście w kapelach znanych już wcześniej

w Australii?

Zupełnie nie, to dodawało oliwy do ognia! Poza

tym, tworzymy muzykę dla siebie i naszych

własnych, heavy metalowych uszu.

Co myślicie o lokalnej, australijskiej scenie

metalowej? Opisaliście Fate's Hand jako

pierwszy zespół w waszym kraju, który gra

prawdziwe, tradycyjne heavy. Czy naprawdę

nie ma tam zespołów w tym klimacie?

Jest tak silna jak zawsze. Myślę, że możemy się

zgodzić, że zawsze było tam mnóstwo niesamowitego

death i black metalu i oczywiście

najlepszy hard rock na ziemi. Patrząc jednak

na tradycyjny i klasyczny heavy metal, nie ma

tu za dużo zespołów grających w starym stylu.

To może być powiązane z tym, jak kurewsko

ciężko jest znaleźć wokalistę.

Jedną z najmocniejszych stron Fate's Hand

jest właśnie wokalista. Masz rację, że trudno

o kogoś dobrego w tym gatunku. Zgadzasz

się, że wokal jest jednym z najważniejszych

elementów heavy metalu, a może to głównie

praca gitar? Kto jest twoim ulubionym wokalistą

wszechczasów?

Jest ciężko, niewielu maniacs chce w tych czasach

śpiewać w taki sposób. Wielka szkoda.

Oczywiście, że wokal jest ważny. Każdy może

trochę pokrzyczeć, ale potrzeba prawdziwego

mężczyzny czy kobiety renesansu, żeby śpiewać

heavy metal. Cieszymy się, że mamy Denimala

u steru. Trudno jest przewyższyć Halforda.

Dickinson i Dio są na drugim miejscu.

Udało wam się osiągnąć idealne, klasyczne,

heavy metalowe brzmienie. Kto był waszą

największą inspiracją? I kim są twoi gitarowi

idole?

Dzięki, przyjacielu! Jest ich sporo, ale to głównie

Priest, Maiden, Ozzy, Mercyful Fate i

Accept. Z cięższych zespołów Destruction i

Bathory, ale trochę klasyki i muzyki folkowej

również na swój własny sposób wpłynęło na

powstawanie kawałków. Co do gitarzystów,

atak podwójnych gitar ponad wszystko! Moje

najlepsze typy to duety K.K/Glenn i Denner/Shermann.

Czy współpraca z Dying Victims Productions

była dla was przełomowa?

Zdecydowanie. Mają dobrą reputację, wydają

zabójczo dobre zespoły, a ich estetyka świetnie

wpasowuje się w klimat Fate's Hand. Nasz

wokalista Denimal pracował z Dying Victims

w przeszłości i nam ich polecił.

Produkcja waszego EP jest bardzo dobra,

brzmi wyśmienicie. Ile zajęło wam nagranie i

mix? Opowiedz coś o całym procesie.

Dzięki, nagrywaliśmy muzykę przez kilka tygodni

w moim domowym studio World Tree

Forge i u kumpla na zachód od Brisbane. Denimal

sam nagrał swoje wokale i zmiksował je

z gościem, z którym w przeszłości odwalił kawał

dobrej roboty w Against the Grain Studio

we wschodniej Australii. Mix i mastering

również odbywał się w domowych warunkach

i zajął kilka tygodni. Biorąc pod uwagę muzyczny

kontekst, nasz plan zakładał, by nie

zbaczać zbyt daleko od utartej ścieżki produkcyjnej.

Posłuchaj metalu z lat 80. - to powinno

być oczywiste, że już wtedy produkcja stała na

wysokim poziomie. Jak to mówią, jeśli coś

działa, nie próbuj tego na siłę naprawiać.

Pomimo zainteresowania tradycyjnym

heavy, w waszych kawałkach słychać też

odrobinę nowoczesności. Myślisz, że zespoły

grające dziś taką muzykę powinny sztywno

trzymać się tradycji czy starać się dodawać

coś nowego?

W stu procentach powinny coś dodawać.

Oczywiście w granicach rozsądku. A czy

wyjdzie to znośnie czy nie, to już inna historia.

Jest wystarczająco dużo gości grających powtarzalne,

nieoryginalne gówno, więc trzeba

umieć zaryzykować.

Co myślicie o kondycji współczesnego heavy

metalu? Macie ulubione, współczesne zespoły?

Jest mnóstwo nowych kapel, które odwalają

kawał dobrej roboty. I to niesamowite widzieć

wiele legendarnych zespołów, które wciąż grają

trasy. Dziś Significant Point, Crystal Viper,

Vulture, Warrior Path, Glacier i Midnight

Spell poważnie kopią tyłki.

Nie udzielacie się w social mediach, mam na

myśli na przykład fanpage na Facebooku.

Czekacie na odpowiedni moment, a może

macie inny pomysł na promocję? Chcecie zostać

w undergroundzie?

Niedawno założyliśmy profil zespołu na Instagramie,

żeby pomóc wzbudzić zainteresowanie

związane z wydaniem EP-ki. To na razie chyba

wszystko. Bycie w undergroundzie czy nie, nie

ma dla nas znaczenia. Gdy już wypuścisz muzykę,

reszta jest w rękach innych.

Jakie macie plany na przyszłość? Są zespoły,

z którymi marzycie, by zagrać na jednej scenie?

Jesteśmy bardzo zajęci. Obecnie pracujemy

nad pierwszą płytą długogrającą "Steel, Fire

and Ice". Demówki brzmią wystarczająco ciężko.

Jeszcze nie rozpoczęliśmy występów na żywo,

ale będziemy otwarci na wszystkie zespoły

NWOTHM, które się do nas odezwą. Z tego

miejsca zaczniemy. Myślę, że będziemy pasować

też do cięższych klimatów. Zobaczymy, co

przyniesie następny rok. Walczcie z honorem,

wojownicy! Cheers!

Iga Gromska

Foto: Fate’s Hand

34

FATE’S HAND



Epilog

Rok 2003. Polski heavy metal wg wielu najlepsze lata ma już dawno

za sobą. Co prawda Grzegorz Kupczyk wciąż śpiewa w Turbo, promując

niedawny, ciepło przyjęty choć kontrowersyjny "Awatar" a Roman

Kostrzewski nadal gra koncerty z Piotrem Luczykiem pod wspólną nazwą

Kat, ale… mówi się, że to nie to samo i że klasyczne granie ustąpiło miejsca

nowoczesnym brzmieniom, które podstępnie wdzierają się do metalowego,

Polskiego świata. Jednak gdzieś w podziemiu, stary, dobry heavy

metal wciąż żyje i ten kto go smakuje, wydaje się mieć powody do zadowolenia.

Prócz nazw takich jak Chainsaw, Dragon's Eye, Sonhellion czy

Sorcerer, jedna zapowiada się wybitnie… Miecz Wikinga. Tak, nazwa może

budzić drwiący uśmieszek, ale tylko dopóki nie popłyną pierwsze

dźwięki ich muzyki. Muzyki, w którą ciężko uwierzyć, bo brzmi raczej jak

wykopana z jakichś bezkresnych archiwów z lat 80-tych, niżeli produkcja

nowego, dopiero co zaczynającego zespołu. Miecz wydaje kapitalne demo

"Heavy Metal" a chwilę później debiutancki album "Grona Gniewu". Wydawać

by się mogło, że rodzimy heavy metal właśnie doczekał się lidera,

który ma możliwość pociągnąć zjawisko Nowej Fali Polskiego Heavy Metalu…

Rok 2021. Kupczyk już od dawna nie śpiewa w Turbo, są dwa Katy

a Luczyk Kostrzewskiego nienawidzi, są również dwa TSA… Nie ma za to

ani jednego Miecza Wikinga. Jednak w błędzie są ci, którzy uważają, że

nikt o takim zespole już nie pamięta. Otóż, pamięta, cała rzesza fanów i

maniaków, dla których Miecz to zespół już wręcz kultowy, choć na "Gronach

Gniewu" ich dyskografia została zamknięta. Ale czy na pewno? Dzięki

Ossuary Records ta historia, zdawać by się mogło, że definitywnie zakończona,

doczekała się jeszcze efektownego epilogu. Nie powiem, dla

mnie osobiście, to jedno z największych wydarzeń tego roku, które przywołało

wspaniałe wspomnienia i sprawiło, że moje metalowe serducho załomotało

z siłą potężnego dzwonu. Mimo iż "Grona Gniewu" posiadałem

w zasadzie od momentu ich premiery, to możliwość trzymania w swoich

rękach elegancko wydanej reedycji tej płyty, wzbogaconej o bonusowy

dysk, to wspaniała rzecz. Nie będę ściemniał: Miecz Wikinga to mega ważna

kapela w moim życiu. Dlatego zaszczytem była możliwość porozmawiania

z muzykami tego składu - zwykle o historii ale też o teraźniejszości.

HMP: Cześć! Szczerze mówiąc, to raczej nie

spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek

będę mógł z Wami porozmawiać na łamach

Heavy Metal Pages… Spotykamy się oczywiście

ze względu na reedycję płyty "Grona

Gniewu", która po 17 latach doczekała się

wydania z prawdziwego zdarzenia. Opowiecie

mi jak doszło do tego że finalnie debiutancki

długograj Miecza Wikinga będzie ponownie

dostępny?

Dariusz Łucyszyn: Niewątpliwie jest to

ogromne wyróżnienie. Kiedy po 17 latach od

nagrania tego materiału ktoś dzwoni i mówi

"chcemy Wam to porządnie wydać" możesz

pomyśleć, że to żart, albo poczuć dumę, że

ktoś jeszcze pamięta i chce, aby materiał w

godnej szacie znalazł się na półkach oddanych

fanów. Wszystko dzięki ekipie z Ossuary Records,

ogromny nakład pracy, profesjonalizm i

prawdziwa miłość do muzyki metalowej.

Płyta ukazała się w dwóch wersjach - standardowej

oraz deluxe, która zawiera tajemniczy,

dodatkowy krążek z nigdy dotąd niepublikowanym

materiałem. Opowiesz coś więcej

na temat tego bonusowego dysku? Z jakiego

okresu jest to materiał?

Dariusz Łucyszyn: Skoro nadarzyła się taka

możliwość, postanowiliśmy uhonorować słuchaczy

dodatkowym materiałem. Kilka numerów

z początku działalności Miecza, nagrywane

na sprzęcie z tamtych czasów no i z uchwyconym

młodzieńczym zapałem świeżo powstałej

kapeli. Na gitarze grał Rafał Nowak, którego

krótko po tym zastąpił Skazi.

Powiedz mi jak to było, że ze zbioru tych

wszystkich demówek, w oficjalnym obiegu

był tylko numer "Karmazyn"? Nie publikowaliście

tego ze względu na jakość czy stoi za

tym jeszcze inna historia?

Maciej Łucyszyn: Było tylko to jedno czteroutworowe

demo "Heavy Metal" oraz pełny

materiał "Grona Gniewu". W zasadzie bonusowy

dysk do remastera to tylko i wyłącznie

zapis próby z pierwszym gitarzystą, który miał

służyć za materiał poglądowy dla jego następcy.

To nagranie nigdy nie miało ujrzeć światła

dziennego, zarówno ze względu na jakość jak i

liczne potknięcia. To cud, że nasz przyjaciel

zespołu zgrał to dawno temu z kasety na CD

i przetrwało to do dnia dzisiejszego. Jakość była

straszna, a efekt końcowy jest wyłącznie zasługą

pewnego czarodzieja współpracującego z

Ossuary Records, który to gruntownie wyczyścił

w studio i doprowadził do obecnego stanu.

Dlaczego "Karmazyn"? był chyba najbardziej

żywiołowym z dotychczasowych numerów.

Nowy gitarzysta to powiew świeżości,

nowe pomysły i motywacja do działania. Nie

narzekaliśmy wtedy na brak weny twórczej,

wręcz przeciwnie. Myślę obecnie, że zbyt wiele

bardzo dobrych utworów/riffów przepadło wówczas

ustępując miejsca nowym. (Tu małe

sprostowanie - pytając o "Karmazyn" miałem

na myśli dokładnie tę wersję która trafiła aktualnie

na bonusowy dysk - utwór jako mp3 był

w internetowym obiegu, ale możliwe że panowie

po tylu latach po prostu o tym fakcie zapomnieli

i Darek odpowiedział na nie nieco wymijająco

- przyp. red.)

No właśnie. Numery o których rozmawiamy

to rzeczy które powstały na kilka lat przed

nagraniem demówki i "Gron Gniewu". Dlaczego

więc takie dobre strzały jak "Subtelny

Skowyt" czy "Samotny Dom" nie znalazły się

w repertuarze debiutanckiej płyty?

Marcin Łucyszyn: Próby nagrania "Subtelnego

skowytu" były podjęte podczas sesji "Gron

Gniewu". Jednak coś tam nie wyszło i finalnie

nie pojawił się. Co do reszty to robiliśmy sprawnie

nowe numery i te wcześniejsze nie przeszły

selekcji. Nie pamiętam dokładnie ale pewnie

założyliśmy, że umieścimy je na drugiej

płycie.

Robert Skaza: W skrócie, nie było kasy na to

by dłużej siedzieć w studio. Wybraliśmy numery,

z których byliśmy w tamtym czasie najbardziej

zadowoleni. Jednak przyznam, że bardzo

lubię "Subtelny Skowyt" i trochę żałuję, że

nie znalazł się na "Gronach Gniewu".

Maciej Łucyszyn: Utwory o których mowa,

były bardzo różnorodne i nacechowane dużym

indywidualizmem. Pochodziły z okresów różnych

fascynacji muzycznych każdego z nas i

są ich odzwierciedleniem co myślę słychać...

Nie było tu tyle wspólnych wpływów i wzajemnego

wkładu jak w przypadku materiału na

"Grona...", co było pewnie jednym z kryteriów

selekcji.

Demówka jak i "Grona Gniewu" spotkały

się z niezwykle ciepłym przyjęciem fanów.

Dlaczego finalnie Miecz Wikinga nie poszedł

za ciosem i drugi album nigdy nie został

zarejestrowany?

Robert Skaza: Materiału mieliśmy wystarczająco.

Myślę, że każdy z nas boleje, że nie doszło

do wydania drugiej płytki. Sporo dobrych

numerów przepadło. Złożyły się na to różne

czynniki, jednak głównym była kasa. Nie mieliśmy

stabilizacji finansowej by konkretnie zainwestować

w produkcję, a na horyzoncie pojawiały

się już wyzwania dorosłego człowieka,

np. własne mieszkanie, założenie rodziny itd.

Potem Miecz Wikinga przestał istnieć i

zmieniliście nazwę i powstała Harpia, której

repertuar, choć ze znajomym vibe, był jednak

znacznie nowocześniejszy niż klasyczne

heavy metalowe granie. Po trzy-utworowej

EP-ce, Harpia zakończyła swoją działalność.

Pamiętasz jak potoczyły się Wasze losy?

Dlaczego wszystko skończyło się, z perspektywy

fanów, dość nagle?

Robert Skaza: Zaczęliśmy nieco rozmijać się

muzycznie, pojawiły się problemy z czasem w

związku ze wspomnianym powyżej "dorosłym

życiem". Po drodze jakoś siadł entuzjazm i

mamy gotową receptę na rozstanie. Bez kłótni

i "kwasów" - po prostu dojrzała decyzja.

Z tego co wiem, daliście się namówić na

36 MIECZ WIKINGA


reedycję, ale powrót na scenę to raczej

zamknięty temat?

Robert Skaza: Tak, to już niewykonalne.

Powiesz coś więcej? Chodzi o "strefę komfortu"

czy po prostu ciężko byłoby Wam wykrzesać

z siebie tyle entuzjazmu żeby wrócić do

młodzieńczych lat i tego, powiedzmy, specyficznego

repertuaru? Pytam trochę z dziennikarskiej

ciekawości, a trochę jako fan, który

wraz z innymi chciałby na fali tej wspaniałej

reedycji przeżyć choć raz, koncertowe uniesienie

(śmiech).

Robert Skaza: Zamieniliśmy gitary na łuki i

topory (śmiech!). A tak całkiem serio, do pewnych

spraw już nie da się wrócić, mimo, że

mamy dobre relacje to na "mieczowe" granie

nie ma szans. Dlatego swego czasu zespół zakończył

działalność. Coś się wypaliło, podjęliśmy

dojrzałą decyzję, której trzymamy się do

dziś.

Marcin Łucyszyn: Miecz Wikinga to czterech

ludzi. Każdy z nas ma na to nieco inne

spojrzenie. Aktywna muzycznie jest połowa

zespołu. Obecna sytuacja nie daje szans na

powrót. W tej chwili najbardziej optymistycznym

i dającym nadzieję jest fakt, że czterech

oryginalnych członków Miecz Wikinga wciąż

żyje (śmiech).

Ok, niech Wam będzie! To porozmawiajmy

w takim razie trochę o zawartości odświeżonej

wersji "Gron Gniewu", bo przecież to

jest główny przedmiot naszych dzisiejszych

rozważań... Pamiętam, że kiedy w 2004 roku

nabyłem oryginalne wydanie albumu, byłem

trochę rozczarowany otwieraczem: "Tron

Szyderczych Prawd", jakkolwiek był świetnym

numerem, sprawdzał się w roli "jedynki"

nieco gorzej niż następujący po nim, "Żelazne

Miraże". Dlaczego wówczas zdecydowaliście

się na taki zabieg? Nie chcieliście otwierać

albumu w ten sam sposób co wcześniejszej

demówki?

Dariusz Łucyszyn: Chyba nigdy nie postrzegaliśmy

siebie jako stricte power metalowej formacji,

a zdaje się, że "Melanże" są tak klasyfikowane?

(czy ja wiem, jak już to bliżej im

chyba do speed metalu… - przyp. red.) Każdy

numer miał dla nas ogromne znaczenie i byliśmy

go w stu procentach pewni, więc kolejność

utworów na krążku nie była już taka

Foto: Miecz Wikinga

Foto: Miecz Wikinga

istotna.

Część z utworów z "Gron Gniewu" była

znana przede wszystkim z raczkującego

wtedy internetu, do którego wrzuciliście 4 nagrania

demo, które składały się na repertuar

pierwszego Waszego wydawnictwa, "Heavy

Metal"...

Dariusz Łucyszyn: Faktycznie działo się sporo

w show-biznesie wtedy. My z głowami w

chmurach i to w latach 80., a tu ktoś wymaga

od nas strony w necie, aktualizacji, wektorowego

logo itd. Gdyby nie serdeczni znajomi

nam tego nie ogarnęli... Chcieliśmy tylko grać,

grać i grać, a reszta tego była poza nami. Z jednej

strony rozumieliśmy to całe zwiększanie

zasięgów, promocję, ale z drugiej chyba nigdy

nie było nam to do szczęścia potrzebne. W

2003r. myśleliśmy, że Internet to miejsce gdzie

laski zostają na noc żeby nie dojeżdżać codziennie

do szkoły. (śmiech) Urządzają "pidżama

party" i... Dopiero wchodziliśmy w świat Internetu

i to chyba z lekkim przymusem. Nie mieliśmy

kontaktów, wiedzy, gdzie, co i jak, choć

marzenia o wydawaniu płyty nakręcały. To faktycznie

dziwne czasy bo oprócz tego, że kapela

musiała dobrze grać, mieć to coś, to jeszcze

zaczęto wymagać znajomości Internetu.

(śmiech)

Album zamyka rewelacyjna "Husaria Lepszego

Stworzenia", czyli numer, który bez

krzty zadęcia i wycierania sobie mordy patriotyczną

symboliką, opowiada o pogromie

Szwedów przez Polską jazdę konną. Zresztą,

te 17 lat temu metalowe kawałki z Husarią w

tle były na porządku dziennym, wystarczy

wspomnieć chociażby "Metalową Husaryę"

Sorcerera. Wydaje mi się, że w dzisiejszych

czasach, gdzie patriotyzm to nieco drażliwy

temat, zwłaszcza w metalu, nie byłoby już

tak łatwo. Jak myślisz, po czyjej stronie leży

wina? Winni są nasi obecni patrioci w kominiarkach

i z racami w rękach, czy może zespoły

pokroju Sabaton, które takie tematy podały

w uproszczonej, nieco mainstreamowej

formie?

Robert Skaza: Taki to już czas. Mamy jakieś

grupki pseudo-patriotów w kominiarkach, a z

drugiej strony ekipę, która tylko czeka by zrobić

z ich wybryków aferę na cały świat. Poza

tym, jeśli ktoś (zespół, polityk) co chwilę odwołuje

się do patriotyzmu w sposób nas drażniący,

krzykliwy, "jarmarczny", to nie znaczy,

że powinniśmy przenosić niechęć do polskości

i kultywowania tożsamości narodowej jako

takiej. A niestety obserwuję takie reakcje

wśród wydawałoby się rozumnych ludzi. To

smutne i niepokojące. Ludziska ogólnie nie potrafią

na dłuższą metę wypośrodkować i wciąż

odbijają się od bandy do bandy, a przecież żadna

skrajność nie jest dobra, tego uczy nas historia.

Dariusz Łucyszyn: Każdy z nas kocha i szanuje

historię naszej ojczyzny. Numery o takiej

tematyce są też wśród kanonu muzyki metalowej.

Może bez przesadnego zadęcia, ale mieliśmy

potrzebę zaznaczenia swojego oddania

dla sprawy, pokazania, że jesteśmy świadomi i

dumni z naszej historii. Oczywiście cieszymy

się, że Sabaton podłapał temat, a tak naprawdę

to bardzo miłe, że ktoś jeszcze w świecie

zna nasze losy i chce o nich opowiadać z metalową

nutą w tle. My dla odmiany uwielbiamy

skandynawskich wojowników.

Powiedz mi, czy nie myśleliście żeby do reedycji

dołączyć również wspomniane demo z

2003 roku? Jakiś czas temu odświeżyłem ten

MIECZ WIKINGA 37


Fo

materiał i wciąż brzmi rewelacyjnie!

Robert Skaza: Początkowo był taki zamysł,

ale potem doszliśmy do wniosku, że nie ma

sensu dublować materiału, który i tak znalazł

się na "Gronach...".

Dariusz Łucyszyn: Cóż, to pewnie miał być

materiał dla nas, pierwsza sesja itd., ale jak

każdy młody zespół chcieliśmy się podzielić

naszą muzyką ze znajomymi oraz ludźmi, którzy

przychodzili na koncerty. Nie było wielkiego

ciśnienia bo na horyzoncie już pojawiał się

pomysł na prawdziwą płytę.

Nie ma co ukrywać, że debiut, mam na myśli

"Grona Gniewu", został wydany w dość prostej,

chałupniczej formie - CD-r z naklejoną

etykietą oraz wkładką bez tekstów. Nie było

szans w tamtych czasach żeby zaopiekowała

się Wami jakaś sensowna wytwórnia?

Robert Skaza: Małe sprostowanie, na "Gronach..."

były teksty! Szanse pewnie były, ale

mechanizm "podłączenia się" pod wytwórnię

to grubsza sprawa. Wtedy nie działały wydawnictwa

pasjonatów w rodzaju Ossuary Records,

z którymi można się po ludzku dogadać.

Poza tym chyba nie mieliśmy do tego głowy,

chcieliśmy po prostu grać.

Tak czy inaczej, pierwsze wydanie albumu to

coś na kształt rodzimego Świętego Graala -

wiem także, że sporo maniaków z zagranicy

poluje na tę płytę. Czy tegoroczną reedycję

traktujecie jako coś na kształt rekompensaty

dla fanów, którzy wciąż pamiętają Miecz

Wikinga? Założę się że wielu z nich odetchnęło

z ulgą, mając w perspektywie możliwość

zakupu oryginalnego, eleganckiego wydania i

odpalenia tłoczonej płyty bez obawy o uszkodzenie

nośnika (śmiech).

Robert Skaza: To gratka nie tylko dla fanów,

ale i dla nas. W końcu wydanie na sto procent,

gdzie nic nie kuleje!

Jestem pewien że przy okazji reedycji, mieliście

okazję posłuchać tego materiału raz jeszcze.

Jakie mieliście odczucia, jakie były Wasze

reakcje? Wiem że jesteście teraz na zupełnie

innym etapie życia i zainteresowań

muzycznych, ale czy po latach jesteście dumni

z tego co wtedy razem stworzyliście?

Robert Skaza: Myślę, że wszyscy z przyjemnością

powróciliśmy do tych dźwięków.

Maciej Łucyszyn: Musieliśmy trochę od tego

odpocząć, nabrać dystansu. Z

biegiem lat wykopany z czeluści

domowego przybytku materiał

cieszy bardziej niż kiedykolwiek

wcześniej. Jesteśmy

dumni z tego co wtedy i przy

takich możliwościach udało się

nam wspólnie uzyskać

Wiem, że po latach, odeszliście

trochę od heavy metalowych

brzmień. Jednak zastanawia

mnie czy zdarza Wam

się cały czas odpalić takie "The

Number Of The Beast", "Under

Jolly Roger" czy "Oddech

Wymarłych Światów"?

Robert Skaza: Każdy musiałby

wypowiedzieć się z osobna. Ja

np. do Ironów nie wracam, ale

Kaciora i Runningów czasem

z przyjemnością odpalę.

Dariusz Łucyszyn: Raczej nie.

(śmiech) Współczesna scena

metalowa bardziej mi odpowiada.

Klasyka pozostaje klasyką i

tego się trzymajmy.

Współczesna scena metalowa

powiadasz… No dobra, to

przyznaj się co tam w Twoich

głośnikach gości ostatnio najczęściej?

Dariusz Łucyszyn: Alice in

Chains, Bleed From Within, Sylosis, Lamb

Of God...

Foto: Miecz Wikinga

Tak swoją drogą, Wasi wierni kompani z

tamtych lat, czyli Chainsaw, wciąż dzielnie

niosą płomień. Trzymacie kontakt z Maxxem

i spółką? Wspominacie stare czasy i

"rzucanie bigosem po ścianach"? (śmiech)

Robert Skaza: Mamy kontakt. Na pewno

rzadszy niż kiedyś, ale jak tylko spotykamy się

albo klikamy na czacie to wspomnienia z "grubych"

imprez od razu wychodzą, nawet jeśli

powinny na zawsze pozostać w czeluściach

niepamięci (śmiech).

Dariusz Łucyszyn: Jak Chainsaw gra jakąś

sztukę to zazwyczaj odwiedzamy Bydgoszcz.

Zawsze jest chwila na pośmianie się, wspominanie

dawnych czasów. Na zawsze już pozostaną

naszymi "starszymi" braćmi. Chyba

gdzieś w gwiazdach było zapisane, że nasze

drogi mają się przeciąć. Maxx i spółka to konkretni

ludzie z pasją. Szkoda tylko, że nie poszliśmy

w ich ślady w kwestii nagrywania płyt

(śmiech). Historia Miecza i Chainsaw ma

wspólny pierwiastek. Witek Olejniczak... czego

bym tu nie napisał zawsze będzie za mało.

Najlepszy menadżer pod słońcem.

Wiem że w większości gadamy tu o starych

czasach, ale z tego co zdążyłem podejrzeć, to

cały czas jesteście związani z muzyką. Co

porabiacie? Gdzie gracie? Nie traktujcie

mnie jak zatwardziałego metalowca, ale czy

powinienem tego posłuchać? (śmiech)

Marcin Łucyszyn: Ja obecnie działam w poprockowym

projekcie Arthouse. Wcześniej po

rozpadzie Miecza Wikinga i Harpii, wraz ze

Smokiem funkcjonowaliśmy z powodzeniem

w grunge'owym składzie Minnesota.

Robert Skaza: Ja od czasu do czasu bawię się

w homerecordingi w klimatach rockowych i

metalowych - możesz sprawdzić takie projekty

jak Razor Squad czy Molecular Acid.

No dobra, "Grona Gniewu" są ponownie

dostępne na rynku, fani ekscytują się jak za

dawnych lat. Normalnie spytał bym się Was

o kolejny etap tego działania, ale te aspekty

już sobie wyjaśniliśmy. Nie pozostaje mi nic

innego jak poprosić Ciebie o słowo do Waszych

fanów, których jak się okazuje, wciąż

macie naprawdę wielu!

Dariusz Łucyszyn: Dzięki za rozmowę, pozdrowienia

dla Wszystkich!

Marcin Jakub

Foto: www.saymoon.art.pl

38

MIECZ WIKINGA


Soundtrack do horroru

Duński Witch Cross to jedna z tych kapel, która nawet jeśli milczy przez

długi okres czasu, jest w stanie dostarczyć fanom dokładnie to czego potrzebują -

stylowy, bezkompromisowy metal najwyższej próby. Gitarzysta formacji, Mike

Koch to człowiek którego wiara wydaje się być niezłomna a entuzjazm, wręcz

zaraźliwy. Pogadaliśmy trochę o ich najnowszym dziele, znakomitym "Angel of

Death" a Mike zdradził trochę ciekawych detali dotyczących aktualnej kondycji

formacji.

HMP: Cześć Mike, jak się masz? Przede

wszystkim, chciałem pogratulować Ci wspaniałej

płyty! Zrobiliście to cholernie stylowo!

Mike Koch: Cześć, wszystko ok. Dzięki za te

słowa, to miłe. Jesteśmy mega dumni z tej płyty

i szczerze mówiąc, bardzo szczęśliwi z każdej,

pozytywnej recenzji, zwłaszcza że jest ich naprawdę

dużo.

Wiesz, nawet jeśli jestem bardzo rad z tego że

w końcu wypuściliście nowy album, to muszę

przyznać że zabrało Wam to naprawdę duuuuuużooo

czasu. Powiedz mi, co się działo

przez te 8 lat? Wiem że sesja nagraniowa trochę

się wydłużyła….

Naprawdę chcieliśmy wypuścić ten album

wcześniej, ale czas po prostu wyślizgiwał nam

się z rąk… Kiedy już byliśmy gotowi ze wszystkim

nagle wybuchła epidemia koronawirusa.

W międzyczasie zmieniliśmy jeszcze perkusistę

i po prostu chcieliśmy być pewni, że to właściwa

osoba na właściwym miejscu. I tak z Jesperem

za bębnami jesteśmy zespołem, który stał

się bardziej dynamiczny, bardziej energiczny,

chcieliśmy to też pokazać na nagraniach. I w

ten sposób musieliśmy przearanżować cały materiał,

dopisać jeszcze kilka nowych numerów...

Dobra, to pogadajmy teraz o zawartości

"Angel of Death". Szczerze mówiąc, jeśli ktoś

puścił by mi tę płytę bez żadnych introdukcji,

pomyślałbym że to jakieś kawałki z epoki

które dopiero teraz ujrzały światło dzienne.

Ten Wasz sound i produkcja… Tak miało

być? Oldschoolowo i surowo, jak w latach 80-

tych?

Tak, naprawdę chcieliśmy żeby album brzmiał

surowo i energicznie, ale muszę przyznać, że

nie chodziło nam o typowy sound z lat 80-tych.

Pracowaliśmy z niesamowitym facetem, Mikem

Exeterem, który to wszystko miksował i

gość zrobił niesamowitą robotę, te kawałki brzmią

naprawdę fantastycznie!

Muszę przyznać, że to dość nietypowe, bo

akurat te wszystkie powracające bandy z lat

80-tych starają się raczej zabrzmieć bardziej

nowocześnie, w przeciwieństwie do młodych

kapel, które starają się oddać hołd starym czasom...

No tak. Wiesz, wierzymy że kapela powinna

brzmieć tak na płycie, aby dało się to potem

odtworzyć na koncercie, więc raczej daliśmy

sobie spokój z superprodukcjami, wiesz, bez

zbędnych nakładek, efektów, sampli, jak to

wiele kapel ma w zwyczaju robić. Zawsze staraliśmy

się, żeby kawałki żyły własnym życiem, a

numery z nowego albumu są w większości dość

mroczne i z epickim klimatem....

Fajnie że to zauważyłeś, bo to nie jest dzieło

przypadku. Zawsze tworzymy kompletną wizję

albumu, w tym utworu, który ma za zadanie

ustawić słuchacza na pełne doznanie. I tak jak

mówisz, "Angel of Death" to świetny numer żeby

wprowadzić słuchacza w klimat albumu.

Z kolei następny kawałek, "Marauders", to

mroczny i klimatyczny numer, zapewne przez

te subtelne klawisze w podkładzie. W sumie,

nieźle nadawałby się jako część soundtracku

do jakiegoś horroru!

Tak, to dość ciężki numer, z fajnym akustycznym

intro, zanim ten posuwisty beat wejdzie

na dobre. W sumie widziałem sporo recenzji w

których pisano o klawiszach, ale prawda jest

taka że te spokojniejsze dźwięki, zrobiliśmy za

pomocą wokali i gitar, bo nie mamy na pokładzie

klawiszowca.

Moim ulubionym numerem na tej płycie jest

"Phoenix Fire" - znów: świetny klimat, wspaniały

riff no i chwytliwy refren!

No cóż, "Phoenix Fire" to kawałek, który gramy

od lat na koncertach i ludzie go uwielbiają!

Więc jasne było że musi wejść na płytę i dodatkowo

musimy zrobić do niego klip. Kawałek faktycznie

kopie dupsko, ma świetny refren, zgadzam

się z Tobą!

Wiesz co? Jak sobie myślę tak ogólnie o Waszej

płycie i tym specyficznym klimacie, wciąż

kołatają się wokół dwie nazwy: Mercyful

Fate i… Angel Witch. Nawet Kevin Moore

śpiewa czasem jak jego imiennik, Heybourne...

No, trafiłeś w dychę. Angel Witch to mój ulubiony

band z lat 80-tych. Graliśmy z nimi kiedyś

na festiwalu w Holandii, a podczas Keep It

True zagraliśmy nawet ich cover. Co do Mercyful

Fate, cóż, wiadomo, że to wielka inspiracja

dla wielu kapel, zwłaszcza tych z Danii, więc

jasne, na pewno znajdziesz w naszych kawałkach

trochę Kinga, Hanka, Timiego, Kima

czy Dennera.

Słuchaj, mamy rok 2021. Zawsze zastanawiam

się, jak to jest z tymi wszystkimi kapelami

które zaczynały w latach 80-tych. Przez 40

lat zmieniło się przecież tak wiele! Scena nie

jest taka sama. Jak odnajdujesz się w otaczającej

nas teraźniejszości?

Przeżywamy wspaniały okres. Nagrywamy muzykę

i gramy koncerty dla nowej publiczności.

Wsparcie, które otrzymujemy jest nieprawdopodobne

i sprawia, że wciąż pracujemy nad

tym żeby być coraz lepsi. Poczekaj aż usłyszysz

nasz następny album!

Śledzisz czasem doniesienia z nowej sceny

metalowej? Są jakieś młode kapele na które

masz oko?

Hmmm… Toledo Steel. Lucifer's Hammer

czy Defecto są niesamowici, więc koniecznie

ich sprawdź! Ah, oczywiście Marta i jej Crystal

Viper!

Jeśli pozwolisz, chciałem jeszcze na chwilę

wrócić do roku 2011, kiedy Witch Cross znów

zaczął grać. Pamiętasz kiedy zacząłeś myśleć

o wskrzeszeniu zespołu i kolejnych aktywnościach

kapeli?

Tak, to było trochę dziwne, wiesz to całe zainteresowanie

wokół kapeli, wydanie starego

albumu i demówek, które zaowocowało wywiadem

dla Snake Pit i naszym występem na

Keep It True 2012. Dużo rzeczy się wtedy wydarzyło,

a my po prostu na to pozwoliliśmy,

poszliśmy z nurtem. Mieliśmy jeden nowy numer

i zdecydowaliśmy się go zagrać na festiwalu,

a potem zdecydowaliśmy się na nagranie

nowej płyty, która miała być uzupełnieniem tego

comebacku.

Witch Cross A.D. 2021 nagrał świetny album,

który, tak mi sie wydaje, pozwala Wam

optymistycznie patrzeć w przyszłość. Czego

mogę Wam życzyć na najbliższe lata?

Cóż, mamy nadzieję wrócić na scenę i znowu

coś pograć w 2022r. Tak samo chcemy zacząć

pracę nad następną płytą, tak aby znów nie minęło

8 lat! (śmiech)

Mike, dzięki za wywiad. Ostatnie słowo do

Polskich fanów należy do Ciebie.

Bardzo Ci dziękuje za ten wywiad. A Polskim

fanom chciałem przekazać, że bardzo chcielibyśmy

zagrać u Was jakiś koncert, więc szepnijcie

słówko tu i tam i może niebawem się zobaczymy!

Marcin Jakub

Tak jak Ci powiedziałem na początku, Wasz

nowy album jest niezwykle stylowy - po krótkim

intro otrzymujemy dynamiczny, szybki

track tytułowy, który jest kapitalnym otwieraczem.

Po tym numerze mam wrażenie że każdy

już wie, z czym będzie miał do czynienia

słuchając pełnego albumu.

Foto: Brain Baden

WITCH CROSS

39


Jakie elementy death metalu możemy usłyszeć

na "Give Us Life"? Nie słucham death

metalu, a fajnie byłoby je wskazać czytelnikom.

Myślę, że utwór tytułowy, a także "Dark Descent",

zawierają wyraźne elementy death metalowe,

zwłaszcza riffy w zwrotkach. To z naszej

strony celowy zabieg. Chcieliśmy podążyć

w mrocznym i agresywnym kierunku.

Supportowanie Overkill uznałbym za spełnienie marzeń

Space Chaser gra thrash metal tak dobrze, że zasługuje na supportowanie

Overkill. Ten zespół powstał w drugiej dekadzie XXI wieku w Berlinie, czerpie garściami

z amerykańskiej klasyki thrashu, a jednak jego muzyka żyje własnym życiem,

jest witalna, świeża i porywająca. Co więcej, oni nie tylko wypadają fantastycznie

pod względem sonicznym, lecz również zdobywają międzynarodowe nagrody

za wizualną prezencję. Najnowszy album "Give Us Life" stanowi najlepszy

dowód, że nie brakuje im niczego, aby konkurować z bardziej rozpoznawalnymi

kapelami. Kto wie, może Space Chaser przejmie kiedyś pałeczkę po legendach niemieckiego

thrashu i to oni będą dumnie obchodzić swoje czterdziestolecie w 2051

roku?

HMP: Gratuluję nowego albumu "Give Us

Life". Jak się czujesz tuż przed jego premierą?

Czy to gorący okres?

Matthias Scheuerer: O tak, ostatnie trzy miesiące

mieliśmy wypełnione ważnymi terminami.

Czujemy się szczęśliwi i podekscytowani,

że nasz nowy album wreszcie się ukazuje a ludzie

pozytywnie na niego reagują.

amerykańska, zaś ze strony ojca niemiecka.

Zgodzę się jednak, że skojarzenia z Polską są

jak najbardziej uzasadnione.

Podobnie z nazwiskiem Waszego basisty Sebastiana

Kerlikowskiego. Sebastian jest imieniem

często spotykanym zarówno w Polsce,

jak i w Europie Zachodniej. Ale Kerlikowski

to już polskie.

Również nie wiem nic o rodzinnych związkach

Sebastiana z Polską.

Jak bardzo Overkill wpłynął na Waszą sekcję

instrumentalną? Wydaje mi się, że inspirują

Foto: Woody Woodsn

Uwaga, to pytanie będzie podchwytliwe.

Według książki Edwarda C. Banfield'a "The

Unheavenly City" (1970), przynależność

człowieka do klasy społecznej jest uwarunkowana

jego "horyzontem czasowym", tzn. im

dłuższa jest Twoja perspektywa czasowa,

tym wyższą klasę społeczną reprezentujesz.

Tymczasem, Space Chaser zwykł myśleć w

kategorii całych eonów - Wasze utwory dotyczą

plejady gwiazd z odległych galaktyk.

Czy czyni to Space Chaser w pewien sposób

zespołem bardziej dojrzałym od kapel thrashowych

zorientowanych na picie, np. Tankard?

Cóż, Siggi pisze teksty zarówno o pozytywnych,

jak i o mrocznych aspektach science-fiction.

Etap grania metalu o piciu oraz o imprezach

mamy już za sobą. Przestaliśmy to robić

na naszym drugim albumie "Dead Sun Rising"

(2016). Tylko kawałek "Antidote Order"

(z "Give Us Life") ma bardziej wyluzowane

liryki.

O co dokładnie chodziło Wam w następującym

zdaniu zamieszczonym w notce prasowej:

"nikt nie utrzymuje ducha ani brzmienia

gatunku żywymi tak jak berliński Space

Chaser"? Czy uważacie siebie za najlepszy

tradycyjno - thrash metalowy zespół z Niemiec

ostatniej dekady?

Notki prasowe bywają zbyt pretensjonalne, ale

i tak uważam, że świetnie gramy. A to, że jesteśmy

wciąż aktywni po dziesięciu latach od

powstania (zwłaszcza należąc do tak dużego

labelu jak Metal Blade Records) jest wspaniałe!

Zdecydowanie nie brakuje nam niczego w porównaniu

do innych niemieckich bądź zagranicznych

kapel.

Jest taki fragment w utworze "Give Us Life",

w którym spodziewałem się solówki gitarowej,

a zamiast niej usłyszałem bardzo silny

rytm. Zastanawiałem się, czy chcieliście to

tak zostawić po to, aby swobodnie bawić się

tym motywem podczas koncertów? Może

dopiero na żywo zaprezentujecie niespodziewane

solówki krążące wokół tego rytmicznego

fragmentu?

Ten numer będzie prawdziwym bangerem na

żywo. Nie sądzę, żebyśmy grali tam sola gitarowe.

Publiczność z pewnością będzie się przy

tym fajnie bawić. Nie możemy doczekać się

koncertowania.

40

Czy masz nadzieję na zdobycie wraz z "Give

Us Life" nowych fanów również poza Niemcami?

Działamy międzynarodowo za sprawą silnego

labela Metal Blade Records. Nasz nowy materiał

jest świetny, mamy wiele do zaoferowania,

także możemy konkurować z innymi

większymi zespołami.

Wasz wokalista Siegfried Rudzyński nie mógłby

bardziej przypominać Bobby'ego Blitz'a

Ellsworth'a (Overkill). Jego imię brzmi niemiecko

(Siegfriend to zlepienie słów oznaczających

zwycięstwo oraz ochronę bądź spokój),

ale jego nazwisko - bardzo polsko.

Cały czas czytamy o porównaniach z Bobbi'm

Blitzem (śmiech). Co za honor! Odnośnie jego

nazwiska - nie słyszałem, żeby miał on polskie

korzenie. Jego rodzina ze strony mamy jest

SPACE CHASER

Was zwłaszcza ostatnie albumy Overkill.

Overkill to wspaniały zespół, który wpłynął na

nas tak jak cała amerykańska scena thrash metalowa.

Osobiście jestem fanem zarówno ich

klasycznych pozycji, jak i tych nowszych, począwszy

od "Ironbound". Supportowanie ich

na trasie uznałbym za spełnienie marzeń.

Klasyczny thrash metal kojarzy się z latami

osiemdziesiątymi, ale "Horrorscope" wyszedł

już w kolejnej dekadzie, bo w 1991 roku.

A to właśnie "Horrorscope" uczynił mnie fanem

Overkill, dopiero w następnej kolejności

poznałem ich inne longplay'e.

Moim zdaniem harmonie rytmiczne zdecydowanie

wzmacniają przekaz albumu "Give

Us Life", ale czy nie zastanawialiście się podczas

komponowania nad tym, żeby nie przesadzać

z groovem?

Za dużo groove? Nie wydaje mi się. Zależało

nam, aby poszczególne kawałki wyraźnie różniły

się między sobą, ale akurat nikt nie martwił

się tym, że możemy zabrzmieć zbyt groove.

Niektórzy metalowcy lubią oceniać albumy

posługując się cyferkami. Jak oceniłbyś

"Watch the Skies!" (2014), "Dead Sun Rising"

(2016) i "Give Us Life" (2021) w skali od 1 do


6?

"Watch the Skies!" 3/6, "Dead Sun Rising"

4/6, "Give Us Life" 5/6. To proste. "Watch the

Skies!" to nasz debiut, pierwszy duży krok wydawniczy.

Spoglądając wstecz, zagrałbym na

nim inaczej, ale wtedy było to wspaniałym doświadczeniem.

"Dead Sun Rising" wyszło znacznie

lepiej i pod wieloma względami dojrzalej

(zwłaszcza komponowanie i produkcja). Wraz

z "Give Us Life" ponownie poczyniliśmy wielki

krok naprzód. Jestem niezmiernie usatysfakcjonowany.

Postawiłem piątkę zamiast szóstki,

bo mam nadzieję, że możemy to jeszcze w

przyszłości przebić. Damy z siebie wszystko!

Lubię Wasze video do "Remnants of Technology".

To bardziej film niż standardowy videoclip.

To zabawne, że się teleportujecie.

Ogólnie dobrze sobie radzicie jako aktorzy.

Dziewczynka z mandoliną na samym końcu

jest wesoła, ale roboty grające w rosyjską ruletkę

wręcz przeciwnie - straszą. Ten obraz

otrzymał aż cztery nagrody na Rome Music

Video Awards za: najlepszy make-up, najlepsze

kostiumy, najlepszą produkcję oraz ogólnie

za najlepsze rockowe video muzyczne.

O tak, to był mega projekt. Wszyscy czujemy

się dumni z efektu końcowego. Dziękuję za

uznanie. Lucas Fiederling z Peregrine Films

zaagażował całą ekipę w stworzenie fantastycznego

filmu. Cieszymy się, że otrzymaliśmy

wspomniane cztery nagrody. Rome Music Video

Awards to festival on-line, przyznający

nagrody co dwa miesiące.

"Antitode to Order" pokazuje jak gracie, ale

nie muzykę, lecz w Nintendo. Czy Nintendo

to odpowiednik Waszego "antidotum" a muzyka

"porządku"? A może po prostu rzecz

tyczy się nieposłuszeństwa?

Nie, ten kawałek opowiada po prostu o "thrash

metalu" - wiesz, o muzyce, fanach, scenie, jako

przeciwieństwo porządku. Nintendo jako tako

pasowało.

Za to video do "The Immortals" wypada chaotycznie.

Pozwól, że zapytam tylko, dlaczego

krew zamordowanych kosmitów ma barwę

czerwoną?

To prawda, wyszło chaotycznie. Kilka postaci

znanych z video "Remnants of Technology" tam

też się przewija. Oczywiście, nie wiadomo, czy

Foto: Joe Dilworth

krew kosmitów faktycznie jest czerwona, ale

zauważ, że nasi bohaterowie przypominają ludzi

również pod innymi względami...

Widziałem na YouTube jak coverowaliście

Iron Maiden "Aces High". To chyba niezbyt

oczywisty wybór na cover, bo Maidensi mają

kilka popularniejszych hitów. W każdym

razie, czy słyszałeś "The Writing On The

Wall"?

Zgadza się, coverowaliśmy "Aces High" na małym

festiwalu w Belgii (Toxic Waste Festival,

2016). Szalone show, fajna impreza. Słuchałem

"The Writing On The Wall" kilkakrotnie,

ostatnio wczoraj. Nie odpowiada mi w pełni

intro, ale poza nim Bruce Dickinson to totalna

moc a Adrian Smith zagrał tam pierwszorzędną

solówkę.

Czy zarekomendowałbyś jakieś fajne sklepy

z winylami turystom przyjeżdżającym do

Berlina (to pytanie ma drugie dno, bo niektórzy

mieszkańcy Berlina zrzędzą na turystów,

- przyp. red.)?

Na pewno poleciłbym Coretex Records w

Kreuzberg (dzielnica Berlina - przyp. red.) oraz

The Dodo Beach Record Store w Berlinie

Schöneberg. Kolekcjonerzy winyli zdecydowanie

powinni tam zajrzeć.

Jak często widujesz ludzi chodzących berlińskimi

ulicami w koszulkach Space Chaser?

Zdarza się, że ktoś nas rozpoznaje (jako członków

Space Chaser) na ulicy, na imprezach lub

na koncertach innych zespołów. Całkiem często

widzę osoby noszące nasze koszulki. To

fajne. Cieszymy się, że ludzie nas wspierają i

lubią okazywać to publicznie.

Wasze plany koncertowe?

Planujemy kilka gigów w Niemczech w ciągu

następnych miesięcy. Mam nadzieję, że wkrótce

będziemy mogli powiedzieć coś więcej.

O czym marzysz, oprócz supportawania

Overkill?

Ogólnie, mamy nadzieję, że wraz z wydaniem

"Give Us Life", poznamy wiele nowych miejsc

oraz ludzi podczas koncertowania. Trasa po

Stanach Zjednoczonych byłaby czymś absolutnie

fantastycznym. Chcemy grać tak dużo, jak

to możliwe.

Sam O'Black


Bez możliwości oddzielenia tego co jest prawdą a co fikcją

Vulture to pewna nikomu nieznana kapela, która wcale nie inspiruje się

horrorami. Nie no dobra, większość zapewne zna tę speed metalową kapelę z Niemiec,

która miała na swoim koncie naprawdę dobrze (w mojej subiektywnej ocenie)

brzmiące albumy, wraz z trochę niedocenianym "Ghastly Waves & Battered

Graves" na czele. O tym albumie w kontekście niedawno wydanego "Dealin' Death"

i o samym najnowszym albumie opowie nam basista zespołu, Andreas, znany też

jako A. Axetinctör. Również pogadamy trochę o grozie w kulturze wszelakiej, od

muzyki zespołu, przez filmy a na literaturze skończywszy. Nie przedłużając...

HMP: Cześć! Czy powiedzenie, że jesteście

kapelą, która uwielbia tworzyć muzykę inspirowaną

grozą (w obojętnie jakiej postaci) to

niedomówienie?

Andreas: Cześć! Mówienie, że my jesteśmy

tym jedynym zespołem to przesada. Szczególnie,

że historie grozy były inspiracją dla rocka

i heavy metalu od samego początku. Jednak

tak, uwielbiamy wchodzić głęboko w te tematy

i wprowadzać ich atmosferę do naszych utworów.

czymś, co definiuje uczucie i momentum danego

czasu, dźwiękowa migawka, że tak powiem

(śmiech). Tak więc moja obiektywna opinia

może się z czasem zmienić, jednak za parę lat

lub dekad ponownie z chęcią włączę ten album

i wrócę do lat 2018/2019.

Nie miałbyś nic przeciwko porównaniu procesu

tworzenia "Dealin' Death" do czasów, w

których pracowaliście nad poprzednim albumem?

Jaka była najbardziej oczywista zmiana,

którą zauważyliście podczas waszej pracy?

Największą zmianą było to, że proces pisania

był lepiej rozłożony w czasie. Kiedy wydawaliśmy

"Ghastly Waves...", to mieliśmy już trzy

gotowe utwory na "Dealin' Death". To pozwoliło

nam ostrożniej rozwijać pomysły, unikać

miałbyś porównać wasz "Dealin' Death" do

obu, to któremu albumowi byłoby bliżej?

Nie jest sekretem, że wczesne wydawnictwa

Dark Angel miały na nas ogromny wpływ, jednak

sądzę, że oba albumy miały naprawdę

różny "smak", jeżeli pozwolisz, że tak ujmę.

"Darkness Descends" jest brutalnym wpierdolem

od początku do końca. Jak całkowity

szaleniec, który łomem łupie Ci czaszkę.

"Dealin' Death" jednak jest trochę bardziej

delikatne. Najpierw wabi Cię różnymi zachętami,

nim wbije Ci nóż pomiędzy żebra

(śmiech). "Darkness Descends" wciąż jest

moim zdaniem niedoceniane. Każdy zna, ba, a

nawet pies każdego zna "Reign in Blood" lub

chociaż parę kawałków, ale tylko część z nich

wie o Dark Angel, szczególnie jeśli mówimy o

niedzielnych fanach muzyki ciężkiej. Sądzę, że

to po prostu kwestia tego, że "Reign in Blood"

jest bardziej dostępne oraz ogólnie łatwiej je

zapamiętać. Spróbuj zaśpiewać refren z "Reign

in Blood", kiedy będziesz zgonował na imprezie,

a potem zrób to samo z "Darkness Descends".

Oba nagrania są bardzo ważne, jednak

"Darkness Descends" jest trochę bliżej nas, ze

względu na jego mroczną atmosferę.

Czy spodziewaliście się, że "Ghastly Waves

& Battered Graves" będzie tak cholernie dobre?

Cieszę się, że się podobało (śmiech)! "Ghastly

Waves..." było dla nas naprawdę dziwnym

przypadkiem. Część zdawała się naprawdę lubić

ten album, inni niespecjalnie. Myśląc o

tym z pewnej perspektywy czasu, czujemy, że

na tym krążku za bardzo przekombinowaliśmy

i przesadziliśmy. Ponieważ okres, w którym pisaliśmy,

był napięty, nie byliśmy w stanie zająć

się niektórymi pomysłami na tyle długo, by

odpowiednio je zmaterializować. W taki sposób,

by uzyskać efekt, którego oczekiwaliśmy.

Czy jest coś, co byś zmienił na tej płycie?

Tak naprawdę to nie. Być może brzmienie mogłoby

mieć trochę mniej opóźnienia, niektóre

utwory mogłyby być tu i owdzie trochę przycięte,

jednak zasadniczo, dla mnie album jest

42 VULTURE

Foto: Lea Heindl

rzeczy, które nie działały na poprzednich albumach,

jak i pokazywać mocniej te, które się

sprawdziły. Poza tym współpraca w zespole

była bardziej dynamiczna, prowadziła do

świetnego wkładu wszystkich muzyków, ogólnie

rzecz biorąc był to bardzo kreatywny okres

pracy.

Czy ktoś w jakiś sposób pomylił wasz album

z "Darkness Descends"? Ja bym mógł, gdyby

ktoś użył pewnego skrótu. Wygląda troszkę,

jak wasz hołd dla Dark Angel. Swoją drogą,

czy powiedziałbyś, że "Darkness Descends"

był trochę w cieniu "Reign in Blood"? Jeśli

Zobaczyłem jedno zestawienie (choć już nie

pamiętam gdzie), że wasz kawałek "Malicious

Souls" brzmi podobnie do "Shotgun Justice"

Razora, jednak tego z Sheepdogiem. Nie

do końca jestem pewien tego po przesłuchaniu

reszty albumu, ale jest to całkiem możliwe.

Spotkałeś podobne porównanie? Zgodziłbyś

się z nim?

Oczywiście, że są takie porównania, takie jak

te w komentarzach na mediach społecznościowych

takich jak Youtube, Facebook czy innych.

Z jednej strony bycie porównanym do

dużych nazw w gatunku to komplement, z

drugiej, część z nich jest trochę przesadzona.

Wiele osób pisze, że słyszą dużo Venom w

Vulture, porównując nawet nas brzmieniowo i

nie mogę zrozumieć, dlaczego to robią.

"Gorgon" w pewien sposób jest podobne tematycznie

do waszego utworu "Tyrantula" z

poprzedniego albumu. W obu mamy potwora

oraz straszne otoczenie opisane w tekście.

Czy dodanie tego utworu było czymś w stylu:

"tak, musimy mieć ten motyw" czy raczej

było to: "tak, lubię ten motyw, dodajmy go"?

W pewien sposób masz rację, jednak sposób, w

który dotarliśmy do konkluzji były trochę inny.

Jeśli chodzi o "Gorgon" to mieliśmy ten

podstawowy pomysł utworu o Meduzie, więc

musieliśmy wybrać pasujący tytuł. Potem dodałem

tekst o raczej pechowym poprzedniku

Perseusza (śmiech). Jeśli chodzi o "Tyrantule",

to zarówno tytuł jak i tekst były ostatnimi

brakującymi kawałkami "Ghastly Waves...",

byliśmy totalnie bez pomysłów, więc nie


mieliśmy tematu lub czegokolwiek. Podczas

drogi na jakiś koncert zaproponowałem tytuł i

historię o jakimś kurewsko dużym pająku.

Wciąż jestem dumny z momentu szczytowego

tego utworu.

Czy wolałbyś się spotkać z meduzą czy z

rekinem (mając chwilę na przygotowanie się

przed kontaktem)?

Zależy od gatunku rekina (śmiech).

Czy sądzisz, że horrory głównie opierają się

na naszym strachu przed nieznanym? Uważam,

że operujecie właśnie tymi emocjami.

Wnioskuję to po niektórych z waszych tekstów,

jak chociażby "Below The Mausoleum",

gdzie nie zaczynacie od opisów strasznych

rzeczy, jednak powoli, ale pewnie odkrywacie

kolejne części tajemnicy.

Definitywnie! Wciąż wracam myślami do tego,

że nigdy się nie dowiemy, co narrator znalazł

na poddaszu "Koloru z przestworzy".

Chciałem porównać "Below The Mausoleum"

do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta,

ale uważam, że porównania do niego

są nadużywane, czyż nie? Jednak myślę, że

ten utwór jest mocno "lovecraftowy"… zaś

tekst brzmi jak coś, co już czytałem… czy

inspirowaliście się jakimś dziełem Lovecrafta

podczas pisania tego utworu?

Bazowy koncept, czy raczej moment kulminacyjny

tekstu pochodzi z "The Horror at Red

Hook", więc masz rację. Przeniosłem historię

do świata okładki "Ghastly Waves..." i zmieniłem

koniec, na gorszy dla naszego protagonisty.

Co zainspirowało "Flee The Phantom"? Czy

był to film "Belphegor, Phantom of the Luvre"

lub krótki serial "Belphegor ('65)"? Co o nich

sądzisz?

Stefan jest wielkim fanem tego serialu z 1965,

i właśnie na nim oparł "Flee The Phantom". Też

mi się podoba, aczkolwiek nie widziałem go

jeszcze całego. Natomiast nic nie mogę powiedzieć

o filmie.

Miałem okazję spotkać się z opiniami, że

działania Kaliguli zostały przeinaczone przez

rzymskich historyków (współczesnych mu

lub żyjących krótko po nim), którzy nie popierali

niezadowolenia Kaliguli z senatu.

Czy powiedziałbyś, że jest to możliwe, że

został po prostu kozłem ofiarnym, ponieważ

był przeciwko niewłaściwym ludziom?

Tak, jest to całkiem możliwe. Przecież historia

jest pisana przez zwycięzców, a Kaligula z pewnością

nie był jednym z nich (śmiech). Jednak

dla mnie o wiele bardziej interesujące jest

wyobrażenie rzymskiego cezara przeprowadzającego

egzekucje ludzi ot, tak sobie i oddającego

się orgiom w swojej świątyni, niż cezara

jako jakiegoś niezrozumianego osobnika. Przynajmniej

w takim sposób ludzie go widzą teraz.

Okładka "Dealin' Death" została zainspirowana

przez "Studnię i wahadło" Edgara

Allana Poego? Trochę czuć to po okładce, nie

jest to też dalekie od waszej muzyki i stylu,

zgodziłbyś się? Nawiasem mówiąc, Velio Josto

robi kawał dobrej roboty.

Tak Velio ponownie zrobił świetną robotę.

Absolutnie! Zgadza się, jest to bezpośrednia

inspiracja powieścią Poego, nawet bardziej jej

adaptacją filmową z 1961 roku.

Co zainspirowało "Multitudes of Terror"? W

jaki sposób paranoja może mieć wpływ na

horror?

Ten utwór nie ma bezpośrednich inspiracji, jednak

cóż może być bardziej strasznego, niż bycie

dręczonym przez najgorsze koszmary, bez

możliwości oddzielenia tego, co jest prawdą a

co fikcją.

Foto: Lea Heindl

Co sądzisz o "Morderstwie na Rue Morgue"

lub "Beczce Amontillado"? Które dzieła Edgara

Allana Poego poleciłbyś do przeczytania

(poza wcześniej wymienionymi)?

Obie historie są prawdopodobnie najlepszymi,

które Poe napisał. "Beczka Amontillado" jest

świetną historią grozy, zaś "Morderstwo na

Rue Morgue" zrewolucjonizowało bądź wręcz

zaczęło cały gatunek kryminałów czy thrillerów.

Ta powieść została napisana przez Poego,

zanim powstały opowieści o Sherlocku Holmesie.

Poza tymi dwoma mogę zaproponować

"Maskę śmierci szkarłatnej" oraz "Czarnego

kota".

Czy mógłbyś opisać proces nagrania i edycji

waszych obu teledysków "Star-Crossed City"

oraz "Malicious Souls"?

Żeby nagrać "Star-Crossed" po prostu wzięliśmy

trzy kamery do studia i nagraliśmy siebie

podczas pracy i imprezowania, dodaliśmy trochę

kadrów z obszarów przemysłowych, które

są blisko studia. Materiał video na "Malicious

Souls" został nagrany w Gereons' Workplace,

u dostawcy sprzętu na koncerty i wydarzenia.

Było nam to na rękę, ponieważ mieliśmy całą

ścianę wzmacniaczy Marshalla do naszej dyspozycji.

Same nagrania szły całkiem gładko i

mgliście (śmiech). Edycja została wykonana

przez przyjaciela, przez co nie mogę zbyt wiele

powiedzieć na ten temat. Niestety musieliśmy

wyciąć sceny zaczerpnięte z filmu "The Nightmare

Castle", ponieważ nie byliśmy do końca

pewni czy był on w domenie publicznej, jednak

ostatecznie wszystko poszło po naszej

myśli.

Czy to rozmycie w teledysku "Malicious

Souls" było jako efekt postprodukcji, czy to

kwestia optyki?

Ten efekt został dodany podczas edycji.

Co zamierzacie robić przez najbliższe kilka

miesięcy? Czy przygotowujecie się na kolejny

album, czy planujecie odpocząć choć trochę

przed tworzeniem nowej muzyki?

Właśnie skończyliśmy naszą demówkę z trzema

utworami (śmiech). Diabeł nie odpoczywa!

Obecnie mamy nadzieję widzieć się znacznie

częściej i grać ponownie próby, szczególnie że

nie mogliśmy tego robić przez ostatnie miesiące.

Jak sobie radzisz z wypaleniem? Czy masz

na to jakieś sposoby?

Jak na razie nie mieliśmy (na szczęście) okazji

radzić sobie z prawdziwym wypaleniem i mam

nadzieję, że tak zostanie.

Jak sądzisz czy zawartość z "Dealin' Death"

będzie trudna do zagrania na koncercie? Czy

będzie trudniejsza niż zawartość waszego

debiutu, "Vendetta"?

Powiem, że przeciwnie. Uważam, że nowe

utwory są znacznie bardziej dopracowane i

stąd również prostsze do grania. Mogą się zdarzyć

problematyczne motywy jak pianino w

"Gorgon", które będzie ciężkie do zagrania na

żywo ale znajdziemy sposób i na to.

Jeśli miałbyś żyć jedynie oglądając filmy

grozy z jednego kraju, to który byś wybrał?

Trudne pytanie. Jednak bądźmy realistami,

większość horrorów wychodzi ze Stanów Zjednoczonych,

więc myślę, że wybiorę ten kraj.

Zanim skończymy czy chciałbyś coś polecić,

życzyć i tak dalej?

Dbajcie o siebie, zaszczepcie się i zobaczymy

się, kiedy ta pandemia się skończy!

Dziękuje za wywiad!

Dziękujemy za miejsce w magazynie!

Jacek Woźniak

VULTURE 43


Motyw kociego tyłka

Duński Killing to jedna z ciekawszych kapel thrashowych, które pojawiły

się ostatnimi laty (chociaż muzyków ją tworzących za nowicjuszy uznać raczej

ciężko). Perkusista Jesper Skousen opowiedział nam o historri swej obecnej kapeli,

powstaniu ich pierwszego długograja "Face the Madness" oraz paru innych

dość zabawnych kwestiach.

nowych kapel uprawiających thrash. To

chyba dobrze świadczy o kondycji tej sceny.

Myślę, że to jest świetne. Jak wspomniałem,

pasja i miłość do thrash metalu zawsze były

dużą częścią naszego życia i osobiście śledzę

ten gatunek od lat 90-tych. To było niesamowite,

kiedy stare zespoły zaczęły ponownie

wypuszczać pełne thrashowe albumy po okresie

eksperymentów. Nie żeby nie było żadnych

świetnych albumów w tym okresie, ale myślę,

że wszyscy możemy się zgodzić, że większość

klasycznych thrashowych albumów pojawiła

się w latach 80-tych. W każdym razie, kiedy

nagle powrócił oldschoolowy thrash metal, pojawiło

się też wiele młodych zespołów, które

również wypuszczały świetne albumy. Od tego

znanym thrashowym zespołem z Twojej

ojczyzny jest Artillery. Miałeś kiedyś okazję

ich spotkać osobiscie?

Tak, wiele razy! Od wielu lat jestem wielkim

fanem Artillery i myślę, że wydali jedne z najlepszych

albumów thrashowych w latach 80-

tych. Pierwsze trzy albumy to czysta klasyka, a

kiedy wrócili na dobre z "When Death Comes"

w 2009 roku, po prostu odleciałem. Album

"B.A.C.K." z 1999 roku też był dobry, ale

"When Death Comes" uderzyło we mnie jak z

moździerza. Fantastyczny album! Widziałem

zespół na scenie niezliczoną ilość razy. To była

wielka strata, kiedy Morten zmarł kilka lat temu,

on i Michael to tak naprawdę dwie legendy

dotyczące duńskiego metalu i mili faceci.

Stary perkusista Carsten Nielsen również jest

fantastycznym gościem, a ja jestem wielkim

fanem jego gry na perkusji, odkąd tylko zacząłem

słuchać Artillery. Kiedy odszedł, założył

zespół punk rockowy o nazwie The Nimbwits.

Powinieneś to sprawdzić, są naprawdę

fajni. Mój stary punkowy zespół Shit Lord

grał wiele koncertów z tymi kolesiami i za każdym

razem była to świetna zabawa. Niestety

Killing nie grało jeszcze koncertów z Artillery,

ale mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi.

Pierwszy utwór na waszym pierwszym albumie

"Face the Madness" nosi tytuł "Kill Everone".

To trochę radykalna wizja, czyż nie?

(śmiech)

(śmiech) Cóż... Właściwie nie jest to piosenka

o masowej destrukcji, ale mała kontynuacja

naszej EPki "Toxic Asylum" i singla "Raise

Your Anger". Nie chodziło o koncept dotyczący

tekstów, ale grafika na okładki i nasz teledysk

do "Raise Your Anger" miały myśl przewodnią.

Zły lekarz, który zamienił pacjentów

w zombie w tym obłąkanym szpitalu. I ta "historia"

kontynuowana jest w piosence "Kill

Everyone". Tekst napisał Rasmus Soelberg,

ale na początku miał inny tytuł. Pewnego dnia

wpadł na pomysł, aby przerobić tekst na kontynuację

"Toxic Asylum" i ten pomysł świetnie

wypalił. Tutaj historia opowiada o jednym z

pacjentów lekarza, który chce kontratakować -

kontrolowany przez wewnętrzne głosy. Te głosy

każą mu (pacjentowi) zabić wszystkich.

Więc widzisz, że nie jest tak radykalne, jak się

wydaje. (śmiech))

HMP: Witaj Jesper. Killing jest zespołem,

który nawet nie próbuje ukryć faktu, że kontynuuje

spuściznę thrashowych legend. Pamiętasz

może, jak fascynacja tym gatunkiem

się zaczęła?

Jesper Skousen: Cześć. Właściwie każdy z

nas zaczynał jako nastolatek od słuchania

thrash metalu. Metallica, Megadeth, Slayer,

Sepultura, Exodus, Testament, Annihilator,

Kreator, Sodom, Anthrax itd. były ogromną

częścią tego, co było wówczas grane na naszych

zestawach stereo. Słuchaliśmy też wielu

innych zespołów grających hard rock i heavy,

ale to właśnie thrash metal był naprawdę

czymś, z czym wszyscy mogliśmy się w pełni

identyfikować. Tak więc nasza fascynacja i miłość

do gatunku pojawiła się dość wcześnie i

trwa po dziś dzień. Rozmawialiśmy o graniu

thrash metalu od wielu lat, ale byliśmy zaangażowani

w inne projekty muzyczne. Dopiero

nasz wokalista i basista, Rasmus Soelberg, zapytał

resztę z nas, czy chcielibyśmy spróbować

grać thrash metal. Zaczęliśmy myśleć o tym

poważnie. Wszyscy byliśmy podekscytowani

pomysłem i mentalnie na to gotowi, ale tak jak

powiedziałem, w tym momencie działo się

wiele innych rzeczy i mieliśmy niewiele czasu.

Ale mimo to udało nam się spotkać na próbie

po raz pierwszy w grudniu 2013, aby zobaczyć,

co z tego wyjdzie. Inne projekty zaczęły

oddalać się na dalszy plan, a potem zupełnie

zanikać. Kilka lat później mieliśmy więcej czasu,

by skupić się na Killing. Teraz jest on

głównym zespołem dla nas wszystkich.

W dzisiejszych czasach ciągle powstaje masa

Foto: Camilla Lund

czasu ten gatunek po prostu eksplodował, a

dziś mamy więcej thrashowych zespołów niż

kiedykolwiek. Lubię to, ale też stałem się bardziej

selektywny w odniesieniu do nowych zespołów,

które zaczynam śledzić i których kupuję

albumy. To, że zespół gra thrash metal,

nie oznacza, że automatycznie staję się jego

fanem. Właściwie, większość nowych thrashowych

zespołów, które naprawdę lubię, to te,

które również dodają do muzyki trochę speed

metalu, dobrymi przykładami są Evil Invaders,

Bütcher i Vulture, lub grający naprawdę

agresywny i brudny thrash, jak Slaughter

Messiah, Evilcult, Amorphia, Deathhammer,

Reaper i Empiresfall, żeby wymienić tylko

kilka. Ale myślę, że to niesamowite, jak

zdrowa jest obecnie scena i jak grono fanów tej

wspaniałej muzyki wciąż rośnie.

Chyba zgodzisz się ze mną, że najbardziej

Zaitrygował mnie wstęp do "Straight out of

Kattegat". Bardziej kojarzy mi się on z epickim

heavy metalem niż thrashem.

Historia tego utworu jest dość zabawna. Zaczęło

się od naszego gitarzysty Rasmusa. Otóż

wpadł on na pomysł nowej koszulki. Miał to

być motyw kociego tyłka i napis "Straight Outta

Kattegat". Przede wszystkim morze otaczające

naszą okolicę nazywa się "Kattegat", a po

duńsku "Kattegat" może oznaczać również koci

tyłek. W języku duńskim "Killing" oznacza "kotek",

więc żart był przeznaczony dla Duńczyków.

Po chwili zgodziliśmy się, że tojednak

trochę za głupie i postanowiliśmy porzucić ten

pomysł. Ale tytuł brzmiał fajnie i szzerze mówiąc,

trochę było go nam szkoda. Nagle nasz

drugi gitarzysta, Snade, napisał tekst o legendarnym

morskim potworze z Kattegat, który

podobno atakował statki. Tak więc, kiedy nagrywaliśmy

ten kawałek, chcieliśmy by miał

krótkie intro nadające mu odpowiedni klimat.

"Killing in Action" to zaś najdłuższy i najbardziej

rozbudowany numer na albumie.

Skąd się wziął ten pomysł?

Tak, jest to najdłuższy kawałek na albumie.

44

KILLING


Był to jeden z ostatnich utworów, które napisaliśmy

do "Face the Madness", a głównym

celem było stworzenie czegoś cięższego. Gdy

pisanie "Killed in Action" posunęło się do przodu,

nagle zdaliśmy sobie sprawę, że zmierza

ona w kierunku czegoś więcej niż tylko ciężkiego

motywu, i zanim się zorientowaliśmy,

mieliśmy intro "brzmiące jak Slayer", właściwą

część i te elementy harmonii na końcu. Wiedzieliśmy,

że prawdopodobnie było to trochę

bardziej "epickie" niż reszta, ale wszyscy zgodzili

się, że jest fajnie i naprawdę podoba nam

się ostateczny efekt. Może w przyszłości nagramy

więcej takich kawałków, ale nie mogę

tego obiecać na sto procent. Czas pokaże.

Jeden z utworów nosi "1942". To rok, w którym

naziści zdominowali północny front. Interesujesz

się okresem drugiej wojny światowej?

Tak. Druga wojna światowa zmieniła wiele aspektów

życia i ważne jest, aby pamiętać i

uczyć się z tej tragicznej części historii. "1942"

to nasze małe pozdrowienie do duńskich grup

oporu, a zwłaszcza tych wczesnych grup, które

zainspirowały innych ludzi do przyłączenia się

do walki z Niemcami. "Churchill-Gruppen" i

"Hvidsten Gruppen" były jednymi z pierwszych

oddziałów, które wykazały opór, a wiele

z nich straciło życie, aby Dania mogła znów

być wolna. Mimo że minęło tak wiele lat,

wciąż jesteśmy winni tym grupom oporu pamięć

"Killed in Action" to w rzeczywistości także

"piosenka wojenna", ale nie bezpośrednio o

drugiej wojnie światowej. To historia żołnierza,

który wychodzi na pole bitwy i jak wielu

innych młodych mężczyzn ginie w błocie.

Okładka albumu na pewno wiele osób zszokuje.

Cóż, wszystko zaczęło się od długiej dyskusji

na temat tego, co powinniśmy mieć jako okładkę

albumu. Mieliśmy tytuł, więc potrzebowaliśmy

odpowiedniej okładki. Nasz gitarzysta

Rasmus powiedział, że chciałby mieć bardziej

"ikoniczny" rodzaj grafik. Wiesz jak te okładki,

które wszyscy znają z powodu czegoś wyjątkowego.

Dobrymi przykładami są "Among the

Living" Anthrax i "Power and Pain" Whiplash.

Po prostu natychmiast rozpoznajesz te

okładki. Zaczęliśmy burzę mózgów, która trochę

trwała. Przedstawiono wiele pomysłów, ale

nigdy nie czuliśmy, że to właściwy. Pewnego

dnia, kiedy położyłem się spać, miałem taką

wizję księdza stojącego przed chrzcielnicą z

dzieckiem w jednej ręce i bronią w drugiej. Za

nim powinien znajdować się krzyż z ekranów

telewizyjnych, na których dzieje się wszelkiego

rodzaju zło. Główną ideą było pokazanie, że

nawet najsilniejszy wyznawca może stracić

wiarę przez to całe gówno, które dzieje się na

świecie. Przedstawiłem pomysł pozostałym

chłopakom i spodobał im się. Idealnie pasował

do naszego tytułu. Potem omówiliśmy szczegóły

i porozmawialiśmy naszą wizję Mario Lopezowi,

który pracował już z nami w przeszłości.

Niektóre krzyki Rasmusa przypominają mi

Toma Arayę. Czy to celowy zabieg?

Nie, przynajmniej nie bezpośrednio. Po prostu

Rasmus jest wielkim fanem Slayera i myślę,

że to po prostu samo wychodzi. Często słyszeliśmy

od różnych osób, że brzmi on jak mieszanka

Millego Petrozzy i Toma Arayi, a niektórzy

mówią również o Marcelu Schirmerze.

Myślę, że daje to całkiem dobry obraz stylu

jego wokalu. Myślę również, że to naturalne,

że te zespoły i muzycy, których słuchasz i

którymi się inspirujesz, zostawiają ślad na twoim

własnym stylu. Ale nigdy nie próbował celowo

nikogo naśladować. Myślę, że "Face the

Madness" pchnął jego głos jeszcze wyżej i

pokazał nam więcej stron jego możliwości, których

wcześniej nie wykorzystywał. Na tym albumie

łączy on typową thrashową agresję oraz

wysokie krzyki.

Foto: Camilla Lund

Jak radziliście sobie z brakiem możliwości

koncertowania.

Wykorzystaliśmy ten czas na nagranie albumu.

Mieliśmy zaplanowanych dziesięć koncertów

na zimę i wiosnę 2020 roku i pracowaliśmy

nad kolejnymi koncertami, ale potem przyszedł

Covid i wszystko zepsuł. Wszystko zostało

po prostu anulowane. To nie był najfajniejszy

okres w naszej karierze, ale zamiast

siedzieć i czekać, aż coś się wydarzy, szybko

zdecydowaliśmy, że teraz mamy czas na nagranie

naszego albumu. Więc to zrobiliśmy. Napisaliśmy,

przearanżowaliśmy utwory, ćwiczyliśmy

jak szaleni i późnym latem zarezerwowaliśmy

studio z producentem Jacobem Bredahlem,

a potem miksowaliśmy. Właściwie

graliśmy później dwa koncerty. Jeden streaming

na festiwalu "Streaming For Vengeance"

oraz "Metal I Forsamlingshuset" z udziałem

nielicznej publiczności. Na koncercie streamingowym

jedynymi prawdziwymi ludźmi przed

nami była ekipa dźwiękowo-kamerowa, chłopaki

z drugiego zespołu Anoxia oraz ludzie odpowiedzialni

za streaking do sieci. To było

naprawdę dziwne, ale jednocześnie zabawne.

Cieszymy się jednak, że sytuacja z Covidem

jest teraz znacznie lepsza, ponieważ mamy

wiele koncertów zaplanowanych na ostatnią

część 2021 roku, a tęskniliśmy za graniem na

scenie jak cholera.

Obecnie przygotowujecie się do koncertów.

Według pewnych informacji na scenie mają

pojawić się nie typowe ozdoby, m.in. prawdziwe

świńskie łby. Nie boicie się, że w pewnych

środowiskach może to wywołać sporo

kontrowersji? Nie mówię tu o różnej maści

bigotach, bo oni i bez tego znajdą powód by

się doczepić. Mam tu na myśli różnych

obrońców praw zwierząt oraz wegetarian i

wegan, których wśród fanów metalu nie brakuje.

Że co? Świńskie łby? Gdzie słyszałeś te plotki?

(śmiech) (z oficjalnego info dołączonego do

albumu - przyp. red.) Jedyne, co zaplanowaliśmy

jako dekorację sceny, to nowe tło. Zostawimy

zwierzęce części innym zespołom. Tego

typu rzeczy nie są dla nas.

Większość muzyków grających obecnie w

Killing jednocześni gra w gothic metalowym

End My Sorrow. Co właściwie się dzieje z tą

kapelą?

Historia End My Sorrow jest dość długa. Postaram

się to opowiedzieć najkrócej jak się tylko

da. Zaczęliśmy w 1997 roku, ale z powodu

wielu problemów ze składem wszystko długo

się rozkręcało. Nagraliśmy trzy dema, a następnie

album w 2009 roku. Nasz ówczesny wokalista

odszedł z zespołu zaraz po tym, więc album

nigdy nie został wydany. Następnie spędziliśmy

wiele lat, aby znaleźć odpowiedniego

następcę na jego miejsce, a kiedy to się udało,

w końcu wydaliśmy nasz debiutancki album w

2016 roku - 19 lat po tym, jak zaczęliśmy!

Wyobrażasz to sobie? Ale po wydaniu albumu

wydawało się, że zespół się wypalił. Konsekwencją

było to, że przestaliśmy ćwiczyć i grać.

Nigdy oficjalnie nie rozwiązaliśmy zespołu, ale

nie byliśmy aktywni przez ostatnie pięć lat.

Może pewnego dnia w przyszłości End My

Sorrow znów ożyje, ale na razie o tym nie myślimy.

Killing zajmuje większość naszego czasu

i nie mamy go na tyle, by angażować się

jeszcze dodatkowo w inny zespół.

Dzięki za wywiad. Long Live Thrash!!!

Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że kiedyś

się zobaczymy. Do tego czasu niech thrash

metal płonie a piwo będzie zawsze zimne! Na

zdrowie!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

KILLING 45


Pizza przyjdzie zimna, za to EP-ka gorąca

"Żyjemy w okropnych czasach politycznego oraz religijnego zamętu, także nasi

słuchacze nie potrzebują więcej negatywnego przekazu. Doszliśmy do wniosku, że

zarejestrowany materiał na EP "The Pizza" powinien sprawiać, że ludzie się nim

cieszą i dzielą się nim z przyjaciółmi. Chcemy pozytywnie wpływać na nastrój innych

osób, wykorzystując humor i omijając problemy szerokim łukiem. Liczy się

tylko pizza, thrash metal i zabawa" - o naj-nowszej twórczości Crisix opowiada gitarzysta

Crisix B.B. Plaza (Marc Busqué "Busi").

HMP: Wasz poprzedni album "Against the

Odds" otrzymał od nas notę 6/6 oznaczającą

"płyta wybitna" (Jakub Czarnecki, HMP 69,

str. 157). Co ekscytującego wydarzyło się u

Was po wydaniu "Against the Odds"?

B.B. Plaza: Bardzo dziękuję za tak pozytywną

recenzję. Pamiętam ją. Uwielbiamy polskich

metalowców a pierogi z polski są najlepsze na

świecie. Po wydaniu "Against the Odds" zagraliśmy

mnóstwo koncertów - setki shows w

Europie, USA, Ameryce Południowej oraz w

Japonii. W międzyczasie ukazał się nasz album

"American Thrash" (z coverami - przyp. red.).

Do najspanialszych występów zaliczyłbym te

na Wacken, Graspop, Hellfest, Resurrection

Foto: Nervosa

one Wasze najlepsze kompozycje autorskie

spośród wielu, które napisaliście w ciągu

ostatnich trzech lat?

Dokładnie cztery kawałki oraz bonus. To nie

jest tak, że w ciągu ostatnich trzech lat nie napisaliśmy

niczego lepszego. Przeciwnie, aż

dwadzieścia numerów znajduje się w fazie

przedprodukcji na następny longplay. Zechcieliśmy

jednak wydać wpierw EP-kę, był to spontaniczny

pomysł. Wiesz, przez wiele lat dowoziłem

pizzę a gdy zapragnąłem stworzyć o tym

utwór i obraliśmy wszyscy kulinarną tematykę,

natychmiast przyszły naturalnie wszystkie pomysły

zawarte na "The Pizza". Poszczególne

piosenki najlepiej pasują do naszej kulinarnej

idei, ale niekoniecznie są najlepsze spośród

naszego nowego repertuaru. Zorganizowaliśmy

spotkanie motywacyjne w katalońskich górach

z wszystkimi zaangażowanymi osobami. Ogarnęliśmy

przyjazd Pla z Galicji do Katalonii i

spędziliśmy kilka dni wśród tutejszej natury.

Omawialiśmy przyszłość Crisix i wszyscy zgodziliśmy

się, że świat jest już wystarczająco

spierdolony. Żyjemy w okropnych czasach politycznego

oraz religijnego zamętu, także nasi

słuchacze nie potrzebują więcej negatywnego

przekazu. Doszliśmy do wniosku, że zarejestrowany

materiał powinien sprawiać, że ludzie

się nim cieszą i dzielą się nim z przyjaciółmi.

Chcemy pozytywnie wpływać na nastrój

innych osób, wykorzystując humor i omijając

problemy szerokim łukiem. Liczy się tylko

pizza, thrash metal i zabawa. Requena

przyszedł z propozycją pierwszego riffu a ja

napisałem liryki związane z gotowaniem: "No

Tip For The Kid" o pizzy; "Raptors In The

Kitchen" o drapieżnikach z Parku Jurajskiego

(film) w kuchni; "It's Tough To Cook A Song" o

tym, że komponowanie muzyki bywa równie

trudne co gotowanie. "World Needs Mosh" wychodzi

poza tą konwencję, ale i tutaj pokazujemy

stopień naszej dedykacji dla pizzy. "Raptors

In The Kitchen", "It's Tough To Cook A

Song" oraz bonus zarejestrowaliśmy na żywo w

studiu. Wszyscy graliśmy jednocześnie, w tym

samym czasie - bardzo odschoolowe podejście.

Nazywamy to "Kromką B", taką extra surową.

Ostatecznie, wyszedł nam świetny koncept.

oraz gigi wraz z Body Count i Testament. Na

początku 2020 odbyła się nasza ostatnia hiszpańska

trasa "Underground Tour" - szesnaście

wyprzedanych gigów. Udało nam się też

pojawić na zeszłorocznych edycjach Wacken i

Resurrection (streamingowanych). Pierwszą

sztuką po przerwie było Hellfest From Home

w Clisson, już w 2021 roku.

Foto: Victor Gomez

Warto wspomnieć też o nowym basiście Crisix,

Pla Vinseiro. Przywitaliście go z pizzą, a

nie np. z paellą lub z pa amb tomaquest (lokalne

hiszpańskie dania)?

Czuję, że zapowiada się na ciekawą rozmowę.

Pla jest od lat naszym dobrym przyjacielem.

Wywodzi się ze sceny metalowej, przy czym

dawniej grał w wielu zespołach na gitarze prowadzącej.

Pochodzi z Galicji. Kiedy spotkaliśmy

się, udzielał się w metalowej kapeli Mutant.

Od dawna widzieliśmy go jako potencjalnego

członka Crisix. Zastępował poprzedniego

basistę na Eastern European Against the

Odds Tour. Jego etyka pracy jest niesamowita.

Wiele się od niego nauczyliśmy. Tak naprawdę,

wszyscy wiedzieliśmy już wcześniej, że

dołączy on do Crisix. Jego pulpa de Gallego

(galicyjska ośmiornica) perfekcyjnie pasuje do

naszego pa amb tomaquet, które jest moją ulubioną

katalońską potrawą. Piszemy o tym w

"Speed Metal Kitchen of Doom", książce kucharskiej

z siedemdziesięcioma przepisami,

pełnej zarówno jedzonka, jak i metalu. Ukaże

się to we wrześniu. No i właśnie, pa amb tomaquet

to jedno z najprostszych dań do przygotowania,

ale nie wszędzie znajdziesz udane pa

amb tomaquet, bo liczy się jakość pieczywa,

zaś małe czerwone pomidorki nazywane "tomacó"

muszą być pełne wody po to, aby nasiąknęły

nią kawałki starannie upieczonego chleba.

Kroimy główkę czosnku, rozsypujemy go

po całym chlebie, aby nadać mu czosnkowego

posmaku. Następnie dodajemy dobrej śródziemnomorskiej

oliwy Virgen Extra - najlepiej

z pierwszego tłoczenia, bo wtedy ma prawdziwy

aromat oliwy. Wielu ludzi marynuje tą oliwę

z przyprawami, takimi jak pieprz, czosnek,

wawrzyn. Wówczas wychodzi fantastycznie.

Gotowanie przypomina rytuał, to nie żart.

Na nadchodzącym EP-ce "The Pizza" znajdą

się ze trzy lub cztery utwory. Czy stanowią

Jak to jest, że metalowe albumy wychodzą

zazwyczaj w piątki a pizzerie mają specjalne

oferty najczęściej we wtorki? Czy nie wolałeś,

aby "The Pizza" ukazało się we wtorek,

tak aby tytułowy "Pizza Kid" jednak dostał

napiwek?

Nie pomyśleliśmy o tym. Zawsze dobrze jest

zjeść pizzę. Postanowiliśmy natomiast, że winylowe

wersje EP wyjdą w takich samych opakowaniach,

jak pudełka na pizze. Będą one dostępne

od września 2021 w ośmiu katalońskich

pizzeriach. Kilka egzemplarzy dostarczymy

osobiście do drzwi fanów. Wiesz, założymy

strój dostawców pizzy, wsiądziemy na typowe

dostawcze rowery i zapukamy do drzwi naszych

lojalnych fanów. Z nostalgią wspominam

czasy, gdy byłem królem drogi, dostarczając

pizze tu i tam, z wiatrem we włosach. Chętnie

dostarczyłbym osobiście do Ciebie EP-kę wraz

z crisixowską pizzą zrobioną ze specjalnych,

sekretnych składników. Niestety, nie mogę, bo

nasz grafik jest zbyt napięty. Musisz zaczekać

do poniedziałku na listonosza. Pizza przyjdzie

zimna, za to EP-ka gorąca.

A czy fani mogą dostarczać lokalne przysmaki

do muzyków Crisix? Lubisz polskie dania?

Tak jak wspomniałem na początku, uwielbiamy

polską kuchnię. Piszemy o tym w "Speed

46

CRISIX


Metal Kitchen Of Doom". Zawsze cieszymy się,

gdy dostajemy prezenty w postaci jedzenia.

Możesz je przynieść na nasze show. Odgrzejemy

i uraczymy się tym na backstage'u. Alternatywnie,

możesz też coś podesłać do naszego

managementu. Zjemy wszystko. Nasz management

to takie same łakomczuchy, jak i my, a to

pomaga nam tworzyć perfekcyjny kolektyw.

Nazwa labelu "Listenable Records" sugeruje,

że pizzę da się nie tylko jeść i wąchać, ale też

słuchać.

Absolutnie. Posłuchaj, a uzależnisz się od niej.

Czy uważasz, że dwanaście minut powinno

wystarczyć szefom kuchni, aby przygotować

chrupką wegańską pizzę? Wydaje mi się, że

musieliby nieźle moshować, aby wyrobić się

ze wszystkim w tym czasie?

Potrzeba dokładnie trzynastu minut i trzydziestu

dwóch sekund, aby zrobić najlepszą crisixowską

pizzę w życiu. Ujawniamy w książce

co najmniej pięć różnych przepisów na pizzę.

Cały świat potrzebuje moshu, dlatego rekomendujemy

ją wszystkim. Nawet mistrzom

pizzy. Moshowanie podczas gotowania jest

świetnym ćwiczeniem fizycznym, które znacznie

poprawia smak (dopóki nie wkradnie się

do ciasta żaden włos - przyp. red.). To dlatego,

że "mosh is love, and to love is to cook".

Może się jednak tak zdarzyć, że owładniętemu

moshem kuchcikowi przeszkodzi jakiś

drapieżnik.

I wkrótce przekonasz się, czym są halucynacje

drapieżników. Trzeciego września opublikujemy

serię czterech videos "The Pizza EP - Based

On A True Story". Zawierają one ujęcia z

imprez, pokaz pizzy i skrzek drapieżników. Javi

(perkusista Javi Carrión - przyp. red.) wymyślił

zabójczy, old schoolowy, crossover -

thrashowy riff w "Raptors In The Kitchen",

który perfekcyjnie pasował do drapieżników,

na pomysł których wpadł Juli. Nasz wokalista,

Julián Baz, jest fanatykiem filmów oraz dyrektorem

odpowiedzialnym za nasze video. Za

sprawą wymienionych składników możesz

oczekiwać czegoś szczególnego, a przynajmniej

wartego obejrzenia choćby jeden raz (śmiech).

Odlecisz, obiecuję.

Jak gotujecie thrash metalowe utwory?

"It's tough to cook a [good] song". Niemniej,

ironicznie, kawałek o tym tytule napisaliśmy w

mig (śmiech). Siedziałem akurat w siedzibie

Crisix wraz z Pla. Chodził mi po głowie riff w

stylu D.R.I., który chciałem zawrzeć na EP-ce.

Tuż przed dokonaniem przedprodukcji dysponowaliśmy

wieloma utworami i jeszcze większą

ilością - dobrych - riffów. Często nasze piosenki

powstają spontanicznie, ale zdarza się, że

ich odpowiednie ukończenie zajmuje trochę

czasu. Jeden dobry riff nie wystarcza. Potrzebujemy

struktury kompozycji i fajnego tekstu,

aby nadać rozpędu całemu procesowi. Zupełnie

tak, jak kucharz, który potrzebuje właściwych

składników i musi połączyć je we właściwej

kolejności oraz proporcji, w optymalnej

temperaturze. Czosnek ma być chrupki a cebula

złociście brązowa itd.

Czy inspektorzy pojawiający się na samym

końcu Waszej EP-ki lubią Wasze innowacyjne

idee?

Podejrzewam, że chodzi Ci o szefa ze "Speed

Metal Kitchen Of Doom", który występuje w

"It's Tough To Cook A Song"? Więc tak, zaaprobował

EP-kę. Bardzo utalentowany z niego

kucharz, jest zaufanym przyjacielem zespołu,

ale też surowym krytykiem muzycznym. Skoro

on chwali naszą muzykę, to czujemy się bezpiecznie.

Nawet szef Ramsay nie powinien

mieć nic przeciwko "Speed Metal Kitchen Of

Doom" (tutaj B.B. Plaza nawiązuje raczej do

kulinarnego celebryty Gordona Ramsay'a -

przyp. red.).

Ramsay nie miałby nic przeciwko, dlatego że

- jak podpowiada okładka - jednym z głównych

składników Waszej pizzy jest pepperoni,

a nie ananas. Czy wobec tego Wasza

pizza jest raczej pikantna niż słodka?

Aha, znów podchwytliwe pytanie. Gdyby Juli

był teraz z nami, prawdopodobnie dałby Ci lekcję

o tym, jak ważne są ananasy na pizzy.

Czyni ją bardziej egzotyczną, a to wspaniale.

Pepperoni to klasyka, jak Iron Maiden "Somewhere

In Time". Wszyscy lubią pepperoni.

Crisix "The Pizza" stanowi znakomitą kombinację

słodkości z pikanterią. Zachowujemy

wszystkie cechy rozpoznawcze Crisix, ale rozwinęliśmy

je. Mógłbyś wręcz stwierdzić, że powróciliśmy

do korzeni, skoro nagrywaliśmy w

old schoolowy sposób. W porządku, ale jednocześnie

EP-ka reprezentuje współczesne podejście

do thrashu. Niezmiernie cieszymy się wolnością

artystyczną podczas tworzenia tego materiału,

nagrywania go a teraz promowania.

Kto ze składu Crisix najlepiej gotuje? Nie

bardzo byłbym skłonny uwierzyć, że zawsze

gotujecie wspólnie. Trochę solówek tu i tam

dobrze na wszystkich działa, tak jak tamto

solo w "World Needs Mosh".

Crisix to bardzo demokratyczny zespół, również

podczas tworzenia. Od samego początku

koncertowaliśmy daleko od domów. Wynajmowaliśmy

mieszkanie, musieliśmy sami w

nim gotować. Jedliśmy makaron, ale robiliśmy

przy tym mnóstwo bałaganu, zaś Javi odpowiadał

za sól i solił stanowczo za dużo. Tworząc

muzykę, zazwyczaj rozpoczynamy od riffu. Javi

wymyśla główną strukturę kompozycji, ale

to trwa, bo każdy się angażuje, tak aby każdy

był zadowolony. Zdarza się, że komuś bardziej

wpadnie w ucho jakiś riff lub melodia. Ostatecznie,

pracujemy i podejmujemy decyzje demokratycznie.

Wzajemnie się szanujemy i dokładnie

rozumiemy moż-liwości pozostałych.

W związku z "The Pizza", Pla przyleciał z Galicji

do Igualady. Pomagał przy dopieszczaniu

struktur, melodii i tekstów przez kilka miesięcy.

"No Tip For The Kid" to dobry przykład.

Pla, Juli i ja przyszliśmy z pomysłami na tekst.

Requena (Albert Requena, gitarzysta Crisix -

przyp. red.) zagrał wspaniały pierwszy riff. Ale

dopiero po pewnym czasie wszyscy staliśmy się

zadowoleni z drugiego riffu oraz z części C.

Działając razem, zamieniamy się w twórczych

Foto: Victor Gomez

potworów. Za solówki zawsze odpowiada Requena,

ale kawałki dokańczamy razem.

Będziecie gotować podczas trasy koncertowej,

czy też poszukiwać tapasów w lokalnych

jadłodajniach?

Lubimy jeść w trasie, od kanapek ze stacji benzynowych,

po podgrzane w mikrofalówce macaroni.

Da się upichcić coś zjadliwego w vanie,

więc nie jesteśmy zdani na stacje benzynowe.

Odrobina liści bazylii, jakieś pomidorki cherry

i kropelka oleju z oliwy zmienia posiłek diametralnie.

Po dłuższych przejażdżkach korzystamy

z cateringu na backstage'u. Próbujemy lokalnej

kawy oraz lokalnej pizzy. Jeśli pozostaje

nieco czasu przed występem, sprawdzamy

oferty miejscowych jadłodajni. Ale najbardziej

smakuje nam to jedzenie, które nasi przyjaciele

przynoszą dla nas na show, zwłaszcza z prywatnych

ogródków lub od Babć. Rozmaite ciasta,

zielska, sery, ciasteczka. Natomiast najgorszą

opcją jest pośpieszny posiłek w McDonalds.

Serwują tam śmieciowe żarcie, po którym

pierdzimy. Może się wydawać, że mamy

już dość pizzy. To nieprawda. Dostajemy ją po

występie, jemy zimną w drodze i nie możemy

doczekać się, kiedy dostaniemy kolejną po następnym

show. Najlepsza pizza pochodzi bezpośrednio

z piekarnika, ale nic nie stoi na przeszkodzie,

abyśmy delektowali się nią na zimno.

Najdziwniejsza potrawa, jaką kiedykolwiek

próbowałeś lub chciałbyś spróbować?

Jest mnóstwo takich potraw. Nasi managerowie

sporo dla nas gotują. Nazywają swoją kuchnię

"Speed Metal Kitchen Of Doom". Speed,

bo gotują bardzo szybko; doom, bo nigdy do

końca nie wiemy, co jemy. Serwują nam dania,

na których nazwy nigdy sami byśmy nie wpadli.

Od "strudla", poprzez "spetzle", aż po "tarta

de calamares". W Japonii jedliśmy smażone koniki

polne i inne dziwactwa. Najbardziej

obrzydliwym daniem jakim jadłem osobiście w

życiu (poza Crisix) była megasłodka pizza z

"quince" oraz ziołami "cilantro". Uff, szalona

kombinacja. O ile pamiętam, próbowałem tego

gdzieś w Kolumbii lub w Chile.

Jeśli nie przepadasz za przesadnie słodkim, to

proponuję fermentowanego przez sześć miesięcy

rekina grenlandzkiego. W każdym razie,

dziękuję za rozmowę i gratuluję smacznei EPki.

Dziękuję i mam nadzieję, że zobaczymy się

wkrótce. Abrazos.

Sam O'Black

CRISIX 47


HMP: Właśnie na rynek trafił album "And

Gods Made War". Wszystkie utwory z tego

wydawnictwa znamy już z albumu "Strenght

And Honour" z 2012 roku. Skąd właściwie się

wziął pomysł na wydanie ich w nowych wersjach?

Michael Soliz: Na dobrą sprawę nie nagraliśmy

tego ponownie. Grzebiąc w naszych archiwach,

natknąłem się na wersje tych utworów

ze wszystkimi indywidualnymi ścieżkami instrumentalnymi.

Bart Gabriel i ja pomyśleliśmy,

że byłoby lepiej, gdybyśmy zremiksowali

Ogłupienie Ameryki

Militia to jeden z tych zespołów,

który ma pewnego pecha. Jak

sam Michael Soliz, wokalista zespołu

stwierdził, w ich rodzimych

Stanach Zjednoczonych

bardziej od samego zespołu jest

znana ich pierwsza EPka "The

Sybling". Na rynek właśnie trafiła

jej reedycja. Jednak to nie jedyny

powód tej rozmowy. Skupiliśmy

się głównie na pełnym wydawnictwie

"And Gods Made War".

Mimo iż nie zawiera ono premierowego

materiału, to jednak warto się nim

zainteresować. Dlaczego? O tym nam opowie Michael

później zapytaliśmy go, czy chce być częścią

Militia. Następnie zwerbowaliśmy Arta. To,

co nam się w nich podoba, to to, że wnieśli oni

do grupy aspekt powermetalowy. Nagle nasze

brzmienie stało się nieco mocniejsze.

Z zespołu ostatnio odszedł Rob, więc na ten

moment to Ty i Tony i jesteście jedynymi

oryginalnymi członkami Militia.

Rok temu Scott Womack (Juggernaut) na basie

zastąpił Roberta Willinghamsa, gdyż ten

chciał się skoncentrować na swoich sprawach.

Kim są Ci "bogowie" z tytułu Waszego albumu?

Tytuł ten mówi bardziej o nawiedzonych grupach

religijnych i ich przedstawicielach. Tak

jakby jakiś kaznodzieja lub prorok przemawiał

w imieniu ich bogów, dając im jakąś władzę do

popełniania okrucieństw i wojny z przeciwnymi

ideami.

Zaangażowane teksty to chyba stały element

Waszej twórczości, czyż nie?

Pisanie tekstów na ten album nie należało do

najłatwiejszych czynności. Mogę szczerze powiedzieć,

że nie należę do ludzi potrafiących

pisać na zawołanie. Słowa po prostu pojawiają

się pod wpływem chwili, a potem zaczynam

umieszczać je we właściwych miejscach w danym

utworze. Inspiracją była dla mnie obserwacja

świata i jego rozpadającego się społeczeństwa.

Więc te piosenki były moim pytaniem

"co tu się do cholery dzieje?" bez kazania

i mówienia ludziom, jak mają żyć. Po prostu

skupiłem się na wnioskach wyciągniętych z

moich obserwacji.

całość. Fajnie, że to zrobiliśmy, ponieważ brzmi

o 300% lepiej niż wcześniej. Daliśmy tej

muzyce więcej życia. W tej chwili "Strength

and Honor" jest uważany za wersję demo

"And the Gods Made War". Jest on też nauczką

dla nas, by nigdy więcej nie miksować

własnych materiałów.

Od tego czasu skład Waszej kapeli się nieco

zmienił. W 2016r. dołączyli do Was gitarzysta

Art Villareal oraz pekusista Chip Alexander.

Jak właściwie trafili oni w szeregi

Militia.

Art Villareal to osoba wychowana na metalowej

scenie lat 80-tych z San Antonio. Jednak

to Chip dołączył jako pierwszy. Spotkaliśmy

go podczas reunionu grupy Karion. Jakiś czas

Foto: Militia

Nadal uważamy Roba za nieobecnego członka

zespołu.

Jeden z Waszych dawnych kolegów, Jesse

Foto: Faithful Breath

Villegas niestety opuścił już ten świat…

Kiedy usłyszeliśmy o śmierci Jessego, byliśmy

w szoku i było nam bardzo przykro. Współczuliśmy

jego rodzinie. Zawsze będę pamiętać

Jessego jako świetnego gitarzystę rockowego,

który przystosował się do grania thrashu. Byłem

bardzo zadowolony z jego pracy na gitarze,

którą wykonał na albumie. Jesse był dobrą

duszą…

"Furious" opowiada o ludziach zmanipulowanych

przez media. Pierwsza wersja tego

kawałka pojawiła się w 2012 roku. Czy jest on

dalej aktualny? A może wręcz przeciwnie,

uważasz, że od tamtego czasu sporo się

zmieniło.

"Furious" jest nie tylko o tym. Media są tak zapchane

negatywnymi informacjami, że trudno

jest rozróżnić, co jest prawdą. Jednocześnie

chodzi również o ogłupienie Ameryki. Jestem

pewien, że odnosi się to również do innych

części świata, również za pomocą bezużytecznych

reality show, które tylko uczą cię osądzać

i pozostać infantylnym w swoim codziennym

zachowaniu.

W tym utworze pada wers "take the blue pill".

Czy to jakaś inspiracja filmem "Matrix"?

Właściwie to Tony Smith napisał ten tekst,

więc być może wziął to z filmu, ale nie jestem

pewien na sto procent.

"The Judas Dream" może się wydawać obrazoburczy

dla pewnych grup religijnych.

To utwór o koszmarze Judasza, który ciągle

do niego powraca z powodu jego zdrady i oszustwa.

To był główny koncept tego utworu.

Jak już wspomniałeś, produkcja jest dziełem

Barta Gabriela. Jak się zaczęła ta współpraca?

Bart zwrócił się do mnie na festiwalu Keep It

True w 2019 roku, aby sprawdzić, czy mógłbym

być zainteresowany zrobieniem czegoś w

rodzaju projektu ponownego wydania Militia.

Tak też się stało. Bart był najbardziej odpowiednim

człowiekiem do tego zadania. Wykonał

świetną robotę i sprawił, że ten album

znów stał się możliwy do słuchania.

48

MILITIA


Pewnie Bart przedstawił Ci jakieś polskie

zespoły?

Nie sądzę.

Do sprzedaży trafia także Wasza EPka "The

Sybling". Czy na nowej wersji pojawią się

jakieś bonusy.

EPka "The Sybling" zostanie wydana bez

zmian. Nie będzie tam żadnych utworów bonusowych.

Dlaczego do sprzedaży trafi tylko 400 kopii?

Taką decyzję podjęła wytwórnia płytowa. Tak

naprawdę nie myślałem o proszeniu ich o

więcej, ale jest jakaś szansa na to. Jednak większość

obecnego nakładu musi zostać wyprzedana.

Szczerze mówiąc, ze względu na wartość

produkcyjną wczesnych nagrań trochę ciężko

się tego słucha. Jako wokalista jestem zażenowany

za każdym razem, gdy słyszę coś, co

chciałbym móc cofnąć i naprawić, ale rozumiem

młodość, etap naszej kariery i czasy, w

których zostały zrobione. Doszedłem również

do wniosku, że super rzadka EPka "The Sybling"

jest właściwie bardziej znana niż sam

zespół. Może to być trochę obciążające, gdy

chce się rozpropagować swoją markę. Mając to

na uwadze, Militia już dawno nie zrobiła czegoś

innego niż poleganie na starych materiałach

i miejmy nadzieję, że "And the Gods Made

War" przyniesie nowe uznanie dla nowego

składu Militia.

"And The Gods Made War" nie jest materiałem

premierowym. Kiedy się możemy takowego

spodziewać?

Foto: Militia

Dokładnie. To nie jest nic nowego, ale mamy

nadzieję, że pomoże to odkryć ludziom zespół

na nowo. Mamy nadzieję, że kiedy cały ten

pandemiczny bałagan zniknie, będziemy mogli

się spotkać i zacząć tworzyć nowe kawałki.

Może to nie jest najwłaściwszy czas na to

pytanie, ale snujecie jakieś nieśmiałe plany

koncertowe?

Ludzie chcieli, żebyśmy grali, ale przy obecnych

ograniczeniach, wydaje się to trochę bezcelowe.

Więc będziemy czekać aż będzie można

wypełnić cały obiekt bez limitu. Chciałbym

oczywiście zabrać nowy skład do Europy,

ale to już zależy od tego, jak album zostanie

tam przyjęty.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


Tytul nowego wydawnictwa "The Powers

That Be". Tytuł idealnie pasuje do lirycznej

strony albumu.

To świetne określenie na nasze aktualne czasy,

ponieważ naprawdę wydaje się, że wszyscy jesteśmy

targani przez siły, które w żaden sposób

nie są odpowiedzialne za zwykłych ludzi.

Siły, które istnieją są zbyt rozproszone, by się

na nich skupić, a jednocześnie zbyt nieprzejednane,

by się im przeciwstawić. Wiele tekstów

do tego albumu napisaliśmy podczas lockdownów

Covid-19 i czterech okropnych lat

nieludzkiego przywództwa w Stanach Zjednoczonych.

Myślę, że to słychać. Przechodziliśmy

przez pandemię, wciąż znosiliśmy idiotyczne

rządy Trumpa, a masowy ruch praw obywatelskich

Black Lives Matter robił manifestacje

we wszystkich większych amerykańskich

miastach. To był stresujący czas dla wszystkich.

HMP: Witaj, właśnie powracacie z pierwszym

albumem po dziewięciu latach.

Matt Johnsen: To wspaniałe uczucie! Tworzenie

albumów Pharaoh jest dla mnie proces

trudny i nieco niepokojący, więc nie ukrywam,

że jego zakończenie jest dla mnie powodem do

radości. Jednakże w tym przypadku fakt niewydawania

albumu przez tak długi okres czasu

naprawdę zaczynał mnie uwierać, szczególnie

w ciągu ostatnich kilku lat. Wierz mi lub nie,

ale doprowadzenie procesu nagrywania i wydania

tej płyty to dla mnie wielka ulga.

Według własnych zasad

Zacznę trochę od dupy strony. Pamiętacie może polski zespół Mama,

który to w roku 1987 wydał świetny album "Heavy Rock & Roll". Starsi być może

pamiętają, młodsi pewnie zastanawiają się, o czym ten gość pierniczy. Jeśli macie

ochotę, to sprawdźcie w wolnej chwili. Zdziwiło mnie jednak, że album ten razem

z "Innym Niepotrzebni" grupy Non Iron jest dobrze znany Mattowi Johnsenowi,

gitarzyście amerykańskiej formacji Pharaoh. Oczywiście to na tym zespole najbardziej

skupiła się nasza rozmowa.

patrzysz na niego z pewnym dystansem?

Kiedy się ukazał, szczerze mówiąc byłem średnio

zadowolony. Brzmi on zbyt podobnie do

"Be Gone", jak na mój gust. Chcę, żeby każdy

album Pharaoh odróżniał się od pozostałych i

miałem wtedy wrażenie, że na "Bury the

Light" niestety się powtarzamy. Ale z perspektywy

czasu myślę, że ten album ma swoją własną

osobowość, różni się od "Be Gone" a kilka

z utworów, które się tam znalazły należy do

moich ulubionych. Na obecną chwilę jestem z

niego bardzo zadowolony. Wciąż jednak bardzo

obawiałem się, że przy nowym albumie

mogę wpaść w tę samą pułapkę i zajęło mi sporo

czasu, aby znaleźć formułę, która pomoże

mi wytyczyć nowe kierunki rozwoju zespołu.

Mam nieodparte wrażenie, że "The Powers

That Be" to najlepszy album Pharaoh od strony

wokalnej. Tim brzmi niesamowicie.

To dość zabawne, gdyż niektórzy krytycy

twierdzą, że Tim brzmi lepiej niż kiedykolwiek,

podczas gdy inni narzekają, że stracił

swój głos. Zawsze kochałem głos Tima, i nie

mówię tego jako facet, który gra z nim w zespole

z nim, ale jako prawdziwy fan metalu.

Przyjęcie Tima do Pharaoh wydawało mi się

wtedy zbyt piękne, żeby było prawdziwe i nadal

tak uważam, ale to było w 1998 roku.

Nikt z nas nie młodnieje, a jak możesz sobie

wyobrazić, śpiewanie w taki sposób jak Tim

bardzo obciąża struny głosowe. Głos Tima

zmieniał się na przestrzeni lat, ale jego fundamentalny

charakter nie uległ zmianie. Jednak

tym razem musieliśmy trochę poeksperymentować,

by znaleźć jego nowe mocne punkty.

Ostatecznie uważam, że było to warte wysiłku.

Jeśli chodzi o jego faktyczne techniki ochrony

głosu, cóż, nie wiem! Ale uczy też technik głosowych,

więc to pewnie utrzymuje go w dobrej

formie.

Powiedz mi proszę, czy lockdown w jakikolwiek

sposób wpłynął na proces nagrywania?

Nagrywamy wszystko osobno, co oznacza, że

najpierw nagrywamy perkusję, potem gitary,

następnie bas i wokal, więc nigdy nie ma

dwóch osób grających w tym samym czasie.

Teoretycznie lockdowny nie musiały mieć na

nas zbyt dużego wpływu. Zazwyczaj nagrywamy

w studiu Matta Crooksa w Virginii (stan

USA na południe od Waszyngtonu), jednak

tym razem Chris nagrywał swoje partie perkusji

w swoim domu w Chicago, a ja nagrywałem

całą resztę w moim domu w Pensylwanii (kolejny

wschodni stan USA, na północ od Waszyngtonu

i na południe od Nowego Jorku).

Brakowało mi zabawy związanej z pracą z

Crooksem, ale poza tym, była to łatwa zmiana.

A co właściwie przez ten czas się z Wami

działo?

Skupiliśmy się na zwykłym, codziennym życiu.

Wiesz, wychowywanie dzieci, wykonywanie

bezsensownej pracy w zamian za skromną

kasę, itd. Chris Black oczywiście był bardzo

zajęty High Spirits i różnymi innymi projektami,

a Tim wydał albumy z XThirt13n i

Angband oraz założył nową grupę o nazwie

Helios. Pomagałem Chrisowi przy niektórych

jego materiałach, na przykład przy większości

wydawnictw Dawnbringer, 7" MetalUSAfer i

LVPVS, plus kilka innych gościnnych solówek

tu i ówdzie. Wszyscy mamy dzieci, chociaż te

Tima są już dorosłe. Myślę, że wszyscy przekonaliśmy

się, jak bardzo mogą one pochłaniać

czas.

Wasz ostatni album "Bury The Light" ukazał

się w 2012. Czy przez te lata, jako twórca

Foto: Pharaoh

Żałuję tylko, że nie udało mi się skończyć

wszystkiego wcześniej, ale cóż, takie jest życie.

Jeden z utworów na albumie nosi tytuł

"Freedom". Czym w Twoim rozumieniu jest

owa wolność?

Świetne pytanie! To temat, który można by

roztrząsać godzinami. Ale krótko mówiąc, wolność,

ta prawdziwa oczywiście, to możliwość

do życia według własnych zasad. Oczywiście

pod warunkiem, że można to zrobić bez krzywdzenia

innych lub uniemożliwiania im życia

po swojemu. Oczywiście, nie jest to takie proste,

co frustruje wielu ludzi, którzy uważają, że

"wolność" powinna być binarną cnotą, czymś

łatwym do zdefiniowania i obrony.

Pomówmy o muzyce. Uwielbiam to zwolnienie

w utworze tytułowym.

Podoba mi się ten rodzaj nagłego przesunięcia

tekstury - wprowadza element zaskoczenia.

Na dobrą sprawę fragment, o którym mówisz,

wcale nie jest wolniejszy niż reszta utworu,

który, w moim odczuciu, jest grany w stałym

tempie. Jest po prostu cichszy, ale większość

metalu jest tak pozbawiona zmian dynamiki,

że samo ich stosowanie przez metalową grupę

budzi szok. Szczerze można powiedzieć, że ten

kawałek jest zainspirowany przypadkowymi

50

PHARAOH


wybuchami czystej gitary, które pojawiały się

dość często w starych utworach Overkill (mówię

o pierwszych czterech albumach). Zawsze

je uwielbiałem takie przerywniki w przypadku

długich utworów.

Utwór "Will We Rise" w moim odczuciu ma

dużo z nurtu NWOBHM. Jak Twoje obecne

inspiracje mają się do muzyki, na której się

wychowywałeś?

Ta piosenka została zbudowana wokół intro.

Wierzcie lub nie, ale było ono zainspirowane

perkusją Stewarta Copelanda z The Police.

To mój ulubiony zespół z czasów dzieciństwa.

Jedną z rzeczy, która powstrzymuje metal

przed znaczącym rozwojem w dzisiejszych czasach

jest niechęć do włączania różnych pomysłów

rytmicznych - w zasadzie wszystkie metalowe

uderzenia w bębny są inspirowane innymi

metalowymi uderzeniami w bębny - więc

świadomie staram się wprowadzać do naszej

muzyki uderzenia, które nie są powszechne w

metalu. W zasadzie w utworach Pharaoh upchnąłem

wszystkie inspiracje The Police. Można

również usłyszeć arpeggia w stylu Andy'

ego Summersa, a "Yos" na końcu "I Can Hear

Them" to czysty Sting. Chris Black napisał

partie wokalne w tym utworze i poprosił, by

Tim zaśpiewał tam "Ohs", ale Tim i ja, obaj

będący wielkimi fanami Police, natychmiast

dostrzegliśmy podobieństwo do charakterystycznych

jodłów Stinga i zmieniliśmy je na "Yos",

wbrew woli Chrisa. Na szczęście facet, który

zaczyna piosenkę ma zazwyczaj prawo weta i

podczas gdy Chris napisał tekst do tego utworu,

ja napisałem i zaaranżowałem wszystkie

riffy, więc wygrałem tę bitwę. Wracając jednak

do "Will We Rise", ta piosenka nie jest tak naprawdę

pastiszem Police, ale w większości pełna

jest harmonii w stylu Iron Maiden i kilku

thrashowych riffów (zacząłem słuchać metalu

w 1988 roku, więc thrash odegrał dużą rolę w

moim metalowym rozwoju), a refren ma pewien

dług wobec twórczości Blind Guardian.

Można śmiało powiedzieć, że w swej muzyce

mieszamy wiele różnych wpływów.

Wspominany już w rozmowie Twój kolega z

zespołu, Chris Black w Pharaoh gra na perkusji.

Jednakże udziela się on w wielu innych

projektach, gdzie gra na innych instrumentach

oraz udziela się jako wokalista. Nie brał

nigdy pod uwagę poszerzenia swojego pola w

Pharaoh?

Kiedy Pharaoh zaczynał swoją działalność,

Chris był głównie perkusistą. Miał silne zaplecze

muzyczne i potrafił komponować, ale jego

umiejętności gry na gitarze czy basie były dalekie

jeszcze od profesjonalizmu. Jego śpiew

również pozostawiał wiele do życzenia. Posłuchaj

jak śpiewał "Heaven Can Wait" z Dawnbringer

w 1998 roku i porównaj to z jego

ostatnimi dokonaniami z High Spirits, a zobaczysz

jak daleko zaszedł jako wokalista. Teraz

jest o wiele lepszy niż w czasach naszych

początków. Tak więc role, które odgrywamy,

zostały tak naprawdę ustalone dawno temu.

Jednakże jest to pierwszy album, na którym

śpiewamy razem z Chrisem. Wcześniej robiliśmy

oczywiście chórki zazwyczaj przy skandowanych

fragmentach, a tym razem obaj

wspieraliśmy Tima w kilku utworach. Nie wydaje

mi się, żebyśmy kiedykolwiek dali Chrisowi

rolę głównego wokalisty, ale spodziewam

się, że jego głos będzie bardziej słyszalny na

następnym albumie Pharaoh.

Podziwiam gościa, Jak on znajduje na to

Foto: Pharaoh

wszystko czas?

Jego inne zespoły to w większości przypadków

tylko markowe projekty solowe. Współpracuje

z innymi muzykami, ale nie mają oni żadnego

wpływu na kierunek muzyki. Superchrist

był pod tym względem bardziej "prawdziwym"

zespołem, ale Dawnbringer, High

Spirits, MetalUSAfer, Professor Black, itd.

są pod jego całkowitą kontrolą, a Chris potrafi

dobrze zarządzać swoim czasem. Wie, kiedy

wszystko musi być zrobione i odpowiednio to

planuje. Biorąc wszystko pod uwagę, Pharaoh

nie wymaga od niego jakiejś dużej ilości poświęconego

czasu. Tworzenie albumu Pharaoh

może być wymagającym i intensywnym

projektem, nawet dla Chrisa, ale on również

bierze to pod uwagę, kiedy ustala swój harmonogram

i wydaje się, że to działa. Chris jest z

nas wszystkich osobą najbardziej zapracowaną,

przynajmniej muzycznie, więc reszta z nas

gdy pojawią się konflikty zawsze będzie się

podporządkowywać jego harmonogramowi.

Wydaje się, że to wszystko powinno być o wiele

bardziej skomplikowane i trudne, ale z jakiegoś

powodu tak nie jest. To działa dla nas w

Pharaoh, więc nie mieszamy się do tego systemu.

Po co poprawiać coś, co pracuje bez zarzutu.

Na albumie pojawiło się dwóch gości. Pierwszym

jest Jim Dofka, którego śmiało można

nazwać Waszym stałym współpracownikiem,

gdyż od 2003 udziela się na każde z waszych

płyt. Może go w końcu przyjmiecie do

kapeli? (śmiech)

Ha, nie, nie sądzę, żeby to zrobił. Po pierwsze,

myślę, że on i Tim po prostu wpadliby w stare

schematy i zaczęliby się ze sobą kłócić. Ale

również Jim lubi, gdy jego zespoły mają bardziej

osobisty charakter. Lubi próby i występy,

a to nie są zajęcia typowo w stylu Pharaoh.

Na tą chwilę prawdopodobnie trudno byłoby

zintegrować nasze różne zainteresowania muzyczne.

Ale jest on wspaniałym przyjacielem i

inspirującym muzykiem (przynajmniej dla

mnie), więc posiadanie go jako gościa na każdym

albumie jest po prostu fajną tradycją, jedną

z wielu które istnieją w Pharaoh.

Drugi to Danie Mongrain znany między innymi

z Voivod. Jak zaczęła się Wasza współpraca?

Staraliśmy się znaleźć innych potencjalnych

gości. Zazwyczaj w przeszłości zawsze

mieliśmy do nich szczęście, tym razem było to

o wiele trudniejsze. Dostaliśmy kilka odmów.

Trafiliśmy w końcu na kogoś, kto wydawał się

zainteresowany, ale potem nie podjął żadnych

działań. W końcu udało nam się znaleźć kogoś

prawdziwego, ale nie był on w stanie dotrzeć

na czas na nasz miks. Byem bliski poddania

się. Przypadkowo, właśnie obejrzałem filmik z

lockdownu, zrobiony przez Chewy'ego i Colina

Marstona z Behold the Arctopus, plus

kilku innych muzyków, wykonujących utwór

grupy Death, i to zainspirowało mnie, by spróbować

pozyskać Dana, którego grę uwielbiam

od czasu, gdy usłyszałem pierwszy album

Martyr dekady temu. Poprosiłem Colina

(którego znam od dawna) o dane kontaktowe

do Dana, ale tak naprawdę nie wchodzili w interakcję

podczas kręcenia tego wideo. Więc po

prostu wypełniłem formularz kontaktowy na

osobistej stronie Dana i w mniej niż tydzień

miałem gotową solówkę! Świetnie się z nim

pracowało, mieliśmy kilka naprawdę zabawnych

pogawędek o innej muzyce, no i oczywiście

jego solówka jest mistrzowską klasą. Idealny

gość, naprawdę!

Dzięki za wywiad! Może chcesz powiedzieć

parę słów naszym czytelnikom?

Tak! Wy, polscy metalowcy, wydaliście zdecydowanie

zbyt wiele albumów, które są z niedowierzaniem

nieznane poza granicami waszego

kraju i desperacko potrzebują reedycji. To

jakaś paranoja, że na CD dostępny jest tylko

jeden album Violent Dirge, nie mówiąc już o

takich rarytasach jak Mama - "Heavy Rock &

Roll" czy Non Iron - "Innym Niepotrzebni".

Oto jestem tutaj, tworzę albumy Pharaoh dla

wszystkich, a nikt nie oddaje mi tego mrocznego

wschodnioeuropejskiego metalu, którego

tak bardzo pragnę. Bierzcie się za to! Ale poza

tym, dzięki za danie szansy mojemu zespołowi

i mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam was

wszystkich na Waszej ojczystej ziemi. Pozostańcie

fanami heavy!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Joanna Pietrzak

PHARAOH

51


Broń przeciw obskurantyzmowi

Rzymski rzeźbiarz wydał debiutancki album w głębokim undergroundzie...

Tak, znów dałem się nabrać. Jak dowiemy się z poniższego wywiadu, powszechnie

znany wokalista Giuseppe "Ciape" Cialone z legendarnego Rosae Crucis

wydał bez rozgłosu epic heavy metalowy album "Anno Mille", przyjmując pseudonim

Sommo Inquisitore i okrywając się mnisim płaszczem. W rozmowie o średniowiecznych

dziwactwach musiałem prosić włoskiego znajomego o tłumaczenie

pytań. W konsekwencji, dopiero w ostatniej chwili przed publikacją doczytałem

się, że Sommo to jeden z najsłynniejszych wokalistów świata, a nie nowicjusz.

Może dzięki tej wpadce, poniższy tekst wypadł wręcz ciekawiej?

HMP: W jednym z poprzednich wywiadów

powiedziałeś: "Zrobiliśmy wszystko skrycie

nie po to, aby zbudować wokół zespołu otoczkę

tajemniczości, lecz po prostu dlatego, że

okoliczności nas do tego zmusiły". Czy moglibyśmy

porozmawiać o debiucie Sommo Inquisitore

"Anno Mille", skoro już się ukazał?

Sommo Inquisitore: Jasne. To żaden sekret.

A jeśli nawet tak to wyglądało z zewnątrz, nie

było to zamierzone. Z powodu lockdownu pracowaliśmy

nad albumem samodzielnie, bez

udziału gości z zewnątrz. "Anno Mille" to taka

mała zachcianka, leżąca w szufladzie od dłuższego

czasu. Ujrzała światło dzienne wtedy,

gdy nadszedł na nią odpowiedni moment. Powiedziałem

o niej znajomym dopiero po jej

ukończeniu. Zespół składa się ze mnie w roli

wokalisty oraz z dwóch moich przyjaciół grających

na instrumentach: Piero Arioni na perkusji

i Andrea Mattei na gitarach, basie, klawiszach

(również aranżował i nagrywał całość).

Działamy jawnie.

Na skrzypcach udziela się też Eleonora. Czy

znaliście się wszyscy jeszcze przed oficjalnym

powstaniem formacji w kwietniu 2020?

Znalałem Andreę od czasów szkolnych. Zawsze

chciałem z nim pracować, ponieważ uważam

go za niezwykle utalentowanego gitarzystę.

Nie jest on fanem metalu, ale na pewno

znakomitym muzykiem, posiadającym własne

studio i potrafiącym grać na kilku instrumentach

jednocześnie. Pomyślałem o nim natychmiast

po stworzeniu

kompozycji na "Anno

Mille". Nie byłem jednak

pewien, czy zaakceptuje

zaproszenie.

Bardzo się ucieszyłem,

gdy wyraził zainteresowanie

i w pełni się zaangażował.

Jeśli chodzi

o Piero, też znamy się

od lat. Bębnił wcześniej

w moim poprzednim

zespole Rosae Crucis i

dlatego był jedyną osobą

braną przeze mnie

pod uwagę na miejsce

perkusisty w Sommo

Inquisitore. Zaangażowanie

Eleonory wynika

ze sprzyjającej

okazji. Od urodzenia

mieszkamy w sąsiednich

apartamentach tego

samego budynku.

Eleonora jest wspaniałą

skrzypaczką w dużej

orkiestrze i nauczycielką

muzyki. Andrea zaproponował

partię

skrzypiec w kilku utworach

a ja od razu zwróciłem

się do niej.

Wszyscy jesteśmy bliskimi

znajomymi.

Hell.

Chciałbym podkreślić, że absolutnie kocham

wymienione zespoły. Podejrzewam, że kiedy

słuchasz "Anno Mille", możesz znaleźć pewne

nawiązania do nich, wynikające z podobnej

atmosfery bądź z tematów poruszanych w lirykach.

Pomimo tego, Sommo Inquisitore brzmi

inaczej, zarówno pod względem instrumentalnym

jak i wokalnym.

Co oznacza określenie "Metallo Medievale",

którym tak chętnie posługujesz się w prasie?

"Metallo Medievale" to zwyczajnie dwa słowa definiujące

temat tekstów utworów i ich ogólny

klimat. Nigdy nie nazwałbym "metallo medievale"

stylem muzycznym. Nie słyszałem, żeby

ktokolwiek tak robił. Niektóre folk metalowe

zespoły nawiązują często do średniowiecza, ale

to kompletnie inna sprawa.

Czy historyczna tematyka wynika z Twojej

fascynacji tym przedmiotem w szkole?

(śmiech) Nie. Uczęszczałem do szkoły artystycznej,

gdzie najbardziej pochłaniało mnie rysowanie,

rzeźbienie, malowanie, itp. Nigdy nie

byłem też przewodnikiem turystycznym, w żadnym

razie. Jestem zawodowym artystą, konkretnie

snycerzem, czyli rzeźbię w dłucie

rzymskie dzieła sztuki, broń oraz zbroję zgodną

z tradycją antycznego Rzymu. Utrzymuję

się z tego. Muzyka dopełnia moją satysfakcję z

życia.

Jednak to wokół średniowiecza obraca się

"Anno Mille". Jak wiemy, każda epoka w historii

ludzkości kończy się bez jednego specyficznego

wydarzenia granicznego. Wskazanie

nawet kilku byłoby zbytnim uproszczeniem,

dlatego że klasyfikacja epok zależy od kontekstu,

a zwłaszcza od regionu geograficznego.

Takie kraje jak Chiny lub Egipt nie zaznały

swoich odpowiedników średniowiecza.

Czy można stąd wywnioskować, że Twoja

muzyka jest nie tylko mocno osadzona w czasie,

ale też w przestrzeni?

Poprzez muzykę Sommo Inquisitore proponuję

własną interpretację wydarzeń, do których

doszło w średniowieczu. Ten okres jest

główną ramą moich dociekań; chodzi mi o wieki

ciemne, obskurantyzm, o czas absolutnego

panowania Świętej Inkwizycji, gdy najgorszym

koszmarem było wejście jej w drogę. To naturalne,

że za najbardziej inspirujące źródła uważam

te, które były mi wcześniej osobiście znane,

a więc dotyczące historii europejskiej. Nie

potrafiłbym zabrać konstruktywnego głosu o

miejscach, z którymi się nie identyfikuję.

Foto: Sommo Inquisitore

Według notki prasowej,

Twój styl ukształtowały:

Mercyful Fate,

Death SS oraz

Znaczącą część (jeśli nie wszystkie) utworów

śpiewasz po łacinie. Jak język łaciński ma się

do średniowiecza? Przecież w codziennym

życiu, łacinę przestano używać już w VI wie-

52

SOMMO INQUISITORE


ku naszej ery. Czy chciałeś w ten sposób nawiązać

do tekstów sakralnych, np. do Biblii?

Nie ma na "Anno Mille" ani jednego cytatu z

Biblii, która zresztą została oryginalnie napisana

najpierw po hebrajsku, później po aramejsku,

a następnie po grecku. Łacina to jednak

język Kościoła, również w średniowieczu. Nawet

jeśli mocno różniła się od klasycznej łaciny

Rzymskiej Ery, to i tak Kościół używał jej w

wiekach ciemnych. Nie ulega to wątpliwości.

Msze odprawiano po łacinie, wszystkie oficjalne

dokumenty również były długo później pisane

po łacinie. Zwróć przykładowo uwagę, że

pierwsza Msza w języku włoskim odbyła się

dopiero w 1965 r.n.e. Tak więc Inkwizycja posługiwała

się łaciną, kiedy potępiała heretyków,

modliła się i uwalniała ich dusze przez

Bogiem. Jednocześnie, to właśnie znajomość

łaciny dawała osobom wykształconym zdolność

formułowania wiarygodnych zdań. Nie wyobrażam

sobie, jak mógłbym nie zaśpiewać po

łacinie na albumie skoncentrowanym na Inkwizycji.

Według niektórych legend, średniowiecze

rozpoczęło się, gdy Wschodniofrankońki Król

Otto I przyjął koronę Imperium Rzymskiego.

Czy wynika stąd, że inspirowała Ciebie także

niemiecka historia?

Nie. Nie znam niemieckich legend. Nie potrafiłbym

o tym pisać. Z drugiej strony, sporo w

"Anno Mille" wiedźm, tortur, plag i Inkwizycji

w swobodnym, poetyckim ujęciu, dlatego wydaje

mi się, że ktokolwiek lubi takie tematy,

odnajdzie na moim albumie odrobinę swojego

kraju.

Które filmy lub książki polecasz, żeby poznać

temat głębiej?

Jest ich mnóstwo. Wszystkie mnie inspirowały,

ale żaden utwór nie został oparty na jednym

konkretnym tytule. Mogę jednak przywołać

jedną nowelę oraz jeden film, które

szczególnie mi się podobają. Tą nowelą byłoby

"Imię Róży" - czytałem tą wspaniałą książkę

jako dziecko. Wywarła ona na mnie głębokie,

pozytywne wrażenie, bo jest wyjątkowo pięknie

napisana przez jednego z najgenialniejszych

historyków naszych czasów, Umberto

Eco. Filmem byłaby zaś sztuka w zachwycający

sposób odzwierciedlająca okres średniowiecza,

pt. "Czarna Śmierć".

Czy zgodziłbyś się z opinią, że Marcin Luter

zakończył średniowiecze? Czyż nie jest to

nadmierne uproszczenie, wziąwszy pod uwagę

jego oponenta Desideriusa Erasmusa Roterodamusa?

Obaj zapisali swoje imiona na kartach średniowiecznej

historii. Nie uważam Lutera za rewolucjonistę

definitywnie kończącego średniowiecze,

chociaż jego myśli stanowiły istotny przełom.

To, jak Erasmus postrzegał relacje: Boga,

człowieka oraz wolnej woli, stało w opozycji

do luterańskich tez, co jeszcze bardziej wzmacniało

podział w Kościele. Wybiegamy teraz poza

obszar zainteresowania Sommo Inquisitore.

Nasz zespół widzi zło wszędzie, nawet jeśli

go tam nie ma... każdy powód jest dobry, aby

rozpalić ogień u stóp wiedźm.

Nawet teraz, w 2021r.? Pytam, bo jeszcze

inne źródła wskazują na Barucha Spinozę jako

na filozofa, który ostatecznie i totalnie

zdewastował średniowieczne kołtuństwo. A

Ty właśnie powiedziałeś, że każdy powód

jest dobry, aby rozpalić ogień u stóp wiedźm.

Czyli Spinozie jednak się nie udało? Zacofanie

hula po świece w

najlepsze?

Tutaj się zgodzę. Niestety,

monoteistyczne

religie wciąż pozostają

głęboko zakorzenione

w mentalności dominującej

za czasów średniowiecza.

W rozmaity

sposób, w różnym zakresie,

ale nadal zajmują

pozycję obskurantyzmu.

Wystarczy przywołać

przykład dyskryminacji

kobiet lub uprzedzenia

do homoseksualistów.

Dzieje się to

począwszy od najbardziej

niewinnie wyglądających

przejawów

wrogości, aż po najbardziej

ekstremalne praktyki,

często powodowane

religią. Czy infibulacja

i kamieniowanie

cudzołożących kobiet

to nie jest czyste

średniowiecze? Wszystkie

religie nadmiernie

zniewalają i ujarzmiają

całe populacje. Według

mnie, najlepszą bronią,

aby wygrać tego rodzaju

wojny, jest wiedza. A

żeby z niej korzystać,

warto nieustannie ciekawić

się światem, czytać,

zastanawiać się nad

wieloma sprawami. Zawsze

drąż i pytaj o to

Foto: Sommo Inquisitore

jedno więcej "dlaczego?", "po co?". Nie pozwalaj

sobie na lenistwo umysłowe ani kiepski kompromis

w kluczowych sprawach. Mamy dziś do

dyspozycji wiele narzędzi ułatwiających poszukiwanie

i rozumienie natury wszechrzeczy.

Nigdy nie lekceważmy lekcji przeszłości, a

uczynimy przyszłość lepszą.

Wiedźma z okładki albumu ma zakrytą

twarz. Co symbolizuje noszenie maseczki

bez czyjejś świadomej zgody?

Maska wstydu. Narzędzie tortur zaprojektowane

w celu ukarania mącicieli ciemnego systemu.

Po pewnym czasie zaczęto ją masowo zakładać

na twarze domniemanych wiedźm,

dzięki czemu jak się je złapało i uwięziło, to

nie mogły rzucać czarów. Maski wstydu miały

kawał metalu przechodzący po środku przedniej

części, który po założeniu wchodził wewnątrz

szczęki i blokował język, uniemożliwiając

mówienie - a w przypadku wiedźm uniemożliwiając

rzucanie czarów.

"Anno Mille" składa się z ośmiu utworów.

Jakie szczególne znaczenie przypisujesz liczbie

osiem?

Ósemka to liczba stale przewijająca się w symbolizmie

chrześcijańskim i okultystycznym. W

chrześcijaństwie odpowiada narodzinom,

zmartwychwstaniu Chrystusa oraz człowiekowi.

Poza tym, osiem kątów mają dwa kwadraty,

czyli symbol niestabilności i chaosu. Kocham

liczbę osiem. Reprezentuje nieskończoność...

podwójny okrąg... Zapętlona kabała,

sekretny numer budowania starożytnych katedr.

Numer osiem jest podstawą narodzin i podstawą

konstrukcji rzeczywistości ze snów.

Czy rozważałeś już zaaranżowanie któregoś

numeru na orkiestrę? Np. najbardziej epicki

kawałek "Malleus Maleficarum"?

Kocham epicki metal, więc na "Anno Mille"

znalazł się nie jeden epicki fragment. "Malleus

Maleficarum" to bardzo "teatralna" piosenka.

Jeśli potrafisz wyobrazić ją sobie w wykonaniu

orkiestry smyczkowej zamiast na gitary, lub

też z moim głosem zastąpionym przez chór, to

mam nadzieję, że nie zagubiłaby ona swej mrocznej

atmosfery. Mogłaby wręcz zyskać większej

powagi, uroczystego i sakralnego charakteru.

No, ale wtedy nie byłby to już metal, a ja

chcę wykonywać metal.

Jaką scenę wyobrażasz sobie we wstępie do

"Pestilentia"? W jaki sposób wyglądałaby

owa scena na teledysku?

"Pestilentia" jest pierwszym napisanym przeze

mnie utworem. Intro przedstawia piekielną

scenę rozgrywaną podczas wybuchu dżumy.

Gdybyś mógł obserwować scenę ze wzgórza,

ujrzałbyś dolinę noszącą piętno czasu, w której

rozproszone stosy rozświetlają zadymiony krajobraz.

Gałęzie nagich drzew rozciągałyby się,

tak jak czarownica rozciąga kościste ręce. W

obliczu lodowatego mrozu, wrony latałyby w

kółko i zajadałyby się leżącymi na ziemi zwłokami.

A potem usłyszałbyś, jak ktoś się zbliża

- jakiś człowiek pchałby wózek wśród zrujnowanych

domów umierającego miasta, aby

usunąć zwłoki, zawodząc: "wytargać zmarłych!"

W tle dzwoniłyby dzwony kościelne, wyglądające

jak jedyna nadzieja w świecie zniszczonym

przez zarazy.

Sam O'Black

SOMMO INQUISITORE 53


Znamię Wilkołaka

Kanadyjski wokalista i gitarzysta James Delbridge już od urodzenia w

1998r. garnął się do występowania przed publicznością. Zafascynowany metalem,

wydał właśnie debiutancki longplay swojego zespołu Lycanthro "Mark Of The

Beast". Zakręcił się w mediach społecznościowych i dzięki swej charyzmatycznej

osobowości dynamicznie zdobywa kolejnych followersów. Oby więcej tak pozytywnych

postaci reprezentowało najmłodsze pokolenie metalowców! Zapoznajcie

się z jego pierwszymi krokami, zanim zostanie ikoną nowej dekady.

HMP: Cześć James. Co słychać u Ciebie?

Czy dzwonisz teraz z Ottawy? Nie byłem

tam nigdy, ale wyczytałem, że o ile Nowojorczycy

kochają swój Central Park, o tyle stolica

Kanady jest jego większą wersją.

James Delbridge: (patrzy nieruchomo bez słowa

przed dłuższą chwilę, po czym odpowiada)

Nie wiem o czym mówisz. Kanadyjczycy zwykli

żartować, że Ottawę pamięta się jako stolicę,

której się zapomniało - nic się tutaj nie

dzieje (śmiech). Sceny metalowe w Toronto i

w Montreal są większe, ale ottawskie zespoły

trzymają się razem, nawet te grające różne gatunki

metalu.

Aczkolwiek podnoszący na duchu charakter

power metalu motywuje Was, żeby jednak

działać w tym kierunku?

oraz przyjazny. To niesamowicie inspirujący

muzyk, który pasowałby stylistycznie do Lycanthro.

Dwukrotnie widziałem koncert Demons

& Wizards w 2019r., tuż przed premierą

ich najnowszego albumu. Te występy

wypadły niesamowicie. Ów projekt zakończył

się w momencie, gdy Jon Schaffer trafił do

więzienia (śmiech). Nie wiem, czy takie wiadomości

docierają do Polski?

Nie mieszkam w Polsce i nie śledzę polskich

mass mediów, ale znajomi to widzieli. W każdym

razie, sporo rozmawiamy o gościach, a

jak sprawy się mają z regularnym line-up'em

Lycanthro? Od momentu rozpoczęcia działalności

w 2016 roku, tylko Ty pozostałeś w

składzie?

Może to cliché, ale naprawdę chodzi o różnice

muzyczne. Ottawa jest death metalowa. Mało

kto gra tu power metal. Zdarzało się, że dobrzy

instrumentaliści dołączali, przez pewien czas

fajnie nam się współpracowało, ale wkrótce dochodzili

do wniosku, że to nie jest do końca ich

styl. W porządku, świat kręci się dalej. Różnice

w osobowości, ego, odmienne opinie na rozmaite

tematy - takie rzeczy też stawały nam na

drodze. Potrzebowaliśmy czasu, żeby skompletować

właściwy skład. Myślę, że nareszcie się

to udało. Dobrze się dogadujemy i każdy z nas

ma te same gusta muzyczne oraz cele odnośnie

przyszłości Lycanthro.

Z obecnego składu tylko Ty grasz od początku

do końca na całym "Mark Of The

Wolf", przy czym nowy gitarzysta Forest

Dussault zaprezentował ponoć kilka solówek

gitarowych.

Forest jest naszym nowym gitarzystą prowadzącym.

Nie byłem zadowolony z partii gitarowych

jego poprzednika Dave'a, po prostu

nie brzmiały dobrze. A Forrest gra świetnie jak

Luca Turilli lub Jeff Loomis. Bardzo wszechstronny

muzyk. Kiedy do nas dołączył, niemal

kończyliśmy album, ale poprosiłem, żeby zaprezentował

kilka solówek. Słyszymy go w

pierwszych pięciu utworach: "Crucible", "Fallen

Angels Prayer", "Mark Of The Wolf", "Enchantress"

oraz "In Metal We Trust". Nie oznacza to

jednak, że te numery stały się nagle neoklasycznie

wirtuozerskie.

O tak. Power metal faktycznie brzmi pozytywnie.

Chociaż myślę, że każdy rodzaj muzyki

potrzebuje zróżnicowania i nie wszystkie kawałki

mojego zespołu Lycanthro są pogodne,

to jedank zależy nam, aby ludzie dobrze się

czuli, kiedy nas słuchają.

A jak Ty się czujesz tydzień po wydaniu debiutanckiego

LP Lycanthro "Mark Of The

Wolf"?

Szczerze, stresuje mnie to. Przed nami jeszcze

mnóstwo pracy związanej z promocją. Staramy

się szerzyć dobre słowo o Lycanthro w social

mediach i w prasie. Planujemy też nasze pierwsze

music-video. Nakręcimy je w czerwcu

2021.

Foto: Lycanthro

Hej, widziałem już Wasze video do "Evangelion".

Zdaje się, że macie też lyric video?

"Evangelion" łączy cechy music-video oraz lyric-video

w jednym filmiku. Ale to, o którym

wspomniałem, że nakręcimy w czerwcu, ma

bardziej rozbudowaną fabułę. Robimy co w naszej

mocy, żeby dotrzeć do odbiorców. Nie

możemy występować na żywo, więc każdego

tygodnia organizujemy live-stream-chats na

Instagramie, w których biorą udział nie tylko

wszyscy członkowie Lycanthro, ale też goście

specjalni. Cieszę się, że mogę przy tej okazji

spotykać własnych muzycznych idoli. Jak widzisz,

mam teraz na sobie koszulkę Leather

Leone z Chastain, która bardzo mnie inspiruje

i którą ostatnio gościliśmy. Przy czym nie

chcemy, żeby przybrało to formę wywiadów,

lecz talk-show - w tym sensie, że zachowujemy

się swobodniej a fani mogą dołączać i również

nawiązywać z nami interakcję. W efekcie, poznajemy

osobiście wielu przedstawicieli wyższych

szczebli metalowego łańcucha pokarmowego.

Na "Mark Of The Wolf" również pojawili

się goście, np. profesjonalny chór kameralny

w "Fallen Angels Prayer". W wywiadzie dla

portalu BreathingTheCore powiedziałeś jednak:

"Osobą, którą chciałbym zaprosić do wykonania

utworu Lycanthro bardziej niż kogokolwiek

innego, jest Hansi Kursch z Blind

Guardian". Czy pokusiłbyś się o skomentowanie

zakończenia jego współpracy z Jon'em

Schaffer'em w ramach Demons & Wizards?

Hansi absolutnie należy do moich najwspanialszych

idoli. Za każdym razem, gdy ktoś pyta

mnie: "kogo chciałbyś zaprosić do sesji nagraniowej

Lycanthro?", odpowiadam: "Hansi!". Niesamowity

wokalista. Spotkałem go na amerykańskim

festiwalu w 2019 i mogę potwierdzić

obiegową opinię, że jest on bardzo uprzejmy

W "Into Oblivion", "Ride The Dragon" oraz

"Evangelion" już nie?

Nie. Tam ja wymiatam po jednej solówce. Co

ciekawe, nigdy wcześniej nie spotkałem się z

Forrestem, ponieważ dopiero co przeprowadził

się do Ottawy. Dołączył do Lycanthro po

tym, jak wywarł na mnie ogromne wrażenie

warsztatem technicznym (w podesłanych plikach

video).

Cały album rozpoczyna się od Waszego koncertowego

evergreenu "Crucible".

Absolutnie. Zawsze go gramy. Nie zdarzyło

się, żebyśmy rozpoczęli występ od czegoś innego.

Publiczność reaguje najgoręcej właśnie

na "Crucible". Wydaje się, że to nasz najlepszy

utwór. Od pierwszego dnia, w którym go

skomponowałem, trwa ponad siedem minut. Z

jakiegoś powodu ciężko pisze mi się krótkie kawałki

- zdarza się, że nawet te zwarte wydłużają

się nagle do siedmiu lub nawet ośmiu minut,

kiedy je wykonujemy. Choć "Crucible" jest

długie, brzmi na tyle interesująco, że nie widzę

potrzeby, aby go skracać. Słuchacze już mi mówili,

że nie nudzą się przy nim.

Inny utwór, z którego jesteś naprawdę dum-

54

LYCANTHRO


ny, nazywa się "Evangelion". Przyznałeś w

mediach, że włożyłeś w niego najwięcej

"krwi, potu i łez". Czy tylko dlatego, że jego

ukończenie zajęło cały rok?

Powiedziałem tak przynajmniej z dwóch powodów.

Nie powstał za jednym podejściem,

tylko złożyłem go z wielu części, a w międzyczasie

zajmowałem się innymi numerami. Słyszałem

w głowie całe "Evangelion", ale dopracowałem

najpierw jeden motyw, odłożyłem, po

miesiącu ułożyłem kolejny fragment itd. Myślałem

o pojedynczych partiach oddzielnie, nie

potrafiłem zająć się wszystkimi na raz. Stwierdziłem,

że włożyłem w niego najwięcej "krwi,

potu i łez", bo dokładnie tak było. Widzisz, nagrywałem

we własnym domu sześć spośród ośmiu

utworów zawartych na LP. Zaśpiewanie

"Evangelion" okazało się wyjątkowo wymagające.

Żaden producent nie udzielał mi feedbacku

w trakcie, nie komentował mojego głosu.

W tej sytuacji zaśpiewanie "Evangelion"

dłużyło się jakby w nieskończoność i wiele kosztowało

mnie emocjonalnie. Musiałem sam

krytykować efekty i poprawiać własne niedoskonałości.

W efekcie, włożyłem w "Evangelion"

najwięcej wysiłku, ale jest to moim

zdaniem nasz najlepiej zaśpiewany kawałek.

W jaki sposób udało Ci się osiągnąć tak

dobre brzmienie we własnym domu?

W domu tylko śpiewałem. Pozostałe instrumenty

zarejestrowaliśmy w studiu, już dwa

lata przed premierą. Czasami żartuję, że data

wydania opóźniała się, bo prace przypominały

Spinal Tap - wszystko, co mogło pójść źle, szło

jeszcze gorzej. Inżynierowi dźwięku niespodziewanie

urodziło się dziecko, więc porzucił

cały projekt. Nie możemy go za to winić, tak

bywa. Czekaliśmy, aż uporządkuje swoje sprawy

prywatne i na spokojnie dokończy swoje

zadanie. Zaproponowałem mu, żeby dał nam

to, co ma, a ja dodam pozostałe wokale u siebie

w domu (dwa numery zaśpiewałem w studiu,

a reszty nie). Chciałem, żeby skoncentrował

się na rodzinie, skoro rodzina była w tamtym

okresie dla niego najważniejsza. Odnośnie

jakości brzmienia głosu utrwalonego w warunkach

domowych, należy pamiętać, że i tak po

nagrywaniu wykonuje się mix oraz mastering.

Tak się składa, że uczyłem się nagrywania muzyki

w szkole, a za mix "Mark Of The Wolf"

odpowiadał mój niesamowity profesor Jason

Jaknunas (inźynier dźwięku z Ottawy). Mój

przyjaciel Jack Kosto (gitarzysta Seven Spires

i też świetny inżynier dźwięku) zadbał zaś o

mastering. To dzięki nim efekt brzmi satysfakcjonująco.

Czy używałeś w domu przenośne panele akustyczne

lub wyłożyłeś ściany pianką akustyczną?

Nie. Odpowiem jak nerd. Używam w domu

dwóch mikrofonów: kondensatora, wymagającego

właściwej akustyki otoczenia (już go

sprzedałem; łapał nawet odgłos przelatującej

muchy) oraz mikrofonu dynamicznego

(SM7B). Ten drugi nie jest szczególnie czuły -

wymaga przyłożenia ust bardzo blisko, żeby

złapał dźwięk, a co za tym idzie gwarantuje

dobrą jakość niezależnie od walorów akustycznych

pomieszczenia. Osobiście preferuję mikrofony

dynamiczne. Nie potrzebuję do nich

audiofilowych rozwiązań.

Ale czy małe pokoje nie psują dźwięk poprzez

echo? Najniższe słyszalne przez ludzi dźwięki

rozchodzą się w postaci fal o długości 17

metrów (20 Hz), więc pokoje krótsze niż 8,5

metra mogą stwarzać ryzyko słyszalnego w

nagraniu pogłosu. Co o tym myślisz?

(rozgląda się uważnie) Mój pokój ma jakieś 6

lub 7 metrów długości i szerokości. Moim

zdaniem, nie ma takiej potrzeby, żeby pomieszczenie

nagraniowe spełniało jakieś normy

wielkości. Audiofile oczekują wielu specyficznych

parametrów, ale nie każdy jest audiofilem.

Większość publiczności, a zwłaszcza

metalowcy, zwraca baczniejszą uwagę na jakość

miksu niż na walory akustyczne pomieszczenia

nagraniowego. Mówią: "jep, dobra produkcja"

i tyle. Nie odczuwam presji, żeby pokój

był wielki, albo żeby używać paneli.

Wielu ludzi mówi i pisze, że "Mark Of The

Wolf" fajnie wyszło. Nie tylko fani, ale również

muzycy go rekomendują: Exciter, Liege

Lord, Annihilator, Overkill...

Yeah, pisemny feedback dostaliśmy od nich

dawniej. Jak tylko powstało Lycanthro, od razu

postanowiliśmy zadbać o wizerunek. Zdołaliśmy

uzyskać przychylne opinie od najwspanialszych

muzyków, których znaliśmy prywatnie.

Exciter pochodzi z Ottawy. John Ricci

dostał nasz starszy materiał z prośbą o wysłuchanie

oraz zaopiniowanie na potrzeby press

kitu, jeżeli mu się spodoba. Chętnie się zgodził.

Poprzedni gitarzysta Lycanthro, Dave,

zagadał na Facebooku do Joe Comeau (Liege

Lord, Annihilator, Overkill) i również od niego

dostaliśmy pozytywną odpowiedź. Prawdopodobnie

wkrótce zbierzemy więcej takich cytatów.

Dobrze wyglądają w naszym press kitcie.

Co z ich wiarygodnością?

Oczywiście, to prawdziwe cytaty! Nie zmyślamy.

Znam osobiście Johna Ricci'ego z Exciter.

Pracuje w sklepie z gitarami 10 minut od

mojego domu. Jak powiedziałem, Exciter pochodzi

z Ottawy, więc znamy się. Joe Comeau

napisał zaś do nas na Facebooku. Rozumiem

jednak, skąd to pytanie.

A może chcielibyście wprowadzić inną sławną

postać do świata Lycanthro, ale na stałe

- chodzi mi o wilkołaka (bo Lycanthrope to

grecki odpowiednik polskiego wilkołaka -

przyp. red.)?

Już wprowadziliśmy (śmiech).

Na okładce "Mark Of The Wolf", a co z nim

dalej?

Foto: Lycanthro

Tak, na okładce, ale również na scenie. To zabawne.

Zainspirowała nas postać Eddi'ego z

Iron Maiden. Nasz przyjaciel wkracza podczas

koncertów w wilczej masce, rękawicach

oraz skórzanej kurtce i biega pomiędzy nami.

To nasza prawdziwa zespołowa maskotka.

Cool. Zaplanowaliście występ 16 września w

Ottawie z Powerglove, Immortal Guardian

oraz Sinful Ways. Co to za impreza?

Cóż, prawdopodobnie do tego nie dojdzie, bo

lockdown. Podejrzewam, że koncertować będziemy

dopiero w przyszłym roku. Chętnie zagramy,

jeśli wspomniana przez Ciebie impreza

wypali, ale nie wydaje mi się to realne. Frustrująca

sprawa. Robiliśmy już kiedyś gig z Powerglove,

oni są fantastyczni, więc super gdybyśmy

mogli znów się zgadać. Możliwe, że na początku

2022r.

Nie graliście dotąd poza Kanadą?

Jeszcze nie. Bardzo chcielibyśmy wybrać się do

Europy oraz do Stanów Zjednoczonych. Nie

nadeszła jeszcze odpowiednia ku temu okazja.

A gdyby pojawił się właściwy organizator, to

czy wszyscy muzycy Lycanthro byliby gotowi

do wyruszenia w odległą trasę?

Mam taką nadzieję (śmiech). Basista Stew

Everitt i perkusista Panos Andrikopoulos są

w tym względzie doświadczeni. Gitarzysta Forest

Dussault to świeżak - nie udzielał się nigdzie

przed Lycanthro, ale chcemy go w składzie,

bo brak doświadczenia nadrabia biegłością

w grze na gitarze. Uczymy go bycia w zespole

metalowym. Na co dzień wykonuje on

najlepiej płatny zawód spośród nas, ale mamy

nadzieję, że przystąpiłby do dłuższego tournee.

W razie gdyby jednak ktoś z nas nie mógł,

mamy na oku osobę, o której wiem, że wsparłaby

nas na żywo.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Twoje call-toaction

na zakończenie?

Sprawdźcie "Mark of The Wolf", zamówcie

go, poszukajcie nas na Spotify, YouTube, Facebook,

Instagram, Bandcamp. Dzięki za rozmowę.

Sam O'Black

LYCANTHRO 55


Paul Konjicija pokazuje światu, na co go stać

Najbardziej niedocenianego US power metalowego gitarzysty, Paula Konjicija,

nie ma już wśród nas na tym poapokaliptycznym świecie. Na zawsze pozostanie

wszak jego muzyka i już wiadomo, że jego spuścizna jest kontynuowana.

Na nowym, pośmiertnie wydanym albumie Dark Arena "Worlds Of Horror" pokazuje

on światu, na co naprawdę go stać, ponieważ to on zagrał na nim niemal

wszystkie partie gitar oraz basu. Zarazem, mamy do czynienia z powrotem Dark

Areny, ponieważ ich stały wokalista Juan Ricardo nagrywa już następny album z

premierowym materiałem i z ekscytacją patrzy w przyszłość.

HMP: Cześć. Co dzieje się obecnie w świecie

Dark Arena?

Juan Ricardo: Witam i pozdrawiam wszystkich

wspaniałych fanów Dark Arena z Polski.

W tej chwili, Dark Arena rozpoczęła nagrywanie

albumu powrotnego na podstawie muzyki,

nad którą pracowałem wraz z Paulem Konjicija

(gitarzysta i lider Dark Arena - przyp.

red.), zanim Paul umarł. Działamy w składzie:

gitarzysta Allan Marcus, basista Ryan Tyndal,

klawiszowiec Ron George, perkusista

Ewell Tyler Martin i ja na wokalu. A więc,

Przyjmij proszę kondolencje dla Paul'a Konjicija,

który zapadł na śpiączkę cukrzycową.

Jak go wspominasz jako muzyka i przyjaciela?

"Tall" Paul był bez wątpienia jedną z najbardziej

kreatywnych osób, jakie kiedykolwiek

spotkałem, oraz niesamowitym przyjacielem.

Podobnie jak ja, miewał tendencje do perfekcjonizmu,

co pozytywnie wpływało na naszą

współpracę. Pamiętam, że gdy spotkaliśmy się

w latach osiemdziesiątych, Paul był jeszcze

dzieciakiem a już przerastał wszystkich wokół.

Posiadał wspaniały talent muzyczny oraz wiarę

w siebie. Odkąd rozpoczęliśmy intensywne

muzykowanie w latach dziewięćdziesiątych, łączyła

nas przyjaźń trwająca ponad 20 lat.

Ale czy nie doszło w pewnym momencie do

Twojego odejścia z Dark Areny? Ponoć Brian

Allen zastąpił Ciebie na chwilę w 2017 roku.

Cóż... Koncertowałem wówczas po Europie z

zespołami Sunless Sky i Wretch, przez co nie

byłem dostępny, gdy Paul zaproponował nagrywanie

nowego albumu Dark Arena. To prawda,

aczkolwiek nigdy oficjalnie nie opuściłem

Dark Areny ani nie zostałem wykopany... Po

wydaniu LP "Ode To The Ancients" (2012),

go, żeby poszedł do Pure Steel - w ten sposób

nagrywaliśmy album jako nowozakontraktowany

zespół. Chcieliśmy najpierw wznowić

nasz debiut "Alien Factor" (2006), a dopiero

po nim wydać nowy krążek. Niestety, Paul

zmarł zanim do tego doszło. To smutna a zarazem

ironiczna tragedia, biorąc pod uwagę, jak

bardzo był podekscytowany przyszłymi planami.

Gratulacje za zawartość "Worlds Of Horror".

Czy nagrywaliście go we wspomnianym

wcześniej składzie, czy może ktoś inny przewinął

się przez Dark Arenę w okolicach 2018

roku?

Dziękuję! "Tall" Paul Konjicija nagrał niemal

wszystkie partie gitary i basu na "Worlds Of

Horror", za wyjątkiem kilku solówek w gościnnym

wykonaniu Mike G. Natomiast na perkusji

i na klawiszach grał Noah Buchanan, gościnnie

wspomagany w utworze "Anunnaki

Arise" przez Ewella Tylera Martina (bębniarza

Sunless Sky). Ja śpiewałem, z tym że moja

córka Mylie "Karma" Gorman dołączyła do

mnie w numerze "Abandoned".

zdecydowanie tak, ukaże się jeszcze przynajmniej

jeden album Dark Areny, a w dodatku

Pure Steel planuje wznowienia naszych wcześniejszych

longplay'ów.

Foto: Dark Aaron

Paul zajął się innymi projektami a ja założyłem

Sunless Sky i podpisałem kontrakt z Pure

Steel. W związku z tym Dark Arena nie

planowała wejścia do studia przez kilka następnych

lat. A gdy pod koniec 2016r. dołączyłem

do Wretch, Paul powiadomił mnie o planach

nagrywania nowego materiału Dark Arena.

W tej sytuacji odpowiedziałem, że musiałby

zaczekać kilka miesięcy, aż ukończę wpierw

płyty Sunless Sky oraz Wretch a później odbędę

trzymiesięczną trasę z oboma kapelami po

Europie. To właśnie wtedy Sunless Sky spędziło

tydzień w Polsce... Podczas mojej nieobecności,

Paul czuł, że nie chce zbyt długo

czekać i zatrudnił Briana, ale zaśpiewał on tylko

jeden utwór. Gdy wreszcie wróciłem do

Ameryki, spotkałem się z Paulem i zapewniłem

go, że nadal zależy mi na Dark Arena.

Wkrótce zabraliśmy się za przygotowania

"Worlds of Horror". Co więcej, namówiłem

OK, to kompletnie inna ekipa. Czujesz, że

Wasz obecny skład jest kompletny, czy może

szukacie jeszcze dodatkowej osoby?

W tej chwili nie szukamy. "Worlds of Horror"

oraz ten drugi album, nad którym już rozpoczęliśmy

pracę, uważamy za nasze właściwe

płyty powrotne. Mamy mocny line-up złożony

z ekstremalnie utalentowanych muzyków,

podekscytowanych wizją przyszłości... Ale,

oczywiście, interesuje mnie poznawanie wspaniałych

muzyków i zawsze rozglądam się za

młodymi talentami.

Czy za tą ekscytacją idzie Wasza pewność

siebie, że "Worlds Of Horror" jest lepsze niż

wszystko co do tej pory wydaliście, a może

przeciwnie - obawa przed reakcjami fanów?

Czuję, że "Worlds of Horror" jest najlepszym

albumem w dyskografii Dark Arena. Jako że

dopiero co podpisaliśmy kontrakt z Pure

Steel, zależało nam, aby zabrzmieć najciężej i

najmroczniej, jak się da. Szczególnie Paul

chciał zaznaczyć tym albumem nasz powrót w

chwale, a ja miałem nadzieję, że zdobędzie

dzięki niemu należne uznanie. Przez ponad

dwadzieścia lat, tworzyliśmy wspólnie wyśmienitą

muzykę. Mnie udało się zdobyć grupę

fanów, ponieważ śpiewałem również w Attaxe,

Ritual, Sunless Sky i Wretch, podczas gdy

Paul pozostawał w cieniu, niedostrzegany i

niedoceniany. A gdy nareszcie Paul wylądował

w dużym labelu, chciał pokazać światu, na co

naprawdę go stać, gitarową zręczność, twórczą

kreatywność, ogólnie cały potencjał... Po jego

śmierci dążymy wraz z Pure Steel do kontynuowania

jego spuścizny, tak aby świat poznał

56

DARK ARENA


jego muzykę.

W te dążenia prawdopodobnie wpisują się

Wasze oświadczenia, że Dark Arena na

"Worlds Of Horror" mniej eksperymentuje

niż dotychczas. Co dokładnie przez to rozumiecie?

Brzmienie oraz struktury kompozycji na wcześniejszych

albumach Dark Areny miało silne

podłoże prog-rockowe oraz prog-metalowe.

Nigdy nie obawialiśmy się eksperymentować.

Od dziwnych aranżacji poprzez nieortodoksyjne

użycie klawiszy, aż po mieszanie wokali

death metalowych z operowymi, a nawet używanie

folkowych instrumentów - zawsze

czymś zaskakiwaliśmy, ale nie na "Worlds of

Horror". Przyjęliśmy bowiem założenie, że to

ma być US power metalowy album i tyle. Aczkolwiek

wspomniane elementy eksperymentalne

zacierające granice pomiędzy prog, death i

power metalem na pewno powrócą na kolejnym

albumie.

Jak z Twojej perspektywy wygląda ewolucja

gatunku US power metal od lat osiemdziesiątych

do dnia obecnego?

Był to od zawsze mój ulubiony gatunek muzyczny,

ale lubię metal, hard rock oraz prog rock

w rozmaitych postaciach. Interesujące, że power

metal ewoluował w kompletnie różne style,

brzmi inaczej w Europie (bardziej melodyjny

i symfoniczny) a inaczej w Ameryce (bardziej

thrashowo). W pewnym sensie, są to dwa

różne gatunki wewnątrz jednego. Śpiewam teraz

w kapelach należących do obu kategorii -

Wretch bardziej podpada pod euro power metal

a Sunless Sky pod US power metal. Dark

Arenę widzę gdzieś pośrodku, ponieważ często

nawiązujemy do thrash i death metalu, a

jednocześnie podchodzimy do komponowania

tak jakbyśmy chcieli tworzyć coś symfonicznego

i bardzo melodyjnego.

Ile science fiction tkwi w przekazie lirycznym

"Worlds Of Horror"?

Od zawsze uwielbiam pisać liryki o science fiction

i o zjawiskach nadprzyrodzonych.

Nie inaczej w

Dark Arena. Co najmniej połowa

tekstów dotyczy tych intrygujących

zagadnień. Dla

przykładu powiem Ci, że

utwór tytułowy dotyczy historii

rasy kosmitów, podróżującej

pomiędzy planetami i pożerającej

wszystko, co stanie

na jej drodze, niczym stado

szarańczy. Numer "Dark Arena"

opiera się na spostrzeżeniu

Paula, że nazwa naszego

zespołu odpowiada miejscu w

podświadomości, gdzie nasze

skrajne uczucia toczą między

sobą wojnę (jak na wirtualnej

arenie); dobre myśli próbują

wyprzeć diabelskie tendencje.

Po tych dwóch kompozycjach

uplasowaliście "Annunaki

Arise". Czy wierzysz w

to, że owi starożytni bohaterowie

sumaryjskich, akkadyjskich,

asyryjskich i babilońskich

legend to odpowiedniki

herosów z greckiej mitologii,

a może symbolami

zdradzieckich mesjaszów

Foto: Dark Arena

udających zesłańców od bogów?

"Annunaki Arise" oparliśmy na hipotezie, że

bóstwa starożytnych Sumerów były w rzeczywistości

reprezentantami zaawansowanej rasy

z innej części kosmosu, ale stanowiącej przodków

ludzi. Postaci te wstają w "Annunaki

Arise" z grobów, aby przejąć swoją dawną rolę

zarządców świata.

Uwielbiam Waszą fantastyczną balladę

"Abandoned" za mroczną atmosferę a zarazem

zwartą treść. To jedna z najlepszych ballad,

które ostatnio słyszałem. Jak ją skomponowaliście?

Znów dziękuję Ci za dobre słowo! Wiele dla

mnie znaczy, słyszeć takie

opinie, bo właśnie one najlepiej

świadczą, że nasze wysiłki

twórcze przynoszą zamierzone

efekty. Oczywiście

"Abandoned" jest historią o

duchach, ale zakręconą. Zazwyczaj

tego rodzaju opowieści

traktują o nawiedzonych ludziach,

natomiast ja śpiewam

o tym, jak to jest być samą

zjawą. Wyobrażam to sobie

jako koszmarny stan, w którym

jednocześnie jest się częścią

znanego nas świata, a jednocześnie

nie. Zjawa może

widzieć, choć pozostaje niewidoczna.

Może słyszeć, ale pozostaje

niesłyszana. Chce dotykać

i być dotykana, ale nie

pozwala jej na to uwięzienie w

dziwnej fizyczności. Moim

zdaniem jest to straszniejsze,

niż gdybym zobaczył zjawę.

to za najwyższą formę uznania dla nas, a zwłaszcza

dla mnie, dlatego że faktycznie Helstar

nas inspiruje a James to jeden z moich ulubionych

wokalistów. Z nieskrywaną dumą przyznam,

że jestem z Jamesem również dobrymi

przyjaciółmi, odkąd spotkaliśmy się podczas

Pure Steel Metalfest w 2018r. Inne zespoły

mające silny wpływ na Dark Arenę to: Nevermore,

Pagans Mind i Kamelot.

Dlaczego nie jesteście zbyt aktywnie w mediach

społecznościowych? Czy chodzi o nadmierną

cenzurę na fejsie?

Na Facebooku jest zbyt wiele cenzury, ale po

śmierci Paula i jeszcze do niedawna, Dark

Arena była moim projektem studyjnym.

Szczerze mówiąc, dziwnie czuję się reprezentując

Dark Arenę bez Paula. Niemniej, z dumą

kontynuuję to, co przyniosła nasza przyjaźń

i staram się dać to światu. Założę wkrótce

oddzielną stronę na Facebooku, ale póki co publikuję

wiadomości na mojej stronie Juan Ricardo

Facebook.

Czy masz już jakieś konkretne plany koncertowe?

Zwykłem mówić "nigdy nie mów nigdy", bo nie

da się przewidzieć przyszłości. W tej chwili nie

myślę o trasach, ale rozmawiamy o specjalnym

show z okazji powrotu Dark Arena. A więc,

trzymajcie kciuki. Super byłoby zagrać jakiś

festiwal lub dwa, polecieć do Europy. Głównie

jednak koncentrujemy się obecnie na albumach,

planując jeden dzień na raz. Cieszę się,

że powróciliśmy, ale nie naciskam nikogo na

żadne zobowiązania odnośnie koncertów przynajmniej

do momentu, gdy ukończymy następny

album.

Foto: Dark Arena

Jak często porównują Was

do Helstar?

Dark Arena jest porównywana

do Helstar od pierwszego

dnia działalności, natomiast

mnie porównują do wspaniałego

Jamesa Rivery. Uważam

Dziękuję za rozmowę. Najlepsze pozdrowienia

od wszystkich polskich fanów US power

metalu.

Również dziękuję wszystkich wspaniałym

fanom Dark Arena z Polski! Mam nadzieję, że

wkrótce do Was zawitamy.

Sam O'Black

DARK ARENA

57


Ścianę dźwięku słychać niemal wszędzie na

"The Final Stage". Jakie macie podejście do

"redukcji hałasu" podczas edytowania utworów?

Szczerze mówiąc, magia dzieje się w fazie miksowania.

Produkcją zajmuje się VO Pulver

(Poltergeist, Gurd) - jest najlepszym znanym

mi fachowcem w tym zakresie. Jego brzmienie

jest warte milion dolców! Zazwyczaj rejestrujemy

instrumenty oddzielnie. Każdy decyduje

indywidualnie, jak dokładnie chce siebie usłyszeć

na słuchawkach. Ściana dźwięku powstaje

w fazie miksu, z tym że wpierw nagrywamy

kilka ścieżek tej samej gitary rytmicznej z użyciem

czterech różnych mikrofonów oraz dwóch

różnych wzmacniaczy. Posługujemy się również

cyfrowym modelarzem Kemper. To się

sprawdza.

Porzucajcie wzorce i próbujcie coś nowego

Wrze, zieje, kipi, buzuje, chlupie i pulsuje, ale "najważniejsze, jak go wykonano,

czy brzmi wiarygodnie, oraz czy zamysł twórcy ma szansę trafić do właściwej

grupy słuchaczy" - rozmyśla basista, kompozytor i wokalista Adriano Troiano

po wydaniu najnowszego albumu swojego Distant Past pt. "The Final Stage".

Pozornie, jest to solidny, ale niewyróżniający się tradycyjny heavy metal. Dopiero

po bliższym zapoznaniu się z tą muzyką okazuje się, że daje nam ona kopa poza

strefę komfortu. Stanie się jasne, że nie wszystko w klasycznym heavy zostało już

wymyślone, kiedy spojrzymy na cel tworzenia oraz słuchania muzyki z alternatywnej

perspektywy.

HMP: Czy Distant Past to już regularny zespół,

a może nadal projekt z okazjonalnymi

koncertami?

Adriano Troiano: Założyłem Distant Past jako

projekt studyjny (w 2002r. - przyp. red.), do

którego realizacji zapraszałem przyjaciół oraz

gości specjalnych. Chciałem nadać życie własnym

kompozycjom, a miałem ich sporo. Po wydaniu

koncept albumu "Rise of the Fallen" (w

2016r., wraz z Agnusem McFive znanym z

Gloryhammer) zechcieliśmy pograć trochę na

żywo. Cześć muzyków mojego poprzedniego

zespołu Emerald wsparła nas w organizacji jednego

występu. Nie utworzył się z tej grupy

stały line-up, więc poszukałem innych osób, z

którymi mógłbym wspólnie skomponować następny

longplay.

W jaki sposób nowi muzycy Distant Past

uczą się grać Wasze utwory?

Ogrywaliśmy wszystko, dopóki byliśmy niezadowoleni.

W przeciwieństwie do wcześniejszych

albumów, "The Final Stage" aranżowaliśmy

wspólnie i każdy mógł wyrazić własną

opinię. Dzięki temu wszyscy czujemy najnowsze

kawałki. Inaczej z wcześniejszymi utworami

- tych uczyliśmy się w międzyczasie. Najpierw

samodzielnie w domu, a później zespołowo

podczas prób. Fajnie usłyszeć starszy materiał

w interpretacji nowych muzyków. Rozumiemy

się doskonale, cieszymy się wspólnym

graniem i uzyskujemy intensywność brzmienia

porządnego zespołu. Zależy nam obecnie, aby

zaprezentować to publiczności na żywo. Czekamy

na sprzyjające okoliczności.

Czy odczuwaliście przy tym presję, aby nowe

kompozycje okazały się bardziej przystępne

dla publiczności klubowej?

Po prostu zabraliśmy się za tworzenie krótszych

numerów, z refrenami dającymi się śpiewać

przez tłum. W przeszłości chciałem przekazywać

rozmaite historie poprzez własną muzykę

i w związku z tym ich struktura wychodziła

złożona, progresywna. Np. "The Hell of

Verdun" z LP "Utopian Void" opowiadał o I

Wojnie Światowej, dlatego zabiera słuchaczy w

muzyczną podróż, nie składając się z prostych

motywów, lecz z wielu zmian dynamiki oraz

nastroju. Z nowym składem czułem się tak,

jakby to był dla mnie całkiem nowy etap. Myślałem

w ten sposób, że jeśli słuchaczom się to

spodoba, to naprawdę będę usatysfakcjonowany,

ale niezależnie od ich opinii, i tak warto się

starać. Teraz wiem, że ludziom fajnie słucha się

"The Final Stage".

Jaki Twoim zdaniem wpływ ma rozpoczynanie

komponowania od gitary basowej na

ostateczne harmonie Distant Past?

Granie na basie w studiu pozostawia mi więcej

czasu na kwestie produkcji oraz na aranżowanie

detali, ale zazwyczaj komponuję posługując

się gitarą prowadzącą. Mam szczęście współpracować

z osobami o znacznie lepszym warsztacie

wykonawczym ode mnie. Mogę polegać

na ich inwencji odnośnie dodatkowych melodii,

a także w fantastycznych solówkach.

Co symbolizuje "smok" w openerze "Kill the

Dragon"?

"Kill the Dragon" lub "Kill the Demon" (pierwotna

nazwa) to ostatni numer napisany przeze

mnie jeszcze dla zespołu Emerald. Odświeżyłem

go sobie i postanowiłem umieścić go na

albumie. Lirycznie jest podchwytliwy, bo chodzi

w nim o opuszczanie strefy komfortu.

Smok odpowiada wewnętrznemu strachowi

przed porzucaniem utartych wzorców i próbowaniem

czegoś nowego. Po skompletowaniu

wszystkich kompozycji, ów wątek perfekcyjnie

wpasował się na sam początek. Zawiera bowiem

wszystko, co najważniejsze w Distant

Past 2021.

Czy dobrze słyszę, że solo gitarowe w "Staring

At The Stars" wpisuje się w bliskowschodni

styl?

Pozwól, że zapytam Lorenza (…) Jego intencją

(gitarzysta Lorenz Laederach - przyp. red.) było

uchwycenie stylu Bliskiego Wschodu, ale zainspirowała

go jedyna szwajcarska melodia

folkowa w skali minor, "Guggisberg". Wspomniana

w tekście góra znajduje się tuż obok

miejsca, w którym on mieszka. Wciąż pamięta

bezchmurną noc, podczas której wpatrywał się

tam w gwiazdy wraz z dziewczyną.

Podczas wizyty w Lucerne dwa lata temu odniosłem

wrażenie, że szwajcarskie społeczeństwo

jest dosyć mocno zaangażowane w międzynarodowe

misje militarne. "The Lion Monument"

dedykowane szwajcarskim strażnikom

poległym podczas Francuskiej Rewolucji

to może już historia, ale sam widziałem rozwrzeszczany

tłum maszerujący środkiem ulicy,

co miejscowy świadek wyjaśnił mi tylko

jednym słowem: Erdogan!

Możliwe, że to akurat nie Szwajcarzy, lecz Turcy.

Nie wiem. Fakt, że zdarzają się u nas liczne

demonstracje związane z problemami innych

krajów. Nasz demokratyczny system umożliwia

ludziom głosowanie we wszystkich sprawach.

Przedstawiciele Szwajcarii nie mogą zdziałać

nic bez zgody obywateli. A gdyby jednak zrobili

coś wbrew woli mieszkańców, sprawnie zebrałoby

podpisy w sprawie referendum. Więc

tak czy owak, ludzie głosują. Swoją drogą, ciekawe,

że nie mamy jednego Prezydenta, lecz

siedmiu.

58 DISTANT PAST


Foto: Distant Past

Czy podzielasz pogląd, że o ile sama Szwajcaria

jest powszechnie kojarzona z neutralnością,

o tyle międzynarodowe misje pokojowe

są szalenie ważne, a może nawet emocjonujące

dla Szwajcarów?

Nie czuję się ekspertem w tym temacie. Z tego

co się orientuję, mogę jednak powiedzieć, że

szwajcarscy żołnierze zasłynęli w historii z pełnienia

roli najemników. W średniowieczu istniał

na nich spory popyt, a ponieważ nie służyli

żadnemu królowi w swoich stronach, to udzielali

się w imię tego, kto oferował im godziwe

wynagrodzenie. Dobrym tego przykładem może

być choćby szwajcarska straż papieska.

Czy "I am Omega" opisuje strach egzystencjonalny

podsycany przez szwajcarskie media

głównego nurtu?

Nie. "I am Omega" napisałem po obejrzeniu

filmu "The Omega Man" z 1973 roku. Uwielbiam

science fiction, stąd wiele spośród moich

utworów ma apokaliptyczny lub utopijny temat.

Sam film został oparty o nowelę "I am

Legend". Istnieje też współczesna ekranizacja o

tym samym tytule, a także zupełnie inny film z

podobnym pomysłem, "The Last Man on

Earth".

Wbrew temu, co powiedzieliśmy o zwartości

Waszych najnowszych numerów, "Dawn City"

ciągnie się ponad siedem minut. Czy uważasz,

że najlepsze epic metalowe hymny są

konkretne, nawet jeśli długie?

To zależy. Podobają mi się takie z jednym riffem,

jak i te dłuższe, magiczne, z wieloma zmianami.

Najważniejsze, jak je wykonano, czy

brzmią wiarygodnie, oraz czy zamysł twórcy

ma szansę trafić do właściwej grupy słuchaczy?

Co do "Dawn City", przedstawiamy w nim eksperymentalne

miasto Aeroville w Indiach, którego

mieszkańcy żyją bez pieniędzy, bez rządu

i bez religii (o tym też śpiewamy). Mówi się, że

potrzebujemy zmienić styl życia, żeby ludzka

rasa mogła dalej ewoluować. Jak ta ryba, która

po raz pierwszy wyszła z wody... Prawdziwa

utopia na Ziemi to ciekawy koncept, ale czy dałaby

radę? "Dawn City" składa się z trzech części:

w pierwszej opisujemy miasto, w drugiej intencję

jego założyciela, a trzecia podsuwa wskazówki

dlaczego jest ono skazane na upadek.

Fajny utwór z fajnym tematem. Jeśli ktoś jeszcze

to wygoogluje, dowie się o tym i pomyśli z

trochę innej perspektywy o ludzkiej ewolucji,

moja misja zakończy się sukcesem.

Pod Waszym postem na Facebooku z video

"Queen of Sin" (it rocks out!), gitarzysta zarówno

Distant Past, jak i Age of Disclosure,

Ben Sollberger, napisał: "Distant Past, powinniśmy

zaplanować kolejny wspólny projekt!".

Odpowiedzieliście: "Powinniśmy. (…)

Nie ma nas już w Kansas". O co w tym chodziło?

(śmiech) Czasami mamy ochotę sobie pożartować!

Ale opowiem Ci o tym. Age of Disclosure

to metalowy projekt Bena, w ramach którego

współpracowaliśmy po raz pierwszy. Ja

grałem tam nie tylko na basie, ale również zaśpiewałem

(w moim studiu). Wokalista Distant

Past, "Jay Jay", zresztą też tam śpiewa.

Mamy sporo wspólnych muzycznych doświadczeń,

również wyniesionych z zespołu Skrylls.

Ben właśnie wydał album Ben Sollberger Project

"I Hate to Say", na którym zrobił wszystko

sam - sprawdź to. W każdym razie, gdy on

pisał "I'm from Jersey", ja zaproponowałem "Nie

ma nas już w Kansas", co nie ma nic wspólnego z

zespołem Kansas (aczkolwiek lubię ich).

Wspomniane zdanie pochodzi z "The Wizard

of Oz", w którym Dorothy trafia do innego

świata. Przetłumaczyłem je jako "nie ma nas

tam gdzie dawniej byliśmy" w znaczeniu, że

udaliśmy się dalej. Taka tam zabawna minikonwersacja.

Przy okazji, Rainbow rozpoczynało

swoje występy od motywu z tego filmu.

"Nie ma nas już w Kansas, musimy być gdzieś za

Foto: Distant Past

tęczą" (gra słów - przyp. red.) i Blackmore odpala

melodię "Somewhere over the Rainbow",

przechodzącą w "Kill the King".

Idąc za ciosem, co Wasza okładka ma wspólnego

z Arthurem Brownem ("Fire")?

Po sukcesie "Fire", Arthur Brown uciekł przed

sławą do Francji. Ale wkrótce później utworzył

zespół Kingdom Come (teraz nazywający się

Arthur Brown's Kingdom Come, nie należy go

mylić z formacją o tej samej nazwie z lat 80.).

Bruce Dickinson kowerował "Spirit of Joy",

pochodzący z trzeciego albumu Kingdom Come.

Rozpadli się po tym trzecim longplay'u, ale

ich klawiszowiec Victor Peraino kontynuował

jako Victor Peraino's Kingdom Come. Wydał

album w latach osiemdziesiątych, a w 2014

nagrał ponownie niektóre utwory z gościnnym

udziałem Arthura Browna. Jako kolekcjoner,

koniecznie musiałem mieć to CD. Kocham tą

okładkę oraz zawarte tam ilustrację do tego

stopnia, że skontaktowałem się z ich twórcą

Jamesem Beveridgem, zachwyciłem się obrazami

z jego Facebooka i użyłem jeden z nich

jako cover do "The Final Stage".

Nazwałeś kiedyś Helstar "najlepszymi przyjaciółmi

Emerald". Czy dziś nazwałbyś ich

"najlepszymi przyjaciółmi Distant Past"?

Kiedy byłem jeszcze w Emerald, odbyliśmy w

2012r. trasę po Europie z Helstarem. Oczywiście

przyjaźnie zacieśniają się podczas takich

tras. Ale z tamtej ekipy pozostałem tylko ja w

Distant Past. Helstar też znacząco zmienił

skład (Helstar ma nowego basistę Garrick

Smith i nowego gitarzystę Andrew Atwood -

przyp. red.). Był jeszcze rozgrzewający publiczność

zespół The Order of Chaos, ale niestety

w ogóle już on nie istnieje. Niemniej, bardzo

chciałbym pojechać z Helstarem w trasę. Oby

do tego doszło w lepszych czasach.

Twoje ostatnie call-to-action dla polskich

metalowców?

Polska publiczność zawsze nas dobrze odbierała,

dostajemy od niej mnóstwo pozytywnych

opinii. Więc dołączajcie do naszej nowej muzycznej

przygody, słuchając głośno "The Final

Stage" oraz oglądając video do "Queen of Sin".

Bardzo dziękuję za wsparcie. Heavy metal nigdy

nie umrze.

Sam O'Black

DISTANT PAST 59


HMP: Jak się masz tydzień po premierze

"Crimson Wreath"?

Costas Koulis: Wspaniale. Widzimy mnóstwo

pozytywnych recenzji. Dostajemy też od

mediów sporo zaproszeń do rozmowy, co mnie

cieszy. Za kilka dni ukaże się nasze czwarte

oficjalne video, do utworu "Ashes To Dust" (po

"Crimson Wreath", "All Blood Red" i "Besetting

Sins" - przyp. red.).

Ten album jest dla Was szczególny, jako

trzeci w dyskografii. Co dokładnie musiałoby

się wydarzyć, abyś czuł się pewien, że odniósł

on odpowiedni sukces?

Mam nadzieję, że faktycznie okaże się on

szczególny. Czas pokaże. Na pewno pojawi się

więcej recenzji i wywiadów. Ciekawe, z jakimi

jeszcze reakcjami spotka się "Crimson

Wreath" ze strony rynku, prasy oraz fanów.

Przyznam więc, że to świetny album. Trwa

78 minut i słychać, że jest dopracowany w

najdrobniejszych szczegółach; zresztą nie

tylko muzycznie, ale i wizualnie.

Dziękuję. Traktujemy nasz album tak jakbyśmy

traktowali nowo narodzone dziecko i faktycznie,

dbamy o każdy detal z nim związany.

Staramy się, żeby każdy kolejny album w naszym

dorobku wypadł lepiej od poprzedniego.

Ważnym bodźcem do tego jest pozytywny

feedback ze strony odbiorców.

Wybraliście cztery utwory na single: "Besetting

Sins", All Blood Red", "Crimson

Wreath" i "Ashes To Dust". Dlaczego akurat

te, a nie inne?

Illusory to bardzo demokratyczny zespół. Każdą

decyzję podejmujemy na drodze głosowania

całego sześcioosobowego zespołu. Uważam,

że jest to właściwe podejście i najlepszy

sposób na to, żeby publiczność otrzymywała,

Wojna nie jest złem koniecznym

Perkusista i autor liryków Illusory, Costas Koulis, opowiedział nam o

antywojennym przesłaniu ich najnowszego albumu "Crimson Wreath". Podzielił

się też swoimi osobistymi opiniami o heavy metalu, byciu perkusistą oraz fałszywej

propagandzie mediów głównego nurtu.

co dla niej najlepsze. W tym przypadku głosowanie

wyłoniło czterech kandydatów na singla.

W konsekwencji, te cztery utwory promują

album.

No tak. Grecja jest przecież kolebką demokracji.

Głównym przesłaniem "Crimson

Wreath" jest sprzeciw wojnom. To wrażliwy

temat?

"Crimson Wreath" nie jest koncept-albumem,

ale koncentruje się na dwóch ważnych sprawach:

na wojnie oraz na stracie. Wielu ludzi

uważa wojnę za zło konieczne. My się z tym

nie zgadzamy. Dla nas wojna to zło. Część

utworów wyraża antywojenną deklarację. Inne

- ludzką stratę. Zwłaszcza "An Opus of Loss

and Sorrow", na który składają się trzy kawałki,

dotyczy ludzkiej straty. Poszczególne

utwory nie tworzą jednej spójnej historii, ale są

wzajemnie powiązane tematycznie.

Czy chciałbyś bliżej przedstawić te tematy?

Grecja uczestniczyła we współczesnej historii

w dwóch wojnach bałkańskich, walczyła

przeciw Królewstwu Ottomańskiemu,

później przeciw Republice Tureckiej, a ponadto

broniła się przed najazdem Włochów

oraz nazistów. Czy te konflikty zbrojne

bezpośrednio zainspirowały Ciebie do pisania

tekstów utworów? Czy myślałeś o nich

podczas tworzenia?

Ogólnie wojna jest złem, bez względu na to, w

której części świata, w którym roku, czy też w

której erze się toczy. Pisaliśmy o negatywnych

aspektach wojny jako takiej. Masz rację, że

Grecja doświadczyła współcześnie wiele wojen,

ale inne kraje również. Wydaje mi się, że

współcześnie tylko USA nie brało udziału w

żadnej międzynarodowej wojnie, z tym że u

nich doszło do Wojny Secesyjnej (1861-1865,

pomiędzy północnymi a południowymi

Stanami - przyp. red.). Wymieniłeś wojny

związane z Grecją i masz rację: 1821, Bałkany

1912, I Wojna Śwatowa 1914-1918, II Wojna

Światowa, wojna domowa w Grecji, etc. Po

części te konflikty działy się samoistnie, ale

odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie

rządy państw uznały je za sposoby realizacji

części swoich planów strategicznych. My w

Illusory nie zgadzamy się z takim podejściem.

Naszym zdaniem do żadnych wojen nie powinno

wcale dochodzić; są one szkodliwe pod

każdym względem i nie wynika z nich żadna

korzyść. Wojna nie może dać Ci życia, może je

jedynie odebrać. Potrzebowaliśmy to przekazać

na najnowszym albumie, podążając ścieżką

innych zespołów, które też niejednokrotnie

sprzeciwiały się wojnom.

Kilka dni temu podzieliliście się na swojej

stronie Facebook recenzją od VelverThunder:

"Wokalista wyraża jasne oświadczenie na

"Crimson Glory", że zamierza rzucić wyzwanie

"the top orderowi". Czy zgadasz się z

tym zdaniem?

Stanowczo podkreślam, że Illusory nie jest zespołem

politycznym. Nie zamierzamy angażować

się w politykę. Mówimy tylko, że wojna

jest okropna dla narodów, zaangażowanych ludzi

oraz dla tych, którzy o niej decydują. W

ogóle nie powinno dochodzić do wojen.

Jak skomentowałbyś fakt, że mówiąc o zadłużeniu

Grecji wobec europejskich banków

centralnych często pomija się milczeniem, że

współczesna Grecja niesamowicie szybko

rozwijała się po II Wojnie Światowej, zwiększając

swój produkt krajowy brutto z 4.5 biliona

USD do 360 bilionów USD w ciągu

zaledwie 60 lat? Wygląda na to, że Grecja

rozwija się współcześnie znacznie szybciej od

starożytnej Grecji, co oczywiście znajduje

odzwierciedlenie w greckiej nauce i sztuce.

To, co starożytnej Grecji zajęło stulecia,

współczesna Grecja osiągnęła w zaledwie

kilkadziesiąt lat.

Nie powinno porównywać się dwóch różnych

epok w historii naszych krajów. Nie należy porównywać

sytuacji w XIX / XX / XXI - wiecznej

Grecji z sytuacją w V wieku przed naszą erą.

Nie da rady, z oczywistych powodów - różne

społeczeństwa, różne sposoby myślenia, różne

podejście do wojen czy też do handlu. Takie

porównanie nie byłoby ani sprawiedliwe, ani

logiczne. Dostrzegam zbyt wiele uproszczeń w

przekazie mediów głównego nurtu. Obecnie

Grecja jest zadłużona wobec europejskich banków

centralnych, ale inne kraje UE również.

Niemcy mają teraz wielokrotnie większy dług

niż Grecja - 20 razy większy? 30 razy? No ale

Niemcy są liderem Unii Europejskiej, a Grecja

nie. W każdym razie, to fałszywa polityczna

propaganda. Nie powinniśmy przykładać wagi

do stronniczych wiadomości, które nie mają

żadnego pokrycia w rzeczywistości. O tym złożonym

zagadnieniu mógłbym napisać książkę.

Grigoris Valtinos wypowiedział narrację do

utworu "Ashes to Dust". Czy jesteś fanem

tego aktora?

Grigoris Valtinos jest filarem greckiej kultury

jako wielki aktor i dyrektor teatralny. To on

wystąpił w roli głównego bohatera pierwszego

przedstawienia wystawionego przez Colosseum

po 1500 latach ciszy. Latami oglądaliśmy

jego sztukę i podziwialiśmy jego talent. Podczas

komponowania "Ashes to Dust" potrzebowaliśmy

dodać dramatyczną narrację. Był pierwszą

osobą, o której natychmiast pomyśleliś-

60

ILLUSORY


my. Skontaktowaliśmy się z jego agentem

medialnym. Wysłuchał naszej propozycji i po

dwóch dniach potwierdził zaangażowanie. Cieszymy

się, że jego głos wybrzmiał na naszym

albumie. Doskonale oddał esencję utworu.

Znakomita partia.

Na "Crimson Wreath" słyszymy też inne

narracje głosowe, orkiestracje, chóry oraz partie

fortepianowe. W jaki sposób aranżujecie

utwory?

Rozmawiamy, przeprowadzamy burzę mózgów,

wymieniamy się pomysłami. Ja nie decyduję

samodzielnie o partii perkusji, ponieważ

staram się zawsze dostosować do charakteru

utworów. Wiadomo, że inny podkład rytmiczny

potrzebuje ballada, a inny thrashowy

killer. Dbam o dobro kompozycji.

Czy skomponowaliście jakieś ciekawe utwory,

które nie znalazły miejsca na "Crimson

Wreath"?

Wiele. Album trwa 78 minut, więc więcej kawałków

nie zmieścilibyśmy na pojedynczym

dysku CD. Całość naszego nowego materiału

trwa około 120 minut. Pozostałe utwory znajdą

się na następcy "Crimson Wreath", który

wkrótce się ukaże, bo sześć lub siedem z nich

mamy już w fazie przedprodukcji. Demokratycznie

głosowaliśmy, co powinno się znaleźć na

obecnym, a co dopiero na następnym albumie.

Klawiszowiec i gitarzysta George

Konstantakelos zagrał na Waszym poprzednim

LP "Polysyllabic", ale już nie na "Crimson

Wreath". Greg Bakos zagrał na gitarze

na "Crimson Wreath" a Makis Vandoros na

klawiszach na "Crimson Wreath". Jakbyś

skomentował te zmiany w line-upie Illusory?

Zacznę od sprostowania, że Greg Bakos zagrał

na gitarze zarówno na "Polysyllabic", jak i na

"Crimson Wreath" (zaktualizujemy to na Metal

Archives). George Konstantakelos jest i

na zawsze pozostanie naszym serdecznym

przyjacielem. Wchodził w skład zespołu przez

około 15 - 16 lat. Odszedł z powodów osobistych,

w atmosferze wzajemnego zrozumienia i

szacunku. Możesz usłyszeć go gdzieniegdzie

na "Crimson Wreath". Mam nadzieję, że obecny

skład przetrwa próbę czasu i pozostanie

niezmieniony na następnych wydawnictwach.

Siódmego września 2019r. wystąpiliście przed

Gus G. na "Let's Rock Festival". To zdaje się

Wasz ostatni koncert jak dotąd. Jak wspominasz

tamtą imprezę?

Wspaniała noc. Organizator zaprosił nas w

ostatniej chwili. Ucieszyliśmy się z możliwości

uczestnictwa. Przybyliśmy na miejsce o godzinie

12 w południe, zrobiliśmy próbę dźwięku,

wszystko brzmiało pięknie. Spędziliśmy niezapomniany

dzień w metalowym środowisku.

Gus G. był headlinerem, a kiedy skończył

swój set, pogadaliśmy z nim oraz z członkami

pozostałych zespołów o muzyce. Nie możemy

się doczekać naszego kolejnego koncertu.

Jako główny manager noizy.gr jesteś doskonale

zaznajomiony z grecką sceną metalową.

Z pewnością słyszałeś o progresywnym

Fortress Under Siege?

Znam ich. Dzieliliśmy scenę w 2015r. To znakomici

muzycy o odpowiednim podejściu.

Mam na ich temat jak najlepsze zdanie. Przykładają

się, są oddani metalowej scenie. Podziwiamy

ich za to, co robią.

Oba zespoły: Illusory oraz Fortress Under

Siege, cechuje podobny sposób grania progresywnego

metalu. Wasza muzyka jest

zwarta, nieprzekombinowana, a jej odbiór nie

stanowi wyzwania dla słuchaczy nieoddychających

progiem. Wiecie, jak zdobyć uwagę

fanów od pierwszego odsłuchu.

Dziękuję. Nie interesuje nas komplikowanie

struktur kompozycji w stylu Dream Theater,

Meshuggah, The Mars Volta. Nie czujemy

tego. Lubimy, gdy muzyka jest przyjemna w

odbiorze, aczkolwiek nie prostacka. Twórczość

Illusory może nie wydawać się trudna technicznie,

dopóki nie przychodzi do jej grania, bo

wtedy okazuje się, że jednak wymaga konkretnych

umiejętności. Kochamy heavy metal.

Czysty, bezpośredni heavy metal z lat osiemdziesiątych.

Nie usiłujemy wynaleźć koła na

nowo. Nie chcemy tego. Nie zależy nam na

wykreowaniu całkiem nowego gatunku. Wręcz

nienawidzimy rzeczy typu djent - dla nas to

pozbawione sensu, w pewnym sensie fałszywe.

Nie widzę powodu, żeby tak kombinować.

Myślę, że możesz znaleźć wiele odniesień do

tradycyjnego heavy metalu na naszych albumach.

Tak. Mogę też znaleźć liczne świadectwa

Waszego talentu do tworzenia świetnych

melodii. W ich cieniu pozostaje jednak "Immortal

No", ponieważ więcej w nim gitarowego

riffowania niż wpadających w ucho

melodii. Za każdym razem "Immortal No"

podoba mi się coraz bardziej.

Dziękuję. Pomysł do liryków "Immortal No"

wymyśliłem już w 1991 roku, czyli w momencie

rozpoczęcia przygody z perkusją. Kiedy pozostali

zaproponowali podkład muzyczny,

przypomniałem sobie o tych tekstach. Opowiadam

w nich o najemniku, który zorientował

się, że źle postępuje. Początkowo lubił możliwość

zarobku w zamian za udział w wojnie,

ale zaczął zadawać sobie pytania: "czy to etyczne?

Czy to przyzwoite? Czy to słuszne?".

Zespół wyszedł z tym wspaniałym riffowaniem,

obserwowałem jak utwór się rozwija i

pomyślałem: "OK, 100% heavy metal!". Super

będzie zagrać to na żywo. Świetny numer do

head bangingu.

Jesteś znakomitym perkusistą. Czy również

tancerzem? Lala z Burning Witches porównała

kiedyś jedno z drugim.

(śmiech) Burning Witches to fantastyczny

zespół, jeden z najintensywniej obecnie działających.

Te dziewczyny wywierają na mnie

wrażenie. Odpowiadając na pytanie przyznam,

że osobiście jestem najgorszym tancerzem na

świecie. Od razu widać, że nie potrafię tańczyć.

Ale jest coś w słowach Lali, ponieważ perkusista

potrzebuje doskonale czuć rytm, aby

właściwie współpracować z zespołem. Grunt,

żeby utwór dobrze brzmiał, a nie samo "bębnienie".

Jak przeciwdziałasz efektowi "łokcia tenisisty"?

Na szczęście nie doświadczam żadnego efektu

ubocznego gry na perkusji. Dbam o ręce i

stopy, prowadzę ogólnie zdrowy tryb życia.

Zdarzało nam się w przeszłości dawać trzy i

pół godzinne koncerty, więc zdaję sobie sprawę,

jak ważne jest zachowanie formy.

Czy chciałbyś dodać coś na koniec, o co

Ciebie nie zapytałem?

Oczywiście. Dziękuję Tobie za pytania a fanom

za to że nas słuchają. Album "Crimson

Wreath" ukazał się 21 maja 2021r. za sprawą

Rockshots Records. Jesteśmy z niego dumni i

mamy nadzieję, że będziecie go słuchać.

Wspierajcie wszystkie zespoły tworzące dobrą

muzykę. Do następnego razu, dobranoc.

Sam O'Black

ILLUSORY 61


HMP: Dlaczego zdecydowaliście się nazwać

album "El Camazots"? Oczywiście nietoperze

są ważnym elementem gatunku, wystarczy

zapytać Ozzy'ego, ale musi stać za tym

coś więcej. Myślicie, że mitologia Majów dobrze

łączy się z metalową estetyką i tekstami?

Pascal Remans: Tytuł wziął się z tekstu napisanego

przez naszego wokalistę. Zainteresował

się wierzeniami stojącymi za El Camazots i

kiedy przedstawił ten koncept reszcie zespołu,

pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem będzie

Nigdy nie musieliśmy iść na kompromis

Entierro to wybuchowa mieszanka. Gra tu sam Victor Arduini z Fates

Warning, ale w składzie znalazło się też wielu innych doświadczonych muzyków.

Hołdują klasycznemu heavy, ale nie brak im progresywnej natury, prowadzącej do

nowoczesnych brzmień i kawałków bliskich doomowi czy stonerowi. Jak sami

przyznają, w obecnym składzie napisali najlepszą płytę w całej swojej dotychczasowej

działalności. O "El Camazots" - EPce zbudowanej na postaci nietoperza

śmierci z wierzeń Majów, pełnej numerów odzwierciedlających gust ich autorów,

znaczeniu początku gatunku dla współczesnej sceny i planach na przyszłość zespół

opowiedział w wywiadzie dla Heavy Metal Pages.

sami chcielibyśmy słuchać i mamy nadzieję, że

innym też się to spodoba.

Jakie były reakcje po wydaniu waszej EPki?

Do tej pory otrzymaliśmy dużo pozytywnych

opinii związanych z jej wydaniem. To póki co

nasza najbardziej udana propozycja, biorąc

pod uwagę recenzje i sprzedaż, a dla nas osobiście

to najmocniejsza pozycja w naszym katalogu.

Na "El Camazots" mieszacie wiele gatunków.

Jest thrashowy riff w tytułowym kawałku,

doom/stoner w "The Penance", nowoczesne,

metalowe brzmienie w "The Tower" i

sporo klasycznego heavy w każdym z nich.

Jest jakieś powiązanie między tym a waszą

"progresywną" naturą? Może po prostu nie

chcieliście się ograniczać?

Tworzenie jest dla nas bardzo dotkliwym doświadczeniem.

Piszemy wyłącznie na podstawie

tego, co nas porusza. Jak już wspominaliśmy,

komponujemy rzeczy, których sami chcemy

słuchać, a ponieważ jesteśmy fanami wielu

różnych podgatunków metalu, naturalnie inspirujemy

się i mieszamy wszystkie te różnorodne

muzyczne "przyprawy" w naszych utworach.

Nigdy się nie ograniczamy, bo nie jesteśmy

związani żadnymi trendami w muzyce popularnej.

To jedna z zalet grania muzyki, którą

kochamy. Nigdy nie musieliśmy iść na kompromis

w tym, co chcemy zrobić, aby zadowolić

dyrektora jakiejś wytwórni fonograficznej

czy dotrzeć do mas. Gramy dla metalowców

takich, jak my i mamy nadzieję, że jazda, w

jaką ich zabieramy, spodoba im się tak samo

jak nam.

połączenie go z okładką. Stworzyliśmy groźną

bestię, która, jak myślimy, pasuje do brzmienia

naszej EPki.

Czy przeszłość Victora w Fates Warning i

Chrisa w Jasta wpłynęły na materiał na waszej

EPce? Inspirowaliście się poprzednimi

zespołami, czy chcieliście zacząć kompletnie

nowy projekt?

Na obu podświadomie wpływa każda muzyka,

jaką grali i nie zawsze jest to metal. Każdy

członek zespołu przyszedł z własną, unikalną

kombinacją inspiracji, wciąż nawiązującą do

tego, gdzie zaczynaliśmy, ale jednocześnie

wpływającą na to, co robimy teraz. Niektóre z

nich mogą nie być od razu słyszalne, ale wciąż

są obecne w mniej lub bardziej oczywisty sposób.

Chociaż wielu członków zespołu grało wcześniej

w wielu dużych składach, to pierwszy

tak wielki projekt dla waszego innego gitarzysty,

Chrisa Begnala. Mimo to, jego gra

jest świetna. Jak wam się z nim pracowało,

dlaczego go wybraliście?

Chrisa wkręcił nasz pierwszy gitarzysta Javier

Canales. Jego obecność tak naprawdę rozpoczęła

granie harmonii, które tak lubimy w naszych

kawałkach. Co dziwne, gdy już zadomowił

się w zespole, stał się jednym z najbardziej

płodnych twórców. Jest również zabójczo przystojny.

Foto: Entierro

Dlaczego postanowiliście założyć Entierro?

Jakie były wasze główne cele?

Entierro zaczęło jako boczna gałąź zespołu

Treebeard, który stracił kluczowego członka.

Początkowo, gdy zaczęliśmy razem tworzyć,

nasze brzmienie było bardziej doom/stoner

metalowe, ale kiedy pojawił się Victor, zaczęliśmy

pisać w stylu tradcyjnego metalu. Chociaż

nie była to świadoma decyzja, czuliśmy, że

taki rozwój naszej muzyki jest nieunikniony,

bo to był gatunek, którego wszyscy słuchaliśmy

najczęściej. Naszym celem jest tak naprawdę

stanie się mistrzem stylu, który wszyscy

uwielbiamy, a czujemy, że nigdy mu się no nie

przysłużyło we wczesnych latach 80. Po prostu

staramy się pisać takie kawałki, których

Dlaczego zdecydowaliście się na cover jednego

z wczesnych kawałków Judas Priest

("Call for the Priest") na waszej EP-ce?

Udało wam się przełożyć go na wasz styl, ale

w oryginale nie jest to stylistyka, w której

zdecydowaliście się grać. Było to dla was

wyzwanie, forma uhonorowania jednej z waszych

inspiracji?

Zdecydowaliśmy się coverować Priest, ponieważ

wywarli ogromny wpływ na nas wszystkich

- szczególnie właśnie ich wczesny okres.

Ich znaczenie dla muzyki, którą gramy jest niezmierzone

i bez nich nigdy nie zdecydowalibyśmy

się na granie metalu. Sam kawałek, który

wybraliśmy, jest złożony z mnóstwa fajnych

elementów, które odzwierciedlają sposób, w jaki

chcielibyśmy pisać własne utwory: ciężkie

riffy, prowadzące harmonie w przerwach i ciekawe

rytmy. W ciągu naszego istnienia coverowaliśmy

też "Dissident Aggressor" z tego samego

albumu ("Sin After Sin"). To chyba nasza

ulubiona płyta Judasów w całym ich katalogu.

Pomimo klasycznych, heavy metalowych

62

ENTIERRO


patentów w waszej muzyce, wasze brzmienie

jest raczej nowoczesne - tak jak wasz sposób

pisania. Myślicie, że współczesne zespoły

metalowe powinny iść do przodu zamiast

imitować klasyków, czy trzymać się tradycji?

Myślimy, że potrzebne jest osadzenie fundamentów

w tradycji. Heavy metal w swojej

najprawdziwszej postaci nie jest nową muzyką,

a najlepszy metal wciąż zawiera ślady brzmienia

wczesnych lat 70., które go zrodziło. Mając

to na uwadze, samo powtarzanie tego, co już

zostało zrobione, faktycznie może być nudne i

mało inspirujące. Staramy się wykorzystać to

tradycyjne brzmienie i pozwolić, by niektóre z

nowoczesnych wpływów, które mamy, "wtopiły"

się jakoś podczas pisania piosenek. Nie jest

to świadomy proces, ale dzieje się bardzo organicznie.

Myślimy też, że konieczne jest, aby

młode zespoły naprawdę wróciły do korzeni,

posłuchały przodków gatunku i doświadczyły

wielkości początków tego ruchu. Tak jak wszyscy

wielcy muzycy bluesowi czerpią inspirację

z przeszłości, metalowcy powinni robić to samo.

Co myślicie o kondycji współczesnego heavy

metalu? Macie ulubione, nowe zespoły?

Tu, w Ameryce, undergroundowa scena jest

żywa i mocna. Podczas gdy trochę zespołów

przebija się do mainstreamu, pozostaje tu nadal

mnóstwo świetnych zespołów, grających

świetny metal. Wiele z nich, jak my, stara się

wrócić do old-schoolowego stylu, na którym

wszyscy dorastaliśmy, co jest fantastyczne.

Wśród tych kilku, które nam się podobają są

Eternal Champion, Haunt i Hour of 13.

Jakie macie plany na przyszłość? Gdzie lub z

Foto: Entierro

kim najbardziej chcielibyście zagrać?

W tym momencie po prostu szykujemy się do

grania koncertów po pandemii, naprawdę nie

możemy się doczekać powrotu na scenę. Mamy

też kolejną płytę, napisaną jeszcze w czasach,

kiedy występy były dość odległe, więc jesteśmy

bardzo podekscytowani możliwością

dalszej pracy nad tym materiałem. Uwielbiamy

grać koncerty z niektórymi lokalnymi metalowymi

talentami, które tutaj mamy, mamy nadzieję,

że uda nam się wpasować w festiwale,

tutaj w Stanach, które najlepiej prezentują

nasz styl, takie jak Hell's Heroes lub Legions

of Metal Fest.

Z którego osiągnięcia, jako Entierro, jesteście

najbardziej dumni?

Jako zespół za największe osiągnięcie uważamy

stworzenie naszej EPki. Czujemy, że w

końcu staliśmy się prawdziwą całością i dopiero

teraz możemy pisać na poziomie przewyższającym

wszystko, co wydawaliśmy w

przeszłości. Dotarcie do tego momentu nie

było łatwe, bo po drodze traciliśmy członków i

musieliśmy wiele razy zaczynać od nowa, ale

obecny skład tworzy najlepszą muzykę, jaką

ten zespół kiedykolwiek napisał.

Iga Gromska


więc zdecydowałem się opuścić zespół.

HMP: Witam serdecznie! Bardzo mi miło, że

mogę zadać Wam kilka pytań. Na początek

jednak chciałbym się dowiedzieć, czy wszystko

u Was w porządku i czy zdrowie dopisuje?

Pascal Remas: Tak, wszyscy mamy się dobrze!

Może poza kilkoma dodatkowymi kilogramami

przez wirusa! Jednak wszyscy jesteśmy

w niezłej kondycji!

Przetrwanie próby czasu

To zawsze ciekawe doświadczenie móc przepytać kogoś takiego jak Pascal

Remas. Wokalista belgijskiego Breathless chętnie opowiedział o swoich początkach,

o tym, jak kształtowała się jego macierzysta formacja, ale i poruszył kwestię

dotyczące powrotu do grania. Muszę przyznać, że Pascal, który nie jest gadułą,

mimo wszystko rzetelnie i zajmująco wyjaśnił każde pytanie. Pozostaje mi

zaprosić na poniższe efekty tego spotkania!

Album "Breathless" to naprawdę kawał dobrego

speed metalu. Kompozycje nie są jednowymiarowe,

słychać, że staraliście się tworzyć

jakiś klimat i zmieniać nastroje. Powiedz,

jak odbywała się praca nad nimi?

Cóż, wszyscy byliśmy bardzo młodymi muzykami,

próbującymi stworzyć unikalne brzmienie.

Miałem tylko 15 lat i rozpracowywałem

różne style śpiewania. Poza tym wszyscy świetnie

się bawiliśmy odkrywając te wszystkie szalone

rzeczy!

Okładka płyty przedstawia dwa walczące ze

sobą, jeśli dobrze kojarzę, Velociraptory.

Skąd akurat taki, w sumie niecodzienny, pomysł

i w jaki sposób współgrać miał on z

nazwą i muzyką?

Myślę, że przede wszystkim zafascynowała nas

idea dwóch gigantycznych sił walczących o

dominację. Oglądanie takiej sceny w prawdziwym

życiu musiało zapierać dech w piersiach,

jeśli wiesz o co mi chodzi… Myśleliśmy również,

że to był po prostu naprawdę fajny

obraz w tamtym czasie, (śmiech) który mógłby

pasować do agresywnej natury naszego brzmienia.

Oprócz wspomnianych Relics From The

Crypts reedycję wydał również Dying Victims,

w formie cyfrowej. Czy jesteście zadowoleni

z niej tak samo jak z fizycznego nośnika?

Tak, absolutnie!!! Wszyscy jesteśmy bardzo

zadowoleni z tego, jak to wszystko się potoczyło!

Po tak długiej przerwie Breathless wraca do

żywych. Czy może teraz jest dobry moment

na to, żeby pomyśleć o następcy - czy może są

już jakieś zarysy kompozycji, które mogłyby

znaleźć się na premierowym krążku w niedalekiej

przyszłości?

Szczerze mówiąc, obawiam się, że to się nigdy

nie wydarzy... Krótko mówiąc, nie mamy ambicji,

by znów zacząć tworzyć muzykę jako

zespół. Niektórzy z nas odeszli ze sceny muzycznej

lata temu, a reszta członków zespołu,

którzy nadal są aktywni jako muzycy, po prostu

podążają w różnych kierunkach.

Muszę przyznać, że poznałem muzykę

Breathless dość niedawno, przy okazji pisania

recenzji reedycji przygotowanej przez Relics

From The Crypt. Od kogo wyszła inicjatywa

wydania ponownie Waszej jedynej

płyty?

Pomysł wyszedł od naszego dobrego przyjaciela

Patricka Broekmansa. Belgijska scena metalowa

lat 80-tych jest wciąż bardzo żywa i

przez ostatnie dekady było wiele próśb z całej

Europy dotyczących albumu Breathless.

Foto: Breathless

W przypadku reedycji zawsze pojawiają się

wspomnienia. Domyślam się, że było trochę

wzruszeń - to przecież szmat czasu od 1985

roku. Możesz zdradzić, jakie najciekawsze

fragmenty tamtych sesji są warte szczególnego

zapamiętania?

Myślę, że najbardziej pamiętnym momentem

był nasz pierwszy raz w studio, kiedy nagrywaliśmy

album. Tworzysz naprawdę wyjątkową

więź między sobą, kiedy pracujesz bardzo ciężko

nad czymś takim!

Co takiego stało się, że grupa nie dała rady

nagrać nic więcej?

Z wiekiem zacząłem się coraz bardziej interesować

i skupiać na grze na gitarze. Chciałem

połączyć śpiew z grą na gitarze. Mieliśmy już

dwóch gitarzystów w Breathless, a trzech gitarzystów

nie było czymś, do czego dążyliśmy,

Gdybyście mogli cofnąć się w czasie, to co na

pewno zrobilibyście inaczej, żeby Breathless

mógł spróbować chociażby przetrwać dłużej,

być może nawet do czasów współczesnych?

To trudne pytanie! Myślę, że głównie z powodu

mojego bardzo młodego wieku w tamtym

czasie, naprawdę próbowałem się odnaleźć, nie

tylko jako muzyk, ale jako jednostka. Zawsze

chciałem odkrywać różne rodzaje muzyki, różne

sposoby śpiewania, różne sposoby gry na gitarze,

wiesz? Dla mnie Breathless był pierwszą

fazą mojego rozwoju jako muzyka. Gdybym

mógł zrobić wszystko jeszcze raz, prawdopodobnie

zrobiłbym to w ten sam sposób.

W związku z tym, że ciężko znaleźć jakieś

szersze informacje na temat grupy, chciałbym

zapytać jak wyglądała Wasza droga - od założenia

Breathless aż do nagrania debiutanckiego

krążka?

Przed Breathless miałem bardzo mało doświadczenia

jako wokalista. Kilka miesięcy

przed rozpoczęciem działalności Breathless,

próbowałem swoich sił w lokalnym zespole

Anger, ale oni szukali innego typu głosu, więc

to nie wypaliło. Antonio (Tredici, perkusista)

i Stanis (Czycyck, basista) również mieli niewielkie

doświadczenie, grali w lokalnych zespołach

punkowych/rockowych. Dirk w tamtym

czasie był prawdopodobnie najbardziej

wykształconym muzykiem z nas wszystkich,

nawet nauczył Laky'ego grać na gitarze zanim

ten dołączył do Breathless!

Współcześnie muzyka metalowa bardzo wyewoluowała.

Chciałbym zapytać więc jak widzisz

Breathless w współczesnym świecie i

jaki mielibyście plan by przyciągnąć młodych

64

BREATHLESS


słuchaczy żeby mogli zainteresować się speed

metalem w waszej formie?

Produkcja albumu i teksty kawałków brzmią

trochę przestarzale, ale nie sądzę, żeby to miało

jakiekolwiek znaczenie, ponieważ "Breathless"

oddaje ducha tamtych czasów! Osobiście

wolałbym słuchać tej płyty z bardziej nowoczesnym

brzmieniem, ale jeśli jesteś fanem,

powiedzmy, Deep Purple, to na pewno nie

chciałbyś zmieniać brzmienia ich pierwszych

albumów, prawda? Wierzę więc, że zespół taki

jak Breathless przetrwał próbę czasu. Bazując

na opiniach, które często dostaję od młodych

metalowców, wiem, że oni naprawdę kochają

klasyczne brzmienie speed metalu z lat 80-

tych, więc zainteresowanie nowych pokoleń

już jest!

Czy podczas prac nad reedycją "Breathless"

nie pojawił się pomysł, żeby dotrzeć do jakichś

taśm demo grupy? Ostatnio sporo takich

płyt ukazuje się i można doświadczyć

progresu w twórczości danej formacji.

Nie było pomysłu na taśmy demo, nie. Zdecydowanie.

Domyślam się, że po wydaniu "Breathless" w

1985 roku jeszcze jakiś czas działaliście ale

potem wszystko naturalnie weszło w stan

zawieszenia. Zdradzisz, co działo się z wami

przez te lata aż do teraz?

W 1992 roku zacząłem dołączać do coverbandów.

W tamtych czasach nie było w Belgii sceny

zespołów metalowych, które robiłyby własne

rzeczy, no wiesz... To były wszelkiego rodzaju

rockowe covery. Nie żałuję tych decyzji,

bo dzięki temu nauczyłem się używać i rozwijać

swój głos na różne sposoby. Śpiewanie w

coverbandach dało mi również możliwość grania

koncertów prawie co tydzień, więc zdobyłem

mnóstwo doświadczenia scenicznego!

W 2012 roku zagrałem na festiwalu The Metal

Legacy w Genk, zorganizowanym przez

Patricka Broekmansa i Phoenix Events. To

był genialny pomysł Patricka, aby zebrać grupę

starych belgijskich zespołów metalowych z

lat 80-tych razem na ponowne spotkanie!

Więc tak - tego dnia grałem z Breathless i

Shoan. Shoan to zespół, który założyłem razem

z Otto Marsili (gitara), Chrisem Willems

(perkusja) i Rogerem Grossard (bas), zaraz

po tym jak opuściłem Breathless. Wszyscy

byli członkami Westfalen, dobrze znanego

belgijskiego zespołu metalowego z lat 80-tych,

który również wystąpił tego samego dnia. Innym

bardzo popularnym belgijskim zespołem

metalowym z lat 80-tych, który wystąpił tego

dnia, był Black Widow. Pierwotny gitarzysta

Stefan Verstappen, który niestety nie jest już

w stanie grać na swoim instrumencie z powodu

choroby mięśni, został zastąpiony przez znanego

holenderskiego gitarzystę Marcela Coenena.

Marcel i Spike Meulders (zastępujący

perkusistę Black Widow), zauważyli mój występ

tego dnia z Breathless i Shoan. Tak więc

kilka miesięcy po tym wydarzeniu, Spike

skontaktował się ze mną pytając, czy nie byłbym

zainteresowany założeniem metalowego

coverbandu, razem z Marcelem Coenenem.

Muszę przyznać, że potrzebowałem trochę

czasu do namysłu, bo miałem już naprawdę

dość coverbandów, ale po jakimś czasie zdecydowałem

się przyjąć ofertę. Zespół nazywał się

Metal Attack. Dziewięć lat później, jestem w

trzech coverbandach: Metal Attack, The

Gary Moore Tribute Band i Creep. Kilka lat

temu grałem w holenderskim projekcie metalowym

o nazwie Consonance, założonym przez

Giela Bertranda. Bas Maas, gitarzysta Doro

Pesh, również brał w tym udział. Rok temu

połączyłem siły z kilkoma świetnymi holenderskimi

muzykami, by promować Toneshed

Recording Studio w Horst/Holandii, którego

właścicielem jest Erwin Hermsen. Zrobiliśmy

zajebistą wersję "Queen Of The Reich" zespołu

Queensryche. Powinniście to sprawdzić na

Youtube. Poza tym wszystkim, użyczam swojego

głosu dla różnych projektów, zespołów i

dla artystów solowych.

Czy poza tym wszystkim, o czym opowiadasz,

próbujesz swoich sił tworząc jakąś

muzykę czy grając gościnnie jakieś koncerty?

Mam swoje małe, improwizowane studio domowe,

w którym spędzam czas głównie nagrywając

dla różnych muzyków. To wszystko. Od

czasu do czasu pracuję nad piosenkami razem

z Marcelem Coenenem.

Życie bez muzyki jest trudne ale nie nierealne.

Chciałbym zapytać co poza muzyką sprawia

ci przyjemność? Masz jakieś ciekawe

hobby?

Lubię oglądać filmy, zwłaszcza Tarantino! Zawsze

lubiłem uprawiać trochę sportu od czasu

do czasu, ale w tej chwili ból pleców mnie

wykańcza, więc... (śmiech)

Interesujesz się sportem, a może też piłką

nożną? Kiedy piszę te pytania, Belgia niestety

skończyła swój udział w Euro 2020 po

niezłym meczu z Włochami. Miałeś jakiegoś

faworyta do wygrania tej imprezy, naturalnie

oprócz swojej reprezentacji (śmiech)?

Aarghh!!! Muszę się przyznać, że w ogóle nie

przepadam za piłką nożną!!! Sorry!

Jednym z bardziej znanych zespołów belgijskich

grających speed metal jest / był Acid.

Oni zrobili ciekawą karierę z damskim wokalem.

Nigdy nie zakładaliście, że może by

spróbować takiego rozwiązania w Breathless?

(śmiech)

Uhm… nie, nie bardzo. (gromki śmiech)

Wracając do teraźniejszości - chciałbyś z

Breathless pograć jakieś koncerty? Domyślam

się, że może jakaś gigantyczna trasa nie

wchodzi w grę, ale parę dobrych sztuk, jak na

przykład festiwal Keep It True?

Nie, stary! Breathless już na zawsze pozostanie

tym, czym było wtedy. Naprawdę chcę,

żeby ten stan się nie zmieniał.

Miło było spędzić ten czas z Tobą i muzyką

Breathless. Życzę wszystkiego dobrego, dużo

zdrowia i szczęścia. Ostatnie słowo zostawiam

dla Ciebie - coś dla czytelników

Heavy Metal Pages i maniaków metalu w

Polsce!

Chciałbym podziękować wszystkim maniakom

metalu i sympatykom Breathless w Polsce, to

naprawdę znaczy dla nas wiele!!! Dzięki za

przeprowadzenie ze mną tego wspaniałego wywiadu,

pozostańcie metalowcami na zawsze!!!!

Adam Widełka

Tłumaczenie Joanna Pietrzak, Szymon

Paczkowski

BREATHLESS

65


Przyjmij więc również i moje gratulacje, bo

"74" to naprawdę solidny kawał rockowego

grania! Wydaje się, że atmosfera podczas nagrań

była świetna!

Szczerze mówiąc, Covid trochę pokrzyżował

nasze plany (i w sumie nie tylko nasze) i koniec

końców album nagraliśmy między sierpniem

2019r. a majem 2021r., podczas czterech

różnych sesji, z których każda trwała jakieś

trzy-cztery dni. Oczywiście graliśmy intensywne

próby zanim zdecydowaliśmy się na nagrania,

ale wyprawa do Pearce Farm Studio,

do naszego kumpla i producenta, Iana Turnera,

to było świetne doświadczenie. Fajnie

wspominam też dzień w którym nasi starzy

kumple, Terry Wapram i Paul Sears, wpadli

do nas z wizytą - mieliśmy dużo radochy!

HMP: Cześć David, jak się masz? Zanim

pogadamy o muzyce, powiedz mi jak podobał

Ci się ostatni sezon w wykonaniu West

Hamu? Dadzą radę na jesieni w Europie?

David Smith: Cześć! Jestem fanatykiem West

Hamu od prawie 55 lat, od jakichś 20 lat jestem

szczęśliwym posiadaczem sezonowych

karnetów na ich mecze. Cholera, jestem strasznie

dumny po tym sezonie, szkoda tylko, że

Wehikuł Czasu

Do 2018 roku nazwa Gypsy's Kiss istniała w świadomości fanów rocka

jako mityczna, legendarna nazwa zespołu, w którym lider Iron Maiden, Steve Harris

zaczynał swoją muzyczna karierę. Zespół istniał raptem... dwa lata - rozpadł

się w 1975 roku, kiedy Harris dołączył do grupy Smiler. Zapewne wiedza na temat

Gypsy's Kiss pozostałaby w sferze fantazji i legend, gdyby nie osoba Andy'ego

Hollowaya, organizatora londyńskiego Burr Fest, który po wielu latach starań doprowadził

do reaktywacji tego zespołu na potrzeby swojego festiwalu w 2018 roku.

I tak, po 43 latach od ostatniego koncertu, Gypsy's Kiss zagrał ponownie. Co

jednak najbardziej istotne, lider formacji, David Smith oraz jego kompani postanowili

pójść za ciosem i wskrzesić zapomniany diament rockowej ewolucji. Owocem

tej inicjatywy jest płyta "74'", debiutancki album brytyjskiej formacji - pasjonujący,

pełen hard rockowego ognia krążek, który po latach dopełnia w pewien

sposób historię Żelaznej Dziewicy. O nieprawdopodobnie krętych ścieżkach prowadzących

do reaktywacji Gypsy's Kiss, przyjaźni ze Steve'm Harrisem oraz emocjach

towarzyszących wydawaniu płyty po prawie 50 latach od założenia kapeli,

rozmawiałem z liderem, gitarzystą i wokalistą formacji, Davidem Smithem.

Pierwsze single które wydaliście chwilę po

waszym reunion, były kawałkami z przeszłości

które postanowiliście odświeżyć. Jak

to się ma w przypadku nowego albumu? Wykopaliście

jakieś perełki z dawnych lat czy to

całkiem nowe rzeczy?

No tak, EPka "Heat Crazed Vole: Re-Tailed"

to faktycznie swego rodzaju wehikuł czasu, bo

to materiał, który napisaliśmy około 1973-74

roku. Po prostu wiele osób prosiło nas o to

żeby te kawałki uwiecznić, więc to zrobiliśmy.

Dodaliśmy do nich dwa całkiem nowe numery

i okazało się, że spotkały się one z równie entuzjastycznym

przyjęciem. Nowy album to całkiem

nowe kawałki, które napisałem na przestrzeni

ostatnich dwóch lat wspólnie z Jonathanem

Morleyem a swój kamyczek do

ogródka dorzucili też Ross Hunter i Fraser

Marr.

Otwierający płytę "Take Me Down" to klasyczny

hard rockowy banger, bardzo dynamiczny,

motoryczny, miejscami znajomo galopujący.

Gitary natomiast grają trochę w stylu

UFO czy wczesnego Judas Priest...

Dzięki! Wiesz, nasze inspiracje to generalnie

klasyka lat 70-tych, trochę glam rocka i odrobina

progresu. Chcieliśmy też dodać na tym

albumie nowoczesnych wpływów. Zawsze byliśmy

wielkimi fanami UFO - pierwszy raz widziałem

ich razem ze Stevem Harrisem jakoś

w 1975r., gdzieś w Londynie. Bardzo mi

schlebia kiedy ktoś porównuje moje kawałki

do UFO, serio. Natomiast "Take Me Down" to

taki numer, który w moim odczuciu jest najbliżej

Iron Maiden, jak może być, choć oczywiście

trzyma się stylu Gypsy's Kiss. Tekstowo

to taka teologiczna refleksja wokół jednego

roku życia w pandemicznym zamknięciu.

66

przez koronawirusa, większość meczów odbyła

się bez kibiców i tak ważny rok dla naszego

klubu oglądaliśmy jedynie z ekranu telewizora.

Bardzo jestem ciekaw nowego sezonu, będę się

tym jarał zaraz jak skończę kibicować Anglikom

na Euro. Europejska przygoda West Hamu

będzie ekscytująca, nie mogę się doczekać!

GYPSY’S KISS

Foto: Gypsy’s Kiss

No to trzymamy kciuki za Hammersów! Za

Anglików niech będzie że też, a przynajmniej

dopóki nie trafią na Polaków (śmiech). Ok, to

pogadajmy teraz o muzyce. Na początek powiedz

mi jakie to uczucie wydawać debiutancki

album po niemal 50 latach od założenia

zespołu?

Och, to wspaniała sprawa. Jestem mega dumny.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z materiału

który nagraliśmy a od osób które już słyszały

tę płytę, docierają do nas słowa uznania.

Wiesz, w sumie w 2019 roku wypuściliśmy

kilka nowych nagrań, ale pełny album to jednak

coś innego. Świetne uczucie, naprawdę.

Drugi numer z kolei jest trochę "purpurowo"

zabarwiony, jeśli tak mogę powiedzieć -

pewnie to przez te wszędobylskie klawisze!

Nie myśl, że oskarżam Was tu o jakieś kopiowanie,

ale ten charakterystyczny klimat

rocka lat 70-tych jest u Was bardzo wyraźny,

a zarazem wydaje się być bardzo naturalny.

No wiesz, jesteśmy też oczywiście fanami

Deep Purple, ich sound, sound ich klawiszy

na pewno miał na nas wpływ. Bardzo lubię ten

numer, zwłaszcza, że chcieliśmy zawrzeć w

nim trochę kontrastów akustyczno-elektrycznych.

Sądzę też, że fajnie wyszły tu moje

wokale, jestem bardzo zadowolony z roboty jaką

tu wykonałem.

Jednym z numerów, na który zwróciłem

szczególną uwagę jest nieco filozoficzny "My

Own Holy Grail"...

Ten numer kojarzy mi się trochę z wczesnym

AC/DC. I tak, masz rację, to dość refleksyjny i

filozoficzny kawałek jeśli chodzi o tekst, jest w

nim sporo osobistych odniesień.

Uwielbiam też "Traveller", w którym urzekają

mnie Wasze pomysły na gitarowe harmonie.

Są niesamowite! Dużo słyszę w tym

klimatów z "Argus" Wishbone Ash.

Hmmm, akurat "Traveller" to kawałek, który

miał nawiązywać do brzmienia takiego starego


brytyjskiego bandu jak Big Country. Ale tak,

masz rację z tym Wishbone Ash. "Argus" to

mój absolutny top 10, te wszystkie gitarowe

zagrywki z tej płyty były dla mnie i w sumie

dla Steve'a Harrisa też, wielką inspiracją, elementarzem

hard rockowej gry na dwie gitary.

Wiesz co? W sumie nie tylko gitary elektryczne

przypominają mi o kapeli braci Turner.

Wasze gitary akustyczne też robią robotę,

zwłaszcza w przypadku gdy w sumie nie gracie

ballad a mimo to akustyki wciąż mają

swoje miejsce.

W sumie to masa rockowych zespołów używa

akustycznych gitar w swoich kawałkach. Osobiście

uwielbiam akustyki i bardzo lubię używać

ich podczas nagrań, dodają kawałkom tej

specyficznej przestrzeni.

David, powiedz mi co oznacza tytuł albumu:

"74"? Z tego co kojarzę, Gypsy's Kiss powstało

w 1973 roku, a jestem prawie pewien, że

w tytule chodzi jednak o rok.

Tak, masz rację. Musisz wiedzieć, że Gypsy's

Kiss zostało założone jako Influence przeze

mnie i Steve'a Harrisa kiedy opuściliśmy

szkołę w Leyton, we Wschodnim Londynie,

czyli w 1973 roku. W 1974 roku natomiast

dołączył do nas Paul Sears i wtedy zmieniliśmy

nazwę na Gypsy's Kiss. Pierwszy koncert

zagraliśmy podczas talent show dla Track Records

w Poplar na początku 1974r. a pierwszy

"płatny" gig odbył się chwilę później, w lecie, w

legendarnym już pubie Cart & Horses. Więc

jak widzisz to ten 1974 rok jest dla nas jednak

najbardziej kluczowy, stąd też tytuł płyty.

Foto: Gypsy’s Kiss

Foto: Gypsy’s Kiss

David wspomniałeś, że w studiu mieliście

gości. Jednym z nich był Terry Wapram, gitarzysta

zespołu Buffalo Fish, który miał również

epizod w Iron Maiden, dokładnie w 1977

roku. Jak doszło do Waszej współpracy?

Terry to świetny kumpel i wspaniały gitarzysta.

Jestem jego wielbicielem, z resztą Terry już

parę razy pojawiał się z nami na scenie podczas

koncertów. Dlatego też postanowiłem zaprosić

go do nagrania kilku partii na nasz album.

Czułem, że "The Man For All Seasons" to idealny

kawałek dla niego, by mógł pokazać swoje

umiejętności. Nagrał pięć różnych solówek i

powiem Ci szczerze, że gdybym mógł, wszystkie

z nich zamieściłbym na płycie, bo wszystkie

były wspaniałe! Nie umieliśmy wybrać najlepszej,

więc zostawiliśmy to naszemu producentowi.

Drugim gościem na płycie jest wspomniany

już przez Ciebie Paul Sears, oryginalny bębniarz

Gypsy's Kiss, który również miał swój

epizod w Maiden. Pytanie dlaczego Paul jest

tylko gościem na płycie swoje macierzystego

zespołu?

Paul to mój wielki przyjaciel od ponad 47 lat.

Nagrał wspaniałe bębny do "Traveller", zrobił

naprawdę kawał dobrej roboty. Paul wycofał

się z grania już jakiś czas temu, ale kiedy zapytałem

go czy chciałby z nami nagrać kawałek,

powiedzmy jako swego rodzaju pożegnanie z

graniem, zgodził się bez wahania. Paul był

świetny i spędziliśmy naprawdę piękny dzień

w studiu. Kto wie, może Paul zdecyduje się jednak

jeszcze kiedyś wystąpić z nami gościnnie

na scenie? Byłoby ekstra!

Dobra, skoro już dotknęliśmy trochę przeszłości,

pozwól, że trochę o niej porozmawiamy.

W 2018r. Gypsy's Kiss reaktywowało

się na potrzeby koncertu na Burr Fest, ale z

tego co wiem, ten koncert zagraliście z oryginalnym

wokalistą, Bobem Verschoylem. Bob

jednak nie kontynuuje swojej przygody z

Gypsy's Kiss a wokalistą formacji jesteś Ty.

Opowiesz jak do tego doszło?

Wiesz, na przestrzeni lat wiele osób pytało

mnie o możliwość reaktywacji Gypsy's Kiss

ale ja czułem, że ten temat powinien jednak

pozostać jako element historii. Jednak w 2018

roku, kiedy odezwał się do nas Andy Halloway,

organizator Burr Fest, nieoczekiwanie

pomyślałem: "hej, a czemu nie?" Paul Sears

nie mógł wtedy z nami zagrać, ale Bob powiedział

że może to zrobić, więc na szybko dobrałem

kolejnych muzyków, z czego dwóch z

nich, Jonathan Morley i Ross Hunter zostali

już z nami i grają do dziś. Reakcja fanów podczas

tego koncertu była niesamowita! Szybko

zdecydowałem, że trzeba ten wątek kontynuować.

Zaangażowanie Boba było jednak pomyślane

jako jednorazowy temat, zrobił świetną

robotę podczas tego koncertu, ale nie planował

nic ponad to. Niemniej w tym momencie

trzeba jasno powiedzieć, że tak naprawdę

to ja byłem oryginalnym wokalistą Gypsy's

Kiss, kiedy Bob dołączył do nas w 1974 roku,

ja chciałem wówczas skoncentrować się na grze

na gitarze i z chęcią oddałem miejsce za mikrofonem.

A co z Timem Evansem? Nie był zainteresowany

ponowną grą?

Tim mieszka teraz w Nowej Zelandii. Wysłał

nam niedawno piękną wiadomość kiedy skończyliśmy

nagrania, gratulował nam. To świetny

kumpel, wspaniały facet.

Jestem pełen uznania, że mimo okoliczności,

zdecydowałeś się jednak podjąć temat reaktywacji

Gypsy's Kiss i wprowadzić plan w

życie.

Tak. Wydaje mi się, że wcześniej byłem trochę

samolubny, myślałem tylko o sobie, nie biorąc

pod uwagę innych osób, fanów, którzy przecież

dali nam naprawdę ogromne wsparcie

podczas naszego powrotu. Z perspektywy czasu

cieszę się że w końcu dojrzałem i zmieniłem

zdanie.

Gypsy's Kiss to zespół, który jest znany

przez pryzmat "pierwszego zespołu Steve'a

Harrisa", który potem zbudował legendę Iron

Maiden. Jak wspominasz czasy kiedy Steve

był w kapeli i dopiero zaczynaliście swoją

muzyczną przygodę?

Steve i ja dorastaliśmy żyjąc w zasięgu kilome-

GYPSY’S KISS 67


Foto: Gypsy’s Kiss

tra jeden od drugiego, chodziliśmy razem do

szkoły. Razem kibicowaliśmy West Hamowi i

pasjami pochłanialiśmy kolejne rockowe płyty.

Nieuniknione było, że za chwilę założymy

wspólnie kapelę, co w końcu zrobiliśmy. Docelowo

Steve chciał być perkusistą, ale kiedy

założyliśmy zespół, zaczął grać na basie. Był

bardzo zdolnym uczniem, był cholernie ambitny

i pojętny. Ja, Steve i Paul Sears chodziliśmy

na masę różnych koncertów, widzieliśmy

naprawdę dużo świetnych kapel w latach 70-

tych! Steve'a zawsze wyróżniała jego ciężka

praca, pewna etyka w stosunku do muzyki,

gość miał po prostu naturalne predyspozycje

do zostania gwiazdą rocka, choć z drugiej strony,

był zawsze bardzo spokojną, wyważoną

osobą, która niesamowicie denerwowała się

przed koncertami.

Dlaczego Wasze drogi się rozeszły?

Nie było żadnych animozji między nami, po

prostu każdy poszedł w swoją stronę. Byliśmy

młodzi, ja i Paul byliśmy niezłymi imprezowiczami,

Steve taki nie był. To był jego poświęcenie

i dzięki temu poświęceniu Maiden odniósł

spektakularny sukces, na który my nigdy

byśmy nie zapracowali.

No właśnie, Steve to nie tylko świetny basista,

ale też wspaniały kompozytor i "mózg

operacyjny". Przejawiał już takie cechy charakteru

w latach 70-tych?

O tak, nawet jeśli ja pisałem całą muzykę dla

Gypsy's Kiss, to wiedziałem, że Steve ma

ogromny dar komponowania i w pewnym momencie

to eksploduje. Nie pomyliłem się.

Z tego co kojarzę, w 2013 roku oryginalny

skład Gypsy's Kiss miał okazję spotkać się

ponownie. Jak wspominasz tamten meeting?

Tak było! Spotkaliśmy się jakoś przed Świętami

Bożego Narodzenia w 2013 roku, podczas

koncertu mojego ówczesnego zespołu,

The Front Covers. Wspaniały wieczór. Spotykamy

się od tamtego czasu na koncertach

Maiden i British Lion, rozmawiamy przez telefon

- ostatnio gadaliśmy kilka tygodni temu,

kiedy nasza płyta była już w fazie miksów.

Steve to naprawdę świetny gość. Wiesz, dla

mnie on zawsze będzie tym długowłosym dzieciakiem

ze szkoły, z którym założyłem mój

pierwszy zespół!

David, to teraz tak szczerze i bez ściemy: istnieją

jakieś nagrania Gypsy's Kiss z lat 70-

tych?

Tak, istnieją. Ale ani ja ani Paul nie jesteśmy

w ich posiadaniu. Steve je ma!

Cholera, a już myślałem, że kolejnym krokiem

będzie próba namówienia Ciebie żebyś

mi je wysłał (śmiech). Gypsy's Kiss zakończyło

działalność w 1975 roku. Co porabiałeś

przez te wszystkie lata, bo chyba nie odwiesiłeś

gitary na kołek?

Nie, cały czas byłem aktywny i grałem z różnymi

kapelami, wiesz jak jest: covery, trochę

popu i soulu, grałem nawet country. Miałem

wspaniałe muzyczne życie. Po cichu nagrałem

nawet dwa solowe albumy!

Wiesz co jest dla mnie niesamowite? Że Iron

Maiden stało się tak ogromne, że ich fani docierają

do historii takich bandów jak Gypsy's

Kiss i wciąż chcą je poznawać po tych wszystkich

latach.

Tak, fani Maiden to prawdziwi rockowi maniacy,

kochają swój ulubiony band bezgranicznie

i uwielbiają odkrywać historię. Nie znam chyba

bardziej zaangażowanych fanów od fanów

Maiden! Uwielbiam ten klimat. Na przykład

pub Cart & Horses w Londynie zrzesza wielu

z nich, co jest świetne, bo to miejsce jest dla

mnie szczególne w moim życiu. Chodziłem

tam na koncerty już w 1971 roku a potem miałem

na tyle szczęścia, żeby zagrać tam jeden z

pierwszych koncertów w 1974 roku. Potem po

reaktywacji Gypsy's Kiss zagrałem tam chyba

ze trzy czy cztery razy i nie mogę się doczekać

aż pub zostanie ponownie otwarty, żeby znów

stanąć na tamtejszej scenie!

David, jestem pewien, że jest jeszcze masa

niesamowitych historii do opowiedzenia, ale

myślę że jak na pierwszy wywiad Gypsy's

Kiss dla polskiej braci, powiedziane zostało

już naprawdę wiele. Ostatnie słowa do Polskich

fanów zostawiam Tobie. Dzięki za wywiad!

Polska znana jest w UK i w zasadzie na całym

świecie jako dom dla rocka. Jestem naprawdę

bardzo wdzięczny za każde wsparcie dla

Gypsy's Kiss płynące z Polski i szczerze, bardzo

bym chciał zagrać kiedyś koncert na Polskiej

ziemi. Dziękuje Wam bardzo!

Marcin Jakub

HMP: Historia Eisenhand zaczęła się w "lochach

Linz". To dosłownie metalowe miasto:

bardzo industrialne, pełne maszynerii i stali,

o czym śpiewacie nawet w jednym z waszych

kawałków, "Steel City Sorcery". Czy dorastanie

w Linz wpłynęło na wasz gust muzyczny?

Jest jakieś powiązanie?

Eisenhand: Myślę, że położenie geograficzne

nie ma znaczenia i nie wpłynęło na nasz gust.

Wszyscy pochodzimy ze wsi, Linz to tylko

miejsce, gdzie nasz zespół nabrał finalnego

kształtu, ale energię do tego czerpaliśmy skąd

się dało. To skromne miasto i jeśli chcesz, by

coś się tam działo, musisz zrobić to sam. "Steel

City Sorcery" to nasz hymn dla wszystkich

zmotywowanych ludzi, dzięki którym udało

się stworzyć tak kwitnącą metalową scenę i

miejsce, do którego w tak małym miasteczku

możesz pójść i dobrze się bawić.

Jakie macie zdanie o lokalnej metalowej scenie

i ogólnie scenie austriackiej? Myślicie, że

wasz zespół jest jej ważną częścią? Chcecie

grać głównie lokalnie, czy wolicie koncertować

za granicą?

Eisenhand: Wierzę, że austriacka scena ma się

najlepiej w ostatnich latach. Dziesięć lat temu

byłoby mi trudno wymienić chociaż dziesięć

dobrych, nowych zespołów, ale dziś wydaje się,

że z każdego zakątka tego pustkowia wychodzi

masa świetnych składów grająca każdy gatunek.

Odważę się stwierdzić, że to seria koncertów

Steel City Sorcery, w której organizacji

braliśmy udział (Domaniac jest główną, odpowiedzialną

za to osobą), mogła zmotywować

kilka osób, by się uaktywnić, ale może to tylko

ostatni zapłon, którego potrzebowali - mieć

miejsce, gdzie mogliby wystąpić. Granie tu to

świetna zabawa, bo lubimy grać dla naszych

przyjaciół i fanów, ale nie możemy się też doczekać

częstszego grania za granicą i niesienia

pochodni w odległe krainy!

Większość dzisiejszych zespołów metalowych

gra w bardziej lub mniej nowoczesny

sposób. Jeśli już inspirują się latami 80., to

raczej końcówka dekady, wy brzmicie bardziej

jak jej początki. Co sprawiło, że wolicie

taki styl?

Eisenhand: Lata 70. i początki 80. mają w sobie

ducha wyzwolenia - co oczywiście jest kontynuacją

lat 60., ale trochę bardziej dziką i

agresywną - co jak dla mnie jest tym, o co chodzi

w heavy metalu. W późnych latach 80. było

więcej tego całego gwiazdorzenia, wielkich

biznesów z mnóstwem show i medialnym cyrkiem.

To też dobra zabawa, ale myślę, że trochę

odległa od pierwotnych założeń i ducha, w

którym chcieliśmy żyć.

Surowość i prostota "Fire Within" jest jego

największą zaletą. Wydaje się, że chcieliście

nagrać album w stylu DIY, więc dlaczego nie

zrobiliście tego na własną rękę?

Eisenhand: (śmiech) Próbowaliśmy! Jest

gdzieś pełna wersja tego albumu, którą nagraliśmy

sami, ale myślę, że problemem był brak

czasu i motywacji, połączony z upartym perfekcjonizmem,

który stał na przeszkodzie do jej

skończenia. Zawsze świetnie się bawię nagrywając

demówki i EPki, ale to już było trochę za

dużo. Potem, półtora roku później, skończyliśmy

nagrania z dwójką braci - nigdy nie widziałem

zespołu pracującego z taką łatwością, jak

oni - który, jak myślę, wydobył z nas wszystko,

co najlepsze. Nagranie tej płyty wcześniej i pozwolenie

jej "odleżeć" swoje na tak długo dało

nam czas, by dopracować najdrobniejsze deta-

68

GYPSY’S KISS


Żadnych punktów zwrotnych - idziemy tylko naprzód

Są głośni, rytmiczni i prymitywni - tacy, jaka według nich powinna być

muzyka. Austriacki skład po wyjściu z podziemi Linz albumem "Fire Within" podbija

podziemia reszty świata. Zarówno okładka jak i brzmienie sprawiają, że łatwo

ich pomylić z zapomnianymi przedstawicielami gatunku z wczesnych lat 80.,

którzy dopiero go budowali. O tym, jak widzą muzykę tamtego okresu, próbach

nagrywania w duchu DIY, austrackiej i polskiej scenie metalowej i jeżdżeniu na

desce opowiedzieli muzycy Eisenhand.

le i dźwięki. Wspaniale było się też pozbyć bólu

głowy spowodowanego zamarwtianiem się

montażem, mixem i masteringiem. Mogliśmy

się po prostu skoncentrować na procesie twórczym.

Opowiedz coś więcej o nagraniach. Jak długo

zajęły, jak się wtedy czuliście?

Eisenhand: Nagranie bębnów, basu i gitar rytmicznych

zajęło jeden dzień, po czym nastąpiło

może 4-5 sesji (nie pamiętam dokładnie)

overdubów, gitary solowej i wokali. Jak już

wspomniałem, proces nagrywania poszedł bardzo

gładko i czuliśmy się dobrze podczas niego

już od pierwszego dnia. Gorące, letnie dni w

piwnicy, a potem dzikie noce na wsi.

Jakie były reakcje po wydaniu płyty? Jaki był

największy komplement, który otrzymaliście

lub jaki chcielibyście otrzymać?

Eisenhand: Odzew był bardzo dobry. Wiele

osób załapało o co nam chodzi, a z tymi, którzy

nie, nie będziemy się kłócić. Po prostu nie

zrozumieli (śmiech). Największym komplementem

była dla nas recenzja od Ryana Tysingera

(Your Last Rites) - ten koleś prześwietlił

każdy kawałek w najdrobniejszych detalach.

Kiedy publikujesz swoją muzykę i teksty,

to zawsze dużo o tobie mówi (lub powinno tak

być!). Ujawniasz swoje wnętrze i nie można

czuć się bardziej spełnionym niż wtedy, gdy

ktoś rozumie, co chcesz powiedzieć.

w życiu ważne i co chcemy wnieść do ludzkich

umysłów. Nie utknęliśmy w przeszłości, po

prostu z niej czerpiemy.

Czym współczesna scena różni się od tej z

lat 80.? Jest lepsza, gorsza?

Eisenhand: Mamy na karku dwudziestki i

trzydziestki, skąd mielibyśmy wiedzieć?

Jest też w waszych kawałkach nutka punk

rocka. Jestem pewna, że inspirowaliście się

Misfits, The Adicts czy Dead Kennedys. Jakie

widzicie podobieństwa pomiędzy punkiem

i metalem, dlaczego tworzą tak dobrą mieszankę,

na przykład w crossover thrashu?

Eisenhand: Oba gatunki są prymitywne, głośne

i rytmiczne - a to jest wszystko o co chodzi

naszym albumie wahają się od bardzo prostych

do zbudowanych na niewielu ponad 5 riffach i

nie chce mi się wierzyć, że staniemy się bardziej

progresywni, niż to. Na nasz nowy album

szykujemy trochę więcej kawałków w umiarkowanym

tempie, ale nie chcemy zmieniać

swojego stylu. Progres jest czymś naturalnym i

nie stoi nam na przeszkodzie, że ludzie mogą

oczekiwać od nas czegoś konkretnego.

W jednym z wywiadów przyznaliście, że jedną

z waszych inspiracji jest polski zespół

Kat. Jak ich odkryliście, co wam się w nich

spodobało? Co jeszcze wiecie o polskiej scenie

metalowej?

Adam: Dzięki, że zainteresowałaś się tym, co

kształtowało Eisenhand. Każdy w zespole ma

konkretne grupy z którymi się utożsamia (w

zależności od sytuacji w jakiej się aktualnie

znajduje), ale jest kilka kapel, które towarzyszą

każdemu z nas przez całe życie. (po polsku)

Witam, tu mówi Torpedo, a dla mnie jest to

Kat! Zespół, który poprzez "Noce Szatana"

buntował się przeciwko katolickiemu i komunistycznemu

reżimowi, krzycząc na ludzi z

płonącym pentagramem jako zasłoną. Nie ma

potrzeby głębszej interpretacji. Dzisiejsza polska

scena (w której się poruszamy), jest przesiąknięta

krwią i mięsem. Raging Death,

Black Hosts i Necrömanzer zagrali na naszym

festiwalu "Death Over Eferding", który

co roku organizujemy.

Wasz album "Fire Within" to świetna muzyka

do jeżdżenia na desce. Jeździcie?

Fabs: (śmiech), zajebiście to słyszeć, dzięki!

Herv i ja jesteśmy skate'ami od prawie dwudziestu

lat i nie zamierzamy z tym kończyć. To

dla mnie jedna z najlepszych rzeczy na świecie,

może cię wiele nauczyć i co najważniejsze sprawia,

że czujesz się wiecznie młody, jeśli wiesz

co mam na myśli. Zainteresowałem się muzyką

właśnie dzięki oglądaniu skate'owych filmików.

"One Step Beyond" od Adio było pierwszym

nagraniem, jakie kupiłem na VHS,

masz tam Guns N' Roses, Danzig, W.A.S.P.

i Van Halen! Cholera, wszystkie te wideo miały

wtedy najlepsze soundtracki! Zazwyczaj nie

jeździmy do muzyki (na słuchawkach), ale jeśli

"Fire Within" jest tym, co cię odpala, to naprawdę

to doceniamy.

Dlaczego zdecydowaliście się być wiernym

minionym dekadom? Myślicie, że trafiliście

na złe czasy, czy może cieszycie się, że gracie

dziś, przywracając lata 80. dla nowych metalowych

fanów?

Eisenhand: Myślę, że staramy się trwać przy

riffowaniu w stylu lat 70-80., bo te czasy niosą

ze sobą pewną lekkość i wolność - coś, za czym

tęskni wiele osób w tym toksycznym i kapitalistycznym

społeczeństwie, gdzie jesteś tylko

numerem. To nam przypomina o tym, co jest

Foto: Eisenhand

w muzyce od początku ludzkości. Jest po to, by

tańczyć wokół ognia, pokiwać głową w jej rytm

czy uwolnić się od trudności codziennego życia

- nawet jeśli tylko przez czas trwania dobrego

heavy metalowego refrenu, ale czujesz się wtedy

totalnie wolny!

Pomimo punkowego klimatu, nagraliście też

bardzo długie numery, jak "Dizzying Heights".

Chcecie w przyszłości komponować

bardziej złożony materiał, może w stylu późniejszych

lat 80.? A może nawet zmienić styl

na mniej surowy i mniej prosty?

Eisenhand: Tak, nasze brzmienie zdecydowanie

ewoluuje, ale nie w kierunku późnych

lat 80. Daj nam odpocząć od tych pytań o nie!

Jestem pewien, że są setki kolesi w spandexie z

toną lakieru do włosów, którzy chcieliby na nie

odpowiedzieć (śmiech). Myślę, że piosenki na

Co było największym punktem zwrotnym w

waszej karierze, co uważacie za swój największy

sukces?

Eisenhand: Żadnych punktów zwrotnych,

idziemy tylko do przodu.

Jakie są wasze plany na przyszłość? Są konkretne

festiwale, na których chcielibyście zagrać

lub zespoły, obok których chcielibyście

wystąpić?

Eisenhand: Naszym jedynym planem jest

tworzenie nowej muzyki, granie na żywo, imprezowanie,

nagrania i podróżowanie. Mamy

nadzieję, że uda nam się robić to teraz częściej!

Iga Gromska

EISENHAND

69


HMP: Witam. Cieszę się, że udało się Wam

znaleźć dla nas czas. Jak się ogólnie odnajdujecie

w postpandemicznej rzeczywistości?

Nick Allaire: Dzięki! Radzimy sobie całkiem

nieźle. Cieszę się, że świat powoli wraca do

normy. Oznacza to, że możemy ponownie wejść

na scenę.

Jordan Rhyno: Dzięki. W tej chwili wszystko

jest super.

Z licznych rozmów z muzykami wnioskuję,

że ten cały lockdown wcale jednoznacznie nie

wyszedł na złe. Jak to było z Wami?

Nick Allaire: Spędziłem dużo czasu ucząc się,

grając na gitarze i skupiając się na innych hobby.

Na szczęście udało mi się również znaleźć

Może będziemy jak Darkthrone…

Pewnie wszyscy już wymiotujecie, jak tylko słyszycie o różnych lockdownach,

obostrzeniach i innych tego typu wynalazkach. Nie mniej jednak, gdy rozmawiamy

o nowej EP-ce Kanadyjczyków z Antioch, nie sposób pominąć tego tematu,

gdyż miał on wpływ nie tylko na muzykę, ale także skład w jakim "Antioch

V" zostało nagrane. Więcej na ten temat opowiedzieli nam Nick Allaire oraz Jordan

Rhyno.

Jordan Rhyno: Wszystko sprowadzało się do

logistyki. Po wydaniu "Antioch IV: Land of

No Kings" opuścił nas gitarzysta Alex Dupuis.

Nick grał na perkusji w "Antioch IV", a

moja gra na gitarze stawała się coraz lepsza,

więc pierwotnym pomysłem było sprawdzenie,

czy damy radę to zrobić tylko we dwoje. Tylko

kilka utworów, żeby po prostu zobaczyć, czy

będziemy w stanie zrobić to sami. W dzisiejszych

czasach tak wiele zespołów nagrywa pełne

albumy z jednym członkiem robiącym

wszystko, że wydawało się, że nagrywanie tylko

we dwoje było możliwą rzeczywistością.

Tak więc w lutym 2020 r. Nick i ja spotkaliśmy

się i razem jammowaliśmy. Mniej więcej

tydzień później Kanada została zamknięta i

wokale w moim domu. Jasne, moglibyśmy nagrać

kilka piosenek ze mną na perkusji, ale

czułbym się dziwnie, gdybyśmy nagle zmienili

perkusistów w połowie albumu. Brendan i ja

mamy swój własny, niepowtarzalny styl, jeśli

chodzi o granie i pisanie partii perkusji, więc

słuchacze wyłapali by podmiankę

Słuchając na przykład "On the Ledge" mam

wrażenie, że tym razem bardziej skupiliście

się na melodii.

Nick Allaire: Nasze założenie było proste: napisać

garść piosenek, do których ludzie mogliby

śpiewać/krzyczeć i robić pożądny headbangy.

Fani metalu z lat 80. z pewnością ucieszą

się z "Antioch V".

Jordan Rhyno: Chwytliwe riffy i chwytliwe

refreny to to, co ogólnie kochamy. Zwłaszcza

w tym stylu metalu, to tylko czyni piosenkę

lepszą. "On A Ledge" właściwie zaczął się jako

melodyjka, którą wymyśliłem podczas jazdy

samochodem. Po prostu śpiewałem te śmieszne

teksty w stylu wokalnym podobnym do

Danzig. Może pewnego dnia podzielimy się

tym, czym były te teksty. Albo je lubisz albo

nie (śmiech).

pracę. Ten dodatkowy czas w zamknięciu był

świetną okazją, aby po prostu usiąść i przetrawić

muzykę, nową i starą.

Jordan Rhyno: Spędziłem go głównie na nagrywaniu

"Antioch V" i oglądaniu wielu filmów.

Większość z nich została wyprodukowana

przed 1970 rokiem. Kanada była dość

surowa ze swoimi obostrzeniami, ale nie miałem

z tym problemu. Lepiej być nawet lekko

nadgorliwym niż później żałować.

Wspomnieliście o "Antioch V". To EPka.

Czemu nie zdecydowaliście się na pełny album?

Foto: Antioch

nie widziałem się z Nickiem aż do sierpnia.

Przez przypadek mój brat Brendan przyjechał

ze Stanów na krótką wizytę i lockdown wszedł

w życie w momencie, gdy on miał wyjeżdżać.

Jego pierwotnie krótka podróż zamieniła się w

cztero-miesięczny pobyt. Tak naprawdę nie

było nic innego do roboty, więc zapytałem, czy

byłby zainteresowany nagraniem z nami kilku

kawałków. Udało nam się wyczarować ich

pięć.

Nick Allaire: Jordan całkiem dobrze to podsumował.

W związku z tym, jak restrykcyjne

były przepisy dotyczące lockdownu w Ontario,

nie mogliśmy się spotkać. Kiedy wszystko się

rozjaśniło i mogliśmy się spotkać, nagraliśmy

Jak uzyskaliście ten charakterystyczny efekt

gitarowy na początku "Hang The Eagle"?

Jordan Rhyno: Co za pytanie! To będzie naprawdę

nerdowe. Oprócz wzmacniacza użyłem

następujących efektów gitarowych: JHS Pulp'

N'Peel Compressor, Earthquaker Devices Spires

(część overdrive), delay Ogre Kronomaster,

delay IdiotBox Effects Dimension X, MXR

Phase 90 i włączony Crybaby 535Q pedał

Wah. Główne dziwne dźwięki pochodzą z Dimension

X i Phase 90. Nasz producent, Erik

Gurney, również dodał efekt flanger podczas

miksowania. (dobra, udam że wiem o czym

mówi - przyp. red)

Nick, mam wrażenie, że czasami brzmisz jak

Udo Dirkschneider.

Nick Allaire: Po pierwsze: wow! Dziękuję bardzo.

Nie masz pojęcia, jaki to dla mnie komplement.

Muszę przyznać, że nigdy tak naprawdę

nie patrzyłem na Dirkschneidera jako

swój główny wzór, ale z biegiem lat, gdy pojawiały

się porównania, zacząłem więc słuchać

więcej jego nagrań i zacząłem dostrzegać, w

czym jest on najlepszy i jak mogę poprawić

swoją własną technikę. Inne moje inspiracje to

Devin Townsend, Rob Halford, King Diamond,

Eric Adams, Cam Pipes, Klaus Meine,

Dan Avidan i kilku innych, którzy prawdopodobnie

cię zaskoczą. Uważam, że można

się czegoś nauczyć od wszystkich wokalistów

uprawiających różne style i zastosować tę wiedzę

w naszej wersji heavy metalu.

70

ANTIOCH


Jak wyglądało tworzenie oraz nagrywanie tego

materiału?

Nick Allaire: Jordan wymyślił dużą część pomysłów

i fundamentów dla tych utworów. Następnie

pracowaliśmy razem, aby dostosować

je melodyjnie i tekstowo, aż dopasowaliśmy je

do naszej wizji.

Jordan Rhyno: Podczas nagrywania zrobiliśmy

kilka rzeczy inaczej niż dotychczas, ale nic

nadzwyczajnie odbiegającego od ostatnich

dwóch albumów. Z każdą płytą uczysz się jakichś

nowych rozwiązań. Prawdopodobnie największą

różnicą tym razem było to, że nagraliśmy

wokale w nowej kabinie wokalnej Nicka.

Tym razem w jego śpiewu jest o wiele więcej

głębi.

Na chwilę obecną Antioch dalej gra jako trio.

Zamierzacie rozszerzyć skład na koncerty?

Jordan Rhyno: Po nagraniu perkusji, Brendan

wrócił do Stanów więc w tej chwili wróciliśmy

do bycia duetem. Wkrótce będziemy

szukać trzech nowych muzyków. Perkusisty,

basisty i drugiego gitarzysty. Nie chcielibyśmy

robić tego na siłę. Nie zamierzamy zapraszać

muzyków sesyjnych tylko po to, żeby zagrali z

nami kilka koncertów a potem "nara". Nienawidzę,

kiedy zespoły to robią. Widać to na scenie.

Nick Allaire: Obecnym celem jest przymiarka

do tego, co kiedyś było czteroosobowym zespołem,

i zobaczenie, jak to będzie funkcjonować

jako kwintet. Nie ma określonego terminu,

kiedy to się stanie, ponieważ Alex i Brendan

są dla mnie niezastąpieni. To pewnie zajmie

trochę czasu, ale chcemy zrobić to naprawdę

dobrze.

OK, jakie kryteria zatem musi spełnić muzyk,

który chce grać w Antioch?

Jordan Rhyno: Energia, szczerość i pasja do

heavy metalu.

Nick Allaire: Tak jak powiedział Jordan.

Ptrzebujemy kogoś godnego zaufania, pełnego

pasji, z energią, która pokazuje się na scenie i

stylem, który dobrze współgra z naszym.

Jak rozumiem, na chwilę obecną poważniejszych

planów koncertowych nie macie.

Jordan Rhyno: Nie. W tej chwili skupiamy się

na "Antioch VI". Za każdym razem musisz ponownie

wprowadzać nowych muzyków, co zabiera

trochę czasu na nagrywanie nowego materiału.

I… nie wiesz, czy ci ludzie będą się zazębiać

w sensie nagrywania. Na razie więc skupimy

się na nowej muzyce i utrzymamy piłkę

na tym froncie. Ale prawdopodobnie jak już

skończymy, zaczniemy szukać ludzi. Kto wie?

Może Antioch po prostu zmieni się w coś takiego

jak Darkthrone.

Macie jakieś swoje ulubione miejsca, w których

szczególnie lubicie grać?

Jordan Rhyno: Do diabła, nie graliśmy koncertu

od 2018 roku. Jest mnóstwo powodów,

dla których tego nie zrobiliśmy. Ale zapytaj

ponownie za kilka lat, a zobaczymy, czy to się

zmieni. Nie jest to jednak wystarczająco dobra

odpowiedź, więc przeredagujmy pytanie.

"Macie jakieś swoje ulubione miejsca, w których

szczególnie chcielibyście grać?" Świetne pytanie!

Ale cholera, odpowiedź też jest do bani. Zagramy

wszędzie. Nieważne, czy jest to weekend

w Europie, czy miesiąc w Chinach, będziemy

na to przygotowani.

Nick Allaire: Jeśli jest zapotrzebowanie na

Antioch, Antioch tam będzie.

Foto: Antioch

Macie jakieś szczególne marzenia jako zespół?

No chyba, że nie chcecie ich zdradzać

(śmiech)?

Nick Allaire: Jest wiele zespołów, z którymi

chciałbym dzielić scenę. Jeśli chodzi o to,

moim jedynym marzeniem jest żyć z robienia

tego, co kocham. Nie muszę być bogaty ani

sławny, tylko na tyle zamożny, żeby utrzymać

metalową maszynę, jaką jest Antioch.

Jordan Rhyno: Trasa koncertowa z Judas

Priest, którzy grają "Point of Entry". "Turbo"

też w sumie mogłoby być. Widzę oczami wyobraźni,

że Wasi czytelnicy się śmieją, ale mówię

śmiertelnie poważnie. Oba te albumy są

fantastyczne.

Uważacie, że w dzisiejszych czasach osiągnięcie

szeroko rozumianego sukcesu na scenie

heavy metalkowej wiąże się z dużym poświęceniem?

Jordan Rhyno: Sukces sprowadza się do

szczęścia i awansu. Jedyne rzeczy, które zespół

naprawdę poświęca, szczególnie na naszym

poziomie, to czas i pieniądze. Jeśli tego chcesz,

te rzeczy nie są wielkim poświęceniem. Jeśli

ludzie kupują twoją muzykę i jesteś w stanie z

tych pieniędzy zapłacić za czas w studio oraz

miksowanie. Zostaje czas, który temu poświęcasz.

Co znowu nie jest poświęceniem, kiedy

kochasz to robić.

Nick Allaire: Zgadzam się z Jordanem.

Oczywiście trzeba ciężko pracować, ale często

jest to rzut kostką. Nigdy nie wiadomo, kiedy

i ile osób zauważy twoją muzykę, ilu się wciągnie,

a ilu więcej kupi albumy, gadżety itp.

Przytulanie się z wytwórnią pomaga, ale często

odbywa się to kosztem wolności artystycznej.

Na szczęście rzadko zdarza się to w metalu.

Lokalizacja też jest ważna. Niektóre obszary

są trudniejsze dla niektórych gatunków.

Dopóki cieszysz się z tego, co robisz, niczego

nie poświęcasz.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

ANTIOCH

71


wchodzimy do sali prób, utwory powstają same.

Te wczesne EPki są ciężkie do dostania. Planujecie

jakieś reedycje?

W toku są plany ponownego wydania wczesnych

utworów w jakiejś jeszcze bliżej nieokreślonej

formie. Bądź czujny i śledź Discogs!

Jesteśmy zwartą grupą przyjaciół

Fajnie mieć taką zwartą paczkę kumpli, jaką są chłopaki z brytyjskiego

Heavy Sentence. Można tworzyć nie tylko wspaniałą muzykę, ale i odwalić parę

ciekawych akcji, które w pamięci zostają na długo. Takich jak ta ze zdjęciem zespołu

za więziennymi kratami. O tym, ale również o czysto muzycznej stronie

działalności zespołu opowiedział nam Bryan Suddaby, który to w Heavy Sentence

obsługuje perkusję.

HMP: Siemanko Bryan. Rok 2021 przyniósł

nam debiut Heavy Sentece. Jakie masz uczucia

gdy trzymasz ten krążek w rękach.

Bryan Suddaby: Cześć Bartek! Wypuszczenie

"Bang To Rights" jest kamieniem milowym w

historii zespołu. Włożyliśmy w to sporo emocji

i długo nad nim pracowaliśmy. W międzyczasie

wydarzyło się parę rzeczy, przez które żaden

zespół nie chce przechodzić. W trakcie

tworzenia płyty zmarł nasz bliski przyjaciel i

gitarzysta Mike. Mike włożył bardzo dużo w

te utwory i jesteśmy naprawdę dumni z tego,

że możemy go uhonorować poprzez ukończenie

i wypuszczenie tej płyty.

Jak wspominasz Mike'a?

Mike jest zawsze z nami, kiedy gramy razem.

Słyszę, jak krzyczy "do dupy!", ilekroć coś sparzymy

na próbie. Był facetem, który brał życie

za rogi wystarczyło go spotkać tylko raz, aby

pozostawił na tobie niezatarty ślad. Jego

śmierć była dla nas wszystkich ogromną stratą.

Macie na koncie parę EPek. Czy widzisz wyraźną

różnicę w pracy nad mini albumami a

pracy nad pełnym wydawnictwem?

Pierwszy singiel "Protector" został napisany i

nagrany przez wokalistę Gaza i głównego gitarzystę

Tima. Dopiero po wydaniu tego singla

zebrali razem cały zespół. Gdy tylko zaczęliśmy

grać jako zespół, byliśmy jak uciekający pociąg!

Nowe piosenki wychodziły gęsto i szybko,

a my dużo koncertowaliśmy. Drugi singiel

"Edge Of The Knife" został nagrany i wydany

po bardzo krótkim odstępie czasu. Mieliśmy

już garść kawałków, które graliśmy na żywo,

które ostatecznie znalazły się na LP. Jak już

wspomniałem, niefortunne okoliczności zatrzymały

nas przed zakończeniem pisania. Ale

ukończenie LP to naprawdę wielka ulga.

Utrzymujecie szybkie tempo wydawnicze.

Na brak produktywności chyba nie narzekacie.

Szczerze mówiąc, nie powiedziałbym, że jesteśmy

aż tak płodni. Jesteśmy zwartą grupą

przyjaciół, którzy naprawdę dobrze się dogadują.

Wszyscy wnosimy pomysły do pisania, a

ponadto łączy nas silna miłość do surowego i

agresywnego rock and rolla, więc kiedy razem

Słuchając "Bang To Rights" cały czas towarzyszy

mi uczucie, że G. Howells brzmi jak

Lemmy na mocnym speedzie (śmiech).

Jak Lemmy na speedzie? Czyli po prostu jak

zwyczajny Lemmy. (śmiech) Sporo ludzi próbuje

imitować Lemmy'ego, ale Gaz tak po

prostu brzmi. On niczego nie udaje. Tak, miłość

do Motörhead jest oczywista, ale, tak jak

my wszyscy, Gaz czerpie inspiracje z poza

heavy metalu.. Na przykład blues, folk, hard

rock z lat 70., hardcore punk, itd. Chyba można

je usłyszeć w jego głosie.

Owszem, jak najbardziej. Szczególnie wpływy

hardcore punk. Od strony czysto muzycznej

"Bang For Rights" również brzmi bardzo

surowo. Nawet na tle współczesnych albumów

heavy metalowych.

Na pewno nigdy nie chcieliśmy dopracowanego

nagrania. To nie jest nasz gust i nie pasowałby

do naszego stylu. Nagrywaliśmy w Stationhouse

Studio w Leeds z Jamesem Atkinsonem.

Jest on szczególnie znany z tego, że

nagrywa dużo współczesnego brytyjskiego

hardcore punka, więc wiedzieliśmy, że nie

przesadzi z produkcją. Tak też się stało! Ten

riff nie jest surowy do tego stopnia, że tworzy

nieczytelną ścianę dźwięku, ale jednocześnie

nie jest dopracowany do tego stopnia, że pozbawia

utwór tej pierwotnej dzikości. Jako ciekawostkę

dodam, jego studio znajduje się na

starym posterunku policji, a my nagrywaliśmy

w starych celach! To było naprawdę świetne

przeżycie!

Na jednym ze zdjęć pozujecie za zamkniętymi

więziennymi kratami. To pamiątka z tego

studia?

Akurat nie. Należę do kolektywu, który wynajmuje

stary budynek przemysłowy w Sheffield

(godzina drogi od Manchesteru), który remontujemy

na sale treningowe i bar/miejscówkę do

zakrapianych spotkań. Zasadniczo dziedziniec

ma dużą starą żeliwną bramę, która przypomina

więzienne kraty. Więc wszyscy się wkurzyliśmy

i pewnego wieczoru po próbie zrobiliśmy

kilka głupich zdjęć za kratami. Budynek znajduje

się w niezbyt bezpiecznej części miasta, a

policjanci przejeżdżając obok, pytali, co robimy.

Nie pomógł nam fakt, że był środek

lockdownu i spotykanie się w większych grupach

było zakazane. Jebać to, i tak mamy

nasze zdjęcia!

Utwór, który wyróżnia się na tle reszty to

"Heavy Sentence". Niech zgadnę, to Wasz

hymn?

Ta piosenka jest w zasadzie o Mike'u i naszym

czasie spędzonym z nim w zespole. To dla nas

najbardziej osobisty kawałek, który wciąż budzi

wiele emocji. Muzycznie uważam, że nadaje

on albumowi nieco zróżnicowanej dynamiki

i pokazuje naszą miłość do klasycznego heavy

metalu.

Foto: Heavy Sentence

Kto stworzył tą oldschoolową okładkę?

Okładkę nowej płyty narysował pewien dzieciak,

konkretnie Tin Savage z Londynu. Wcześniej

nasze grafiki robił pewien Szkot o imie-

72 HEAVY SENTENCE


niu Billy. Obaj mają dość podobne style.

Wszyscy kochamy oldschoolową grafikę z

punkową atmosferą. Niektóre heavymetalowe

grafiki z "nowej szkoły" przyprawiają mnie o

mdłości. Nie mogę uwierzyć, że niektóre zespoły

uważają, że to gówno rzeczywiście wygląda

dobrze.

Większość z Was udziela się muzycznie poza

Heavy Sentence. Muzyka to dla Was zapewne

tylko hobby, a poza nią macie jeszcze

swoje prace, rodziny i inne aktywności. Jak

udaje Wam się na to wszystko znaleźć czas?

Z wielkim trudem. Muzyka zdecydowanie nie

jest naszym chlebem powszednim. Wszyscy

gramy w wielu zespołach i pracujemy w ciągu

dnia. Jednak przez całe nasze dorosłe życie tak

było. Jeśli muzyka jest dla Ciebie czymś ważnym,

to znajdziesz na nią czas.

Młode zespoły zazwyczaj zaczynają grając

covery kapel, które ich inspirowały. Jak było z

Wami?

Właśnie nie. Tworzyliśmy autorski materiał

Heavy Sentence od samego początku istnienia

tej kapeli. Nie zrozum mnie źle, nie jesteśmy

przeciwni graniiu coverów. Mogą być

świetną zabawą, ale ponieważ Tim i Gaz napisali

już całe utwory przed naszą pierwszą

wspólną próbą, od razu mieliśmy materiał do

pracy. Niedawno zrobiliśmy cover jednego z

utworów Venom. Bez wątpienia usłyszysz go,

gdy znów zaczniemy koncertować.

HMP: Rok temu ukazała się Wasza EPka

"Dulce Bellum Inexpertis". Spotkała się ona z

wieloma pozytywnymi opiniami.

James Kirn: Byłem tym bardzo podekscytowany.

Cieszę się, że ludziom naprawdę podobają

się nasze utwory i koncepcje liryczne, które

przedstawiłem na tym wydawnictwie! To

była moja pierwsza próba napisania heavy metalu

po latach grania hard rocka i black thrash

w stylu lat 70-tych, więc miło było otrzymać

tak wiele pozytywnych opinii.

Teraz przyszedł czas na pierwszy pełny

album zatytułowany "Endless Halls Of Golden

Totem". Można powiedzieć, że pierwszy

główny cel każdego młodego zespołu został

przez Was osiągnięty. Ciągle świętujecie jego

osiągnięcie, czy nie zatrzymujecie się i

idziecie dalej?

Robimy obie te rzeczy. Staramy się promować

nowy album, rozpowszechniać informacje i

cieszyć się z pozytywnych opinii, które są o

nim głoszone. Jednocześnie skupiamy się na

pracy nad nowym materiałem. Wierzę, że zespoły

powinny zawsze tworzyć i posuwać się

naprzód z ich pisaniem, więc już zaczynamy

pracować nad nowym materiałem!

Ezoteryczny klimat

Z twórczością Blazon Rite spotkałem się po raz pierwszy w zeszłym roku

przy okazji wydania EP-ki "Dulce Bellum Inexpertis". Zrobiła ona na mnie naprawdę

dobre wrażenie. Gdy doszła do mnie informacja o pierwszej długogrającej

płycie tych gości z Pensylwanii, nie mogłem się wręcz jej doczekać. Ucieszyłem się

również, gdy dostałem możliwość przeprowadzenia wywiadu z Blazon Rite, a co

się z tym wiąże przedpremierowy dostęp do albumu "Endless Halls Of Golden

Totem", o którym zresztą porozmawiałem z liderem grupy Jamesem Kirnem.

Jak wizja towarzyszyła Wam podczas pisania

tego materiału? Czy w założeniu miaa to

być kontynuacja "Dulce Bellum Inexpertis"?

Chciałem poszerzyć swe umiejętności tworzenia

i podejść kreatywnie do pisania heavy metalu.

Chciałem, by słuchaczowi towarzyszyły

rozmaite uczucia. Poeksperymentowałem zatem

z tempem i długościami utworów. Chciałem

dać kilka kawałków z bardziej rozbudowanymi

strukturami, jak również kilka prostych,

mocno uderzających piosenek. Moim zdaniem

to wydawnictwo różni się od naszej EP-ki i pokazuje

dojrzałość i ruch w kierunku bardziej

dopracowanego brzmienia.

Album zaczyna się utworem "Legends of

Time and Eidolon". "Eidolon" to słowo zapożyczone

z greckiej mitologii. Czy ten temat

jest Ci bliski?

Nie przepadam za grecką mitologią szczerze

mówiąc. Użyłem tego słowa głównie dlatego,

że to naprawdę fajnie brzmi (śmiech). Moją

główną inspiracją były materiały związane z

Dungeons and Dragons. Staram się grać raz

w tygodniu z moją grupą DnD i świetnie się

przy tym bawimy. Równie ważną inspiracją są

koncepcje fantasy, które po prostu rozgrywają

się w mojej głowie. Wymyślam niewiarygodne

Pochodzicie z Manchesteru. Jak obecnie wygląda

młoda scena heavy metalowa w tym

mieście?

Manchester ma świetną scenę metalową. Dużo

dobrych zespołów i kilka solidnych miejscówek,

które wspierają podziemną muzykę. Powiedziałbym,

że powodem, dla którego undergroundowe

zespoły w Manchesterze są tak dobre,

jest to, że nie podążają za trendami na scenie

metalowej i skupiają się na dobrej muzyce,

a nie na wizerunku. Właściwie mieszkam w

Sheffield. Miasto, które ma silną scenę punkową

typu "zrób to sam", a nie undergroundową

scenę metalową. Podróże między Manchesterem

a Sheffield i spędzanie czasu w tych

dwóch miastach oznacza, że dostajemy to, co

najlepsze z obu światów, a Heavy Sentence

idealnie odnajduje się w obu.

Bartek Kuczak

BLAZON RITE 73


światy oraz historię. Myślę, że podprogowo

czerpię inspirację z wielu rzeczy. Oczywiście

mistrzowie Robert Jordan i J.R. Tolkien zawsze

dodają mi jakąś iskrę,

Bardzo podoba mi się partia syntezatora na

początku tego utworu.

Zazwyczaj piszę partię gitary z myślą o nałożeniu

na nią syntezatorów. Pokazuję ją Piersonowi,

a on ją przejmuje i po mistrzowsku czyni

swą magię z syntezatorami. Niektórzy ludzie

to kochają, inni nienawidzą, ale ja uważam,

że dodaje to ezoterycznego i atmosferycznego

klimatu, który naprawdę lubię.

"Put Down Your Steel (Only for the Night)"

ma bardzo specyficzny riff przewodni, który

jest w mojej opinii najbardziej zapadającym

w pamięć motywem z tego albumu. To w

ogóle najbardziej chwytliwy utwór na Waszym

pierwszym długograju. Czy to zamierzone?

Tak! Zdecydowanie. Początkowo nie zdawałem

sobie sprawy jak bardzo chwytliwy i zapadający

w pamięć będzie ten utwór, ale kiedy

został nagrany wiedziałem, że stworzyłem naprawdę

coś. Chciałem prostej i nieskomplikowanej

piosenki, która byłaby prostym haczykiem.

Ten refren, plus małe solówki i melodie,

które robi Pierson, naprawdę przenoszą ją do

strefy chwytliwości!

Z drugiej strony mamy na przykład "The

Night Watchmen of Starfall Tower", który

brzmi, jakby powstał w latach 70-tych.

Chciałem zrobić hymn w stylu Judas Priest z

powolnym, posuwistym i prostym stylem uderzenia.

Myślę, że kiedy już zacząłem pisać ten

utwór, chciałem go przełamać i przenieść w zupełnie

inne intymne i szalone miejsce z pojedynczymi

harmoniami i naprawdę podnieść go

na wyższy poziom. Kiedy już miałem chwytliwy

refren i hymniczne zwrotki, poświęciłem

trochę czasu i naprawdę stworzyłem szaloną

partię w stylu Thin Lizzy!

Kto jest odpowiedzialny za partię chóru w

tym kawałku?

To piękny głos naszego wspaniałego producenta

Matta Mellora, który nadał temu utworowi

wspaniały charakter!

Jaka idea kryje się za obrazkiem zdobiącym

ten album?

To koncept zainspirowany sztuką fantasy i

okładkami zespołu Summoning. Chciałem

zawrzeć w niej pewne obrazy z moich tekstów

i ostatecznie zdecydowałem się skupić na tytułowym

utworze "Endless Halls of Golden

Totem". Miałem pomysł w głowie i kiedy Matt

Stikker się tym zajął, zrobił to po mistrzowsku.

Szykujecie się do drugiego koncertu w Waszej

karierze...

Niedługo zagramy nasz drugi koncert w historii

zespołu i jesteśmy tym bardzo podjarani!

Nasz nowy album jest już prawie wyprzedany

bez zagrania żadnego koncertu, co jest szalone!

Więc jesteśmy zdecydowanie podekscytowani,

że będziemy mogli wystąpić przed żywymi ludźmi!

Może wpadniecie do Europy?

Oczywiście bardzo byśmy tego chcieli! Jednak

teraz skupiamy się nad rozpoczęciem pracy

nad naszym następnym albumem Mamy już

gotowe trzy kawałki. Reszta jest w fazie dopracowywania.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dzięki za całe wsparcie i za wywiad! Jeśli jeszcze

nie obczailiście naszego nowego albumu

"Endless Halls of Golden Totem", powinniście

zrobić nam przysługę i posłuchać go natychmiast!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie Joanna Pietrzak

HMP: Jakie jest znaczenie tytułu waszej EPki,

czy to czterej jeźdźcy Apokalipsy są prawą

ręką Boga? Czy Boga można powiązać ze

złem?

Parish: "God's Right Hand" to koncepcyjna

EP-ka. Każdy z czterech utworów jest zainspirowany

innym Jeźdźcem. Według Księgi Objawienia

w Nowym Testamencie, zostali oni

przyzwani w momencie, gdy Baranek Boży

(lub Jezus) zabrał zwój z prawej ręki Boga i go

rozwinął. Stąd wziął się tytuł.

Album został wydany w czasie pandemii, jednym

z jeźdźców jest Zaraza. Istnieje jakieś

powiązanie? Pisząc i nagrywając materiał

czuliście, że tworzycie soundtrack do obecnej

sytuacji na świecie?

Napisaliśmy i nagraliśmy tę płytę rok przed

pandemią. Może to było przeczucie, a może to

zapeszyliśmy.

Holy Mountain Studios, w którym nagrywaliście

płytę, to studio analogowe, co też wpływa

na brzmienie w stylu lat 60.-70. To był

wasz świadomy pomysł, sugestia wytwórni,

a może tylko przypadek?

W Holy Monutain jest sporo analogowego

sprzętu, ale skończyliśmy nagrywając cyfrowo,

nie na taśmie. Używaliśmy jednak komputera

tak, jakby był magnetofonem, ustawiając wszystko

z użyciem zewnętrznych efektów i mixując

w czasie rzeczywistym. To było coś więcej,

niż wymagałby od nas analogowy sposób pracy

- proces ustawiania sprzętu wysokiej jakości,

uchwycenia dobrego brzmienia i mixowania

bez tego całego bałaganu - zamiast ścisłego

trzymania się analogowych nagrań dla samego

faktu.

Lubicie przypowieści i chrześcijaństwo bez

wątpienia jest ich pełne. Jest wam też bliski

folklor i mitologia. Dlaczego zdecydowaliście

się postawić na chrześcijańską estetykę (nazwa

zespołu, symbolika, materiały promocyjne)?

Większość waszych inspiracji (Coven,

Witchfinder General, Black Sabbath) nawiązywała

raczej do okultyzmu i magii.

Używamy tej estetyki żeby wywołać konkretne

emocje, które towarzyszyłyby atmosferze muzyki,

którą tworzymy. Chrześcijańska ikonografia

jest zwykle uwikłana w historię i folklor

Wysp Brytyjskich, a to miejsce stanowi dużą

część tego, co nas inspiruje. Sporo elementów

powiązanych z chrześcijaństwem jest modyfikowanych

i wykorzystywanych w innych kontekstach,

takich jak okultyzm i Wicca; zabawa

konwencjami jest ważną częścią bycia prawdziwym

artystą i wywierania wpływu na odbiorców.

Nazwa "Parish" miała, według was, wywoływać

uczucie niepokoju. Co jest w niej jednak

tak niepokojącego? Jej mistyczność, niedopowiedzenia,

powiązania z religią?

Bawimy się wyobrażeniami miejsc i czasów,

które inspirują nasze piosenki. The Parish to

miejsce dziwnych i mrocznych opowieści.

W waszym przypadku, folklor nie pozostaje

inspiracją tylko dla tekstów, ale też muzyki,

co można usłyszeć w "By a Bandit's Knife".

Może to czas na akustyczną kompozycję?

Wspomnieliście Neila Younga jako jedną z

waszych inspiracji.

Czytasz nam w myślach! Ostatnio poszliśmy z

takim brzmieniem trochę dalej. Miejmy nadzieję,

że uda nam się coś takiego nagrać, zanim

przekombinujemy.

74

BLAZON RITE


Parish to miejsce mrocznych opowieści

Uniwersum Parish to podróż w czasie do początków gatunku, której

towarzyszy folklor Wysp Brytyjskich, spirytualizm i przede wszystkim estetyka

czerpiąca z chrześcijaństwa. Debiutancka EP proto-metalowego zespołu, "God's

Right Hand", bazuje na Apokalipsie Św. Jana, a każdy utwór poświęcono innemu

Jeźdźcowi Apokalipsy. Wystarczy dodać tylko, że całość brzmi jak wczesne Black

Sabbath, ale grupie o tak nieograniczonej wyobraźni nie można zarzucić bycia czyjąkolwiek

kopią. W rozmowie z HMP zespół opowiedział o emocjach, które chce

wywoływać, inspiracjach, procesie nagrywania, nadchodzącej płycie i miłości do

heavy metalu.

energicznego, bez bycia całkowicie doszlifowanym.

Praca gitar Richarda Rolfa na pierwszym

albumie November to też wielka inspiracja:

gra ciężko i z groovem gdy jest taka potrzeba,

ale też melodyjnie i z wrażliwością, żeby

to zbalansować. Świetna dynamika. Randy

Davis z Ashbury to też świetny przykład

umiejętności przełączania się pomiędzy siłą a

delikatnością, co miało na nas duży wpływ.

Jako trio, musicie radzić sobie z jedną gitarą.

Postrzegacie to jako wadę czy zaletę, w kontekście

muzyki, jaką gracie?

Chcieliśmy, by Parish cechowało raczej proste

brzmienie. Używamy dwóch gitar w niektórych

miejscach na płycie, ale głównie to pojedyncze

partie. W tym momencie nam to pasuje.

Jeden z inspirujących was zespołów, Witchfinder

General, wziął swoją nazwę od filmu.

Wasza muzyka także jest bardzo obrazowa.

Czy jakieś filmy kształtowały wasze zainteresowania,

gust muzyczny i wrażliwość artystyczną?

Największy wpływ miały na nas brytyjskie horrory,

głównie "Witchfinder General" (1968) i

dwa inne filmy, którym zawdzięcza się powstanie

podgatunku folk horroru - "Blood on

Satan's Claw" (1971) i "The Wicker Man"

(1973). Jednym z naszych ulubieńców jest też

"Psychomania" (1973), choćby ze względu na

sam soundtrack! Jesteśmy wielkimi fanami

wielu filmów wyprodukowanych przez Hammera.

Pracujemy nad kawałkiem, który trafi

na album bezpośrednio inspirowany odcinkiem

z serii antologicznej z 1980, "Hammer

House of Horror".

W apokalipsie Św. Jana, tylko jeden Jeździec

- Śmierć - jest wymieniony z imienia. Wymienia

się jednak jego kompana, Opactwo. Gdybyście

napisali dedykowaną mu/jej piosenkę,

byłaby to ballada, powolny, doomowy kawałek,

czy galopujący hard rock?

To byłby długi, ponury, wolny, doomowy

utwór.

Na kompilacji "Road to Parish - a pastoral

proto-heavy mixtape" podzieliliście się swoimi

inspiracjami. Niektóre z nich wydają się

oczywiste, ale znalazł się tam też belgijski

heavy-metalowy skład z kobiecym wokalem -

Acid. Czy Parish planuje ewoluować w stronę

klasycznego heavy metalu lub przynajmniej

częściej używać jego elementów, czy

zostaniecie przy proto-metalowej stylistyce?

Uwielbiamy heavy metal i gdybyśmy tylko

umieli grać wystarczająco szybko, prawdopodobnie

bylibyśmy zespołem heavy metalowym.

Osobliwe elementy z heavy metalu przenikają

w pewien sposób do naszych utworów -

bo słuchamy bardzo dużo takiej muzyki. W

większości skupiamy się jednak na uchwyceniu

odpowiednich emocji i opowiadaniu historii,

które chcemy opowiedzieć, niż wpasowywaniu

się w jakikolwiek konkretny gatunek.

Graliście na jednym festiwalu z Demon i

Tokyo Blade. Mimo że wasza muzyka nawiązuje

do prekursorów heavy metalu, różni

się od tego, czym finalnie jest ten gatunek.

Jak odebrała was publiczność? Cieszyliście

się, że dzielicie scenę z legendami, czy nie

czuliście się komfortowo?

Tak, zebraliśmy trochę pozytywnych opinii.

Myślę, że zainteresowania fanów heavy metalu

przecinają się z rodzajem muzyki, którą gramy,

wydawało się, że ludzi to kręci. Tak, jak mówisz,

trzeba mieć pokorę, żeby dzielić scenę z

zespołami, które naprawdę cenimy. Koncerty

heavy metalowe to zawsze świetna zabawa,

więc zamierzamy je grać tak długo, jak będziemy

tego chcieć.

Foto: Parish

W innym wywiadzie przyznaliście, że graliście

w zespołach grających bardziej złożoną

muzykę. Co graliście wcześniej i dlaczego

zdecydowaliście się zwrócić stylistycznie ku

latom 60. i 70.?

Graliśmy w grupach, które miały więcej progowych

i heavy metalowych elementów, ale dla

Parish od początku chcieliśmy uzyskać proste

brzmienie.

Bez wątpienia da się usłyszeć, że inspirowało

was wczesne Black Sabbath. Która z ich płyt

była dla was najważniejszą w historii tej grupy,

a która osobiście, dla was?

Istnieje płyta Sabbath na każdą okazję, nastrój

i stan odurzenia, ale myślimy, że dla Parish

najbardziej istotny jest ich debiut.

Kto, poza Iommim, miał wpływ na wasze gitarowe

brzmienie i technikę? Może Matt Pike

ze Sleep, Scott Weinrich z Saint Vitus,

albo ktoś kompletnie niepowiązany z psychodelią

i doomem?

James jest wielkim fanem stylu Phila Cope'a

(Witchfinder General) - bardzo surowego i

W ciekawy sposób łączycie muzykę z historią,

jak w przypadku "In the Shadow of the

Hill". Co chcielibyście upamiętnić w przyszłości,

może coś bardziej mistycznego, niż

rzeczywiste wydarzenie historyczne?

Mamy szczęście czerpać z wielu różnych rzeczy,

które nas inspirują, zarówno faktycznych,

jak i mitycznych. Myślę, że to właśnie sprawia,

że dobrze się bawimy tworząc w uniwersum

Parish, to studnia bez dna różnych opowieści.

Przygotowaliśmy prawdziwy mix historii i legend

na nasz nowy album, więc bądźcie na to

gotowi.

Może przytoczycie jakąś legendę lub opowieść

z waszej rodzinnej Anglii, która, według

was, wpasowałaby się w stylistykę Parish?

Jeśli lubisz takie rzeczy, spodoba ci się nasz

nowy album.

Nagraliście koncepcyjną EP. Czy longplay

również będzie concept albumem? Jeśli tak, o

czym będzie opowiadać - skoro teraz pisaliście

o śmierci i zniszczeniu, może o odrodzeniu

i życiu pozagrobowym?

Piosenki na naszym albumie nie będą bazować

na pojedynczym koncepcie, jak na EP-kę, ale

najprawdopodobniej będą ze sobą powiązane

tematycznie.

Iga Gromska

PARISH 75


HMP: Myślę że dla formalności muszę zacząć

od pytania na które pewnie odpowiadacie

teraz regularnie - jak doszło do reaktywacji

Scald? Ta wiadomość wstrząsnęła metalowym

światem, który prawdopodobnie absolutnie

nie miał nadziei zobaczyć Was na żywo,

a już tym bardziej usłyszeć w nowym repertuarze!

Velingor: Jeszcze niedawno my (członkowie

Scald) nie wyobrażaliśmy sobie nawet, że reaktywacja

zespołu będzie możliwa. Wierzyliśmy,

że historia Scald dobiegła końca. Niektórzy z

Ancient Doom Metal

Pal licho, zacznijmy od spoileru - tytuł tego wywiadu to robocza nazwa

nowej płyty nad którą pracują Wikingowie z Jarosławia! Od ponad półtorej roku

z obozu Scald co jakiś czas płyną same pozytywne informacje, dawkowane jak u

Hitchcocka. Na początku bomba o reaktywacji, a potem napięcie tylko rosło. Dwa

koncerty, wydanie EPki, reedycja kultowego "Will of the Gods…", a jak się okazuje

to wciąż nie koniec. W związku ze wspomnianymi wydawnictwami dostąpiłem

ogromnego zaszczytu przeprowadzenia rozmowy z Velingorem i Ottarem, czyli de

facto trzonem rosyjskiej legendy epickiego doom metalu. Panie i Panowie - przed

Wami Scald!

(która jest obecnie menadżerem zespołu).

Wierzyła, że można to zrobić z nowym wokalistą

i że to się uda ze względu na kultowy status,

jaki album "Will of the Gods is Great

Power" zyskał przez lata. Tak więc pod koniec

2018 roku odbyło się spotkanie zespołu, na

którym wszyscy zgodziliśmy się, że powinniśmy

spróbować to zrobić. Zrobiliśmy też kilka

zdjęć całej naszej czwórki i zamieściliśmy je na

Facebooku wraz z małym konkursem dla naszych

fanów - mieli zadawać Scaldowi dowolne

pytania, a autor najlepszego z nich miał

otrzymać podpisany egzemplarz albumu. Fani

byli podekscytowani, ale wpływ tego postu na

Facebooku okazał się znacznie większy niż się

spodziewaliśmy - dosłownie tego samego dnia

skontaktował się z nami promotor festiwalu

Hammer of Doom (Niemcy) Oliver Weinsheimer

i zaprosił zespół do zagrania na festiwalu

w 2019 roku. To również Oliver zasugerował,

abyśmy poprosili Felipe, aby był naszym

głosem na koncercie. Natychmiast skontaktowałem

się z Felipe (znaliśmy się od kilku

lat, ale tylko przez kontakt e-mailowy), a on z

chęcią przyjął ofertę, ponieważ był długoletnim

fanem Scald, a Agyl miał duży wpływ na

jego sposób śpiewania. Tak więc zaraz po tym

zaczęliśmy próby, aby przypomnieć sobie

utwory, których nie graliśmy na żywo od ponad

20 lat. Felipe zdołał wziąć udział w dwóch

z nich podczas swojej wrześniowej wizyty w

Jarosławiu, a dzięki Oliverowi mieliśmy jeszcze

jedną próbę tuż przed występem na Hammer

of Doom. W tym czasie wszyscy zgodziliśmy

się, że powinniśmy kontynuować współpracę

z Felipe i że powrót Scald nie poprzestanie

na zagraniu tylko jednego koncertu. Na

potwierdzenie tego skomponowaliśmy i wykonaliśmy

nowy utwór, zatytułowany "There

Flies Our Wail!" (który został wydany jako EP

przez High Roller Records w 2021 roku,

sprawdźcie go!). Występ na Hammer of

Doom był niesamowity - spotkaliśmy się z fantastyczną

reakcją publiczności i dziesiątkami

fanów, którzy przyjechali do Niemiec z całego

świata, żeby zobaczyć Scald. Myślę, że to był

moment, w którym dotarło do nas ostatecznie

- tak, rzeczywiście wskrzesiliśmy zespół! Mieliśmy

zagrać ten sam set na festiwalu Up the

Hammers w Grecji, ale właśnie wtedy rozpętało

się piekło koronawirusa. Udało nam się

jednak zagrać mini-gig w Atenach, na który

mogli przybyć najbardziej oddani fani, więc

ogólnie rzecz biorąc to była niezła przygoda!

Niedługo potem skontaktowało się z nami

High Roller Records, które wydało już wspomnianą

wyżej EP-kę "There Flies Our Wail!",

a wkrótce wyda nową reedycję "Will of the

Gods is Great Power" (została wydana 16 lipca

br., niedługo po przeprowadzeniu wywiadu

- przyp. red.). Jeśli chodzi o zespół, to

otrzymaliśmy niesamowitą reakcję na nowy

utwór od naszych fanów na całym świecie, a

teraz pracujemy nad pełnowymiarowym albumem.

nas oczywiście o tym myśleli, ale nigdy nie rozmawialiśmy

o tym na poważnie. Wszyscy byliśmy

zajęci czym innym; niektórzy z nas grali

w innych zespołach, podczas gdy inni przez

długi czas nie grali nigdzie. Czasami nasze muzyczne

ścieżki się krzyżowały - Ottar i ja przez

kilka lat graliśmy razem w Tumulus (progressive

folk metal z Jarosławia), a Harald czasami

pomagał nam jako inżynier dźwięku podczas

koncertów lub kiedy pracowaliśmy w studio.

Nasza trójka (Velingor, Ottar, Harald) nagrała

również album "Vakor", pod nazwą Intothecrypt

(pagan shaman metal). Z tego co wiem,

Karry czasami nagrywał partie gitarowe dla

niektórych rosyjskich zespołów i brał udział w

lokalnych koncertach metalowych. Pomysł zjednoczenia

Scald należy do Tatiany Krylovej

Foto: Scald

Czujecie już pewną stabilność w zespole?

Patrząc na wiele reunionów, niestety często

kończą się one na szeregu reedycji, kilku koncertach

i ewentualnie wypuszczeniu singla/

EPki, po czym następuje kolejne zawieszenie

(dosyć wspomnieć o głośnych powrotach

Heavy Load czy Sortilege).

Velingor: To jest dokładnie to, co czujemy -

stabilność! Rozumiemy się naprawdę dobrze i

dzięki obecnej technologii możemy pracować z

Felipe online (ponieważ mieszka on w Szwecji).

Mieliśmy również zaplanowane występy w

Rosji i Europie Wschodniej w 2020 roku, ale

Covid-19 zepsuł wszystkim plany. Miejmy nadzieję,

że to się wkrótce skończy!

Ottar: Powiedziałbym, że tak naprawdę nigdy

się nie rozeszliśmy - w każdym razie nie w typowym

tego słowa znaczeniu. Velingor i ja

graliśmy razem w Tumulus przez wiele lat,

Karry i Harald byli zajęci swoimi własnymi

projektami, ale zawsze pozostawaliśmy z nimi

w kontakcie. A w 2018 roku Velingor, Harald

i ja nagraliśmy razem album Intothecrypt.

Więc kiedy w końcu dotarliśmy na naszą pierwszą

(po tylu latach) próbę jako Scald w 2019

roku, poczuliśmy się tak, jakbyśmy rozstali się

zaledwie tydzień lub dwa temu.

Muszę przyznać że singiel "They Flies Our

Weil" robi naprawdę świetne wrażenie. Myślicie

że to coś, co mogłoby powstać jako naturalny

następca "Will of Gods Is a Great

Power" w latach 90.?

Velingor: Dziękuję za uznanie! I tak, wierzę,

że coś takiego mogło powstać jeszcze w latach

90-tych - obaj gitarzyści Scald zawsze byli

świetnymi melodystami, a Agyl miał potężny i

emocjonalny wokal. Więc można sobie łatwo

wyobrazić, że taki utwór mógł powstać w tamtych

czasach.

Ottar: Dziękujemy za wysoką opinię o utwo-

76

SCALD


rze, jest nam naprawdę miło to słyszeć. Trudno

jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi,

ponieważ wtedy wszystko działo się tak nagle

- musieliśmy przerwać pracę nad nowym materiałem

zanim w ogóle mogliśmy ją właściwie

rozpocząć. Również pod koniec lat 90-tych

scena doom metalowa zaczęła się zmieniać,

pojawiło się wiele nowych gatunków, które

miały swój wpływ na już istniejące zespoły...

Już wtedy chcieliśmy nieco zmienić nasze brzmienie,

ale te plany nigdy nie zostały wprowadzone

w życie, z oczywistego powodu.

Wspomnieliście o pracach nad albumem -

więc "They Flies…" to zapowiedź czegoś większego?

Czy możecie już ujawnić jakieś

szczegóły dotyczące Waszych dalszych planów

wydawniczych?

Velingor: Pracujemy nad nowym albumem już

od prawie półtora roku. Chcielibyśmy, żeby

wszystko szło szybciej, ale są pewne okoliczności,

na które nie mamy wpływu (jak pandemia

i zamknięte granice). Poza tym, nigdy

nie lubiliśmy komponować utworu za utworem

tylko po to, by wydać nowy album tak szybko,

jak to możliwe. Naszym celem jest tworzenie

materiału wysokiej jakości, a to zawsze wymaga

czasu. Na razie możemy mieć tylko nadzieję,

że przyszły pełnowymiarowy album Scald

pod roboczym tytułem "Ancient Doom Metal"

nie zawiedzie naszych fanów i pomoże

nam zdobyć nowych!

Śledząc kolejne wydania "Will of Gods…"

doliczyłem się łącznie osiem wersji okładek.

Szczególną uwagę przykuwa ostatnia, autorstwa

Andreya Andreeva, która koresponduje

z grafiką zdobiącą singiel (również jego autorstwa).

Czy planujecie stałą współpracę?

Velingor: Masz rację, wiele reedycji "Will of

the Gods..." ma swoje własne, unikalne okładki.

Wierzymy, że w ten sposób jest to o wiele

bardziej interesujące i ekscytujące, zarówno

dla fanów, jak i dla nas samych. Pierwsze wydanie

na kasetach, wyprodukowane przez

MetalAgen w 1997 roku, miało okładkę, której

wytwórnia użyła bez naszej zgody. Uważaliśmy

(i nadal uważamy!), że była okropna i

nie miała żadnego związku z muzyką, którą

gramy. Na wewnętrznej stronie okładki również

znalazło się kilka błędów, co doprowadziło

do wieloletniego zamieszania co do nazwy

albumu itp. Dlatego też od tamtego czasu

jesteśmy bardzo ostrożni i skrupulatni jeśli

chodzi o szatę graficzną albumów. Zawsze prosimy

wytwórnie o pokazanie nam wszystkiego

przed wysłaniem do druku. W niektórych

przypadkach Ottar lub ja (obaj mamy pewne

umiejętności w tej dziedzinie) musieliśmy poprawiać

lub po prostu przerabiać pewne rzeczy.

Jeśli chodzi o Andreya Andreeva, to po

Foto: Scald

raz pierwszy rozpoczęliśmy z nim współpracę,

kiedy nasz album "Vakor" Intothecrypt był

już gotowy. Artysta stworzył genialną okładkę

do tego albumu, doskonale odzwierciedlającą

muzykę i koncept, który za nią stoi. Więc kiedy

"Will of the Gods..." Scalda miał być ponownie

wydany przez Hammerheart Records,

zdecydowaliśmy się poprosić Andreya

o stworzenie kolejnej okładki. Wszyscy (wytwórnia,

fani, członkowie zespołu) byli zachwyceni

kiedy to zobaczyli, więc od tego momentu

postanowiliśmy zawsze pracować z Andreyem

Andreevem, którego styl jest idealny

dla Scald - zarówno oryginalny jak i imponujący.

Ottar: Tak, uwielbialiśmy pracować z Andreyem.

Najważniejsze jest to, że obrazy, które

on tworzy są pełne tych samych idei i emocji,

co nasza muzyka.

Wróćmy teraz do trudnych wspomnień z 1997

roku. Jak wyglądała sytuacja w obozie Scald

gdy dowiedzieliście się o tragicznej śmierci

Agyla? Gdy emocje opadły, debatowaliście

nad dalszymi losami zespołu czy po prostu

wszystko umarło śmiercią naturalną?

Velingor: To był ogromny szok - zaledwie

dzień przed śmiercią Agyla mieliśmy kolejną

próbę, jak zwykle... Wolałbym nie mówić tutaj

o naszych osobistych odczuciach - straciliśmy

nie tylko wokalistę, ale wspaniałego przyjaciela

i lidera zespołu. Dla Haralda była to tym większa

strata, że Agyl był jego kuzynem i wzorem

do naśladowania od czasów, gdy obaj byli

małymi dziećmi.Odbyła się krótka dyskusja na

temat przyszłości zespołu, ale w tamtym czasie

nie znaliśmy żadnej osoby, która mogłaby zająć

miejsce Agyla, więc bardzo szybko zdecydowaliśmy,

że Scald się skończył. Niedługo

potem założyliśmy nowy zespół, Tumulus, z

wokalistą zupełnie innym niż Agyl, i zaczęliśmy

grać progresywny folk metal, styl, który nie

miał wiele wspólnego z epickim doomem Scalda.

Oczywiście nie wszyscy byli tym zainteresowani

i dość szybko się rozstaliśmy - tylko

Ottar i ja graliśmy w Tumulus przez kilka lat.

Ottar: Tego samego dnia wszyscy zdaliśmy sobie

sprawę, że Scald jest skończony. Pozostało

tylko potwierdzić to na spotkaniu... I nigdy nie

zakwestionowaliśmy tej decyzji w następnych

latach.

Mieliście wówczas jakieś plany na kolejną

płytę lub trasę, których realizację przerwał

tragiczny wypadek Maxima? Pozostały

jakieś niepublikowane materiały lub niewykorzystane

pomysły z tamtego okresu?

Velingor: Jasne, pracowaliśmy nad nowym albumem

i mieliśmy już skomponowane trzy

utwory, które nazywały się "The Flame", "Ravens"

i "Master of Tundra". Istnieją ich nagrania

na żywo, które zostały użyte kilka razy jako

bonusowe utwory na różnych reedycjach

"Will of the Gods is Great Power". Być może

pewnego dnia nagramy je z Felipe w profesjonalnym

studiu i wydamy je prawidłowo, ale na

razie mamy inne plany. Jesteśmy pełni zupełnie

nowych pomysłów na nadchodzący album.

Przed śmiercią Agyla było też kilka pomysłów

na dwa kolejne utwory, część z nich została

wykorzystana przez Tumulus. Co do planowania

trasy koncertowej - nie, wtedy nie mogliśmy

nawet marzyć o trasie. W Rosji w tamtych

czasach tylko dużo większe zespoły mogły

sobie pozwolić na trasę (na przykład Aria

albo Mental Home). Jedyne, na co mogliśmy

liczyć, to zagranie kilku koncertów, może

udział w festiwalach w Rosji. A granie poza

granicami naszego kraju było po prostu poza

naszymi marzeniami.

Ottar: Po prostu graliśmy to, co lubiliśmy.

Jasne, że chcieliśmy stać się sławni, być znani

na całym świecie itd., ale wszystko było wtedy

zupełnie inne... Dla większości rosyjskich zespołów

metalowych były to tylko marzenia,

które nie mogły się spełnić.

Wbrew temu co działo się w mainstreamie,

epic doom metalowa scena w latach 90. miała

się całkiem dobrze. Obok Was, światu objawiły

się w tym dziesięcioleciu choćby takie

nazwy jak Solstice, DoomSword, Forsaken

czy Solitude Aeturnus. Ale w Rosji sytuacja

wyglądała nieco inaczej, byliście tam właściwie

jedynymi reprezentantami tego gatunku.

Mieliście wówczas tego świadomość? Czuliście

się częścią większej, światowej sceny?

Velingor: Cóż, chcieliśmy aby Scald był na

tym samym poziomie co zespoły, które wymieniłeś.

Wysyłałem listy (nie mailowe, ale

tradycyjne) do Johna Pereza (Solitude Aeturnus)

i Richa Walkera (Solstice), wysłałem im

nawet nasze demo "North Winds" i otrzymałem

pozytywne reakcje od nich obu (a Rich

Walker wysłał mi nawet w prezencie koszulkę

Solstice "Lamentations"). Nadal jesteśmy im za

to bardzo wdzięczni. W tych trudnych i niepewnych

czasach dla zespołu takiego jak Scald

SCALD 77


było to wielkie wsparcie i inspiracja. Ale nie

wydaje mi się, żebyśmy naprawdę mogli czuć

się częścią światowej sceny. Po prostu graliśmy

doom metal z czystymi wokalami, ponieważ

sami to kochaliśmy. Nigdy nie dążyliśmy do

tego, aby stać się częścią jakiegoś głównego

nurtu. Staraliśmy się stworzyć coś oryginalnego,

inspirowaliśmy się Bathory z okresu "Asatru",

Candlemass, wczesnym Manowar, Solitude

Aeturnus i Solstice... Jeśli chodzi o

doom metal w Rosji - cóż, był on dość popularny

w latach 90-tych, ale był to głównie

death/doom metal, z growlowanymi wokalami.

Wielu ludzi po prostu nie rozumiało jak czysty,

mocny wokal Agyla może być połączony z

doom metalem, byli przekonani, że lepiej grać

coś w stylu tradycyjnego heavy metalu. Tak

więc pod tym względem Scald był naprawdę

wyjątkowy i nie zawsze rozumiany, i chyba

dlatego nie byliśmy tak popularni w latach 90-

tych. Oczywiście mieliśmy kilku oddanych fanów

(wielu z nich wciąż jest z nami, za co mamy

dla nich wielki szacunek!), którzy stali się

bardziej liczni pod koniec lat 90-tych, ale

wciąż nie można tego nawet porównać do poziomu

uznania, jakim zespół cieszy się teraz.

Ottar: W tamtych czasach nie mogliśmy nawet

marzyć o byciu częścią światowej sceny,

czy graniu na tej samej scenie z zespołami,

które podziwialiśmy. Wszystko co mogliśmy

robić to komponować i grać utwory, które sami

uważaliśmy za inspirujące, nie mając nawet nadziei,

że pewnego dnia te piosenki wpłyną na

innych młodych muzyków.

Czy jesteście na bieżąco ze współczesnym

tradycyjnym doom metalem? Macie swoich

ulubieńców (oprócz oczywistych nazw związanych

z osobą Felipe, czyli Procession i Capilla

Ardiente)? Pytam, bo choć moja ojczyzna

nie może poszczycić się w tym temacie

wieloma nazwami, to funkcjonują u nas bardzo

mocne Monasterium i Evangelist (które

nagrało nawet split z Capillą). Słyszeliście o

nich?

Velingor: Znam Monasterium i lubię niektóre

z ich utworów. Niektórzy z nas śledzą

współczesną scenę doom metalową, a niektórzy

nie - po prostu nie mamy na to czasu. I cała

nasza czwórka zawsze miała bardzo różne preferencje

muzyczne - co nigdy nie było problemem,

gdy przyszło nam grać razem w Scald.

W większości wciąż słuchamy tych samych

zespołów, których słuchaliśmy w latach 80-90.

Foto: Scald

Inspiracje o których mówicie najczęściej to

Manowar, Candlemass i Bathory. Kto jeszcze

inspirował Was wówczas? Gdybyście

mieli wskazać kilka (dajmy na to pięć) płyt,

które najsilniej wpłynęły na twórczość Scald

w latach 90., które by to były?

Velingor: Powiedziałbym, że są to: Manowar

"Into Glory Ride", Bathory "Hammerheart",

Candlemass "Tales of Creation", Solitude

Aeturnus "Into the Depths of Sorrow" (oraz

"Beyond the Crimson Horizon" w takim samym

stopniu), Solstice "Lamentations".

Ottar: Ważne jest, aby zrozumieć, że każdy

członek zespołu był pod wpływem innych zespołów

i albumów. Dla mnie były to: Paradise

Lost - "Gothic", Voivod z lat '86-'93, King

Diamond - "Fatal Portrait" i "Abigail", Bathory

- "Hammerheart", Celtic Frost - "Into

The Pandemonium".

Czy przez minione lata coś się zmieniło?

Czerpiecie z innych źródeł czy powyższą

listę pozostawilibyście bez zmian?

Velingor: Cóż, może niektórzy z nas mają nowe

źródła inspiracji, ale lista jest mniej więcej

taka sama. Wszyscy tworzyliśmy jako muzycy

w latach 90-tych i to się nie zmieni.

Ottar: Niektóre rzeczy się zmieniły, tak. I

wszyscy słuchamy różnych rodzajów muzyki -

nasze gusta nie są wcale takie same.

Chciałbym poruszyć jeszcze starszy temat,

dotyczący składu pierwszego wcielenia Scald

- czyli Ross. Gdy w 1992 część składu przeszło

nawrócenie na chrześcijaństwo, panowie

odmówili grania muzyki, która nie wychwala

Chrystusa. Czy z perspektywy czasu sądzicie

że faktycznie mogłoby to kolidować z

przekazem zespołu? Opisywanie motywów

pogańskich nie oznacza przecież automatycznej

wrogości wobec chrześcijaństwa.

Velingor: Teraz może nam się tak wydawać,

ale wtedy było zupełnie inaczej. Wszelkiego

rodzaju kulty chrześcijańskie (większość z nich

została później zakazana) były w Rosji ogromne

- wielu ludzi próbowało znaleźć coś, w co

mogliby wierzyć po upadku ZSRR i po tym,

jak ideologia komunistyczna przestała obowiązywać.

Niektórzy dali się naprawdę ponieść do

tego stopnia, że ich wierzenia stały się dość

radykalne. Tak właśnie było z chłopakami z

Rossa - dla nich wchodziły w grę albo teksty

chwalące Chrystusa, albo żadne. Nie byli

otwarci na kompromis, więc nie mogli zostać w

zespole.

Ottar: To jest raczej osobista sprawa, o której

nie sądzę, że powinniśmy szczegółowo dyskutować.

Tematyka Waszych tekstów jest zasadniczo

dobrze znana, jednak chciałbym się dowiedzieć

czy motywuje Was jakaś konkretna

misja. Czy za lirykami i wizerunkiem Scald

stoi przekaz który chcecie nieść światu, czy

chodzi o rodzaj eskapizmu i opowiedzenia

pewnych historii? A może to po prostu wdzięczny

temat który zwyczajnie Was ciekawi i

pasuje do muzyki zespołu?

Velingor: Dokładnie - to po prostu ciekawy

temat, który uważamy za fascynujący i pasujący

do naszej muzyki. Nigdy nie próbowaliśmy

(i nie zamierzamy) używać naszej muzyki i

tekstów do jakiegokolwiek rodzaju propagandy.

Po prostu lubimy komponować piosenki o

północnej naturze, skandynawskiej mitologii,

bogach, rytuałach itd., ale nie próbujemy promować

pogaństwa czy czegoś w tym stylu.

Co więc było pierwsze w koncepcie zespołu?

Sposób w jaki chcecie grać, czy otoczka i tematyka,

do której dopasowaliście swoje brzmienie?

Velingor: Trudno powiedzieć co było pierwsze,

ponieważ muzyka i teksty zawsze były

ze sobą głęboko połączone. Dobrze pamiętam

jak Agyl tłumaczył nam każdą ideę kryjącą się

za tekstami, aby nasza muzyka odzwierciedlała

je w najlepszy możliwy sposób.

Ottar: Zazwyczaj najpierw jest inspiracja muzyczna,

która potem rozrasta się i tworzy pewne

obrazy. A później te obrazy są odzwierciedlane

w tekstach.

Nie piszecie tekstów anglojęzycznych od początku

istnienia. Nagrania Ross były śpiewane

po rosyjsku. Nie myśleliście by dalej

pójść tym tropem? Nie sądzicie że pieśni w

ojczystym języku dodawałyby jeszcze więcej

"prawdziwości" Waszym antycznym hymnom?

Jak to było, że podjęliście decyzję o

tworzeniu tekstów po angielsku?

Velingor: Już za czasów Ross Agyl wpadł na

pomysł, żeby przestać pisać po rosyjsku. A kiedy

powstał Scald, wszyscy zgodziliśmy się, że

wszystkie teksty powinny być po angielsku.

Naprawdę chcieliśmy być bliżej międzynarodowej

sceny metalowej, zagranicznych zespołów

metalowych, a żeby to osiągnąć, trzeba

było śpiewać po angielsku. Masz rację co do

tego, że śpiewanie w ojczystym języku może

pomóc w osiągnięciu "prawdziwości", a w ciągu

ostatnich dwóch dekad używanie własnego

języka w tekstach stało się bardziej popularne.

Ale jeszcze w latach 90-tych w ogóle tak nie

było. A wszystkie młode zespoły z byłego

ZSRR, które miały ambicję osiągnąć cokolwiek

i zdobyć światową sławę, miały swoje teksty po

angielsku. Scald nie był wyjątkiem. A teraz, po

ponownym zjednoczeniu, jesteśmy o wiele

bardziej znani w Europie, USA itd. niż w Rosji

czy krajach byłego ZSRR... Więc nadal będziemy

pisać nasze teksty po angielsku, aby

być pewnym, że większość naszych fanów

może je zrozumieć. Czy kiedykolwiek wykonamy

piosenkę lub dwie po rosyjsku? Nie mogę

78

SCALD


w tej chwili powiedzieć nic konkretnego, ale na

pewno nie mamy teraz takich planów. Jednak

Felipe wspomniał kilka razy, że byłby to dla

niego ciekawy eksperyment, więc kto wie!

Chciałbym jeszcze wrócić do tematu reaktywacji

i koncertu na Hammer of Doom (w

listopadzie 2019). Mieliście trochę szczęścia

w nieszczęściu - właściwie chwilę po festiwalu

rozpętało się pandemiczne piekło związane

z lockdownem i coraz bardziej poszerzanymi

zakazami organizowania imprez masowych.

Opowiedzcie trochę o wspomnieniach

z tamtego wyjazdu.

Velingor: Cóż, o Hammer of Doom mówiłem

już przy okazji odpowiedzi na pierwsze pytanie.

I masz rację - mieliśmy niesamowitego farta

z tym występem. Miesiące przygotowań,

wiele wysiłku zarówno z naszej strony, jak i

ekipy festiwalowej, weszło w to mnóstwo finansów...

Nie chcę nawet myśleć, co by było,

gdyby pandemia wybuchła wcześniej i doprowadziła

do odwołania Hammer of Doom

2019. Ale na szczęście tak się nie stało.

Planujecie trasę gdy sytuacja się uspokoi?

Velingor: Cóż, planowanie to zbyt mocne

słowo - nikt już tak naprawdę nie jest w stanie

niczego zaplanować. Sytuacja wciąż jest bardzo

niestabilna, europejskie granice wciąż są

zamknięte dla podróżnych z Rosji, a wszystko

wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, a nie

lepiej. Większość międzynarodowych festiwali

została w tym roku ponownie odwołana, a tylko

niektóre z nich odbywają się z udziałem lokalnych

zespołów... Dlatego też zdecydowaliśmy

się poświęcić cały nasz czas i wysiłek na

stworzenie nowego albumu. Ale na pewno

Foto: Stefankova Margarita

chcielibyśmy zrobić małą trasę koncertową lub

wziąć udział w większej ilości festiwali. Wiemy,

że w waszym kraju jest wielu fanów Scald

- spotkaliśmy ich mnóstwo w Niemczech i

Grecji i wszyscy chcieli, żebyśmy przyjechali i

zagrali w Polsce. Mamy nadzieję, że pewnego

dnia to się stanie! Miejmy nadzieję, że kryzys

się skończy i fani z całego świata będą mogli

znów zobaczyć Scald na żywo!

To już wszystko ode mnie. Wielkie dzięki za

rozmowę!

Velingor: Dziękujemy za wasze ciekawe i dające

do myślenia pytania!

Piotr Jakóbczyk

Tłumaczenie - Joanna Pietrzak


Czas, jako naczynie na wszystko co było i co nadejdzie

Nie ukrywam, że imponuje mi postawa reprezentowana przez muzyków

Wheel. Panowie nie mają wielkiego parcia na sławę, a muzyka jest dla nich po prostu

pasją, którą realizują na swoich warunkach i na tyle, na ile pozwala im życie

rodzinne i zawodowe. Na "Preserved in Time" fanom przyszło czekać długie lata,

ale efekt jest więcej niż zadowalający. Bez pędu by jak najszybciej wypuścić nowe

wydawnictwo, Niemcy dopracowali album do najdrobniejszego szczegółu i zaowocowało

to jakością, która nie przeszła bez echa w doomowym podziemiu. Na kilka

pytań z tym związanych, odpowiedział mi w dość treściwy - żeby nie powiedzieć

lakoniczny - sposób gitarzysta i główny kompozytor zespołu, Benjamin Homberger.

HMP: Chciałbym zacząć od tego że to wielka

radość móc z Wami porozmawiać, tym

bardziej że od czasu wydania "Icarus" minęło

aż 8 lat! Co było powodem tak długiej przerwy?

Benjamin Homberger: Było wiele powodów

tej ogromnej przerwy, ale głównym było to, że

chcieliśmy być pewni co do utworów na album,

częściej je próbowaliśmy, zrobiliśmy porządną

przed-produkcję/demo... ale dla niektórych

z nas przyczyną były też prawdziwe

wydarzenia życiowe, takie jak rodzicielstwo

czy nowa, codzienna praca.

Skoro mówimy o ostatnich latach, to ciekawi

nam cotygodniową wspólną pracę w sali prób.

Na początku były chęci, ale rzeczywistość szybko

dała o sobie znać i okazało się to po prostu

niepraktyczne. Jest on również wokalistą,

który wymagał ode mnie, jako autora piosenek,

linii wokalnych, których nie jestem przyzwyczajony

pisać, ponieważ Arkadius zawsze

pisze swoje własne melodie. Myślę, że każdy

w zespole jest odpowiedzialny za swój instrument,

co czyni zespół wyjątkowym, a nie przekształca

go w "jednoosobowy projekt", czy coś

w tym stylu.

Myślę też, że na naszych dwóch poprzednich

albumach jest wiele mocnych piosenek, ale

produkcja i/lub samo granie na tych nagraniach

mogłoby być poprawione tu i ówdzie.

Mam wrażenie że "Preserved…" to najdojrzalsza

pozycja w Waszej dotychczasowej

dyskografii. Z pewnością najbardziej melodyjna,

podniosła i chyba najbardziej przystępna

w odbiorze. Czy przez minione lata

odczuwaliście swoją ewolucję muzyczną?

Coś zmieniło się w Waszym podejściu do

tworzenia?

Myślę, że długi czas prób nad utworami i fakt,

że nie znudziły nas one ani nie zmęczyły, były

dobrym znakiem. Ale też zdobyliśmy więcej

doświadczenia jako zespół, a ja jako autor piosenek.

Pogadajmy o oprawie graficznej. Na okładkę

płyty wykorzystaliście dzieło wiedeńskiego

secesjonisty Kolomana Mosera. Kobieta

dzierżąca klepsydrę budzi we mnie skojarzenie

jakby niosła ją na wzór rytualnego naczynia.

Opowiedz o tym w jaki sposób doszło do

wyboru grafiki i jak Wy ją interpretujecie?

Najpierw mieliśmy tytuł "Preserved in

Time", który pewnego dnia podsunął nam

nasz perkusista Cazy. Początkowo pomysł był

związany z mumią (która oczywiście też jest

"zakonserwowana"), ale chcieliśmy też powrócić

do naszej pierwszej okładki i sztuki secesyjnej.

Przeszukiwałem Internet i przez przypadek

znalazłam to zdjęcie.

Na "Preserved…" nie ma utworu eponimicznego,

gdzie więc mamy odnaleźć myśl

zawartą w tytule? Czy czas to motyw przewodni

całej płyty?

Czas jako naczynie na wszystko co było i co

nadejdzie oraz zdolność postrzegania czasu

jako ciągłego strumienia jest na pewno motywem

przewodnim.

mnie krótki epizod z 2018 roku, kiedy na stanowisku

wokalisty Wheel pojawił się znany

z Midnight Rider Micha Baum. Czy możecie

zdradzić kulisy tej krótkiej współpracy?

Nie zaowocowała ona co prawda opublikowaniem

czegokolwiek, ale czy powstały wówczas

jakieś materiały?

Cóż, fakt że Micha jest z Koblencji, która jest

bardzo daleko od Dortmundu, uniemożliwił

80 WHEEL

Foto: Wheel

Jeszcze przed wydaniem "Preserved in

Time", wypowiadaliście się o nowym materiale

bardzo entuzjastycznie. Faktycznie album

został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność

i krytykę. Czy mieliście wobec niego

takie oczekiwania? Uważacie że faktycznie

nagraliście najlepszą płytę w Waszej dotychczasowej

twórczości?

To jest najlepszy album od nas pod względem

całościowym: produkcji, piosenek, dźwięku i

oprawy graficznej - wszystko do siebie pasuje.

"After All" jest tu chyba tekstowo najbliżej

tej tematyki. Brzmi jak swego rodzaju epitafium,

hymn o przemijaniu. Stoi za nim konkretna

historia?

Jest to, jak powiedziałeś, piosenka z perspektywy

zmarłego człowieka i jego pogrzebu. I to

wszystko, nie ma żadnej głębszej historii.

Ciekawi mnie również tekst do "Hero of the

Weak", w którym bardzo bezpośrednio rozprawiacie

się z terrorystycznymi poczynaniami

islamu. Wydaje mi się że w dzisiejszych

czasach trzeba mieć niezłe jaja żeby zacząć

utwór od słów "Allah's hordes are gathered

for their very last procession" a parę wersów

niżej zaśpiewać "As warriors fed on anger

fan the hellfire in the night". Opowiedzcie


krótko o tym, co Was pchnęło do napisania

tego utworu?

Celem tekstu jest retoryczne zakwestionowanie

radykalnego podejścia ludzi. Chodzi o

tych, którzy ślepo podążają za ideami bez

refleksji, poddają się, podporządkowują i tym

samym utrudniają pokojowe współistnienie

różnych wiar i wyznań. Tematycznie można

to odnieść do wszystkich nieludzkich ataków,

bez względu na to, czy są one motywowane

religijnie, politycznie czy rasowo. Jako zespół

brzydzimy się wszelkimi formami przemocy i

terroru, a szczególnie tymi, które pod przykrywką

religii lub innych etycznych wartości

moralnych zwracają się przeciwko tym, którzy

myślą lub wyglądają inaczej!

Czy "Deadalus" ma w jakiś sposób nawiązywać

do tytułowego utworu z poprzedniej

płyty? Zarówno w "Icarus" jak i "Deadalus"

nie opowiadacie wprawdzie 1:1 historii mitologicznych,

a operujecie metaforami. Czy

zestawienie tych utworów ma mieć jakiś

sens czy jest dziełem przypadku?

Tak, jest to przeciwne spojrzenie na historię,

ale jak powiedziałeś, nie w 100% mitologiczne.

Otwierający riff też jest dość podobny.

Chciałbym poruszyć jeszcze temat producenta.

Wiem, że od początku chcieliście by

Waszą nową płytę wydało Cruz Del Sur.

Dlaczego akurat ten wybór?

Bo kupuję od nich mnóstwo płyt w ciemno,

patrząc tylko na reklamy. Prawie nigdy się nie

zawiodłem, więc wiem, że mają wyczucie, co

jest dobre w metalowym podziemiu i jak trzeba

to promować.

Jak wyglądało nawiązanie współpracy - kto

wyszedł z propozycją jako pierwszy? I czy

braliście w ogóle pod uwagę że to może nie

wypalić? Co gdyby (hipotetycznie) nie byli

Wami zainteresowani?

Na początku stworzyłem w głowie listę moich

"wymarzonych wytwórni", w których chciałbym

się znaleźć. Rzeczywiście mieliśmy kilka

innych wytwórni, które wykazały zainteresowanie

podpisaniem z nami kontraktu. Więc

myślę, że właściwie znaleźliśmy tutaj naszego

"wymarzonego" partnera.

Arkadius - co z projektem Aiwaz? Po obiecującym

nagraniu demo i upublicznieniu projektu

okładki albumu, zapadła cisza. Czy

aby pomysł nie upadł?

Nie chcemy teraz rozmawiać o pobocznych

projektach w wywiadach z Wheel, ale myślę,

że on to kontynuuje.

Plany koncertowe - podkreślacie że ze względów

osobistych, wchodzą w grę przeważnie

terminy weekendowe. Dla mnie to imponujące,

że potraficie tak wyraźnie nakreślić

priorytety (tym bardziej gdy jednym z nich

jest rodzina), ale czy nie obawiacie się zaprzepaszczenia

jakichś dużych szans, pokazania

się szerszej publiczności?

My już jesteśmy szczęśliwi i zadowoleni z

tego, co osiągnęliśmy. Wiele osób podchodzi

do mnie i mówi: "Jeśli chcesz się rozwijać jako

zespół zrób to czy tamto...". Cóż, ja nie widzę

potrzeby, by się rozwijać. Po co? Nie potrzebujemy

więcej pieniędzy ani sławy. Chcemy

tylko wolności, by robić to co chcemy i kiedy

chcemy. A jeśli ktoś jest przewidywalnie nieosiągalny

na koncercie: niech tak będzie! ...byleby

nie stało się to zasadą.

Foto: Wheel

Ok, ale co, gdy pewnego dnia odezwą się do

Was goście z Black Sabbath i powiedzą "Reaktywujemy

się i zapraszamy was na intensywną,

roczną trasę"? (śmiech)

(śmiech!) Trudno powiedzieć... Myślę, że to i

tak byłoby niemożliwe, bo mamy w zespole

"urzędników", którzy straciliby pracę, od której

zależą oni i ich rodziny...

Zatem, czy wiecie już coś możliwie pewnego

na temat trasy koncertowej promującej "Preserved…"?

Jeśli trasa wypadłaby w czasie wakacji szkolnych

tutaj w Niemczech... Może wtedy jakiś

tydzień trasy jest możliwy. Nie planujemy

niczego, ale zobaczymy. Bardziej prawdopodobne

jest, że pojawimy się na jakichś festiwalach

lub weekendowych koncertach, jak

wspomniałem.

Wielkie dzięki za rozmowę!

Nie ma za co! Wielkie dzięki za zaproszenie!

Piotr Jakóbczyk

Tłumaczenie - Joanna Pietrzak

WHEEL 81


HMP: Na początku gratuluję dobrej płyty.

Słucham jej z dużą przyjemnością! Wybaczcie,

że zacznę od porównań, ale tak czasem

bywa w przypadku debiutujących zespołów,

że porównania, to pierwsze, co się nasuwa

przy słuchaniu płyty. Jeśli chodzi o nastrój,

teksty i otoczkę Anataha wydaje się inspirować

pionierem "mitologicznego heavy metalu",

czyli Virgin Steele oraz współczesnym

mistrzem tego gatunku, czyli Atlantean Kodex.

Trafione skojarzenia, czy zupełnie nie?

Kyle Brickell: Nie ma problemu! Tak po prostu

jest, bo jak można inaczej się odnieść, porównać

czy zasugerować komuś nowy zespół

bez mówienia mu "a wiesz, oni brzmią jak...",

więc rozumiem. Cóż sprawa wygląda tak - możesz

mi oczywiście nie uwierzyć - nigdy nie słuchałem

ani Virgin Steele, ani Atlantean Kodex!

Będę musiał ich posłuchać, żeby zobaczyć,

do czego zmierzasz. Porównywano nas

do wielu współczesnych kapel, o których nigdy

wcześniej nie słyszeliśmy. Według mnie to

znaczy, że istnieje jakaś burza, która unosi się

nad zbiorową, naszą i innych podświadomością.

Coś, co chce być powołane do życia kolektywnie.

Mógłbym to porównać do tego, jak w

latach 80. byliśmy świadkami jednoczesnych

narodzin thrash metalu w Ameryce, Brazylii i

Niemczech. A w zasadzie te zespoły nie słyszały

się nawzajem.

Solar vibe

Nie spodziewałam się takich ciekawych odpowiedzi. Często w wywiadach

muzycy opowiadają podobne rzeczy, tym razem jednak z każdym kolejnym zdaniem,

byłam coraz mocniej zainteresowana treścią wywiadu. Wywiadu co prawda korespondencyjnego,

ale za to doskonale dopasowanego do charakteru zespołu, jako że członkowie

Anahata sami poznali się w Internecie i stworzyli płytę całkowicie na odległość.

To, co ich połączyło to wspólna filozofia, która przebija przez treść i otoczkę płyty.

Dzięki niej dowiedziałam się w ogóle, że istnieje subkultura miłośników solarnej filozofii

życia i to właśnie ona połączyła muzyków. Jeśli jesteście ciekawi, na czym ona

polega, przeczytajcie wywiad i zwróćcie uwagę na odnośniki, które Kyle i Ioan podają

w swoich wypowiedziach.

Bardzo ciekawa refleksja. Jeśli zaś chodzi o

samą muzykę, słychać na "Auspicious Atavism"

inspiracje Visigoth i Eternal Champion.

Tu też nie trafiłam?

Kyle Brickell: Cóż, Eternal Champion też nigdy

nie słuchałem! Ale za to lubię Visigoth.

Powiem nawet na swoją obronę, że "The

Thunderer" i "Son of Fate" napisałem wiele

lat wcześniej, zanim ich usłyszałem. Te dwa

kawałki siedziały na moim komputerze jakieś

sześć, siedem lat dopóki natknąłem się na Ioana,

który nagrał do nich swoje wokale na demo,

a to miało miejsce w grudniu. Powiem tak,

Foto: Anahata

Visigoth miał pewien wpływ, chociaż nie nazwałbym

ich wprost "inspiracją", w takim sensie,

że nie chciałem ich naśladować. Choć z

pewnością nadajemy na tych samych falach, o

których wcześniej wspomniałem.

To ciekawe, bo z Eternal Champion łączy

Was jeszcze jedna rzecz. Muzycy tego zespołu

siedzą też w gatunku dungeon synth.

Czytając o Was w internecie, też natknęłam

się na fakt, że ten gatunek Was kręci. Jak to

jest, że gatunek muzyki, który nie zawiera ani

gitar, ani żywej perkusji ma taki wpływ na

klasycznie heavymetalowe zespoły?

Kyle Brickell: Uwielbiam synth, zarówno ten

atmosferyczny styl dungeon, jak i ten energetyczny

w rodzaju Carpenter Brut, Mitch

Murder, Perturbator i im podobne. Jestem

też totalnym maniakiem electro-popu, ale to

już inna beczka. Myślę, że coś, co przyciąga

muzykę synth do grania dokładnie tego rodzaju

metalu jest chęć nie tyle śpiewania i grania

"o metalu" czy "bycia gwiazdami rocka" lub

czegoś w tym rodzaju, ale raczej żądza budowania

światów. Napisać spójny "epic metalowy"

album to jak napisać powieść, historię czy

zbudować krainę, w której słuchacz się zanurzy.

Nie chodzi tu o noszenie skór, bycie metalowcem,

tu chodzi o zamknięcie oczu i stanie

się solarnym herosem. Heraklesem, Arjuną

czy Cú Chulainnem.

Ioan Tetlow: Myślę, że wszyscy zaangażowani

w ten projekt wiedzą, jak ważne są kawałkiinterludia,

takie jak te, dorzucone do tego projektu

przez naszego dobrego kumpla, Zacka

Jansona z Graal Knyght (na płycie jest kilka

krótkich klawiszowych fragmentów - przyp.

red.) Właściwie to heavy metal jest pod wieloma

względami taką bardziej otwartą i energetyczną

siostrą black metalu, jako gatunku. Oba

ukształtowały się na tych samych składowych,

które uczyniły te gatunki wielkimi. Mówię o

limitowanych wydawnictwach, bliskości do

mitologii i fantasy czy oddanych, dumnych

fanach. Doceniamy te folkujące skłonności gatunku

(w kulturowym znaczeniu) i to jest

oczywiście podstawa, na której budujemy

atmosferę i historię na tej płycie. Dla wielu te

interludia są jak zaprawa, która wiążę nasze cegły

w nieustanną, progresywną podróż.

No właśnie, macie blackmetalowy motyw w

trzeciej minucie "Hierophany".

Kyle Brickell: Kocham blasty. Kocham klasyczny

heavy metal. Dlaczego by ich nie połączyć?

Wykuwać nowe i robiące wrażenie brzmienia

można tylko dzięki łączeniu wielu źródeł

i inspiracji. Robiłem wszystko, co mogłem,

żeby nie popaść rażąco w schemat "a tutaj jest

część black metalowa, a tutaj melodyjna", ale

raczej starałem się, żeby te dwa elementy przechodziły

płynnie jeden w drugi. W blastach i

tych "black metalowych" elementach jest coś

absolutnie pierwotnego i zmysłowego. Uwielbiam

to, jak wnoszą wspaniałą, nową przyprawę

na stół. Na podcascie "Terminus - Extreme

Metal" kilku bardzo miłych dżentelmenów

dyskutowało o płycie i padła wtedy jedna pochlebna

i ciekawa rzecz, a mianowicie: "jeśli zamierzasz

tworzyć neotradycyjny heavymetalowy

album... dlaczego nie możesz mieć blastów

i charczących wokali?". Zgadzam się w pełni,

bo mimo że próbujemy stworzyć stary dobry

klasyczny heavy metal, jesteśmy w roku 2021

i otacza nas nieskończony przesyt zespołów

oraz wpływów, z których możemy i powinniśmy

czerpać, żeby wzmocnić fundamenty.

Wrócę do tekstów i tematyki. Macie spójny

wizerunek tekstowo-graficzny: logo, okładka,

teksty. Kto z Was jest największym miłośnikiem

mitologii, wierzeń czy historii kultury?

Kyle Brickell: W zasadzie to wszyscy, ale ja i

Ioan nadajemy dokładnie na tych samych falach.

Mamy duży zasób wiedzy o wielu mitologicznych,

historycznych, ezoterycznych i duchowych

sprawach. Z naciskiem na duszę

indoeuropejską, bo wyrośliśmy właśnie z tego

drzewa. Pozwolę Ioanowi zagłębić się w jego

inspiracje, bo wszystkie teksty są jego autorstwa.

Ioan Tetlow: Tak, gdy album powstawał i ja i

Kyle nadawaliśmy na tej samej częstotliwości.

Przyjaźń zawiązaliśmy dzięki rozmowom na

temat wyprawy po Graala i ludzkiej wędrówki,

która pod wieloma względami przerasta je-

82

ANAHATA


go fizyczne ciało, metafizyczny rozwój poza

życie. Działamy w tych samych kręgach i subkulturach,

które cechuje głęboka fascynacja

mitem i autoalchemią. A nawet wraz z Zackiem

dokładamy się do tej niewielkiej kultury

prowadząc stronę halithaz.com

Teksty i przekaz efektownie korespondują z

otoczką. Na Bandcampie opisując czas tworzenia

płyty posłużyliście się opisem rodem z

czasów, gdy ludzkość nie miała kalendarza, a

na Instagramie zamieszczanie reprodukcje

obrazów.

Kyle Brickell: Ioan i ja byliśmy i jesteśmy na

tym samym archetypicznym polu pojęć i koncepcji,

które łączą się w formy. W tym momencie

trudno jest zrozumieć mity tym, którzy

żyją na zewnątrz czy na skraju. Od siebie mogę

powiedzieć, że w czasie zimowego przesilenia

po niebie naprawdę przemyka Wildes Heer

(mit o Dzikim Gonie - przyp. red.). To ciemny

czas, a tradycja nakazująca przynieść drzewko

Yule i udekorować je światełkami jest aż rażąco

oczywista. Wiecznie zielone rośliny pozostają

zielone nawet w czasie północnej zimy,

trwają mimo długich, ciemnych nocy, trzaskających

mrozów, kiedy wszystko inne hibernuje

i zapada w długi, głęboki sen. Nasi przodkowie

to widzieli i przynosili je do domu, stawiali początkowo

blisko paleniska i dekorowali światłami

- pierwotnie świeczkami, które symbolizowały

Słońce przezwyciężające mrok. Weź

dowolne zimowe tradycje i rytuały od Klifów

Moheru (Irlandia - przyp red.) po Jezioro Bajkał,

wszędzie znajdziesz jakieś przesileniowe

świętowanie. W zeszłym roku zdecydowaliśmy

się wydać demówkę jako nasz solarny wkład w

podtrzymanie tego Niebiańskiego Ognia w

tym najmroczniejszym okresie w roku. Nawet

jeśli spojrzysz z naukowego punktu widzenia,

to moment, w którym ziemia jest najdalej od

Słońca. Jeśli to nie ma dla kogoś żadnego magicznego

i duchowego znaczenia, to ta osoba jest

zagubiona i ja nie mogę jej znów przywrócić do

ogniska solarnego kultu. Jeśli zaś chodzi o

obrazy powiązane z każdym kawałkiem, poprzedzające

wydanie płyty, to myślę, że ważne

jest, żeby przyciągać uwagę do rzeczy pięknych,

stworzonych przez naszych przodków i

przodków naszej kultury. My nie tworzymy niczego

zupełnie nowego. Bierzemy to, co jest,

być może rozkładając na czynniki pierwsze, a

następnie odbudowujemy. Przyciągnięcie uwagi

do detalu odzwierciedla nasz podziw do detali

i pasję do muzyki.

"Auspicious Atavism" niczym jakaś literatura

z kategorii historii kultury łączy wiele mitologii.

Sami macie nazwę hinduską, piszecie

o mitach i legendach różnych kultur. Nic

Was nie ogranicza?

Kyle Brickell: Ioan mógłby to rozwinąć, ale w

zasadzie tak jak wspomniałem, jesteśmy pod

wpływem indoeuropejskiej kultury, historii i

mitów. Jako że jesteśmy zainteresowani raczej

archetypicznymi formami i ideami, niż jakąś

konkretną kulturą (jest już wystarczająco dużo

"wikińskich" grup) nie czujemy, że potrzeba

nam jakichś konkretnych granic, poza trzymaniem

się ogólnie przyjętego klimatu solarnego.

Ioan Tetlow: Dla mnie najpiękniejszy aspekt

tworzenia, to związanie przeszłości, teraźniejszości

i przyszłości w jeden wciąż ewoluujący

cykl tworzenia i niszczenia. Album odzwierciedla

naszą własną metodę tworzenia, ponieważ

zawiera riffy sprzed lat, myśli sprzed lat,

uczucia z miejsc, które moja pamięć dawno zapomniała,

oraz pytania, na które nie było jeszcze

potrzeby odpowiadać. Dla mnie stworzenie

czegoś nieśmiertelnego to zrozumienie, że

ono się nie kończy wraz z opublikowaniem. W

nadchodzących latach, nawet po mojej i Kyle'a

śmierci, młodzi chłopcy i dziewczyny mogą

czerpać z tej płyty myśli i otuchę, a to nawet

ważniejsze niż stworzenie samej płyty w teraźniejszości.

To właśnie ta wiara w krew i moc

czasu, która płynie wszystkimi niezbędnymi

drogami sprawia, że muzyka i poezja są naprawdę

magiczne.

Zastanawia mnie "Thunderer". Rozumiem,

że to nie o konkretnym bóstwie ale raczej o

tym, że niemal każda kultura ma lub miała

gromowładne bóstwo?

Kyle Brickell: Mogłoby równie dobrze być

tak, że "Thunderer" nie byłby wcale o bóstwie

piorunów, gdybym nie miał już wcześniej zmiksowanych

dźwięków gromów na ścieżce demo!

Kiedy wysłałem Ioanowi te kawałki demo,

nie miałem już pojedynczych ścieżek, ale

skończone pliki mp3. Nawet wtedy gdy pierwotnie

pisałem i je nagrywałem, coś do mnie

krzyczało "thunder!".

Ioan Tetlow: Kiedy po raz pierwszy usłyszałem

"Thunderer" od razu naszła mnie bardzo

jasna wizja, może nie bóstwa, ale człowieka

przepełnionego boskimi mocami. Skoro Kyle

się z tym zgadza, to jest to dowód na istnienie

bogów na ziemi. To dzięki naszym rękom i

krwi ziemia wciąż tworzy nowe historie i opowieści

o trudach i ścieżkach wielkich herosów.

Wydaje się, że zarówno instrumentalny

"Hymn to Lykeios" jak i następujący po nim

"Son of Fate" to utwory inspirowane czcią

oddawaną słonecznemu bogu Apollu. Słońceaureola

pojawia się tez na okładce. Co jest

takiego w tym bóstwie, że dostało tak ważne

miejsce na " Auspicious Atavism"?

Kyle Brickell: Nasz dobry kumpel Zack napisał

nam trzy kapitalne synthowe tracki, a

"Hymn to Lykeios" jest dla mnie piękny szczególnie,

w swoim najbardziej tragicznie męskim

znaczeniu. Kiedy dostaniemy kontrakt na winyl

i będę mógł zatrudnić mojego grafika do

zaaranżowania składanej wkładki, słowa

"Hymn to Lykeios" z pewnością będą wytłuszczone

złotą czcionką. Słońce jest... po prostu

jest. Jak wcześniej wspomniano, coraz trudniej

jest wyjaśnić te idee tym, którzy jeszcze nie

wpadli w mity. Powstają coraz większe kręgi

zarówno w świecie wirtualnym, jak i realnym,

ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy czują pociąg

do wszystkiego, co solarne, co jest uporządkowane,

piękne, jasne i rozgrzewające.

Niemal zawsze obecne, niezawodne. Ale też

ogniste, mocne i onieśmielające. Bardzo polecam

tym, którzy są zainteresowani tą szkołą

myślenia książkę "Fire in the Dark" Jacka

Donovana. Uchwyciła ona tę esencję w doskonałym,

celnym stylu, którego nie będę nawet

próbował tutaj naśladować.

W składzie Anahata każda osoba pochodzi z

innego kraju. Poznaliście się w internecie?

Kyle Brickell: Podejrzewam dla Europejczyka,

Kolumbia Brytyjska i Ontario to zupełnie inne

kraje i my sami tak się czujemy (Metal Archives

wprowadza w błąd podając inne kraje pochodzenia

muzyków, zapewne to państwa

gdzie się urodzili, a nie gdzie mieszkają -

przyp. red.)! Prawdę mówiąc, wszystko przez

Instagram. Śledziłem od pewnego czasu profile

Jacka i Ioana z powodu wspólnych zainteresowań

i wspólnej estetyki. W tamtym czasie

nie miałem w planie tworzyć już muzyki. Uważałem,

że ten rozdział mojego życia jest już

zamknięty. Pewnego dnia scrollując zobaczyłem

jak Ioan śpiewa i brzdąka sobie na akustyku.

Od razu spodobał mi się jego wokal i zapytałem

go, czy mógłby dodać wokale do kilku

moich starych kawałków. Tak samo z Jackiem.

Pewnego dnia wrzucił filmik, jak schreduje na

gitarze i po prostu go zapytałem czy byłby zainteresowany

współpracą. Choć z mediami

społecznościowymi wiąże się potencjalne szkody,

uzależnienia i różne negatywy, ostatecznie

jest to tylko narzędzie, które można użyć w

dowolny sposób. Zajmij się stronami, które pokazują

rzeczy i ludzi, które cię inspirują.

Chyba teraz trudno o dobrą współpracę. W

normalnych warunkach trudno jest się spotkać,

a co dopiero teraz, gdy państwa stawiają

duże bariery we wpuszczaniu turystów z powodu

pandemii. Jak Wam się udaje współpracować?

Kyle Brickell: Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze

się nie spotkaliśmy. Mam nadzieję, że z Ioanem

spotkamy się raczej szybciej, niż później.

Na szczęście Ioan mieszka w pobliżu Zacka i

naszego producenta Alexa, z którym miał

przez wiele lat swój pierwszy zespół Unbowed.

Będą niedługo mieć nową płytę. Wydali

także niesamowity album swojej black metalowej

kapeli, także z Zackiem, nazywa się Hirsi

i wyszła tego samego dnia kiedy my wydaliśmy

"Auspicious Atavism". Muszę się niestety powtórzyć

i powiedzieć, że cały proces pisania

przyszedł niesamowicie gładko przez to, jak

zsynchronizowani jesteśmy w tematyce mitów,

szkole myślenia i tworzenia. To było najsympatyczniejsze

doświadczenie pisania i współpracy,

jakiego kiedykolwiek doświadczyłem z

kimkolwiek, kto był zaangażowany w tworzenie

płyty.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

ANAHATA 83


HMP: Czy możesz powiedzieć, czego się możemy

spodziewać po waszej muzyce? Co was

inspiruje?

Manni: Mamy o czym rozmawiać. Nasz nowy

album łączy agresję i pęd thrash-metalu z

chwytliwymi melodiami i wzniosłymi refrenami

heavy i power metalu. Kontynuujemy to, co

zaczęliśmy na "Reborn Again", łącząc elementy

charakterystyczne tych gatunków w nasze

brzmienie. Chcemy tworzyć bardziej melodyjny

rodzaju thrash metal z rygorystycznie pozytywnym

podejściem i historią. Czerpiemy inspiracje

z wielu źródeł. Teksty w większości

zostały zainspirowane przez osobiste tematy,

wewnętrzne zmagania oraz to, w jaki sposób je

pokonujemy i z nimi trwamy. Jeśli chodzi o

muzykę, są tu odniesienia do zespołów z wybrzeża

i kapel, takich jak Exodus oraz Overkill,

jak i nawiązania do niemieckiego power

metalu reprezentowanego przez Blind Guardian

oraz Helloween.

Czy mieliście jakieś albumy, dema, EPki jako

Slavery?

Manni: To było, zanim dołączyłem, ale tak,

mieliśmy. Było jedno demo, "Beuaty Bastard",

zanim nawet Bernie (gitara rytmiczna)

stał się częścią zespołu. Debiut Godslave,

"Bound by Chains" zasadniczo zawiera starą

muzykę Slavery i może być widziany zmierzch

Slavery i ponowne narodziny, jako Godslave.

Nie ma wstydu

Niemiecki Godslave jest dość ustabilizowaną kapelą, która powstała na początku

kolejnego milenium, jako Slavery. Parę lat potem, w 2007 r. zespół zmienił nazwę

na obecny Godslave. O tej zmianie i tego, w jaki sposób wcielili obie nazwy w szatę

graficzną, opowiedzą nam gitarzyści Manni oraz Bernie. Poza tym odniosą się do

zawartości najnowszego albumu, "Positive Aggressive", opowiedzą o swoich inspiracjach

oraz o przebiegu pracy nad tym albumem, wręcz od podszewki. Poza tym poruszą

poważny problem, który stoi w cieniu ostatniej pandemii, jednak przybiera coraz

bardziej na sile. Nie przedłużając, powoli będę oddawał głos samym zainteresowanym.

Czy możesz porównać wasze "Reborn

Again" do "Positive Aggressive"?

Manni: Do pewnego stopnia tak. Złożoność i

poziom techniczny kompozycji jest podobny

do tego na "Reborn Again". "Positive Aggressive"

różni się od poprzedniczki tym, że jest

cięższa, bo zajmuje się bardziej poważnymi tematami,

które są bliskie naszym sercom. Ma

mniej tego imprezowego stylu "Reborn

Again", jeśli spojrzysz na to z tej strony. "Positive

Aggressive" jest bardziej poważnym i odważnym

stwierdzeniem, a muzyka odnosi się

Foto: Godslave

do tej powagi tekstów na tym albumie. Muzycznie

jest to logiczny krok naprzód, w stronę

bardziej ścisłego tworzenia utworów. Ogólnie

mówiąc, utwory na "Positive Aggressive" są

bardziej bezpośrednie, niż te na poprzedniej

płycie.

Opowiesz nam o procesie produkcji "Positive

Aggressive"? Jak długo czasu wam to zajęło,

gdzie, z kim, i tak dalej?

Manni: Chętnie! Jak z każdym naszym pełnowymiarowym

albumem od czasów "Out of the

Ashes", nagrywaliśmy po raz kolejny z naszym

dobrym przyjacielem Philem Hillenem z SU2

Studios w południowo-zachodnich Niemczech.

Jest trochę jak szósty członek zespołu,

ponieważ rozumie to, jak stworzyć brzmienie

Godslave. Lubię to uczucie bycia w domu, kiedy

tylko wchodzimy do studia, ponieważ z

tym facetem pracuje się lekko, za co go uwielbiamy.

Komponowanie i produkcja była trochę

problematyczna. Lockdowny na jakiś czas zasadniczo

rozwaliły wszystkie nasze terminy,

organizacje prób i finalizację utworów. Poza

tym zauważyliśmy, że nasze utwory wymagają

większej pracy, tak więc przenieśliśmy terminy

nagrań w studiu o dwa miesiące później, by

mieć więcej czasu na doprowadzenie utworów

do stanu, w którym chcieliśmy je mieć. Wiedzieliśmy,

że mamy coś wyjątkowego, więc nie

chcieliśmy z tym się spieszyć, lub wymuszać na

sobie nagrywanie tego zbyt wcześnie i późniejsze

ograniczanie się na albumie. Poza tym z

tego powodu, że próby zostały poddane restrykcjom

covidowym, przez jakiś czas miałem

problem z moim prawym nadgarstkiem. Nie

byłem w stanie ogarnąć, co jest tego przyczyną,

aż do ostatniego roku. To sprawiło, że nie

byłem w stanie grać na gitarze, zresztą wciąż

mam problemy z tym i zaplanowaną wizytę u

chirurga w najbliższym miesiącach. To wszystko

kosztowało nas trochę prób. Ze względu na

to, że Bernie zajmował się zarządzaniem zespołem,

moją pracą było wzięcie się za pisanie

muzyki - wraz z basistą Mika - i nagrywaniem

gitar samemu. Wtedy byłem jedyną osobą,

która była w stanie grać motywy gitarowe. Lokalny

chirurg rozwiązał czasowo mój problem

i udało się nam na czas przeprowadzić wszystkie

próby, przed wejściem do studia. Zakończyłem

preprodukcję wokali z naszym wokalistą

Thommym kilka dni przed tym, jak sam

miałem zacząć nagrywać. Miałem nagrać trochę

motywów rytmicznych w studiu domowym,

dopracować je i przynieść do studia, by

je ponownie edytować, nie wiedząc, czy mój

nadgarstek da sobie radę z nagrywaniem gitar

ciągle przez trzy dni z rzędu. Kolejność instrumentów,

w której nagrywaliśmy również się

zmieniła. Zwykle najpierw nagrywamy perkusję.

Ze względu na okoliczności, byłem pierwszy

do nagrań, więc nagrałem gitary używając

zaprogramowanej perkusji z demówek, następnie

Mika nagrał ścieżki basowe, potem Tobi

zrobił już na poważnie perkusję, a Thommy

skończył swoimi wokalami parę tygodni później.

Cały proces nagrywania odbył się pomiędzy

wczesnym październikiem i późnym styczniem,

ponieważ musieliśmy pogodzić to z

każdym muzykiem zespołu i ich pracą. Jeśli

chodzi o sprzęt, to użyliśmy innego wzmacniacza

gitarowego. Podczas nagrywania "Reborn

Again" używaliśmy Kemper Profiler do Mesa

4x12, tak tym razem użyliśmy Blu Guitar

Ampi Iridium do Vintage Amp 4x12 cab, załadowanego

głośnikami Jensena i utrwalanego

przy użyciu dwóch mikrofonów. Genialny

twórca tego zestawu, Thomas Blug, jest miejscowym

bohaterem gitar i twórcą wzmacniaczy

z naszego rodzinnego miasta z Saarbrücken, z

którym zaczęliśmy współpracować pod koniec

2019r. Świetny gość! W mojej opinii to niepowtarzalne

brzmienie gitary dodaje nagraniu

nowej nuty i sądzę, że ogólnie brzmienie albumu

pasuje idealnie do muzyki i nastroju. Tak

więc, ze względu na problemy związane z nagraniem,

napisaniem i próbami, nikt z nas

przez długi czas nie chciał widzieć lub słyszeć

o tym albumie. Zrobiliśmy parę zmian na ostatnią

chwilę, nagraliśmy ponownie parę ścieżek

basu, trochę gitarowych solówek i wysłaliśmy

Philowi do obróbki. W momencie, w którym

trzymaliśmy finalny master, byliśmy piekielnie

dumni i nie możemy się doczekać by wydać

ten album i przedstawić go publice. Finalnie

tych wiele problemów i trudności opłaciło się.

Czy "Positive Aggressive" może być opisany

84

GODSLAVE


jako chaos? Pisząc o chaosie mam na myśli

coś, co może być zarówno destruktywne jak i

konstruktywne.

Manni: Dobre pytanie! Możesz spojrzeć na

muzykę jako na chaos, który Cię otacza, zaś

następnie na słowa są niczym promienie

światła, które wyprowadzają Cię z tego bałaganu.

To jest jeden ze sposobów, w które możesz

spojrzeć na tę kwestię. Dla mnie osobiście

"Positive Aggressive" jest bardziej wezwaniem

do akcji, czy jeśli wolisz budzącym policzkiem

w twarz. Nie łączyłbym stricte chaosu z tym

albumem, zawiera zbyt dużo porządku i przywiązania

do detali. Powiedziałbym, że "Positive

Aggressive" jest bardziej zachętą do kroku

naprzód, wyciągniętą pomocną ręką w stronę

słuchacza, żeby zachęcić ich do uporządkowania

swojego bałaganu. Wezwaniem do

akcji, pozbierania się, ponieważ pod koniec

tylko Ty sam jesteś w stanie dokonać zmiany

w swoim osobistym życiu. Podobają mi się w

sumie oba spojrzenia.

Czy nie jest lekko dziwne to, że zaczynacie

"(Positive) Aggressive" z "How About

(No)"? To taki słowny żart który spaliłem...

Co do muzyki w samej sobie, brzmi dobrze i

ma chwytliwe tempo. Co ją zainspirowało?

Manni: Właściwie uważam, że "How About

No" jest świetnym otwieraczem i introdukcją

do ogólnych pomysłów tekstowych na albumie.

Sam utwór zadaje dwa proste pytania:

"Czy muszę reagować na wpływy z zewnątrz, bądź

niezależne ode mnie czynniki?" oraz "Czy raczej

powinienem kontrolować swoje reakcje i wziąć stery?".

Ta zabawa słowna stała się bardziej moim zdaniem

i poważnym pytaniem, które sobie zadawałem

przez ostatni rok. Utwór został zainspirowany

przez wiele bezsensownych i męczących

dyskusji, wiele z nich odbyło się w mediach

społecznościowych, część w moim prywatnym

życiu. Obecnie wielkim problemem

jest to, że nie słuchamy po to, żeby zrozumieć,

tylko po to by odpowiedzieć. To samo w sobie

sprawia, że prowadzenie twórczej dyskusji jest

bardzo trudne, zaś z obcymi osobami praktycznie

niemożliwe. Niestety lubię kłócić się z

obcymi ludźmi oraz pokazywać bezsens w ich

toku myślenia, często się tym zajmowałem

przez ostatnie lata. Ale tak naprawdę nikt w

internecie, w sekcji komentarzy nie jest zainteresowany

rozwiązaniem problemu, po prostu

każdy chce wysrać swoją opinię w komentarzu

i przyciągnąć uwagę. Nie ma sensu kłócić się z

narcystycznymi ludźmi spuszczającymi się do

własnego ego. Tak więc po stracie mojej energii

w kolejnej kłótni z rzędu, z totalnymi obcymi

ludźmi i przepracowywaniem się nad głupotą

innych ludzi, poszukałem materiału o tym, jak

przestać to robić i nauczyłem się jednej podstawowej

rzeczy: "prawda zostaje taka sama,

niezależnie od tego, czy ktoś ją uznaje, czy

nie". Po prostu nie zawsze musisz zajmować się

kłótnią o bzdety, które nie mają wartości. W

internecie nikt nie będzie próbował zrozumieć,

jeśli rozbijesz ich chujowe opinie faktami lub

prostą logiką, raczej będą szli zaparte, tylko po

to, by zachować twarz w przestrzeni publicznej.

Jednak to nie zmienia prawdy samej w

sobie; tego używałem, by uciec od takich dyskusji.

Jednak potem wpadło "a może by tak

nie?". Czy ja właściwie muszę odpowiadać na

głupie opinie? Nie muszę. Wers "impuls, spokój,

skupienie i odpór" odnoszą się do czterech kroków,

które podejmuje zawsze, kiedy widzę głupi

komentarz. Czuję "impuls" dochodzący do

mnie, "uspokajam" się i myślę o tym zdaniu na

temat fundamentalnej prawdy, "skupiam" się

na nim i "odpieram" moją chęć do komentarza.

Aktywnie skupiam się nad tym by panować

nad swoimi akcjami i walczyć z zewnętrznymi

Foto: Godslave

bodźcami, co pozwala mi zachować moją energię

i zrobić coś produktywnego, zamiast skupiać

kwadransa na logicznie brzmiącej ścianie

tekstu, której mój dyskutant nawet nie przeczyta

czy zrozumie. Co do oprawy dźwiękowej,

to można znaleźć odniesienia do Metalliki

z okresu "And Justice For All". Wokalistka

Britta Görtz z Critical Mess użyczyła utworowi

swojego wspaniałego głosu, by podkreślić

złość i energię, którą ten utwór zawiera. I to

jest doskonałe wejście w liryczny motyw albumu:

weź stery i zacznij się kontrolować.

Czy "See Me in a Crown" jest na temat percepcji

i pozytywnego nastawienia?

Bernie: Możesz tak powiedzieć. Jego podmiot

liryczny śpiewa: "jeśli możesz zobaczyć mnie w

koronie - to by Cię ukorzyło (...) w wielkości i chwale

byś utonął". Cały utwór jest o tym, by nie pozwolić

innym dyktować Twojej wartości. Ty

wiesz lepiej, ile jesteś wart i to już dużo. Każda

osoba ma swoją wyjątkową wartość, której nie

musisz potwierdzać byle komu. To nie aplauz

innych potwierdza naszą wartość, niezależnie

czy ktoś Cię aprobuje, czy nie.

Czy mógłbyś opisać przykładową "bliznę", o

której mówisz w "Show Me Your Scars"? Co

może mieć wpływ na życie danej osoby w bardzo

negatywny sposób?

Manni: Jest naprawdę wiele rzeczy, które mogą

w taki sposób wpłynąć na innych, jednak

doświadczenie każdego jest ukształtowane

inaczej. Możesz spaść z drabiny, złamać jedną

lub dwie kości i nigdy ponownie na nią nie

wejdziesz, ponieważ rozwinął się w Tobie strach

przed wysokością, czy coś. To już jest blizna

na Twojej psychice. Część z nas mogła doświadczyć

gnębienia lub poniewierki w dzieciństwie

i tymi bliznami są teraz niskie samooceny,

zniekształcona opinia o samym sobie i

inne pęknięcia, które objawiają się w naszych

duszach. Inni mogą doświadczyć tych samych

rzeczy i pokonać je w inny sposób. Część może

doświadczyć depresji i innych problemów ze

zdrowiem psychicznym i nauczyć się z tym

żyć, czy pracować nad nimi. Jedni po prostu

starają się je tłumić i ignorować, co w końcu

sprawi, że na koniec zostanie blizna. Cierpimy

wszyscy, na różne sposoby i wszyscy doświadczamy

różnych blizn. Jednak my wszyscy to

przeżywamy.

Swoją drogą był to także świetny sposób na

łączenie się z publiką. Mam tu na myśli akcję

z zapraszaniem ludzi, by pokazali swoją ciężką

przeszłość w waszym teledysku. Czyj to

był pomysł?

Manni: To był pomysł Berniego i Mika, jeśli

mnie pamięć nie myli. Wszyscy mamy blizny,

część z nich jest widoczna, część ukryta. Myślę,

że ważne do zrozumienia jest to, że nikt

nie przechodzi przez wody życia suchą stopą.

Wszyscy jesteśmy produktami naszego środowiska,

naszych doświadczeń i naszego życia.

Wszyscy mają blizny, więc nie myśl, że Twoje

są tak bardzo odmienne od innych lub, że

przez to znaczą mniej.

Bernie: Tak, właściwie naszym celem, w wypadku

tego utworu, było zmuszenie ludzi do

mówienia! Każdy ma swój krzyż do niesienia.

Ten krzyż może naprawdę poturbować, jeśli

nie podzielisz się nim z innym. Może się manifestować

w fizycznej, szpecącej bliźnie lub w

problemie natury psychicznej. Rany goją się

wtedy, kiedy dostają powietrza. Tak samo jest

z psychicznymi ranami i bliznami. Nikt nie

musi rozmawiać o swoich problemach i bliznach,

ale nikt też nie powinien bać się tego

robić. Straszenie kogoś z tego powodu nie jest

do zaakceptowania. Tak więc chcielibyśmy dorzucić

się do kultury otwartej komunikacji po-

GODSLAVE 85


między fanami metalu. Wszyscy mamy rzeczy,

które nas zajmują i ciężary do uniesienia, porozmawiajmy

o nich i zacznijmy sobie pomagać.

Czy obawiasz się tego, że obecne zdrowie

psychiczne w Niemczech ulega pogorszeniu?

Ja mam takowe obawy względem Polski.

Manni: Tak, całkiem ciężko jest przegapić rozwój

tej sytuacji. Prawdopodobnie pogarsza się

jeszcze bardziej. Sytuacja z koronawirusem

zmieniła wiele, wiele żyć, wszyscy możemy odczuć

skutki półtora roku z lockdownami, restrykcjami,

ograniczeniami i strachem złapania

potencjalnie śmiertelnego wirusa. Możemy to

poczuć wokół nas. To wchodzi ludziom na

umysł, nie ma nawet o czym mówić! Żeby jeszcze

pogorszyć sprawę, w Niemczech planowano

obciąć koszta w wypadku pewnych terapii,

jak sesje terapeutyczne i ograniczyć je poprzez

ustalenie, ile sesji będzie w ramach umowy z

ubezpieczycielem za określoną diagnozę. Zdrowie

psychiczne jest złożonym tematem samym

w sobie. Nie ma dwóch takich samych ludzi,

nawet jeśli obaj zostali zdiagnozowani na przykład

na ten sam przypadek chorobliwego lęku.

Jak jesteś w stanie zapewnić efektywne leczenie

tym dwóch indywidualnym osobom, które

być może będą potrzebować innego sposobu

traktowania w różnych okresach, jeśli wyrównasz

je przy użyciu arkusza kalkulacyjnego?

Kompletna głupota jak dla mnie. Zdrowie psychiczne

wciąż nie dostaje uwagi na którą zasługuje,

nie wspominając o publicznej akceptacji,

której potrzebuje.

Opowiedzcie o waszej przyjaźni z Destruction.

Jak się spotkaliście?

Manni: Spotkałem się z nimi w roku 2019,

kiedy dostaliśmy bilety z wejściem na backstage

na koncert w naszym rodzinnym Saabrücken,

jednak reszta znała się z nimi znaaaaacznie

wcześniej, więc oddaje głos Berniemu.

Bernie: Zaczęło to się eony temu w dalekich

przestrzeniach… (śmiech). Zasadniczo to poznaliśmy

się z nimi w roku 2009, jak sądzę to

było na festiwalu Metal Invasion, gdzie chwilę

pogadaliśmy. Następnym razem kiedy grali

w naszym mieście, wpadliśmy do nich, biorąc

do nich tę regionalną kiełbasę, o której Manni

gadał i całkiem dobrze się rozumieliśmy. I od

tego momentu zawsze staramy się z nimi spotkać

kiedy są tylko w naszym mieście i dobrze

się bawić! Mike zagrał dwie solówki na "Into

the Black", zaś teraz na nowym albumie jest

Damir. To naprawdę świetni goście, uwielbiamy

ich! Szczęścia im!

Foto: Godslave

Co sądzicie o Metalville? Z tego co wiem,

przez długi czas pracowaliście w wydawnictwie

Green Zone Music... Czy to wasze

własne wydawnictwo, które zostało pochłonięte

do Metalville?

Manni: Bernie oraz Mika założyli Green Zone

Music jakiś czas temu, gdy sami zarządzaliśmy

kapelą, terminami i promocją. W obecnych

czasach, kiedy sam zarządzasz zespołem

naszej wielkości, z dobrą rozpoznawalnością w

mediach społecznościowych, to właściwie nie

ma konieczności pracy z wytwórnią. Jeśli

chcesz włożyć czas i pracę w reklamowanie

swojej twórczości, możesz całkowicie sam wydawać

własną muzykę na własnych zasadach,

lecz do pewnego momentu. Zaś co do Metalville,

to przyszli do nas wraz z siostrami z innej

matki, które grają w Eradicator. Partnerstwo

z wydawnictwem pozwoliłoby nam pójść

naprzód i otworzyć się na nowe możliwości, a

to było dokładnie to, co oferowało nam Metalville.

To był logiczny krok naprzód i znaleźliśmy

dobrego partnera w postaci tamtejszych

gości i lasek, wciąż będąc u sterów zespołu,

procesu twórczego i innych takich.

Czy wasze okładki są zainspirowane zombie?

Czuć ten klimat w grafika na każdym z

waszych długograjów. Możecie opowiedzieć

nam więcej o tym widocznym motywie na

waszym każdym LP?

Manni: Masz na myśli naszą maskotkę,

Horsta? Powstał z ręki szwedzkiego artysty

Jima Svanberga w jego obrazie "Sold My

Heart For Stones". Horst jest na naszym każdym

albumie i wciąż się rozwija wraz z zespołem.

Każdy album długogrający reprezentuje

kolejny krok milowy w rozwoju zespołu, jako

że każdy z nich był tworzony w czasie, w którym

zostały napisane i zagrane, zaś Horst musiał

z nami cierpieć przez to i być gloryfikowaną

kroniką zespołu. Zaczął skuty w kajdanach

("Bound In Chains)" z raną w swojej klatce

piersiowej, udał się w mrok ("Into The

Black", był w piekle ("In Hell") wraz z nami,

kiedy Thommy stracił swój wokal i znalazł

inny, powitał was wszystkich w zielonej strefie

("Green Zone"), powstał po raz kolejny ("Reborn

Again") i jest gotowy by napełnić wszystkich

swą agresją ("Positive Aggressive"). Przez

całe istnienie naszego zespołu leczył rany, pokonywał

przeszkody, przechodził przez ciężkie

czasy i trwał silniejszy niż kiedykolwiek, w gotowości

do uderzenia. Są tu także odniesienia

do zombie, masz tu całkowitą rację. Grafika

naszej kompilacji "10/10 - Rarities Recovered"

zawierała w sobie starszą grafikę z twarzą

zombie na niej. Na starych albumach pojawiały

się wzmianki o kilku filmach z zombie. Grafiki

na "Bound By Chains", szczególnie zdjęcia

kapeli były utrzymane w motywie zombie.

Który wasz album polecilibyście nowym słuchaczom

na początek?

Manni: Zależy od słuchacza. Generalnie to ja

bym oczywiście wybrał "Positive Aggressive"

oraz "Reborn Again", ponieważ uważam, że są

dobrym wskaźnikiem tego, co będziemy tworzyć,

zaś zespół nie brzmiał lepiej niż na tych

wydawnictwach. Jednak to tylko moja opinia,

jeśli wolisz bardziej surowy i staroszkolny

thrash to poleciłbym "Into The Black" lub "In

Hell".

Co zamierzacie robić w latach 2021/2022?

Manni: Obecnie zajmujemy się materiałem

promocyjnym dla właśnie wychodzącego albumu,

dajemy świetne wywiady (wink-wink) oraz

rozmawiamy z naszymi fanami na mediach

społecznościowych. Ostatni raz kiedy mieliśmy

próbę jako zespół to był późny wrzesień

roku 2020, chwilę przed nagraniami w studio.

Po tym nie byliśmy w stanie się spotkać i poćwiczyć

ponieważ nastały restrykcje. Zasadniczo

wszystkie koncerty z roku 2020 zostały

przesunięte na rok 2021... zaś potem znowu

przesunięte na rok 2022, więc obecnie nie ma

co zbytnio planować. Jednak wraz ze wzrostem

ilości zaszczepionych i obniżaniem się ilości

chorych, najpewniej będziemy w trasie tak szybko,

jak to tylko możliwe. Będzie jakieś wydarzenie

z okazji wydania albumu, ale wciąż

jesteśmy w fazie koncepcyjnej. Mamy nadzieję

spotkać się z naszymi fanami, tym razem już

na poważnie, w niedalekiej przyszłości. Interakcja

z nimi przez media społecznościowe nie

zastąpi spotkania przy piwie i rozmowie twarzą

w twarz po emocjonującym występie.

Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą

do was.

Manni: Dziękuje bardzo za ten wspaniały wywiad!

Świetne i przyjemne pytania! Do wszystkich

pozostałych: możesz to zrobić! Nie pozwól,

by czynniki zewnętrzne Cię dopadły i

nie bądź niewolnikiem własnych odruchów! Jesteście

swoimi kowalami losu i jesteście w stanie

to zrobić! I do każdego, kto potrzebuje to

usłyszeć: nie jesteś sam! Może czasem tak się

wydawać, jednak zawsze gdzieś są ludzie, którzy

współdzielą Twoje myśli i przechodzą

przez te same sytuacje i emocje. Bądź silny,

jeśli zaś nie jesteś w stanie: nie ma wstydu w

szukaniu i akceptowaniu pomocy od innych.

Nie jesteś sam!

Jacek Woźniak

86

GODSLAVE


Czy powiedziałbyś, że Druga Wojna Światowa

ma duży wpływ na Twoją muzykę?

Knox Colby: Może nie tyle jest dużą inspiracją,

ale dla mnie jest to zawsze źródło historii i

informacji. Studiowałem historię Drugiej Wojny

Światowej, dlatego jest to definitywnie materiał

źródłowy.

Nic poza ułudą...

Enforced to stosunkowo młoda kapela, powstała w Stanach zjednoczonych

w 2016 roku. Zadebiutowała albumem "At The Walls" i od pewnego czasu

szykowała swój najnowszy album "Kill Grid". O nim oraz o inspiracjach, także tych

historycznych i mitologicznych, przez chwilę porozmawiam z dwoma członkami

kapeli, wokalistą Knoxem Colbym oraz gitarzystą Willem Wagstaffem.

HMP: Cześć czy mógłbyś opisać swoją muzykę

osobom, które nie miały jeszcze okazji

się z nią jeszcze poznać?

Will Wagstaff: Staroszkolny death/thrash.

Knox Colby: Agresywny i bezlitosny.

Czy byliście kiedyś porównywani do Devastation

z Teksasu? Czy powiedziałbyś, że to

porównanie ma sens?

Will Wagstaff: Tak, zdecydowanie uwielbiamy

Devastation. Strasznie niedoceniany zespół!

Zasadniczo to "UXO (Unexploded Ordnance)"

całkiem pasuje do nas, Polaków. Jednak z

tego co wiem, inne kraje mają więcej problemów

z pozostałościami po wojnie czy

uzbrojonymi minami. Co właściwie zainspirowało

was do napisania tego utworu?

Knox Colby: Oryginalnie utwór ten został napisany

na temat nalotów dywanowych na Laos

podczas wojny w Wietnamie, jednak podczas

odkrywania tego tematu, uznałem, że to może

dotyczyć większego grona ludzi na świecie.

Niewybuchy są dużym problemem na całym

Czy T34 Calliope (czołg z wyrzutnią rakietową)

w jakiś sposób zainspirowało "Curtain

Fire"?

Will Wagstaff: Nie.

Czy "Hemorrhage" w jakikolwiek sposób zostało

zainspirowane obecną pandemią C-19?

Will Wagstaff: Nie.

Czy powiedziałbyś, że ten album jest cięższy

do grania niż debiut, "At The Wall"?

Will Wagstaff: Tak, jeszcze jak.

Co sądzicie o współpracy z Century Media

Records?

Knox Colby: Na razie jest dobrze. Podoba mi

się nasza relacja. Mam nadzieję, że przyniesie

kolejne plony. Zobaczymy.

Joe Petagno zrobił zajebistą robotę z okładką.

Pasuje idealnie. Czy mógłbyś powiedzieć

więcej o inspiracjach, które mieliście i jak

przebiegała praca nad nią?

Knox Colby: Wysłaliśmy Joemu nagranie

Czy jest coś, co byście zmienili na waszym

debiucie, "At The Walls"?

Will Wagstaff: Szczerze to była kompilacja

naszych dem oraz nowych rzeczy, nad którymi

w tamtym czasie pracowaliśmy. Nie sądzę, żebym

dużo tam zmienił. Naszym głównym celem

było danie tym utworom wydawnictwa i

rozgłosu, na który zasługiwały.

Knox Colby: Niczego bym nie zmienił. To jest

najlepsze, co mogliśmy wykrzesać z tych utworów.

Jestem zadowolony z rezultatu.

Czy nie miałbyś problemu z porównaniem

waszego najnowszego albumu, "Kill Grid"

do… - sprawmy żeby było trochę ciekawiej...

-"Tapping The Vein" lub "A Vision Of Misery"?

Czy jesteś w stanie znaleźć jakieś

wspólne cechy pomiędzy nimi?

Knox Colby: Sądzę, że jestem w stanie usłyszeć

parę podobieństw, w "A Vision of Misery",

jednak żadnych podobieństw jeśli chodzi o

ogólne tempo czy strukturę utworów. Zaciekawiłeś

mnie tymi zestawieniami. Nie żebym tu

pomstował czy coś, po prostu nie jestem w stanie

zauważyć oczywistego porównania lub logicznego

powiązania.

Chodziło mi o te mniejsze podobieństwa. Z

tego co zauważyłem, religia i krucjaty inspirują

zawartość obu waszych albumów?

Knox Colby: Tak jak wyjaśniłem w utworze

"At The Walls", w którym chodzi o oblężenie

Antiochii, które nie przyniosło niczego, poza

ułudą, głodem, halucynacjami i ruiną (obu

stron konfliktu). Doprowadziło do setek lat

ciągłych starć pomiędzy obiema siłami. Mniej

dla powodów, bardziej dla tytułów, coś jak gra

lub turniej. Antiochia była tylko nagrodą.

W klimacie poprzedniego pytania, co sądzicie

o "The IVth Crusade" Bolt Throwera?

Will Wagstaff: Uwielbiamy Bolt Thrower.

Byli jedną z najlepszych kapel death metalowych

wszech czasów. Jeśli chodzi o ich brzmienie,

ten album był przełomowy i ustanowił

styl, w którym szli naprzód.

Foto: Enforced

świecie. Stare bomby, miny lądowe, ładunki

wybuchowe i tak dalej. Druga Wojna Światowa

i konflikty, które wydarzyły się po niej,

wciąż są częścią naszego codziennego życia.

Chciałem się odnieść do tej grozy.

Co zainspirowało "Beneath Me"?

Knox Colby: Ten utwór został zainspirowany

przez profesora literatury, Josepha Campbella,

który poświęcił całe swoje życie nad badaniami

różnych systemów wierzeń. Campbell,

tak jak historia ludzkości, twierdzi, że bóg

i religia są fasadami ludzkiej natury i spójności.

Możemy nad tym dyskutować bez końca.

Dla mnie jego prace są przełomowe, dlatego

napisałem tekst o tym, czego udało mi się od

niego nauczyć.

wraz z krótkim określeniem motywów i klimatu

nagrania. Natychmiast przystąpił do pracy,

zaś pierwsze szkice były bliskie okładce albumu.

Świetnie się z nim współpracowało i

oczywiście, że zarekomendowałbym go każdemu.

Czy uchyliłbyś rąbka tajemnicy na temat

waszych obecnych planów?

Will Wagstaff: Nie, jednak powiem, że ten

rąbek jest całkiem pokaźnych rozmiarów.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Knox & Will: Dziękujemy!

Jacek Woźniak

ENFORCED 87


Zagrać je perfekcyjnie

Cryptosis może być uznawany za całkiem świeżą kapelę, która

miała farta pojawić się z Vektorem na splicie, aczkolwiek tak naprawdę

jest ona tylko kolejnym etapem twórczości trio, które wcześniej było odpowiedzialne

za dobrze przyjmowane Distillator. O ten etap kariery, jak i

o zawartość najnowszego albumu przepytałem basistę i wokalistę kapeli,

Frankiego Suima.

HMP: Cześć! Z tego co wiem, wcześniej

działaliście jako Distillator, czy to prawda?

Co sprawiło, że zmieniliście swoją nazwę na

Cryptosis?

Frank Suim: Cześć! Na początek chciałbym

podziękować za możliwość udzielenia tego wywiadu!

Przechodząc do rzeczy, tak, masz rację,

wcześniej działaliśmy jako Distillator! Nagraliśmy

dwa pełne albumy oraz split z Space

Chaser. Po splicie zaczęliśmy tworzyć nasz

trzeci pełny album. Tym razem chcieliśmy

wprowadzić do procesu twórczego więcej nowych

inspiracji. Chcieliśmy wyjść poza przestrzeń

thrash metalu i mieć w naszych nowych

utworach więcej elementów z innych dokonań.

Poza tym cała nasza trójka w wolnym czasie

słucha różnych stylów muzyki. Kiedy utwory

zaczęły przybierać formę, zauważyliśmy, że to

już nie brzmi jak Distillator, a od dawna prowadziliśmy

rozmowy na temat zmiany nazwy.

Uznaliśmy, że jest to idealny moment na zmianę

nazwy! Poza tym nie chcieliśmy zawieść fanów

Distillatora, którzy oczekiwali kolejnego

thrash metalowego albumu.

Jak bardzo różni się muzyka Cryptosis od tej,

którą tworzyliście pod szyldem Distillator?

Co zostało takie same a co się zmieniło?

Distillator był tylko skupiony na thrash metalu.

Jeśli ograniczasz się tylko do jednego gatunku,

to masz niewielką przestrzeń do eksperymentów

i próbowania nowych pomysłów.

Wraz z Cryptosis pozwoliliśmy poluzować ramy

gatunkowe i pisać dokładnie taką muzykę,

jaką chcieliśmy grać. Oczywiście wciąż jest w

niej wiele thrash metalowego DNA, ale są też

nowe pomysły. Dodaliśmy do naszego brzmienia

Melotron, parę progresywnych elementów,

mamy też zróżnicowaną listę utworów na albumie,

z większą ilością gatunków połączonych

w nasze brzmienie.

Foto: Cryptosis

Co sądzicie o porównaniu was do Vektor

oraz Revocation? Uważam, że takie zestawienie

jest możliwe. Szerzej, także do innych

kapel, takich jak Hexenhaus czy Mekong

Delta...

To zaszczyt być porównywanym do takich kapel

jak Vektor czy Revocation, które są świetnymi

zespołami. Sądzę że wraz z Cryptosis

znaleźliśmy nasze własne brzmienie. Każdy z

nas w zespole słucha różnych stylów muzyki,

jak folk, jazz, muzyka atmosferyczna, elektroniczna

i tak dalej. Wszystkie te wpływy jakoś

objawiają się podświadomie na utworach na

tym albumie. Kiedy pisaliśmy materiał na tę

płytę, każdy dobry pomysł został nagrany

przez jego twórcę, a potem odsłuchany przez

resztę kapeli. Chcieliśmy mieć najlepsze utwory,

niezależnie od gatunku. Dlatego też ten album

jest tak zróżnicowany. Od kawałka głośnego

do łagodnego, od szybkiego do wolnego,

od złożonego do prostego.

Co sądzicie o najnowszych utworach Vektor?

Czy wam się podobają? Czy powiedziałbyś,

że dzielenie EPki wraz z Vektorem

sprawi, że staniecie się bardziej popularni?

Utwory "Dead by Dawn" oraz "Activate" Vektora

są niesamowite. Dobrze napisane, z ich

typowym brzmieniem. Można zauważyć, że

eksperymentowali z wokalami i z budową

kompozycji. Myślę, że to idealnie się łączy z

naszą muzyką. Od czasu, kiedy jako Distillator

graliśmy z nimi trasę, wszyscy jesteśmy fanami

tej kapeli. Współtworzenie tego splitu

było dla nas zaszczytem. Dotarł on do wielu

fanów prog/thrashu na całej kuli ziemskiej.

Myślę, że to był stu procentowy sukces i lepszego

startu kapeli, nie moglibyśmy sobie wymarzyć.

Czy mógłbyś opisać proces produkcji "Bionic

Swarm"? Jak długo trwa przeniesienie fazy

koncepcyjnej do samych nagrań?

Prosto po wydaniu naszego splita w 2018r. z

Space Chaser, jako Distillator, powoli zaczęliśmy

zbierać pomysły w naszej bazie danych,

jamy, pomysły na teksty i tak dalej. Po wielu

koncertach, tak około pół roku potem, zaczęliśmy

pisać właściwe utwory. Zajęło nam to

około dwudziestu miesięcy by napisać w całości

"Bionic Swarm", od pierwszych riffów do

ostatnich szczegółów. Tydzień przed tym, jak

weszliśmy do studia by nagrać perkusję, zarezerwowaliśmy

sobie salę prób na jakimś zadupiu.

Byliśmy tam przez około 10 dni, tylko nas

trzech, by dopracować ostatnie szlify. Nagraliśmy

album w wielu oddzielnych sesjach pomiędzy

listopadem 2019r. i styczniem 2020r. Ten

album został nagrany z pomocą naszego drogiego

przyjaciela i akustyka Olafa Skorenga.

Ma on fantastyczne ucho do nagrywania i produkcji

muzycznej. Jest spokojnym oraz zrelaksowanym

gościem, który pcha nas do granic

możliwości tak, by otrzymać jak najlepsze efekty.

Wynajęliśmy studio w naszym miasteczku,

by pracować w naszym tempie. Naprawdę

chcieliśmy się skupić na małych detalach,

co z pewnością usłyszycie w naszej muzyce.

Praca z przyjacielem w bezstresowym otoczeniu

była najlepszą rzeczą, która mogła się

przytrafić podczas prac nad tym albumem.

Myślę, że rezultat jest nawet lepszy niż sobie

wyobrażaliśmy.

Czy mógłbyś powiedzieć, że doświadczenie

Fredrika Folkaresa z Unleashed wpłynęły na

wasz najnowszy album?

Fredrik był odpowiedzialny za miks "Bionic

Swarm", od początku brzmienie było całkiem

potężne. Nie trzeba było długo czekać, żeby

usatysfakcjonował nas efektem swoich prac.

Fredrik miał bardzo duży wpływ na to, jak

brzmi intro "Overture 2149". Dał jakiś efekt na

ścieżkę gitarową i finalny miks sprawił, że brzmiało

to całkiem dystopijnie. Opadły nam

szczeny!

Co sądzisz o okładce do "Bionic Swarm"

88

CRYPTOSIS


stworzonej przez Elirana Kantora? Jak przebiegały

prace nad nią?

Eliran zrobił fantastyczną robotę. Poza tym to

był pierwszy raz, kiedy umieściliśmy składaną

grafikę okładki. "Bionic Swarm" jest albumem

koncepcyjnym i chcieliśmy okładkę, która by

reprezentowała wszystkie utwory. Zrobiliśmy

krótkie spotkanie z Eliranem, na którym omówiliśmy

pomysły. On zaś wpadł na pomysł, w

którym ludzkość dobrowolnie pozwala na bycie

gospodarzem dla pasożyta. Po zebraniu referencji

dotyczących m.in. anatomii, wizualnych

atrybutów i tak dalej, wykonał rysunek

hełmu w kształcie pasożyta na ludzkiej głowie.

Czy rok 2149 ma jakieś znaczenie dla was

poza tym, że jest częścią tytułu?

Wszystkie teksty na albumie zostały napisane

z perspektywy kogoś, kto żyje w roku 2149.

Uznaliśmy, że ten tytuł ma sens w kontekście

konceptu. Sam rok nie został celowo wybrany.

Równie dobrze mógłby to być 2105 lub 2712.

Uznaliśmy, że 2149 brzmi dobrze.

Jak duży wpływ na nasze życie mają media

społecznościowe?

Bardzo niedoceniany. Mają naprawdę ogromny

wpływ na nasze codzienne życie. Gdziekolwiek

pójdziesz, znajdziesz ludzi zajętych swoimi

telefonami. Albo są to media społecznościowe

lub komunikatory jak Facebook czy Whatsapp,

albo są zajęci innymi rzeczami, takimi jak

czytanie newsów lub granie w gry komputerowe.

Myślimy, że media są świetną technologią

z wieloma zaletami, jednak sprawiły, że nasze

społeczeństwo stało się bardziej skupione na

sobie niż kiedykolwiek wcześniej.

Czy powiedziałbyś, że "Bionic Swarm" jest

głównie o naszej psychice i wpływie technologii

na nasze życie?

Myślę, że w dużym skrócie właśnie o tym jest

ten album.

Czy bycie egoistycznym nie jest czymś naturalnym

dla ludzi?

W zasadzie jest to naturalna rzecz dla człowieka.

O ile ludzie zawsze żyli w grupach przez

całe istnienie ludzkości, to głównie przez to, że

to współpraca pozwoliła ludzkości osiągnąć taki

sukces.

Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania?

Każdy utwór na swój sposób jest trudny do zagrania.

Szybsze utwory są trudniejsze, ponieważ

są bardziej techniczne. Jednak te wolniejsze

utwory też są trudne do grania, ponieważ

mają sporo detali do zapamiętania. Poza tym

musisz poczuć groove tej muzyki, co jest może

nawet trudniejsze od napierdalania na pełnej

prędkości. Chcieliśmy podnieść poprzeczkę każdemu

członkowi zespołu na tym albumie i

wszyscy musieliśmy sporo ćwiczyć, by być gotowym

do nagrywania. Graliśmy te utwory ciągle.

Graliśmy je wszystkie i wciąż wyzwaniem

jest zagranie ich perfekcyjnie!

Co zainspirowało "Flux Divergence"?

Chcieliśmy napisać najszybszy utwór, jak do

tej pory. "Flux Divergence" jest tego wynikiem.

Jest to czysty techniczny thrash z dużą ilością

wpływów prog metalu, black metalu oraz metalu

symfonicznego. Zakończenie z rozmachem!

Foto: Cryptosis

Czy mógłbyś podzielić się waszymi planami

na ten rok?

Zaczniemy pisać teksty i jamować z materiałem

na nasz drugi album. Spodziewajcie się

też, że ponownie zagramy trasę po całej Europie!

Tak szybko jak tylko świat się otworzy...

Dziękuje za wywiad! Powodzenia.

Jacek Woźniak

CRYPTOSIS 89


Ciężko jest powiedzieć, że coś jest perfekcyjne

Szwecja jest znana ze swojej sceny metalowej. W mojej ocenie bardziej

znane tamtejsze kapele reprezentują death lub black metalowe nurty, w przeciwieństwie

(choć nie do końca), do techniczno/progresywnego thrash metalu, który

reprezentowany jest przez dzisiejszych gości, Paranorm. O swojej muzyce, skojarzeniach,

i o tym dlaczego swój pierwszy długogrający krążek wydali po dobrych

12 latach istnienia, opowie nam głównie gitarzysta Fredrik Kjellgren, wspomagany

czasem przez wokalistę formacji, Markusa Hiltunena. Poza tym będziemy w

tym wywiadzie rozważać bardziej egzystencjalne części ich najnowszego albumu,

zatytułowanego "Empyrean". Powiemy też o kulisach pracy nad nim i o najbliższych

planach. Nie przedłużając...

HMP: Czy mógłbyś nowym słuchaczom opisać

waszą muzykę?

Fredrik Kjellgren: Dziękuję za poświęcenie

nam miejsca w waszym czasopiśmie. Naprawdę

cieszy mnie możliwość udzielenia wywiadu

dla waszego magazynu. To ciekawe pytanie.

A nawet całkiem zabawne, mając na uwadze,

że po wydaniu "Empyrean" nasza muzyka była

opisywana na wiele różnych sposobów oraz

określana szeroką gamą różnych gatunków.

Myślę, że słuchacz powinien podjąć ostateczną

decyzję, jednak jeśli o nas chodzi, to zwykle

opisujemy naszą muzykę, jako coś z pogranicza

death/thrash metalu z elementami progresywnymi

i melodyjnymi. Zaczęliśmy jako zespół

grający tradycyjny thrash metal, jednak

do pytania, wydaje mi się, że nasza najnowsza

EPka, "The Edge of Existence" mogła być bardziej

inspirowana ich twórczością, niż kiedy pisaliśmy

materiał na "Empyrean".

Markus Hiltunen: Zabawne jest, że wspomniałeś

o Obliveon. Zespół wtedy naprawdę

miał coś w sobie i byłem bardzo zainspirowany

przez ich styl pisania melodii, który wydaje mi

się błyszczy dzięki utworowi tytułowemu

"Empyrean".

EPki z waszego pierwszego okresu?

Fredrik Kjellgren: Nie sądzę. Przynajmniej

nie ma teraz żadnych takich planów. Te nagrania

reprezentują naszą kapelę w tamtym konkretnym

czasie i wydaje mi się rozsądne pozostawienie

tego w taki sposób, jaki jest. Być może

jednak rozważymy ponowny miks i porządne

wydanie ich za pośrednictwem wydawcy

(wcześniej były wydane własnym sumptem).

Co zainspirowało "Empyrean"?

Markus Hiltunen: Muzycznie, jesteśmy oczywiście

zespołem opartym na starym thrash

metalu i ten styl wciąż jest naszą inspiracją.

Dla nas istotny jest rozwój i próbowanie muzycznie

nowych rzeczy, tak więc wzięliśmy do

naszych utworów również elementy z deathu,

blacku i neoklasycznego metalu. Muzyka stała

się wielowarstwowa i skomplikowana, czasami

wręcz mroczna, tak więc dopasowaliśmy pomysły

tekstowe do muzyki. Jesteśmy zafascynowani

nauką i jej fikcyjnymi interpretacjami,

stąd motywy liryczne przyszły naturalnie.

Większość utworów jest złym korzystaniu z

naukowej przewagi wraz z ogólnym złym obyciem

ludzi, które ostatnio jest całkiem depresyjne.

wcześnie zaczęliśmy eksperymentować z naszym

brzmieniem i teraz czerpiemy inspiracje

z wielu miejsc, tak by podkręcić trochę atmosferę.

Czy porównałbyś Paranorm do Vektor? Powiedziałbym,

że wasz debiut, brzmi całkiem

jak muzyka Vektor (zmieszana z Obliveon,

Watchtower, Angrą oraz dodatkowo z Mekong

Delta)...

Fredrik Kjellgren: Vektor zawsze był dla nas

oczywistą inspiracją i jesteśmy zaszczyceni porównaniem

do nich. Ich wpływ na scenę jest

znaczący i oni naprawdę zmieniają granice tego

gatunku. Pamiętam, jak wiele lat temu

uczyłem się utworów z "Black Future" (ich

najlepszy album w mojej opinii) i to było tak

ekscytujące, jak nauka utworów Metalliki, kiedy

po raz pierwszy wziąłem gitarę. Wracając

Foto: Paranorm

Zaczęliście w roku 2008, mam rację? Dlaczego

czekaliście tak długo z debiutem? Czy to

był brak czasu, brak możliwości spotkania

się, czy coś jeszcze?

Fredrik Kjellgren: Tak, to prawda. Założyliśmy

kapelę w roku 2008 i do 2014 wydaliśmy

parę demówek i EPek. Myślę, że wtedy wiele

czynników spowodowało opóźnienie, jak to

określiłeś, wydania naszego debiutu. Na początek,

Paranorm nie jest kapelą, która wydaje

coś po łebkach. Chcemy poświęcić tyle czasu,

ile potrzebujemy by wydać tak dobry album,

jak to jest tylko możliwe. Przynajmniej ja i

Markus, główni kompozytorzy muzyki Paranorm,

jesteśmy bardzo skrupulatni podczas

pisania. Praktycznie wszystko planujemy co do

pojedynczych nut. To oczywiście zabiera trochę

czasu. Poza tym zmiany personalne w zespole,

kontuzja, która sprawiła, że nie byłem w

stanie grać na gitarze przez ponad rok, poza

tym my wszyscy jesteśmy zajęci naszym własnym

życiem i karierą poza muzyką.

Czy zamierzacie ponownie nagrać dema lub

Czy powiedziałbyś, że "Empyrean" byłby

dobrym soundtrackiem dla serii Fallout?

Markus Hiltunen: Tematycznie pewnie! Nie

grałem zbytnio w te gry, ale czy czasem muzyka

w nich to nie był jazz lat 50.? Być może momenty,

w których jest walka mogłyby się nadawać

do naszej muzyki!

Jak długo zajęło wam nagranie i dopracowanie

"Empyrean"?

Fredrik Kjellgren: Zależy, jak na to spojrzysz.

Właściwie zajęło nam około 35-40 dni roboczych,

by wszystko to nagrać. Tak więc bylibyśmy

w stanie zakończyć nagranie w nieco

ponad miesiąc, jeśli w studiu byśmy spędzali

czas dzień w dzień. Jednak terminarz zespołu

oraz inżyniera dźwięku Larsa Hultmana nie

do końca ze sobą współgrały. Skończyło się na

tym, że perkusję nagraliśmy w ciągu dwóch tygodni

w lecie roku 2019. Bas, gitary i wokale

były nagrywane na jesieni roku 2019 i na początkach

lata 2020. Byliśmy tylko w studiu

przez jeden lub dwa dni w tygodniu w tamtym

czasie. Swoją drogą Lars wykonał wspaniałą

robotę. To była świetna współpraca i naprawdę

jesteśmy zadowoleni z jej wyników.

Czy mi się wydaje, że "The Immortal Generation"

jest na temat tworzenia wielu kopii

samego siebie?

Markus Hiltunen: Utwór jest o postępach w

medycynie, które pozwalają na wydłużone lub

wręcz niekończące się życie. To w jakim sposób

to osiągnąć nie zostało wyjaśnione w utwo-

90

PARANORM


rze, jednak jednym z możliwych scenariuszy

byłyby transfery świadomości pomiędzy kopiami

swojego własnego ciała.

Czy waszym zdaniem bezsensowna nieśmiertelność

jest gorszą karą, niż śmierć?

Markus Hiltunen: To by oczywiście zależało

od okoliczności tego Twojego niekończącego

się życia. Kiedy pisałem ten utwór, bardziej

myślałem o tym w kontekście tego, że ktoś, kto

jest nieśmiertelny, posiada nieskończone pokłady

czasu, stąd nie czuje pośpiechu, by

ukończyć cokolwiek. W tym sensie twoja motywacja

i sens zniknęłyby. Myślę, że istotną

częścią bycia żywym jest ciągłe dążenie ku

doskonałości, ku lepszym decyzjom, lepszej

wersji siebie. Jeśli ta motywacja nie istnieje i

tylko marnujesz się nic nie robiąc, wtedy z zasady

nie ma zbytnio powodów by żyć.

Widzę wiele kolorystycznych rzeczowników i

przymiotników w waszych utworach? Czy

uważasz, że wizualne określenie koloru, tekstury

i przestrzeni pomaga w opowiadaniu

historii? Powiedziałbyś, że udało Ci się trafić

w tym aspekcie w Twoich utworach?

Markus Hiltunen: Tak, sądzę, że przymiotniki

mogą dać doskonały rezultat w dowolnym

rodzaju pisania, w szczególności w tekstach

utworów. Była to nasza świadoma decyzja, by

włączyć ten styl tekstów dla "Empyrean". W

wielu aspektach jest to bardzo przesadzony album,

włącznie z tekstami. Ciężko powiedzieć,

że coś jest perfekcyjne, jednak myślę, że z tym

sposobem tworzenia liryk na tym albumie to

się udało całkiem dobrze.

Czy uważasz, że obserwacje mogą być tylko

relatywne do naszej percepcji, czy jest jakaś

szansa, że jesteśmy w stanie postawić jakieś

obiektywne zmienne.

Markus Hiltunen: Trudne pytanie, jednak

mówiąc z perspektywy naukowca, wierzę w

obiektywną rzeczywistość oraz w to, że nasze

zmysły wyewoluowały na tyle, by być w stanie

złapać i dokonać interpretacji tej rzeczywistości,

jednak bez żadnych środków, które by pozwoliły

zrozumieć jej całokształt. Do tej pory,

byliśmy ograniczeni naszymi biologicznymi

zmysłami - bardzo wrażliwymi na błędy - kiedy

tworzyliśmy nasze teorie na temat świata.

Jednak wraz z upływem czasu, w dużej mierze

z pomocą skomplikowanej aparatury, odkryliśmy,

że rzeczywistość ma pewne cechy, choć

wciąż do końca nie mamy pewności, jak one

działają.

Foto: Paranorm

Czy powiedziałbyś, że "Empyrean" jest

albumem koncepcyjnym o przemijaniu?

Wnioskuje z tego, że większość utworów na

tym albumie używa konceptu czasu lub przemijania.

Jak duży wpływ ma czas jako koncept

na sam album?

Markus Hiltunen: Nie powiedziałbym, że ten

album jest albumem koncepcyjnym w klasycznym

tego słowa znaczenia, jednakże są

powracające motywy jak właśnie czas. Spora

część albumu jest o pytaniu, czy ludzie jako

istoty mają miejsce w wszechrzeczy na długi

czas, czy obecnie już mamy tak przejebane, że

ciężko będzie nam przetrwać kilka następnych

wieków. "Empyrean" jest takim szczytem

ludzkich osiągnięć - jeśli tylko byliśmy w stanie

porzucić wszystkie nic nieznaczące rzeczy,

które nas różnią i wspólnie pracować w celu

osiągnięcia ogólnych celów, to powinniśmy być

w stanie osiągnąć boski poziom rozwoju. Jednak

znowu, nasza egoistyczna natura oraz

podział my-oni są rzeczami, które raczej przetrwają

i tak jak w utworze tytułowym, pochłoną

nasze istnienia.

Który utwór z "Empyrean" jest najtrudniejszy

do zagrania?

Fredrik Kjellgren: Dla mnie jest to "Edge of

the Horizon". Tempa są szybkie i jest w pizdu

dużo riffów w tym utworze.

Markus Hiltunen: Pełna zgoda, ten utwór to

potwór w wielu aspektach.

Niezła okładka. Czy powiedziałbyś więcej o

jej inspiracjach, kto ją stworzył i jak przebiegała

współpraca z grafikiem?

Fredrik Kjellgren: Dziękuje. Nie mogliśmy

być bardziej zadowoleni z rezultatu, jaki osiągnęliśmy.

Grafiki składają się z dwóch oryginalnych

prac stworzonych przez Davida Östbyiego.

Jest naprawdę utalentowanym artystą i

przyjacielem kapeli. O współpracy z nim myśleliśmy

przez jakiś czas. Jednej nocy spotkaliśmy

się na parę piw i zaczęliśmy dyskutować

o potencjalnych pomysłach na grafikę. Mieliśmy

parę różnych pomysłów w głowie, o których

nie opowiemy, ponieważ być może użyjemy

je na naszym kolejnym albumie, jednak

pod koniec zdecydowaliśmy się na obecnie widoczny

koncept. Mieliśmy całkiem czystą wizję

rezultatu, który otrzymaliśmy od samego

początku, zaś cała współpraca przebiegała naprawdę

gładko. David pracował nad grafiką w

swoich studiu i pokazywał kolejne etapy produkcji,

poprawiając drobne rzeczy zgodnie z

naszymi uwagami. Ostateczna wersja była

wspaniała, zaś obecnie mamy jego obrazy w

swoich mieszkaniach. Sprawdźcie portfolio

Davida lub wyślijcie zapytanie przez jego stronę

internetową.

Co zamierzacie robić w 2021/2022?

Fredrik Kjellgren: W bieżącym roku zaczęliśmy

już pisać nowy materiał i prawdopodobnie

będziemy kontynuować to jeszcze przez chwilę.

Mam nadzieję, że wydanie albumu nie zajmie

nam kolejnej dekady. (śmiech) Mam nadzieję,

że cała sytuacja z Covidem w tym roku

w końcu się ustabilizuje pozwalając nam wreszcie

promować najnowszy album na żywo. Jak

ja się nie mogę tego doczekać!

Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą

do was.

Fredrik Kjellgren: Dziękuje za wywiad. To

była prawdziwa przyjemność! Do wszystkich

czytelników magazynu, jeśli nie sprawdziliście

jeszcze, to rzućcie okiem na "Empyrean" (jest

wszędzie) oraz udajcie się na nasz bandcamp:

https://paranorm.bandcamp.com/ jeśli uznacie,

że chcecie zakupić album oraz zdobyć trochę

świetnego merchu! Wszystkiego dobrego!

Jacek Woźniak

Foto: Paranorm

PARANORM 91


W taki sposób powstają teorie konspiracyjne

Miałem przyjemność rozmawiać z gitarzystą i wokalistą niemieckiej

thrash metalowej kapeli Eradicator, Sebastianem Stöberem o ich najnowszym albumie

"Influence Denied", ale też o tym, czym się on różni w porównaniu do poprzedniego

krążka, do czego świat zmierza, w jaki sposób technologia wpływa na

ludzi oraz o pewnych zagadnieniach, które technologia podniosła do nowego poziomu.

Jednak nie przedłużając, zacznijmy od porównania do poprzedniego albumu

kapeli, jakim było wydane w roku 2018 "Into Oblivion".

HMP: Czy możesz powiedzieć jak dużym

sukcesem było "Into Oblivion"? Co zmienilibyście

na nim, gdybyście mieli szansę poprawić

ten album?

Sebastian "Seba" Stöber: Przede wszystkim

dziękuje za przyjemność udzielenia wywiadu.

Cóż, obecnie trudno jest zmierzyć sukces tego

albumu. Jednak uważam, że "Into Oblivion"

ruszyło nas do przodu, jeśli chodzi o rozwój

społeczności naszych fanów, zdobywanie uwagi

i wielu świetnych występów. Poza tym w

całości wydaliśmy go sami w wydawnictwie

Green Zone Music. Jest to firma, którą założyliśmy

z naszymi dobrymi przyjaciółmi z

Godslave. W ten sposób nabraliśmy sporo

biznesowego doświadczenia, które jest naprawdę

pomocne teraz! Wracając w przeszłość,

przypadkowy. Wybraliśmy go ponieważ najlepiej

pasował do zawartości naszego albumu.

najlepsze kawałki. Seeb oczywiście jest odpowiedzialny

za miks i master nagrania, które w

mojej opinii sprawiły, że brzmienie stało się

absolutnie fantastyczne.

Czy "Influence Denied" jest zainspirowany

przez wszystko, co się działo przez ostatnie

dziesięć lat?

Tak, moje utwory są zainspirowane przez

wszystko, co obecnie dzieje się na świecie. Z

jednej strony zagadnienia polityczne i społeczne,

zaś z drugiej, rzeczy z którymi czujemy

się związani. Wiele utworów jest na temat

tego, jak światowe społeczeństwa rozwijały się

w wieku technologii i zmieniły nasz styl życia.

Technologia daje nam wszystkie możliwości i

dostęp do wiedzy, którą mamy jako społeczność.

Jednak to, co robimy to kontrola ludzi

przez użycie algorytmów, które szpiegują

wszystkich, tylko po to by zasugerować im

reklamę lub zaprowadzić nienawiść. Może

nasze teksty sprawią, że część ludzi zobaczy i

przemyśli swoje akcje. Oczywiście po tym, jak

kupi nasze płyty (śmiech).

92

niczego bym nie zmienił!

Czym się różni "Into Oblivion" od najnowszego

album "Influence Denied"? Co się

zmieniło? Czy to, że oba zaczynają się od

litery I to czysty przypadek?

"Influence" jest naszym piątym albumem i sądzę,

że rozwijamy nasz styl za każdym nowym

utworem czy albumem, który piszemy. Proces

twórczy oraz sytuacja, w której tworzymy

nasze utwory zbytnio się nie zmieniła. Jednak

ze względu na wydarzenia początku ostatniego

roku, musieliśmy odwołać masę występów i

skupić się na skończeniu nowego albumu. To

było całkiem luźny proces. Wybór tytułu album

rozpoczynającego się na "I" był naprawdę

ERADICATOR

Powiedziałbyś, że "Influence Denied" brzmi

trochę jak Heathen zmieszane z Testamentem?

Raczej bym tak nie powiedział, ale przyjmę to

jako komplement. Uwielbiam obie te kapele,

miały one na nas oczywiście wielki wpływ.

Porównanie do swoich idoli naprawdę jest

świetne, szczególnie w tak pozytywny sposób!

Z drugiej strony, nie próbujemy brzmieć jak

zespół "XY". W mojej opinii udało nam się

rozwinąć nasz własny styl, zaś wraz z ostatnimi

albumami jest on coraz bardziej słyszalny.

Dla mnie to wygląda bardziej na naturalny postęp,

kiedy porównujemy nasze albumy między

sobą.

Foto: Tom Row

Możesz opowiedzieć nam o procesie produkcji

waszego najnowszego albumu?

Pierwszy raz pracowaliśmy z Sebastianem

"Seeb" Levermanem. Znam go od roku 2006,

mieszka w pobliżu naszego miasta i już wiele

razy dzieliliśmy z nim deski sceny. Teraz, kiedy

stał się również wspaniałym inżynierem

dźwięku, uznaliśmy, że dobrze byłoby pozwolić

mu aby przyłożył rękę do nowego albumu.

Przez lockdown gitary nagraliśmy sami w naszym

domowym studiu. Perkusja i wokale zostały

nagrane z Seebem w prawdziwym studio.

Kiedy zaczęliśmy nagrywać album, mieliśmy

skończone wszystkie utwory i przygotowane

Jak duży wpływ ma temat zdrowia psychicznego

w waszych tekstach?

Cóż, to zależy od definicji zdrowia psychicznego.

Powiedziałbym, że część tekstów jest

oparta na tematach zbytniej pewności siebie,

egoizmu, ignorancji i na innych podobnych

rzeczach. Nie zdefiniowałbym tego jako diagnozy

klinicznej. Jednak wstępniak "Driven By

Illusions" omawia tak zwany efekt Dunninga-

Krugera. Jest to teoria, która stwierdza, że

ludzie z niskimi umiejętnościami w czymś

zwykle przeceniają swoje umiejętności, ponieważ

nie mają wiedzy, która pozwoliłaby im

stwierdzić ich własną słabość. Jest to coś co

zdarza się często w polityce i sądzę, że możemy

wszyscy wymienić parę znanych przykładów.

O czym myślisz, kiedy wspominasz termin

"Echo Chamber"? Osobiście widzę to, jako

grupę ludzi mającą podobne lub te same

przekonania na dane zagadnienia, których nie

zmienią.

Tak, dokładnie o tym to jest. Jest o ludziach

oraz ich opiniach umieszczonych w bańce, w

której znaleźli się przypadkiem. W takiej sytuacji

zwykle otaczają Cię ludzie z tą samą lub

bardziej radykalną opinią i każdy każdego

wzmacnia poprzez myśli i działania. Chociażby

w taki sposób powstają i rozwijane teorie

spiskowe. Pod koniec trudno jest stwierdzić co

jest prawdą, a co tylko fantazją. W utworze

podmiot liryczny doświadcza takiej sytuacji.

Czy dekadę temu spodziewaliście się, że technologia

będzie miała na nas oraz nasze

życie aż taki wpływ?


Trudne pytanie. Kiedy miałem 22 lat, miałem

o wiele ważniejsze rzeczy do roboty niż myślenie

o tym, jak świat będzie wyglądał kiedy

będę starszy. (śmiech) Myślę, że byłem świadomy

wpływu, jaki może mieć technologia na

nasze życie. Filmy Science Fiction ciągle nam

mówią, co może być możliwe, przynajmniej w

naszych snach. Jednak częścią naszej ludzkiej

natury jest błędne wykorzystywanie nowoczesnych

narzędzi do swoich własnych egotycznych

celów. Ten cały temat z Cambrigde

Analytica/Facebook niestety był tylko logiczną

konsekwencją. Jednak to nie sprawia, że

jesteśmy lepsi, prawda?

O co chodzi z "5-0-1"?

Inspiracją do utworu było zainteresowanie

rzutkami, które wraz z moim bratem - jest też

perkusistą w Eradicator - mieliśmy od naszego

dzieciństwa. Wydaje mi się, że pomysł na

napisanie tego utworu powstał podczas

Mistrzostw Świata w roku 2016. Podczas rozmowy

z Jensem z Surgical Strike, który również

mocno interesuje się rzutkami, pomyślałem

o wskrzeszeniu pomysłu i tekstu, który

napisałem lata temu. Jemu również spodobał

się pomysł i tekst, który mu zaprezentowałem.

Zdecydowałem się użyć go w następnym

utworze, który napisałem. Pitti i ja mieliśmy

okazję zobaczyć Mistrzostwa Świata w

Londynie w roku 2019. Wchodzenie do tych

świętych hal było niesamowitym doświadczeniem!

Czy "Mondays for Murder" był zainspirowany

przez książkę o podobnym tytule?

Kiedy opublikowaliśmy listę utworów na "Influence

Denied" na mediach społecznościowych,

jeden z naszych fanów zażartował, że

tytuł to konsekwencja upojnego wieczornego

picia alkoholików (śmiech). Spodobał mi się

ten pomysł, jednak temat jest bardziej poważny.

Traktuje o konsekwencjach, które spotkają

ludzkość, jeśli nie ruszą dupy i nie potraktują

poważnie naukowców i ruchu "Piątki dla

przyszłości" na poważnie.

Czy sądzisz, że antropocen będzie uznany

jako jedna z geologicznych er?

Miejmy taką nadzieję, że ktoś zostanie, by

móc to ocenić, po tym jak antropocen się skończy.

Foto: Tom Row

Czy powiedziałbyś, że "Influence Denied"

jest ciężkie do zagrania? Co jest najtrudniejszą

częścią albumu?

Właściwie utwór tytułowy ma bardzo szybkie

dolne kostkowanie i pomijanie strun, co

wymaga trochę praktyki na gitarze. Naprawdę

uwielbiam zmuszać siebie do grania tak

dokładnie, jak tylko możliwe oraz do śpiewania

do tego, co gram. Jestem pewny, że gdy po

raz kolejny wrócimy na scenę całkiem dobrze

będzie tak działać. Dla mnie najcięższe są

solówki gitarowe. Kiedy pisałem i nagrywałem

je, naprawdę dużo ćwiczyłem. Z całą tą otoczką

biznesową i przygotowaniami do wydania

albumu, nie miałem zbyt dużo czasu na ćwiczenia,

jednak wcześniej czy później znowu

będę w stanie je grać.

Okładka "Influence Denied" wygląda podobnie

do obwoluty Grinder "Dawn of The

Living"? Szczególnie paleta koloru. Zgodzisz

się?

O, musiałem to wyszukać (śmiech). Nie, nie

sądzę, że mieliśmy tą samą intencję. Jednak

proszę nie porównywać nas do "Master of

Puppets", przynajmniej nie znaczeniowo!

(śmiech!)

Czy możesz opowiedzieć nam o współpracy

z Mario Lopezem? Jak przebiegła?

Całkiem dobrze i łatwo się z nim współpracowało.

Najpierw mieliśmy burzę mózgów

wewnątrz zespołu na temat okładki. Potem

zaprezentowałem mu nasze pomysły i przedyskutowaliśmy

je. Jest prawdziwym profesjonalistą

- chwilę później - mieliśmy nasze

pierwsze szkice. Po tym jak je zaakceptowaliśmy,

stworzył fantastyczną okładkę! Kiedy

szukaliśmy artystów, którzy podjęliby stworzenia

nowej okładki, odkryliśmy Mario. Od

razu polubiliśmy jego portfolio. Byłem szczęśliwy,

kiedy skontaktowałem się z nim i powiedział,

że nasze pomysły są świetne.

Co zamierzacie zrobić w latach 2021/2022?

To samo co w każdym roku. Spróbujemy podbić

świat naszym thrashem! Mamy nadzieję, że

znowu będziemy w stanie zagrać wiele występów

i zostawić te ostatnie półtora roku za

nami. W tym momencie wydaje się, że koncerty

będzie można grać ponownie w sierpniu.

Nie możemy się doczekać na granie nowych

utworów, czy nawet praktykowanie ich w salce

prób. Nie graliśmy razem od ostatniego września,

zanim nagraliśmy album. To było smutne.

Ale jestem przekonany, że niebawem będzie

lepiej!

Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą

do Ciebie.

Rozmowa z Tobą to była przyjemność.

Wszystkiego dobrego fanom metalu czytającym

to. Trzymajcie się! Thrash Metal jest żywy

i ma się dobrze!

Jacek Woźniak

Foto: Tom Row

ERADICATOR 93


HMP: Politycy musieli naprawdę zaleźć wam

za skórę, skoro w tytule nowej płyty porównujecie

ich do insektów?

Holger: Tak, a konkretnie większość światowych

przywódców będących obecnie u władzy

w krajach zachodnich. Wygląda na to, że bardzo

niewielu z nich jest skłonnych zrobić cokolwiek

konkretnego, aby rozwiązać rzeczywiste

problemy, takie jak zbliżający się kryzys klimatyczny

i rosnące różnice w zamożności, a

bardziej zależy im na zdławieniu wszelkich

prób socjalizmu i utrzymaniu przewagi nad resztą

świata, aby utrzymać niezrównoważone

sy-stemy władzy.

Myślisz, że w dobie fake newsów czy zakłamania

w mediach, nader często zależnych od

Prawdziwy zespół

- Nie ma to jak skończyć album! - podkreśla Holger, wokalista i gitarzysta

Deathblow. I chociaż jego zespół wydał dopiero dwie duże płyty, to zważywszy

na poziom najnowszej "Insect Politics" warto czekać na kolejne - o ile rzecz jasna

lubi się siarczysty thrash w amerykańskim wydaniu.

dyskursem.

Do tego zło jest wciąż bardziej fascynujące

od dobra oraz bardziej medialne, bo lepiej się

sprzedaje - tego chyba też już nie zdołamy

zmienić?

Nie zawsze jest zabawne śpiewać o złu. Szczególnie

w przypadku mrocznej, popieprzonej

muzyki jak thrash i death metal. Prawdopodobnie

z powyższego powodu wielu ludzi bardzo

nie lubi Stryper.

Nie wiedzą co tracą (śmiech). Debiutancki

album "Prognosis Negative" wydaliście na

początku 2014 roku, ale na jego długogrającego

następcę trzeba było poczekać - pewnie

gdyby nie pandemia "Insect Politics" nie

Wydawaliście też krótsze materiały, ale zdajecie

się być jednym z zespołów przywiązujących

dużą wagę do dużych płyt - nagrywanie

albumów wciąż ma sens, szczególnie w

przypadku metalowych grup?

Absolutnie! Fajnie jest próbować sił w krótszych

wydaniach. Zwłaszcza, że chcieliśmy

utrzymać wszystko w ruchu wydając więcej

naszego materiału, ale nie mieliśmy go wystarczająco

dużo na długogrający materiał. A nie

ma to jak skończyć album. To właśnie wtedy

zwracasz na siebie uwagę i czujesz, że udało ci

się coś osiągnąć!

Wielu muzyków mówi jednak bez ogródek, że

płyta jako zwarta całość, artystyczne medium

pewnego przekazu, nie jest już dla nich

czymś atrakcyjnym, wolą publikować serie

cyfrowych singli czy EP/mini albumy. Nie

jest to jednak czasem pójście na łatwiznę,

ukłon w stronę tych mniej wymagających, bazujących

na streamingu, słuchaczy?

Myślę, że tak, znaczy to mniej, kiedy masz

tylko single wydawane co jakiś czas w sieci.

Myślę, że musisz zachować fizyczną dynamikę

muzyki, żeby poczuć się jak prawdziwy zespół.

Rozumiem, dlaczego tak wielu artystów wydaje

single online, bo jest to szybkie i bardziej

przystępne. Nie da się tego jednak porównać

do włożenia energii w stworzenie albumu i

upewnienia się, że jego fizyczne wydanie właściwie

go reprezentuje.

określonych opcji politycznych czy biznesowych,

a do tego bardzo powierzchownego podejścia

wielu ludzi do tego co ich otacza,

zwracanie ich uwagi na te sprawy ma jakikolwiek

sens, wywoła jakikolwiek oddźwięk?

Czuję, że jest to ważny temat i powinien być

poruszany i wywoływać reakcję. Jednak nie sądzę,

żeby to co mówimy lub wkładamy w nasze

teksty odnosząc się do tych kwestii miało

coś zmienić (śmiech). Szczególnie w metalu

myślę, że dla większości fanów główną atrakcją

jest energia i brzmienie muzyki. Teksty to tylko

lukier na torcie i myślę, że może to być katharsis

dla ludzi czujących podobnie, ale nie

sądzę, że otworzymy komukolwiek oczy lub

zmienimy czyjeś poglądy. Koncepcje zawarte

na albumie były głównie wyładowaniem naszego

strachu i frustracji związanej z ówczesnym

Foto: Deathblow

ukazałby się w ubiegłym roku, a tak wykorzystaliście

w sposób najlepszy z możliwych

nadmiar wolnego czasu?

Tak, myślę, że to uczciwe stwierdzenie. Ciężko

pracowaliśmy, żeby szybko to wypuścić, ale

byliśmy w studiu, kiedy Stany Zjednoczone

zaczęły wszystko zamykać z powodu pandemii.

Myślę, że dało to grafikowi (Axel Hermann)

mnóstwo czasu na przygotowanie

okładki tak jak chcieliśmy i nam też dało czas

na samodzielne wytłoczenie wersji winylowej.

Zwracacie też uwagę na jakość oprawy graficznej

swych wydawnictw. Okładkę ostatniej

EP-ki "Demolition Deployment" stworzył

dla was Adam Burke, poprzednią "The

Other Side Of Darkness" Andreas Marschall,

a cover "Insect Politics" to dzieło

Axela Hermanna. Wygląda na to, że interesuje

was praca tylko z najlepszymi, w

dodatku w dwóch ostatnich przypadkach to

ludzie, którzy już od lat 80. mają na koncie

wiele klasycznych okładek - kto będzie następny,

Ed Repka?

(śmiech) Nie wydaje mi się. Lubię Eda Repkę,

ale wydaje mi się, że może jest on zbytnio wykorzystywany

w świecie thrashu... Jestem wielkim

fanem wielu niemieckich zespołów thrashowych

z lat 80. i zawsze uwielbiałem okładki

od takich artystów jak Hermann i Marschall.

Mam wrażenie, że mają w sobie trochę z Repki,

ale ich prace są bardziej surowe, może trochę

mniej kreskówkowe.

Kiedy pracuje się nad danym materiałem dłużej

jest to swego rodzaju ułatwienie, czy

przeciwnie, nie mając jakiegoś określonego

deadline'u, jest trudniej, choćby z utrzymaniem

koncentracji, skupieniem się na czymś -

tym bardziej, że nie zajmujecie się przecież

tylko muzyką?

Czuję, że wyznaczenie sobie ostatecznego terminu

przy ostatnim albumie było bardzo pomocne,

chociaż to się zmieniło, jak już wcześniej

wspomniano, wraz z pandemią. Myślę

też, że nigdy byśmy niczego nie zrobili, gdybyśmy

nie próbowali przesunąć nieco naszego

94

DEATHBLOW


deadline'u. Z drugiej strony czasami jestem

wdzięczny, że nie jesteśmy jeszcze w dużej

wytwórni, bo można być zmuszonym do wydania

czegoś, nawet jeśli materiał nie jest na najwyższym

poziomie. Nie chcemy być w takiej

sytuacji.

Gracie metal, w dodatku dość intensywny.

Zapytam więc dość przewrotnie: lubisz

ciszę? Masz dni, kiedy potrzebujesz wytchnienia

od muzyki, nie włączasz jej więc od

samego rana, nie sięgasz po gitarę, potrzebujesz

takiego swoistego resetu, chwili wyciszenia?

Absolutnie! Cisza jest dla mnie bardzo ważna.

Znam wielu muzyków grających ekstremalny

metal, którzy już prawie w ogóle nie słuchają

metalu, bo są nim tak zmęczeni. Nadal jesteśmy

koneserami ekstremalnej muzyki, ale trzeba

zachować równowagę. Obecnie w domu słucham

dużo muzyki klasycznej, żeby się

wyciszyć i uspokoić mózg, podczas gdy mając

lat 20 cały mój czas poświęcałem na punk i

metal! Myślę, że cieszenie się ciszą, jak również

innymi stylami muzycznymi jest ważne,

by zachować równowagę i bardziej doceniać

ekstremalne rzeczy.

Po takiej przerwie ulubione płyty brzmią

jeszcze lepiej, a komponowanie sprawia jeszcze

większą frajdę? A propos: pisząc muzykę

starasz się niczego nie słuchać, żeby uniknąć

mimowolnych zapożyczeń, czy jest to w

twoim przypadku proces nieustanny, tak więc

nie ma o czymś takim mowy, bo jak miesiącami

niczego nie słuchać? (śmiech)

(śmiech!) Tak... Nie ma prawdziwej stałej formuły.

Mam wielką paranoję na punkcie zapożyczania

od innych wielkich kapel metalowych.

Miałem dwa riffy, z którymi pracowałem

bez końca i w końcu zdałem sobie sprawę,

że bardzo mocno zdzierałem z Exodusa i Sepultury.

Myślę, że sposób w jaki powstał ten

ostatni album był taki, że przejrzałem setki

starych riffów, które nagrałem i próbowałem

powiązać kawałki razem, aby uformować podstawy

utworów. Następnie jammowaliśmy z

nimi jako zespół i opracowywaliśmy wszystko

na nowo, aż w końcu wyszło tak, jak chcieliśmy.

"Insect Politics" to płyta dla was bardzo ważna,

może nawet przełomowa, taki nowy rozdział

dla Deathblow. Jednak aby zaistniała

Foto: Deathblow

musicie ją dobrze wypromować, co w niepewnej

sytuacji związanej z pandemią może

być trudne?

Absolutnie, myślę, że jedną z najtrudniejszych

rzeczy, z jaką się zmagamy, jest wydobycie

naszych talentów na zewnątrz i uwidocznienie

ich. Rynek metalowy jest tak nasycony, że

musisz postarać się o coś naprawdę przyciągającego

uwagę i wpadającego w ucho, żeby

ludzie w ogóle chcieli tego spróbować. Do tego

wydawnictwa zatrudniliśmy Clawhammer

PR. Jest on prowadzony przez gościa o imieniu

Scott, który zrobił dla nas cuda, dostarczając

płytę w odpowiednie ręce, jeśli chodzi o metalowe

blogi, recenzje i ziny.

Koncerty zaczynają wracać, ale większość festiwali

przełożono na przyszły rok, a w przypadku

mniejszych imprez też nie wygląda to

za dobrze - macie w Salt Lake i w najbliższej

okolicy jeszcze gdzie grać, czy większość pubów,

klubów, etc. została zamknięta i raczej

już się nie podniesie?

Tak, na szczęście mamy tutaj wygłodniałą

punkową i metalową społeczność. Zwłaszcza

po pandemii mocno się ona rozkręciła! Zagraliśmy

nasz pierwszy koncert od czasu pandemii

w nowym metalowym barze o nazwie Aces

High Saloon i wypełniliśmy to miejsce po

brzegi. Mamy jeszcze kilka innych koncertów

zarezerwowanych na resztę roku. Chcielibyśmy

wkrótce wyruszyć w trasę koncertową, ale

nie jesteśmy zbyt optymistycznie nastawieni

co do stanu koncertów w USA i na świecie, ponieważ

sytuacja w związku z pandemią jest

wciąż bardzo niepewna.

Tym bardziej chyba cieszy was udział w sierpniowym

Crucial Feast, albo fakt, że mogliście

zagrać ten pierwszy koncert po długiej

przerwie - coś, co jeszcze niedawno było

czymś naturalnym, urasta teraz do rangi wydarzenia,

wręcz święta?

Właściwie naszym pierwszym koncertem był

Aces High, który odbył się 3 lipca. To było

niesamowite doświadczenie po prawie dwóch

latach nie grania. Jesteśmy bardzo podekscytowani

koncertem na Crucial Fest i kilkoma

innymi, które mamy w planach!

W odniesieniu do koncertów również pojawia

się wiele kontrowersji czy sprzecznych informacji,

bo niektórzy artyści lub organizatorzy

różnicują publiczność na lepszą - szczepioną i

gorszą, która szczepić się nie chce. Albo,

zgodnie z zaleceniami lokalnych władz, tak

jak Bruce Springsteen, dopuszczają udział

osób zaszczepionych preparatami określonych

firm, co może zakrawać na dyskryminację,

gdy ktoś nie miał wyboru co do szczepionki

- na przykład nauczyciele w Polsce zostali

zaszczepieni jedną, ustaloną odgórnie.

Śledzicie te doniesienia? Myślisz, że rynek

koncertowy po pandemii będzie zupełnie inny,

czekają nas spore zmiany?

Tak, to jest teraz naprawdę zagmatwana sytuacja

i nie jestem pewien, co się stanie z koncertami

w najbliższym czasie. Ostatecznie

wszystko będzie zależało od tego, w jakim kierunku

będzie zmierzał wirus. Niestety wygląda

na to, że nikt nie jest po tej samej stronie i

szczepienie się stało się w jakiś sposób upolitycznioną

kwestią, tak jak wszystko inne. Myślę,

że będziemy musieli po prostu odczekać nasz

czas i zobaczyć, jak potoczą się sprawy. Może

będziemy mieli trochę czasu, aby popracować

nad naszym następnym albumem.

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: Deathblow

DEATHBLOW 95


Piewcy wojny

March In Arms grają power metal, nie unikając przy tym odniesień do

tradycyjnego heavy czy thrashu, opatrując swe kompozycje tekstami dotyczącymi

wojen i konfliktów zbrojnych. Lider tej amerykańskiej grupy Ryan Knutson podkreśla

jednak, że w żadnym razie nie są pod wpływem Sabaton, chociaż uwielbiają

ten zespół.

HMP: Przez blisko 10 lat byliście zespołem

niezależnym, sami wydaliście dwa albumy -

podpisanie kontraktu z RFL Records jest

więc pewnie dla was nie lada wydarzeniem?

Ryan Knutson: Podpisanie kontraktu z RFL

było dobrym posunięciem dla zespołu. Postrzegamy

ich jako część naszej drużyny i z pewnością

dają nam więcej możliwości, jeśli chodzi

o rozpowszechnianie i promocję naszej muzyki.

Ważne jest chyba również to, że dzięki tej

umowie "Pulse Of The Daring" pojawi się w

ogólnoświatowej dystrybucji, a wy odetchniecie,

uwolnieni od wysyłania zakupionych

przez fanów płyt?

To na pewno jeden z najlepszych aspektów

podpisania z nimi kontraktu. Sami poświęciliśmy

mnóstwo czasu na pakowanie i bezpośrednią

wysyłkę międzynarodowych zamówień

na całym świecie. Będzie to również świetne

rozwiązanie dla naszych fanów zza oceanu, ponieważ

znacznie obniży to koszty wysyłki.

W roku 2021 umowa z wydawcą to coś ułatwiającego

funkcjonowanie zespołu? W waszym

przypadku pewnie tak, bo debiutancki

album wydaliście cztery lata po jego nagraniu,

a drugi po dwóch latach - mając kontrakt

nie musielibyście tak długo czekać na te płyty?

Posiadanie wytwórni sprawia, że wszystko jest

o wiele bardziej oficjalne i zorganizowane.

Daje nam to lepszą mapę drogową co do porządku

i kolejności w celu zmaksymalizowania

wydawania kolejnych płyt. Główny problem z

ostatnimi dwoma wydawnictwami sprowadzał

się do tego, że chcieliśmy, żeby wszystko było

przygotowane z wyprzedzeniem. Dotyczy to

oprawy graficznej, teledysków do singli i kampanii

PR. Wszystko to może zająć dużo czasu.

To coś deprymującego, kiedy ma się nowy

materiał i nie można się nim podzielić ze

słuchaczami, ewentualnie opublikować go

tylko w wersji cyfrowej, ale to jednak nie to

samo co wydanie na CD, kasecie lub LP, bo

fizyczne nośniki w świecie metalu wciąż są

istotne?

Foto: March In Arms

Zawsze czuliśmy, że ważne jest posiadanie naszej

muzyki w fizycznym formacie. Cyfrowe

Foto: Ironbound

wersje są świetne dla wygody, ale ludzie wciąż

chcą fizycznych kopii, szczególnie na rynku

europejskim. Tak przy okazji, fani w Europie

są niesamowici. Wspaniale jest dostawać zdjęcia

i wiadomości od kogoś, kto jest tysiące mil

stąd, podekscytowany, że jego egzemplarz dotarł

do niego pocztą!

Wasz długogrający debiut "March In Arms"

został ciepło przyjęty, tak więc mieliście jasną

wizję: kontynuować stylistykę z tej płyty,

próbując jednocześnie zagrać bardziej klasycznie,

bez flirtów z nowoczesnym rockiem/

metalem, bo to niezbyt się sprawdziło?

Wzięliśmy ogólne brzmienie pierwszego albumu,

a potem naprawdę skupiliśmy się na napisaniu

największych, najbardziej zapadających

w pamięć refrenów na ten nowy album. Uwielbiamy

grać na żywo i mieć fanów śpiewających

razem z nami, więc zrobiliśmy nowe utwory

tak chwytliwe, jak to tylko możliwe.

Czym jest dla was kolejny album? Następnym

etapem, próbą sprawdzenia się, kiedy

pojawiły się już pewne oczekiwania ze strony

słuchaczy?

Następny album jest już w trakcie pisania.

Jeśli jest jakiś aspekt definiujący dotychczasowe

brzmienie, to jest nim fakt, że w muzyce

może być jeszcze więcej kontrastów. Zawsze

byliśmy dumni z tego, że tworzymy albumy,

które nie brzmią jak jedna i ta sama kompozycja,

ale ten następny album być może będzie

jeszcze bardziej kontrastowy. Materiał będzie

miał szeroki zakres nastrojów i temp, ale z pewnością

nadal będzie bardzo chwytliwy.

Muzycznie to wciąż power metal, z odniesieniami

do klasycznego heavy czy thrashu, a

do tego kontynuujecie wątki tekstowe, dotyczące

wojen i konfliktów zbrojnych - to wdzięczny

temat dla metalowego zespołu?

Od dziecka interesuję się historią, a w szczególności

historią wojen. Myślę, że to niezwykle

ważne, aby pisać teksty z pasji, aby wymyślić

dobry materiał. W rzeczywistości brzmienie

wielu naszych utworów jest pod wpływem treści

tekstów i na odwrót. Zawsze będziemy porównywani

z Sabatonem, który uwielbiamy,

ale to nie oni mieli wpływ na March In Arms.

Naprawdę jednak doceniam to, co robią i czuję,

że Joakim i ja bierzemy na siebie historyczną

odpowiedzialność za opowiedzenie tych

ważnych historii tak dokładnie, jak to tylko

możliwe w kilku zwrotkach i refrenach.

Wygląda na to, że wojny są niejako wpisane

w ludzki genotyp już od tysiącleci, a krwawe

wydarzenia z przeszłości niczego nas nie nauczyły

i chyba już nie nauczą, skoro raptem

20 lat po wielkiej wojnie 1914-18 wybuchł kolejny,

jeszcze okrutniejszy konflikt, a i teraz nie

brakuje na świecie punktów zapalnych?

Nawiązuję do tego w kawałku "Not For Nothing",

w której pojawia się zdanie "this lesson

never learned". Ta kompozycja to wieloczęściowy

utwór, który porusza różne aspekty następstw

wojny. Tytuł zaczerpnąłem z filmu dokumentalnego

Kena Burnsa o wojnie w Wietnamie.

Pod koniec amerykański weteran mówi

coś w stylu "może ci wszyscy ludzie nie zginęli na

darmo, jeśli będzie to przypomnienie o konsekwencjach

wojny". My, jako gatunek, jesteśmy zdecydowanie

zaprogramowani na wojnę, historia

uczy nas tego raz za razem. Zdumiewa mnie

fakt, że żyjemy w czasach, w których zdecydowanie

najkrwawszy konflikt w całej historii

ludzkości jest tak niedawny, że niektórzy z

tych, którzy w nim walczyli, wciąż są wśród

nas, w tym mój dziadek. A jednak wojownicze

narody biorące w nim udział, czyli alianci oraz

Niemcy i Japonia, w pełni się pojednały. Właśnie

przeczytałem książkę, w której wspomnia-

96

MARCH IN ARMS


no, że Curtis LeMay, architekt masowych

bombardowań japońskich miast podczas drugiej

wojny światowej, został po latach, w 1969

roku, odznaczony przez Japonię najwyższym

odznaczeniem. Odegrał bowiem kluczową rolę

w odbudowie tego samego narodu, z którym

wcześniej prowadził wojnę. Naszemu przymusowi

prowadzenia wojny towarzyszy na szczęście

nasza zdolność do przebaczania i posuwania

się do przodu.

I i II wojna światowa, ale też bitwa w Mogadiszu

w roku 1993 czy inne konflikty - było w

czym wybierać, ale czy zarazem nie jest to

pewne utrudnienie, żeby dostosować daną

historię do ram tekstu, który musi też przecież

pasować do muzyki?

Adaptacja tych historii do utworów muzycznych

może być naprawdę wyczerpująca. Jak

już wspomniałem, uważam to za odpowiedzialność,

by jak najdokładniej opowiedzieć,

co się wydarzyło. Te momenty w dziejach są

tak obszerne, że trzeba najpierw opracować oś

czasu, a potem wybrać najważniejsze punkty.

Refren jest dla mnie kotwicą i tam staram się

umieścić najbardziej emocjonalny aspekt historii,

który może podsumować treść wszystkich

wersów.

Na pierwszej płycie mieliście utwór "Overlord",

teraz jest "Omaha" - wygląda na to, że

pewne wydarzenia, jak rzeczone lądowanie

aliantów w Normandii w roku 1944, interesują

was bardziej?

Kawałek "Omaha" miał być na pierwszym albumie

zaraz po "Overlord". Doszło jednak do

tego, że "Omaha" po prostu nie była gotowa na

czas, by nagrać ją na pierwszy album. Dla mnie

"Overlord" wprowadza w nastrój ludzi przeprawiających

się przez kanał La Manche, myśli

kłębiące się w ich umysłach, gdy zbliżają się do

plaży. "Omaha" była jednym z kilku punktów

lądowania w Dzień D i zarazem najbardziej

krwawym. Ta kompozycja skupia się na uderzeniu

w plażę i walce o przejęcie nad nią kontroli.

Opener "1914" i finałowy utwór "Not For Nothing"

wzbogaciliście partiami wiolonczeli i

skrzypiec - żywe instrumenty to jednak coś

zupełnie innego niż sample, efekt końcowy

jest zdecydowanie lepszy?

Mamy to szczęście, że mamy dostęp do znakomitych

muzyków smyczkowych i

Foto: March In Arms

wiedzieliśmy, że w jakimś stopniu znajdą się

na albumie. Mieliśmy więcej czasu na nagrywanie

nowego albumu, więc wykorzystaliśmy

to. Na następnym albumie znajdzie się znacznie

więcej smyczków i chórów.

Pierwszym singlem był utwór "Welcome The

Blitz", po podpisaniu kontraktu wypuściliście

niedawno kolejny, rzeczony "1914" - promocji

nigdy za wiele?

Planujemy wydać teledysk do każdego utworu

na albumie, niezależnie od tego czy będą to teledyski

do tekstów czy pełne produkcje na żywo.

Klipy naprawdę wzbogacają utwory i znaczenie,

które się za nimi kryje.

Foto: Fireforce

Mieliście też okazję pograć ostatnio na żywo,

nie tylko w klubie, ale też podczas "Slow Burning

Music Festival 2021"? Fajnie było wrócić

na sceniczne deski po tej pandemicznej przerwie?

Ponowne granie na żywo było wspaniałe.

Postaraliśmy się to wykorzystać i zorganizowaliśmy

profesjonalną produkcję wideo do jednego

z naszych ostatnich koncertów. Wyszło

niesamowicie i wkrótce opublikujemy ten

materiał! Planujemy zorganizować jeszcze wiele

koncertów, a naszym celem jest zorganizowanie

europejskiej trasy.

Teraz trochę odetchnęliśmy, ale już straszą

nas wariantem Delta, a jego konsekwencją

może być już wkrótce kolejny lockdown -

przetrwamy i te utrudnienia, czy z każdym

kolejnym zamknięciem będzie coraz trudniej,

nie tylko w sensie ogólnym, ale też i dla muzyki

jako takiej, szczególnie tej niszowej i niezależnej?

Jeśli występy na żywo znów zostaną zamknięte,

będziemy kontynuować pracę nad pisaniem,

nagrywaniem i publikowaniem kolejnych

filmików. Nie ma powodu, aby przestać

rozwijać się z materiałem i treścią. Myślę też,

że w pewnym momencie te zamknięcia zostaną

całkowicie zlekceważone. Ludzie zniosą to,

że ich życie jest zakłócane tylko na określoną

liczbę razy i na określony czas.

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

Foto: March In Arms

MARCH IN ARMS 97


Źródło satysfakcji

Przypomnijmy sobie włoski zespół Ibridoma, zanim w zimie 2021/2022

ukaże się ich szósty album studyjny. Obchodzą obecnie dwudziestolecie działalności,

grają współczesny heavy metal z pomysłem i starają się podzielić ze słuchaczami

siłą, zachęcając do zdecydowanego stawiania czoła życiowym wyzwaniom.

Na pytania odpowiada trzydziestopięcioletni basista Leonardo Ciccarelli, który

uczestniczył w nagrywaniu wszystkich longplay'ów formacji.

HMP: Co czujecie, gdy patrzycie na własne

muzyczne osiągnięcia w drugiej dekadzie

obecnego stulecia? Satysfakcję, dumę, zadowolenie

i czystą przyjemność? A może raczej

czujecie, że przebyliście długą drogę pełną

wyzwań, która w jakiś sposób wytrąciła Was

poza strefę komfortu?

Leonardo Ciccarelli: Prawdopodobnie mieszankę

tego wszystkiego. Jesteśmy dumni z

wszystkich naszych albumów, które stanowią

dla nas (mniejsze lub większe) źródło satysfakcji.

Oczywiście, nasze pierwsze płyty były

znacznie bliższe klasycznego heavy metalu, a

to dlatego, że Ibridoma miała inny skład i nie

była odpowiednio doświadczona w innych gatunkach.

Na przestrzeni lat usiłowaliśmy wykraczać

coraz bardziej poza osobistą strefę

komfortu po to, aby tworzyć własne unikalne

brzmienie - pomimo tego, że nigdy nie byliśmy

pewni, czy zmiany stylistyczne zostaną zaakceptowane

przez naszych fanów.

Czy podczas pracy nad wszystkimi kolejnymi

longplay'ami uważaliście, że właśnie tworzycie

najlepszy album w Waszej dyskografii?

Nagrywając kolejne albumy, dajemy z siebie

wszystko, co najlepsze. Nie ulega wątpliwości,

że każdy z nas ma swojego faworyta, ale to nie

tak, że uważamy jedno nagranie za lepsze od

innego, tylko raczej za bardziej "osobiste", w

tym sensie, że kojarzą nam się one z rozmaitymi

wspomnieniami. Każdy album Ibridoma

jest najlepszy, jaki byliśmy w stanie nagrać w

danym momencie.

Szukając informacji na temat Waszego

włoskiego regionu Marche, natknąłem się na

opinię, że Marche słynie z autentyczności,

ponieważ to tutaj można przekonać się, jakimi

Włosi są naprawdę. Czyż nie jest to zbytnie

uproszczenie?

Nie zgadzam się z tą opinią. Istnieje sporo

turystycznych resortów w Marche, odwiedzanych

regularnie przez zagranicznych turystów,

ale ten region jest przede wszystkim kierunkiem

wybieranym przez rodaków poszukujących

spokoju. Poza wyjątkowymi sytuacjami,

rzadko można tutaj zobaczyć większe grupy

turystów zainteresowanych włoską kulturą i

sztuką. Co więcej, Region Marche jest położony

w centralnej części Włoch i rozpościera się

na ogromnym terytorium, a co za tym idzie,

Foto: Ibridoma

podejście ludzi do życia różni się w zależności

od konkretnego miejsca, nosząc często ślady

podobieństwa do sąsiednich regionów Włoch,

lecz nadal utrzymując unikalną tożsamość

Marche.

Wasz debiutancki LP zawiera kawałek "Ibrido".

Czy uważacie go nadal za aktualny? Jeżeli

tak, to czy chcielibyście kiedyś nagrać

jego angielskojęzyczną wersję?

"Ibrido" było pierwszym utworem, jaki kiedykolwiek

skomponowaliśmy, dlatego wiąże się z

nim wiele wspomnień. Do dziś wykonujemy go

na naszych koncertach. Napisaliśmy wersję angielskojęzyczną,

ale nigdy nie myśleliśmy o

wstawieniu jej na żaden nowy album. Po części

ze względu na sentyment do wersji pierwotnej,

a po części dlatego, że nie pasowałaby ona

stylistycznie do naszego obecnego brzmienia.

Prawdopodobnie jej obecność na którymś z następnych

albumów zaburzyłaby dynamikę całości.

Album "Night Club" nie przedstawia tylko

blasków życia nocnego, ponieważ pytacie na

nim "Why Do You Feel Alone" (taki tytuł

nosi jeden z utworów - przyp. red.)? Jaka jest

Twoja opinia na temat samotności wśród

włoskiej metalowej społeczności?

Samotność jest znaczącą częścią życia każdego

człowieka. Wszyscy miewają mniej lub bardziej

dotkliwe momenty, w których czują się

porzuceni i potrzebują odnaleźć w sobie siłę,

aby odpowiednio sobie poradzić. Poprzez

"Why Do You Feel Alone" próbowaliśmy wykazać

się jak największą empatią i wesprzeć słuchaczy

znajdujących się akurat w takiej sytuacji,

jakkolwiek niewielkie to wsparcie by było.

Czy czuliście się samotnie 20 lat temu, gdy

zakładaliście heavy metalowy zespół? Czy

doświadczyliście osobiście, że heavy metal

staje się obecnie popularniejszy i bardziej

akceptowany we Włoszech, niż dawniej?

Pewnie, że tak - muzyka heavy metalowa stała

się ostatnio popularniejsza niż 20 lat temu.

Niemniej, w tamtych czasach nie mieliśmy

problemu, żeby rozmawiać z ludźmi o muzyce.

Mieszkaliśmy w niewielkich miasteczkach, w

których większość nastolatków albo grało na

jakimś instrumencie, albo kumplowało się z

rówieśnikami, którzy to robili. Dzięki temu

dorastaliśmy w atmosferze otwartej na rozmaite

style. Oczywiście, wszędzie znajdziesz kogoś,

kto uważa heavy metal za sztukę "diabła",

ale to pogląd nieszkodliwej mniejszości. W

każdym razie, wszyscy sąsiedzi wiedzieli, jakimi

ludźmi jesteśmy, niezależnie od słuchanej

przez nas muzyki.

Dlaczego ukończyliście album "Goodbye

Nation" (2014) słowami: "Tell me who are

you? And go away from me! There is no

future for you, because you are a liar" (w

luźnym tłumaczeniu: "Powiedz mi kim jesteś?

I spadaj! Nie ma przed tobą przyszłości,

bo jesteś kłamcą?")? Czy nadal

gniewacie się na to samo?

Ów album, a zwłaszcza jego utwór tytułowy,

to oskarżenie wymierzone przeciwko włoskim

politykom, którzy w okolicach 2014r. nie zrobili

niemal nic, aby pomóc młodym ludziom

znaleźć pracę, a mimo tego narzekali, że Włosi

emigrują do innych krajów. Później nieco to

się zmieniło, ale restrykcje znów pogorszyły

sytuację.

Czy LP "December" dedykujecie jednej konkretnej

osobie?

Każdy z nas zadedykował "December" konkret-

98

IBRIDOMA


nej, innej osobie. Wszyscy straciliśmy niespodziewanie

kogoś bliskiego. W naszej opinii, to

najgorsza możliwa strata, z którą nie sposób

zmierzyć się we właściwy sposób. Takie tragedia

dzieją się bez ostrzeżenia, nagle; często

trudno na początku zrozumieć, co właściwie

się stało; dezorientujemy się. Potrzebowaliśmy

skomponować o tym muzykę, aby dać sobie

szansę głębszego zanalizowania wydarzeń oraz

oczyszczenia myśli.

Ile nadziei tkwi w "City of Ruins"?

Pokładamy wiele wiary w "City of Ruins". Napisaliśmy

ten kawałek jako hymn mający na

celu zachęcenie zarówno siebie, jak i innych,

do wzięcia się w garść po trzęsieniu ziemi, które

uderzyło nasz kraj kilka lat temu. Przypominamy

w tym utworze, że nie wszystko jest

stracone; że pomimo przeciwności losu, należy

się podnieść i żyć dalej dla siebie oraz dla

wszystkich osób, za które bierzemy odpowiedzialność.

Kataklizm uderzył wiele miejsc, ale

ludzie zaczęli się odbudowywać i powracać do

codzienności w miasteczkach pogrążonych na

lata przez strach.

Wszystkie Wasze poprzednie krążki ukazały

się za sprawą SG Records, poza "City of

Ruins", które wydało Punishment 18 Records.

Czy zachowaliście wszelkie prawa związane

z całym katalogiem Ibridoma? Gdybyście

mogli ulepszyć jeden aspekt działalności Punishment

18 Records, co dokładnie by to było?

Posiadamy wszystkie prawa do naszych utworów.

Gdy zaczynaliśmy tworzenie "City of Ruins",

SG Records było już zdecydowane na

zamknięcie biznesu. Wybraliśmy Punishment

18, ponieważ poznaliśmy już wcześniej ich

metody pracy, przy okazji różnych festiwali

oraz targów muzycznych. Nie widzimy potrzeby

ulepszania niczego w ich (już) znakomitej

działalności.

Jak Wasz nowy gitarzysta Lorenzo Castignani

wpływa na komponowanie nowego

materiału? Czy jest on muzykiem lubiącym

tworzenie harmonii oraz składanie rozmaitych

fragmentów utworów w jedną spójną

całość?

Lorenzo wspaniale uzupełnił skład Ibridomy.

Zwykł często uczestniczyć w naszych koncertach

oraz słuchać naszej muzyki, na długo zanim

dołączył. Będąc już na pokładzie, wykazał

się aktywnym podejściem do tworzenia riffów

Foto: Olga Korh

oraz harmonii. Rozumiał, na jakim brzmieniu

nam zależy. Na żywo radzi sobie doskonale, na

pewno nie boi się sceny. Z czasem będziemy

się rozumieć podczas koncertów coraz lepiej -

Lorenzo ma znakomity potencjał do wyszlifowania.

Wydaje się, że Ty oraz gitarzysta Marco

Vitali musicie lubić death metal, skoro obaj

graliście death metal w innych kapelach w

przeszłości. Czy muzyczny gust Lorenzo

dobrze pasuje do Waszych muzycznych upodobań?

A może właśnie to jest fajne, że patrzycie

na metal z różnej perspektywy?

Lorenzo słucha głównie klasycznego heavy

metalu, ale to nie problem, ani dla niego, ani

dla pozostałych. Przeciwnie - nasza siłą tkwi w

różnorodności metalowych gatunków, jakich

słuchamy. Dzięki temu, że jesteśmy muzyczne

bardzo "heterogeniczni" i otwarci, Ibridoma

stała się tym, czym dziś jest. Pozwoliło nam to

bowiem na stworzenie własnego brzmienia,

które nas wyróżnia. To nie problem, to zasób.

Jak podsumowalibyście wszystkie Wasze

dotychczasowe doświadczenia sceniczne?

Czy było aby tak, że pierwsza połowa historii

Ibridoma (kiedy nie mieliście jeszcze wydanego

żadnego LP) sprowadzała się do grania

lokalnych gigów od czasu do czasu, natomiast

Wasze show znacznie się wzbogaciło

wraz z wydawaniem albumów?

W ciągu pierwszej dekady naszej muzycznej

kariery koncentrowaliśmy się na koncertowaniu

- to był, i nadal jest, główny powód oraz cel

naszej działalności. Na początku brakowało

nam jeszcze doświadczenia w produkcji muzycznej,

aczkolwiek mieliśmy na koncie dwie EPki

("Lady of Darkness" 2005 i "Page 26" 2008).

Postrzegaliśmy zespół bardziej jako młodzieńczą

pasję niż jako poważne zobowiązanie. Z

pewnością wyprodukowanie kilku albumów

studyjnych wzbogaciło nasze show, jako że teraz

możemy przedstawiać się promotorom bardziej

profesjonalnie, a za tym idą nowe i lepsze

zaproszenia na koncerty.

Czy mógłbym opowiedzieć nam o Waszym

specjalnym akustycznym występie z okazji

dwudziestolecia Ibridomy? Chodzi mi o imprezę

z 10 sierpnia 2021r.

To było fantastyczne show. Ze względu na restrykcje,

mnóstwo czasu czekaliśmy na możliwość

ponownego zagrania. Koncert nazwałbym

intymnym (kameralnym), ale zaprosiliśmy

wielu naszych przyjaciół oraz fanów. Podczas

tej imprezy pożegnaliśmy poprzedniego

gitarzystę Sebastiano Ciccale (odszedł, aby

zająć się innymi projektami) i oficjalnie przywitaliśmy

jego utalentowanego następcę. Lorenzo

został gorąco przyjęty przez wszystkich

fanów.

Jakie macie plany na przyszłość?

Nagramy w tej chwili nowy album studyjny z

zamiarem wydania go w okolicy zimy 2021/

2022. Następnie chcemy wyruszyć w promocyjną

trasę. Mamy nadzieję, że restrykcje nie

zaostrzą się. Utknęliśmy bez koncertów na

zbyt długo, więc nie możemy doczekać się ponownego

zobaczenia się z fanami, zarówno we

Włoszech, jak i za granicą.

Dziękuję serdecznie za rozmowę.

Dziękuję. Zapraszam wszystkich do sprawdzenia

Ibridomy na głównych portalach społecznościowych

oraz na kanałach streamujących

muzykę. Mam nadzieję, że zobaczymy się już

niedługo na koncertach. Stay metal.

Sam O'Black

Foto: Olga Korh

IBRIDOMA 99


Alarm natury

Wokalista Fabio Attacco przybliżył nam historię zmierzającą do wydania

drugiego albumu Evilizers "Solar Quake", począwszy od śpiewania coverów

Judas Priest i pierwszych krokach zespołu, poprzez debiut "Center of the

Grave", aż po koncertowanie poza Włochami (również w Polsce) w ramach

promocji autorskich wydawnictw. Przedstawił też swoje główne przesłanie liryczne,

a nawet podzielił się swym największym marzeniem.

100

HMP: Evilizers powstał w 2013r jako cover

band Judas Priest, wówczas pod nazwą

Priest Killers. Jak wspominasz ten okres?

Fabio Attacco: Z sentymentem. Od dziecka

jestem fanem Judas Priest. Super było naśladować

Roba Halforda!

Jak duża jest baza fanów Priest w północnych

Włoszech?

Mamy tu mnóstwo "old-schoolowych" fanów,

ale też młodzi metalowcy szaleją na punkcie

ich najnowszego LP "Firepower".

Judas Priest potrzebowało wielu lat eksperymentów,

aby rozwinąć atrybuty heavy metalowej

estetyki (aczkolwiek nigdy nie przestali

z nimi eksperymentować). Czy dla Was jest

naturalne, że od początku wyglądacie, zachowujecie

się i brzmicie po heavy metalowemu?

Tak, dlatego że kiedy założyliśmy Evilizers w

2017r., heavy metal był w pełni ukształtowanym

gatunkiem już od czterdziestu lat. Jak

najbardziej naturalnym jest dla nas czerpanie

inspiracji od bogów tego gatunku. Jesteśmy fanami

"od zawsze".

Co myślisz o obecnym wizerunku scenicznym

Judas Priest? Wydaje się, że niektóre

spośród wykorzystywanych przez nich efektów

nie należy do archetypowego kanonu

heavy metalu, choćby kolorystycznie.

Bardzo nam się podobają ich ostatnie scenografie.

Dzięki nim śmiało konkurują z najmłodszymi

zespołami, które są przecież nowocześniejsze

i w większym stopniu wykorzystują

EVILIZERS

technologie. Kolory kolorami, ale skóry, łańcuchy,

pirotechnika ani ćwieki nie zniknęły z ich

sceny.

Co następujące nazwy mają wspólnego z

Evilizers: Cannibal Giant, Deceiver, Eden

Beast, Entirety, Legion Warcry, To Feed of

Flesh?

Po prostu każdy muzyk wchodzący w skład

Evilizers ma lub miał w przeszłości inne projekty,

którym zawdzięczamy dodatkowe inspiracje

do tworzenia naszych utworów - bardzo

szerokie, od black do power metalu.

Foto: Evilizers

Evilizers utrzymuje identyczny line-up od

momentu, gdy zaczęliście używać tej nazwy

w 2017r. Jak myślisz, które spośród Waszych

cech charakteru najbardziej pomogły Wam w

zbudowaniu świetnie dogadującego się zespołu?

To nie jest wcale takie łatwe. Robimy to, co

trzeba, żeby wydobyć z siebie wszystko, co najlepsze.

Dzięki temu, że dobrze się dogadujemy,

udaje nam się sprawnie osiągać założone

cele, a także skutecznie przewidywać potencjalne

problemy.

"Center of the Grave" (2018) to Wasz debiutancki

album. Czy jesteś z niego w pełni zadowolony?

Ten album odzwierciedla styl inspirujących

nas zespołów, przy czym brzmi współcześnie,

a jego dynamika została dostosowana do obecnych

standardów. Utwory tworzyliśmy po kolei:

jeden przypominający Judas Priest, inny

Iron Maiden, a jeszcze inny Black Sabbath

itp. Następnie przekuliśmy je na kształt naszych

artystycznych wizji najlepiej, jak potrafiliśmy.

Teksty traktują tam ogólnie o życiu

oraz o dzisiejszym świecie. Myślę, że te kawałki

reprezentują nas w najlepszym świetle. Czujemy

się dumni, że udało nam się zrealizować

w formie longplay'a coś, co początkowo było

tylko luźnym pomysłem. Pozostanie on nam

na zawsze bliski.

Zarówno na "Center of the Grave" (2018), jak

i na najnowszym LP "Solar Quake" (2021),

zaprezentowaliście autorskie kompozycje,

bez żadnych coverów. Jak postrzegasz różnicę

w pracy nad własnym materiałem w

porównaniu do wykonywania coverów?

Kompletnie inaczej grało się na żywo covery

niż własne numery. Jako Priest Killers staraliśmy

się, aby wyszły one możliwie jak najbardziej

podobne do wersji oryginalnych,

uwzględniając nawet kostiumy i ruchy sceniczne.

Ale podczas występów Evilizers koncentrujemy

się na własnych utworach. Czujemy

się wolni, aby robić to, co zechcemy oraz

swobodnie wyrażać się poprzez muzykę.

Zastanawiałem się niedawno nad rolą "tendencji

do wędrowania myśli w umyśle jako

przeciwieństwa zdolności koncentracji na

jednej sprawie" w procesie kreacji nowej

muzyki. Z badań statystycznych wyszedł mi

wniosek, że im lepsza jest nasza pamięć, tym

mniej kreatywni jesteśmy, i przeciwnie - im

trudniej nam coś zapamiętać, tym łatwiej

wymyślić coś nowego. Jak odniósłbyś się do

tego z perspektywy wokalisty, który najpierw

śpiewał w cover bandzie, a później w zespole

komponującym własne utwory?

Myślę, że wędrowanie myśli oraz improwizowanie

pod wpływem chwili jest ważną częścią

komponowania, ale pamiętając o uznanych

wzorcach oraz o własnych, indywidualnych

doświadczeniach, zwiększamy jakość efektów

twórczych. Pisanie dobrej muzyki wymaga i

tego i tego. Grunt, to aktywna współpraca całego

zespołu przy każdym utworze, tak aby

korzystać z synergii wynikającej z wszystkich

doświadczeń.

"Solar Quake" zarejestrowaliście już w 2019r.,

ale wydaliście go dopiero w marcu 2021r. Skąd

ta obsuwa?

Ukończyliśmy mix oraz mastering "Solar

Quake" już w lipcu 2019r. Następnie przeznaczyliśmy

kilka miesięcy na znalezienie odpowiedniego

wydawcy. Chcieliśmy wydać materiał

w marcu 2020r., ale na naszej drodze stanęły

restrykcje. Minął cały rok, uznaliśmy, że

nie czekamy dłużej, i wydaliśmy album.

W jaki sposób podsumowałbyś główny


przekaz liryczny "Solar Quake"?

To introspektywna analiza o tym, jak obrócić

przeciwności losu w życiową energię, a także o

tym, jak wiara w siebie może wzmocnić Ciebie

jako osobę. Kilka utworów mierzy się z relacją

pomiędzy człowiekiem a naturą. Nie brakuje

też prostych tekstów o imprezowaniu w stylu

lat osiemdziesiątych.

Czy utwór "Earth Die Screaming" traktuje o

niszczeniu Planety Ziemi przez ludzką aktywność?

Jeżeli tak, to co skłoniło Was do zabrania

głosu na ten temat?

Tak, w "Earth Die Screaming" komentujemy

złą sytuację, w jakiej znalazła się obecnie nasza

Planeta. Zwracamy w nim uwagę na katastrofy

w ziemskiej atmosferze, takie jak trzęsienia

ziemi, tsunami, zmiany klimatyczne. Naszym

zdaniem, natura w ten sposób alarmuje nas o

powolnym i niepowstrzymanym upadku Ziemi,

wywoływanym przez ludzkość.

Jak skomentowałbyś rolę doom metalu w

Waszej muzyce?

Komponujemy pod wpływem chwilowych impulsów.

Na pewno zależy nam na masywnym

brzmieniu, ale "Solar Quake" zawiera znacznie

więcej szybszych momentów niż "Center

Of The Grave". Lubimy doomowe klimaty. Z

pewnością doom mocno nas inspiruje.

A co zapamiętałeś z występu Evilizers w

Polsce w sierpniu 2019r.?

Było absolutnie fantastycznie! To jeden z

ostatnich występów w ramach trasy "Center of

the Grave". Odbył się w Krakowie. Polacy

okazali się świetną publicznością i spowodowali,

że czuliśmy się u nich jak w domu. Dzięki

Foto: Evilizers

tego rodzaju doświadczeniom spoza Włoch,

czujemy się nieco bardziej międzynarodowo.

Mamy nadzieję, że wkrótce do Was wrócimy.

W jaki sposób wyglądałyby przyszłe koncerty

Evilizers, gdybyście mogli zrobić, cokolwiek

chcecie?

Podążamy naszą drogą krok po kroku, starając

się, aby za każdym razem nasz koncert wypadł

jak najlepiej. Wspaniale byłoby zagrać na dużych

europejskich festiwalach, typu Wacken

Open Air - ten festiwal jest naszym marzeniem.

Sam O'Black


Prosto i bezpośrednio - oto nasza mantra

Mediolański wokalista Alessandro Bottin z szerokim uśmiechem opowiedział

o swoim heavy metalowym zespole Slabber, najnowszym albumie "Apocryphal

Diary" oraz o potrzebie odnowienia bezpośrednich relacji pomiędzy zespołami

a fanami. Zauważył celnie, że "małe sale koncertowe są konieczne dla przetrwania

underground'owych kapel", zwłaszcza wykonujących żywy i bezpośredni

heavy metal.

HMP: Powiedz proszę kilka słów o historii

Slabber.

Alessandro Bottin: Gitarzysta Marco Poliani

założył Slabber w 2015r. Grał on wcześniej

wraz z naszym perkusistą Marco Maffina w

Rapid Fire. Oba zespoły brzmiały podobnie.

Wkrótce dołączyłem do nich, wraz z wszechstronnym

(bo osłuchanym w rozmaitych

dźwiękach - od hard rocka po thrash) basistą

Francesco Valerio. Szybko odnaleźliśmy własny

styl, łączący tradycyjny heavy metal i

thrash metal z naciskiem na melodie. W roku

2007 ukazał się nasz debiutancki LP "Colostrum",

który kipi ówczesną energią Slabber.

Od tamtego czasu nieco ewoluowaliśmy i drugi

nami pomysłami i motywuje nas do dodania

czegoś extra. Podstawowym elementem utrzymującym

całość w ryzach oraz nadającym muzyce

przestrzeni jest perkusista Marco Maffina.

Nie mniej istotne są partie basu Francesco

Valerio, ponieważ znacząco uatrakcyjniają kawałki,

jak wisienka na torcie. Ja również staram

się wnosić wiele własnej inicjatywy, a inspiruje

mnie hard rock i power metal.

Jak dziś postrzegasz debiut Slabber "Colostrum"?

Mam do niego sentyment. Lubię jego prostotę

i bezpośredniość. Każdy członek Slabber

wniósł w niego swój wkład. Na "Apocryphal

Przed marcem 2020r. regularnie spotykaliśmy

się w jednym miejscu. Każdy z nas uczestniczył

w dopieszczaniu kompozycji najpierw

samemu w domu, a następnie sprawdzaliśmy,

jak to brzmi zespołowo. Zdarzało się tak, że

dopiero w grupie pojawiały się alternatywne

propozycje i podejścia. Czasami zwykłe błędy

prowadziły do całkiem nowego riffu. Również

w studiu pracowaliśmy wspólnie. Nie dokończyliśmy

całego materiału w 100% przed sesją,

więc wymienialiśmy się pomysłami jeszcze w

studiu.

W notce prasowej napisaliście, że 10 utworów

składające się na "Apocryphal Diary" wyróżnia

m.in. "histrionic vocal". Co to oznacza?

Tak pisano o moim głosie w pierwszych artykułach

w lokalnej prasie. Śpiewałem w życiu

różne rzeczy. Nie tylko agresywny metal, ale

też kawałki Skid Row i Europe. "Histrionic",

ponieważ zdarza mi się śpiewać melodyjne

piosenki z brutalnymi lirykami lub przeplatać

spokojniejsze linie wokalne z bardziej agresywnymi.

Moja ekspresja ulega gwałtownym

zmianom.

Co stanowiło dla Ciebie wyzwanie podczas

pracy nad "Apocryphal Diary"?

Myślę, że ten album zawiera energię o rozmaitych

barwach. Pomimo braku ballad, każdy kawałek

pokazuje w pewnym sensie inny kolor

metalu. Nie brakuje okazji, żeby każdy muzyk

odzwierciedlił na "Apocryphal Diary" własne

metalowe fascynacje z różnych okresów życia.

Pomimo tego jest spójny.

"Apocryphal Diary" rozpoczyna się od utworu

"Time Of Boredom". Dlaczego wybraliście

go jako pierwszy, poza tym, że doskonale oddaje

charakter całego albumu?

Sam odpowiedziałeś na to pytanie. Natychmiast

uderza kwintesencją tego, co Slabber ma

słuchaczowi do zaoferowania. Wystarczy

chwila, żeby poznać nasz styl oraz nastrój całego

LP. "Time Of Boredom" to rezultat współpracy

zespołowej. Cieszę się, że udało nam się

wypracować wspólne brzmienie, ponieważ wywodzimy

się z różnych środowisk muzycznych.

LP "Apocryphal Diary" wyszedł nam dojrzalej.

Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby nagrać

najlepsze albumy, jakie potrafiśmy stworzyć.

Okres między 2015r. a 2019r. oceniam jako

bardzo intensywny. Chociaż zależy nam na

utrzymaniu bezpośredniości oraz muzycznej

prostoty, nieco eksperymentowaliśmy w tym

czasie i rozwijaliśmy styl Slabber. Mam nadzieję,

że słuchacze docenią to na "Apocryphal

Diary".

Skład Slabber pozostaje niezmieniony. Co

dobrego mógłbyś powiedzieć o pozostałych

muzykach?

Jest nas czterech. Prostotę uznajemy za mantrę.

Utwory z obu krążków zostały skomponowane

przez Marco Poliani, który oprócz gitary

włada też innymi instrumentami. Sporo

pracuje w samotności, a następnie dzieli się z

Foto: Slabber

Diary" weszliśmy jednak na wyższy poziom.

Kiedy, z kim i jak powstały utwory na "Apocryphal

Diary"?

Bezpośrednio po ukazaniu się "Colostrum" w

2017r zabraliśmy się za tworzenie "Apocryphal

Diary". Utwory mocno jednak ewaluowały

przed wejściem do studia. Kawałek "Condemned

To Live" napisaliśmy z myślą o "Colostrum",

ale ostatecznie zdecydowaliśmy się

zachować go na następny LP, ponieważ nie był

wówczas jeszcze w pełni gotowy. Sesję rozpoczęliśmy

w 2019 roku, ale restrykcje sanitarne

opóźniły ją, dlatego album wyszedł dopiero 26

marca 2021r.

Próby odbywacie wspólnie w jednym miejscu,

czy na odległość za pośrednictwem Internetu?

Czy oznacza to, że "Time Of Boredom" jest

właśnie takie jak powiedziałeś, bardziej niż

inne utwory z "Apocryphal Diary"?

Nie wiem. Z pewnością dobrze nas reprezentuje.

Wspomniałeś na samym początku rozmowy,

że jest u Was też sporo thrashu. Zdaje się, że

"Insane Attack" najbardziej wyróżnia się pod

tym względem?

Więc to jest drugi utwór na albumie. Thrashowy,

a przy tym emocjonalny. Powtórzę: bardzo

prosty i bezpośredni numer. Gramy riff i podoba

nam się lub nie. Staramy się uzewnętrzniać,

pamiętając o naszych metalowych korzeniach.

Lyric-video do utworu "Evil To Pay" skomentowaliście

na Facebook-u: "dla tych, którzy

kochają heavy metal".

Bardzo go lubimy. Liryki nie nastrajają tam

optymistycznie, ale to heavy metal w 100%,

bardzo czadowy, z riffem nawiązującym do

najlepszych tradycji, a przy tym melodyjny.

Mam nadzieję, że spodoba się wszystkim odbiorcom.

Czy "Dirty Hands" jest społecznie lub politycznie

zaangażowane?

102

SLABBER


Tak. Slabber nie jest zespołem opowiadającym

się po żadnej politycznej stronie ani wskazującym

na jedno konkretne wydarzenie, ale

dzielimy się emocjami powodowanymi polityką.

Myślałem o IRA, Korei Północnej, Donaldzie

Trumpie, Unii Europejskiej, globalizacji,

różnych ideologach, kapitale kryjącym się

za wydarzeniami, potrzebie pozostawania w

porządku wobec siebie itp. Mimo wszystko

Slabber nie jest zespołem zbytnio zastanawiającym

się nad tymi sprawami; raczej zorientowanym

na emocje oraz instrumenty, niż na

intelekt i słowa. Gramy to, co czujemy, bez budowania

strategicznej konstrukcji stojącej pomiędzy

nami a muzyką.

Drugie video nakręciliście do "Condemned

To Live". Gracie tam razem a na drugim planie

wyświetla się coś jakby kod programisty.

Co chcieliście przekazać poprzez ten kod?

Z powodu restrykcji graliśmy osobno, a następnie

połączyliśmy ujęcia w jedną całość. Reżyser

video zasugerował, żebyśmy dodali ten technologiczny

element. Ma to sens. Ludzie na

ogół tworzą wokół siebie sztuczną warstwę łączącą

ich z systemem społecznym, w którym

żyją, po to aby pozostawać konkurencyjnymi

wobec innych. To dążenie czyni ich bardziej

robotami, a mniej naturalnymi istotami. Pojawiają

się dziwne zasady, których przestrzeganie

warunkuje możliwość uczestnictwa w systemie.

Potępiamy to. Do pewnego stopnia potrzebujemy

tworzyć efektywne społeczeństwo,

ale zdarza się, że tracimy równowagę. Osobiście

przeraża mnie to, odczuwam wobec tego

wstręt i widzę negatywne skutki uboczne. Ludzie

powinni mniej porównywać się z innymi i

konkurować między sobą, a bardziej współpracować

z innymi i wzajemnie dzielić się fenomenem

życia. Kiedy reżyser zaproponował ten

technologiczny motyw na naszym video, uznaliśmy,

że doskonale on pasuje. Fajnie, że w

konsekwencji dodatkowa osoba (czyli reżyser

video) mogła włożyć swój twórczy wkład w

Slabber.

Czy mieszkasz w Mediolanie? Wydaje mi

się, że Mediolan jest zdecydowanie bardziej

nastawiony na mordercze współzawodnictwo,

podczas gdy pozostała część Włoch już

dawno temu wrzuciła na luz?

Foto: Slabber

Możliwe. Traktuję Mediolan jak kontynentalną

metropolię typu Londyn, Madryt, Paryż,

Berlin. Na pewno mieszkańcy mojego miasta

czują się zobowiązani do życia wedle wspomnianych,

sztucznych zasad kapitalistycznych.

Mocno wpływa to na życie całej lokalnej populacji.

Pamiętam, że pędząc dwa lata temu taksówką

na monachijski dworzec autobusowy,

aby dostać się z Monachium do Mediolanu,

kierowca zapytał mnie dokąd się wybieram?

Odpowiedziałem, że to Mediolanu, na co on:

"A, Monaco". Poprawiłem: "Milan", na co on

wzruszył ramionami: "To samo".

(śmiech) Nie byłbym tego taki pewien

(śmiech).

Czy to prawda, że na co dzień pracujesz jako

IT System Architect? Jak widzisz przyszłość

kanałów komunikacji pomiędzy rockowymi i

metalowymi zespołami a fanami?

To bardzo ważne pytanie. Od wielu już lat

cyfrowe platformy odgrywają znaczącą rolę w

każdym aspekcie życia człowieka - nie tylko w

muzyce. Kiedy spojrzymy na ostatnie wydawnictwa

wielkich zespołów metalowych, np.

Helloween, stoi za nimi rozbudowana strategia

marketingowa na rynku cyfrowym. W ciągu

ostatnich dwóch lat ta tendencja jeszcze

bardziej się nasiliła. Prawdopodobnie coraz

więcej zespołów będzie streamingować swe

koncerty on-line. W tym kierunku to zmierza,

ale nie lubię tego. Moim zdaniem potrzebujemy

obecnie więcej uwagi przeznaczyć odbudowie

żywych relacji pomiędzy fanami a

zespołami, jak również planować działalność

koncertową po zakończeniu restrykcji. Potrzebujemy

wznowić nie tylko największe festiwale,

na które dawniej regularnie uczęszczaliśmy,

ale też otworzyć mniejsze lokale i puby,

w jakich występują mniej popularne zespoły.

Może John Petrucci tego Ci nie powie, ale

małe sale koncertowe są konieczne dla przetrwania

undergroundowych kapel. Potrzebujemy

grać bezpośrednio przed ludźmi i widzieć

ich (pozytywne lub negatywne) reakcje z pierwszej

ręki, a nie tylko zza monitorów. Z drugiej

strony fani też chcą spotykać się z zespołami

osobiście. Naprawdę, jest to konieczne

dla obecnych i dla przyszłych pokoleń, aby

młode osoby też chciały tworzyć, wymieniać

się pomysłami i czuć metal. Scena nie przetrwa

bez bezpośrednich relacji między ludźmi.

Plany na przyszłość Slabber?

Kontynuujemy wspólne komponowanie.

Wkrótce ujawnimy więcej szczegółów odnośnie

nowych utworów. Marco Poliani wspominał

mi już o trzecim albumie Slabber. Nie

możemy doczekać się, kiedy znów wejdziemy

do studia. Zdecydowanie zależy nam również

na wznowieniu działalności koncertowej.

Więc kiedy przyjedziecie do Polski?

Wtedy, gdy nas zaprosicie (wesoły śmiech).

Byłoby wspaniale zagrać w Polsce.

Sam O'Black

Foto: Slabber

SLABBER 103


Pierdolić komputery

O tak. Komputer to urządzenie, bez którego z jednej strony trudno jest

sobie wyobrazić dzisiaj życie w wielu dziedzinach. Z drugiej zaś strony naprawdę

potrafi napsuć człowiekowi krwi. Chyba każdy z Was przynajmniej raz w swoim

życiu tego doświadczył. Ta kapryśna maszyna popsuła też humory chłopakom z

Aeonblack. Jak? Odpowiedź w poniższym wywiadzie.

HMP: Witaj Holger. Pomijając niezbyt bogatą

dyskografię, jesteście na scenie już spory

kawałek czasu. Jako Aeonblack gracie od

roku 2003, jednak historia tego zespołu zaczęła

się znacznie wcześniej. Zaczynaliście już

w 1988 jako Groggy Elks. Co zatem sprawiło,

że Wasz pierwszy album zatytułowany

"Metal Bound" ujrzał światło dzienne dopier

w roku 2015?

Holger Berger: Witajcie ponownie. Szczerze

mówiąc nie mogłem doczekać się tego wywiadu.

O tak, tworzymy razem muzykę od dawna.

Cóż, fakt, że album "Metal Bound" został wydany

dopiero w 2015 roku, wynikał z tego, że

potrzeba trochę czasu, zanim rozwiniesz się

muzycznie i poznasz oprogramowanie do

nagrywania. (śmiech) Wszystko nagrywaliśmy

sami, bo nie było pieniędzy na wizytę w studiu.

Były też różne zmiany w składzie, problemy

z nagrywaniem (pierdolić komputery -

śmiech), zamknięcie naszej sali prób, itp. Nie

zawsze było łatwo i nie chcę dziś za bardzo

tego wspominać. Teraz na starcie mamy nowy,

Czyli sześć lat różnicy. Dużo i mało.

Wszystko zależy od punktu widzenia. Kiedy

zaczęliście tworzyć utwor, które słyszymy na

"The Time Will Come".

Holger Berger: Pisanie piosenek rozpoczęło

się w 2018 roku, co było procesem ciągłym aż

do rozpoczęcia nagrywania w 2019 roku. Detale

poszczególnych utworów zostały również

dopracowane podczas nagrywania. Najgorzej

było, gdy dysk twardy komputera się zepsuł.

Na pewno możesz sobie wyobrazić, przez co

przeszliśmy. Na szczęście mieliśmy kopię zapasową

wszystkiego na zewnętrznym dysku

twardym. To tyle, jeśli chodzi o komputer, to

było bardzo stresujące.

szedł do zespołu podczas nagrywania, gdy odszedł

od nas stary gitarzysta. Wciąż szukamy

nowego basisty. Ponieważ wszystkie szkice nowych

kawałków zostały skończone w wcześniej,

Ferdinand nie miał na nie wpływu.

Wniósł jednak kilka świetnych solówek i przejął

partie basu.

Ferdinand Panknin: Ponieważ późno dołączyłem

do zespołu, miałem niewielki wpływ na

pisanie nowych piosenek. Wszystkie były

skończone, kiedy zacząłem w Aeonblack.

Stworzyłem kilka partii rytmicznych z drugą

gitarą, takich jak ósemkowy rytm w refrenie

"Specter in Black", co moim zdaniem wywarło

duży wpływ na ten kawałek. Pozostali członkowie

byli bardzo otwarci na moje pomysły,

mimo że piosenki były już całkiem skończone.

Największą zmianą jest to, że podzieliliśmy

partie solowe, więc dodanie solówek było jedyną

rzeczą, na którą rzeczywiście mogłem

sobie pozwolić. To była nowość dla zespołu,

ponieważ w przeszłości istniała separacja między

gościem od solówek a gitarzystą rytmicznym.

Holger, Tak naprawdę jesteś jedynym muzykiem

grającym w kapeli od początku. Czy

zatem zawsze masz ostatnie słowo w każdej

kwestii.

Holger Berger: Nie, absolutnie nie. Jestem

najdłużej działającym członkiem, współzałożycielem

i gościem, który wymyślił nazwę, ale

nie podejmuję sam żadnych decyzji. O wszystkim

decydujemy razem.

niesamowity album zatytułowany "The Time

Will Come" i to wszystko, co się w tym momencie

dla nas liczy.

No właśnie. Jak postrzegasz ten album na tle

debiutu?

Holger Berger: Nie ma naprawdę dużej

różnicy. Zawsze trudno to porównać, osobisty

wpływ na proces nagrywania odgrywa kluczową

rolę. Moim zdaniem utwory na "The Time

Will Come" brzmią nieco bardziej dojrzale i

spójnie. Jest to album bardziej wyważony. Ale

to nie znaczy, że album "Metal Bound" brzmi

gorzej. "Metal Bound" to rok 2015, a teraz

mamy rok 2021.

Foto: Aeonblack

Macie nowy skład. Czy nowi muzycy Aeonblack

mieli jakiś wpływ na tworzenie nowego

albumu

Holger Berger: W zasadzie nie mamy zbyt

wielu nowych członków. Pit był na pokładzie

od wydania "Metal Bound". Ferdinand jest

jak dotąd jedynym nowym muzykiem. Przy-

Masz jakieś metody poszukiwania nowych

muzyków do zespołu?

Holger Berger: Umieściliśmy ogłoszenia w

branżowych serwisach i aktywnie rozglądaliśmy

się za muzykami. Zawsze jest trudno. Jak

już kogoś znajdziesz, musi on pasować do zespołu

nie tylko jako muzyk, ale też jako osoba.

On lub ona naprawdę musi bawić się tym, co

robimy, a nie robić to z jakiegoś przymusu.

Dobrzy muzycy, na których można polegać, są

tu naprawdę rzadkością. Każdy woli robić swoje,

nie rozumiem tego, ale tak jest u nas w południowych

Niemczech.

Ferdinand Panknin: Pita na perkusję i mnie

jako gitarzystę dość łatwo było znaleźć. Najtrudniej

jest znaleźć basistę. Było kilku basistów,

którzy wyrazili chęć grania z nami. Niestety

żaden z nich nie pasował do zespołu albo

musieli odejść z powodów osobistych.

Porozmawiajmy o tekstach. Tyrtuł "The

Time Will Come" brzmi nieco tajemniczo i

może być różnie interpretowany. Czy stoi za

nim jakiś concept?

Holger Berger: Nie, to zdecydowanie nie jest

concept album. Utwór tytułowy oparty jest tekstowo

na przepowiedni Nostradamusa. Nie

wszystko, co przepowiedział ten człowiek spełniło

się, ale we wszystkim jest trochę prawdy.

W kawałku "I Won't Think About Tomorrow"

śpiewasz, że nie myślisz o przyszłości

tylko żyjesz tu i teraz. Jest to przesłanie wychodzące

na przeciw wszystkim tym pseudorozwojowym

bzdurom, które wypełniają sieć.

Skąd pomysł na taki utwór?

Holger Berger: Och, nie pamiętam już jaka

była główna inspiracja dla tego tekstu. Ale powiedz

sam sobie szczerze, co jest najlepsze w

życiu? Kiedy urządzasz dobrą imprezę lub spotykasz

się z dobrymi przyjaciółmi. Są to chwi-

104

AEONBLACK


le, którymi naprawdę należy się cieszyć i całkowicie

zapomnieć o reszcie. Bez względu na

to, co było wczoraj, czy jutro w ogóle nadejdzie.

"No Man's Land" to naprawdę ekscytujący

utwór. Zwłaszcza główny riff i tekst, który w

tym wypadku do wesołych nie należy. Kto

jest autorem tego utworu?

Holger Berger: Cóż, piosenkę tą napisał zespól

Aeonblack (śmiech). Żarty na bok, miałem

linię wokalną ze zwrotki, przejścia i refrenu,

Maunze dodał gitarę a Pit partie perkusji.

Potem złożyliśmy wszystko do kupy, aż kawałek

ten osiągnął wersję, którą słyszysz na albumie.

Skąd się wziął pomysł na instrumentalny

"1999 Annihilation Overture"? W mojej opinii

byłoby to świetne intro do całości, jednak

kawałek ten nie trafił na początek?

Holger Berger: Pomysł opierał się na riffie od

Maunzego. Ten instrumentalny szkic miał w

zanadrzu od dawna i teraz mógł go wcielić w

życie. Tak, chciałem mieć to intro razem z

tytułowym utworem "The Time Will Come"

jako pierwszy numer na albumie, ale większość

zdecydowała się na "Spectre in Black", który

jest również świetnym numerem otwierającym.

"1999" to rok, w którym ta melodia powstała.

Czy ta apokaliptyczna okładka to również

Wasz pomysł?

Holger Berger: Tak. Pomysł na okładkę również

wyszedł od nas jako zespołu. Całość zaimplementował

Andreas Nagel, naprawdę, bardzo

fajny facet. Przedstawił nasze pomysły apokaliptycznej

wersji dokładnie tak, jak sobie wyobrażaliśmy.

Nie mogę powiedzieć, czy ta wizja

się spełni, jak pokazano na zdjęciu, ale rzeczywistość

jest już taka, że wszyscy chodzimy

w maskach. Co dalej...?

Jak sami twierdzicie, chcecie nadać heavy metalowi

trochę świeżości. W tym miejscu

chciałbym zapytać w jaki sposób chcecie tego

dokonać. Nie sądzicie, że to próba wymyślenia

koła na nowo?

Holger Berger: Z pewnością nie jesteśmy wymyślić

koła na nowo, ale przyozdobić to istniejące

ugruntować nasze brzmienie w tym gatunku.

Kiedy patrzę na wszystkie powermetalowe

zespoły na całym świecie, które są w podziemiu,

to widzę, że ten styl muzyki wraca pełną

parą.

Czy zatem "The Time Will Come" Twoim

zdaniem osiągnął swój cel f odświeżył nieco

ten gatunek?

Holger Berger: O tak, tak myślę, myślę też, że

utwory z obecnego albumu "The Time Will

Come" mogą urosnąć do prawdziwych klasyków.

Za każdym razem, gdy ponownie słucham

albumu, jestem zaskoczony tym, co

stworzyliśmy tutaj jako Aeonblack. Bardzo

trudno jest bronić się przed wielkimi postaciami

heavy metalu na scenie, ale jest to coś warte,

gdy się z nimi porównuje, co też jest wstydem.

Zespół powinien być zawsze oceniany

neutralnie. Ale ciągle łapię się na porównaniach

ze znanymi postaciami ze sceny.

Nagraliście teledysk do "The Phantom Of

Pain". Czy to Wasze pierwsze doświadczenie

z tego typu produkcjami?

Holger Berger: Tak, to było pierwsze doświadczenie

w nagraniu wideo. Znowu muszę

powiedzieć, że nakręciliśmy to całkowicie sami.

To był zabawny czas. Mieliśmy pomysł,

opracowaliśmy plan i zaczęliśmy filmować.

Ferdinand Panknin: Tak, to było nasze pierwsze

doświadczenie w tworzeniu teledysku. Ze

względu na przepisy dotyczące Covida nie mogliśmy

spotkać się wszyscy razem, więc tylko

Foto: Aeonblack

dwoje z nas spotkało się w tym samym czasie i

wykonało sekwencje. W końcu zmiksowaliśmy

to wszystko razem z kilkoma innymi filmami

pasującymi do tematu. Moim zdaniem była to

ciekawa i ekscytująca rzecz, bo dla nas wszystkich

była to nowość. Wszyscy byli bardzo ciekawi

i mieli wiele pomysłów, więc był to prawdziwy

projekt zespołu, chociaż nie spotkaliśmy

się ze sobą, ale zrobiliśmy to przez internet.

Wreszcie nasz pierwszy teledysk i warunki,

jakie mieliśmy, zrobiły się naprawdę dobre

i otrzymaliśmy wiele pozytywnych reakcji, o

czym można przeczytać na Youtube.

Zatem w przyszłości pewnie chętnie to powtórzycie,

czyż nie?

Holger Berger: Hmm, myślę… może… sam

się przekonaj obserwując nasz kanał na You

Tube i nasze strony na mediach społecznościowych.

Ferdinand Panknin: Tak, w tej chwili opracowujemy

plan nowego teledysku. Ale trudno

jest znaleźć lokalizację. Nie wolno nam się spotykać

jako zespół gdzieś w środku. Szukamy

więc miejsca na zewnątrz, gdzie możemy zrobić

sesję nagraniową. Nie jest to łatwe, bo nie

możemy tego zrobić gdzieś w miejscu publicznym.

Naszym celem jest stworzenie czegoś,

co z jednej strony pasuje do piosenki, a z drugiej

różni się od naszego poprzedniego teledysku.

Dzięki za poświęcony czas...

Ferdinand Panknin: Dziękujemy za wasze

zainteresowanie naszą muzyką!

Holger Berger: Dziękuję również za ten fajny

wywiad, mam nadzieję, że udało nam się

szczegółowo odpowiedzieć na wszystkie pytania.

Rogi w górę, metalowcy! W jedności siła!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymopn Paczkowski

Foto: Aeonblack

AEONBLACK 105


Jakby to było wczoraj

Paladine to nazwa, która ma całkiem sporą szansę na zaistnienie w metalowym

świecie. Ich drugi krążek "Entering The Abyss" w chwili gdy to czytacie już

zdążył zdobyć pewne uznanie wśród słuchaczy i krytyków. O okolicznościach jego

powstania i historycznym już koncercie u boku Manilla opowiedział nam Christ

Stergianidis, który w Paladine obsługuje bas.

HMP: Witajcie. Na początku chciałbym

Wam pogratulować świetnego albumu. Jak

długo nad nim pracowaliście?

Christ Stergianidis: Witam. Z tej strony

Christ Stergianidis, basista i założyciel Paladine.

Bardzo dziękujemy za zainteresowanie

naszą twórczością oraz miłe słowa. Rozpoczęlimy

proces tworzenia materiału na początku

2019 roku. Do studia weszliśmy w 2020 roku.

Tak więc ja sam widzisz, pracowaliśmy nad naszym

nowym albumem przez około dwa i pół

roku.

Z wielu rozmów, które przeprowadziłem z

różnymi muzykami wynika, że można mieć

dwa różne podejścia do swej twórczości i samego

procesu kompozycyjnego. Jedni mają

konkretny zarys i wizje albumu zanim jeszcze

zaczną komponować, inni zaś preferują bardziej

spontaniczne podejście. Jak to jest z

Wami?

Christ Stergianidis: Na początku naszą wizją

dotyczącą nowego albumu było upewnienie

się, że ludzie rozumieją, o co chodzi w koncepcji.

Skupiliśmy się głównie na koncepcie. Poświęciliśmy

zbyt wiele uwagi dopracowaniu

szczegółów, ponieważ chcieliśmy uchwycić go

poprzez naszą muzykę w najlepszy możliwy

sposób. Potem wszystko inne zostało powołane

do życia po prostu dzięki inspiracji.

Moją szczególną uwagę przykuł riff z utworu

"Beetwen Gods and Men".

Nick Protonotarios: Ideą całej kompozycji

albumu było pójście o krok dalej niż miało to

miejsce na pierwszym albumie Paladine. Miałem

pomysł, aby wprowadzić świeższe i nowsze

brzmienie bez utraty tożsamości, którą wypracowaliśmy

na debiucie. I tak narodził się

ten nowy styl. Ze świeżymi pomysłami, bardziej

technicznymi riffami i większą ilością niespodzianek

dla uszu słuchaczy. Jeśli chodzi o

utwór "Between Gods and Men", chciałem

stworzyć riff, który przypomniałby słuchaczom,

że zespół potrafi grać nie tylko ciężko,

ale również technicznie. Przyszłościowym celem

dla mnie jest pokazanie, że zespół rozwija

się i z każdym nowym albumem mogę przenieść

kompozycje na nowy poziom. Rozwój i

postęp to nie tylko moje cele, ale i sposób na

życie. Jeśli następny album nie będzie lepszy

niż poprzednie, to jaki jest w tym wszystkim

sens?

W dość intrygujący sposób potraficie budować

napięcie. Mam tu na myśli szczególnie

początek utworu tytułowego. Czyj to pomysł?

Nick Protonotarios: Kompozytorem tego

utworu i głównym kompozytorem albumu byłem

ja, Nick Protonotarios. Kiedy skomponowałem

główny riff tego utworu, pomyślałem,

że jest on zbyt mocny i poważny jak na początek.

Dlatego wpadłem na pomysł, żeby go najpierw

stopniowo zbudować. Komponując zawsze

mam na uwadze fakt, że słuchacz potrzebuje

niespodzianek. Główny riff musi być dobrze

ugotowany, zanim zaserwuję go słuchaczom.

Nawet jeśli masz świetny przepis, jaki

jest sens, jeśli nie przyrządzisz go dobrze?

Moim ulubionym utworem jest "Mighty

Heart". To zresztą chyba najbardziej melodyjna

pozycja na tym albumie.

Nick Protonotarios: Nie wiem, czy "Mighty

Heart" jest moim ulubionym kawałkiem, ale na

pewno jest to najbardziej "paladinowy" utwór

na albumie! Moją inspiracją podczas komponowania

"Mighty Heart" był sam zespół.

Potrzebuję trzech elementów, które muszą być

połączone, aby skomponować dobry utwór

Paladine.... Epickość, moc i pozytywne uczucie.

To są te trzy elementy, które pozwalają mi

skomponować dobry utwór Paladine. Ten

przepis nigdy mnie nie zawiódł, dlatego mam

już wiele "paladinowych" kompozycji gotowych

na kolejne albumy, które być może wydamy.

Nick, Twoje wokale uważam za jeden z

głównych atutów zespołu

Nick Protonotarios: Dziękuję Ci bardzo za

miłe słowa! Nie uważam, że jestem idealnym

wokalistą. Szczególnie na pierwszym albumie

zauważyliście, że lepiej gram na gitarze niż

śpiewam. Mimo to uważam, że posiadam pewne

potężne atuty wokalne, z których jestem

bardzo dumny... Przede wszystkim bardzo

kocham to, co robię. Poza tym, jestem w stanie

stworzyć tyle linii wokalnych, ile potrzebuję do

każdej piosenki, ale główną bronią jest to, że

sam śpiewam utwory, które tworzę. To

pozwala mi wykorzystać całą moją wizję podczas

ich tworzenia. Mój trening wokalny nie

jest niczym szczególnym... Nie znam nawet

ćwiczeń wokalnych... Jestem bardziej kompozytorem

i gitarzystą niż wokalistą. Kiedy śpiewam,

podążam tylko za swoim instynktem i

sercem! I oczywiście, zawsze szanuję moich kolegów

z zespołu, ich wizję i gust. Jeśli robię coś,

co im się nie podoba, zawsze proponuję alternatywne

rozwiązania, aż będą zadowoleni!

W jakich okolicznościach odkryłeś swój talent

wokalny?

Nick Protonotarios: Udzielę nieco dziwnej

odpowiedzi na to pytanie. Nie odkryłem swojego

talentu do śpiewania. Nigdy nie myślałem

o sobie jako o wokaliście, ale inni zawsze mnie

tak postrzegali. Przez to że przeprowadzałem

ludzi przez śpiewanie kompozycji, które dla

nich tworzyłem, zawsze mówili mi, że jestem

dobrym wokalistą. Więc to nie ja wybrałem

śpiew, to śpiew wybrał mnie. Nawet dziś wyda-

Foto: Paladine

106

PALADINE


je mi się to dziwne, że jestem głównym wokalistą

wielu zespołów, takich jak Darklon,

The Saturn Five i oczywiście Paladine. To

był nieoczekiwany krok w mojej muzycznej

karierze, z którego ostatecznie jestem bardzo

zadowolony!

Christ, jesteś jedynym muzykiem, który gra

w Paladine od samego pozątku istnienia tej

kapeli. Czy w związku z tym to do Ciebie

należy ostatnie słowo?

Christ Stergianidis: Tak, rzeczywiście, jestem

zarówno liderem jak i założycielem zespołu.

Zawsze mam ostatnie słowo w każdej sprawie,

ale daję też dużo swobody twórczej pozostałym

członkom. Każdy z nich wnosi coś unikalnego

do zespołu i bardzo doceniam ich

wkład. Każda decyzja jest podejmowana po

długich rozważaniach i dopóki nie osiągniemy

wspólnego mianownika.

Przypuszczam zatem, że jesteś zadowolony z

całej drogi, którą przeszedł zespół Paladine?

Christ Stergianidis: Tak, jestem naprawdę

zadowolony i usatysfakcjonowany z postępów

zespołu, biorąc pod uwagę, że zaczynaliśmy jako

amatorzy. Na początku chcieliśmy po prostu

grać muzykę, którą kochamy, dla naszej

własnej zabawy, nie myśląc o robieniu czegokolwiek

poważnego, jak wydawanie albumów,

granie koncertów, itp. Zdaliśmy sobie jednak

sprawę, że być może mamy coś wyjątkowego w

naszych rękach, kiedy zaczęliśmy pisać nasze

własne piosenki. Postanowiliśmy więc pracować

nad naszym materiałem z bardziej profesjonalnym

podejściem, co zaowocowało wydaniem

naszego debiutanckiego albumu. Ogólnie

rzecz biorąc, nie zmieniłbym niczego, ponieważ

podoba mi się to, jak potoczyły się sprawy

zespołu.

Nowa płyta nagrana została w nieco odświeżonym

składzie. Nowi członkowie zapewne

wpuścili w zespół trochę "świeżej krwi"?

Christ Stergianidis: Tak, w zespole jest

trzech nowych członków - Sotiris, John i

Mpampis. Oczywiście, wnieśli oni "świeżą

krew" do zespołu. Sotiris, w szczególności, napisał

trzy kawałki na nowy album. Wszyscy

nowi muzycy są bardzo kreatywni i wykazali

się poświęceniem, jak również zaangażowaniem

podczas nagrywania i produkcji albumu.

To uczucie odświeżenia było ważne dla zespołu.

Poza tym, nowi członkowie są bardzo

fajnymi, łatwo nawiązującymi kontakt facetami

i bardzo szybko zaadaptowali się w zespole.

Jakie kryteria musi spełniać muzyk który

aspiruje do grania w Paladine?

Christ Stergianidis: Oczywiście, głównym

kryterium jest umiejętność odpowiedniego grania

utworów. Po drugie, nowy członek dołączający

do zespołu musi być "jednym z nas" i

czuć się jak część rodziny - być osobą, z którą

łatwo się dogadać. Innymi słowy, przyjazną

osobą, z którą możesz porozmawiać bez okazywania

wrogości, urazy i tego typu rzeczy.

Wierzę, że każdy zespół poszukuje mniej więcej

tych samych cech.

Jesteś fanem uniwersum Dragonlance.

Christ Stergianidis: Tak, jestem wielkim fanem

Dragonlance i wszystkich gier Advanced

Dungeons and Dragons. Jest to niesamowity

świat, który może zabrać Cię we wspaniałą podróż

i sprawić, że spojrzysz na rzeczy z innego

punktu widzenia. Tak więc, zdecydowanie polecam

każdemu, kto nie jest zaznajomiony z

Foto: Paladine

tym uniwersum, aby zaczął grać i czytać o nim

Myślę, że się spodoba.

Jak właściwie odkryłeś tą sagę?

Christ Stergianidis: Odkryłem świat Dragonlance

i konkretne jej częśći w wieku około 13

lub 14 lat podczas grania grę Dungeons and

Dragons w tamtym czasie, zwaną Heroes

Quest. Potem wsiąkłem w ten świat na dobre.

Przeczytałem prawie wszystkie powieści, większość

z nich dwa lub trzy razy. To naprawdę

fascynujące.

To Twoja jedyna inspiracja, jeśli chodzi o

teksty z "Entering the Abyss"?

Christ Stergianidis: Tak, "Entering the

Abyss" jest albumem koncepcyjnym opartym

w całości na Dragonlance. Opowiada on bardzo

specyficzną historię rozgrywającą się w tym

uniwersum. Dlatego na Twoje pytanie mogę

odpowiedzieć twierdząco. Nie miałem żadnych

innych inspiracji dla moich tekstów.

Robiąc research przed tym wywiadem często

trafiałem na opinie porównujące Was do innego

greckiego zespołu power metalowego,

mianowicie Firewind.

Christ Stergianidis: Te komentarze są dla nas

wielkim komplementem. Porównywanie naszej

muzyki do Firewind i tego typu opinie, to naprawdę

zaszczyt. Tak, zgadzam się z nimi po

części, ale nie do końca. Rozumiem skąd się

biorą, ponieważ nasze i ich brzmienie są do

pewnego stopnia podobne. Ale jednocześnie

uważam, że mimo wszystko nasze brzmienie

pod wieloma względami się różni i zdecydowanie

nie jesteśmy ich kopią. Mimo to, dalej

uważam to za zaszczyt.

Nie uważasz, że dobrym pomysłem byłoby

zaproszenie Gus G. jako gościa?

Christ Stergianidis: Oczywiście, współpraca z

Gusem G. byłaby nie tylko interesująca, ale

również byłaby dla mnie powodem do dumy.

Tak naprawdę nie myślałem o tym. W gruncie

rzeczy, to nie myślałem o współpracy z żadnym

sławnym muzykiem. Ale wiadomo, nigdy

nie mów nigdy.

Jednak zarówno na Waszym debiucie "Finding

Solace", jak i na "Entering The Abbyss"

paru gości się znajdzie.

Christ Stergianidis: Tak, mieliśmy kilku gości

na "Finding Solace". Na "Entering the Abyss"

jest tylko jeden gość. Nazywa się Thomas Sykes

i jest aktorem podkładającym głos w intro

"Raistlin's Ambition".

Macie na koncie wystę u boku Manilla Road.

Jak ogólnie wspominasz tamten wieczór?

Czy fani ekipy Marka Sheltona dobrze zareagowali

na Waszą muzykę?

Christ Stergianidis: Tak, dzieliliśmy scenę z

legendarnym Manilla Road i w rzeczywistości

był to nasz pierwszy występ pod nazwą Paladine.

Wydaje się, jakby to było wczoraj, z tego

występu wspaniałe wspomnienia. Nie wyobrażam

sobie lepszych okoliczności na pierwszy

występ. Wierzcie lub nie, ale pamiętam, że

zrobiliśmy tylko dwie lub trzy próby w ramach

przygotowań, co było niesamowite a drugiej

strony trochę ryzykowne, ponieważ nie znaliśmy

się wtedy tak dobrze. Manilla Road

przywitała nas ciepło za kulisami. Ogólnie

rzecz biorąc, otrzymaliśmy wiele pozytywnych

reakcji i opinii. Zarówno Manilla Road, jak i

ich fani polubili naszą muzykę i chciałbym im

wszystkim bardzo podziękować.

Miałeś zapewne okazję poznać Marka przed

jego śmiercią.

Christ Stergianidis: Tak, spotkałem Marka

Sheltona za kulisami podczas koncertu i na

krótko przed jego śmiercią. Oczywiście, jest mi

bardzo przykro z powodu jego śmierci, tak jak

wszystkim. Mieliśmy krótką pogawędkę. Tak

naprawdę nie było to nasze pierwsze spotkanie,

ponieważ spotkałem go również kilka razy

w przeszłości. Był przyjaznym, otwartym, jednocześnie

mocno stąpającym po ziemi człowiekiem

i takim go zapamiętam na zawsze.

Dziękuję bardzo za miłą pogawędkę.

Christ Stergianidis: Chciałbym Ci również

bardzo podziękować za ten wywiad. To była

przyjemność odpowiedzieć na wszystkie Twoje

pytania i pozwolić Twoim czytelnikom dowiedzieć

się więcej o Paladine. Jestem wdzięczny

za danie mi tej szansy. Bardzo to doceniam i

cieszę się, że spodobał Ci się nasz nowy album.

Życzę wszystkiego najlepszego Tobie i Twoim

czytelnikom. Uważajcie na siebie. Keep the

Flame Alive!

Bartek Kuczak

Tłumczenie Joanna Pietrzak

PALADINE

107


Dla mnie wszystko jest nowe

Warto zobaczyć, jak Rebellion wygląda z perspektywy nowego muzyka.

Podczas gdy płyta "We are the People" rzeczywiście jest nieco inna, niż poprzednie

krążki kapeli, dla Martina Giemzy, wszystko w Rebellion jest czymś nowym.

O nowocześniejszym brzmieniu, kawałkach inspirowanych współczesną historią i

roli Uwego Lulisa opowiadał nam nowy gitarzysta kapeli.

Martin Giemza: Cześć Katarzyna! (po polsku

- przyp. red.) Cieszę się, że mogę udzielić wywiadu

dla polskiego magazynu, bo mam polskie

korzenie. Zanim zapomnę, chciałbym pozdrowić

całą moją mieszkającą tam rodzinę!

HMP: Super! Ludzie kojarzą Rebellion z dawnymi

czasami, epoką żelaza, okresem wikingów

czy czasami Szekspira. Teraz jednak

wskoczyliście w zupełnie inne ramy czasowe.

To trochę tak, jakbyście wraz "We are the

People" rozpoczęli jakiś nowy rozdział Rebellion.

Tak, to prawda, dawne czasy są typowe,

zwłaszcza dla naszych starszych członków

(śmiech). Pomysł na taki specyficzny temat

miał nasz tekściarz i basista, Tomi, który odpowiadał

też za tematykę na starszych krążkach.

Jako że trzech z pięciu członków kapeli

to osoby nowe, wydaje się, że dobrze było zrobić

wraz Rebellion coś nieco innego. Także

muzycznie. Jako że ja też należę do tych nowych,

trudno mi więc mówić o jakiejś kolejnej

epoce. Dla mnie wszystko tutaj jest nowe. Bardzo

mnie rzecz jasna cieszy, że różnica względem

dawnych płyt jest zauważalna i jest postrzegana

jako nowa era.

Użyliście słowa "rebellion" w kawałku "Liberté,

Égalité, Fraternité". To brzmi mocno. To

przypadek czy użycie tego słowa ma drugie

dno? Na przykład, że jako zespół, jakoś

szczególnie identyfikujecie się z przesłaniem

kawałka?

"Rebellion" zarówno jako słowo, jak i nasza

nazwa idealnie pasuje do kawałka. Chodzi tu o

Rewolucję Francuską i o to, że biedniejsi ludzie

powstają przeciwko swoim ciemiężcom. W klipie

świadomie zdecydowaliśmy się na taki

wiejski anturaż. Jeśli zaś chodzi o Rewolucję,

to można też mówić o rebelii. W każdym razie

raczej identyfikujemy się z koncepcją na płytę

jako taką, a niekoniecznie z tym czy innym kawałkiem.

Czytałam, że "Vaterland" jest inspirowany

Waszym hymnem narodowym.

W zasadzie to Fabrizio napisał muzykę do kawałka

"Vaterland". Tomi posłuchał i od razu

skojarzyła mu się w niemieckim hymnem. Jak

tylko wpadł na to skojarzenie, od razu zadzwonił

do mnie z urlopu i mi zaśpiewał (śmiech).

To, jak muzyka i tekst ze sobą współgrają, jest

mocne. Muzyka uroczyście opiewa śmierć mężów

oraz dzieci, które zaginęły. Hymn narodowy

jest rzeczywiście słyszalny i dlatego postrzegam

go jako muzyczny cytat, który przez

fakt, że pochodzi od dawnego hymnu cesarskiego,

dodaje jeszcze głębszego znaczenia.

Nie mieliście problemów natury prawnej?

Na przykład w Polsce nie wolno przerabiać

hymnu.

Nie, nie obawialiśmy się żadnych prawnych

problemów. Sama melodia powstała na bazie

austriackiego hymnu cesarskiego, a skomponował

ją pod koniec XVIII wieku Joseph

Haydn. W Niemczech mamy okres ochronny

dla sztuki. Po 70 latach od śmierci kompozytora

prawa autorskie wygasają i melodia jest

dostępna. O ile mi wiadomo, nie ma żadnego

prawa, które specjalnie zabraniałoby robić tego

z hymnem narodowym. Nawet się dziwię, że

tak jest w Polsce.

Czytałam, że płyta ma mocne i konkretne

przesłanie. Do tej pory Rebellion raczej opisywał

historię, niż przekazywał przesłanie.

Tak, przesłanie płyty jest jasne: rasizm i nacjonalizm

ponoszą winę za wojny oraz związane

z nimi zniszczenia i zagładę. Cały zespół

reprezentuje zjednoczoną Europę i nikt z nas

nie chce, żeby historia się powtórzyła. Jak

wcześniej wspomniałem, to Tomi miał taki pomysł

i koniecznie chciał go zrealizować. I tak

się stało.

A pandemia miała jakiś wpływ na to nowe

oblicze Rebellion?

Wydaje mi się, że nie ma muzyka, którego pandemia

nie dotknęła. Wiele występów zostało

odwołanych i musieliśmy się nieco ogarnąć.

Ale dobrze spożytkowaliśmy ten czas, nagrywając

płytę. Było dla nas ważne, żeby zespół

wpadł w rytm. Dlatego jak tylko pandemia na

to pozwalała, spotykaliśmy się w sali prób i

ćwiczyliśmy kawałki. Chcielibyśmy już wcześniej

być na scenie, ale tym bardziej się cieszymy,

że niedługo znów wszystko ruszy!

Są gatunki metalu, które zaangażowanie

światopoglądowe czy polityczne mają we

Foto: Rebellion

108

REBELLION


krwi, jak choćby thrash metal. W kręgu klasycznego

heavy metalu nie jest to typowe. Myślisz,

że takie zaangażowanie jest konieczne?

Szczerze mówiąc, wolałem się nie wypowiadać

na temat polityki za pomocą muzyki. Ale, że

pojawił się taki temat, z którym akurat się w

100% identyfikuję, nie był to dla mnie problem.

Kiedy jakaś kapela czuje, że powinna się

w jakiś sposób wypowiedzieć na temat polityki,

trzeba jej na to pozwolić. Mamy wolność

wypowiedzi i powinna ona mieć miejsce także

w muzyce. Coś, co wydaje mi się zawsze dobre,

to kiedy zespół swoją muzyką występuje przeciwko

ksenofobii, rasizmowi i opowiada się za

tolerancją.

A może muzyka powinna być tylko rozrywką?

Wy macie to szczęście, że Tomi to historyk,

ale jest masa kapel, które nie mają

żadnej wiedzy i o historii czy polityce piszą

bzdury.

Muzyka może wywierać szczególny wpływ, a

niektóre tematy mogą głęboko poruszać. Nie

chcę mówić, że musi być rozrywką, tak samo

jak nie może być lekcją historii. Bardzo świadomie

poprowadziliśmy muzykę tak, żeby oddziaływanie

tekstów zyskało jeszcze większą

głębię. Jestem bardzo zadowolony, że wspomina

się o tym też w recenzjach! Utwór "Shoa (it

could have been me)", dobrze wybija rytm, ale

nie pozwala na wspólne maszerowanie, bo stopa

perkusji porusza się w przeciwnym kierunku.

Kroczący riff symbolizuje machinę śmierci

Holokaustu, a stopa idzie właśnie w ten sposób,

ponieważ bylibyśmy źle poczytani, gdyby

dało się do tego kawałka dobrze tańczyć. W

"Verdun" gitary imitują spadające raz po raz

bomby oraz gromy z broni maszynowej, a akordy

w zwrotkach poruszają się niczym odpierający

atak oddział wojskowy. Ten kawałek nie

ma też refrenu, do którego można byłoby śpiewać.

To także nie pasowałoby do tematyki.

Druga całkiem nowa rzecz na nowej płycie to

sound. "Verdun" brzmi bardzo ciężko, "Gods

of War" ma momenty, które brzmią niemal

jak black metal, a w "Vaterland" jest ciężka

solówka. Do tego bębny na całej płycie brzmią

bardzo przestrzennie. Czytałam, że za

sound odpowiada Uwe Lulis. Tomi dał mu

wolną rękę?

Tak, Uwe Lulis był odpowiedzialny za brzmienie,

ale nie za pisanie kawałków. Dzięki

niemu zespół brzmi jak właściwy zespół, w

którym zgadzają się pojedyncze dźwięki.

Świetnie je zmiksował i zmasterował. Wspomniane

momenty w kawałkach takich jak

"Verdun", "Gods of War" czy "Vaterland" już na

początku były ustalone. Chcieliśmy, żeby "Verdun"

brzmiał masywnie, więc dostroiliśmy gitary

do C. To jedyny kawałek płyty, który jest

tak nisko nastrojony. "Gods of War" napisał

Fabrizio, który dorastał wraz z black metalem,

a chaotyczna solówka w "Vaterland" zwyczajnie

pasuje do kawałka, bo niszczy jego epicki

refren. A Uwe nadał temu wszystkiemu odpowiednie

brzmienie.

A jak to się w ogóle stało, że Uwe znów działa

wraz z Rebellion?

Uwe i Tomi wciąż utrzymują kontakt. A jako

że potrzebowaliśmy kogoś, kto nagra nam płytę,

przyszedł pomysł, żeby był to Uwe. Zgodził

się, więc dobiliśmy targu (śmiech). Pomysł,

żeby Uwe wdrożył nowe rzeczy, nie był

zły.

Tomi chciał, żeby wskazał Tobie i innym

Foto: Stefanie Preuss

nowym muzykom drogę?

Jako gitarzysta mogę się od niego wiele nauczyć.

Nawet mi pokazał, jak powinno się zagrać

kilka starych kawałków Rebellion. Wydaje

mi się, że jego styl grania na gitarze także

miał wpływ na mój sposób pisania kawałków.

A obecność Simone Wenzel jest skutkiem pojawienia

się Uwe? To jakaś taka "podróż sentymentalna"?

Jako że Uwe i Simone już razem w zespole

grali, uznaliśmy, że będzie pasować, jeśli i ona

się nieco do tego przyczyni. Pozwolę się powtórzyć:

zgodziła się, więc dobiliśmy targu

(śmiech).

Wracając do brzmienia, mam wrażenie, że z

płyty na płytę jest ono coraz cięższe i bardziej

masywne.

Chcieliśmy na tej płycie zabrzmieć trochę nowocześniej,

jednocześnie nie stracąc typowego

dla Rebellion brzmienia. A jako że nowoczesny

metal nieco masywniej i ciężej brzmi, w

tym właśnie kierunku podażyłem pisząc kawałki.

Przy czym na płycie jest tylko kilka ciężkich

numerów. Zaliczają się do nich według

mnie "Verdun", "Gods of War" i "Shoa".

Kawałek "We are the People" przypomina mi

nieco "Miklagard". Raz - podobne zakończenie,

dwa - obecność nieco folkowej melodii.

To podobieństwo jest celowe?

Obawiam się, że mogę Cię rozczarować, ale w

tym maczać palce musiał przypadek. Nie było

zamiaru, żeby kawałek brzmiał podobnie. Dla

mnie ważne było, żeby w części kluczowej "We

are the People" gitary wybrzmiały dwugłosem,

bo chodzi w niej o zjednoczenie ludzi. Dlatego

gitary powinny grać solówkę w parze.

Okładka, zarówno pod względem symboliki,

jak i wykonania, jest po prostu genialna.

O okładkę zadbał Tomi, a wykonał ją Björn

Gooßes. Sam pomysł omówiliśmy krótko i daliśmy

artyście wolną rękę. A zrealizował ją o

wiele lepiej, niż sobie mogliśmy to wyobrazić!

Jesteśmy z tego powodu bardzo zadowoleni!

Katarzyna "Strati" Mikosz

REBELLION

109


HMP: Cześć Titan. Witaj ponownie.

Titan Fox V: Cześć Bartek, wspaniale znów z

Tobą porozmawiać! Minęły już prawie trzy lata,

jak ten czas leci! Nasz album "Hammer

King" jest już na rynku i wszystko idzie po naszej

myśli. Po raz pierwszy weszliśmy na niemieckie

listy przebojów albumów, a nawet

awansowaliśmy na 46. miejsce, z czego jesteśmy

bardzo dumni!

No właśnie! Dlaczego akurat wybraliście na

tytuł nazwę Waszego zespołu?

Właściwie są dwa powody. Po pierwsze, w kapeli

nastąpiło coś, co nazwałbym restartem zespołu.

Napalm Records to nasza nowa wytwórnia,

Péter Sallai to nasz nowy twórca

okładek, Jacob Hansen dokonał miksu i masteringu,

mamy nowe kostiumy wykonana na

zamówienie specjalnie dla nas przez OV

Thunder Clothing, i oczywiście Gladius

Thundersword to nasz nowy basista. Jest to

więc nowy rozdział w historii Hammer King,

a tytuł albumu to odzwierciedla. Drugi powód

jest oczywisty: wszystkie nasze albumy były

jak książki z opowieściami o pewnej części życia

Hammer Kinga. Debiut opowiadał o Królestwie

i postaciach tam żyjących, drugi ("King

Is Rising") opowiadał o bitwach i wojnach króla,

a "Poseidon Will Carry Us Home" o rejsach

Króla. Kiedy zaczęliśmy przyglądać się

nowym utworom, od razu stwierdziliśmy, że

większość piosenek dotyczyła osoby samego

Króla. Więc musieliśmy po raz pierwszy umieścić

Króla na okładce i nazwać album jego

imieniem.

Jak już wspomniałeś, trafiliście pod skrzydła

nowej wytwórni. Wszystkie poprzednie albumy

Hammer King były wydane przez Cruz

Idealne połączenie

Trzy lata minęły od czasu, gdy Jego Wysokość

Hammer King wypuścił dla swych

poddanych ostatnią porcję muzyki. Na

szczęście dbanie o Królestwo i podróże

statkiem "Poseidon" nie przeszkodziły mu,

by zesłać nową inspirację na swych czterech

posłańców. Z jednym z nich, Titanem Foxem V

udało mi się zamienić parę słów. To zresztą nie

pierwszy raz, gdy Jego Wysokość Hammer King

wskazała mu moją osobę, by nieść wieść dalej.

Del Sur Music. Teraz jest to Napalm Records.

Co Wam dała ta zmiana?

Na początku chcę powiedzieć, że byliśmy bardzo

zadowoleni z Cruz Del Sur Music, a Enrico

Leccese w dalszym ciągu jest naszym

prawdziwym przyjacielem. Czuliśmy jednak,

że nasza odmiana metalu nie była tym, czego

zwykle szuka grupa docelowa Cruz Del Sur

Music, a z drugiej strony nie mogliśmy zbyt

łatwo dotrzeć do "naszej" publiczności. Tak

więc wszyscy zgodziliśmy się, że idziemy do

wytwórni specjalizującej się w naszej muzyce, a

Enrico nas w tym wspierał. Wybraliśmy Napalm

Records, ponieważ współpracuje z wieloma

zespołami wykonującymi bardziej komercyjny

rodzaj metalu. To naprawdę świetnie

działa i widzimy, że dobrze zorganizowana akcja

promocyjna bardzo nam pomogła w dotarciu

do nowych fanów i followersów. Nie zwolnimy

tempa i wykorzystamy tę zmianę tak dalece,

jak to możliwe!

Jak udało się Wam tam trafić?

Z początkiem 2020 roku skontaktowaliśmy się

z kilkoma wytwórniami z wersjami demo

trzech utworów, a Napalm z radością był jedną

z nich, która zaproponowała nam umowę.

Byli pierwsi i ich oferta była najbardziej optymalna.

Wspomnieliście również o zmianie image'u.

To akurat słuszny krok, bo w tych mundurkach

z poprzedniej sesji wyglądaliście jak

pracownicy kuchni, którym na chwilę udało

się wyrwać na fajkę (śmiech).

Dobre! (śmiech), jesteśmy bardzo zadowoleni

z nowych strojów! Z każdym albumem stopniowo

zmienialiśmy swój look. Nasz make-up

też ewoluował. Osobiście nie widzę podobieństwa

do żadnego innego zespołu, ponieważ

mamy ten nieco odważny, celtycki wygląd,

który naturalnie pasuje do naszego pochodzenia…

Pozwól, że rozwinę wątek producenta. Od

niedawna współpracujecie z Jacobem Hansenem

Wszystkie Wasze albumy sprzed

"Hammer King" nagraliście we współpracy z

Charlesem Greywolfem.

Właściwie Jacob jest kolejną osobą w naszym

teamie. Charles Greywolf był i wciąż jest naszym

zaufanym producentem. Jego Studio

Greywolf przeniosło się do nowego miejsca, w

którym jest jeszcze lepsza akustyka. Spędziliśmy

naprawdę wspaniały i kreatywny czas w

studio, a genialne brzmienie sali nagraniowej

sprawiło, że nasz perkusista Dolph brzmi na

znacznie wyższym poziomie niż wcześniej. To

samo zresztą dotyczy wokali. Chcieliśmy mieć

kogoś nowego do miksowania i masteringu, ponieważ

spędziliśmy wiele tygodni pracując w

studiu z Charlesem, a ponieważ bardzo nam

się podoba to, co Jacob zrobił dla Pretty

Maids, był naszym pierwszym wyborem. Jego

miks zwalił nas z nóg, tego właśnie szukaliśmy:

potężnego dźwięku z dużą mocą, który jest

jednocześnie przejrzysty i ciepły! Charles i Jacob

to dla nas idealne połączenie.

Jak wyglądało tworzenie tego materiału?

Był to proces dość innowacyjny. Napisaliśmy o

wiele więcej kawałków niż wcześniej! W sumie

trzydzieści utworów, z których wykorzystaliśmy

dwanaście. Reszta to po prostu (dobrze, że

Gino tego nie słyszy) był materiał do wyrzucenia.

Nie były to słabe utwory, ale czegoś im

brakowało. W przeszłości pisaliśmy w zasadzie

tyle materiału, ile mieściło się na albumie. Teraz

naprawdę piszemy jak najwięcej i zaczynamy

pracować tylko nad pomysłami. Jesteśmy

bardziej kreatywni i wychodzą nam lepsze numery.

"Awaken the Thunder" to naprawdę idealny

opener albumu. To takie uderzenie młota Jego

Wysokości Hammer Kinga. Ustalacie kolejność

utworów na albumie już w czasie tworzenia

czy może robicie to w trakcie nagrywania?

Wielkie dzięki, ładnie to określiłeś. W tej

chwili "Awaken The Thunder" to nasz ulubiony

utwór. Jest on świetną mieszanką brutalnego

Foto: Thommy S. Mardo

110

HAMMER KING


riffu, surowej zwrotki, bardzo tradycyjngo mostku

ze wszystkimi galopowymi gitarami, a następnie

pięknym, wpadającym w ucho komercyjnym

refrenem. Dokładnie to, co lubimy najbardziej.

"Awaken The Thunder" towarzyszył

nam dosyć wcześnie podczas sesji pisania, a

kiedy zrobiliśmy demo z trzema utworami dla

wytwórni płytowych, "Awaken" był już utworem

otwierającym. Nie był to trudny wybór.

Zarówno wtedy, jak i później.

Jako singiel promocyjny wybraliście jednak

utwór "Atlantis (Epilogue)".

Właściwie pierwszym singlem był "Hammerschlag"

z Gerrem z Tankard, Isaaciem z Epica

i The Crusaderem z Warkings. Ale to

"Atlantis" był faworytem zarówno naszym, jak

i ludzi z Napalm Records. To bardzo "gęsty"

utwór, w ciągu 6 minut dużo się dzieje. Mamy

kilka świetnych melodii wokalnych, kilka fantastycznych

solówek gitarowych i wielkie zakończenie

z kontrapunktowym wokalem, z

którego jesteśmy bardzo dumni. Muzyka przyszła

do mnie, gdy spędziłem trochę czasu w

Szwajcarii nad Jeziorem Zuryskim, więc w muzyce

była woda od samego początku. Lirycznie

sprowadza "trylogię morską" z albumu "Poseidon..."

z 2018 roku do konkluzji: Król przepłynął

starożytną trasą Przylądka Horn, a następnie

wraca do domu, lub do nowego domu

w miejscu zwanym Atlantydą. Zawsze fascynowało

mnie pytanie, czy Atlantyda jest mitem,

czy bardzo odległym wspomnieniem wczesnego

okresu ludzkiej historii. Z pewnością jest teraz

częścią historii Hammer Kinga!

No właśnie! "Hammerschlag" ma niemiecki

tytuł. Nie zapomnieliście skąd pochodzicie.

Nie myśleliście o nagraniu całego utworu w

Waszym języku?

Właściwie nigdy nie planujemy naszej muzyki,

ona pochodzi od nas, tak jak ją przekazuje

Wasza Wysokość, sam Hammer King. Uważam

jednak, że śpiewam po angielsku znacznie

lepiej niż po niemiecku.. Ale naprawdę, kiedy

opisujesz wpływ uderzenia młota, nie ma tak

silnego angielskiego słowa jak niemiecki hammerschlag

- więc musieliśmy go tutaj użyć!

"We Are the Kingdom" ma dość intrygujący

riff. On też pochodzi od Króla, czy historia

tego kawałka jest inna?

Król zesłał ten riff, jak wszystkie inne, ale tym

razem przekazał go Dolphowi. Piosenki, które

inicjuje Dolph są zawsze wyjątkowe, a większość

z nich trafia również na albumy. Bardzo

podoba mi się klimat wczesnych lat 80. i późnych

lat 70. na "We Are The Kingdom". Specjalny

riff dla nas!

"Into The Storm" to zaś najsurowszy utwór

na "Hammer King". Brzmi trochę jak wczesny

Iron Maiden. Czy Jego Wysokości się to

podobało?

Król to napisał, więc musi mu się to podobać!

Nigdy nie odważylibyśmy się kwestionować

decyzji Króla w jakiejkolwiek formie. Na pewno

słychać tam wczesny klimat maiden.

Wszyscy zaangażowani w nagranie albumu tak

bardzo polubili ten kawałek. Charles Greywolf

nalegał, abyśmy zamieścili go na albumie,

a ostatnio jeden dziennikarz nazwał "Into The

Storm" najlepszym utworem na albumie.

Rozumiem, że cały materiał pochodzi od Jego

Wysokości. Również teksty. Co tym razem

Król chciał w nich przekazać?

Foto: Thommy S. Mardo

"Awaken The Thunder" to pierwszy utwór, w

ktorym pojawia się we wszechświecie Hammer

King, ale ma też mocne przesłanie dla "świata

zewnętrznego". Będziemy nadal pisać tego rodzaju

teksty w przyszłości, aby nie tylko opowiadać

legendę o Królu Młocie, ale także mieć

wpływ na ludzi żyjących poza Królestwem.

Chcemy mieć pewność, że świat ze wszystkimi

jego złymi i brzydkimi stronami może powoli

zamieniać się w jakieś miłe miejsce. Prawie tak

wspaniałe jak Królestwo!

Macie nowego basistę, o którym zresztą już

wspomniałeś. Jak Król wskazał Wam Gladiusa

Thundersworda? Co się stało z KK Basementem?

Gladiusa zasugerował nasz przyjaciel, Chris

Glaub z niemieckiego magazynu

Break Out. Chris wiedział,

że szukamy nowego członka i

wiedział, że Gladius był bardziej

niż gotowy i chętny do

wykonania tej pracy. Nie mogliśmy

zrobić nic innego, jak

tylko przyłączyć go do nas w

naszej królewskiej krucjacie.

Dlaczego nastąpiła zmiana? To

jak w każdym dobrym małżeństwie,

w tym małżeństwie są

cztery osoby. Ludzie czasami

rozwijają się w różnych kierunkach

i nie zawsze można powstrzymać

oddalanie się od siebie.

Spędziliśmy razem kilka

wspaniałych lat, więc trzymajmy

się ich i cieszmy się dziedzictwem

trzech albumów, które

wspólnie nagraliśmy.

Foto: Thommy S. Mardo

Czy Jego Wysokość chciałby

coś przekazać swym polskim

wyznawcom?

Zdecydowanie! Wszystkim

poddanym i wyznawcom Króla

z Polski pragniemy podziękować

za wsparcie. To przyjemność

znów trafić na łamy Heavy

Metal Pages. Król nadejdzie i

miejmy nadzieję, że niedługo

zagramy po raz pierwszy w Polsce!

Do zobaczenia wkrótce.

Dziękuję Bartku. Uwierz przyjacielu,

że to był zaszczyt znów z Tobą rozmawiać

- Boże błogosław Króla, niech Król Was

błogosławi

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HAMMER KING 111


jednak któryś z pozostałych członków ma

świetne pomysły, jestem całkowicie otwarty na

ich wkład. Ale jak na razie pozostali muzycy

nie przedstawili nam żadnych pomysłów

(śmiech).

HMP: Witaj Fredrik. Właśnie na rynek trafił

nowy album Bloodbound "Creatures Of the

Dark Realm". Cofnijmy się jednak nieco w

przeszłość. Czy gdy ukazał się Wasz debiut

"Nosferatu" czułeś, że Bloodbound kiedykolwiek

dojdzie do punktu, w którym jest dzisiaj?

Fredrik Bergh: Cześć Bartek! Miło Cię słyszeć!

Cóż, nie myślałem wtedy o dziewiątym

albumie(śmiech). Kontynuowanie tworzenia

nowych utworów i koncertowanie. To było wówczas

wszystko, czego chcieliśmy. Jestem dumny

z tego, gdzie jesteśmy dzisiaj! Przeszliśmy

Stawić czoła lękom

Miłośnikom melodyjnego metalu zespołu Bloodbound przedstawiać nie

trzeba. Na tym poletku Szwedzi już dawno ugruntowali swoją pozycję. Może nie

w takim stopniu, jak ich rodacy z Hammerfall czy Sabaton, nie mniej jednak ich

dziewiąty w dorobku album udowadnia, że nie zamierzają być w tyle. O "Creatures

Of the Dark Realm" I nie tylko opowiedział nam grający w Bloodbound na instrumentach

klawiszowych Fredrik Bergh.

Pomówmy jednak o nowym albumie. "Creatures

Of the Dark Realm" to dość intrygujący

tytuł...

Koncepcja liryczna albumu opowiada o stawianiu

czoła swoim lękom i o tym, że strach może

przybierać różne kształty i formy. Ludzie boją

się różnych rzeczy, ale zazwyczaj są to tylko

fantazje w ich głowach. Możesz je przezwyciężyć

z odpowiednim nastawieniem umysłu.

OK, macie swoje doświadczenie, które pewnie

przekłada się na konkretny sprawdzony

sposób pracy, Nie kusiło Was jednak, by tym

razem zrobić coś inaczej niż zwykle?

Proces tworzenia nie różnił się tym razem od

poprzednich albumów, które zrobiliśmy. Ja,

Tomas i Patrik najpierw pracujemy samodzielnie

w naszych domowych studiach. Po

zebraniu mnóstwa pomysłów prezentujemy je

sobie nawzajem i decydujemy, nad którymi

chcemy dalej pracować, a następnie działamy

razem razem i zamieniamy najlepsze pomysły

w odpowiednie utwory. Naszą wizją było napisanie

albumu pełnego "metalowych hitów",

piosenek z chwytliwymi i mocnymi melodiami.

Postawiliśmy sobie poprzeczkę wysoko i

myślę, że udało nam się stworzyć zabójczy album!

\m/

Na Waszej nowej produkcji nie znajdziemy

żadnej ballady. To celowy zabieg?

Wydaje mi się, że w historii zespołu stworzyliśmy

może 3-4 ballady (śmiech). W sumie

nigdy się nie zastanawiałem dlaczego tylko tyle.

Może dlatego, że wolimy się wyszaleć

(śmiech). Nie wykluczam jednak, że na następnym

albumie pojawi ballada. Zobaczymy!

Jednym z moich faworytów na "Creatures Of

the Dark Realm" jest "When Fate is Calling".

Jestem zachwycony sposobem, w jaki

budujecie napięcie zwłaszcza na początku

utworu.

Świetny wybór. Ta piosenka jest w większości

napisana przez Patrika. On skomponował

wszystkie partie oprócz refrenu. Podczas pracy

nad tym kawałkiem jednak utknął, więc wkroczyłem

ja i napisałem refren, a Tomas napisał

tekst. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek!

Bardzo chcę włączyć ją do naszego setu

na żywo, kiedy będziemy mogli ponownie wyruszyć

w trasę!

długą drogę od czasu albumu "Nosferatu".

Jak postrzegasz "Nosferatu" po tych wszystkich

latach.

Nadal uważam, że to świetny album. Na pewno

jest na nim kilka ważnych dla nas utworów

i nawet po czasie jestem z niego dumny.

Ale kiedy nagrywaliśmy go, nie byliśmy nawet

prawdziwym zespołem. Tylko ja i Tomas Olsson

tworzyliśmy ten materiał i nigdy nie spodziewaliśmy

się, że zostanie on tak dobrze

przyjęty. Dzisiaj postrzegają na ten album jak

na klasyk. Tak, "Nosferatu" od strony czysto

muzycznej jest znacznie inny niż nasze ostatnie

dokonania, ale myślę, że to efekt naturalnego

rozwoju na przestrzeni lat.

Foto: BloodBound

Cały materiał został napisany przez Ciebie,

Tomasa oraz Patrika. Powiedz mi proszę,

który aspekt Waszej współpracy lubisz najbardziej?

Tak, to prawda. Jesteśmy osobami odpowiedzialnymi

za tworzenie w zespole. Lubię

współpracować z chłopakami. Na przykład

jeśli zacząłem coś pisać, a w pewnym momencie

utknąłem i nie wiem jak to pociągnąć dalej,

Patrik lub Tomas mogą rozwinąć mój pomysł.

I na odwrót. Bardzo dobrze nam się razem pracuje.

Mamy jasny obraz tego, jak chcemy, żeby

Bloodbound brzmiał.

Pozostali członkowie Bloodbound nie chcą

brać udziału w procesie tworzenia?

Pisanie piosenek to rzemiosło, które wymaga

wielu lat rozwoju, a co z tym się wiąże, ciężkiej

pracy i doświadczenia w komponowaniu. To

nie jest coś, co każdy może robić od ręki. Jeśli

W tym oraz paru innych utworach możemy

usłyszeć dość ciekawie brzmiące chórki. Czyja

to robota?

Większość chórków na albumie została nagrana

przez Patrika z niewielką pomocą jego brata

Andreasa i innego wokalisty o imieniu David.

Zawsze dobrze jest śpiewać chóry różnymi

głosami.

Wydaje mi się, że w "Ever Burning Flame"

oraz "The Wicked and the Weak" słychać

sporo folkowych wpływów. Mam rację?

Tak. Lubimy dodawać folkowe elementy do

naszej muzyki. Na ostatnim albumie również

mieliśmy kilka utworów z wpływami folkowymi.

Ja osobiście wychowałem się na twórczości

takich wykonawców jak Thin Lizzy i Gary

Moore. Lubię szczególnie tą nutę irlandzkiego

folku w ich muzyce.

Bloodbound jest zespołem, który skupia się

przede wszystkim na chwytliwych melodiach

(doskonałe przykłady to "Kill Or Be Killed"

oraz "Marching To War"). Wspomnieliśmy

już o folku, ale wydaje mi się, że czerpiecie

masę inspiracji z innych niemetalowych gatunków.

Świetny wybór, ja również bardzo lubię te kawałki.

Nie słuchaliśmy niczego szczególnego

112

BLOODBOUND


podczas komponowania. Zwykle mam otwarty

umysł na muzykę. Lubię każdy rodzaj muzyki,

o ile jest to dobrze skomponowana piosenka.

Wszystko, od Lady Gagi po metal (śmiech).

Pewnie się cieszycie, że znowu można grać

koncerty.

Tak! Jesteśmy szczęśliwi, że znów będziemy

mogli grać na żywo! W październiku zagramy

dwa koncerty w Finlandii i dwa w Szwecji, a w

grudniu wystąpimy na jednym festiwalu w

Niemczech i jednym w Belgii. W marcu 2022

roku wyruszymy w europejską trasę "Tour of

the Dark Realm". Niestety nie mamy w planie

żadnego koncertu w Polsce.

Jest jakiś jeden szczególny koncert Bloodbound,

który wspominasz najbardziej?

Zagraliśmy wiele koncertów w 25 krajach, więc

bardzo trudno jest wybrać! Ale nasze trasy w

Japonii i Stanach Zjednoczonych były świetne.

Głównie dlatego, że zawsze chciałem tam zagrać.

Ale jak już mówiłem, zagraliśmy wiele

wspaniałych koncertów przez te wszystkie lata!

Trochę rozmów z muzykami już przeprowadziłem.

Wielu z nich narzekała na życie w

trasie i twierdzą, że poza samym występem

na scenie to jedna wielka męczarnia. Głównie

chodziło o przemieszczanie się, brak możliwości

spokojnego snu, czasem brak możliwości

wzięcia prysznica itp. Jestem ciekaw,

jak Ty to postrzegasz bazując na swym osobistym

doświadczeniu.

Zwykle nie robimy bardzo długich tras, więc

nigdy nie dochodzimy do punktu, w którym

jesteśmy zmęczeni i/lub znudzeni życiem w

trasie (śmiech). Zawsze dobrze się bawimy i

naprawdę cieszymy się wszystkim, co związane

z byciem w trasie, szczerze mówiąc! Ale jeśli

miałbym wskazać już jakiś minus, to jedynie

to, że jesteśmy z dala od naszych rodzin!

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

Wielkie dzięki! Mam nadzieję, że zobaczymy

się w Polsce na trasie!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie Joanna Pietrzak

BLOODBOUND 113


Wyrażanie zła na swój własny sposób

Japoński Evil gra siarczysty i intensywny black/thrash metal na tyle dobrze,

że postanowiliśmy przepytać lidera grupy, śpiewającego gitarzystę Ryo Kitamurę.

Zwolennicy Sodom, Venom, Hellhammer czy Sarcófago powinni zainteresować

się drugim albumem tego kwartetu, zatytułowanym "Possesed By Evil".

HMP: Jak to jest być opętanym przez zło i

podążać życiową ścieżką zła w uporządkowanym,

japońskim społeczeństwie? Czujecie

się outsiderami, wyrzutkami, bo wasza muzyka

nawet dla niektórych fanów metalu jest

pewnie zbyt prymitywna i ekstremalna?

Ryo Kitamura: W Japonii jest wiele undergroundowych

zespołów z różnych gatunków.

Nie czuję się więc szczególnie skrępowany.

Chodzi tylko o to, że jest to zazwyczaj muzyka

ekstremalna, więc nie zawsze jest mile widziana.

(śmiech)

Czy to właśnie te zespoły, a do tego Sarcófago

czy wczesna Sepultura, których covery,

obok "Witching Metal" Sodom też nagraliście,

miały na was największy wpływ, kiedy

zaczynaliście grać?

Wczesny Sodom, oczywiście! Po prostu uwielbiam

sposób, w jaki grają na granicy załamania.

I oczywiście Sarcófago. Oba te zespoły

mają na nas ogromny wpływ.

podziemny etos, również za sprawą kolejnych

wydawnictw, ukazujących się nie tylko na

CD, ale też na kasetach i na 7" EP - jest to

dla was ważne, żeby w tych cyfrowych czasach

mieć swoją muzykę nie tylko na fizycznych,

ale nawet na analogowych nośnikach

dźwięku?

Myślę, że analog jest ważny bez względu na to,

w jakim wieku żyjemy, ponieważ pozwala nam

doświadczyć prawdziwego i bezpośredniego

słuchania muzyki. Poza tym, moim osobistym

marzeniem było wydanie płyty winylowej.

W przypadku obu albumów można nawet

mówić, że wydaliście je niczym w końcu lat

80., bo na trzech fizycznych nośnikach - wtedy

cyfrowych wersji jeszcze nie było. A nawet

więcej, bo "Possesed By Evil" doczekała

się niedawno drugiej wersji winylowej, ale jako

picture disc - wygląda na to, że warto było

mieć kolorową okładkę?

Tak, było. Chciałem wydać to jako picture

disc, ponieważ naprawdę uwielbiam ten design.

Jest niesamowity, jak oldschoolowe grafiki

z horrorów, które uwielbiam!

Jesteście kolekcjonerami takich podziemnych

wydawnictw z całego świata, chętnie wymieniacie

się na płyty i wciąż je kupujecie, powiększając

swe kolekcje?

Słucham więcej muzyki cyfrowo niż kiedyś, ale

ostatnio spędzam więcej czasu w domu z powodu

Corony, więc liczba winylowych płyt w

moim domu ciągle rośnie (śmiech). Nasz perkusista

jest prawdziwym kolekcjonerem, typem

faceta, który ma wiele wydań tej samej

płyty.

Ale w sumie i tak macie lepiej niż muzycy

Venom, Hellhammer na przełomie lat 70. i

80. czy później Sodom, bo granie takiej muzyki

wtedy to był dopiero hardcore - obecnie daje

się chyba zauważyć większa tolerancja na

takie podejście do metalu, jakie prezentujecie?

Masz rację. Jak już wspomniałem w Japonii

jest wiele zespołów, więc mam wrażenie, że nasza

muzyka jest przez niektórych akceptowana.

Myślę też, że to w pewnym sensie dobry

czas, ponieważ w dzisiejszych czasach wiele

osób styka się z nową muzyką przez Internet.

A Internet przyniósł nową muzykę nowemu

pokoleniu i każdy może łatwo słuchać tego rodzaju

muzyki.

Foto: Evil

A japońskie grupy, z mistrzami takiej stylistyki

jak Abigail czy Sabbat na czele? Od tych

drugich chyba też zaczerpnęliście nazwę, bo

przecież w początkach istnienia zwali się

właśnie Evil?

Tak, ale najpierw słuchałem niezależnych,

thrashmetalowych kapel zza oceanu, a japońskich

zacząłem słuchać dużo później. Więc nie

jestem pod bezpośrednim wpływem ich muzyki.

Ale mamy teraz dobre relacje i szanujemy

ich! Również nazwa zespołu nie pochodzi od

nich. Nie wiedzieliśmy, że Sabbat grał wtedy

pod nazwą Evil. Wybraliśmy Evil bez zastanowienia.

To było proste i pasowało do naszej

muzyki.

Kiedy dostałem pliki z "Possesed By Evil"

byłem przekonany, że to jakiś nowy materiał

duńskiego, niedawno reaktywowanego Evil,

znanego z MLP "Evil's Message"; dopiero

odpaliwszy "The Cycle Of Pain" zorientowałem

się, że chyba jednak niekoniecznie

(śmiech). Wybierając tę nazwę nie obawialiście

się, że fani będą mylić wasz zespół z innymi

grupami zwącymi się Evil?

Tak naprawdę nie myślimy o tym (śmiech). Po

prostu kontynuujemy wyrażanie zła na swój

własny sposób. Kawałki, które napisaliśmy były

po prostu "Possessed by Evil", dlatego wybraliśmy

ten tytuł.

Od początku istnienia zespołu kultywujecie

Japonia jest dla płytowych kolekcjonerów

prawdziwą mekką, wasze tłoczenia są bardzo

cenione w świecie, do tego wiele edycji przygotowanych

z myślą o rynku japońskim zawiera

utwory bonusowe - można się w tym

wszystkim zatracić tak, że pensja stopnieje

nie wiadomo kiedy? (śmiech)

Tak... dość często zdarza się, że mój portfel

jest pusty (śmiech). Ostatnio jest szczególnie

źle, większość moich zarobków wydaję na płyty.

Chętnie uczestniczycie również w wydawaniu

splitów - takie łączone wydawnictwa są

idealną formą promocji dla takich zespołów

jak Evil?

Osobiście chcę robić splity tylko z zespołami, z

którymi jestem blisko lub które są naprawdę

fajne. Myślę, że to jest dobre dla promocji i dotarcia

do fanów, którzy znają tylko jeden z

tych zespołów.

"Possesed By Evil" to jakby udoskonalona, a

do tego brutalniejsza wersja "Rites Of Evil",

stąd obecność na tej płycie utworów dłuższych,

przekraczających cztery minuty, co

wcześniej wam się nie zdarzało, zrównoważonych

tymi w granicach minuty-dwóch - o

taki efekt właśnie wam chodziło, żeby pokazać

Evil jakby w dwóch odsłonach, potwierdzić

rozwój zespołu potrafiącego coś więcej

niż tylko łojenie na najwyższych obrotach?

Tak, zrobiliśmy, tym razem myśleliśmy o poprawieniu

jakości utworów bardziej niż przy

poprzedniej płycie.

Jakie to uczucie, mieć nową płytę, idealną do

prezentacji na żywo, ale bez szansy na granie

koncertów z powodu pandemii? Jesteście rozczarowani,

czy może fakt, że ta sytuacja do-

114

EVIL


Metal totalny

Nie lubią szufladek, łatek czy etykietek.

Łoją tak, jak Venom czy

Slayer za najlepszych lat i niedawno

wydali debiutancki album

"Krvcifix Invertör". Nie brakuje też

na tej płycie dowodów ("Mephistopheles"!),

że ci młodzieńcy z Ligurii

mają również dość oryginalne

pomysły, a do tego chcą sprawić,

żeby heavy metal znów był

niebezpieczny.

tyczy praktycznie wszystkich muzyków na

całym świecie, jest tu pewną pociechą?

To jest po prostu pechowe. Osobiście dużo

przebywałem w domu, więc otarło się to u

mnie o załamanie psychiczne. Codziennie

mam nadzieję, że normalność wkrótce wróci.

Bardziej popularne czy mainstreamowe zespoły

metalowe mają w tej sytuacji znacznie

większe możliwości promocyjne: są nawet takie,

które kręcą teledyski do wszystkich utworów

z nowej płyty, żeby tylko zwiększyć zainteresowanie

tym wydawnictwem. Wy zawsze

stawialiście na bardziej bezpośrednie

formy promocji, zresztą dotarliście z koncertami

również do Europy. Co teraz? Liczycie,

że dobre recenzje, wywiady i opinie fanów,

wyrażane choćby na ich blogach czy w sieci,

przełożą się na lepsze niż debiutanckiego albumu

przyjęcie "Possesed By Evil"?

Hmmm, tak naprawdę nie myślałem o tym co

zrobimy w przyszłości. Oczywiście byłoby miło

dostawać dobre recenzje, ale nie możemy

wyruszyć w trasę, więc uciekamy od myślenia

o tym (śmiech).

Co uważacie za sukces na tym etapie istnienia

Evil, bo to przecież już 10 lat, jak gracie

razem, możecie więc już pokusić się o

jakieś podsumowanie?

Myślę, że chodzi o możliwość utrzymania zespołu

w prawie tym samym składzie przez 10

lat i wyprodukowanie albumu. Myślę, że najtrudniejszą

częścią bycia w zespole jest umiejętność

pozostania przyjaciółmi. Widziałem

wiele zespołów, które zaczynały jako dobrzy

kumple, ale się rozpadły. Mam nadzieję, że

uda nam się pozostać razem.

Planujecie jakoś przyszłość, czy też podchodzicie

do niej na zupełnym luzie, w myśl zasady:

chcesz rozbawić Boga, powiedz mu o

swoich planach, w obecnych, pandemicznych

realiach chyba jeszcze bardziej aktualnej?

W tej chwili nie mam żadnych konkretnych

przemyśleń na ten temat. Jeśli chodzi o nowy

materiał, to chciałbym o nim nie myśleć przez

jakiś czas, ale jeśli będziemy chcieli go zrobić,

to możemy się zebrać i go wyprodukować.

Dzięki za wywiad.

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

HMP: Pandemia odcisnęła swoje piętno praktycznie

na każdym aspekcie naszego życia,

ale kiedy posłuchałem "Alcoholic Brigade"

pomyślałem, że bardzo musiało wam też brakować

zakrapianych prób, weekendowych

wypadów do pubów czy generalnie imprez?

Hellraiser: My tak naprawdę nigdy nie przestaliśmy

pić, nawet gdy puby zostały zamknięte.

Często zbieraliśmy się by na okrągło

puszczać Baphomet's Blood. Ten żart będzie

się ciągnął przez lata, a my nie zamierzamymu

ulec; już zagraliśmy sekretny show i zrobimy

to znowu. Ci, którzy dadzą się zamknąć w domu

po raz trzeci, są głupimi pizdami.

Łączenie whisky i wina to dobry pomysł, nawet

jeśli weźmiemy poprawkę na to, że jako

nacja jesteście znani z miłości do wina właśnie?

(śmiech)

To nie jest zbyt dobry pomysł, no chyba, że

następnego poranka chcesz się czuć jakby ktoś

ci wbijał gwoździe do głowy. Wino to po prostu

kolejna rzecz, którą robimy lepiej niż inni.

A jak oceniłbyś w takim razie swój stopień

uzależnienia od muzyki, tak w skali od 1 do

10? Myślisz, że ten stan narasta, pogłębia się

z biegiem lat?

Tak, ponieważ nigdy nie potrafiliśmy tego

zmierzyć, co było oczywistym znakiem, że powinniśmy

poświęcić nasze życia heavy metalowi.

Na waszym długogrającym debiucie "Krvcifix

Invertör" nie brak dowodów na to, że

musicie uwielbiać dawne dokonania Slayer i

Venom - to prawda, że zaczynaliście grać,

próbując zgłębić tajniki "Countess Bathory" i

innych klasycznych numerów z wczesnych

lat 80.?

Trzema płytami, których namiętnie słuchałem

przez moje młodzieńcze lata były "Black Metal"

Venom, "The Day Of Wrath" Bulldozer

oraz "Show No Mercy" Slayera. Słuchałem

ich codziennie, czasami nawet po pięć razy. I

tak, na naszych pierwszych próbach zwykle

graliśmy muzykę Venom.

Co przemówiło do was w tej muzyce? Nie

kręcił was death, black czy jakiś nowoczesny

metal, old school to coś, w czym czujecie się i

wyrażacie najpełniej?

Ja i Skullcrusher mieliśmy już blackmetalowy

projekt, coś na wzór Mayhem i Darkthrone.

Mieliśmy wtedy po 13 lat, to wówczas pokochaliśmy

Venom i tak powstał Hellcrash. Od

czasu naszego pierwszego demo nie zmieniłem

sposobu pisania muzyki. Jedynym gatunkiem,

który się nam przypisuje, a który akceptuję to

speed metal; głównie dlatego, że nigdy nie było

klarownej definicji tego, czym jest. Metal totalny

też brzmiałoby dobrze.

Foto: Hellcrash

HELLCRASH 115


Każda muzyka, niezależnie od tego czy jest

nowatorska, czy nawiązuje do czegoś co już

było, jest jednak zakorzeniona w swoim tu i

teraz, czerpie również z epoki w której powstała

- w tym aspekcie jesteście jednocześnie

i klasyczni, i na czasie?

Nie, nie czerpiemy nic z tej ery. Wszystkie nasze

inspiracje pochodzą z czasów przed upadkiem

żelaznej kurtyny. Czujemy dumę z tego,

że jesteśmy przestarzali i nie chcemy mieć nic

wspólnego z tym postmodernistycznym gównem.

Nie spieszyliście się z nagraniem i wydaniem

pierwszego albumu - na wszystko musi

przyjść pora, tym bardziej, że w początkach

istnienia zespołu byliście jeszcze nastolatkami

bez większego muzycznego doświadczenia?

Po prostu nie mieliśmy wtedy pieniędzy na nagrywanie,

dlatego tak długo nam to zeszło. Poza

tym, przez pierwsze dwa lata nie mieliśmy

prawdziwego perkusisty, to Skullcrusher siedział

za perkusją na pierwszym demo. Nigdy

jednak nie przestaliśmy tworzyć nowego materiału,

to pomogło zdefiniować nasz styl. Szczerze,

cieszę się z tego, że nie wypuściliśmy tego

wcześniej.

"Krvcifix Invertör" to wyłącznie premierowy

materiał, nie bawiliście w odgrzewanie starych

numerów?

Większość utworów była napisana kilka miesięcy

przed wejściem do studia, poza "Hordes

Of Satan" i "Alcoholic Brigade", które zostały

napisane w roku 2015, kiedy znacznie

częściej niż zazwyczaj słuchaliśmy Motörhead.

Oczywiście jest sporo kawałków, których

nie użyliśmy, a w tym momencie finalizujemy

nowe kompozycje, które pojawią się na

naszym nowym LP.

Zauważalne jest, że nie rezygnując z siarczystego

łojenia w najlepszym duchu połowy

lat 80. zanotowaliście też pewien rozwój, proponując

też dłuższe, bardziej rozbudowane

kompozycje, z finałowym "Mephistopheles"

na czele - toż wasze drugie demo w całości

trwa niewiele dłużej?

"Mephistopheles" jest najlepszą kompozycją,

jaką kiedykolwiek napisałem, lepszej już prawdopodobnie

nie stworzę (daj spokój, za młody

jesteś na takie deklaracje - przyp. red.). Jest to

też mój ulubiony utwór do grania na żywo.

Zrobiłem go w mniej niż dwie godziny i wyszła

idealnie, to był w stu procentach dar od szatana.

To nie będzie jednak nasz najdłuższy kawałek

w życiu, mamy sporo dłuższych kompozycji,

które ukażą się w przyszłości.

Czyli takie "At War With Satan" jeszcze

przed wami? (śmiech). Zaś na serio: ponoć

młodzi ludzie nie za bardzo garną się do

książek, ale kiedy zerknąłem na tekst "Mephistopheles"

pomyślałem, że nawet jeśli nie

czytaliście "Fausta" Goethego, to przynajmniej

musieliście o nim słyszeć?

Dokładnie! Mniej więcej wiem o co chodzi w

tej historii, ale nigdy nie czytałem tej książki.

Teksty są nacechowane typowo satanistycznie,

ale mają też, jak można zauważyć, posmak pewnej

narracji.

Nie koliduje to trochę z wizerunkiem niekorzesanego

metalowca, czy nie macie z tym

żadnego problemu, w myśl walki ze stereotypami?

(śmiech)

Mam nadzieję, że jacyś potomkowie Goethego

tego nie znajdą, bo inaczej powstanie kolejny

"To Tame A Land"!

Pewnie cieszy was ten pozytywny szum wokół

Hellcrash, bo recenzje są pozytywne, fani

prawdziwego metalu przyjmują wasz album

nader ciepło, a do tego zabijają się o niego

również wydawcy - po wersjach CD i MC

wydanych nakładem Red Wine Rites Records

Dying Victims Productions wypuścili

LP, są też wydania CD przygotowane przez

meksykańskie czy japońskie wytwórnie?

Byliśmy oszołomieni. To znaczy, wiedzieliśmy,

że wszystkie kawałki na albumie mają mocne

riffy i pomysły, ale nie mieliśmy zbyt wiele

czasu, żeby to nagrać, więc wszystko było

robione zbyt szybko i pod pewnymi względami

mogło być lepsze. Niektóre kawałki są niezręcznie

niechlujne, ale jak widać podobają się ludziom,

mają w sobie to coś.

Przygotowaliście dla Carnal Beast jakiś

ekskluzywny bonus, żeby tradycji stało się

zadość, a japońskie wydanie było warte swej

wysokiej ceny?

Tak, bonusowy utwór to są kulisy naszych sesji

nagraniowych. Czy cena jest wysoka? Nie

wiem. (śmiech)

Podkreślacie, że jedyną promocją zespołu

takiego jak wasz jest wydawanie płyt i koncertowanie.

Z tym pierwszym nie ma problemu

nawet w pandemii, ale granie na żywo do

niedawna było praktycznie niemożliwe - brakowało

wam tego, jak sądzę?

Dlatego nie mogę już znieść tej farsy. Jak powiedziałem

wcześniej, w razie potrzeby zagramy

więcej tajnych koncertów, jak powinien to

zrobić każdy, porządny zespół heavymetalowy.

Niech heavy metal znów będzie niebezpieczny!

Dlatego planujecie na przyszły rok dużą trasę

z zaprzyjaźnionymi kapelami, żeby "Krvcifix

Invertör" dotarł do jak największej liczby

maniaków?

Podpalimy Europę ze szwedzkim Eternal Evil

i chorwackim Krucificadores. Wkrótce ogłosimy

daty, więc bądźcie uważni! Do zobaczenia

na trasie!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

HMP: Zanim przejdziemy do waszego najnowszego

albumu zatytułowanego "Churches

Without Saints", który został wydany 4

czerwca, chciałbym się zapytać o wasz poprzedni

album, "The Oath of an Iron Ritual".

Jak dużym był dla was sukcesem? Czy

chciałbyś coś w nim zmienić, czy raczej zostawić

tak, jak jest?

Sataniac: Osobiście nie myślę o zmianach na

starszych albumach. To już jest zrobione. Nie

ma tam nic do zmiany lub naprawy, zostało to

już wydane. Postrzegam te płyty jako świadków

tamtego czasu. A sukces jest tym, co sam

sobie zdefiniujesz. I tak, to dla mnie jest i był

sukces, ponieważ wciąż uwielbiam stare albumy.

Jaka jest największa różnica pomiędzy "The

Oath..." a "Churches Without Saints"?

Najbardziej różni te albumy brzmienie i produkcja,

reszta jest prawie taka sama.

Czy mógłbyś opisać proces tworzenia i nagrywania

waszego najnowszego albumu? Jak

długo pracowaliście nad "Churches Without

Saints"?

Przenieśliśmy się do nowej sali prób pod koniec

roku 2019, jest ona naprawdę przestronna

i wygodna. Tak więc mieliśmy okazję napisać

i nagrać album w naszym własnym miejscu,

co zawsze jest łatwiejsze i pozwala na większy

luz porównaniu do wynajmowanego studia. I

oczywiście nagrywaliśmy z naszym dźwiękowcem

Janoschem, tak więc nie było żadnej presji.

Mieliśmy skończone trzy lub cztery utwory

po ostatnim występie w Szwecji w marcu roku

2020. Po tym skupiliśmy się na nowym albumie

i byliśmy gotowi do nagrywania w październiku

tego samego roku.

W roku 2018 mieliście zmiany w zespole, rozstaliście

się z waszym byłym perkusistą Tormentorem

i przyjęliście Honta. Czy ciężko

było zacząć pracę z nowym perkusistą?

Ciężko było się rozstać z Tormentorem, jest

naszym prawdziwym przyjacielem. Praca z

Hontem to czysta przyjemność, ponieważ jest

on totalnym maniakiem metalu.

Jak duży wpływ miał koncept pustki na teksty

z "Churches Without Saints"? Poza oczywistym

"Learn To Love The Void", powiedziałbym,

że "Endless Awakening", "Primordial

Obscurity" oraz "Armed Architects of

Annihilation" również kontynuują sentencję

"jeśli nie ma życia po śmierci, to lepiej żyć

jego pełnią i zaakceptować to, że nie będzie

nic po nim".

Cieszy mnie to, że poświęciłeś czas by przeczytać

tekst. I tak, masz rację. To nie jest album

koncepcyjny, jednak motyw pustki, śmierci i

116

HELLCRASH


Przeciwko życiu po śmierci

Niemiecki black/thrash ma na pewno kilku godnych reprezentantów, jak

Sodom, Protector, Minotaur czy Desaster, który położył swoją cegiełkę pod podwaliny

tego gatunku. Z ostatnią z tych kapel miałem okazję zamienić kilka słów

na temat jej najnowszego albumu "Churches Without Saints". Dowiemy się, jak

został stworzony i jakie motywy dominują w tekstach. Nie przedłużając, oddaję

głos wokaliście zespołu, Sataniacowi.

sprzeciwu wobec idei życia pozagrobowego był

ciągle z tyłu mojej głowy, kiedy pisałem teksty

na "Churches Without Saints".

Czy fakt, że nasze życie może być tylko

oszustwem coś zmienia? Czy utwór "Armed

Architects of Annihilation" został w jakikolwiek

sposób zainspirowany przez opowieść "I

Have No Mouth and I Must Scream" (autorstwa

Harlana Ellisona)? Jeśli nie miałeś

się okazji zapoznać, to krótki skrót - świat

ogólnie jest rozjebany przez sztuczną inteligencję,

która zostawiła sobie pięciu nieszczęśników,

by się nimi bawić.

Nie czytałem tego powieści. Teksty były zainspirowane

przez nasze własne myśli na temat

tego wątku. I tak, jeśli ludzkość byłaby w stanie

radzić sobie ze śmiercią w bardziej realistyczny

sposób, życie mogłoby być proste, zaś

wszyscy ci fanatycy religijni i polityczni nie

mieliby przeciwnika, którego mogliby nienawidzić.

Czy "Hellputa" określa waszą postawę wobec

hedonizmu i seksualności? I czy jest to

także nawiązanie do jednego z waszych poprzednich

albumów, "Angelwhore"?

Nie, naprawdę nie. Jest to raczej o ludziach z

"wyższą moralnością". Osobiście zawsze mam

szacunek do każdej osoby, którą spotkam.

Szczególnie kobiet. Jednak cholera, zostawmy

kościół w mieście, jak to w naszym języku się

przyjęło. Nie bierz siebie i swoich małych opinii

zbyt poważnie, jesteśmy tylko homo sapiens

na małej planecie z małym słońcem. Nie

ma nawet dobra czy zła, istnieje tylko świat,

który tworzy nasz umysł. Infernal napisał tekst

do tego utworu, jednak dla mnie jest to tylko

mała prowokacja z niepoważnym tłem… I

tak, jest to odniesienie do "Angelwhore" i

"Queens of Sodomy".

Co zainspirowało "Exile is imminent"?

Ten kawałek został zainspirowany przez lockdowny.

Po tym jak nasze ciała umrą, wszyscy

pójdziemy na absolutne wygnanie. Totalnie

natychmiastowo.

Czy "Aus Asche" był pierwszym utworem z

długograja, na którym śpiewacie w swoim

języku ojczystym?

Tak, to jest pierwszy w całości utwór (bardziej

jako outro) z niemieckim tekstem. Jednak miałem

także trochę wersów po niemiecku w "The

Splendour of the Idols" oraz "Learn To Love

Void"...

Zamierzacie tworzyć więcej utworów w innym

języku niż angielski? Obecnie jesteście

dość stonowani w tym... poza wspomnianym

"Aus Asche". Mamy tylko pojedyncze wersy

w stylu "Und ihr… ihr tretet an… das kosmiche

Spiel zu gewinnen?" z "Learn to Love

the Void"?

To nie tyle kwestia wycofania, to przychodzi

naturalnie, a nawet nie... Myślę, że jeśli jakiś

utwór lub motyw muzyczny potrzebuje trochę

słów po niemiecku, to piszę owe słowa w moim

ojczystym języku. Jest to black thrash i język

angielski pasuje do tego stylu bardzo dobrze.

Gitary na "Aus Asche" brzmią dość dziwnie,

jak na Desaster i być może dlatego uznałem,

że językiem moich słów będzie niemiecki.

Jaki utwór z waszego najnowszego albumu

jest najtrudniejszy do zagrania?

Myślę, że "Primordial Obscurity", ponieważ

ma agresywne łamanie tempa i zmiany.

Czy wasza kolejna okładka będzie miała to

czerwono-pomarańczowe zabarwienie, tak

samo jak wasze dwa ostatnie albumy?

Może?! (śmiech)...

Czy macie już wybrany utwór do teledysku?

Jeśli tak, to dlaczego ten konkretny utwór?

W najbliższej przyszłości zrobimy materiał do

"Learn To Love The Void"… ponieważ zawiera

dobry przekaz w ostrym, bezpośrednim kawałku.

Widziałem wasz materiał wideo z Facebooka

na temat waszych pięciu ulubionych albumów

z wydawnictwa Metal Blade Records…

więc wymieniliście tylko cztery:

"Doomsday for the Deceiver", "Hell Awaits",

"Don't Break The Oath" oraz "Angelwhore"?

Czy teraz uzupełniłbyś ten ostatni?

W mojej opinii jest to "Eaten Back To Life"...

Co zamierzacie robić w najbliższych latach

2021/2022?

Dobre pytanie. Mam nadzieje na nasze szybkie

wejście na deski sceny. Jednak obecnie nie

mamy w związku z tym żadnych konkretnych

planów.

Jacek Woźniak

Foto: Diana Mennicke

DESASTER 117


Nagrać album, który sam chciałbym usłyszeć

Mijają lata, a Nocturnal wciąż łoi bezkompromisowy black/thrash najwyższej

próby, nie bacząc na muzyczne mody. Pieczę nad tym wszystkim wciąż

trzyma gitarzysta Avenger, a najnowszy album "Serpent Death" należy do najlepszych

dokonań zespołu, chociaż reszta składu uległa zmianie.

HMP: Pamiętam jak w roku 2001 kupiłem w

Pagan Records waszego pierwszego singla

"Slaughter Command". Od tamtej pory minęło

20 lat, w metalu przeminęło ileś mód i

trendów, a wy wciąż jesteście wierni archetypowemu,

surowemu black/thrashowi. Musicie

chyba całkiem dobrze czuć się w swojej

niszy - list przebojów nie podbijecie, ale nie

jest to ważne, skoro gracie to, co lubicie?

Avenger: Miło słyszeć, że byłeś tam już w

naszych wczesnych latach! Zwykle dostawałem

świetne rzeczy z Pagan Records, jak

Throneum, Damnation, Imperator i jeden z

moich polskich faworytów Sacrilegium, album

"Wicher". W każdym razie, w odniesieniu

wobec mojej własnej muzyki, zawsze chcę

nagrać album, który sam chciałbym usłyszeć i

którego brakuje mi w dyskografiach innych

dla fanów czymś wyjątkowym, bo zawsze są

ludzie, którzy są zainteresowani tego typu rzeczami,

a ci którzy nie są... po prostu trzymają

się albumów. Ponadto, ponieważ zazwyczaj

wydawałem te EP-ki przez większość czasu w

mojej własnej wytwórni, zawsze miałem coś w

rękach, co mogłem rozprowadzić, handlując

samemu. Wydałbym album tylko wtedy, gdy

miałbym poczucie, że jest to bezbłędny materiał

od początku do końca, i tak poza problemami

ze składem, z którymi zawsze musieliśmy

sobie radzić, jest to również powód, dla

którego zajęło nam minimum cztery lata zanim

wydaliśmy nowy album. Ponieważ skomponowanie

materiału wysokiej jakości wymaga

czasu i zawsze muszę być w odpowiednim nastroju,

więc nigdy nie zmuszałbym się do ukończenia

czegokolwiek tylko po to, by dotrzymać

śmiałym eksperymentem. Teraz też postawiłeś

na zmiany, stąd powrót Nocturnal do

męskiego głosu i akces Invokera?

Cóż, płeć nigdy nie grała roli w naszej decyzji.

Tyrannizer była po prostu właściwym wyborem

w 2008 roku, kiedy dołączyła do zespołu

i nigdy nie robiliśmy nic, żeby podkreślić fakt,

że mamy teraz kobietę w zespole. Jeśli ktoś robił

z tego wielką sprawę, to byli to inni ludzie,

jak promotorzy, którzy umieszczali na swoich

ulotkach napis "female fronted...", o którego

usunięcie zawsze prosiliśmy, albo fani, którzy

po prostu lubili nas za to, że mamy kobietę

jako wokalistkę. Oczywiście dostawaliśmy też

gówno od starszych fanów, którym nie podobało

się, że mamy kobietę w zespole, ale z

biegiem lat ludzie się do tego przyzwyczaili i

stało się to normalne. Dla ludzi, którzy dopiero

co nas poznali z nią na wokalu, to i tak było

normalne. Kiedy odeszła i potrzebowaliśmy

nowego frontmana, również nie chcieliśmy

spełniać oczekiwań ludzi, upewniając się, że

mamy inną kobietę na wokalu. Nie ma innej

kobiety, która mogłaby dorównać Tyrannizer

w duchu i postawie, więc mamy Invokera, który

jest tak samo silny w duchu i postawie, a tak

się składa, że jest mężczyzną. Metalowcy nigdy

nie lubią zmian, szczególnie jeśli chodzi o

wokalistów. Ja też nie lubię zmian, ale ludzie

są ludźmi i muszę się z tym pogodzić.

Moguncja to całkiem spore miasto, a i kraj

związkowy Nadrenia-Palatynat nie narzeka

na brak mieszkańców. Musi być jednak

wśród nich krucho z perkusistami chcącymi

grać siarczysty metal, skoro musieliście zwerbować

Belga Johna Berry'ego?

Znalezienie odpowiedniego perkusisty, który

pasowałby muzycznie, emocjonalnie, duchowo

i osobiście do zespołu było naprawdę trudnym

zadaniem. W Johnie z pewnością znaleźliśmy

taką osobę i fakt, że udaje nam się to nawet

pomimo odległości mówi wiele o jego motywacji,

która moim zdaniem jest tutaj kluczowym

czynnikiem. Możesz mieć kogoś siedzącego

obok, ale jeśli jego priorytety nie są takie same

jak twoje, to nie zadziała. Więc czy odległość

jest problemem? Tak... ale głównie dla Johna!

(śmiech)

zespołów. Nie jestem uzależniony od sukcesu

Nocturnal, więc oczywiście gramy to, co lubimy

i nie obchodzi mnie, czy mainstreamowi

ludzie lubią to co robimy, czy nie.

Ten podziemny status podkreślacie również

tym, że w waszej, całkiem obszernej dyskografii,

figurują tylko cztery albumy studyjne,

roi się za to od singli, EP-ek i splitów? Preferujecie

takie krótsze wydawnictwa, na pewno

ciekawsze dla słuchaczy niż seryjnie produkowane

albumy, gdzie często połowa zawartości

to jakieś wypełniacze?

Cóż, w przeszłości, kiedy nie wszystko od razu

trafiało do internetu, miałem wrażenie, że

mniejsze wydawnictwa z różnymi wersjami naszych

utworów i ekskluzywnym materiałem są

Foto: Nocturnal

jakiegoś wymyślonego przez siebie terminu.

"Serpent Death" można śmiało określić nowym

początkiem w historii Nocturnal, bo w

porównaniu z poprzednim albumem 3/4 składu

to nowy zaciąg?

Masz rację... dla każdego, kto porównuje składy

ze "Storming Evil" i nowego albumu, może

to być zaskoczeniem, ale ponieważ Invoker

(wokal) jest w zespole od 2017 roku, a reszta

chłopaków od końca 2018 roku, dla mnie ten

nowy początek faktycznie nie jest już taki nowy.

(śmiech)

Wcześniej też nie bałeś się ryzyka, kiedy do

zespołu trafiła wokalistka Tyrannizer, co mogło

wydawać się niektórym ortodoksom dość

Nie jest to pierwszy taki międzynarodowy

transfer w waszej historii, bo przecież przed

laty grała w Nocturnal Włoszka Jex - metal

nie zna granic, to coś uniwersalnego i ponad

podziałami?

Niewiele osób pamięta o Jex, która była częścią

naszego pierwszego składu koncertowego w

latach 2002/2003. Grała na drugiej gitarze i

nagrała z nami 7-calową EP-kę "Fire Of Revenge",

a przy okazji jest też kobietą o silnym

charakterze. Niestety, nie układało się nam

najlepiej, więc wyrzuciliśmy ją przed nagraniem

"Arrival Of The Carnivore", co z perspektywy

czasu okazało się być naszym nie

najlepszym posunięciem. Ale OK, byliśmy

młodzi i głupi i nadal czuję się źle z tego powodu,

kiedy myślę o tym, jak to się wtedy potoczyło,

ale trudno, to było już ponad 15 lat

temu. Mieszkała wtedy w Niemczech, ale w

okolicy Ruhry, czyli około dwóch godziny jazdy

samochodem w jedną stronę od miejsca, w

którym odbywały się nasze próby, co stanowiło

problem mimo motywacji, ponieważ nie

miała prawa jazdy.

A jak do składu trafił basista Incinerator?

Też znaliście się wcześniej, co ułatwiło sprawę?

118

NOCTURNAL


Gra on również w Wound... Znam go dzięki

temu, że wspólnie graliśmy z Wound z jednym

z moich licznych zespołów The Fog, ale

znaliśmy się też poprzez wspólnych znajomych.

Do dnia, w którym dołączył do zespołu

był "tylko gitarzystą", ale kiedy powiedział mi,

że niedawno kupił bas, bo chce się tym bardziej

zająć, po prostu powiedziałem mu, że

właśnie dostał tę pracę. Najpierw nie był pewien,

czy mówię poważnie, ale teraz, prawie

trzy lata później, można powiedzieć, że tak

było (śmiech). Myślę, że tylko Invoker i on nie

znali się nawzajem zanim dołączył do Nocturnal,

ale ta więź rozwinęła się równie szybko.

To z powodu problemów ze składem trzeba

było czekać na "Serpent Death" nieco dłużej

niż zwykle, bo wcześniej wypuszczaliście albumy

tak co 4-5 lat, pandemia też pewnie

dołożyła swoje trzy grosze?

Problemy z line-upem były oczywiście powodem,

dla którego trwało to dłużej niż zwykle.

Czuję się zmotywowany do poważnej pracy

nad nowymi utworami tylko wtedy, gdy mam

odpowiedni zespół, który może ruszyć z miejsca.

Tak więc w czasie, kiedy nie było pewne

kiedy i z kim wszystko się potoczy, nie pracowałem

zbytnio nad nowym materiałem.

Zbieranie riffów i pomysłów tu i tam tak, ale

nie nadawanie utworom ostatecznego kształtu.

Pandemia opóźniła nagrania albumu o około

pół roku, kiedy to pierwszy termin nagrań perkusji

w Belgii został odwołany właśnie z tego

powodu.

Fani naczekali się na tę płytę, ale wam pewnie

też doskwierała ta przedłużająca się

przerwa: tyle, że zdołaliście zasygnalizować

im potencjał nowego składu splitem z Nuctemeron,

wydanym jeszcze przed pandemią, a

później nic już nie było takie samo?

Split Nuctemeron został wydany, ponieważ

zawsze miałem ochotę na ponowne nagranie

dwóch starych kawałków, a stary skład nie

chciał nagrywać niczego na nowo i uszanowałem

to. Ale teraz miałem okazję i nagraliśmy

w sumie cztery utwory, w tym dwa covery.

Pozostałe covery oraz nagrany ponownie

"Beast Of Hades" z tej sesji zostaną najprawdopodobniej

wydane na 7"splicie z Sabbat

jeszcze w tym roku. Była to również próba

sprawdzenia, czy dam radę nagrać album samemu

i przekazać pliki komuś do zmiksowania.

Ponieważ wyszło nam to na dobre, postanowiliśmy

nagrać album dokładnie w ten sam

sposób. 7" była również dobrą okazją do pokazania

znaku życia z nowym składem, ponieważ

pod koniec 2019 roku nie byliśmy na tyle

daleko z albumem, aby mógł się on ukazać w

najbliższym czasie, więc był to właściwy czas

na wydanie czegoś krótszego.

Podoba mi się to, że nie stoicie w miejscu.

"Serpent Death" jest jak dotąd najdłuższą

płytą w waszym dorobku, trwając ponad 47

minut: zawiera, podobnie jak jej poprzednik

"Storming Evil", aż cztery dłuższe utwory,

ale jeszcze bardziej rozbudowane, bo taki

"Black Ritual Tower" przekracza nawet

osiem minut?

Nie zapomnijcie wspomnieć, że ten 8-minutowy

utwór jest pierwszą kompozycją na płycie

(śmiech). Cóż... Zawsze staram się mieć dziesięć

utworów na albumie. Nie wiem z jakiego

powodu, ale pewnie dlatego, że parzysta liczba

lepiej wygląda na okładce płyty podzielonej na

dwie strony (śmiech). Po prostu okazało się, że

kompozycje ogólnie stały się dłuższe. W końcu

nie ograniczam się, jeśli krótki, dwuminutowy

kawałek działa tak jak jest, po co dodawać

gówno, żeby był dłuższy... tak samo z

dłuższymi utworami... jeśli czuję, że powinno

być dodane to i tamto, po prostu zrobię to, co

będzie korzystne dla utworu. Cieszę się tylko,

że ostatecznie czas grania nie przekroczył maksymalnego

czasu 12" longplaya. (śmiech)

Jeden z tych dłuższych utworów, "Damnator's

Hand", udostępniliście też jako pierwszy

do odsłuchu - trzeba iść do przodu, rozwijać

się, nawet w ramach wypracowanej

przez lata formuły, bo inaczej w oczy może

zajrzeć twórcza stagnacja i będzie po zespole?

Sposób, w jaki to piszesz, brzmi na bardziej

zaplanowany i przemyślany niż był w rzeczywistości

(śmiech). Myślę, że częścią rozwoju

byłoby to, że utwory mają bardziej tradycyjny,

heavymetalowy charakter niż w przeszłości. A

także z powodu niektórych riffów i bardziej

dopracowanych partii solowych. Ale to również

przyszło naturalnie i było tym, co tym razem

chciałem zrobić. Pracuję nad utworami

tak długo, aż mam poczucie, że wszystko jest

godnym dodatkiem do dyskografii Nocturnal.

Pozostanie wiernym formule i nie powtarzanie

się, przy jednoczesnym zachowaniu świeżości,

jest czasem piekielnie trudnym zadaniem, ale z

drugiej strony myślę, że skoro jestem bardziej

fanem niż muzykiem, to w końcu wszystko się

wyrównuje i ma sens.

Teledysk nakręciliście jednak do krótszego,

bardziej typowego dla was utworu "Bleeding

Heaven". Nie chcieliście wystawiać na zbyt

dużą próbę słuchaczy, którzy preferują krótkie,

szybkie numery?

Cóż... Jedynym prawdziwym powodem, dla

którego zrobiliśmy teledysk do "Bleeding

Heaven", a nie do którejś z pozostałych kompozycji,

było to, że miałem już wstępny

pomysł, co moglibyśmy zrobić koncepcyjnie z

tym kawałkiem. I tak, fakt, że jest to jeden z

bardziej "łatwych do słuchania" utworów z albumu

sprawił, że bardziej się do tego nadawał.

Myślę, że kręcenie metalowego teledysku może

bardzo szybko zmienić się z czegoś fajnego

w niedorzeczność... Obejrzałem dosłownie setki

metalowych teledysków, żeby znaleźć jakąś

inspirację, ale odnalazłem tylko miałkie rzeczy,

które mi się nie podobały... na przykład

wokaliści, którzy krzyczą do kamery bez mikrofonu.

Jako fana i kolekcjonera pewnie cieszy cię

fakt, że kolejne wydawnictwa Nocturnal są

dostępne nie tylko na CD czy w wersjach

cyfrowych, ale też na kasetach i na winylu, bo

to nośniki dla metalu wymarzone, nie tak

syntetyczne jak te dwa pierwsze?

Tak, dostać swój album na winylu to zdecydowanie

najlepsza rzecz. Nie jestem pewien czy

kaseta z albumem byłaby naprawdę potrzebna

w dzisiejszych czasach, ale na pewno fajnie jest

coś takiego po prostu mieć. Wciąż mam ponad

2000 kaset, głównie demo, które dostałem w

ramach wymiany. Uwielbiałem to, ponieważ

był to jedyny format, w którym mogłeś zająć

się produkcją wszystkiego samemu za niską

cenę i od razu wysłać to w świat.

Ponoć dni płyty kompaktowej jako dominującego

od lat nośnika dźwięku są już policzone,

bo fani pasjonaci, szczególnie ci starsi, preferują

winyl, innym wystarcza streaming. Myślisz,

że to może być prawda? Ja osobiście

wciąż zbieram płyty CD, bo to wygodny format,

nie wszystko też da się (rarytasy!) mieć

na LP, a i wiele współczesnych produkcji po

prostu nie brzmi z czarnej płyty tak, jak te

klasyczne materiały z analogowej ery...

Myślę, że CD to umierający format, ponieważ

w dzisiejszych czasach nawet ja wolę streaming

od CD z praktycznych powodów, ale każdy ma

swoje zdanie. Jeśli chcę mieć pełne wrażenia

słuchowe, to włożę winyl. Jeśli jest to dostępne

tylko na CD, to również kupię CD. Ale w tej

całej dyskusji o formatach nie ma dobra lub

zła. Na wszystko jest jakiś powód... Przez lata

płyty CD były najlepszym formatem obok kaset

do handlu zagranicą, ponieważ były tanie

w produkcji i bez pudełek nadawały się również

do wysyłania w listach, co pozwalało

utrzymać niską opłatę pocztową.

Liczysz, że pod koniec sierpnia, kiedy to

"Serpent Death" będzie mieć swoją premierę,

sytuacja będzie już stabilna na tyle, że zaczniecie

intensywniej koncertować? Pewnie

nie możecie się już tego doczekać, nie tylko

zresztą wy? A może przeciwnie, odpukać!

Znowu wszystko zostanie zamknięte, bo możemy

spodziewać się każdego scenariusza?

Myślę, że sprawy wyglądają dobrze i w najbliższej

przyszłości wszystko będzie bardziej

otwarte. Byłem już na Obscene Extreme Festival

w Czechach w ostatni weekend i wszystko

co było potrzebne to szczepionka lub test

Covid, żeby się dostać. I nie widzę żadnego powodu,

dla którego nie powinno być grupy ludzi,

którzy upewnili się, że nie są chorzy, razem

na koncercie. Ale tutaj w Niemczech, jak

zawsze, sprawy są nieco bardziej skomplikowane,

gdzie biurokracja zawsze wygrywa ze

zdrowym rozsądkiem. W tej chwili jest kilka

koncertów z bardzo ograniczoną liczbą osób

oraz miejsc i musisz nosić maskę oraz udowodnić

swoje szczepienia lub test. Pod koniec sierpnia

zagram w ten sposób koncert z The Fog...

Szczerze mówiąc nie jestem pewien, jak bardzo

będzie to rozrywkowe... ale lepsze to niż

nic, dobrze jest widzieć, że sprawy posuwają

się choć trochę do przodu...

Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,

Szymon Paczkowski

NOCTURNAL 119


Obecne wcielenie Saratan może nie fascynować

zwolenników mocniejszych czy ekstremalnych

odmian metalu. Jednak z drugiej

strony macie szansę przyciągnąć takich słuchaczy,

dla których graliście kiedyś za ostro,

zbyt jednowymiarowo, a obecne połączenie

metalu i muzyki etnicznej czy orientalnej w

waszym wydaniu jest dla nich interesujące?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Jest unikalne.

I intrygujące. Target wciąż pulsuje, od totalnego

negatywu po fascynację. Obserwujemy ruch

nowego materiału po świecie i fakty cieszą.

Wyszliśmy już dawno daleko poza własne, rodzime

podwórko. Osobiście bardzo cieszę się z

każdego mocniejszego uderzenia w kompozycjach

Jarka. "Nabatea" w tym względzie całkowicie

mnie zaspokaja.

Jarosław Niemiec: Ciężko byłoby w ten sposób

kalkulować. Po prostu robiliśmy to co nam

się muzycznie podobało. Uznaliśmy, że w naszej

muzyce chcemy mieć więcej etnicznych instrumentów;

następnie, że chcemy mieć bardziej

zróżnicowane wokale, a na koniec, że

chcemy skupić się na orientalnym klimacie. To

była ciągła zmiana i w moim odczuciu naturalny

rozwój zespołu.

HMP: Wyobraźmy sobie sytuację, że komuś

spodobał się wasz pierwszy album "The Cult

Of Vermin", po czym na kilkanaście lat stracił

kontakt z Saratan, jakimś cudem nie słyszał

kolejnych płyt. Odpala "Nabatea" i jaka

jest jego reakcja? Rozczarowanie czy pozytywne

zaskoczenie?

Jarosław Niemiec: Szczerze mówiąc nie mam

pojęcia. Pewnie części osób spodoba się rozwój

i odkrywanie nowych muzycznych terytoriów.

Na pewno znajda się też tacy, dla których zmiany

w naszej muzyce zaszły za daleko. Naszą

pierwszą płytę od "Nabatea" dzieli kilkanaście

lat i w tym czasie miało prawo wiele się wydarzyć.

Jesteśmy innymi muzykami, ludźmi, niż

kiedy wydawaliśmy nasz debiut. Niemniej jednak

sądzę, że ten kierunek orientalny w naszej

muzyce zawsze był i można było się tego

spodziewać, że w miarę zbierania doświadczenia

i rozwijania się muzycznie, będziemy podążać

w tym kierunku. Zresztą jest wiele zespołów

diametralnie zmieniających swoją stylistykę

na przestrzeni lat. Nie sądzę, żeby to mogło

kogoś dziś dziwić.

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Z perspektywy

babki dołączającej do zespołu w zaawansowanym

okresie jego rozwoju - tak, to może dziwić,

ma nawet prawo szokować. Już moje dołączenie

uznawałam za zbyt kontrowersyjną decyzję

chłopaków. Pewnie nie każdy z odbiorców

był wtedy "zadowolony". Niemniej to zażarło,

szczególnie za granicą, gdzie kupiono

nas w pełni z nową wizją, odważnym krokiem

dalej i przemyślanym planem na przyszłość.

Odkrywanie nowych terytoriów

Saratan każdą kolejną płytą potwierdza, że orientalny metal to stylistyka

dla tego zespołu wymarzona. Piąty album krakowskiej grupy "Nabatea" to, kolejny

w jej dorobku, klasyczny concept album, płyta wielowymiarowa i urzekająca rozmachem

artystycznej swobody. O kulisach jej powstania opowiadają Jarosław

Niemiec i Małgorzata "Maggie" Gwóźdź.

Każdy kolejny album pokazuje konsekwencję

w obranym kierunku. Również każdy kolejny

projekt jest coraz bardziej zaawansowany muzycznie,

wchodzi level wyżej w trudności kompozycji,

instrumentarium i zaawansowanej realizacji.

Wymagający i stroniący od bylejakości

słuchacz będzie zadowolony. O to przecież

chodzi.

Bardzo ważna wydaje mi się w tym kontekście

również wasza własna satysfakcja, bo

przecież nie gracie dla fanów, poklasku czy

sławy - chcecie realizować się w stylistyce,

która was kręci, a cała reszta, w tym zainteresowanie

słuchaczy, to już tylko bardzo

miły, ale jednak dodatek?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Od lat podziwiam

konsekwencję Jarka i patrzę z radością,

jak jego odważne pomysły sprawdzają się i odnoszą

sukces. Chyba nie miałabym tyle odwagi

i zaparcia, co on, żeby cisnąć w kierunku, w

którym ostatecznie poszliśmy. Prawdą jest jednak,

że nie samym mainstreamem żyje twórca.

Chyba jesteśmy już zbyt starzy i zbyt doświadczeni,

żeby tylko komercyjny sukces i piski

młodszego pokolenia pod sceną były celem

samym w sobie. Z nami pogadasz raczej o

czymś więcej.

Jeszcze nie tak dawno, bo w latach 80. i 90.,

niezależnie od rodzaju uprawianej sztuki,

twórcy jako w sumie wartość nadrzędną stawiali

intelektualne wzbogacanie jej odbiorców.

Obecnie wygląda to zupełnie inaczej i

zdecydowanie gorzej, ale Saratan wciąż jest

jednym z zespołów, proponujących słuchaczom

ambitną, wielowymiarową i nieoczywistą

muzykę - wolicie tkwić w niszy niż iść na

łatwiznę, na tak zwany lep komercji?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Odbiorca

wrażliwy, wymagający, świadomy, zdolny do

zasłuchania i wysłyszenia kunsztu jest najlepszą

nagrodą. Dla niego warto robić to na sto

procent.

To wszystko zaczęło się przed nagraniem albumu

"Martya Xwar", na którym odważniej

sięgnąłeś po tar. Co cię do tego skłoniło?

Szukałeś nowych dróg rozwoju, tak jak kiedyś

wielu innych muzyków, czułeś, że tradycyjne,

metalowe instrumentarium zaczyna cię

powoli ograniczać?

Jarosław Niemiec: W 2006 roku pojechałem

do Azerbejdżanu i tam kupiłem swój pierwszy

Foto: Saratan

120

SARATAN


profesjonalny instrument etniczny - tar azerski.

Wziąłem go nawet ze sobą na sesję naszej

pierwszej płyty, ale nic wtedy nie nagrałem.

Mieliśmy piętnastodniową sesję nagraniową i

nie było czasu na eksperymenty. Na kolejną

sesję, czyli podczas nagrywania "Antireligion",

pierwszy raz wykorzystałem tar w naszej muzyce,

konkretnie w zagrałem solową partię w

otwierającym "Extinguishing the Hope" i zamykającym

"Antireligion pt. 2". Od tego czasu rola

instrumentów etnicznych w Saratan stale

rosła, a apogeum tego było przy okazji "Dark

Orient". Od początku istnienia zespołu chcieliśmy

by oryginalności nadawał nam taki orientalny

pierwiastek. Moje zainteresowanie

muzyką tradycyjną Iranu, Azji centralnej, Kaukazu

rozwijało się równolegle. W pewnym momencie

te instrumenty stały się dla mnie tak

samo ważne w naszej muzyce jak gitara, bas

czy perkusja. To nie był gwałtowny proces i

wyszło to bardzo naturalnie.

Z każdą kolejną płytą Saratan było tych etnicznych

instrumentów coraz więcej: setar, kamancheh,

cura, teraz doszły do nich santur,

saz czy baglama. Nic nie może równać się z

ich naturalnym brzmieniem, sample, które

kiedyś przecież wykorzystywałeś, to zdecydowanie

ubogi krewny prawdziwych instrumentów?

Jarosław Niemiec: Dokładnie. Przy okazji

"Martya Xwar" użyliśmy kilku bębnów etnicznych

i wspomnianego wcześniej tara. Resztę

instrumentów etnicznych zrobiłem używając

wirtualnych instrumentów. Miałem mało instrumentów

etnicznych i żeby płyta brzmiała

różnorodnie, użycie VST wydawało się rozsądnym

rozwiązaniem. Niemniej jednak czułem,

że to jakiś półśrodek. Instrumenty te brzmiały

sterylnie i nie miały tego klimatu, charakterystycznego

dla muzyki tradycyjnej tych regionów.

Nie oddychały. Instrumenty tradycyjne

czasem nie stroją idealnie, czasem coś zabrzęczy,

coś zastuka. Niektóre z nich są tak ciche,

że podczas ich nagrywania słychać jak oddycham.

Ale właśnie te niedoskonałości tworzą

ich magię. Doszedłem do wniosku, że chcę iść

dokładnie w stronę całkowitej naturalności.

Od tego czasu używam tylko prawdziwych instrumentów

i nie używam żadnych sampli.

Tym bardziej, że w międzyczasie moja kolekcja

instrumentów etnicznych znacznie się powiększyła.

Mam ich teraz około 40.

Co ciekawe EP "Dark Orient" to z jednej

strony wasz najbardziej etniczny i akustyczny

materiał, ale też po części metalowy - to

obecnie nierozłączne już elementy stylistyki

Saratan?

Jarosław Niemiec: Tak. Nie wyobrażam sobie

teraz tworzenia muzyki Saratan bez etnicznych

instrumentów i akustycznych momentów.

Jesteście też dość przewrotni, bo ten, niby

krótszy z nazwy, materiał trwa ponad godzinę,

gdy najnowszy album "Nabatea" niecałe

35 minut - nawet jeśli dwa utwory na "Dark

Orient" zamieściliście w dwóch różnych wersjach,

to można było je przecież potraktować

jako bonusy i wydać całość jako piąty album

Saratan?

Jarosław Niemiec: "Dark Orient" traktujemy

jako EP-kę nie z powodu długości trwania, ale

dlatego, że to bardziej kompilacja niż album.

Zawiera cover "Whenever I May Roam", naszą

wersję ludowej pieśni "Ederlezi" i trzy wersje

językowe utworów "Desert Winds" i "Khan

Foto: Saratan

Tengri". Pozostały materiał jest w większości

akustyczny. Nie jest to materiał zwarty jak

inne nasze płyty. Jest bardziej eksperymentem

jak daleko nam się uda zabrnąć w tworzeniu

mrocznej i klimatycznej muzyki etnicznej.

Bardzo lubię ten muzyczny kierunek. Mimo,

że "Dark Orient" nie jest pełnoprawnym albumem,

w dużym stopniu ukształtował nasz styl

muzyczny.

Nabatea, czyli Nabatejczycy, temat bardzo

ciekawy - przy takiej oprawie instrumentalnej

warstwa tekstowa musiała być dopracowana

w stu procentach i nie odstawać od muzyki

nawet o cal, bo powstałoby wtedy poczucie

dysonansu?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: O merytorykę

dba, zawsze niezastąpiony w tych sprawach,

Jarek. To gwarantuje spójność i autentyczność

materiału, bez zbędnych kompromisów czy

odstępstw. Ja dostałam w "Nabatea" sporo

wolności w interpretacji i melodii wokali. Jednak

Jarek zawsze czuwa nad utrzymaniem

autentyczności tej sztuki. Szczerze mówiąc,

nie wyobrażam sobie, żeby nie było go w pobliżu,

kiedy nagrywam swoje pomysły.

Jarosław Niemiec: Kiedy album powstawał -

jeszcze w 2019 roku - Michał, Adam i ja pojechaliśmy

turystycznie do Jordanii. Ślady historii

Nabatejczyków, ruiny ich miast i inne rzeczy

które tam widzieliśmy zrobiły na nas takie

wrażenie, że stały się inspiracją podczas tworzenia

tej płyty. Po tym wyjeździe zacząłem

coraz bardziej zgłębiać tematykę historii i kultury

Nabatejczyków. Wtedy też ruszyłem z pisaniem

tekstów.

To klasyczny concept album, od instrumentalnej

uwertury do pięknego finału w postaci

najdłuższego na płycie, akustyczno-epickiego

utworu "Mysteries Of The Ancient Paths",

jakby osiem rozdziałów dłuższej opowieści?

Jarosław Niemiec: "Nabatea" to album koncepcyjny,

tak samo jak wcześniejsza "Asha". W

przypadku naszej ostatniej płyty głównym elementem

konceptu jest warstwa tekstowa, która

traktuje o kulturze, wierzeniach i upadku Nabatejczyków.

Za warstwą muzyczną też stoi

koncept, który spinają w klamrę utwory instrumentalne.

Chciałem żeby ten album był bardzo

spójny pod każdym względem i najlepiej

byłoby go przesłuchiwać w całości.

Dlatego nie trafił na tę płytę singlowy utwór

"Shena", chociaż śpiewający w nim Mir Cyaxares

udziela się jednak na "Nabatea"?

Jarosław Niemiec: Mir to mój kumpel z Kurdystanu.

To dobry kolega i świetny muzyk -

założyciel zespołu Cyaxares. Od początku

mieliśmy plany nawiązania jakiejś współpracy

i taka trwa do dziś. Na początku pomagał mi

w utworze "Shena". Razem z wokalistką zespołu

Cyaxares - Nawą, napisali tekst do utworu

i go zaśpiewali. Nawa zaspiewała w języku

chaldejskim, a Mir dośpiewał krótką wokalizę.

Dodatkowo pomógł przy nagraniach instrumentu

nay, na którym zagrał Brwa - jeden z jego

znajomych. Następnie pomógł mi w EP-ce

mojego solowego projektu. "Serzemin" to druga

EP-ka sygnowana moim imieniem i nazwiskiem.

EP-ka ta inspirowana jest tradycyjną

muzyką kurdyjską. Mir pomógł mi w znalezieniu

wokalistki, która zaśpiewała w języku sorani

w utworze "Xewnek". Następnie ja nagrałem

santur do jednego z jego projektów, a on

gościnne wokale na "Nabatea". Wracając do

"Shena" - to niezależny utwór. Nie pasowałby

do "Dark Orient" czy "Nabatea". To inna historia,

inny język, inny region. Swoją drogą po

wydaniu tego utworu doszedłem do wniosku,

że zacznę tworzyć muzykę etniczną niezależnie

od Saratan, w której skupię się na całkowicie

akustycznym instrumentarium.

Wcześniej nagrywaliście jeszcze dłuższe

utwory, jak "Dakhma - The Tower Of Silence"

czy "Dark Orient", ale teraz komponowanie

nie poszło w tym kierunku, stąd większość

utworów napłycie to krótsze numery w

granicach czterech minut?

Jarosław Niemiec: Komponując nie planuję

długości utworu. Czasem wyjdzie dłuższy, czasem

krótszy. To wszystko kwestia jak mi się

muzyka i tekst zgadza. Nie ma za tym żadnej

ciekawej historii.

Gdyby nie pandemiczne zawirowania "Nabatea"

ukazałaby się szybciej? Do studia weszliście

w studio ubiegłego roku, a cały proces

zakończyliście w kwietniu - jak na zespół niezależny

i całą tę sytuację, to chyba i tak całkiem

dobry wynik?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Skomplikowanie

sytuacji przez pandemię było ewidentne

i oczywiste. Przed wybuchem zarazy, kiedy

świat nie śnił nawet o tym, co się wydarzy, zgodnie

uznaliśmy, że bardzo chcemy nagrać ten

album. Paradoksalnie covid okazał się tu

SARATAN 121


sprzymierzeńcem, bo w zamknięciu domów,

uruchomił nas twórczo. To był po prostu jeden

wielki wybuch pomysłów, natchnień, kończący

się na organizowaniu prywatnych przestrzeni

nagraniowych. Dla mnie osobiście pandemia

to rozdział zupełnie nowych możliwości technicznych.

Oczywiście wszystko dzięki temu, że

wirus nie powalił nas doszczętnie, co doceniamy,

bo nie każdy miał tyle szczęścia. Niemniej

kiedy obostrzenia zaczęły topnieć, byliśmy gotowi

do właściwych nagrań - ograni, osłuchani,

przygotowani na szóstkę do wejścia do studia.

I poszło elegancko.

Macie za sobą współpracę z polskimi i zagranicznymi,

również większymi, wytwórniami,

ale od kilku lat Saratan jest sam sobie żeglarzem,

okrętem i sterem. Są pewnie plusy i

minusy tej sytuacji, ale pełna niezależność

jest tu nie do przecenienia?

Jarosław Niemiec: Rynek muzyczny stale się

zmienia. Mam wrażenie, że dużo szybciej niż

dawniej. Kiedy zakładałem zespół w 2003 roku

byłem przekonany, że musimy wydawać

płyty przez wytwórnie i opierać się na ich dystrybucji.

Wtedy głównym nośnikiem była płyta

kompaktowa, a serwisy streamingowe jeszcze

nie istniały. Dziś płyta CD jest raczej przeżytkiem,

prawie wszyscy słuchają muzyki na

Spotify i podobnych. Do wypuszczenia muzyki

w internet nie potrzebujemy pośrednika.

Tym bardziej, że wytwórnie podczas tych dwudziestu

lat też się mocno zmieniły i mniej inwestują

w mniejsze zespoły. Dla mnie to nie

kwestia niezależności, tylko reakcji na to jak

zmienia się scena i rynek muzyczny. Masę zespołów

zaczęło tak robić na długo przed nami.

"Nabatea" wydaliście też na CD w limitowanym

nakładzie 200 egzemplarzy, podobnie

zresztą jak EP "Dark Orient". To na tę chwilę

realna liczba fizycznych nośników, jakie

jesteście w stanie rozprowadzić, cyfrowa dystrybucja

muzyki to podstawa?

Jarosław Niemiec: Dokładnie. Ludzie słuchają

muzyki w streamingu, na Youtubie, Bandcampie.

Od lat nośnik jakim jest płyta CD

umiera. To normalna kolej rzeczy i nie ma co

się nad tym specjalnie rozwodzić. Mamy taką

symboliczną ilość płyt, dla tych, którzy chcą

mieć taki digipack w kolekcji, ale zdecydowanie

większość osób preferuje jednak wersje cyfrowe

i streamingi.

Foto: Saratan

Słyszy się jednak, że analogowe nośniki

dźwięku, kasety i winylowe LP czy EP, święcą

prawdziwe triumfy, ich sprzedaż wzrasta z

każdym rokiem, a wiele zespołów musi przygotowywać

kolejne nakłady - może to więc

kompaktowy dysk odchodzi powoli do lamusa

i warto pomyśleć o wzbogaceniu fonograficznej

oferty Saratan?

Jarosław Niemiec: Oczywiście płyty winylowe

wróciły do łask i wypierają płyty kompaktowe

w klasyfikacjach fizycznych nośników. Jednak

cały czas to mały procent w porównaniu

z odtwarzaniem muzyki cyfrowo. Jeżeli kiedyś

pojawi się zapotrzebowanie na wydanie jakiegoś

naszego albumu na winylu, na pewno to

rozpatrzymy. Na ten moment nie mamy jednak

takich planów.

Pierwszy utwór promocyjny to lyric video do

"The Dusk Of Raqmu", ale niedawno skończyliście

też zdjęcia do regularnego teledysku.

Jesteście zadowoleni z rezultatów i kiedy

nastąpi jego premiera?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Czekam jak

na prezent pod choinkę albo paczkę od kuriera.

Realizowany w dwóch etapach, w ciekawych

okolicznościach, miejscach i stylistyce.

Będzie zjawiskowo.

Jarosław Niemiec: Nad klipem cały czas pracujemy.

Na razie nagraliśmy ujęcia w studiu.

Zostało nam jeszcze kręcenie w plenerze. Klip

kręcimy do "The Lament to al-Qaum" i powinien

być gotowy już w sierpniu. To prywatnie

mój ulubiony utwór z tej płyty, i mam nadzieję

że efekty pokryją się z naszymi oczekiwaniami.

Pewnie po okresie koncertowej posuchy liczycie

też na to, że zdołacie zagrać trochę koncertów,

zaprezentować premierowy materiał

również na żywo?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Nie ma na razie

takich planów. Z naszej strony nie ma na to

też jakiegoś szczególnego ciśnienia. Co nie

zmienia faktu, że niemożliwie za tym tęsknię.

W dodatku bardzo wiele osób o to pyta, więc

fajnie byłoby coś, kiedyś, gdzieś. Ale nic za

wszelką cenę.

Jarosław Niemiec: Pod tym względem trochę

się u nas pozmieniało. Pewnie będziemy grać

jakieś koncerty w przyszłości, ale nie skupiamy

się na planowaniu tego. Za to coraz więcej czasu

spędzam w studiu nagraniowym. Prócz nagrywania

materiału Saratan, nagrywam gościnnie

etniczne instrumenty dla innych zespołów

i nagrywam nowe projekty i pomysły na

potrzeby mojego solowego projektu. Coraz

bardziej czuję, że praca w studiu to moje ulubione

zajęcie. Dodatkowo pandemia i nasze

prace też nie pomagają w snuciu dalekich planów.

Pożyjemy, zobaczymy.

Nie obawiacie się, że po chwilowym, obecnym

otwarciu szybko będzie kolejny lockdown,

znowu wszystko zostanie zamknięte? A

w takiej sytuacji nie da się niczego zaplanować,

zorganizować, co w branży muzycznej

jest podstawą - owszem, można w takiej sytuacji

pisać i tworzyć, ale czy taka kolejna

sytuacja będzie miała rację bytu, skoro już teraz

mamy prawdziwy wysyp nowych płyt?

Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Jak wspominałam,

sytuacja kryzysu podziałała na nas

twórczo. Z każdym rokiem jesteśmy też bardziej

odporni na nieprzewidziane zwroty akcji.

Do "Nabatea" podeszliśmy niezwykle spokojnie.

Nie pamiętam, kiedy w czasie robienia

materiału panował taki luz. Jestem spokojna o

kolejne kroki. Tylko, jak to mówią, najważniejsze,

byśmy byli zdrowi…

Wojciech Chamryk

Foto: Saratan

122

SARATAN



nek widzów, chociaż... kto tam wie. W takich

czasach żyjemy i tu próbujemy się jako artyści

odnaleźć. I wchodzimy z materiałem, który nie

brzmi jak schabowy z ziemniakami i ma zdecydowanie

więcej barw niż żółty ser.

Ciągle do przodu alternatywnej rzeczywistości

Najnowszy album HellHaven "Mitologia bliskości serc" potwierdza, że ten zespół

nigdy nie osiada na laurach, ciągle szukając nowych pomysłów i rozwiązań w

obrębie wypracowanego stylu. Mamy więc jakby ciąg dalszy bardzo udanego albumu

"Anywhere Out Of The World", ale w jeszcze ciekawszej oprawie dźwiękowej i z polskimi

tekstami. Gitarzysta Jakub Węgrzyn i wokalista Sebastian Najder opowiadają o

kulisach powstania tej bardzo ciekawej i kto wie, może nawet przełomowej dla zespołu,

płyty.

HMP: Znowu zaskoczyliście, przygotowując

po "Anywhere Out Of The World" płytę zupełnie

odmienną, chociaż od razu można dostrzec,

że to produkcja HellHaven - takie

mieliście założenie, czy tak po prostu wyszło

na etapie procesu twórczego?

Jakub Węgrzyn: To zawsze wychodzi w trakcie,

chociaż z drugiej strony pewne ramowe założenia

i koncepcje były obecne od początku

pisania materiału. Nie powiedziałbym, że jest

to płyta zupełnie odmienna od "Anywhere

Out Of The World". Dla mnie jest kolejnym

krokiem, ale wynikającym z każdego poprzedniego.

Stąd ma z nią wiele wspólnego, ale faktycznie,

tym razem wprowadziliśmy więcej słyszalnych

zmian tj. dopracowaliśmy brzmienie

oraz przeskoczyliśmy z języka angielskiego na

Czyli to, co mówiłeś przy okazji premiery poprzedniego

albumu, że uwielbiacie kombinować

z brzmieniami, stylistyką, formą i aranżacją,

jest niezmienne?

Jakub Węgrzyn: Niezmienne, chociaż przefiltrowane

obecnie przez kolejne lata doświadczenia.

Nadal bawimy się wszystkimi zabawkami,

jakie znajdujemy w tej muzycznej piaskownicy.

Od brzmienia, przez instrumenty, formę

wyrazu, technikę a kończąc na wycieczkach

w różne style muzyczne. Jednakże 12

lat tworzenia pod szyldem HellHaven nauczyło

nas, że to jednak słuchacz jest najważniejszym

elementem tego cyrku i to dla niego tworzymy.

Nie tylko dla siebie. Zaczęliśmy słuchać

odbiorców naszej muzyki ze skupieniem i

zrozumieniem. Spisaliśmy wszystkie swoje dotychczasowe

błędy, przeczytaliśmy wszystkie

recenzje, opinie, komentarze i wspólnie opracowaliśmy

ramę dla płyty składającą się z listy

"czego nie robić". Jakich błędów nie popełnić.

Jakie decyzje podjąć, aby tą płytą dotrzeć do

jak największej liczby słuchaczy. A cel jest o

tyle trudny, że przeciętny słuchacz nie jest

Na "Anywhere Out Of The World" zaskakiwały

partie trąbki, teraz wykorzystaliście lirę

korbową czy dudy - skoro pojawiają się pomysły

i możliwości grzechem byłoby z nich

nie skorzystać, bo zdecydowanie poszerza to

dźwiękową paletę HellHaven?

Sebastian Najder: Cóż, nie tylko paletę

dźwiękową, ale i intertekstualność całości.

Używając akustycznych instrumentów, wokół

utworu tworzy się żywa otoczka klimatu, która

spaja całość biologiczną klamrą. Nie jest to

wcale takie proste, aby zharmonizować to ze

sobą (w szczególności w przypadku etnicznych

instrumentów) ale moim zdaniem w erze szybko

postępującej cyfryzacji jest to zabieg jak

najbardziej pożądany.

Trzymacie się również tej wypracowanej formuły,

że wasze kolejne płyty ukazują się co 4-

5 lat. Przy tak ambitnej muzyce nie da się

inaczej, pewne kwestie wymagają dopracowania,

choćby aranżacyjnego?

Jakub Węgrzyn: Są utwory, które napisały się

w tydzień. Są jednak takie, nad którymi siedzieliśmy

do ostatnich momentów. Szanowni

koledzy z zespołu coś o tym wiedzą, kiedy w

przeddzień wysłania gotowych nagrań na finalny

miks próbowałem ich przekonać do ostatnich

słusznych poprawek (słusznych oczywiście

tylko z mojego punktu widzenia). Skończyło

się to dla mnie łykaniem nerwosolu. Ale

bardzo się cieszę, że przeszliśmy przez taki

proces, bo ta płyta została napisana, nagrana i

wyprodukowana naprawdę wspólnymi siłami.

I jest to znacznie trudniejsze, niż zabawa w

projekt solowy. Bo w zespole musi być pewna

zgoda, wspólna koncepcja, rama. Każdy z nas

odrobił wielką lekcję pokory i cierpliwości. Ale

to była bardzo cenna lekcja, która tylko ugruntowała

naszą przyjacielsko-rodzinną strukturę.

I spowodowała, że dokończyliśmy tę płytę nie

mając na koncie wyroku za zabójstwo lub okaleczenie.

To też się liczy. Ale tak na serio - każdy

dostał na płycie możliwość stworzenia czegoś

według swojej wrażliwości muzycznej. Do

tego stopnia jest to wspólna praca, że na koniec

zrezygnowaliśmy z podpisywania utworów

nazwiskami. Uważam to za najlepszą decyzję,

bo dzisiaj każdy z nas czuje się współautorem

całego materiału.

język ojczysty. Utwory też są bardziej... przebojowe?

Nie wiem czy to dobre słowo. Mają na

pewno nośne elementy. Takie wiesz, że chcesz

wcisnąć "replay". Cieszy mnie, że uważasz, że

słychać tam HellHaven. To znaczy, że nasz

styl zaczyna się krystalizować i być rozpoznawalny.

Nad tym mocno pracujemy. Ciężko jest

być w dzisiejszych czasach oryginalnym, stąd

każda taka opinia jest dla nas bardzo budująca.

Foto: HellHaven

przyzwyczajony do płyty, na której dzieje się

tak wiele. A przecież to właśnie tak chcemy

grać. Społeczeństwo raczej lubi (co nie jest

przytykiem!) proste formy przekazu. 20 lat kupujesz

w sklepie ten sam żółty ser, bo się przyzwyczaiłeś

i w sumie nigdy nie wpadłeś na pomysł,

że obok stoi jeszcze 50 innych. Jak

obiad, to schabowy z ziemniakami, bo "a co,

jak mi tamte dziwactwa nie będą smakowały?".

Trochę tacy jesteśmy. Boimy się zmian w tak

prozaicznych momentach jak zwykłe zakupy a

co dopiero, kiedy mówimy o kulturze czy sztuce.

Pewnie większość wolałaby, aby Małysz

dalej skakał, bo już się przyzwyczaili, że co

niedziela po obiedzie mieli stabilną i powtarzalną

rozrywkę. Cud, że po 20 latach "Kevin

sam w domu" na Polsacie to już bardziej zabawny

trolling, niż faktyczne spełnianie zachcia-

"Mitologię bliskości serc" nagrywaliście w

czasie pandemicznych ograniczeń, pracowaliście

więc w różnych miejscach, również w

warunkach domowych, dzięki wykorzystaniu

mobilnego studia. Było to duże utrudnienie

czy zdarzało się wam już wcześniej pracować

w taki sposób?

Jakub Węgrzyn: Proces nagrań był dla mnie

szczególnie ważny. Wiesz, każdy z nas szuka

w zespole pewnej specjalizacji. Pisanie muzyki

i granie koncertów to tylko "marny" czubek góry

lodowej. Stąd Sebastian jest specem od social

media, ma wyczucie w kontaktach z ludźmi

i spore doświadczenie w internetach. Paweł

jest przedsiębiorczy i potrafi załatwić kupę rzeczy,

o których istnieniu nawet nie mamy pojęcia.

Marcin trzyma fundusze, które inaczej byłyby

w stanie permanentnego chaosu a Hubert

opowiada doskonałe kawały o papieżu. Ja za

cel postawiłem sobie przeprowadzenie nas

przez cały proces nagrań z uwzględnieniem

124

HELLHAVEN


odwiecznych problemów finansowych, ale w

taki sposób, aby zrobić duży krok do przodu w

brzmieniu i jakości. I w taki sposób nie nagrywaliśmy

jeszcze nigdy. Mówiąc w skrócie (bo

wszystko trwało ponad 30 miesięcy) zaczęliśmy

od rejestracji materiału na tzw. "setkę".

Omikrofonowaliśmy wszystko co się dało i

przez kilka miesięcy rejestrowaliśmy utwór po

utworze. Proces ten pozwolił nam nie tylko na

stworzenie tzw. taśmy-matki, ale także na rozpoczęcie

procesu pierwszych poprawek naszych

ówczesnych kompozycji. To już na tym

etapie zaczęliśmy słyszeć pewne niedociągnięcia,

wdrażać nowe pomysły, rozwiązania, brzmienia.

Testowaliśmy sprzęt oraz nasze umiejętności

do granic możliwości. Potem uderzył

Covid. Trzeba było się szybko dostosować.

Rozbiliśmy sesję nagraniową na wizytę w

trzech studiach oraz wspieraliśmy się dość nowatorską

metodą nagrywania gitar w domu

przy użyciu prawdziwych wzmacniaczy, ale z

pominięciem głośników. Dzięki czemu, mając

budżet przeciętnego Kowalskiego, byłem w

stanie spędzić cztery miesiące na poszukiwaniu

odpowiedniego ustawienia wirtualnych mikrofonów,

paczek, głośników, zachowując

świetne brzmienie lampowej głowy... W standardowym

studio miałbym na to może dwatrzy

dni czasu. W taki sposób spędziliśmy pierwszy

lockdown. I m.in. w taki sposób udało się

uzyskać dobre i selektywne brzmienie na tej

płycie, które już zostało docenione. Dużo pracy

zajęło też stworzenie finalnego projektu, w

którym musiałem skleić do kupy nagrania z

wszystkich czterech sesji nagraniowych (osobno

dla wokali, syntezatorów i gitar, perkusji i

instrumentów akustycznych). Sam projekt

płyty w formie suchych nagrań ważył bodaj

32GB i miał około 220 ścieżek. Monstrum.

Może dla kogoś to chleb powszedni, ale dla

mnie to było ogromne wyzwanie. Ale się udało.

Przeprowadziłem zespół przez ten proces i

jestem z niego bardzo dumny.

Później wszystko było już więc w rękach osoby

odpowiedzialnej za miks i mastering materiału

- z tego co słyszę Nikolas Roy Quemtri

spisał się bardzo dobrze, wiedzieliście zresztą,

że warto powierzyć mu to zadanie?

Jakub Węgrzyn: Wpadliśmy na niego zupełnie

przypadkowo. Zastanawiając się jak ta płyta

powinna brzmieć, przesłuchiwałem próbne

miksy starej płyty, od różnych ludzi z całego

świata. Było ich chyba ze czterdzieści. Wpadł

mi wtedy próbny miks właśnie Nikolasa, który

jakimś cudem okazał się lepszy niż ten, który

ostatecznie wybraliśmy na tamtą płytę. Nie

mówię, że poprzednia płyta "Anywhere Out

Of The World" brzmiała źle. Ale faktycznie,

czuć było, że Nikolas dał od siebie coś więcej

(oczywiście wiem dlaczego wtedy nie wybraliśmy

jego miksu, ale żeby to wytłumaczyć, znów

musiałbym mówić o pieniądzach, a to nudny i

śmierdzący temat). Kiedy wysłaliśmy nową

płytę na wstępne próbne miksy, Nikolas bezsprzecznie

wygrał z pozostałymi. Jako jedyny

nie tylko zajął się odpowiednim miksem według

naszych sugestii, ale "podprodukował"

trochę ten materiał, dodając subtelne elementy

do struktury utworów (np. specyficzne efekty

dźwiękowe, rozwiązania realizatorskie etc.).

Ta ingerencja tak nam się spodobała, że uścisnęliśmy

sobie dłoń i rozpoczęliśmy ponad półroczną

współpracę.

To wasz pierwszy album zaśpiewany po polsku,

chociaż zaczątki czegoś takiego mieliśmy

już przy okazji wznowienia debiutanckiego

"Art For Art's Sake" ("Trauma pana Twaina").

Skąd ta decyzja o odejściu od anglojęzycznych

tekstów, chciałeś spróbować czegoś

innego również na tym polu?

Sebastian Najder: Ujmując rzecz precyzyjniej,

polska wersja "Twaina" pochodzi jeszcze z

sesji nagraniowej do "Beyond The Frontier".

Nagraliśmy wtedy dwie wersje językowe utworu

z czego na płycie znalazła się wersja angielska,

a na koncertach śpiewałem ją po polsku.

Dopiero właśnie przy okazji reedycji "Art For

Art's Sake" dołączyliśmy do wydawnictwa niepublikowane

wcześniej na fizycznych nośnikach

utwory, takie jak właśnie polska "Trauma

pana Twaina". Co do decyzji o śpiewaniu po

polsku… Cóż - większość koncertów gramy w

naszym kraju, utwory w rodzimym języku znacznie

bardziej trafiają do szerszej publiczności.

Dodatkowo język polski jest znacznie bogatszy

w słowa, znaczenia, gry słowne i to co kryje się

pod nimi. Chcieliśmy po prostu tworzyć w języku

naszych myśli.

Foto: HellHaven

Trudniej pisze się w ojczystym języku czy

przeciwnie, daje on większe możliwości, również

w kontekście aranżacji partii wokalnych?

Sebastian Najder: To zależy. Na pewno pisanie

samych tekstów przychodzi mi z większą

łatwością. Nie muszę się zastanawiać nad tym,

czy coś jest poprawne gramatycznie, albo czy

aby na pewno ma takie znaczenie w użytym

zdaniu jak mi się wydaje (i czy nie jest przypadkiem

bez sensu). W języku polskim czuję

się jak ryba w wodzie. Mogę bawić się gierkami

słownymi, wieloznacznością słów i ich

składnią. Gorzej jest na pewno przenosić to w

muzykę i jej melodyczny wydźwięk/aranżacje.

Tutaj angielski zawsze będzie miał jakąś tam

wyższość. Jest bardzo dźwięczny… natomiast

język polski jest wdzięczny. (śmiech)

Myślisz, że dzięki temu zabiegowi uda wam

się dotrzeć do nieco szerszego grona słuchaczy,

a do tego uatrakcyjnić koncerty, bo jednak

publiczności łatwiej włączyć się do

wspólnego śpiewania gdy teksty są po polsku?

Sebastian Najder: Myślę, że tak. Nie patrzyłbym

tu nawet w stronę wspólnego śpiewania, a

raczej obopólnego zrozumienia. Emocje łatwiej

przenosić na łączach stworzonych z tych samych

słów, a co za tym idzie, dajemy empatii

o wiele szersze pole do popisu. Czy to na koncertowych

salach, czy na słuchawkach w domowym

zaciszu.

Można traktować "Mitologię bliskości serc"

jako całość, chociaż poszczególne utwory nie

są ze sobą powiązane, bo to jakby tom opowiadań

jednego autora, skoncentrowanego na

jednej tematyce, więc zawsze pojawią się w

nich jakieś wspólne wątki czy nawiązania?

Sebastian Najder: Mniej więcej można tak to

odbierać.

Jakub Węgrzyn: Mniej więcej, to można było

trochę więcej napisać w tym temacie, Sebastianie.

(śmiech)

Czym jest więc mitologia bliskości serc, do

czego się odnosi?

Sebastian Najder: Mitologia bliskości serc

odnosi się do wyobrażeń, mitów, legend, które

sami tworzymy w swoich głowach na temat

osób, które nas otaczają. Nigdy nie możemy

być pewni kim są tak naprawdę, tam w środku.

Mamy więc pewne obrazy osób, które sami

tworzymy, jednak nadal są to tylko historie,

portrety i konstrukty namalowane przez naszą

wyobraźnię.

Każdy z utworów dopełniają cytaty, wybrane

z dzieł różnych autorów - były one źródłem

inspiracji na etapie pisania tekstów, stąd myśl

o ich wykorzystaniu?

Sebastian Najder: W niektórych przypad-

HELLHAVEN 125


kach tak, jak na przykład w "Imperium radości",

które w całości inspirowane było pełnometrażowym

stand-upem Billa Hicksa pod

tytułem "Revelations". Natomiast w całej reszcie

są to mniej lub bardziej przylegające koncepcje

czy przemyślenia poszczególnych autorów,

których bardzo szanuję i z którymi często

odczuwam ogromną więź uczuciową mimo, że

nasze bytowania na tej planecie dzielą dziesiątki-setki

lat.

Można też powiedzieć, że w pewnym sensie

edukujecie też słuchaczy, bo o Lemie, Lovecrafcie

czy nawet Nietzchem słyszał praktycznie

każdy, nawet jeśli nie czytał ich książek,

ale już o Michelu de Montaigne czy Albercie

Hoffmannie już niekoniecznie?

Sebastian Najder: Można tak powiedzieć. Jednak

nauka jest dla tych, którzy chcą się uczyć

(śmiech). Polecam zapoznać się z literaturą i

sztuką wszystkich wymienionych!

Zamykający płytę, niemal instrumentalny

utwór "1420 MHz" ma jeszcze bardziej dać

do myślenia, stąd ten cytat Carla Sagana i

sam tytuł, odnoszący się do linii wodoru?

Jakub Węgrzyn: "1420 Mhz" jest utworem o

nadziei. O ludziach, którzy patrzą w gwiazdy.

Dalej niż sięga nasz wzrok, poza nasze ziemskie

problemy i bolączki. To taki symboliczny

utwór na zakończenie płyty. W wielu krajach

używanie częstotliwości 1420 Mhz jest prawnie

zabronione. Wiesz dlaczego? Bo uważa

się, że jeżeli będzie istniała obca cywilizacja,

wykorzysta ten matematyczny uniwersalny język

i będzie kontaktować się właśnie na tej

częstotliwości, w której drga wodór - najbardziej

powszechna cząstka we wszechświecie.

To równie piękne, co intrygujące. Kiedy patrzymy

w górę, w gwiazdy, cała ziemia kurczy

się do rozmiaru główki od szpilki. I jak wtedy

zaczniemy zadawać sobie pytanie co robimy

jako ludzkość z tym mikroskopijnym w skali

wszechświata kawałkiem skały, dojdziemy szybko

do wniosków jak nieporadni i krótkowzroczni

jesteśmy. A to póki co nasz jedyny

dom. Zakończyliśmy tę płytę pytaniem-przestrogą.

Pytaniem, czy aby na pewno podejmujemy

jako ludzie dobre decyzje i czy nie jesteśmy

już przypadkiem w takim momencie, że

nasze życie tu na ziemi może być zagrożone.

Zawsze zwracaliście też uwagę na szatę

graficzną kolejnych wydawnictw HellHaven,

ale teraz jest ona jeszcze bogatsza, bo to

prace nie tylko Moniki Piotrowskiej, ale też

Łukasza Rusinka i Jerzego Gorczycy. I to,

paradoksalnie, w czasach dominacji streamingu,

gdzie liczą się tylko dźwięki, a powodowani

wygodą i lenistwem słuchacze w większości

odchodzą od kompaktowego nośnika.

Muzyka i cała reszta ma tworzyć zwartą

całość, a do tego tak efektownie wydana płyta

ma być swoistym prezentem dla słuchacza,

który zdecyduje się po nią sięgnąć?

Sebastian Najder: I tak mieliśmy wydawać

fizyczny nośnik, więc jeżeli ma to mieć jakikolwiek

sens w dzisiejszych czasach, musi on być

czymś więcej niż tylko płytą CD. W tym wypadku

jest to małe dzieło sztuki z którego jestem

bardzo dumny i które cieszy samo w sobie,

gdy się z nim namacalnie obcuje. Takie

było założenie i nawet odrobinę przekroczyło

moje oczekiwania. Włożyłem w to bardzo wiele

pracy i czasu, aby nadać temu obecny wygląd…

oczywiście z ogromną pomocą wszystkich

wymienionych artystów…

Foto: HellHaven

Jakub Węgrzyn: Na pewno nie możemy się

obrażać na streaming czy szeroko pojęty

Internet. Żeby przeżyć, trzeba się umieć szybko

dostosować. Młodzi ludzie nie wiedzą już

na czym odtworzyć płytę CD. Czaisz to?

(śmiech) Dałem naszą płytę kilku młodym

znajomym, a oni w śmiech. Dla nich płyty CD

to coś, czym dla nas są dzisiaj kasety albo winyle.

Z drugiej strony mamy "starych wyjadaczy",

którzy bez CD nie posłuchają płyty, a

winyle to dla nich wisienka na torcie. Do

wszystkich tych ludzi staramy się dotrzeć i dać

im możliwość spotkania się z naszą muzyką.

Prawda jest też taka, że co by się nie działo na

rynku muzycznym, posiadanie fizycznej kopii

jest namacalnym dowodem, że płyta została

naprawdę wydana, a nie tylko wpuszczona

cyfrowo w sieć. Nie wyobrażam sobie nagrywania

płyty tylko po to, aby była obecna w

formie cyfrowej. Muszę ją dotknąć, powąchać i

postawić na półce. To jak z piciem taniego piwa.

Z plastikowego kubeczka smak jest kiepski.

Ale przelej ów napój do kryształu...

Można zaryzykować twierdzenie, że pełną

wersję "Mitologii bliskości serc" pozna się

dopiero z płyty, bo sama muzyka w przypadku

tego wydawnictwa to nie wszystko?

Sebastian Najder: Można tak powiedzieć, ale

jak każdą muzykę jaką spotykamy na naszej

drodze i która zostaje z nami na dłużej - definiuje

ją samo życie, a skala naszego poznania jest

wprost proporcjonalna do naszego doświadczenia.

HellHaven jakoś nie miał przez te wszystkie

lata szczęścia do wydawców, ale może do

czterech razy sztuka?

Jakub Węgrzyn: Czy ja wiem? I tak zaliczamy

się do raczej wąskiej grupy artystów, którzy

mieli szczęście podpisywać umowy wydawnicze

od praktycznie samego początku. Jasne, że

ma to swoje minusy, ale z perspektywy czasu

powiem tak - współpraca z każdym wydawcą

dała nam bardzo dużo. Owszem, z jednym z

nich (tym niemieckim, pominę nazwę dla dobra

sprawy) mieliśmy dziwną sytuację, bo po

dodruku płyt (w sumie sprzedał ich podobno

ok. 3000-5000 sztuk) zniknął z naszymi pieniędzmi.

Ale jedno trzeba mu przyznać - opłacił

nam wtedy całą sesję nagraniową. Wyszliśmy

na zero, czyli spory sukces jak dla tej

branży (śmiech). Jednak największy przełom

dla nas ma miejsce obecnie. Po podpisaniu

umowy wydawniczej z Prog Metal Rock Promotion

dostaliśmy wiatru w żagle. Spotkaliśmy

odpowiedniego człowieka, który nie tylko

zaryzykował, ale także czynnie zaczął brać

udział w rozwoju naszego zespołu. Wiem, że

tej współpracy wyjdzie jeszcze dużo dobrego i

niejeden fajny projekt wydawniczy.

Jak będzie przebiegać promocja "Mitologii

bliskości serc"? Sytuacja koncertowa na tę

chwilę jest niepewna, ale pewnie liczycie, że

uda wam się zaprezentować ten materiał live,

biorąc przy tym pod uwagę różne inne scenariusze?

Jakub Węgrzyn: Z jednej strony mamy Covid

i problemy z koncertami, ale z drugiej żyjemy

w XXI wieku i mamy dostęp do wspaniałej

technologii. Jeżeli promocja zwolni nam przez

kolejny lockdown, przeskoczymy mocniej do

Internetu. Zresztą teraz już tak działamy. Pracujemy

nad kolejnymi teledyskami, chcemy

ostatecznie w sieć wrzucić cały album w formie

różnego rodzaju teledysków, wizualizacji, projektów

graficznych. Lockdown mobilizuje nas

także nad tym, aby rozwijać zespół w kierunkach,

na które nie było wcześniej czasu. Przed

nami też duży projekt realizacji koncertówki.

Ostatnią mamy z 2013 roku, czyli praktycznie

dwie płyty wstecz. Dużo do nadrobienia w

okresie, gdy nie gra się tak dużo koncertów.

Ale to cały czas próba dostosowania się do nienaturalnej

sytuacji. Stworzenia alternatywnej

rzeczywistości. Nasze miejsce jest na scenie i

chciałbym, aby jak najszybciej tak to się skończyło.

Jesteśmy spragnieni koncertów i obcowania

z odbiorcą twarzą w twarz. Internet, chociaż

daje doskonałe kanały promocji, odbiera

tej sztuce intymność. Nie ma nic lepszego, niż

rozmowa z fanem po koncercie, od którego

słyszysz, jak ważna dla niego/jej jest twoja

praca. To są momenty, do których chcemy

wrócić z całych sił. To jest świat do którego

tęsknimy.

Wojciech Chamryk

126

HELLHAVEN


Z brutalną siłą

Ian Parry to taki rockman, z którym można by rozmawiać na artystyczne

tematy bez końca, zaś jego muzyki słuchać w kółko. Czterdziestą rocznicę swej

wokalnej kariery celebruje on wraz z wydaniem żywiołowego a przy tym urozmaiconego

albumu Rock Emporium II "Brute Force". W wywiadzie przedstawia

pokrótce swe najważniejsze muzyczne dokonania, ujawnia wiele ciekawostek ze

studia i dzieli własnym poglądem o brutalności współczesnego świata.

HMP: Cześć Ian. Jak się masz? Czy mógłbyś

opowiedzieć na początku, co skłoniło

Ciebie do przeprowadzki z Liverpoolu do

Amsterdamu kilka dekad temu? Od Anglików

mieszkających w Holandii słyszałem, że

wcale nie musiała to być bohaterka przeboju

"Woman In Uniform".

Ian Parry: Cześć Sam, to zabawne, że mówisz

po holendersku; mnie opanowanie tego języka

zajęło lata.

Chciałem zapytać, co skłoniło Ciebie do zamieszkania

w Holandii?

Wpierw przeprowadziłem się z Liverpoolu do

Londynu w 1981r. w związku z powodzeniem

przesłuchania zorganizowanego przez Mono

Pacific. W skład tego zespołu wchodził perkusista

Zak Starkey - syn Ringo Starra (The

Beatles), który grał również w The Who oraz

w Oasis. Wkrótce Mono Pacific się rozpadło

a ja odpowiedziałem (1983r.) na ogłoszenie

zamieszczone w Melody Maker przez holenderski

zespół hard rockowy Hammerhead;

wysłałem taśmę z moim głosem i otrzymałem

zaproszenie na przesłuchanie w Amsterdamie.

Następnie poprosili mnie oni o przeprowadzkę

do Holandii a ja to zrobiłem. Po tym, jak nasz

album nagrywany dla EMI Germany został

odrzucony (niewydany), zobaczyłem w telewizji

Queen występujące na Live Aid 1985,

zatęskniłem za Anglią i powróciłem do Londynu.

Śpiewałem przez moment w Airrace

(poprzednia kapela Jasona Bonhama, syna

Johna Bonhama z Led Zeppelin). Ponownie

wyjechałem do Holandii w 1988r., aby utworzyć

Perfect Strangers wraz z perkusistą Josem

Zoomerem (Vandenberg) oraz basistą

Barendem Courboisem (Blind Guardian).

Potem dołączyłem do Vengeance, wydałem

trzy solowe albumy i zasiliłem skład Elegy.

Tak mijały lata. W międzyczasie, otworzyłem

własny label Non-Stop Productions, którym

zajmuję się do dziś. Ostatnio cieszyłem się z

powodu Brexitu, aczkolwiek mając brytyjskie

obywatelstwo i jednocześnie mieszkając na stałe

w Holandii, mój status był przez przejściowo

skomplikowany. Otrzymałem jednak ostatecznie

prawo legalnego pobytu i myślę, że już

pozostanę w Holandii.

Kojarzyłem dotąd Amsterdam z DJ-ami techno

i raczej z jeansami niż ze skórami (Amsterdam

jest światową stolicą jeansów).

Twoje imię raczej nie widniało na plakatach

tutejszych imprez ostatnich lat, nie widziałem.

W 2014r. śpiewałem gościnnie podczas trasy z

włoskim zespołem Headless supportującym

Fates Warning w Chorwacji, Serbii (Belgrad),

Bułgarii (Sofia) i w Grecji (Ateny). Następnie

spędziłem aż dwa lata w studiu, pracując m.in.

nad debiutem Rock Emporium "Society of

Friends", w związku z czym nie występowałem

aż do 2018r. Później zaśpiewałem na 12 koncertach

jako gość niemieckiego zespołu Grahama

Bonneta. Odbył się tylko jeden nasz występ

w Den Bosch (stolica Brabancji Północnej,

Niderlandy), żaden w Amsterdamie. Myślę,

że młodsi fani poznają współcześnie muzykę

streamując albumy lub przeglądając media

społecznościowe.

Czy Twoja obecność w mediach społecznościowych

nie jest aby zbyt skromna?

A to dlatego, że naruszają one prywatność. Publikuję

posty na mojej oficjalnej stronie internetowej

ianparry.com lub w mediach społecznościowych

wtedy, kiedy mam coś naprawdę

ważnego do przekazania.

Obchodzisz właśnie czterdziestą rocznicę

swojej kariery wokalnej. Gratuluję (gefeliciteerd).

Jak ją celebrujesz?

W okresie lockdownu nagrałem nowy album

Rock Emporium 2 "Brute Force", wydany

przez Metal Mind Productions (pod ich

skrzydłami ukazało się też w lutym 2020r.

wznowienie mojego piątego albumu solowego

"In Flagrante Delicto", ale covid pojechał w

trasę dookoła świata, zamiast mnie).

Ta rozmowa ukaże się w czasopismie "Heavy

Metal Pages". Czy zgadzasz się, że "Brute

Force" ma w sobie coś z wibracji metalowych?

Pierwotne założenie Rock Emporium polegało

na zabawie klasycznym rockiem / hard rockiem

lat osiemdziesiątych, ale w ramach Rock

Emporium 2 świadomie postaraliśmy się o

obranie bardziej neo-klasyczno metalowego

kierunku, jednocześnie zachwując melodyjny

hard rockowy sznyt poprzedniego albumu "Society

of Friends". Chciałem czerpać z różnych

stylów, które wszyscy kochamy. Możliwe, że

zrobię jeszcze kiedyś Rock Emporium 3, ale

to musiałoby być bardziej nowoczesne i eksperymentalne,

no zobaczymy. Teraz koncentruję

się na "Brute Force".

Czy jest to Twój najlepszy album (pełną odpowiedź

na to pytanie poznamy w dalszej

części rozdziału - przyp. red.)?

"Brute Force" jest cool, melodyjne, rockowe,

lekko prog power metalowe. Zostało świetnie

wykonane przez jednych z najlepszych muzyków

na świecie, takich jak Allan Sorensen

(Pretty Maids / Royal Hunt), Patrick Rondat

(Jean Michel Jarre / Elegy), Beth Ami

Heavenstone (Graham Bonnet Band), Barend

Courbois (Blind Guardian, Michael

Schenker Group), Patrick Johansson (Yngwie

Malsteen) oraz debiutujący, bardzo utalentowany

gitarzysta i kompozytor Luca Sellitto, a

to tylko kilka nazwisk spośród 26 zaangażowa-

IAN PARRY 127


nych muzyków. Wokalnie wspierał mnie m.in.

Wade Black (Crimson Glory). Cieszę się, że

każdy z nich (zarówno w Europie, jak i w

Stanach) bardzo chciał wziąć udział w moim

projekcie i dał z siebie wszystko, co najlepsze

(ja również). Kiedy tak wiele pozytywnej energii

otrzymuję od podziwianych przeze mnie

muzyków, to jest już połowa sukcesu. Dodając

do tego, że poszczególne utwory są urozmaicone

i żywiołowe, jestem pewien, że rockowi i

metalowi słuchacze w każdym wieku polubią

"Brute Force".

Nie brakuje wśród nich power/speed metalowych

killerów, jak np. "Darkest Secrets".

Jak czułeś się aranżując partie wokalne w

tym kawałku? Czy nie było przypadkiem tak,

że intensywna sekcja instrumentalna postawiła

przed Tobą wyzwanie, jak dopasować

do niej ścieżki wokalne? Czy próbowałeś różnych

wariantów?

"Darkest Secrets" napisał wspomniany nowy

włoski talent gitarowy Luca Sellitto. Gdy

usłyszałem jego riff, wpadłem w podziw. Jak

tylko wymyśliłem pierwszy szkic tekstu o

ukrywanych sekretach, melodie wokalne przyszły

same. Atmosfera Dio mocno siedziała mi

w głowie, co ułatwiło mi nagrywanie zabójczych

wokali do muzyki Lucasa.

"My Confession" brzmi zaś jak efekt spotkania

Deep Purple oraz Jessy Martens. "Confess"

to również tytuł autobiografii Roba

Halforda. Co chciałeś "wyznać" poprzez ten

utwór?

Cieszę się, że przyrównałeś "My Confession" do

Deep Purple, dlatego że jako Anglik dorastałem

z Deep Purple. To był jeden z moich ulubionych

zespołów. Bardzo chciałbym dzielić

kiedyś z nimi scenę. Numer "My Confession"

napisał mój dobry przyjaciel i dawny kolega z

Crystal Tears - Dimitris Goutziamanis,

który komponował i grał też na "Society of

Friends". Zapytałem go, czy mógłby zaproponować

melodyjny, współcześnie brzmiący

utwór hard rockowy. To, co od niego otrzymałem,

przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Fragment instrumentalny ma atmosferę

nowoczesnego fusion i został pomysłowo wykonany

nie tylko przez Dimitrisa, ale też

przez niesamowitego perkusistę Allana Sorensena,

wspomaganego przez potężny bas Erika

Palmqvista (Von Baltzer). Wysłałem demo

do Danii do Allana, który bardzo to polubił;

wyznał, że to nie jego styl bębnienia, jednak

spróbował zagrać. Cóż, myślę, że Allan powinien

więcej grać właśnie w tym stylu, ponieważ

jego wykonanie mnie porwało. Liryki pisałem

osobiście z Dimitrisem w Thessalonikach,

więc widziałem, jak ciężkie czasy nastały w

Grecji. Postanowiłem opowiedzieć w tekście o

tym, jak wartościowi ludzie starają się wiązać

koniec z końcem, ale muszą wyznać rodzinie,

że nie udaje im się znaleźć pracy, aby zarobić

na chleb. Mój ojciec miał podobnie w latach

sześćdziesiątych w Liverpoolu, gdy byłem dzieckiem,

dlatego czuję szczerą empatię wobec

Greków, który są świetnie wykształceni, lecz

Foto: Ian Parry

nie mogą znaleźć żadnej pracy.

A jakie jest przesłanie "Lethal Injection"?

Mój najlepszy przyjaciel umierał na raka. Podjął

decyzję, by zakończyć swoje życie i ból,

przyjmując legalny śmiertelny zastrzyk / eutanazję.

Z drugiej strony, niektórzy ludzie zażywają

nielegalnie narkotyki i w rezultacie często

popełniają samobójstwo w wyniku ich nadużywania.

To są dwie strony, które chciałem zilustrować.

Napisałem muzykę lata temu, ale nigdy

nie mogłem wymyślić melodii lub tekstu,

aż do niedawna, kiedy zacząłem nagrywać

"Brute Force", wtedy nagle wszystkie części po

prostu połączyły się w odpowiednim momencie.

"Rings Of Fire" łącząc moc z melodią przypomina

mi o Tank "War Nation".

Dobrze znam gitarzystę Tank Micka Turnera,

bo on też jest Brytyjczykiem mieszkającym

w Holandii. Nie widzę żadnego podobieństwa

pomiędzy "Rings Of Fire" a "War Nation", ale

Dougie White daje czadu w tym utworze

(chodziło o ogólne vibe albumu "War Nation"

a nie o nutki jednego utworu - przyp. red.). Co

do "Rings Of Fire", nagrywałem go już na "Society

of Friends", ale wówczas go nie ukończyłem.

Dopiero ostatnio Timo Somer (gitarzysta

Delain) i Barend Courbois (basista Blind

Guardian / Michael Schenker Group) zarejestrowali

swoje partie, zaś Fabio Calluori

(Sonic Temple Studios, Włoszech) znakomicie

to zmiksował. Niełatwo wybić klawisze na

pierwszy plan w miksie, zwłaszcza organy

Hammonda, a jeszcze trudniej gdy trzeba

uwzględnić rozbudowane wokalizy i chóralne

zaśpiewy (w tym przypadku Ani Lozanova).

Myślę jednak, że Fabio poradził sobie doskonale.

Czy "Where Do We Go From Here" brzmi

"maksymalnie mokro" (nadmierny pogłos,

słyszalny Twój oddech), dlatego że w przeciwnym

razie ta błyskotliwa ballada nie byłaby

tak efektywna?

Mocno zależało nam na cieple w "Where Do

We Go From Here" przy konstruowaniu melancholijnej

atmosfery opowieści o wyzbytych z

ludzkich odczuć atakach terrorystycznych z

zeszłego roku we Francji. Jednocześnie, chcieliśmy

utrwalić naturalne brzmienie nylonowych

strun akustycznej gitary Lucasa Sellittona,

twórcy utworu. Jak dla mnie, ostateczny

rezultat zawiera perfekcyjną kombinację efektów

wzmacniających przekaz owej pięknej,

melancholijnej ballady.

Czy Freddie Mercury to jeden z Twoich najważniejszych

idoli, skoro zamykasz "Brute

Force" coverem "One Vision"?

Moimi największmi idolami są: Paul Rodgers

(Free, Bad Company), David Coverdale

(Deep Purple, Whitesnake), Dio, Graham

Bonnet (z którym koncertowałem w 2018 roku

po Europie). Dawniej lubiłem Queen z

Freddie'm Mercury'm, kiedy grali jeszcze

rock/ hard rock. "One Vision" wykonaliśmy z

okazji 30. rocznicy jego śmierci, a także jako

tribute dla Queen. Oznaczyliśmy go jako special

bonus track.

Dlaczego nazwałeś cały album "Brute Force"

("Brutalna Siła")? Czy uważasz, że nasz

świat jest zbyt brutalny?

Dostrzegam zmianę w zachowaniu ludzi na całym

świecie. Skończyły się czasy, gdy ślepo podążaliśmy

za zachciankami oraz ideałami poli-

128

IAN PARRY


tyków. Wielu ludzi potrzebuje przemawiać z

"brutalną siłą", aby politycy ich słuchali, a nie

narzucali im siłą swoją wolę. Największym wyzwaniem

podczas prac nad "Brute Force" było

koordynowanie całego projektu wbrew restrykcjom.

Wielu muzyków dysponuje domowymi

studiami tak jak ja, ale niektórzy potrzebowali

korzystać z różnych studiów we Włoszech,

Holandii oraz Danii. Nie miałem wcale takiej

intencji, aby aż 26 niewiarygodnie utalentowanych

artystów brało udział w tworzeniu pompatycznego

albumu, ale tak wyszło naturalnie.

Z każdym kolejnym utworem coraz bardziej

czułem potrzebę uzyskania wyjątkowego brzmienia,

zróżnicowanego stylistycznie tak bardzo,

że poszczególne partie wymagały udziału

różnych muzyków. Wiązało się to z mnóstwem

pracy, ale efektem jest mocarny album,

stąd jego tytuł "Brute Force".

Jak porównałbyś sesje nagraniowe Rock Emporium

I "Society of Friends" (2016), solowego

"In Flagrante Delicto" (2020) i Rock Emporium

II "Brute Force" (2021)? Czy intuicja dobrze

mi podpowiada, że "Society of Friends"

to zapis niemalże imprezy z przyjaciółmi, natomiast

podczas nagrywania kolejnych albumów

byliście wszyscy bardziej skupieni i

skoncentrowani?

Myślę, że dysponowaliśmy większą ilością czasu

przy "Society of Friends". Mogliśmy spotkać

się jak starzy znajomi i swobodnie wymieniać

pomysłami podczas nagrywania. Nad "In

Flagrante Delicto" pracowałem wspólnie z

przyjacielem i klawiszowcem Jeroenem van

der Wiellem, który też uczestniczył w sesji

"Society of Friends". Wymyślił on dobry materiał

na około pięć utworów, które natychmiast

mi się spodobały. Wiedziałem, że dodając

zabójcze gitarowe riffy i mocne linie basu, moglibyśmy

na ich podstawie stworzyć coś niezwykłego

(jak opatrzony videoclipem numer

tytułowy "In Flagrante Delicto"). Brzmi nowocześnie,

z hipnotyzującym sekwencerem syntezatorowym,

ale posiada atmosferę Rammstein

ze względu na ciężkie gitary Stephana

Lilla (Vandenplas). Album "Brute Force" zapoczątkował

instrumental stworzony przez

Luca'sa Sellitto'na na jego solowej płycie "The

Voice Within" (Lucas zaprosił mnie do śpiewania,

ale ja byłem wtedy zajęty swoim piątym

albumem solowym "In Flagrante Delicto"). Natychmiast

po wysłuchaniu jego kawałka wiedziałem,

jakie wokale doskonale będą tam pasować.

Zapoczątkowało to dłuższą współpracę,

która ostatecznie przerodziła się w drugi LP

Rock Emporium.

Rock Emporium II "Brute Force" ukazało się

jakieś 16 miesięcy po Twoim solowym LP "In

Flagrante Delicto". To raczej szybko.

Przez wiele lat nosiłem się z zamierem nagrania

swojego piątego albumu solowego, który

byłby kontynuacją "Visions" (2006). W

2018r. rozpocząłem pracę nad "In Flagrante

Delicto", który Metal Mind Productions wydało

w 2020r. Nie chciałem od razu zabierać

się za Rock Emporium 2, ale restrykcje uniemożliwiły

mi koncertowanie. Podszedłem do

sprawy pozytywnie, tzn. napisałem i nagrałem

piosenki z przyjaciółmi cierpiącymi na restrykcje.

Kiedy śpiewam w studiu, i tak jestem, że

tak powiem, "zamknięty", więc mogłem działać.

Pracowaliśmy 6 miesięcy nad "Bruce Force",

podczas gdy w normalnych okolicznościach

zajęłoby to nam do dwóch lat, zwłaszcza

z uwagi na rozmach produkcji.

Foto: Ian Parry

W ten sposób fani mają mnóstwo dobrej muzyki

do słuchania. Czy jest jakiś jeden utwór

w Twojej bogatej karierze, z którego zaśpiewania

jesteś najbardziej zadowolony?

Wskazałbym na album Eternity's End "The

Fire Within" (2016r., wydaje się, że to jest ten

najlepszy album w karierze Iana Parry'ego -

przyp. red.), fantastycznie napisany przez

Christiana Munznera. Jestem współautorem

utworu "White Lies", ale wokale na całym tym

longplay'u są pełne mocy.

Elegy jest jeszcze innym zespołem, w którym

ostatnio śpiewałeś. Czy fani mogą spodziewać

się kiedyś następnego LP Elegy po wydanym

w 2002 roku "Principles Of Pain"?

Elegy skończyło się ponad 10 lat temu, bo

główny kompozytor i gitarzysta nie chciał już

nigdy więcej niczego nagrywać. Metal Mind

Productions wznowiło kilka albumów Elegy

wraz z wieloma wcześniej niewydanymi bonusami.

Wkrótce ukażą się wersje winylowe. Nie

planujemy wskrzeszenia Elegy.

Na koniec chciałbym zadać Ci jeszcze kilka

pytań odnośnie Holandii. Czy polujesz na

winyle w sklepach typu Concerto przy

Utrechtstraat (Amsterdam)?

Lata temu to robiłem, ale już nie.

Twój ulubiony holenderski malarz (mi humor

poprawia dentysta z obrazu Jana Steena "The

Tooth Pooler")?

Zdecydowanie Van Gogh. Odwiedziłem kiedyś

przytułek / szpital / klinikę w południowej

Francji, w której zatrzymał się on na jakiś czas,

aby malować pokrzywione drzewa na tle górskiego

krajobrazu. Zawitałem przy okazji do

miasteczka Arles w poszukiwaniu Yellow Café,

ale ta niestety już nie istnieje. Jestem jego

wielkim fanem za sprawą mojego artystycznie

uzdolnionego brata. Moim ulubionym malarzem

świata jest zaś Salvador Dali. Odwiedziłem

jego dom w Port Ilegat oraz museum w

hiszpańskim Figueres, a także mały zameczek,

który kupił dla swej żony Gala. Miał tam nawet

prywatnego angielskiego sekretarza Captain

John Peter Moore, któremu zadedykował

wiele obrazów i posągów (w mieście Cadaques).

Dziewczyny z Burning Witches wydały

ostatnio album "The Witch of the North" z

holenderską wokalistką Laurą Guldemond

(Zoetermeer). Teksty dotyczą nordyckiej mitologii,

ale w swobodnych interpretacjach.

Jako że Ty urodziłeś się w Liverpoolu a mieszkasz

w Amsterdamie, powiedz proszę, czy

zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że Anglia

jest równie nordycka co Holandia, dlatego że

oba kraje łączą silne tradycje żeglarskie na

Morzu Północnym?

Tak. Zarówno historia Holandii, jak i UK, jest

ściśle związana z budowaniem łodzi oraz żeglarstwem.

Liverpool słynie nie tylko z

Beatlesów, ale jest też miastem konstruktorów

łodzi. Liverpool i Amsterdam łączą wspólne

wspomnienia o statkach odkrywających

świat. Z całą pewnością, istnieje silny związek

tych miejsc z regionem nordyckim.

Wielkie dzięki za rozmowę.

Dziękuję Tobie za pomoc w przekazywaniu

wieści o naszej muzyce oraz wszystkim czytelnikom

Heavy Metal Pages za ciągłe wspieranie

naszej muzyki. Życzę Wam zdrowego i szczęśliwego

życia.

Sam O'Black

IAN PARRY 129


Pełne spektrum

Pracując nad debiutanckim albumem "Patterns In Parallel"

Pale Mannequin mieli już pełny skład, nowe pomysły i dużo

chęci, żeby jak najszybciej podzielić się nimi ze słuchaczami.

Dlatego nagrywając pierwszą płytę przygotowywali

już następną, ale nie zdążyli jej wydać do marca 2020 roku.

Musieli więc odczekać 12 pandemicznych miesięcy, ale w

końcu CD "Colours Of Continuity" ujrzał światło dzienne. To

Pale Mannequin w zupełnie odmienionej, poprawionej odsłonie,

taka wersja 2.0 udanego przecież debiutu, rock progresywny na bardzo

wysokim poziomie, dopracowany i robiący wrażenie, o

czym warto przekonać się osobiście, również na koncertach.

HMP: Skoro materiał na "Colours Of Continuity"

zaczęliście tworzyć w drugiej połowie

2018 roku, to było to jeszcze przed wydaniem

waszego debiutanckiego albumu "Patterns In

Parallel". Skąd taka nietypowa sytuacja, że

nagrywając pierwszą płytę jednocześnie komponowaliście

już następną?

Tomasz Izdebski: To wynikało z faktu, że debiut

nie był tak naprawdę nagrywany jako zespół.

Cały projekt tamtych nagrań ogarniałem

sam (na perkusji zagrał po znajomości Kuba -

jeszcze wtedy bez większych planów), z zajawki,

żeby zrobić coś muzycznie tylko dla siebie,

może nawet do szuflady, jako muzyczny zapis

z pewnego okresu. Niemal jak pamiętnik.

Grzesiek i Darek dołączali do mnie na przestrzeni

nagrań i miksów, kiedy już sobie postanowiłem

że Pale Mannequin będzie jednak

zespołem z krwi i kości. Zanim "Patterns In

Parallel" zostało dopięte (załatwienie wydawcy,

tłoczni, sesji zdjęciowej, sociale, itp.) z

Grześkiem zaczęliśmy pisać kolejne numery, z

których ostatecznie część trafiła potem na "Colours

Of Continuity".

Tworząc nowy materiał nie miałeś w tej sytuacji

ciągotek do tego, żeby zmieniać ten starszy,

choćby w kontekście innych aranżacji,

czy też "Patterns In Parallel" był już skończoną

całością, a wy potrzebowaliście natychmiastowego

ujścia do kolejnych pomysłów,

stąd to swoiste dwa w jednym?

Tomasz Izdebski: Nie, "Colours Of Continuity"

miało być z założenia zupełnie inne niż

pierwsza płyta. Osobiście nie byłem zadowolony

z wielu rzeczy na debiucie i druga płyta miała

być nową jakością - pod wieloma względami.

Uznałem, że "Patterns In Parallel" to zamknięty

temat i czas iść dalej, już jako grupa.

Rozgrzebywanie nagrań i miksów "Patterns In

Parallel" nie miało na tym etapie sensu.

"Colours Of Continuity" to materiał bardziej

zespołowy - to również miało wpływ na intensywność

jego powstawania i samo tempo pracy

nad kolejnymi kompozycjami?

Tomasz Izdebski: Po części tak. Materiał na

"Colours Of Continuity" pisaliśmy ja oraz

Grzesiek i wzajemnie nakręcaliśmy się na nowe

pomysły. Potem na próbach, każdy mógł

dołożyć swoją cegiełkę, chociaż akurat czasu na

tym etapie nie było jakoś mega dużo. Dla porównania

- "Patterns In Parallel" nigdy nie trafiło

na salę prób przed nagraniami - wszystko

powstawało w komputerze. Oprócz tego, osobiście

miałem po prostu wenę i wyraźną wizję

tego co chcę zrobić. Wielkiego kopa dało mi to,

że udało mi się przekonać do swojej wizji muzycznej

kilka innych osób, ponieważ do tej pory

nie miałem szczęścia do znajdowania muzyków,

którzy chcą grać w podobnych co ja klimatach.

Przez kilka lat przed Pale Mannequin

udzielałem się w różnych muzycznych projektach

ale nigdy nie czułem ich na 100%. To, że

nagle siedziałem na sali prób z trzema innymi

gośćmi, którzy grają moje numery i którzy są

tym zajarani - to był potężny zastrzyk motywacji.

Zauważalne jest również to, że postawiliście

na zmiany, bo poza melancholijnym, progresywnym

graniem mamy tu również fragmenty

znacznie mocniejsze, nie tylko w warstwie gitarowej,

ale również wokalnej - nie ma nic gorszego,

jak po raz kolejny nagrywać tę samą

płytę, od poprzedniej różniącą się tylko okładką

czy listą utworów?

Tomasz Izdebski: Dokładnie takie mamy założenie.

Nie każda płyta musi być rewolucją -

Foto: Pale Mannequin

to byłoby mega trudne - ale chcemy, by każda

wniosła do naszej twórczości coś nowego lub w

jakimś zakresie podnosiła poprzeczkę.

Tytuł "Kolory ciągłości" można też odebrać

jako wasz dowód na przywiązanie do wybranej

stylistyki, tyle, że jednocześnie unikacie

schematów, staracie się szukać nowych rozwiązań?

Grzegorz Mazur: Kolory ciągłości na tej płycie

przede wszystkim mają zwrócić uwagę na to, że

świat jest różnorodny a wszelakie zamykanie go

w utarte ramy, schematy, kwantyzacja - zakłamują

czy nawet zubożają obraz. W odniesieniu

do muzyki chcemy pokazać że możemy zaserwować

pełne spektrum emocji - radość, smutek,

wściekłość, różnymi środkami wyrazu: szeptem,

krzykiem, raz metalowymi rytmami, raz

funkowymi. Nie chcemy zamykać się w jednym

gatunku - słuchamy bardzo wielu rzeczy więc i

bardzo wiele rzeczy przecieka do naszej twórczości.

W tekstach eksplorujecie różne odcienie, jak

podkreślacie, zbyt wąskiej perspektywy - w

tym sensie "Colours Of Continuity" jest klasycznym

konceptem, skoro warstwa tekstowa

jest dość zwarta, oscyluje wokół jednego tematu?

Tomasz Izdebski: Nie było ambicji aby album

był koncepcyjny, natomiast na pewno chciałem

żeby był słuchany jako całość i dobrze jako całość

się bronił. Tak sam słucham muzyki - albumami,

prawie nigdy playlistami czy singlami.

Dużą uwagę przykładam do kolejności utworów

i staram się, aby w miarę możliwości - numery

w jakiś sposób do siebie nawiązywały. Kolejność

utworów to jest coś, co staram się rozpracowywać

już na etapie dem.

Faktycznie z bliska wszystko potrafi zlać się

w jedną, pstrokatą masę - dystans do wszystkiego

jest wskazany, a nawet nieodzowny,

niezależnie od sytuacji?

Tomasz Izdebski: Jest bardzo przydatny i

chciałbym sobie kiedyś go wypracować.

(śmiech)

Postanowiliście najwidoczniej kuć tak zwane

żelazo, póki było gorące, skoro krótko po premierze

debiutanckiego albumu i niewielu próbach

poświęconych nowemu weszliście ponownie

do studia?

Tomasz Izdebski: Osobiście jestem trochę jak

w gorącej wodzie kąpany. Czułem, że jeżeli pojawiały

się nowe, dobre pomysły, a jednocześnie

odróżniały się mocno od debiutu i było

ogólne wrażenie, że sporo rzeczy poszło do

przodu - to czemu nie? Nie przewidzieliśmy

tylko że z pół roku zaplanowanego na ogrywanie

materiału pod studio, które mieliśmy już

zaklepane, większość czasu wypadnie na ogarnianie

przygotowań do pierwszych koncertów

(dla mnie to był też debiut jako wokalisty na

scenie, a tego bałem się najbardziej). Było nerwowo;

po czasie przyznaję że to pewnie był

błąd. No ale przynajmniej jest co poprawić następnym

razem. (śmiech)

Pierwsza płyta powstawała w różnych studiach

oraz miejscach i w niepełnym składzie.

Teraz od początku postawiliście na współpracę

z Magdą i Robertem Srzednickimi,

mieliście już też stałego basistę. To zupełnie

inny komfort pracy, kiedy nie trzeba myśleć o

kilku sprawach jednocześnie, można skoncentrować

się wyłącznie na nagrywaniu, etc.?

Tomasz Izdebski: Tak, przy "Colours Of

Continuity" to była dobra decyzja, bo skupie-

130

PALE MANNEQUIN


nie szło na dobre wykony i produkcję, a nie ciągłe

backupowanie nagrań ze studia X a Y / domu

czy synchronizację sesji między różnymi systemami

lub dobór brzmienia. No i była też pewność,

że jeżeli dany hi-hat czy werbel kompletnie

nie sprawdzi się w miksie - doświadczony

realizator wyłapie to od razu, a nie po trzech

dniach nagrań. Natomiast jeśli jest dobra organizacja

i trochę doświadczenia - metoda hybrydowa

dom/studio też moim zdaniem może się

sprawdzić. Dzisiaj mnóstwo rzeczy można jednak

nagrywać w domu i nie oszukujmy się - z

ogromną ulgą dla budżetu. Nagrywanie samemu

ma tylko tę wadę, że nie ma wtedy osoby,

która w pewnym momencie powie "stop - mamy

już dobry wykon, nie ma potrzeby robić

piętnastego take'a tej solówki" - na tym można

czasem stracić mnóstwo czasu. Samemu łatwo

też pogubić się w mnogości dostępnych muzykowi

brzmień. Przykład - ostatnio poświęciłem

cały weekend na znalezienie pasującego mi brzmienia

gitary (korzystam z jednego z popularnych

modelerów), przed tegorocznym sezonem

koncertowym. Kładąc się spać w sobotę byłem

przekonany że jest idealnie… po czym niedziela

zeszła mi na odkręcaniu tych zmian, bo okazało

się że brzmienie od którego zaczynałem

było jednak lepsze (śmiech). To znana pułapka

w świecie symulacji gitarowych.

Paradoksalnie to szybkie tempo pracy wyszło

wam na zdrowie w tym sensie, że w marcu

ubiegłego roku mieliście już zmiksowany materiał,

więc kolejne lockdowny nie utrudniły

przebiegu dalszych prac na nową płytą?

Tomasz Izdebski: Skończyliśmy w samą porę

jeśli chodzi o covid, natomiast trochę bolało że

płyta musi leżeć ponad rok bez premiery. Osobiście

było to dla mnie frustrujące i bardzo mi

ulżyło jak pierwszy singiel ujrzał światło dzienne.

Ale nie było wyjścia - wydawanie jej w środku

pandemii faktycznie nie miało żadnego sensu,

co nieustannie tłukł mi do głowy Grzesiek.

Wydawnictwo trzeba poprzeć koncertami, co

właśnie mamy wielką przyjemność robić.

Pracowaliście więc w swoim tempie, żeby

osiągnąć jak najlepsze rezultaty, bo przecież

album to nie tylko muzyka, ale też oprawa

graficzna, sesja zdjęciowa, teledyski, a to

wszystko również musi być dopracowane, żaden

z elementów nie może odstawać in minus,

co potwierdziliście już przy okazji wydania

"Patterns In Parallel"?

Grzesiek Mazur: Przy "Kolorach" zdecydowanie

włożyliśmy dużo więcej pracy w całą oprawę

albumu, trochę nam tego zabrakło przy

pierwszym albumie, ale myślę że nadrobiliśmy

to z dużą nawiązką.

Tym razem pracowaliście z Mateuszem

Twardochem-Sienkiewiczem. Oprawa graficzna

płyty to jego wizja, czy też pod tym

względem również mieliście wszystko bardzo

sprecyzowane?

Grzesiek Mazur: Do tematu okładki, jak i

również sesji zdjęciowej czy teledysku, podeszliśmy

w ten sposób, że my określiliśmy ramy w

których osadzony jest cały koncept albumu, a

resztę pozostawiamy wybranym przez nas artystom

- to oni znają się najlepiej na swoim fachu,

chcemy im zaufać i pozwolić by stworzyli coś w

100 % ich, co jednocześnie będzie się też bronić

samodzielnie, w oderwaniu od muzyki, jako

osobne dzieło. I tak też było z okładką - poza

opowiedzeniem Mateuszowi o co chodzi w naszej

płycie wrzuciliśmy tylko jedno wyraźne

wymaganie - okładka ma się rzucać w oczy i iść

na przekór utartemu standardowi gatunkowemu

okładki smutnej czy czarno białej/melancholijnej.

Z perspektywy czasu uważam że to

był strzał w dziesiątkę i udało nam się w ten

kolektywny sposób stworzyć kilka świetnych

rzeczy.

Manekiny i kwiaty to ciekawe zestawienie, a

do tego ten człowiek o barwnej twarzy, kryjący

się pod popękanym plastikiem - z rozmysłem

podsuwacie słuchaczom różne tropy interpretacyjne?

Grzesiek Mazur: Dokładnie tak, podobnie jest

z tekstami - każdy z nich ma konkretne znaczenie,

które przyświecało nam przy ich pisaniu,

ale są napisane na tyle metaforycznie, że można

je interpretować wielorako. Dzięki temu

słuchacz, który wgryzie się w teksty czy naszą

otoczkę, ma możliwość udziału w tworzeniu

swojego doświadczenia - w końcu każda indywidualna

interpretacja niesie pierwiastek wniesiony

przez odbiorcę.

Sami nie bylibyście w stanie wydać tego albumu

w tak efektownej formie - debiut był tylko

zwykłym digipackiem, tu mamy obszerny digibook

- stąd współpraca z Ambient Media

House?

Grzesiek Mazur: Współpraca z Ambient Media

House wzięła się przede wszystkim z tego,

że musimy zaangażować więcej rąk do pracy

żeby pójść dużo dalej dużo szybciej. Każdy z

nas ma skończoną ilość czasu. Ja na przykład

nie jestem w stanie jednocześnie tworzyć nowej

muzyki, cwiczyć starej, przygotowywać się do

koncertów, bookować koncertów, prowadzić

szeroko rozumiany marketing i komunikację z

prasą, itd. Potrzebowaliśmy z jednej strony rozłożyć

obowiązki proporcjonalnie po wszystkich

członkach zespołu, jak i nawiązać współpracę z

zewnętrznymi podmiotami, które już mają sieć

kontaktów, czas i zapał - i oczywiście również

dodatkowy budżet. A sam obszerny digibook to

był dla nas must-have przy tym wydawnictwie.

Dożyliśmy czasów ,że muzyki słucha się ze

Spotify albo na koncertach, a jeżeli już ktoś kupuje

fizyczny nośnik to głównie kolekcjonersko

- uważamy więc, że wydanie fizyczne musi być

najwyższej jakości i dawać coś ekstra - wydawanie

po prostu wypalonej płyty w tekturowym

pudełku to dużo za mało.

I to wszystko w czasach zauważalnej dominacji

pojedynczych piosenek, kiedy mało kto

ma czas czy chęci na słuchanie całych płyt, a

jeszcze rzadziej zwraca uwagę na ich oprawę

graficzną? Nie macie poczucia, że możecie

dotrzeć tylko do tych najbardziej konserwatywnych

fanów i zarazem prawdziwych pasjonatów

muzyki, celebrujących słuchanie albumów,

etc.?

Grzesiek Mazur: Jasne, póki co docieramy faktycznie

do tych największych pasjonatów, ale

my nie jesteśmy dinozaurami, słuchamy ton

nowej muzyki i ciągle eksperymentujemy. Uważam

że wnosimy pewną świeżość i mamy też

coś do zaoferowania dla tzw. "casualowych" fanów

muzyki - musimy się tylko tam lepiej przebić

(śmiech). Jasne, większość ludzi słucha muzyki

wyrywkowo, ale z drugiej strony niemal

każdy na świecie słucha muzyki - dzisiaj tort

jest większy, więc jego mniejszy kawałek to może

być dla nas nadal cały wszechświat.

To chyba również swoisty znak czasów, że

nawet fani muzyki podchodzą do niej powierzchownie,

nie czytają tekstów, ale zawsze warto

walczyć o zwrócenie uwagi kolejnych słuchaczy,

stąd singlowe utwory "Most Favourite

Trap" i "Scattered"?

Grzesiek Mazur: Do muzyki podchodzi się

powierzchownie jak do wszystkich mediów -

jest tego po prostu tak dużo, że mało komu

starcza czasu na głęboką analizę pojedynczych

albumów. A z drugiej strony muzyka jest dziś

czymś mainstreamowym więc trafia na wszelkie

grunty. I właśnie tutaj jest dzisiejsze wyzwanie

- dzisiaj nagrać i wydać album jest banalnie prosto

- sztuka to zainteresować nim ludzi. I nad

tym dużo pracujemy - co zrobić, żeby zaciekawić,

gdy każdy ma do wyboru tysiące innych

zespołów.

Macie jakąś wiedzę na temat do kogo dociera

muzyka Pale Mannequin? To raczej starsi

słuchacze, osłuchani i wymagający, czy raczej

młodsi ludzie, dopiero rozpoczynający swą

przygodę z ambitnym rockiem?

Grzesiek Mazur: Obecnie zarówno po statystykach

Spotify jak i koncertach widać, że docieramy

do słuchaczy średniej lub starszej daty,

ale nie brakuje też świeżej krwi. Zdecydowanie

są to fani muzyki ambitnej.

Liczycie, że z nową płytą grono waszych

zwolenników zwiększy się, szczególnie kiedy

będzie już można wrócić do koncertowania?

Grzesiek Mazur: W momencie odpowiadania

na to pytanie mamy już za sobą pierwsze dwa

koncerty promujące nowy album i już widać że

"Kolory" zrobiły nieporównywalnie więcej szumu

niż "Wzorce", to jest dla nas zupełnie nowy

start, ta płyta już nam otworzyła wiele nowych

drzwi… a my się dopiero rozkręcamy z promocją.

Generalnie jednak, zważywszy na "antymisję"

mediów publicznych w dziedzinie promowania

wartościowej muzyki, każdy artysta

decydujący się na wykonywanie czegoś ambitniejszego,

sam skazuje się niejako na niszę

- warto jednak, pozostając rzecz jasna sobą,

dążyć do tego, by była ona jak największa, bo

przecież w żadnym razie nie jest tak, że ludzie

nie słuchają już choćby rocka progresywnego

czy jazzu, mimo tego, że raczej nie usłyszymy

ich w komercyjnych stacjach?

Grzesiek Mazur: Paradoksalnie uważam że

bycie niszowym jest czymś pozytywnym. Jak

coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo -

gdzieś musimy się zaczepić, skąd będziemy dalej

rosnąć. Zaczynamy w dosyć ciasnym poletku

polskiego prog rocka, ale już teraz powoli z

niego wychodzimy, robiąc lekki skok w bok. A

jak już wcześniej było wspomniane - prog rock

to przede wszystkim bardzo lojalni i zaangażowani

słuchacze, to wspaniałe miejsce do gorącego

startu.

Macie więc jasno wytyczony cel - tworzyć

coś, co dostarcza wam satysfakcji, a do tego

sprawić, by ta muzyka docierała również do

zainteresowanych nią osób, a każda płyta jest

swoistym etapem tego procesu?

Grzesiek Mazur: Tak, nasz cel to tworzyć muzykę

która sprawia frajdę i dostarcza przeżyć

zarówno nam jak i słuchaczom, ale to chyba

taki truizm, każdy tak mówi. Jeśli miałbym

wskazać to co potencjalnie nas wyróżnia to faktyczne

mocne skupienie na tym jak nas ci słuchacze

odbierają (kolory, scenografia, stroje,

mieszanka stylów muzycznych). Nie tworzymy

muzyki "po prostu" ale patrzymy na nią z punktu

widzenia odbiorcy. A gdzie to nas zawiedzie

na trzecim, czwartym czy piątym albumie?

Przekonacie się. (śmiech)

Wojciech Chamryk

PALE MANNEQUIN 131


Jak wyglądałoby życie bez muzyki?

Lokalna prasa w Szwecji ogłosiła sensację, że komuś udało się przebić

Opeth. Trzeci album Astrakhan "A Slow Ride Towards Death" stworzył ponoć nową

niszę filmowego rocka progresywnego a ich wokalistę Alexandra Lycke nazwano

najwspanialszym głosem Szwecji AD 2021. Jakby na przekór, innowacyjny

longplay przepełniły emocje towarzyszące zakłóconemu związkowi miłosnemu z

muzyką. Wyrazowi artystycznego uniesienia daje upust założyciel formacji i basista

Per Schelander.

Wasza muzyka ma moc przekształcenia uwagi

słuchaczy w ich zachwyt (attention into

affection), dlatego że używacie dźwięku jako

języka do wyrażania głębokich myśli I emocji,

zamiast jedynie do zabawy z falą akustyczną.

Co o tym sądzisz?

Kompozytorzy na ogół pragną aktywnych

słuchaczy. Zdaję sobie sprawę, że nasza muzyka

wymaga wiele uwagi ze strony odbiorców,

aby zostać w pełni doceniona. Nie jest przeznaczona

do słuchania biernego, gdy ktoś robi

w międzyczasie coś innego. Wierzę też, bo mówią

mi tak fani, że posiada ona wymiar wizualny

- może zabrać Ciebie mentalnie do innego

miejsca niż to, w którym fizycznie się znajdujesz.

W tym kontekście zgodzę się, że udaje

nam się dzielić głębokimi emocjami. W tym

procesie obie strony nawiązują kontakt ze

swym wewnętrznym archipelagiem. Przystępuję

do pisania muzyki oraz liryków dla Astrakhan

bez wyraźnego planu, co dokładnie poprzez

nie wyrażę. Nad tym zastanawiam się

później, ale oczywiście zależy mi, żeby słowa z

muzyką wzajemnie się uzupełniały.

Jak głębokie są te myśli i uczucia w Twojej

ocenie? Czy kontrolujesz je? A może to one

kontrolują Ciebie? Czy podążanie za nimi

możemy odnieść do powolnej przejażdżki w

Foto: Astrakhan

się nią zajmować aż do śmierci - przeczuwam,

że może nie być to możliwe dłużej niż 10

następnych lat. Widzisz, moja rodzina ma genetycznie

przekazywane problemy z mięśniami,

które mogą rzutować na ręce. Mój ojciec na

to cierpiał, możliwe że ja też będę, a skoro tak,

to pozostało mi jedynie 10 lat grania na basie

na profesjonalnym poziomie. Potem... Raczej

już nie dam rady. Oto moja powolna przejażdżka

w stronę śmierci.

Niektórzy fani nazywają "A Slow Ride

Towards Death" filmowym rockiem progresywnym.

Jak Wasze poprzednie artystyczne

doświadczenia doprowadziły Was do tej

niszy? Czy stanowią kontynuację i rozwinięcie

Waszych wcześniejszych pomysłów, a

może wręcz przeciwnie - staracie się stworzyć

coś innego?

Ja gram na basie w rozmaitych zespołach od

25 lat. Możliwe, że ktoś widział mnie na żywo

wraz z House of Shakira, Royal Hunt lub

Pain of Salvation? Astrakhan sformowałem

na bazie idei dzielonej przeze mnie z moim

bratem Jörgenem. Mieliśmy taką bożonarodzeniową

tradycję, że spotykamy się w tym

samym miejscu i piszemy wspólnie muzykę.

Wówczas, w okolicy 1994/1995r., nie zastanawialiśmy

się nad gatunkami, kierunkiem, stylem

czy czymś podobnym. Po prostu pisaliśmy

cokolwiek, sambę, reagge, rock, cokolwiek, z

czystej przyjemności kreatywnego współdziałania.

Zmieniło się to dopiero po kilku latach.

Tak fajnie nam się pracowało a komponowanie

wychodziło tak prosto, że postanowiliśmy

stworzyć cały album złożony z 10 utworów.

Uporaliśmy się z tym bardzo szybko, ale pojawił

się problem ze znalezieniem odpowiedniego

wokalisty. W międzyczasie obaj zajmowaliśmy

się też innymi zespołami (po mojej

stronie: Royal Hunt i Pain of Salvation). Perkusista

Martin Larsson usłyszał nasze demo,

spodobało mu się i próbował nas przekonać,

abyśmy dokonali profesjonalnych nagrań. Widział

w nas potencjał. Jesienią 2012r. zarezerwowaliśmy

porządne studio, w którym przygotowaliśmy

ścieżki perkusji, basu i klawiszy.

Wiosną 2013r. spotkaliśmy Alexa Lycke, który

sprawnie zaśpiewał. Marcus Jidell zajął się

gitarami, ale wkrótce potem pochłonął go zespół

Avatarium. Wiedziałem, kim chcę go zastąpić.

Zadzwoniłem do Johana Hallgrena, z

którym poznałem się w okresie mojego udziału

w Pain of Salvation. Wyraził zainteresowanie,

ponieważ i on opuścił PoS.

HMP: "So it all will end where it started"

(więc wszystko skończy się tam gdzie zaczęło)

- co za nietypowe rozpoczęcie całego albumu

"A Slow Ride Towards Death"! Dlaczego

postanowiliście użyć ludzkiego głosu do

wywołania pierwszego wrażenia u słuchaczy?

Per Schelander: Podjęliśmy tą decyzją w

ostatniej chwili. Oryginalna wersja rozpoczynała

się od riffu, ale wydawała się mało porywająca.

Jako że Astrakhan zalicza się do gatunku

prog rock/metal, typowe byłoby użycie

intro, najlepiej długiego. Zamiast tego uderzyliśmy

od razu, wrzucając słuchacza wprost w

utwór. Uwielbiam wstęp do "Great Southern

Trendkill" Pantery. Pamiętam, że po załączeniu

tego CD w odtwarzaczu, pogłośniłem i poszedłem

do kuchni. Wystraszyłem się, gdy

akcja rozkręciła się po dwóch sekundach - to

było niespodziewane!

stronę śmierci ("A Slow Ride Towards

Death" to tytuł albumu - przyp.red.)?

Lubię podejście "strumienia świadomości". Fascynuje

mnie, co może wyjść z przyzwolenia

sobie na swobodny przepływ energii. Okazuje

się bowiem, że w ten sposób znajdujemy się

blisko owych emocji oraz myśli. Zaczynając pisanie

liryków w 2018/2019, nie zdawałem sobie

sprawy, jak poruszane w nich tematy staną

się wszystkim bliskie w 2020r. Na ogół moje

teksty obracają się wokół zagadnienia straty.

Tym razem, wyobrażałem sobie własne życie

bez muzyki, czyli bez jednej z najważniejszych

relacji w moim życiu. Miałem ku temu dobry

powód. Muzyka to mój życiowy eliksir odkąd

ukończyłem 15 lat; życiowa kotwica. Teraz

zbliżam się do pięćdziesiątki i nawet, jeśli będę

Widziałem opinię, że śpiewający w Astrakhan

Alexander Lycke to jeden z najwspanialszych

szwedzkich wokalistów. Jak udało

mu się osiągnąć ten poziom?

Alexa wyróżnia naturalna zdolność do wyrażania

głosem emocji. Praca z nim to jak spełnianie

marzeń - jest świetnym wokalistą i frontmanem.

Oczywiście, talent i dobry głos są nieodzowne,

ale potrzebował też nad tym popracować.

Zdobył licencjat z muzyki oraz aktorstwa,

a także doświadczenie (wzdłuż i wszerz Europy)

w głównych rolach dużych musicali: Jesus

Christ Superstar, Miss Saigon, Hair etc. Potrzebował

tego, żeby doskonalić nie tylko głos,

ale również prezencję sceniczną. Dopiero

Astrakhan to jego pierwsze przedsięwzięcie z

oryginalną muzyką. Nie znaliśmy się osobiście

przed nagrywaniem pierwszego albumu "Retrospective"

(2013). Wcześniej próbowaliśmy

z innymi dobrymi wokalistami, ale wszystko

zaskoczyło dopiero z Alexem. Wprawdzie poszukiwał

swojego rockowego charakteru jesz-

132

ASTRAKHAN


cze w studiu, bo wywodzi się ze świata musicali,

ale obecnie z łatwością dzieli oba podejścia.

Czy zagłębienie się we wspomniane musicale

mogłoby okazać się interesujące dla heavy

metalowców?

Jak najbardziej tak. Zachęcam do sprawdzenia

koncertówki Astrakhan "Superstar Experience",

na której wykonujemy rockowy musical

Jesus Christ Superstar. Ciekawe, jakby to

brzmiało, gdyby Deep Purple go wykonało w

czasach swej największej świetności? Pełno w

tej historii krwi, potu, miłości i pasji. Naszej

interpretacji bliżej do regularnego rockowego

show, ale z naciskiem na opowieść oraz towarzyszące

jej emocje. "Superstar Experience"

utrwala zapis prawdziwego koncertu - tylko

trochę poprawialiśmy w studiu, bo wiadomo,

że słuchacz nie chce rażących usterek. Mikrofon

Alexa stracił sygnał w trakcie "Poor Jerusalem",

akurat w momencie, gdy pozostał sam

z fortepianem. Dograliśmy to w studiu.

Wracając do "A Slow Ride Towards Death",

wprawdzie Wasz najnowszy album jest

atmosferyczny, ale nie przytłacza słuchacza

znajdującego się akurat w kompletnie innym

nastroju. Jak udało Wam się osiągnąć ten balans?

Nie myślę o tym podczas komponowania. Poszukuję

ciekawych brzmień, riffów lub innych

pomysłów, których dotąd nie słyszałem u innych

zespołów. Staram się znaleźć nowe muzyczne

rozwiązania i podnosić poziom własnej

twórczości. Lubię myśleć o utworach jak o bohaterach

noweli, którzy wyskakują z czymś

nieplanowanym. Prawdopodobnie magia kreatywnego

procesu muzycznego polega na tym,

że kompozycje same znajdują swoje własne

kierunki rozwoju. Często stanowią efekt popełnionego

przeze mnie błędu, np. zagrałem

nieprawidłowo akord rozstrojoną gitarą albo

pomieszałem coś w Cubase (cyfrowa stacja do

obróbki dźwięku - przyp. red.). Ale spodobało

mi się to, co usłyszałem i utrwaliłem na albumie.

"Youtopia" tak właśnie powstała, a to jeden

z moich ulubionych kawałków na "A Slow

Ride Towards Death". Wygłupiałem się z basem,

starając się przypomnieć sobie starą

szwedzką piosenkę folkową. Zamiast niej, spod

moich palców popłynęła melodia-kotwica do

"Youtopia". Uznałem, że to świetna ballada.

Dodałem nieco partii fortepianu z fajnym

opóźnieniem, ale to opóźnienie przesunęło

cały motyw jedną ósmą nuty wprzód. W efekcie

wszystko kompletnie się zmieniło, ale na

lepsze. Kontynuowałem. W pewnym momencie

chciałem dodać prosty rytm, ale nacisnąłem

nieprawidłowy przycisk i usłyszałem zapętlony

tom-tom (perkusja - przyp. red.). Strzał w

dziesiątkę. Trzy wspomniane pomyłki doprowadziły

mnie do ostatecznej wersji "Youtopia".

W jej trakcie następują mini zmiany, które w

sumie czynią z niej potwora! Żeby to zauważyć,

musisz wsłuchać się od początku do końca.

Dopiero w ostatnim refrenie ujawnia się ich

sedno - zamazana wibracja nabiera krystalicznie

jasnego sensu w końcówce. Lubię pisać

utwory mówiące: "zaczekaj na to". Może odczuwany

przez Ciebie balans wynika z balansu

pomiędzy twórczym błądzeniem a intelektualizmem?

Możliwe. Nie mniej istotnym atrybutem "A

Slow Ride Towards Death" jest jego sterylne

brzmienie. Jak wielką wagę przykładaliście

do tego w studiu? Czy próbowaliście innego

podejścia?

Jak dla mnie, ten LP jest kompletnym przeciwieństwem

sterylności. Dążyliśmy do ciepłego

i odważnego brzmienia. Moim zdaniem wszystkie

współczesne albumy heavy metalowe są

zbyt skompresowane i brzmią równie płasko,

bombastycznie i nudno. Tymczasem, w Astrakhan

chodziło od zawsze o oryginalność, którą

chcemy się wykazać również w produkcji.

Myślę, że powszechnie utrzymuje się błędny

pogląd, iż istnieje coś takiego jak "dobry

dźwięk". Głupota. Nie istnieje taki standard,

którego każdy zespół powinien przestrzegać.

Każdy muzyk brzmi i gra na instrumencie inaczej,

producent powinien to wzmacniać, zamiast

dążyć do brzmienia kogoś innego. My

pracujemy z Marcusem Jidellem na wszystkich

trzech albumach, ponieważ on myśli tak

samo. Nagrywaliśmy bas oraz perkusję w tym

Foto: Astrakhan

samym czasie i w tym samym pomieszczeniu,

aby uzyskać lepszy klimat. Jak powiedziałem,

nie ma czegoś takiego jak "właściwe brzmienie",

ale jest coś takiego jak "właściwe podejście"

- chcemy to uchwycić.

Czasami przypisuję albumom barwy. Po obejrzeniu

Waszych video do "Lonesome Cry"

oraz "Youtopia", zastanawiam się, czy kolor

szary odpowiada "A Slow Ride Toward

Death"?

Kolory są wyjątkowym nośnikiem energii. Często

wyobrażam sobie obrazy odpowiadające

utworom i przyrównuję je do scen z filmów

bądź tak jak Ty do kolorów. Myślę, że Astrakhan

używa wszystkich dostępnych barw do

skompletowania kompozycji, jednak głównie

obracamy się w zakresie, w którym szarość

przechodzi w czerń. Zwłaszcza najnowszy album

jest mroczniejszy, poczynając od tytułu.

Czy wierzysz, że nasz świat może być hologramem

lub przynajmniej bardzo różni się od

tego, co postrzegamy ludzkimi zmysłami?

Nie. Stratą czasu byłoby zastanawianie się nad

tym, czy to co my widzimy, doświadczamy lub

czujemy jest czymś innym niż to, co faktycznie

widzimy, doświadczamy lub czujemy. Taka

psychoanaliza w bardzo skomplikowany sposób

roztrząsa proste sprawy, które normalnie

są łatwe do zrozumienia. Nie chcę przez to

powiedzieć, że nie istnieje nic poza ludzkimi

doświadczeniami. Świat jest pełen cudów.

Zdarza się, że nie potrafimy czegoś wytłumaczyć.

Ale potrzebujemy zachować ostrożność i

uczyć się na błędach innych osób. Gdybyśmy

zbyt wiele życiowej energii przeznaczali sprawom

duchowym lub teoriom konspiracyjnym,

mogłoby się to dla nas skończyć tragicznie.

Czy słyszałeś o polskim zespole Dianoya?

Wydaje mi się, że plastyczność ich stylu może

mieć coś wspólnego z Astrakhan.

To ciekawe, ale nie słyszałem o Dianoya.

Jakiego rodzaju atmosferę poszukujesz słuchając

muzyki innych zespołów? Czy zależy

to od Twojego nastroju w danej chwili, a może

masz wyrobione specyficzne pole zainteresowania?

Zawsze szukam szczerości, energii i obecności

czynnika ludzkiego. Pragnę widzieć i czuć wewnętrzny

świat muzyków; obserwować jak ich

pasje, smutki, fantazje i ogólnie osobowość nabierają

namacalnej formy poprzez muzykę.

Jak wyglądałyby następne koncerty Astrakhan

gdybyśmy byli wolni od restrykcji?

Wolałbyś występować na dużych festiwalach

z ekstrawaganckimi efektami wizualnymi,

czy raczej w klubach średniej wielkości?

Uwielbiam w Astrakhan to, że dajemy radę w

obu sytuacjach. Używamy efektów wizualnych

tam, gdzie możemy. Ale zdarzało nam się już

grać mniejsze koncerty bez prądu i tam też

pokazaliśmy się z najlepszej strony. Bardzo dobrze

wspominam Polskę, do której wybrałem

się zarówno z Pain of Salvation, jak i z Royal

Hunt. Zależy mi również na powrocie do Japonii,

tym razem wraz z Astrakhan. Ale tak naprawdę,

to zagrałbym wszędzie, bo chcę pokazać

ludziom, jak fantastyczny zespół tworzymy.

Sam O'Black

ASTRAKHAN 133


posąg, ale wymaga jeszcze dopracowania detali.

HMP: Mamy wiele powodów, aby Wam pogratulować.

Po pierwsze, najnowszego albumu

"Lifeblood". Jak Twoim zdaniem został on

przyjęty przez fanów?

Roberto "Ramon" Messina: Zarówno nowi,

jak i starsi fani gorąco reagują na "Lifeblood" -

dostajemy od nich bardzo pozytywne recenzje.

Zwłaszcza osoby znające Secret Sphere już

wcześniej cieszyły się z powrotu zespołu w

znajomym składzie, czyli ze mną na wokalu.

Jaki jest zatem sekret Waszego sukcesu?

Kula! (gra słów: "Secret Sphere" można przetłumaczyć

z angielskiego na polski jako "Sekretna

Kula", przyp.red.). Poważnie, istnieje

między nami wyjątkowa alchemia zwana

Siła napędowa

Idealny kandydat to musi być młody, z dwudziestoletnim doświadczeniem,

siedmioma certyfikatami (lub albumami, jak zwał tak zwał), dojrzały, a jednocześnie

wyluzowany i jeszcze do tego wiele oferować, w zamian niczego nie

oczekując. Roberto "Ramon" Messina pokazuje, że tacy ludzie istnieją. Każdy ma

jednak swoje "lifeblood" - siłę napędową, bez której nie mógłby się obejść. Dla

niektórych artystów jest nią możliwość eksplorowania nowych pomysłów wykraczających

poza to, czym dotychczas się zajmowali. Najnowszy album Secret Sphere

"Lifeblood" z Ramonem za mikrofonem świadczy jednak o tym, że czasami powrót

po latach do sprawdzonej konwencji wychodzi liderowi zespołu metalowego

na dobre, gdyż wczorajszy figiel, greps i psot wyostrza dzisiejszy kunszt.

"przyjaźnią", która czyni Secret Sphere czymś

więcej niż tylko muzycznym projektem. Jeśli

uznamy, że muzyka i sztuka potrafią mówić -

a potrafią - to nasza muzyka z pewnością mówi

o zabawie, dobrej współpracy, kreatywności

oraz instynkcie. Uwielbiamy dodawać osobliwość

każdego spośród nas do utworów, z tym

że coraz więcej kawałków powstaje na kanwie

pomysłów Aldo Lo Nobile'sa, wzbogacanej

następnie przez pozostałych. Aldo proponuje

zazwyczaj pierwszą wersję struktury kompozycji,

to od niego wychodzą pierwotne twórcze

impulsy. Przynosi riff, linię wokalną, surowe

partie instrumentalne; zmieniamy je; całość

staje się coraz bardziej złożona, to znów prostsza.

Kochamy proste i chwytliwe piosenki

(szczególnie refreny), ale z delikatnym akcentem

ambitniejszych zagrywek tu i tam. Nie zależy

nam na produkowaniu produktów postrzeganych

jako łatwo sprzedające się, raczej

na dobrych i zapamiętywalnych melodiach.

Czyli pomimo chętnie nadawanej Wam etykietki

"prog power metal", przystępność poszczególnych

utworów jest dla Was istotna?

Tak. Osoby lubiące chwytliwą muzykę na pewno

znajdą wśród utworów Secret Sphere coś

dla siebie. Chciałbym jednak podkreślić, że zadbaliśmy,

aby nie nudziły się one po trzech odsłuchach,

jak to się czasami dzieje z popowymi

hitami. Z drugiej strony, fani prog metalu doceniają

interesujące pasaże oraz ciekawą atmosferę.

Cieszy nas to, ale nasza strategia twórcza

Czy zawsze komponowanie przychodziło

Wam lekko i naturalnie, również podczas

prac nad Waszymi pierwszymi wydawnictwami?

Już od pierwszego dema z 1997 roku cieszyliśmy

się pracą w zgranym zespole, więc tworzyliśmy

instynktownie. W międzyczasie dochodziło

wszak do zdarzeń tymczasowo zakłócających

grupową alchemię, takich jak zmiana

line-upu lub problemy osobiste. Natychmiast

odbijały się one na naszej muzyce, tak jakbyśmy

wszyscy byli częścią jednego organizmu

przechodzącego przez ciężki okres jako całość,

a nie tylko częściowo. Stało się tak przynajmniej

kilka razy.

Po kilkuletniej przerwie (Michele Luppi śpiewał

w Secret Sphere 2012 do 2020 roku, przyp.

red.) powróciłeś do Secret Sphere.

Secret Sphere doskonale dawało radę z Michele

Luppi, jednak Michele zaangażował się

w Whitesnake, a także miał błyskotliwą karierę

pozamuzyczną. Odleciałem, gdy zapytali

mnie o powrót. Natychmiast się zgodziłem.

Tęskniłem za występowaniem na scenie wraz

ze swoimi starymi kumplami. Wszystkie problemy

związane z moim odejściem przestały

mieć znaczenie.

Co uważasz o "Portrait of a Dying Heart",

"The Nature of Time" oraz o nowej wersji "A

Time Never Come"?

Że znacząco różnią się nie tylko od mojego

stylu, ale też od tego, co Secret Sphere robiło

wcześniej. Podziwiam, że zdobyli się na odwagę,

aby spróbować grać coś innego, niż oczekiwano

od marki Secret Sphere. Gdybym jednak

sam miał ponownie zaśpiewać całe "A

Time Never Come", to jeszcze bardziej postarałbym

się je zmienić w stosunku do oryginału.

I to nie tylko odnośnie interpretacji czy

też w warstwie melodyjnej, ale również napisałbym

inne liryki i tak bym zakręcił całością,

aby wydawanie tego starego materiału w nowej

odsłonie było uzasadnione artystycznie. Nie

miałbym nic przeciwko, gdyby Michele Luppi

odbiegł od mojej starej wizji. Analogicznie,

bardzo chciałbym wykonywać na żywo numery

z jego albumów "Portrait of a Dyiny

Heart" i "The Nature of Tiime", ale robiłbym

to po swojemu.

Foto: Secret Sphere

nie sprowadza się do spełniania zachcianek odbiorców,

bo takie podejście mogłoby skończyć

się źle (np. wszyscy mogliby nas za to znienawidzić).

Po prostu sami słuchamy muzyki o

takich cechach i taką właśnie muzykę najbardziej

lubimy komponować.

Inną charakterystyczną cechą Waszej muzyki

jest jej eksplodująca dynamika. W moim

odczuciu, niektórym power metalowym zespołom

nie wychodzi dawanie czadu, bo brzmią

chaotycznie zamiast dynamicznie. Czy

wkładacie wiele trudu w uzyskanie odpowiedniego

balansu?

Nie aż tak dużo... Trochę dodajemy tu, obcinamy

tam i git. To tak jak praca rzeźbiarza nad

marmurowym blokiem, który już wygląda jak

A jak myślisz, dlaczego zdecydowano się

akurat na "A Time Never Come"?

Bo fani zawsze uważali go za nasz najlepszy

longplay, chociaż najstarszy spośród nas miał

w tamtych czasach zaledwie 23 lata. Chodziło

więc o to, aby podkreślić wagę dokonania zespołu,

ale w dojrzalszych okolicznościach.

Czy zatem wskazałbyś "A Time Never Come"

jako na drugi album, po który nowi fani

powinni sięgnąć zaraz po zapoznaniu się z

"Lifeblood"?

Myśle, że tak. Sięgnięcie po oryginalną wersję

"A Time Never Come" po wysłuchaniu "Lifeblood"

mogłoby mocno zainspirować wszystkich,

którzy doceniają sztukę oraz swobodną

ekspresję.

Najnowszy opublikowany przez Was post

na Facebooku krzyczy: "Go Italy Go!". Ano

właśnie, wygranie przez Włochy Mistrzostw

Europy w piłce nożnej to następna sprawa,

której chciałbym Wam entuzjastycznie po-

134

SECRET SPHERE


gratulować. Były takie momenty, gdy już myślałem,

iż wygra Anglia, np. to oni strzelili

pierwszego gola (i to w pierwszych minutach

spotkania), a to Włochy zmarnowały pierwszego

karniaka w dogrywce.

Pamiętam to jako wspaniałą noc nie tylko ze

względu na sportowe zawody, ale też z symbolicznego

punktu widzenia. Żyjemy obecnie

we Włoszech w ciężkich czasach, ponieważ sytuacja

geo-polityczna wywiera na nas znaczną

presję. Nasi reprezentanci wygrali olbrzymią

imprezę sportową, mimo że drużyna składała

się z wielu młodych i skromnych, ale perfekcyjnie

zgranych osób. Odważę się powiedzieć,

że z takich, jakimi są ludzie z Secret Sphere.

Wprawdzie nie czujemy się żadnymi europejskimi

zwycięzcami, ale z powodzeniem możemy

"konkurować" (w artystycznym sensie) z

gigantycznymi i wspaniałymi zespołami, które

w pewnych aspektach są od nas silniejsze.

Nawiązuje do tego inspirujący videoclip (towarzyszący

utworowi) "Against All The

Odds" o spełnianiu sportowych marzeń. Czy

któryś z Was posiada jakieś konkretne

sportowe marzenie?

Wszyscy muzycy Secret Sphere uprawiają

sport, ale nie po to, aby mieć sześciopak i spotykać

się z fajnymi dziewczynami (mamy we

Włoszech zbyt wiele pysznego jedzenia, aby

zaprzątać sobie głowę sześciopakiem). To

część naszej codzienności, ale też wartość poprawiająca

jakość całego naszego życia. Pomaga

nam w utrzymywaniu koncentracji, dobrego

samopoczucia oraz pozytywnego nastroju w

trudnych sytuacjach.

Bardzo podoba mi się, gdy zespoły tworzą

videoclipy ukazujące coś więcej niż tylko siebie

na scenie. Wielką frajdę sprawia odkrywaniu

klipów nakręconych do ulubionych piosenek.

Czy podzielasz wynikającą z tą radość,

tak jak wielu innych fanów rocka i metalu?

Oczywiście, że tak. Jako przykład wspomnę o

Skid Row "Eighteen and Life" oraz o Gunsowskim

"November Rain". Jak można nie zakochać

się w tych klipach i utworach?

Skoro tak, to popatrzmy również na Wasz

klip do tytułowego "Lifeblood". Jaką rolę pełni

przechadzająca się po górskiej scenerii kobieta?

Czy jest ona femme fatale a może pierwiastkiem

kobiecym w zdominowanych przez

macho Włoszech?

Matylda jest młoda, mądra i zwyczajnie piękna.

Symbolizuje czystość, wolność, ale także

pokorę. Jest sobą i wygląda naturalnie w krótkiej

białej spódniczce, co z kolei odnosi się, po

pierwsze, do bezpośredniej relacji pomiędzy

ludzkością a wszechświatem, a po drugie do

wielkiej radości bycia częścią czegoś wspanialszego

od nas - nazwij to powierzem, górami,

bogiem, sztuką lub czymkolwiek co powoduje,

że jesteś szczęśliwy.

Za szczęściem czasami idzie wdzięczność.

"Thank You" wyraża podziękowanie za

szczęśliwy czas z kimś - w przeszłości, ale

już nie w teraźniejszości. Szukałem, ale nie

odnalazłem śladu cierpienia po rozstaniu. A

może chodzi tutaj o modlitwę do boga, który

dawniej dbał o świat, ale stracił przejawiać

zainteresowanie ludzkim losem?

"Thank You" zadedykowałem swojemu zmarłemu

ojcu, który dorastał w biedzie, a jako dorosły

ojciec każdego dnia ciężko pracował, aby

zapewniać całej rodzinie kompletne i szczęśliwe

życie. Podziękowanie pochodzi wprost z

Foto: Secret Sphere

mojego serca. Nie miałem okazji podziękować

mu osobiście, patrząc mu prosto w oczy, kiedy

jeszcze żył. Przy okazji ostrzegam innych, aby

nie przegapili takiej okazji, bo niektórzy ludzie

w naszym życiu zasługują na najwyższą wdzięczność.

Czy nie ścięliście aby zbyt gwałtownie spokojniejszej

części "The Violent Ones"? Spodziewałem

się bardziej progresywnego fragmentu

po magicznej solówce gitarowej, a zamiast

niej usłyszałem kontynuację ostrego

metalowego ataku. Jakbym dostał z liścia w

twarz (śmiech).

Nie, myśmy akurat tam niczego nie cięli. Celowo

zrobiliśmy krótką przerwę w tym bardzo

energetyzującym - i moim ulubionym na "Lifeblood"!

- utworze.

Cóż, ta przerwa nie rozwinęła się stylistycznie

w kierunku Symphony X, za to "Solitary

Fight" przypomina o "The Odyssey"

tych Amerykanów.

Zgadza się. To znaczy, prawdopodobnie tak.

Przekonałem się o tym - z przyjemnością - po

wsłuchaniu się.

Waszą wyraźniejszą inspiracją wydaje się

Helloween. Na składance "The Keepers of

Jericho - A Tribute to Helloween" pojawiła

się Wasza wersja "How Many Tears" (oryginalnie,

z debiutu "Walls of Jericho", 1985,

przyp.red.). Ostatnio Niemcy odrodzili się z

trzema wokalistami.

Skomentuję elokwentnie, że osobiście podoba

mi się, gdy ktoś poszukuje całkiem nowych

możliwości twórczych, tym bardziej gdy nie

jest już w stanie przeskoczyć własnego poziomu

z przeszłości.

Rozumiem, co to oznacza, i właśnie dlatego

sam nie powiedziałbym w ten sposób o Waszym

perkusiście Marco Lazzarini, który dołączył

ostatnio do Odd Dimension (Gabriele

Ciaccia gra na klawiszach zarówno w Secret

Sphere, jak i na wszystkich trzech longplayach

Odd Dimension, natomiast Marco pojawił

się na ostatnim krążku Odd Dimension

"The Blue Dawn", również recenzowanym w

niniejszym wydaniu HMP, przyp. red.).

Uwielbiam ich wykonanie oraz styl. Marco i

Gabriele mogą w ramach Odd Dimension

cieszyć się obszarami prog metalu, które tylko

w niewielkim stopniu są eksplorowane przez

Secret Sphere.

W jaki sposób znajdują oni czas na wywiązywanie

się z odpowiedzialności wynikających

z bycia pełnoprawnymi muzykami dwóch oddzielnych

zespołów?

Każdy z nas był lub nadal jest muzykiem innych

- mniej lub bardziej regularnie działających

- kapel bądź projektów. Podkreślę raz

jeszcze, że naprawdę ważne jest nas próbowanie

nowych rzeczy, poznawanie swoich muzycznych

predyspozycji, nawiązywanie oraz

utrzymywanie kontaktów z innymi muzykami,

występowanie przed rozmaitymi publicznościami.

Takie doświadczenia uważamy za część

drogi ku profesjonalnej oraz osobistej dojrzałości,

która może tylko wzbogacić uprawianą

sztukę. Panuje na niej żywy ruch, bo poszczególne

jej elementy muszą wchodzić ze sobą

w interakcję tak, abyśmy rośli w siłę. Co pozostaje

w szafie, ryzykuje bezpłodność.

Czy zarekomendowałbyś "The Blue Dawn"

jako dobrą muzykę, a może tylko jako dobrą

szkołę poszerzania horyzontów?

Pierwsze, co zrobiłem po usłyszeniu drugiego

singla Odd Dimension "Escape To Blue Planet",

to wysłałem - w pełni zasłużone - gratulacje

do Marco oraz do Gabriela. Odkąd pamiętam,

zawsze rekomendujemy siebie nawzajem,

ponieważ chcemy dać naszym fanom wszystko,

co najlepsze.

Szczerze dziękujemy i mamy nadzieję, że Wy

również czujecie wsparcie ze strony fanów,

również płynące z Polski. Czy słyszałeś jakieś

polskie zespoły?

Każdy Włoch ma kawałek serca w Polsce. Spośród

rozmaitych dobrych polskich kapel, jakże

można by nie wspomnieć o Behemoth?

Urocze. Jakie są Wasze przyszłe plany koncertowe?

Nagraliśmy właśnie materiał live ze studia, ale

oczywiście chcemy grać live na scenie. Nie wirtualnie,

tylko przed fanami. Zaplanowaliśmy w

związku z tym kilka gigów (ale tylko we Włoszech

i we Francji). Nie możemy się doczekać,

aż pojawi się możliwość koncertowania w

innych miejscach. Wybralibyśmy się do Polski,

czemu nie? Chcę tam być, dać czadu, może

jako headliner!

Sam O'Black

SECRET SPHERE 135


HMP: Teramaze pokazuje, że żadna przeszkoda

nie może stanąć na drodze artystom,

kiedy doznają eksplozji kreatywności. W ciągu

ostatnich 12 miesięcy wydaliście aż trzy

albumy zawierające niemal trzy godziny nowej

muzyki. Wydaje się, że ostatnio niemal

nie opuszczaliście studia.

Dean Wells: Jako że jestem producentem muzycznym,

faktycznie nie opuszczałem swojego

studia przez ostatnie 18 miesięcy. Nasz psycho

rząd utrzymuje nas w zamknięciu jak

dzieci, w związku z czym kontynuujemy pisanie

muzyki, zamiast siedzieć i narzekać na

brak tras koncertowych. Staramy się wykorzystać

czas najlepiej jak potrafimy, stąd tyle nowej

muzyki, zrodzonej z frustracji.

Czy moglibyśmy wskazać na "technikę,

emocje, orkiestracje oraz chwytliwość" jako

najmocniejsze elementy muzyki Teramaze?

Nazywaj to jak chcesz. Gramy, cokolwiek dobrego

z nas wypływa w danym czasie. Lubimy

pisać zarówno 25-minutowe kolosy, jak i 3-4

minutowe piosenki z czterema akordami.

Uważam, że wolność wynikająca z tworzenia

progresywnego zespołu sprowadza się do tego,

że fani nigdy nie wiedzą, czego mają się spodziewać,

a to daje nam przestrzeń do swobodnego

muzykowania.

Piękno zrodzone z frustracji

Australijska ikona prog metalu nagrała w ciągu kilkunastu miesięcy lockdownu

aż trzy nowe albumy studyjne: "I Wonder", "Sorella Minore" oraz "And The

Beauty They Perceive", w ten sposób konstruktywnie wykorzystując okres najbardziej

bulwersującego przekrętu politycznego XXI wieku. Zamieniliśmy na ich

temat kilka słów z wokalistą, gitarzystą i producentem Deanem Wellsem.

Wolność wynikająca z tworzenia metalowoprogresywnego

zespołu Teramaze?

Yeah, Teramaze można zaliczyć do gatunku

"metal progresywny", aczkolwiek oprócz metalowych

riffów, wykorzystujemy pomysły spoza

tego rodzaju muzyki, czasami nawet popowe

melodie. Naprawdę nie ograniczamy się.

Możemy wydać w przyszłości mocniejszy metalowy

album, jeśli najdzie nas na to ochota.

Jak wiele komputerowo generowanych dźwięków

wykorzystujecie?

Cóż, zawsze używaliśmy syntezatorów oraz

dźwięku fortepianu z komputera. Oczywiście,

kiedy sekcja instrumentalna tego nie potrzebuje,

to nie wciskamy tego na siłę. Dla mnie,

są to narzędzia do robienia lepszej muzyki.

Pierwszy spośród Waszych trzech najnowszych

LP nosi tytuł "I Wonder". Nad czym

się zastanawialiście / czym się dziwiliście?

("wonder" z angielska znaczy: zastanawiać

się, dziwić, przyp.red.)

Pisaliśmy "I Wonder" na ciężki temat poszukiwania

nadziei, z bardzo mrocznej perspektywy.

Pomimo tego, Wasza muzyka wydaje się

pasować do radia, np. kawałek "Lake 401" z "I

Wonder" odnalazłoby się w takiej konwencji.

Czemu nie? Jak często grają Was australijskie

radiostacje?

Nigdy nie lansowały nas zbyt mocno żadne lokalne,

komercyjne stacje radiowe, za to od lat

pojawiamy się często na antenach niezależnych

stacji metalowych. Żeby trafić do tych

bardziej komercyjnych, "you gotta suck dicks",

a ja nie zamierzam tego robić (śmiech).

Przykładem takiej bardziej rozbudowanej

kompozycji jest "Sorella Minore", którą uzupełniają

utwory "Stone", "Take Your Shot"

oraz "Between These Shadows" na albumie

zatytułowanym "Sorella Minore". Czy nie

zastanawialiście się aby nad wydaniem tego

jednego długiego kawałka oddzielnie?

Tak naprawdę "Sorella Minore" stanowi kontynuację

"Her Halo" LP (2015). Wspomniane

trzy pozostałe utwory dodaliśmy po to, aby

wypełnić album i nadać mu nieco różnorodności.

A dlaczego "Stone" nazywa się "Stone", skoro

opowiada o relacji z kobietą, a nie o żadnych

skałach? Czy ma to coś wspólnego z

kamieniem jako symbolem przejścia z jednego

etapu życia w drugie?

Ale "Stone" nie dotyczy zwykłej relacji z kobietą,

tylko opowiada o mężczyźnie, który nie

może zobaczyć się z własną córką, ponieważ

ludzie nagadali jej okropne rzeczy o własnym

ojcu. Do napisania tych liryków zainspirowała

mnie prawdziwa sytuacja przyjaciela.

Okładka trzeciego LP "And The Beauty

They Perceive" kompletnie nie pasuje moim

zdaniem do jego tytułu...

Chodzi o sposób patrzenia na świat. Każdy

widzi sprawy inaczej a czasami próba dostrzeżenia

piękna w tragedii może okazać się niezastąpioną

metodą przetrwania ciężkich czasów.

To kwestia perspektywy.

Jak postrzegasz piękno swojego miasta,

Melbourne?

Melbourne jest super za sprawą wspaniałego

jedzenia i świetnej kawy! Ale najpiękniejszą

częścią Melbourne są jego przedmieścia z

widokiem na Ocean Południowy, a także z dostępem

do jednych z najwspanialszych plaż na

świecie. Kocham bliski kontakt z tutejszą wodą.

Główny wers "Modern Living Space"

ostrzega, że jeśli pozostaniemy samotni, to

się rozpadniemy. Tymczasem, wskaźnik indywidualizmu

(IDV) dla Australii wynosi

90, co jest drugim największym wynikiem na

świecie (po USA, które dostało 91). Czy

chciałbyś, aby Australia stała się bardziej

kolektywistycznym, a mniej indywidualisty-

Foto: Teramaze

136

TERAMAZE


cznym krajem?

Nie.

Napisaliście na Facebooku, że "Jackie Seth

jest tutaj, aby wyrwać Was do tańca, poruszyć

i roztrzaskać Wasze pieprzone łby".

(śmiech) To dość rytmiczny kawałęk, przy

którym równie dobrze można tańczyć, jeśli

ktoś ma ochotę, a z drugiej strony brzmi na

tyle ciężko, że można machać do niego łbem

(śmiech). Odzwierciedla on moją miłość zarówno

do metalu, jak i do muzyki pop.

Co byś zrobił z głową króla, gdyby okazał

się spoko gościem (nawiązanie do numeru

"Head Of The King", przyp.red.)?

Takim nie jest, udusiłbym go na ulicy, gdybym

mógł.

Czy Wasz ostatni występ odbył się w ramach

ProgPower Festival 2019 w Niderlandach?

Jak to wspominasz?

Tak, niestety nie zagraliśmy żadnego koncertu

od tego czasu. Było wspaniale, wszystkie aspekty

dopisały: ludzie, występ, reakcje na naszą

muzykę z drugiego krańca świata. Nigdy nie

zapomnę jak tłum krzyczał: "ter - a - maze" z

lekkim akcentem. Onieśmielało i jednocześnie

oszałamiało nas to. Najzabawniejszym momentem

ProgPower było pomylenie - przez

kilku fanów - pozostałych członków Teramaze

z "roadies" (śmiech). Boki zrywać.

Czujesz głód koncertów?

Tak, ale w tej chwili nie jestem w stanie podać

żadnych szczegółów odnośnie naszych przyszłych

występów. Z pewnością chcielibyśmy

najpierw spotkać się wreszcie w tej samej sali

prób, ponieważ nie robiliśmy tego od 18 miesięcy.

Każdy z nas jest w stanie wytyczyć sobie w życiu własną ścieżkę

Spirit Adrift zaczynał jako solowy, poboczny projekt Nate'a Garretta.

Dziś jest jego pełnoprawnym dzieckiem. Już od wydania "Chained to Oblivion"

udowodnił, że potrafi swoją muzyką wiele opowiedzieć - początkowo melancholijnym,

doomowym nastrojem, dziś - odważniejszym i szybszym. Najnowsza EPka

"Forge your Future" ma równie mocne i dojrzałe przesłanie. To krytyka zachowań

współczesnego człowieka, która zbiega się z trudnymi czasami, w których przyszło

nam żyć. O koncepcie stojącym nie tylko za tekstami, ale również okładką, procesie

twórczym i roli fizycznych nośników w życiu człowieka, jak przedstawił to

teledysk grupy do singla "Wake Up", opowiedział HMP mózg Spirit Adrift - Nate

Garett.

HMP: Na waszej EP słychać wszystko, co

was inspiruje: od doom/stoner metalu i hard

rocka po klasyczny heavy metal. Łączenie ze

sobą tych gatunków i sprawienie, by razem

ciągle brzmiały dobrze wcale nie jest jednak

takie proste. Jak udało wam się znaleźć balans

pomiędzy tymi gatunkami?

Nate Garrett: Dzięki! Po prostu staram się

pisać taką muzykę, jaką chcę. Muzyka to moja

prawdziwa obsesja. Towarzyszy mi przez całe

życie. Wszystko, czego do tej pory przesłuchałem

pochłonęło Spirit Adrift i słychać to w

naszych wydawnictwach. Muzyka naszego zespołu

to bezpośrednia reprezentacja mojej osobowości

i życiowej muzycznej fascynacji.

Dużo myślisz o melodii i o nią dbasz, co

słychać w liniach wokalu, krótkich partiach

gitar pomiędzy wersami, harmoniach, solówkach

i czystych intrach, jak w pierwszym kawałku,

"Forge your Future"… Czy możesz

powiedzieć coś więcej o sposobie, w jakim

piszesz muzykę? Całym procesie, który

zaczyna się w twojej głowie.

Moje kawałki zawsze zaczynają się od gitarowego

riffu. Od tego momentu zaczyna pojawiać

się reszta struktury piosenki. Zazwyczaj

to oczywiste, która sekcja stanie się zwrotką,

refrenem czy bridgem. To się stało naturalnym

procesem. Nie muszę tego wymuszać ani zbytnio

o tym myśleć, to się po prostu dzieje. Staram

się pisać utwory i melodie, które są głębokie

i ponadczasowe. Wszystko bierze się z głębi

serca. Trudno jest sprawić, żebym był podekscytowany

muzyką, więc kiedy wpadnę na

coś, co mnie ekscytuje, wiem, że to musi być

coś dobrego. Nie próbuję się przekonywać, jeśli

takie nie jest, bo w głębi duszy wiem, że to

nieprawda.

I twoje dźwięki są zainpirowane erą Dio w

Black Sabbath. Co ci się tak podoba w "Mob

Rules" I "Heaven and Hell"?

To niesamowite albumy. Czasy Ozzy'ego są

czymś bardzo wyjątkowym. W tym składzie

tkwi wyjątkowa moc, więc nic nie jest w stanie

przebić ten materiał. Ale gdy dołączył do nich

Dio, byli w stanie wynieść muzyczne rzemiosło

na zupełnie inny poziom. Te utwory są

dumne i zapamiętywalne, a produkcja Martina

Bircha to coś pięknego. Aranżacje stały się

jeszcze lepsze i bardziej dynamiczne - właśnie

dzięki obecności Dio.

Zainspirowały was także solowe albumy

Ozzy'ego. Czuć w waszej muzyce klimat

"Crazy Train". Wiem, że Randy Rhoads miał

duży wpływ na twój styl gry. "Wake up"

przypomina trcohę "I Don't Know" z "Blizzard

of Ozz", ale ten kawałek mógłby równie

dobrze zostać wydany na "Bark at the

Moon". Więc co z pozostałymi gitarzystami

Osbourne'a? Czy taki, przykładowo, Jake E.

Lee również jest dla ciebie ważny?

Moi ulubieni, współpracujący z Ozzym gitarzyści

to Randy, Zakk Wylde i Jake E. Lee,

dokładnie w takiej kolejności. Wszyscy są

ogromnie uzdolnieni na swój własny sposób.

Wiele się nauczyłem od całej trójki.

Co jeszcze chciałbyś przekazać Waszym

polskim fanom?

Nie możemy się doczekać, kiedy powrócimy

do Europy i zagramy dla naszych polskich fanów!

Utrzymujcie wiarę, nadciągamy (keep

the faith, we are coming).

Sam O'Black

Foto: Spirit Adrift

SPIRIT ADRIFT 137


Foto: Spirit Adrift

"Forge Your Future" ma jedną z najpiękniejszych

okładek, jakie ostatnio widziałam w

metalu, świetnie współgrającą z zawartością.

Jak wpadliście na ten koncept? Czy to śmierć

stawiająca czoła słońcu, a może pustce? Czy

to metaforyczna okładka?

Chciałem czegoś naprawdę psychodelicznego.

Udało mi się znaleźć Kubę Sokolskiego, artystę

z Polski i podesłałem mu teksty piosenek.

Chciałem, żeby każdy element oprawy graficznej

współgrał z każdym utworem. Postać z

okładki jest rozdarta pomiędzy dwoma niebezpiecznymi

ścieżkami, więc decyduje się podążyć

swoją własną. Każdy z nas jest w stanie

wytyczyć sobie w życiu własną ścieżkę.

Od momentu rozpoczęcia działalności zespołu,

Spirit Adrift wydawało album prawie każdego

roku (poza 2018, ale wydaliście wtedy

przynajmniej singla). Jak znajdujesz energię,

czas i inspirację, żeby to robić i utrzymywać

to na niezmiennie wysokim poziomie?

Każdą sekundę mojego życia poświęcam na

rozwój i stawanie się lepszym muzykiem.

Wszystko, co robię, jest powiązane z muzyką.

To cały mój świat. Nawet, gdy robię sobie przerwy,

wychodzę na kontakt z przyrodą, pływam

kajakiem, spaceruję, czy cokolwiek w tym

stylu, używam tych doświadczeń, by znaleźć w

nich inspirację do kolejnych, muzycznych dążeń.

Podejrzewam, że w 2021, a może 2022, pojawi

się wasze nowe LP. Mógłbyś zdradzić więcej

szczegółów?

Skończyłem nagrywać demówki na nasz następny

album. Mamy zamiar nagrać go studyjnie

w przyszłym roku, kiedyś. Jeszcze zobaczymy,

co się wydarzy.

Teksty na EPce "Forge your Future" są

niczym ostrzeżenie dla ludzkiej rasy. To pandemia

spowodowała, że podjąłeś taki temat,

czy ogólna kondycja świata? Co więcej,

inspirują cię teksty Judas Priest i Dio. Kto,

poza nimi, jest twoim ulubionym tekściarzem?

Tak, rasa ludzka ma prawdopodobnie przejebane.

Ale nie mam na to żadnego wpływu,

więc staram się żyć pełnią życia i pozostawać

wdzięcznym za każdy dzień. Moim ulubionym

tekściarzem wszechczasów jest najprawdopodniej

Tom Petty. Nie mieści się w głowie jak

jeden człowiek mógł napisać tyle perfekcyjnych

piosenek.

Niedawno miała miejsce premiera teledysku

do "Wake Up". Płyty winylowe odgrywają w

nim ważną rolę. Czy dla ciebie, osobiście,

również są tak ważne? Wierzysz w fizyczność

w erze streamingu w przemyśle muzycznym?

Dorastałem słuchając muzyki zanim istniało

coś takiego jak streaming. Okładki płyt i możliwość

posiadania fizycznej kopii są dla mnie

kluczowe. W innym przypadku pozbawiasz się

pełnego doświadczenia. Byłem naprawdę zaangażowany

w słuchanie każdego albumu, który

kupiłem, ponieważ musiałem pracować, by pozwolić

sobie na ich zakup. To była inwestycja

- i to zupełnie inne doświadczenie, niż bezmyślne

streamowanie jakiegoś gówna całymi

dniami, poświęcając tylko częściowo uwagę temu,

czego się własciwie słucha.

Czy możesz powiedzieć coś więcej o samej

pracy nad teledyskiem, konceptem, procesie

powstawania?

Nasz przyjaciel, Guilherme Enriques z Portugalii

nakręcił ten teledysk. Pracowaliśmy razem

jak do tej pory już trzy razy. Po prostu

podsyłam mu swoje pomysły, przedyskutowujemy

je i za każdym razem robi fantastyczną

robotę.

Jaki był najlepszy koncert, który kiedykolwiek

zagraliście?

Najlepszym koncertem był prawdopodobnie

ten w Turbo Haus w Montrealu, w Kanadzie.

Nigdy wcześniej nie doświadczyłem aż takiej

mocnej reakcji ze strony publiczności. Ich miłość

i ekscytacja były wręcz przytłaczające!

Wasza najnowsza EPka idealnie oddaje ewolucję

od czasów "Chained to Oblivion" do

współczesności. Pierwsza płyta była bardziej

doomowa, powolna, melancholijna, "Forge of

Future" jest szybsza i weselsza, ale wciąż w

stylu Spirit Adrift. Jak opisałbyś wasz progres?

Jest coś, czego chciałbyś jeszcze spróbować

w przyszłości?

Nasz rozwój jest kompletnie naturalny i szczery.

Ostatnio widziałem wypowiedź Fenriza,

powiedział, że "nie jesteśmy sztucznymi, plastikowymi

produktami, któte pozostają takie

same, jesteśmy żyjącymi istotami, które naturalnie

ewoluują". Coś w tym stylu. Zawsze potrafi

świetnie ująć wszystko odpowiednimi słowami.

Czuję to samo, co on.

Iga Gromska

HMP: Cześć Lee, jak się masz? Oczywiście

rozmawiamy, bo Twój nowy album "Radio

On!" jest już dostępny! Lee, jesteś na muzycznej

scenie od lat 80-tych, czy wciąż czujesz

ekscytację kiedy wychodzi Twoja nowa

muzyka?

Lee Aaron: Jaja sobie robisz? Pewnie że tak!

Jestem bardziej podjarana nowymi kawałkami

niż rzeczami które robiłam w przeszłości.

Wiesz, zawsze czuję że moja nowa muzyka to

najlepsze co mam do zaoferowania. Z roku na

rok czuję że jestem lepszą wokalistką, kompozytorką,

producentką. Więc jak widzisz, powodów

do ekscytacji jest dość dużo!

"Radio On!" to dla mnie album którego tytuł

w zasadzie wykłada wszystkie karty na stół.

To po prostu wysokiej jakości radiowy rock.

Dobrze odczytałem tytuł?

No tak, zdecydowanie w tytule jest dość duża

podpowiedź i konotacja z AOR i radiowymi

klimatami. I tak, czujemy że ta muzyka należy

do radia, o tak. Każdy kawałek ma tą charakterystyczną,

samośpiewną melodię, solidny refren

no i tę muzykalność. Wydaje mi się że ludzie

tęsknią za taka muzą. Ja tęsknię na pewno.

Taki "Vampin" od razu narzuca skojarzenia z

blues rockiem w trochę Aerosmithowym stylu.

Nawet pierwszy akord gitarowy już zdradza,

czego możemy oczekiwać...

Wspaniale! Bardzo mi to schlebia, że widzisz

to w ten sposób. Nasz gitarzysta, Sean przyniósł

ten riff na jedną z naszych sesji kompozytorskich

i od razu się zakochałam - czysty,

młodzieżowo-rockowy riff, trochę heavy, trochę

blues rocka a i mój głos jakoś od razu jakoś

w naturalny sposób dopasował się do tego stylu

i co najważniejsze, ten kawałek nadał ton

całemu albumowi. Chcieliśmy otworzyć płytę

mocnym, wykopnym kawałkiem, tak aby ludzie

od razu zrozumieli czego powinni oczekiwać.

Następne dwa numery są z kolei nieco bardziej

hard rockowe, nawet jeśli refreny wciąż

pozostają mocno chwytliwe...

Co jest złego w chwytliwych refrenach? Dla

mnie to trochę bez sensu, że w hard rockowym

gatunku istnieje przekonanie, że jeśli zaśpiewasz

chwytliwy refren, albo że ludzie złapią się

na tym, że podśpiewują jakiś fragment albo

wystukują rytm palcami, to jest to swego rodzaju

zdrada gatunku czy coś w tym stylu. To

dla mnie kompletnie bez sensu. Sądzę, że to

jest właśnie sens pisania numerów, żeby każdy

kawałek miał jakiś haczyk, coś na co złapią się

ludzie i co będzie przy nich cały czas.

Racja. Dla mnie idealnym tego przykładem

jest "Devils Gold", kawałek który brzmi

trochę jak młodszy brat "The Ghost Of Tom

Joad" Springsteena.

(śmiech) Uznam to za komplement! Choć w

sumie ktoś już kiedyś powiedział mi, że to

brzmi jak Fleetwood Mac, więc może coś w

tym jest. To interesujące jak ludzie różnie widzą

i słyszą nasze kawałki. Chciałam napisać

coś klimatycznego ale też przerażającego, jako

swego rodzaju komentarz do świata dzisiejszych,

przeciętnych konsumentów. Wiesz, zawsze

wydaje nam się że więcej rzeczy i pieniędzy

uczynią nasze życie lepszym, ale nie zawsze

tak jest. I o tym jest właśnie "Devils

Gold".

W sumie "The Ghost Of Tom Joad" trakto-

138

SPIRIT ADRIFT


Dobrze mi z tym

Lee Aaron to ciekawa postać. Nagrała kilka naprawdę wspaniałych płyt,

które fani hard'n'heavy pamiętają po dziś dzień. Dziś kanadyjska wokalistka wciąż

aktywnie kreuje swoją muzyczną drogę, choć już na zdecydowanie innej płaszczyźnie.

To co Lee nagrywa obecnie, to po prostu przyjazny dla ucha, radiowy

rock, którego słucha się zdecydowanie przyjemnie, choć bez wielkich wypieków na

twarzy. Mimo to, miło było pogawędzić z niegdysiejszą, samozwańczą "Królową

Metalu".

wał o podobnych rzeczach (śmiech). Ale tak,

to był oczywiście komplement, bo uwielbiam

The Bossa. Fajnym highlightem Twojej nowej

płyty jest też dla mnie numer "Wasted",

numer który zaczyna się od spokojnej ballady

a przeradza się w intensywnego rockera, ze

świetną gitarową solówką!

Dzięki! Kiedy Sean przyniósł ten akustyczny

fragment na próbę, od razu wpadłam na pomysł,

że ten numer może być czymś w rodzaju

historii, która zaczyna się cicho i spokojnie,

aby potem nabrać na intensywności - tak

właśnie narodził się ten numer. To opowieść o

dziewczynie która w końcu postanawia się odciąć

od zaborczej rodziny. To numer nie o byciu

straconym, bardziej o miłości która została

w pewien sposób stracona. A Sean faktycznie

zagrał tu nieprawdopodobne solo, uwielbiam

je!

pięknych wspomnień i historii związanych z

tamtymi kawałkami i te utwory, te płyty znaczą

dla nich wciąż bardzo, bardzo dużo.

Wiesz co mnie zastanawia? Wiele kobiet,

które zaczynały od heavy metalu, poszły jednak

w późniejszym okresie swojej kariery w

bardziej radiowe klimaty - dajmy na to Doro

Pesch, która najpierw dawała czadu z Warlock

a potem na początku swojej solowej kariery

znacznie uprościła swoją muzę stawiając

na komercyjne brzmienia i eksperymenty. Ty

zrobiłaś to samo. Powiesz mi jaka historia się

za tym kryje?

Cóż, tak naprawdę nie ma wielu kapel, które

pozostały takie same przez całą swoją karierę.

Chyba tylko AC/DC to taki band, któremu to

się udało! Wiesz, ja lubię myśleć, że moja muzyka

po prostu ewoluuje, tak jak i moje umiejętności

kompozytorskie. Nigdy nie podchodziłam

do tego na takiej zasadzie, że muszę

nagrać kolejną płytę w stylu "Metal Queen".

Po prostu siadam do pianina i gram piosenki,

jeśli uważam że są dobre, to chce je nagrywać i

nie zastanawiam się czy są w stylu moich starych

płyt. Wydaje mi się że tak czy inaczej, ale

każdy mój album brzmi jak Lee Aaron, ale

tak, zdaję sobie sprawę że z biegiem czasu, moje

kawałki stały się bardziej melodyjne i generalnie,

dobrze mi z tym. Nie zastanawiam się

nad tym zbyt dużo, nie analizuje. Wiem, że

niektóre kawałki które były hitami w Kanadzie,

nie stały się zbyt popularne w Europie.

Ale ludzie na całym świecie mają różne gusta i

wydaje mi się, że niemożliwym jest zaspokoić

wszystkich jednocześnie, więc lepiej jest po

prostu zaspokoić samą siebie (śmiech).

Lee, dziękuje Ci za Twój czas. Jakieś słowo

na koniec w stronę Polskich fanów Twojej

twórczości?

Oh, nigdy nie byłam w Polsce, ale chętnie bym

się tam w końcu pojawiła! Może w 2022 uda

się zabookować jakiś gig albo festiwal dla Lee

Aaron band, kiedy to całe covidowe szaleństwo

w końcu się skończy!

Marcin Jakub

To co rzuciło mi się w uszy podczas słuchania

"Radio On!", to produkcja, która uwypukla

sekcję rytmiczną i czyni płytę dość "groovy",

wówczas kiedy styl kompozycji jest zorientowany

jednak w soft rockową formułę. Takie

było założenie?

Wiesz co, to mój band jest "groovy"! (śmiech).

Mają ten specyficzny vibe i powiem Ci, że

uwielbiam to w nich! Stonesi czy Aerosmith

też mieli coś takiego specyficznego w brzmieniu.

I widzisz, uważam że głównym aspektem

dobrej produkcji, jest uchwycić ten specyficzny

klimat kapeli. Ja produkowałam ten album i

chciałam uchwycić ten klimat żywego bandu,

nie nagrywaliśmy płyty ścieżka po ścieżce, po

prostu chłopaki weszli w tym samym dniu do

tego samego pokoju, rozstawili graty i dali czadu!

Potem to wszystko zmiksował Mike Fraser,

facet który pracował z AC/DC czy właśnie

z Aerosmith. Wydobył z tych nagrań to co

najlepsze, jednocześnie to całe ciepło, ale też

naturalne brzmienie gitar czy wokali. Wyszło

świetnie!

Wiesz, rozmawiamy o klasycznym, rockowym

graniu, ale robimy to na łamach Heavy

Metal Pages czyli gazety bardziej o heavy

metalu (śmiech). Wiesz, że fani wciąż uwielbiają

takie Twoje płyty jak "Metal Queen"

czy "Call of the Wild"?

Bardzo mnie to cieszy. Cały czas gramy na

koncertach "Metal Queen" czy "Barley Holding

On". Moje występy to taki mix starego z nowym.

Szanuje to, że wielu fanów wciąż słucha

moich starych płyt. Myślę, że wszyscy kochamy

muzykę, która była soundtrackiem naszej

młodości. Wielu fanów mówi mi, że ma wiele

Foto: Lee Aaron

LEE AARON 139


TODD MICHAEL HALL

HMP: Cześć Todd. Jak mija Tobie lato 2021

przy Saginaw Bay? Czy złowiłeś już trochę

saginawskich mintajów?

Todd Michael Hall: Wraz z rodziną czujemy

się dobrze. Zarówno wiosna, lato jak i jesień są

znakomitymi porami do życia w Michiganie,

co oznacza, że jesteśmy akurat w środku najlepszego

sezonu. Nie dorastałem w tradycji wędkarskiej

(mojego ojca bardziej kręcą samochody),

ale przyznam, że uwielbiam jeść świeże ryby

a moja żona często je gotuje.

Ktoś właśnie podesłał mi Twój najnowszy

album "Sonic Healing" z uwagą, że jest on

bliższy ZZ Top, Survivor i Aerosmith, niż

Riot V. Zaskoczyło mnie to. Nie wiedziałem,

czego mam się spodziewać po tej płycie.

Czy jest coś szczególnego, o czym heavy metalowcy

powinni wiedzieć, zanim sięgną po

ten album?

To jak najbardziej logiczne, że ktoś mógłby się

Kojące dźwięki

Niniejsza rozmowa z jednym z najsympatyczniejszych wokalistów heavy

metalowych, Toddem Michaelem Hallem, odbyła się przy okazji premiery jego solowego

albumu "Sonic Healing", utrzymanego nieoczekiwanie w klasycznie rockowym

stylu. Wbrew pozorom, charakter albumu nie jest wcale niczym dziwnym,

biorąc pod uwagę, że właśnie na takiej muzyce Todd się wychował. Zwłaszcza, od

zawsze zależało mu, aby swoim śpiewem podnosić innych na duchu.

Jaką intencją kierowałeś się wybierając dla

niego tytuł "Sonic Healing"?

Drugą sprawą, na której bardzo mi zależało,

było świadome wypełnienie całego albumu pozytywną

energią. Dokładnie taką, jaka rozpierała

muzykę z radia mojej młodości. Na obecnym

etapie życia chcę dawać innym jak najwięcej

radości. Mamy na świecie zbyt wiele negatywnych

wibracji, mnie również czasami się

ona udziela, ale celowo unikam jej na "Sonic

Healing". Najlepsza muzyka ma moc podnoszenia

nas na duchu w trudnych czasach i dlatego

tytuł "Sonic Healing" idealnie pasuje.

A zatem, czy odbija się to na charakterze

liryków?

Tak, aczkolwiek wszystkie liryki utworów wypełniających

"Sonic Healing" powstały dopiero

po powstaniu muzyki. Kurdt Vanderhoof

pisał wszystkie partie instrumentalne i na bieżąco

dzielił się nimi ze mną, abym mógł ich

słuchać. A po kilku odsłuchach, każdy utwór

sam zaczynał do mnie "śpiewać", zasiewając

ziarno melodii wokalnych oraz liryków. Kawałek

tytułowy ma np. stonowaną zwrotkę, która

Przy okazji, czy lubisz wszystkie teksty

utworów Riot V, zwłaszcza te, które śpiewasz

na żywo?

Jestem autorem trzech czwartych wszystkich

tekstów z dwóch ostatnich albumów Riot V,

bo są one dla mnie ważne. Kiedy spojrzę na historię,

Riot zazwyczaj wyróżniał się pozytywnym

przesłaniem. Być może, niektóre liryki

mają wydźwięk bojowy, ale interpretuję je jako

metaforę pokonywania trudności, na jakie każdy

napotyka w życiu. Riot ma olbrzymią ilość

autorskiej muzyki, więc prawdopodobnie niektóre

teksty piosenek mogą nie mieć ważkiego

znaczenia.

To wszystko, o czym wcześniej powiedziałeś,

udanie uzupełnia okładka "Sonic Healing" -

widzimy na niej radio, mikrofon, głośnik,

symbol systemu opieki zdrowotnej (wg teoretyków

konspiracyjnych symbol satanizmu),

rozmaite zegary. Urzekająca grafika.

Nigdy nie słyszałem, żeby Caduceus symbolizował

satanizm czy coś w tym stylu. Spotkałem

się jednak z dyskusją, czy na pewno to on

reprezentuje system opieki zdrowotnej, a może

raczej "Rod of Asclepius" (pojedynczy wąż) bardziej

odpowiada medycynie oraz uzdrawianiu?

Stanowczo zapewniam, że po mojej stronie nie

ma najmniejszej woli promowania satanizmu.

Ta okładka jest na tyle ciekawa, że można się

w nią wpatrywać przez całą godzinę słuchania

albumu. Jak ważne jest dla Ciebie, aby ludzie

to robili?

Fajnie jest mieć świetną okładkę, która naprawdę

oddaje muzyczną zawartość, ale także zawiera

sporo drobiazgów zachęcających do

dłuższego wpatrywania się w nią. Przy jej realizacji

pracowaliśmy z Jean Michel z Designations

Artwork. Ja zasugerowałem użycie symbolu

medycyny, połączonej z elementami muzycznymi,

a on urzeczywistnił tą wizję. Jestem

zadowolony z rezultatu.

Dzięki temu, że za każdym razem można odkrywać

w niej coś nowego, zapewne najlepiej

wypada w wersji winylowej?

W obecnych czasach zwykliśmy oglądać

okładki w malutkich formatach, podczas słuchania

cyfrowych wydań. Ale wciąż wielu ludzi

interesuje nabycie większych formatów winylowych,

i wobec tego uważam za ważne, żeby

okładka wyglądała dobrze w obu sytuacjach.

Jedną z najwspanialszych zalet powrotu winylu

do łask jest szansa, że ludzie dostrzegą detale

okładki, kiedy patrzą na nią w większych

wymiarach.

po moim solowym albumie spodziewać konwencji

heavy metalowej. Ale tak się składa, że

zaśpiewałem na siedmiu heavy metalowych

longplay'ach pod rząd i tym razem miałem

ochotę na coś bardziej inspirowanego klasycznym

rockiem, czyli muzyką mojej młodości.

Myślę, że muzyka może być wspaniała niezależnie

od tego, do jakiego gatunku byśmy jej

nie zaliczali. Poza tym, tak naprawdę mój solowy

album stanowi stylistycznie bliskiego kuzyna

heavy metalu, także fanom melodyjnego

metalu powinien się on spodobać.

Foto: Todd Michael Hall

wybucha pełną mocą w refrenie - ten zabieg

dynamiczny zainspirował treść liryczną owego

kawałka, oczywiście w nawiązaniu do uzdrawiającej

mocy muzyki.

Ogromne wrażenie robi na mnie, jak swobodnie

posługujesz się głosem. Niektórzy wokaliści

śpiewają siłowo, natomiast Ty lekko -

zupełnie tak, jakbyś wiedział coś, czego inni

nie wiedzą.

Wierzę, że każdy wokalista posiada własny

unikalny dar / talent, który przekłada się na jego

wyjątkowy ton. Tak się złożyło, że mój głos

brzmi niewiarygodnie wręcz czyściutko, co

prawdopodobnie wywołuje wrażenie, że śpiewam

z łatwością. Zdarza mi się jednak, że chcę

zaśpiewać z felerem i nie wychodzi mi to tak,

jakbym chciał, ponieważ taki styl nie jest dla

mnie naturalny. Ogólnie powiedziałbym, że

kiedy śpiewam naturalnym głosem, przychodzi

mi to bez trudu. Zwłaszcza, gdy wcześniej się

rozgrzeję i zatoczę przed publicznością na żywo.

Dla innych, feler może być czymś naturalnym;

może wydawać się, że wkładają oni zbyt

wiele wysiłku w śpiewanie, a wcale tak nie jest.

Obserwowałem i takich wokalistów, którzy

osiągają swój najlepszy ton poprzez głośne

śpiewanie, ale oni zazwyczaj miewali problemy

z utrzymaniem formy przez dłuższy ciąg koncertów.

Widziałem również wokalistów brzmiących

siłowo, ale robiących to znacznie ciszej,

bo po prostu to ich naturalna barwa. Trudno

wypowiadać mi się w imieniu innych, ale

w moim przypadku, żeby utrzymać swadę

przez całą trasę, muszę o siebie dbać, korzystać

z właściwych monitorów (używam monitory

douszne) i po występach nie śpiewać ani nie

140

TODD MICHAEL HALL


mówić zbyt głośno.

Twoja rada dla początkujących wokalistów,

żeby jakoś chronili się przed skutkami ubocznymi

śpiewania?

Zacząć od uświadomienia sobie specyfiki własnego

talentu i korzystania z niego, zamiast

starać się za wszelką ceną naśladować kogoś innego.

Ważne, aby zgłębiać swój własny głos.

Wprawdzie można wyćwiczyć alternatywny

ton i zakres bez szkodzenia samemu sobie, ale

jeśli zaczyna boleć, to trzeba porzucić takie

szaleństwa. Drugą sprawą jest zrozumienie, że

co innego śpiewać na żywo, a co innego w

studiu. Możliwe, że nie we wszystkich gatunkach,

ale akurat w hard rocku i w heavy metalu

zazwyczaj wkładamy więcej pary w studiu

niż na koncertach. Ja tak z pewnością mam.

Nie ukrywam dumy z faktu, że potrafię zabrzmieć

na żywo bardzo podobnie jak na albumach,

ale i tak potrzebuję wyluzować na trasach,

żeby podołać do końca. Śpiewałem z rozmaitymi

zespołami przez wiele lat i stąd wiem,

że zorientowanie się jak to robić każdej nocy,

zajmuje trochę czasu. Jeszcze jedna sprawa -

nie nadwyrężać głosu. Zarówno śpiewając podczas

show, jak i mówiąc tuż po nim. Zwykła

rozmowa z kimś w gwarnym pokoju może

wywołać gorsze skutki niż śpiewanie. Nie można

po prostu tego robić i oczekiwać, że nie

odbije się to na głosie. Jestem zmęczony po

każdym koncercie, szczególnie po takim dwugodzinnym,

jakie są normą u Riot V. Aby odpocząć,

w ogóle się nie odzywam, a jeśli już

muszę to łagodnie. Później w ciągu dnia sprawdzam,

czy dysponuję swobodnym falsetem.

Jeśli tak, no to dobrze. Ale jeśli nie, przyjmuję,

że nadwyrężyłem struny głosowe i odpowiednio

modyfikuję własne zachowanie. Uważam,

że jeśli ktoś dzień po śpiewaniu na żywo odczuwa

fizyczny ból w gardle lub nie potrafi

śpiewać równie dobrze dzień po dniu, to ewidentnie

robi coś niewłaściwego; wówczas powinien

odpocząć i przemyśleć własną technikę.

Czym pozostali muzycy biorący udział w

nagraniach "Sonic Healing" wywarli na Tobie

pozytywne wrażenie?

Możliwe, że to co powiem, wyda Ci się bardzo

zwyczajne, ale nigdy nie pracowałem z kimś

równie produktywnym muzycznie, co Kurdt

Vanderhoof. Niesamowity talent! Zaczęliśmy

od ustalenia, co mam nadzieję osiągnąć, tak

abyśmy obaj znaleźli się od razu po tej samej

stronie. W międzyczasie potrzebował on uregulować

jakieś sprawy osobiste, ale pamiętam,

jak pewnego dnia poinformował mnie, że jest

gotowy do rozpoczęcia komponowania. W ciągu

21 dni od tego momentu napisał 18 utworów.

Niesamowite. Mój biznes był wówczas

zamknięty, więc w pełni skoncentrowałem się

na muzyce. Tydzień po tym, jak Kurdt skończył

swoje, ja opracowałem teksty i melodie

wokalne do 16 numerów. Naprawdę doceniam,

jak wielkim geniuszem jest Kurdt. To

wspaniały gitarzysta, ale jeszcze lepszy kompozytor

o fantastycznym wyczuciu melodii.

Praca z nim sprawiła mi nieopisaną przyjemność

i mam nadzieję, że jeszcze będziemy mogli

coś wspólnie zdziałać.

Po Internetach pałęta się plotka, że wpierw

Ty pokazałeś mu swoje pomysły, ale on grzecznie

zasugerował, aby dać sobie z nimi spokój

i lepiej wymyślić coś całkiem nowego.

Czy faktycznie tak było?

Kiedy zwróciłem się do Joe O'Briena z Rat

Pak Records w sprawie stworzenia solowego

albumu inspirowanego

klasycznym rockiem, myślałem,

że najsprawniej

byłoby wykorzystać moje

poprzednie pomysły i

zmodyfikować je na styl

klasycznego rocka. Joe

zgadał mnie z Kurdtem

Vanderhoofem, jako że

obaj znali się już osobiście

i on wiedział, że Kurdt

też uwielbia klasyczny

rock. Wtedy Kurdt wysłuchał

moich pomysłów,

ale chciał samemu napisać

coś nowego, a do istniejącego

materiału wrócić

dopiero w razie konieczności.

Okazał się on jednak

bardzo kreatywny,

obaj lubiliśmy jego kompozycje,

i ostatecznie nie

wykorzystaliśmy już moich

pierwotnych kawałków.

Foto: Todd Michael Hall

W swoim solowym repertuarze masz taki

utwór pt. "Lumpeny" (dokładnie na singlu "Fire"

z 2019r.). Zadedykowałeś go Twojej żonie

Lumpeny z Północno-wschodnich Indii. Czy

chciałbyś opowiedzieć nam historię z jej

udziałem?

Udzielałem się w różnych zespołach od najmłodszych

lat. Na początku lat 90., czyli w

czasach, gdy ludzie wciąż komunikowali się

tradycyjną pocztą, istniał fanklub mojego

zespołu Harlet. Jakieś dzieciaki coś tam pisały,

ja odpowiadałem udzielając informacji o Harlet

a czasami załączałem też swego rodzaju formę

małych listów, które odbiorcy mogli między

sobą wymieniać. Lumpeny miała sporo

korespondencyjnych przyjaciół i za pośrednictwem

złożonej sieci znajomości, dostała od kogoś

moją formę listowną. W 1993 roku otrzymałem

coś podobnego od niej. Odesłałem jej

standardową informację o Harlet. Następnie

ona zaadresowała do mnie list, w którym się

przedstawiła. W moim fanklubie było z 1000

dzieciaków, więc nie miałem czasu, żeby każdemu

rzetelnie odpisać, ale pomyślałem, że

akurat potrzebuję poinformować Lumpenę, że

nie poszukuję korespondencyjnych przyjaciół.

W trackie, sporo dowiedzieliśmy się wzajemnie

o sobie i jednak kontynuowaliśmy znajomość.

Nie pisaliśmy do siebie listów miłosnych,

ale im lepiej ją poznawałem, tym silniejsza

stawała się nasza relacja. W końcu zaprosiła

mnie do Indii, poleciałem do niej w kwietniu

1996r., a w styczniu 1997r. zrobiłem to

ponownie, tym razem z prośbą, aby za mnie

wyszła. Wielokrotnie ją odwiedzałem w trakcie

wyrabiania stosownej wizy oraz dokumentów

rodzinnych. Ostatecznie wzięliśmy ślub w

Kathmandu (Nepal), podczas mojej szóstej

wyprawy w październiku 1999r. Po odpowiedniej

ceremonii dołączyła do mnie na stałe w

Michiganie, ale nadal odwiedzamy jej Indyjską

rodzinę niemal każdego roku.

Czy planujesz wydać kompilację złożoną z

singli "Air", "Earth", "Fire", "Water"?

Po wydaniu "Letters From India" w 2017r.,

jako prezent dla mojej żony, z zyskiem przeznaczonym

dla fundacji charytatywnej, zaznałem

niezwykle produktywnego okresu, podczas

którego stworzyłem 30 utworów na przestrzeni

dwóch kolejnych lat. Wszystkie zostały

utrzymane w stylu pogodnego rocka. Nagrywałem

je wraz z Andy'm Reedem z Reed Recording

Studio w Bay City, Michigan. Twoje

pytanie odnosi się do części tego materiału, ale

mam też 14 innych, prawie ukończonych

utworów, które również chciałbym wydać.

Wydaje mi się, że większość osób woli cyfrowe

formy zapisu muzyki lub streaming. No ja

wprawdzie wolę CDs, ale też najczęściej słucham

muzyki z iPoda. Rozważam wydanie

podwójnego CD, które zawierałoby zestaw

wszystkich kawałków z sesji z Andy'm

Reedem, ale nie jestem jeszcze pewien, czy to

zrobię. Mimo wszystko łatwiej wydać muzykę

cyfrowo i nie widzę wystarczającego popytu na

fizyczne CD.

A co z następcą LP Riot "Armor of Light"?

Ukończyliśmy około 15 utworów na nowy album.

Dema nagraliśmy już jakiś czas temu.

Wciąż potrzebujemy zrobić ich finalne wersje

studyjne. Lockdown wstrzymał bieg wydarzeń,

ponieważ Donnie ani Mike (dwóch starszych

członków Riot, odpowiednio basista Don Van

Stavern i gitarzysta Mike Flyntz - przyp. red.)

nie chcieli wydawać takiego longplay'a w okresie,

w którym nie moglibyśmy prezentować nowych

utworów na żywo. Instrumentaliści kończą

już swoje partie, ja wejdę do studia na

przełomie lata i jesieni tego roku. Planujemy

wydania nowego Riot V w 2022 r.

Jak się czujesz, kiedy potrzebujesz powtarzać

te same odpowiedzi w koło Macieju, bo dziennikarze

uparcie zadają te same, przewidywalne

pytania?

Dla mnie to nie problem, ponieważ wychodzę

z założenia, że każdy dziennikarz ma inną grupę

odbiorców. Może i pytania oraz odpowiedzi

się powtarzają, ale często odbiorcy widzą je po

raz pierwszy.

Czy masz jakieś nieprzewidywalne wezwanie

do działania dla polskich fanów?

Nie mam, natomiast chciałbym wyrazić wdzięczność.

Muzyka jest moją pasją. Mam nadzieję,

że pozytywnie wpływam na słuchaczy, analogicznie

jak inni muzycy mnie inspirują.

Także dziękuję za to, że słuchacie mojej muzyki.

Doceniam Wasze wsparcie oraz to, że zachęcacie

mnie do działania.

Sam O'Black

TODD MICHAEL HALL 141


Bunt przeciwko brazylijskiej polityce

Kiko się zbuntował. Dodał do nazwy swej formacji słówko Rebellion,

przygotował politycznie zaangażowany, neoklasyczno - heavy metalowy album

"Rebellion" i potępił WhatsApp. Przed skypowskim połączeniem, poprosił o pytania

na piśmie, żeby odnaleźć gotowce. W pewnym momencie, poprosił mnie nawet

o możliwość doczytania wszystkiego z kartki, a kiedy zamieniłem się w słuch,

poczuł się dziwnie, że mu nie przeszkadzam. Nie dałem po sobie poznać, że w

międzyczasie mnie obraził, bo sam wielokrotnie zaznaczał, że znieważa nie Polaków

lecz Brazylijczyków - czyli większość swoich słuchaczy.

HMP: Cześć, Kiko. Widzę, że starannie

przygotowałeś się do tej rozmowy?

Kiko Shred: Cześć. Tak. Popatrzyłem na odpowiedzi,

które przygotowywałem wcześniej

dla innych. Dobrze, że przesłałeś mi pytania

przed spotkaniem, bo dzięki temu mogłem

przyszykować gotowce. Niestety, trudno było

dopasować mi wzory odpowiedzi do Twoich

pytań.

Szczerze, chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś

nowego od Ciebie. Zacznijmy od prostego

pytania. Dlaczego dodałeś słowo "Rebellion"

do nazwy swojego zespołu?

Wynika to ze wspólnie podjętej umowy pomiędzy

mną a labelem Pure Steel Records.

za pośrednictwem liryków.

Wystarczy wyłączyć TV i włączyć samodzielne

myślenie. Po to piszemy, żeby kreować

bardziej konstruktywną narrację otaczającego

świata.

Jeden z utworów, "Information War" opowiada

o tym, że ludzie wymieniają się informacjami

poprzez aplikację WhatsApp. A po co się komunikują?

To właśnie powinno być zabronione,

bo wiedza stawia pytania i mąci oficjalną

narrację. Diabła nie ma, więc nie należy doszukiwać

się drugiego dna w tym, co podają w wiadomościach.

Wątpliwości mają tylko zdesperowani

ignoranci, niewykształcona biedota z faweli.

Wszyscy inni przyjmują bezkrytycznie,

co się do nich mówi. Jeden z wersów mówi:

"nie wiem, komu mam wierzyć" - wielu Brazylijczykom

brakuje elementarnej edukacji. Są

biedni. Jeśli nie wierzysz w informację z TV, a

czytasz dziwne rzeczy w Internecie, to lepiej

pójdź do szkoły.

Chcę, żeby postrzegano nas jako zespół muzyczny

a nie jako projekt jednego muzyka.

Na najnowszym albumie znalazło się mniej

utworów instrumentalnych niż na Twoich

wcześniejszych płytach, oddałeś więcej pola

wokaliście.

Pod szyldem Kiko Shred wydałem trzy longplay'e:

"Riding The Storm" (2015), "The Stride"

(2018), "Royal Art" (2019). Faktycznie,

zawierały one więcej instrumentalnego materiału.

Na "Rebellion" znalazło się natomiast aż

7 utworów z wokalem i tylko 3 instrumentalne.

To dlatego, że poczułem większą inspirację

do pisania tekstów. Wzięła się ona ze szczególnie

trudnych czasów, przez które przechodziła

ostatnio Brazylia. Chciałem zabrać na ich temat

głos i dotrzeć z moim przekazem do ludzi

Foto: Kiko Shred

Przeciwko czemu się buntujesz? (Rebellion

oznacza bunt po angielsku - przyp. red.)

Nie pisałem dotąd utworów o polityce, ale tym

razem skierowałem swój bunt przeciwko brazylijskiemu

rządowi. Czuję, że politycy nie robią

tego, co powinni. Nadali medycynie zbyt

dużego wymiaru politycznego i postawili interesy

polityczne ponad zdrowie publiczne. Mieszkańcy

Brazylii płacą na tyle wysokie podatki,

że system opieki zdrowotnej powinien działać

tutaj sprawniej. W praktyce, wcześniej

działał okropnie, a teraz jeszcze gorzej. Politycy

na to dostają wynagrodzenie, żeby ogarniali

podstawową infrastrukturę kraju. Powinni lepiej

przygotowywać się na przyszłe wyzwania.

Ludzie rozmawiali niemal wyłącznie o tym

przez cały ostatni rok.

I napisałeś o tym liryki utworów, tak?

Przepraszam, nie widziałem tego pytania w

skrypcie. Niektóre liryki o tym właśnie traktują,

choć nie wszystkie. W pewnym sensie

utwór tytułowy "Rebellion" o tym opowiada.

Poza tym, napisałem o związanej z tym frustracji

i depresji. Kawałki nie mają przesłania

pozytywnego. Przechodzimy przez zły czas,

więc naturalnie teksty nabrały negatywnego

znaczenia. Jesteśmy nieustannie atakowani fatalnymi

wiadomościami, więc jakże moglibyśmy

myśleć i pisać o czymś wesołym?

Być może muzyka stanowi dla kogoś alternatywny

świat, wolną od polityki przestrzeń.

W notce prasowej napisano, że "Rebellion" to

album dla fanów Helloween, Iron Maiden i

Dio. Czy jednak nie powinny w tym miejscu

znaleźć się raczej odniesienia do gitarzystów

pokroju Axel Rudi Pell, Herman Frank i

Yngwie Malmsteen?

Inspirują nas różne style muzyczne. Ja jestem

wielkim fanem Yngwiego Malmsteena, Axel

Rudi Pella i innych gitarowych wymiataczy

jak Steve Vai, Joe Satriani. Ale to Yngwie

Malmsteen najbardziej wpłynął na to, jak

czuję muzykę. Nasz wokalista Ed Gadlin chętniej

słucha Helloweenu oraz (brazylijskiej)

Angry. Perkusista Lucas Tagliari jest fanem

power metalu, w szczególności Helloween i

Iron Maiden (Iron Maiden nigdy nie grało

power metalu - przyp. red.). Basista Will Costa

uwielbia Rush. Słychać te wszystkie wpływy

na "Rebellion". Możliwe, że ktoś dopatrzy

się też u nas Dream Theater.

I jak, podoba Ci się najnowszym album Yngwiego

Malmsteena "Parabellum"?

Tak, naprawdę kocham "Parabellum" (to podchwytliwe

pytanie, bo rozmawialiśmy 30 czerwca

2021, a "Parabellum" miało się ukazać dopiero

23 lipca 2021 - przyp. red.).

Wielu ludzi mówi jednak, że Malmsteen zbyt

duży nacisk kładzie na techniczne wyrafinowanie,

zaniedbując przy tym swój przebojowy

potencjał. Jakie jest Twoje zdanie o równoważeniu

wyrafinowania z przystępnością?

Kiedy komponuję nową muzykę, wiem, że wielu

innych gitarzystów będzie tego słuchać. Zależy

mi na zadowoleniu tej grupy odbiorców.

To dla nich shredduję. Jednocześnie, chcę też

dać fajne refreny i sporo zapamiętywalnych

motywów pozostałym słuchaczom. Sporo mo-

142

KIKO SHRED


ich utworów ma uporządkowaną strukturę:

zwrotka - bridge - refren. To dla mnie ważne;

na wszystkich albumach, nie tylko na tym najnowszym.

Jak Twoje podejście do muzycznej agresji

ewoluowało w ciągu Twojej 25-letniej kariery

gitarzysty?

Pod koniec ostatniej dekady XX wieku obserwowałem,

że sola gitarowe nie są już cool. Nu

metalowe zespoły rzadko je grały. Ale solówki

powróciły ostatnio znów do mody. W ciągu

ostatnich 20 lat gitarzyści stroili swoje gitary

niżej niż dawniej - w B, C, co znacznie różni

się od standardowego strojenia. Być może brzmi

to ciężej, ale ja osobiście nie lubię tak stroić

gitary do grania solówek. Nie pasuje to do mojego

stylu. Wobec tego stroję swoją gitarę zaledwie

o pół tonu niżej. Malmsteen też tak robi.

Przy okazji ułatwia to zadanie wokaliście. Poziom

agresji jest inny u każdego gitarzysty.

Zdarza się i tak, że charakter całych kompozycji

narzuca gitarzystom konkretne podejście do

ich grania. Niektóre melodie wymagają łagodniejszego

traktowania. U mnie jest tak, że jak

gram heavy, power metal lub czasami hard

rock, to dostosowuję brzmienie gitary do kompozycji,

a nie na odwrót. Ballada? Emocjonalnie.

Metalowy killer? Agresywnie. Wspomagałem

kiedyś Tim Ripper Owensa na jego trasie

po Ameryce Południowej. Miał w setliście

mnóstwo dynamicznych numerów, np. z albumu

Judas Priest "Jugulator". Oczywiście potrzebowałem

w nich dać czadu. Uważam, że

dla każdego gitarzysty istotne jest, aby przekazywać

wiele różnorodnych emocji, zamiast

ograniczać się do jednej konwencji.

Czy zaczynałeś w dzieciństwie od gry na instrumencie

smyczkowym?

Nie, od fortepianu. Oznacza to, że na samym

początku grałem muzykę klasyczną. Następnie

zainteresowałem się keyboardem (bardziej

pop). W wieku 9/10 lat chwyciłem za gitarę

elektryczną (Kiko jest rocznikiem 1983 -

przyp. red.). Od tego czasu rock'n'roll / metal

to moja największa pasja. W międzyczasie

uczyłem się też gitary akustycznej. W tej chwili

gram zarówno na klasycznej, akustycznej,

jak i na elektrycznej gitarze.

Pracujesz jako nauczyciel?

Tak. Uczę grać wszystkie gatunki muzyczne.

Lubię blues (Steven Ray Vaughan, B.B. King,

Albert King), muzykę klasyczną, brazylijską

muzykę etniczną, bossanovę, sambę, jazz. Na

pierwszym miejscu jest u mnie heavy metal.

Tak się składa, że moi studenci przychodzą

głównie doskonalić heavy metalowy warsztat.

Foto: Kiko Shred

A co powiedziałbyś o muzyce neoklasycznej?

W moim odczuciu definicja metalu neoklasycznego

gryzie się z definicją muzyki neoklasycznej

(Igor Strawiński, Siergiej Prokofjew,

Witold Lutosławski).

Jak dla mnie, pionierami muzyki neoklasycznej

byli Ritchie Blackmore i Uli Jon Roth.

Podejrzewam, że musieli oni studiować muzykę

klasyczną i barokową, słyszę to. W tym stylu

chodzi o używanie - podczas gry heavy metalu

- progresji akordów typowej dla muzyki

klasycznej i barokowej (blues i rock'n'roll stosują

zupełnie inną strukturę akordów). Rozpoczęło

się to od utworu Deep Purple "Burn",

gdzie sola klawiszowe nie mogłyby być bardziej

barokowe. Inne europejskie zespoły to

podchwyciły, zwłaszcza Malmsteen i Helloween.

U wielu tego typu europejskich zespołów

dostrzegam klasyczne przygotowanie.

Mam tutaj na myśli kapele niemieckie, brytyjskie,

ale też fińskie (Stratovarius). Natomiast

pojęcie muzyki neoklasycznej w tradycyjnym,

nie rockowym ujęciu, faktycznie odnosi się do

określonych lat (od "Pulcinelli" Strawińskiego

1919r. do jego "Żywotu Rozpustnika" 1951r. -

przyp. red.). Możliwe, że doszło to zderzenia

terminologii.

Mamy na YouTube dwa klipy promujące LP

"Rebellion" - do utworów "Mirror" i "Information

War". Czy uważasz, że wszyscy słuchacze

powinni rozpocząć znajomość z Twoją

twórczością właśnie od nich, nawet po dacie

premiery całego albumu?

Te klipy faktycznie są dobre na początek, bo w

obecnych czasach obraz mocniej oddziałuje na

ludzi niż sam dźwięk. Słuchacze lubią widzieć

zespół, a nie tylko go słyszeć. Oprócz "Mirror"

i "Information War", mamy też video do utworu

tytułowego.

Skoro są one właściwe na sam początek, to

jaki cel przyświeca "Intro"?

Chciałem, żeby na albumie znalazło się dokładnie

10 tracków, bo wszystkie moje poprzednie

też miały ich dziesięć. Naprawdę nie

chciałem rozpocząć od ciężkiego "Mirror". Wolałem

zaproponować "Intro", aby poprzez nie

skoncentrować uwagę słuchacza na muzyce.

Czy uważasz swoją muzykę za otwartą na

swobodną, indywidualną interpretację, a może

przeciwnie - każdy powinien dążyć do pojmowania

jej w jeden i ten sam, "właściwy"

sposób?

Fani mogą odbierać muzykę tak, jak chcą. Za

pomocą instrumentów staram się wyrazić emocje

i sprawić, aby ludzie chętnie mnie słuchali.

Ktoś może poczuć się lepiej po spotkaniu z

moją twórczością lub nauczyć się czegoś nowego.

Bądź też wybrać się na swego rodzaju artystyczną

wyprawę, próbując uciec od problemów

dnia codziennego? Ale wówczas ten

sam album mógłby być czymś kompletnie innym

dla dwóch różnych słuchaczy. W szczególności,

że jak sam przyznałeś, dotyka on

problemów wewnętrznych Brazylii, niekoniecznie

znanych wszystkim Europejczykom.

Prawdopodobnie tak właśnie jest.

Zaraz na początku albumu, w pierwszym nieinstrumentalnym

kawałku "Mirror" pojawia

się jednak taki tekst: "You are not different

than me when you look to the mirror" / "Nie

różnisz się ode mnie, gdy spojrzysz w lustro".

Pozwól, że zastanowię się, jakimi słowami to

skomentować. Bo chodzi o wewnętrzną wojnę

ideologiczną w Brazylii. Ludzie gniewają się

wzajemnie na siebie. Zbyt wiele ich różni.

Uważają różnice poglądów za powód do wzajemnej

wrogości. Wystarczy, że ktoś lubi inną

muzykę i już nie może należeć do tego samego

grona przyjaciół. Ja natomiast chciałem powiedzieć

w "Mirror", że wszyscy jesteśmy takimi

samymi ludźmi. Nie ma znaczenia kolor skóry,

wyznanie religijne, status materialny, bo i tak

ostatecznie każdy jest człowiekiem. Jesteśmy

identyczni. Nie różnimy się.

Czy myślałeś o jakiejś specyficznej grupie

żołnierzy w "Honour To The Fallen Brothers"?

Ten numer nie jest o żołnierzach, lecz o wszystkich

ludziach, których straciliśmy, bo umarli.

Powinniśmy darzyć ich godną pamięcią.

Jak skomentowałbyś udział Doogiego White'a

na "Rebellion"?

Spotkałem Doogiego White'a w 2018 roku, w

ramach południowo-amerykańskiej trasy "Metal

Singers" (Brazylia, Chile, Peru, Paragwaj) z

udziałem czterech wielkich wokalistów: Andre

Matos, Udo Dirkschneider, Blaze Bayley i

Doogie White. Ja tam grałem na gitarze, Lucas

Tagliari na perkusji a Will Costa na basie

(dwaj ostatni z mojego zespołu). Zaprzyjaźniliśmy

się. W zeszłym roku poprosiłem Doogiego

White'a o gościnne zaśpiewanie na naszym

albumie. Wybrał utwór "Thorn Across

My Heart".

Czy jest jakiś kraj, do którego bardzo chciałbyś

się wybrać, ale nie miałeś jeszcze takiej

okazji?

Niemcy, Anglia, ogólnie Europa i Ameryka

Północna. Dobrze znam Amerykę Południową,

ale nie miałem jeszcze okazji zobaczyć innych

kontynentów. Chciałbym to kiedyś zmienić.

Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla Twoich

polskich fanów?

Zapraszam Was do posłuchania mojej muzyki.

Obserwujcie mnie na Facebooku i na Instagramie.

Ale nie na WhatsAppie.

Sam O'Black

KIKO SHRED 143


Znów w siodle

Z przyjemnością ułożyłem pytania dla zespołu Rhabstallion. Ich debiutancki

album "Back In The Saddle", który paradoksalnie ukazał się dopiero w 2021

roku, trafił bardzo w mój gust. To zresztą świetne, klasycznie brzmiące granie,

osadzone głęboko w NWOBHM. Trudno więc przejść obok nich obojętnie. Basista

Graham Hooper wystąpił w imieniu zespołu i odpowiedział wyczerpująco na

wszystkie pytania. Mam nadzieję, że z jego wypowiedzi dowiecie się czegoś więcej

o albumie, ale i o samej grupie. Dobrze, zatem zostawiam Was z, myślę, ciekawą

lekturą!

HMP: Witam! Cieszę się, że mogę zadać

kilka pytań. Jak się macie? To chyba pierwszy

wywiad dla Heavy Metal Pages?

Graham Hooper: Tak, to nasz pierwszy raz,

kiedy z wami rozmawiamy. Dziękujemy za zainteresowanie

zespołem.

Zawsze musi być ten pierwszy raz. U was z

kolei fonograficzny. Nie licząc kilku taśm demo

dawno temu, to tak naprawdę pierwszy

duży longplay ukazuje się dopiero w 2021 roku…

Jesteście szczęśliwi, że w końcu do tego

doszło?

Jesteśmy absolutnie zachwyceni, że w końcu

udało nam się nagrać ten album. Musimy podziękować

Golden Core Label i ZYX Music

za zaufanie, kiedy podpisali z nami kontrakt.

znajduje się większość naszych nagrań i niektóre

na żywo z telewizji BBC. Ułożyliśmy to

na tej płycie chronologicznie i możesz usłyszeć,

i naturalnie poczuć, wszelkie zmiany w

dźwięku na przestrzeni lat jakich dokonaliśmy

w studio.

Nie ukrywam, że najważniejszym powodem

tego wywiadu jest właśnie "Back In The Saddle".

To może po kolei… Kiedy powstał pomysł

na to, żeby napisać album?

Dobre pytanie! Żeby ustalić plan akcji… To

było podczas dnia spędzonego z Tommo pod

koniec 2017 roku. Zaproponowałem, żebyśmy

złożyli zespół z powrotem, ale na tym etapie

nie byliśmy pewni, co przyniesie przyszłość. Z

radością mogę powiedzieć, że od początku

Napisać materiał to jedna sprawa, a zarejestrować

- druga. To jeszcze pewnie świeże

zdarzenia, możesz zdradzić więc, jak przebiegała

sesja/sesje?

Dreszczyk związany z pisaniem nowego materiału

był i nadal jest niewiarygodny. Powiedziałbym,

że spełniło się marzenie, a każdy z

członków zespołu wniósł dużo od siebie. Tommo

jest naszym dyrektorem muzycznym i kiedy

podrzucamy mu nasze pomysły, stara się

nadać im kształt i formuje je w utwory, które

mają sens. Następnie ćwiczymy je i dopieszczamy

to tak, że kiedy docieramy do studia,

praca jest już tak naprawdę skończona. Podczas

prób bardzo ciężko pracujemy, i produkt

końcowy zazwyczaj nas zadowala.

To chyba było niezłe doświadczenie znaleźć

się po tylu latach w studio… Jakbyś porównał

sposób pracy z latami 80. a teraz? Wiadomo

- sprzęt… Ale są pewnie jakieś plusy i

minusy z jakimi Rhabstallion zderzał się na

początku działalności i w momencie rejestracji

debiutanckiego albumu.

Powrót do studia był fantastyczny! Tak, sporo

zmian zaszło w procesie nagrywania. Muszę jednak

powiedzieć, że większość z nich znacznie

ułatwia życie. Co ważne, w tym projekcie udało

nam się ukończyć nagrywanie na północy

Wielkiej Brytanii przed covidowym lockdownem

i wtedy technologia naprawdę nam pomogła.

To, że mogliśmy przejść przez proces miksowania

lub produkcji na południu Anglii i masteringu

w Kanadzie bez wychodzenia z domu,

było niewiarygodne! Gdybyśmy wciąż pracowali

z rzeczami typu ośmiościeżkowe taśmy,

życie byłoby znacznie trudniejsze.

Oczywiście, niektóre utwory są nowymi interpretacjami

starszych numerów, które graliśmy

dawno temu, jak "Day to Day" i "Sioux Child",

które zawsze cieszyły publiczność. Jednak nowe

kompozycje po prostu znalazły się na swoim

miejscu i wierzę, że uchwyciliśmy brzmienie

z naszych wcześniejszych lat. Wyszło to

samoistnie. Nie myśleliśmy o tym zbytnio. Dla

wyjaśnienia, naszym pierwszym nagraniem,

które zostało wydane, było "Chain Reaction",

które znalazło się na kompilacyjnym albumie

"The New Electric Warriors" wydanym przez

wytwórnię Logo Label w 1980 roku, a następnie

wydaliśmy własnym sumptem singiel "Day

to Day", a potem "Breadline" w 1981 roku,

zanim rozwiązaliśmy kapelę w 1984 roku. W

1994 roku znowu na krótko się spotkaliśmy.

Spinal Tap Records poprosiło nas o to. Stworzyliśmy

płytę CD "Day to Day", na której

Foto: Rhabstallion

2018 roku, kiedy zaczęliśmy próby, było jasne,

że silna więź w zespole i osobiste doświadczenia

każdego z członków dały pewność bardzo

ekscytującej przyszłości. Dzięki sprawnemu pisaniu

utworów w zespole, od pierwszego dnia

było jasne, że należy skupić się na nagrywaniu

i wydawaniu tego, co będzie miało być naszym

debiutanckim albumem. Podsumowując, przypuszczam,

że "Back in the Saddle" było

czymś, co po prostu musiało nadejść. Nie mieliśmy

wtedy podpisanego kontraktu z żadną

wytwórnią, czuliśmy, że po prostu musieliśmy

to zrobić!

Album brzmi jakby wyciągnięty z archiwum.

Trafia idealnie w uszy wszystkich maniaków

klasycznego, angielskiego heavy z początku

lat 80. Zapytam więc wprost - były jakieś

sztuczki z realizacją, czy po prostu przynieśliście

swoje stare klamoty, wpięliście gitary i

zaczęliście grać tak samo, jakbyście zatrzymali

czas?

Od pierwszego dnia, na próbach, brzmienie

Rhabstallion było oczywiste. Naprawdę nie

musieliśmy zbyt wiele zmieniać, poza włączeniem

trzeciej gitary. Kiedy piszemy nowe kawałki,

styl mieści się w samych utworach w

momencie ich wypuszczenia. Być może z lekkim

południowym akcentem na niektórych z

nich, ale na pewno nie ma wątpliwości, że jest

to brzmienie Rhabstallion.

Tytuł jest bardzo wymowny - "Back In The

Saddle" to tłumacząc na polski "Z powrotem

w siodle". Rozumiem, że teraz dopiero Rhabstallion

się rozkręca i następne albumy będą

trochę szybciej, co? (śmiech)

Możesz się śmiać, ale z przyjemnością mogę

powiedzieć, że mamy pięć nowych utworów w

zanadrzu i jesteśmy gotowi do ich nagrania.

Kiedy zrobimy ich jeszcze sześć, wejdziemy do

studia, ponieważ widzimy następny album jako

płytę z dziesięcioma lub jedenastoma utworami.

Nagramy dwie partie po sześć i zobaczymy,

co potem.

Chciałbym również zapytać co działo się z

Wami przez te wszystkie lata, od kiedy w

1984 roku grupa uległa zawieszeniu?

Ja odłożyłem bas i prowadziłem firmę poligraficzną.

Grałem tylko kilka gościnnych występów.

Woody grał w Tredegar i Cloven Hoof,

Stu grał w kilku lokalnych grupach, podczas

gdy Tommo i Jack byli częścią różnych innych

zespołów, głównie Lost Weekend, który wydał

chyba siedem albumów.

Część kawałków na "Back In The Saddle"

nagraliście na nowo. Wcześniej były dostęp-

144

RHABSTALLION


ne na kompilacji "Day to Day" z 1994r., a

jeszcze wcześniej na waszych demo. Brak pomysłów,

czas w studio gonił czy, może, zwykłe

niezadowolenie z brzmienia ich wtedy?

Brzmienie na płycie "Day to Day" było naprawdę

OK. Na pewno mieliśmy mnóstwo pomysłów,

ale czuliśmy, że starsze utwory, które

przerobiliśmy, musiały zostać nagrane na nowo,

ponieważ Woody przejął wokal od Steve'a,

który z powodu zdrowia i względów logistycznych

nie mógł wziąć w tym udziału. Woody

w przeszłości przed The Rhabs grał tylko

na gitarze i było dla niego ważne, aby odcisnąć

swój ślad wokalnie na tym albumie. Wielką

przyjemnością było obserwowanie, jak w studiu

zmienia się z gitarzysty w prawdziwego

frontmana.

Skład Rhabstallion, można powiedzieć, jest

unormowany od dobrych paru lat. Wcześniej

też działaliście w prawie tej samej konfiguracji.

Jak to robicie, że przez tyle lat nadal

jesteście razem i potraficie wykrzesać z siebie

tyle energii?

Energia pochodzi z podekscytowania podczas

grania. Kiedy możesz to robić z ludźmi, z którymi

pracowałeś w przeszłości, którzy nadal są

przyjaciółmi, to jest to niesamowita sprawa!

Oczywiście mieliśmy małą przerwę na kilka lat

(śmiech), ale wysiłek, jaki wnosi zespół i jego

magia są bardzo widoczne, gdy się spotykamy.

Trzy gitary w składzie to… (śmiech)…

Czyżby inspiracja współczesnym Iron Maiden?

Chyba, że Andy skupia się od niedawna

tylko i wyłącznie na śpiewaniu…

Staramy się mieszać gitary i, oczywiście, Woody

może skoncentrować się na swoich liniach

wokalnych, gdy jest to wymagane. Mamy

trzech bardzo dobrych gitarzystów o całkiem

różnych stylach. Stu jest bardzo metodyczny,

Woody ma dzikiego, nieprzewidywalnego ducha,

a Tommo trzyma linię rytmu do czasu,

kiedy uwalnia swoje szalone solówki. Słuchając

nowego materiału usłyszysz całą trójkę grającą

w harmonii i zmieniające się solówki.

Chciałbym teraz sięgnąć przeszłości. Jak to

się stało, że w waszych żyłach zaczął płynąć

heavy metal? Pamiętacie te główne impulsy?

Dorastaliśmy, słuchając takich zespołów jak

Free, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep

Purple. To bardzo na nas wpłynęło. Zresztą,

to był naprawdę dobry czas dla muzyki rockowej,

a jakość utworów spowodowała, że przetrwały

próbę czasu.

Każdy muzyk ma jakieś wzorce. Kiedy zapragnęliście

sięgnąć po instrumenty, żeby samemu

coś tworzyć, kto wywierał największy

wpływ?

Było ich wielu, ale skoro pytasz, powiedziałbym,

że był to Roger Glover. Tommo kocha

Michaela Schenkera, a Stu jest wielkim fanem

Chucka Berry'ego. Ulubionym gitarzystą

Woody'ego byłby Paul Kossoff, a jeśli o wokalistów

to Axl Rose. Jack nie umie wybrać i

jest rozdarty między Johnem Bonhamem i Ianem

Paicem.

Rhabstallion zaliczany jest do nurtu NWO

BHM. Jak to z tym było, czy odczuwaliście

to jakoś wtedy, że dzieje się coś wielkiego na

waszych oczach i jak podchodzicie do tego

teraz, kiedy z perspektywy czasu można na

coś spojrzeć zupełnie inaczej?

Tak, wtedy był to bardzo ekscytujący czas i

było to wspaniałe doświadczenie być częścią

tego ruchu. Przy tak wielu fantastycznych zespołach,

które się przebijały, trudno było nie

być z tego dumnym. Wiele z nich jest nadal

aktywnych, co pokazuje tylko długowieczność

stylu NWOBHM. Rhabstallion stara się pozostać

wiernym ruchowi tak dalece, jak to możliwe,

ale jak w przypadku każdego przedsięwzięcia,

nasz aktualny styl pisania został trochę

zmieniony. Mamy nadzieję, że zachowamy

nasze brzmienie tamtej epoki, ale z nutą świeżości.

Mieliście jakieś relacje z innymi grupami?

Wspominacie jakieś wspólne koncerty czy raczej

Rhabstallion nie miał zbyt dużo szans,

żeby dzielić scenę z tymi, którzy później zrobili

sporą karierę, jak na przykład, Saxon, Iron

Maiden czy Raven?

W momencie kiedy zawieliśmy działalność w

1984 roku, mieliśmy za sobą wiele koncertów

z różnymi artystami, i trudno jest wyróżnić

każdy. W tamtym czasie graliśmy z Saxon,

francuskim zespołem Trust, kiedy mieli Nicko

McBraina za perkusją, Hanoi Rocks, Diamond

Head i Stampede. Były to z pewnością

kapele, które najbardziej zapamiętaliśmy. Jedne

z tych koncertów, które przegapiliśmy, i

wciąż mnie to denerwuje, była okazja występów

z Def Leppard. Graliśmy z nimi co prawda

w dużym pubie w Leeds zwanym Fforde

Grene. Jednak to było wtedy, gdy dopiero się

przebijali. Podczas rozmowy z chłopakami za

kulisami tego koncertu usłyszałem od nich:

"Szkoda, że nie mogłeś zagrać z nami pełnego zestawu

koncertów". W tamtych czasach komunikacja

nie była taka jak dzisiaj i nie mieliśmy pojęcia,

że trasa jest jedną z opcji. Mogę powiedzieć, że

to prawdopodobnie byłoby tym, co zrobiłbym,

gdybyśmy mogli cofnąć się w czasie!

Czy oprócz muzyki w Rhabstallion są jakieś

inne pasje, którym poświęcacie czy poświęcaliście

wolny czas?

Piłka nożna, picie, golf i łowienie ryb. Tyle. To

muzyka zajmuje ogromną część naszego życia.

Czy waszym zdaniem teraz, współcześnie,

byłby możliwy taki zryw jak NWOBHM,

czy wręcz przeciwnie - heavy metal nie potrzebuje

już zwracania na siebie aż tak dużej

uwagi?

Jak powiedziałem wcześniej, NWOBHM i

heavy metal przeszedł próbę czasu. Myślę, że

nadal będzie grany i być może przez wiele lat.

Mam nadzieję, że przybędzie nowych zespołów,

które utrzymają ten gatunek.

Chciałbym zapytać jeszcze o teksty. Poruszacie

dużo spraw związanych z tak zwaną

prozą życia. Nie kusiło nigdy, żeby poświęcić

trochę miejsca na jakieś liryczne eksperymenty,

na fantastykę czy historię?

Czujemy, że prawdziwe życie jest tam, gdzie

powinniśmy być. Pomagamy publiczności odnaleźć

siebie w muzyce. Jednak gdy Woody

pisze teksty, nigdy nie wyklucza przejścia na

inne tematy, jak na przykład fantasy, ponieważ

ciągle ma wiele świeżych pomysłów. Tak

więc wszystko może się zdarzyć...

Rhabstallion był, jak widzę, również daleki

od wszelkich sił nieczystych. Wtedy, w latach

80. było sporo zespołów, które, można tak

powiedzieć, flirtowały z tym. Tak naturalnie

to wyszło czy wiąże się to z jakimiś osobistymi

przekonaniami?

To naprawdę nie był nasz styl, by wnosić demoniczne

lub gotyckie wpływy do naszej muzyki.

Być może wiele nocy, które spędzaliśmy

w sali prób, która w rzeczywistości była salą

kościelną, zniechęciło nas do tego pomysłu.

Również w tamtym okresie już wiele zespołów

zaczynało swoją działalność z takim klimatem

w tle i to wyszło naturalnie.

Krążek "Back In The Saddle" ukazuje się w

niepewnych czasach. Nie wiadomo do końca

jak będzie układała się sytuacja związana z

koncertami. Domyślam się, że w Rhabstallion

jest głód grania na żywo - w jakie miejsca

chcielibyście dotrzeć z promocją albumu?

Mamy już sporo zarezerwowanych koncertów.

Ponieważ ograniczenia związane z Covidem

zostały złagodzone, wystąpimy głównie w dużych

klubach i na festiwalach. The Rhabs są

najlepsi na żywo, a rezerwacje na festiwale są

wypełnione na lata 2022/23.

To jeszcze, na koniec, słowo o okładce. Moim

zdaniem jest trochę nijaka. Jak to z tym wyszło,

że prawdziwie oldschoolowa muzyka

została opakowana w mało zachęcającą część

artystyczną? (śmiech)

Projekt pochodził z tła użytego na naszym

pierwszym występie w 2019 roku. Zobaczyliśmy

w tym dyskretną okładkę, a w rzeczywistości

to utwory mówią same za siebie.

Pomijając jednak wszystko cieszę się, że powstał

taki album i że wciąż klasyczny, angielski

heavy jest żywy. To były fajne chwile, kiedy

mogłem posłuchać "Back In The Saddle",

ale też bardzo się cieszę, że mogłem zadać

Wam te parę pytań. Musimy kończyć więc

ostatnie słowa zostawiam dla Was - na przekazanie

jakichś myśli dla czytelników HMP

i wszystkich fanów dobrego heavy metalu!

Bardzo się cieszę, że podoba ci się nasz album.

Nadchodził długo i nie był łatwy do ukończenia,

ale mam nadzieję, że cała ciężka praca

była warta wysiłku. Mam nadzieję, że twoi

czytelnicy zobaczą nas na żywo w niedalekiej

przyszłości. Z przyjemnością spotkamy się z

nimi na koncercie. Mamy nadzieję, że następny

album nie zajmie nam tak długo, jak poprzedni,

bo inaczej będziemy w tarapatach! Na

koniec, odwiedźcie naszą stronę internetową,

dołączcie do listy mailingowej i śledźcie nas w

mediach społecznościowych, jeśli to możliwe.

Wielkie dzięki za poświęcony czas i zainteresowanie

Rhabstallionem. Trzymajcie się! Lets

Rockkkkkkkkk!!!

Trzymajcie się zdrowo i mam nadzieję, do zobaczenia

kiedyś na koncertach! Dzięki!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

RHABSTALLION 145


wspólnie czas i cieszymy się swoją obecnością.

Myślę, że to w tym wszystkim najważniejsza

rzecz.

Game Over

Choć większości z Was serce podeszło do gardła, gdy zobaczyliście tytuł

najnowszej płyty U.D.O., nie ma powodów do obaw. Ani zespół U.D.O., ani mistrz

tej ceremonii, czyli sam Udo nie zamierzają żegnać się ze sceną. Wręcz przeciwnie!

Na płytę trafił bardzo optymistyczny kawałek o nieprzemijalności heavy

metalu, nadziei na jego trwałość, a sam tytuł płyty odnosi się do czasu pandemii,

która - jak wyraża nadzieję Sven Dirkschneider - wkrótce będzie pieśnią przeszłości.

Nazwisko Svena to nie przypadek... Oczywiście nie omieszkałyśmy zapytać

go, jak to jest być dzieckiem znanego heavymetalowego wokalisty.

HMP: Sven, grasz z ojcem w jego wszystkich

grupach, także w DATOG. Jak się czujesz

jako członek "old gang"?

Sven Dirkschneider: (śmiech) Granie z nimi

to świetna sprawa! Znają mnie od dzieciństwa,

to znaczy, oczywiste jest, że mój ojciec dobrze

mnie zna, tak jak Peter (Baltes) i Stefan (Kaufmann).

Ci ludzie byli przy mnie przez całe życie.

Teraz nareszcie mogę z nimi współpracować

w muzycznym kontekście. To miłe. Czuję

ciągnęło mnie do heavy metalu. Kiedy chodziłem

do szkoły, pojawiały się te typowe pytania,

"kim jest twój ojciec", "co robi twoja matka" i

wtedy dopiero robiło się dziwnie. Mówiłem:

"tak, mój ojciec jest wokalistą heavy metalowym" i

wszyscy byli zdziwieni, że to prawdziwa praca!

Czasem rodzice podchodzili do mojej mamy i

mówili jej "hej, słuchałem kiedyś Accept", więc

wiesz, to bywało niekomfortowe, ale nigdy nie

miałem z tym żadnego problemu. Większość

Jak fascynacja punk rockiem wpłynęła na

ciebie jako muzyka? Czy sposób gry, który

wtedy wypracowałeś, pomaga ci nadal przy

graniu heavy metalu?

Zdecydowanie przydaje się przy graniu heavy

metalu. Kiedy grasz punka, uczysz się budować

prędkość. To szybka muzyka, pełna szalonych

przejść i innych ciekawych wypełniaczy.

Myślę, że to mi bardzo pomogło. Ale kiedy zacząłem

się uczyć, jak grać metal, musiałem zrobić

krok wstecz i poczuć groove. Punk też ma

oczywiście swój własny, wyjątkowy groove, ale

to coś innego. Musisz przyspieszać i tak dalej.

Kiedy grasz materiał U.D.O. albo Accept, większą

wagę przykładasz do właściwego tempa.

To było coś, czego musiałem się na nowo nauczyć,

uporządkować sobie tempo we własnej

głowie, stać się swoim własnym metronomem,

gdy wychodzę na scenę. To poziom wyżej od

tego, co robiłem, grając punk rocka. Wydaje

mi się jednak, że to świetna muzyka, żeby z jej

pomocą się rozwinąć.

Jako młody członek współczesnej sceny metalowej,

śledzisz to, co dzieje się obecnie w

heavy metalu, masz ulubione, nowe zespoły?

Ten gatunek zdecydowanie przeżywa teraz

drugą młodość.

Oczywiście! Uwielbiam Amaranthe, słucham

ich cały czas, kiedy jeżdżę samochodem. Mają

świetne i bardzo dobrze przemyślane kompozycje.

Śledzę wszystko, co wydają. Bardzo lubię

również Eclipse, nie wiem, czy o nich słyszałaś,

to szwedzki zespół. Cenię ich za songwriting.

Tak więc śledzę, co dzieje się na obecnej

scenie, lubię rzeczy w stylu Beyond the

Black. Oczywiście nadal słucham również staroci.

Uwielbiam oldschoolową muzykę, ale to

bardzo ważne, żeby czerpać inspirację także z

tej nowej.

się zaszczycony i jestem im bardzo wdzięczny

za dane mi możliwości.

Na jakim etapie życia uznałeś, że chciałbyś

grać wraz z ojcem? Jako dziecko lub nastolatek

myślałeś raczej, że "heavy metal to muzyka

ojców i dziadków" czy uważałeś, że bycie

synem wokalisty metalowego to zaleta? Nie

obawiałeś się ciągłych porównań, decydując

się iść tą samą ścieżką?

Nigdy nie miałem etapu, na którym nienawidziłbym

muzyki, którą grał mój ojciec. Jeśli

chodzi o heavy metal, zawsze czułem się w

tym temacie swobodnie, zarówno jeśli chodzi o

muzykę, którą puszczał w domu, jak i tą, którą

wykonywał. To zawsze było coś, czego sam

chciałem słuchać. Jako nastolatek poszedłem

nieco inną ścieżką, kiedy zaczęły mnie interesować

punkowe klimaty, głównie amerykański

punk. Miałem wtedy swój zespół, Damaged,

który też grał raczej w takim stylu, ale zawsze

Foto: U.D.O.

osób uważała, że to świetna sprawa. Moment,

w którym faktycznie zacząłem grać z ojcem,

był tak naprawdę bardzo spontaniczny. Gdy w

2014, może 2015 roku szukał perkusisty, byłem

akurat na trasie z Saxon, zagrałem z nimi

pięć koncertów. Mój ojciec pojawił się na jednym

w 2014r., to było w Berlinie, żeby spotkać

się z chłopakami z zespołu i oczywiście ze

mną. Porozmawiali chwilę z Biffem, zdradził

mu, że potrzebuje perkusisty i zapytał, czy może

kogoś polecić. Biff na to: "tak, dlaczego nie

weźmiesz swojego syna? Widzę, jak gra każdego

dnia, na każdym soundchecku i jest fantastyczny!

Dlaczego mielibyście nie współpracować?". Wtedy

ojciec podszedł do mnie i zapytał, czy chcę dołączyć

do zespołu. Myślę, że podjęcie decyzji

zajęło mi ze dwa tygodnie, musiałem przemyśleć,

czy dam sobie radę, czy nie. Finalnie się

zgodziłem i zupełnie tego nie żałuję. Tworzymy

zgrany team. Razem piszemy muzykę, teksty,

linie wokalu. Po prostu miło spędzamy

Jeszcze zanim wydaliście "Game Over", miałam

następująca refleksję. Skoro DATOG

to lżejsza i bardziej melodyjna strona Waszej

(Twojej i Udo) muzyki, to musicie sobie ten

ciężar odbić na "Game Over". Kiedy przesłuchałam

"Game Over" okazało się, że są na

niej tradycyjnie zarówno melodyjne, jak i

cięższe kawałki. Pisząc utwory do zespołów

czy projektów zastanawiacie się nad balansem

ciężaru i lekkości, czy przychodzi wam to

naturalnie?

To zdecydowanie przychodzi naturalnie. W

U.D.O., a szczególnie na "Game Over", każdy

członek zespołu bierze udział w procesie tworzenia.

Cała piątka rzuca pomysłami i razem

pracuje. Kiedy ktoś mówi "mam na ten kawałek

taki pomysł, spróbujmy zrobić to w ten sposób", reszta

go słucha i ma otwarty umysł. To najważniejsza

rzecz. Balans tworzy się naturalnie.

Ktoś ma pomysł, w którym jest więcej melodii,

a ktoś inny chce cięższy riff. Oba mogą pasować.

Finalnie i tak uważamy, że jeśli kawałek

nie chwyta od pierwszych minut, na przykład,

gdy próbujesz ułożyć linię wokalu i od razu nie

pasuje, to lepiej jest go odrzucić. Nie jesteśmy

tym typem ludzi, którzy pracują sześć miesięcy

nad jednym utworem. Jeśli dany pomysł od

razu ci pasuje, to znaczy, że to będzie dobry

numer. Zazwyczaj wszyscy spotykaliśmy się w

studio twarzą w twarz, żeby razem pracować.

Ale teraz, z powodu koronawirusa, musieliśmy

przerzucić się na Skype'a i Zooma. Jestem

dumny z końcowego efektu i że byliśmy w

146

U.D.O.


stanie stworzyć tak dobre rzeczy. Myślę, że

napisaliśmy mnóstwo kawałków, które zabrzmią

świetnie na żywo. Mam dobre przeczucie,

jeśli chodzi o nadchodzącą setlistę, na pewno

znajdzie się na niej sporo numerów z "Game

Over".

Tytuł "Game Over" brzmi jak prowokacja.

Choć w tytule chodzi krytykę ludzkości, wielu

fanów obawia się, że to pożegnanie zespołu

U.D.O. z graniem. Co kryje się za tym tytułem,

czy naprawdę zamierza porzucić swoją

muzyczną karierę?

Nie, zdecydowanie nie. Mogę z pełnym przekonaniem

powiedzieć, że to nie jest ani koniec

U.D.O., ani kariery Udo (śmiech). Pomysł na

tytuł pojawił się w marcu 2020. Nasz świat,

jako muzyków, nagle się zatrzymał. Pomyśleliśmy:

"to dla nas game over". Nie mogliśmy grać

koncertów, nie mogliśmy ruszyć w trasę, nie

mogliśmy robić tego, co kochamy i z czego żyjemy.

Użyliśmy tego stwierdzenia jako tytułu

roboczego, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że

czemu nie, niech zostanie, brzmi nieźle. Braliśmy

pod uwagę, że gdy ludzie zobaczą tytuł

"Game Over", pomyślą "cholera, mam nadzieję,

że to nie koniec U.D.O.". To bardzo ciekawe, jak

ludzie reagują! Ale prawdziwe znaczenie tego

tytułu ma związek z koronawirusem.

Na szczęście dla przeciwwagi na płycie jest

też numer "Metal Never Dies". Tekst wydaje

się osobisty, zastanawiam się, czy nie mógłby

równie dobrze brzmieć "U.D.O. Never

Dies"?

Tak, myślę, że to zdecydowanie tekst o całej

karierze mojego ojca, ujętej w muzycznej formie.

Zaczęło się od refrenu, który powstał

wcześniej. Początkowo planowaliśmy, żeby to

był typowy numer mówiący o ponadczasowości

heavy metalu. Będzie trwać i trwać, bo zawsze

znajdą się ludzie, którzy chcą słuchać tego

gatunku. Tworzymy bardzo silną społeczność

na całym świecie. Można z pełnym przekonaniem

stwierdzić, że to nie koniec tej muzyki.

Później wpadliśmy na tekst pod zwrotki.

Pomyśleliśmy, że dobrze uzupełnią główny zamysł,

bo metal mojego ojca również nigdy nie

umrze. Nigdy nie przestanie robić tego, co kocha,

to oczywiste. Opowiedzenie jego historii

dobrze współgrało nam z całością.

W tym kawałku uderza jedna rzecz. Zwrotki

i solo są bardzo w stylu Accept. Wiadomo, że

U.D.O. ma długoletnią tradycję utworów w

stylu Accept, ale te motywy w kawałku o

"trwałości" metalu wydają się mieć dodatkowe

znaczenie.

To pierwotny głos Accept, więc czegokolwiek

się nie dotknie, naturalnie będzie brzmiało jak

Accept. Można, oczywiście, pisać zupełnie

różny materiał, ale tak długo, jak on będzie w

nim śpiewać, będzie on w acceptowym stylu.

To zasługa bardzo zapamiętywalnego wokalu,

który w wielu głowach kojarzy się z jednym.

Tak więc "Metal Never Dies" nie był pisany

celowo tak, by brzmieć jak Accept. Oczywiście,

to nadal muzyka, którą chcemy tworzyć,

ale nie ma sensu wiązać jej z tym zespołem, my

robimy swoje, a oni swoje. To U.D.O. Udo

Dirkschneider to Udo Dirkschneider - osobny

byt, ale nadal oryginalny głos Accept

(śmiech).

W połowie płyty znalazła się ballada "Don't

wanna say Goodbye". Jako, że nie brzmi jak

typowa ballada U.D.O. i jest oznaczona jako

bonus track, zastanawiam się czy nie jest to

na przykład niepublikowany wcześniej materiał

lub cover.

Nie, nagraliśmy ją podczas tej samej sesji, co

inne utwory na "Game Over". W zasadzie historia

stojąca za tym kawałkiem również jest

dość osobista. Zrozumienie tekstu wymaga

otwartego umysłu. Osobiście, porusza mnie

taka muzyka, której tekst mogę odnieść do

własnych doświadczeń. Gdy ludzie słuchają

"Don't wanna say Goodbye" mogą mieć na myśli

osobę, która zmarła, miłość swojego życia,

którą stracili lub cokolwiek innego, w zależności

od człowieka. To bardzo interesujące. Gdy

słuchasz tego utworu, możesz stworzyć własną

interpretację, pasującą do twojej własnej historii.

Słuchałam Waszej ostatniej koncertówki.

Mam wrażenie, że była nagrana w celu podniesienia

fanów na duchu w czasie pandemii.

Tak, to był zdecydowanie jeden z najbardziej

emocjonalnych koncertów, jakie zagraliśmy,

nie tylko jako zespół, ale też jako oddzielni

muzycy. Będę z tobą szczery: gdy zobaczyłem

publiczność, natychmiast zaczęły mi płynąć

łzy. To dlatego, że nie grałem wtedy na żywo

od dziewięciu miesięcy, co było jak do tej pory

moją najdłuższą przerwą. To sprawiło, że ta

noc była wyjątkowa. Stwierdziliśmy, że musimy

przygotować dobrą i długą setlistę, żeby

ludzie też poczuli, że to coś niezwykłego. Udało

nam się to zrobić, a ludzie również odwdzięczyli

się energią, która wpłynęła na tę niezwykłość.

Jestem bardzo szczęśliwy, że nagraliśmy

to wydarzenie. Wyszło świetnie.

Kiedy nagrywaliście koncertówkę "Pandemic

Survival Show" we wrześniu 2020 niemal nie

było możliwości grać koncertów. Jak to się w

ogóle stało, że udało Wam się zagrać tak duży

koncert w Bułgarii? Zwróciłam też uwagę,

że sam amfiteatr jest zabytkowy. Nie spotkaliście

się z obiekcjami, że tego rodzaju

obiekt nie nadaje się do grania heavy metalu?

Wiem, że po występie Iced Earth w antycznym

amfiteatrze na Cyprze, zaprzestano

organizować tam koncerty metalowe.

Poproszono nas o zagranie tego koncertu już

wcześniej w 2020. Stwierdziliśmy, że jeśli dadzą

radę to zorganizować i jest możliwość wystąpienia

na żywo w tak trudnym okresie, to

dlaczego mamy nie spróbować i zrobimy to z

przyjemnością. Ale nie byliśmy przekonani, że

do niego dojdzie. Im bliżej września, tym bardziej

się niepokoiliśmy, ale promotor i organizator

zapewniali nas, że wszystko jest pod kontrolą,

a show ma zielone światło. Postanowiliśmy

więc również nagrać ten koncert, bo czuliśmy,

że to będzie coś wyjątkowego. Gdy dotarliśmy

na miejsce, wszystko było gotowe i

bezpieczne. Staraliśmy się także nie robić nic

nieodpowiedzialnego przed występem, żeby

nikogo nie narażać, więc ludzie mogli być spokojni.

Wirus się nie rozprzestrzenił i dla wszystkich

to była wspaniała noc, nie tylko dla publiczności,

ale też zespołu. Nie byliśmy wtedy

pewni, czy coś takiego będzie mogło się jeszcze

wydarzyć w przyszłości, więc tym bardziej cieszyliśmy

się, że nie odmówiliśmy zagrania tego

koncertu.

W Polsce zdarzają się pesymiści, którzy

twierdzą, że "już nic nigdy nie wróci do normalności",

a już na pewno nie będzie normalnych

koncertów. Wiem, jak rozwój pandemii i

pandemicznych reguł powoduje rozgoryczenie

u muzyków. Kiedy ostatnio rozmawiałam

z Udo przy okazji "We are one", wyrażał opinię,

że już niedługo wszystko będzie ok. U

Was w Niemczech też pojawiają się tacy pesymiści,

jak w Polsce? Jaki klimat panuje w

branży muzycznej?

Wciąż jest bardzo ciężko, jeśli chodzi o organizację

koncertów. Oczywiście, odbywają się, ale

to coś w stylu występów na plaży, wydarzeń z

ograniczeniami liczby osób i wymogami zachowania

odstępu. Cierpimy również finansowo.

Czasami słyszymy: "tak, możecie zagrać koncert,

ale nie wolno wam sprzedawać biletów". To zabójcze

dla promotorów i muzyków. Ale też jestem

optymistą i wierzę, że wszystko może jeszcze

wrócić do normy i w pewien sposób wróci. Zobaczymy,

jak wirus potraktuje nas zimą. Szykujemy

setlisty na listopad i grudzień, ale nie

wiemy, co się wydarzy. Możliwość pojechania

w trasę na normalnych warunkach byłaby

czymś wspaniałym. Osobiście raczej nie spotykam

wielu osób, które pesymistycznie patrzą

na obecną sytuację. Myślę, że już w przyszłym

roku powrócą festiwale, jakie znamy.

Są wykonawcy, z którymi marzysz, żeby zagrać

na jednej scenie? Z U.D.O., Dirkschneider

& The Old Gang, albo solowo,

jako perkusista.

Oczywiście, jest wielu takich artystów. Judas

Priest to chyba najlepszy przykład, jaki mogę

podać. Albo AC/DC! Ale oczywiście jest też

masa innych ludzi, z którymi chciałbym

współpracować. Współcześnie mamy mnóstwo

świetnych głosów kobiecych w heavy metalu.

Nic nie mogłoby się jednak dla mnie równać z

Judas Priest (śmiech).

Zapytam jeszcze o samą grupę Dirkschndeider.

Powstała między innymi, żeby grać kawałki

Accept. Wydawało mi się, że w związku

z tym, zespół U.D.O. zaprzestanie grania

kawałków Accept i skupi się tylko na solowej

twórczości Udo. Tymczasem na tym

koncercie pojawiły się wyjątki. Moje przeświadczenie

na temat podziału repertuaru

U.D.O. i Dirkschneider było błędne?

Nie mieliśmy w planach grać kawałków Accept

na naszej nadchodzącej trasie, ale Bułgaria

była pod tym względem wyjątkowa, bo

chcieliśmy stworzyć równie wyjątkową setlistę,

by zadowolić publiczność. Myślę, że dla obecnych

wtedy ludzi to była świetna niespodzianka.

Później, latem, stwierdziliśmy, że nie ma

zbyt wielu okazji do koncertowania, więc dlaczego

nie mielibyśmy się po prostu dobrze bawić,

grając kilka numerów Accept? O to w tym

wszystkim chodzi. Granie Accept to dobra zabawa

dla publiczności, która chce pośpiewać,

ale także dla nas, na scenie. Oczywiście, tak samo

dobrze bawię się grając materiał U.D.O.,

ale wiesz, te kawałki to pewne dziedzictwo.

Gdy zaczynasz "Princess of the Dawn", "Metal

Heart", "Fast as a Shark" albo "Balls to the

Wall", ludzie szaleją. To główne źródło radości

przy graniu ich na żywo. Tu muszę trochę

poprawić ojca (śmiech). Powiedział, że nigdy

już nie zagra kawałków Accept z U.D.O., ale

w sumie, dlaczego nie? Przecież to również jego

spuścizna. To on połączył ten zespół, to on

go stworzył, to jego historia i kariera. To jego

głos, więc to jak najbardziej słuszne, żeby nadal

wykonywać te utwory.

Bardzo dziękuję ci za dzisiejszy wywiad i poświęcony

czas. Miłego dnia.

Wzajemnie. Życzę wam dużo zdrowia!

Iga Gromska & Katarzyna "Strati" Mikosz

U.D.O. 147


został zerwany z powodu wybuchu grunge'u.

Później Unchained zmienił profil na zespół

tworzący muzykę autorską.

HMP: Co to znaczy, że jesteś "strażnikiem

rock'n'rollowej pochodni" ("a guardian of rock-

'n'roll torch")?

Tim Steinruck: (śmiech) Rock'n'rollowy ogień

rozpalił się we mnie, gdy w wieku 13 lat dostałem

swój pierwszy album Kiss pt. "Destroyer".

Zakochałem się w tej muzyce. Wkrótce

chwyciłem za gitarę. Mieszkałem na farmie w

Brytyjskiej Kolumbii (Kanada), więc podpiąłem

ją do bardzo długiego przedłużacza sięgającego

od salonu, poprzez kurnik (mieliśmy

tam aż 300 kur) aż do stodoły. Zagrałem swój

pierwszy akord w życiu, poczułem wibrację,

dźwięk eksplodował. Wyobrażałem sobie, że

niemal wybuchł pożar. Ten ogień rock'n'rolla

nadal płonie wewnątrz mnie a mam teraz 56

Pochodnia Rock'n'rolla

Premiera The Mighty One "Torch Of Rock'N'Roll" okazała się doskonałym

pretekstem do przybliżenia Wam postaci kanadyjskiego gitarzysty i wokalisty

Tima Steinrucka. W jego duszy płonie rockowy ogień, odkąd 43 lata temu zapoznał

się z Kiss "Destroyer". Ot tego czasu całe jego życie kręciło się wokół tego rodzaju

muzyki. Produkował go sam Paul Stanley, przemierzył USA z repertuarem

Van Halen, stworzył najbardziej autentyczny cover band ZZ Top na świecie, a

ostatnio wydał trzeci autorski krążek swojej hard rockowej kapeli The Mighty

One. Podczas rozmowy pokazał mi kawałek lasu obok swojego domu, ponieważ -

jak wielokrotnie podkreślał - Brytyjska Kolumbia to piękne miejsce.

niedziela była najważniejszym dniem tygodnia.

Wychodziliśmy wspólnie, spotykaliśmy

się z innymi członkami lokalnej społeczności a

wszystko odbywało się przy muzycznym

akompaniamencie. Mój Ojciec był organistą,

moja Mama śpiewała, cała rodzina występowała.

W tym sensie moi rodzice zainspirowali

mnie do wejścia w świat show-biznesu, przygotowali

do stawania przed publicznością. Jestem

im za to wdzięczny. Nie wiem, czy spodziewałeś

się tego po rock'n'rollowcu, który gra na

dużych scenach dla wielotysięcznych tłumów.

Ważne, że osiągnąłeś wiele sukcesów muzycznych.

Poprosiłbym Ciebie teraz o potwierdzenie

trzech faktów - czy są prawdziwe? Po

I po trzecie, stworzyłeś również najwierniejszą

kopię ZZ Top w postaci Leg ZZ, tak?

Tak. Jestem wielkim fanem ZZ Top. Nasz zespół

Leg ZZ był ich najbardziej autentycznym

cover bandem. Posługiwaliśmy się identycznymi

gitarami, studiowaliśmy wszystkie aspekty

ich koncertów a ja miałem przyjemność porozmawiać

osobiście z Billy'm Gibbonsem.

Wesoło. Dyskografia Twojego obecnego zespołu

The Mighty One składa się z czterech

albumów studyjnych. Czy mógłbyś po krótce

przedstawić ewolucję Waszej muzyki?

Główne różnice sprowadzają się do zródła inspiracji.

Debiut (2008) nagrałem sam, to ja byłem

więc The Mighty One. Rozpadało się moje

pierwsze małżeństwo, więc sesję traktowałem

jako terapię, która pomogła mi przejść

przez ten trudny okres. Wydawało mi się, że

zagadnienie utraty kogoś bliskiego pozostanie

głównym punktem zainteresowania całego

projektu, ale tak się nie stało. W międzyczasie

wydałem "God's Chair" (2010), ale nie ukazał

się on pod szyldem The Mighty One, tylko

podpisałem go własnym imieniem. Drugi album

"Shift" (2012) tworzyłem w kompletnie

innych okolicznościach. Studiowałem astronomię

Majów, interesowałem się końcem ich kalendarza

w 2012r. itp., więc o takich sprawach

śpiewałem. Trzeci longplay "Torch Of Rock'N'

Roll" (2021) miał być moją spuścizną, zawierającą

obok nowych pomysłów również te z

"ery Paula Stanley'a" lat 90. Styl utrzymywaliśmy

taki sam, ale zmieniała się tematyka. Czy

widziałeś video do numeru tytułowego? To jest

moja autobiografia.

Na tym video pojawia się sugestia jakoby

grunge zakończył panowanie rock'n'rolla.

Nagle dziwnie się poczułem, gdy wszyscy wokół

zaczęli nosić rozpięte flanelowe koszule i

zachowywali się na scenie jak zagubione dzieci

gabiące się na własne buty, zamiast prezentować

porządne show. To nieco przyćmiło pochodnię

rock'n'rolla.

lat. Cała moja droga życiowa została wyznaczona

przez wspomniany moment. Pochodnia

(torch) odpowiada mojemu życiowemu powołaniu

a rock'n'roll jest jej źródłem energii. Robię

wszystko co możliwe, aby go chronić, nie

tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi na

świecie, którzy go cenią. Wiem, że takich osób

jest mnóstwo, w każdym wieku. Dostali kiedyś

swój pierwszy album i od tej chwili ich życie

obraca się wokół rock'n'rolla. Oto, co znaczy

być "a guardian of rock'n'roll torch".

Dostałeś album Kiss, ale miałeś również muzykalnych

rodziców. Jak wpłynęli oni na

Twój muzyczny gust?

Moi rodzice są niezwykle muzykalni. Ważną

rolę w domu odgrywał kościół. Mieszkaliśmy

na wsi - od najbliższego sąsiada dzieliła nas

cała mila (około 1,6 km - przyp. red.). Każda

Foto: Foto: The Mighty One

pierwsze, czy to prawda, że grałeś kiedyś w

zespole Van Halen?

Nie. Uczestniczyłem jednak w tribucie Van

Halen, nazywającym się Unchained. Wiążą

się z nim moje pierwsze większe doświadczenia

sceniczne. Przemierzałem całe Stany grając kawałki

Van Halen. Był to szczególny czas, ponieważ

akurat Sammy Hagar powrócił do

Van Halen, próbując stworzyć coś nowego,

podczas gdy my koncentrowaliśmy się na ich

klasycznym dorobku.

Po drugie, wyprodukowałeś solowy album

Paula Stanley'a (Kiss) we własnym studiu?

Nie. Na odwrót. Paul Stanley był managerem

i producentem Unchained od 1989r. do

1993r. Wyprodukował nasz debiutancki album

będący formą tribute dla Van Halen.

Mieliśmy kontrakt z Polygram Records, ale

Ale tylko na kilka lat. Obecnie rock'n'roll

znów jest cool a grunge'u mało kto w ogóle

słucha. Okładka Waszego nowego albumu

przypomina o okładce archetypowego albumu

heavy metalowego Judas Priest "British

Steel". Czy Twoim zamiarem od samego początku

prac nad "Torch Of Rock'N'Roll" było

zdefiniowanie, czym dla Ciebie jest bądź powinien

być współczesny rock'n'roll?

Zdecydowanie. Moim marzeniem od lat 80.

było, aby dawać czadu na scenie, grając legendarne

utwory i doprowadzając publiczność

trzymającą rozpalone zapalniczki do szaleństwa.

Okładka dokładnie to reprezentuje. Takie

doświadczenia będą wkrótce dzielić wszyscy

fani przychodzący na nasze przyszłe koncerty.

Na Bandcampie napisaliście jednak: "Torch

Of Rock And Roll burns brighter than ever

before. A beacon of hope rising above the waves

of darkness". Czy chodzi o nastanie jakichś

nowych trendów?

Pewnie. Z punktu widzenia makro - zgadza się.

Żyjemy w bardzo wymagającym świecie. Chcę

tworzyć muzykę, która wnosi słuchaczom więcej

światła, podnosi ich na duchu, dodaje nadziei.

Jestem przekonany, że "Torch Of Rock

And Roll" dokładnie to robi. Swoją drogą, po-

148

THE MIGHTY ONE


zytywnym efektem covidu jest to, że bez niego

nasz album nie oddziaływałby aż tak mocno

na odbiorców. Covid umożliwił nam powrót

do jaskiń, w przypadku The Mighty One ową

jaskinią jest studio. Mogliśmy się w pełni skoncentrować

na nagraniach. Straciliśmy wielu ludzi

z powodu covida, ale dla mnie covid to był

"a gift" (prezent - przyp. red.).

Zapytałeś przed chwilą, czy widziałem video

do utworu tytułowego. Oglądałem również

to do "Burden". Lubię, jak operujecie w tym

utworze kontrastem, przeciwstawiając łagodne

motywy masywnej ścianie dźwięku.

Zastanawiałem się, na ile jest to nowoczesne

podejście?

Dziękuję za Twój uprzejmy komentarz. "Burden"

to akurat jeden z utworów, które napisałem

pod koniec lat dziewięćdziesiątych, a więc

ma już ponad 20 lat. Pasuje jednak do współczesności.

Myślę, że kiedy kompozytor rockowy

napisze naprawdę dobry utwór, staje się

on ponadczasowy i zawsze dobrze się go słucha.

"Burden" ma w sobie coś z Nine Inch

Nails, bo wówczas bardzo ich lubiłem. Jest

mroczny, ponury, a przy tym aktualny. Przeznaczyłem

odpowiednio dużo czasu na jego

właściwe opracowanie.

Udziela mi się ta atmosfera, a video dodatkowo

ją wzmacnia. A co powiesz o Waszym

trzecim klipie? Wiem, że się nim obecnie zajmujecie.

Sprostuję. Jako pierwsze opublikowaliśmy lyric

video do "Coming On", później klip do "Torch

Of Rock'N'Roll" i "Burden", a teraz planujemy

czwarte video. Pracujemy jednocześnie nad

trzema innymi teledyskami, nie chciałbym

zdradzić ich tytułów, ale na pewno wywrzemy

nimi mocne wrażenie na fanach. Wykorzystamy

fragment ostatniego live stream show z

Vancouver, podczas którego śpiewałem trochę

w stylu mariachi po hiszpańsku. To dlatego, że

naszym producentem był Meksykanin.

A poza tym macie mnóstwo fanów w Kolumbii.

W Kolumbii, Meksyku, Ekwadorze, Salvadorze,

Argentynie i w Brazylii. Cieszymy się gorącym

odzewem z tamtych stron. W ogóle, powiem

Ci, że mamy znacznie więcej fanów w

Południowej Ameryce oraz w Europie niż w

Ameryce Północnej. Negocjuję kilka kontraktów

w USA i w Kanadzie, ponieważ zależy mi

na zwiększeniu rozpoznawalności The Mighty

Foto: The Mighty One

Foto: The Mighty One

One w naszych okolicach.

Powodzenia. Na pewno powstanie video do

"When This Is Over"...

Tak, związane z covidem. Próbujemy w nim

przewidzieć, jak życie będzie wyglądać, kiedy

obecne lockdowny dobiegną końca.

Pozwól, że powiem Ci teraz coś o kawałku

"My Garden", bo sam wpadłem na to, że nie

śpiewasz tam wcale o narkotykach. Tytułowy

ogród to metafora świadomości, dlatego

że ogrody na ogół są zorganizowane na zamkniętym

terenie, w przeciwieństwie do

chaotycznych lasów rosnących na otwartej

przestrzeni (lasy jako metafora nieświadomości).

Co dokładnie chciałeś przez to wyrazić?

Trafiłeś niemal w dziesiątkę. Podoba mi się ta

analogia. Osobiście, powróciłem pamięcią do

okresu współpracy z Paulem Stanley'em i do

zamieszania z grunge'm. Czułem się sfrustrowany,

bo umknęło nam sporo możliwości.

Znajdowałem się w nieciekawym położeniu.

Ogród w mojej głowie nie był dobrym miejscem

na spokojne spacery, więc starałem się,

żeby ludzie się ode mnie odczepili (śmiech).

Przypominałem sobie, jak nagrywałem muzykę

i nagle musiałem opóścić studio, bo klimat

był tak gęsty i niesprzyjający.

A więc to nie tylko filozoficzny koncept, ale

odpowiedź na bardzo namacalne przeżycia w

fizycznej przestrzeni. Zupełnie inną interpretacją

tego samego utworu "My Garden" może

być ryzyko związane z opuszczaniem strefy

komfortu wywołane sesjami coachingowymi.

(śmiech) Zgadza się. Jedyna droga do światła

prowadzi poprzez ciemność. Pracuję zawodowo

jako osobisty coach wielu klientów (w tym

muzyków, producentów, inżynierów dźwięku,

innych artystów) w szkole nagraniowej w Vancouver.

Uwielbiam prowadzić sesje coachingowe,

doradcze oraz mentorskie.

Kto jest Twoim coachingowym supervisorem?

(śmiech) Ufam własnemu instynktowi oraz

własnej intuicji, ponieważ prowadzą mnie one

we właściwym kierunku.

Czy jeśli czytelnik tego wywiadu będzie potrzebować

coachingu, może się z Tobą skontaktować?

Jak najbardziej. Można wysłać do mnie wiadomość

poprzez Facebook lub e-mail: timsteinruck@gmail.com

Ostatnio Dee Snider powiedział mi, że czuje

się jak coach, gdy śpiewa. Ja nie jestem pewien,

czy to nie jest pomieszanie pojęć, ponieważ

Dee Snider stoi w centrum akcji i nie zna

specyfiki celów swoich słuchaczy.

Myślę, że kiedy wokalista stoi w świetle reflektorów

i mnóstwo ludzi go słucha - tak jak w

przypadku Dee Snidera - to na takim wokaliście

stoi odpowiedzialność za dzielenie się lekcjami

z własnych doświadczeń. Niezależnie jak

to nazwiemy, popularna osoba powinna być

wzorem do naśladowania dla innych oraz ukazywać

nowe sposoby skutecznego radzenia sobie

w życiu. Ludzie na ogół nie potrzebują

wcale być coachowani, ale często zdarza się, że

potrzebują kierunkowskazów, które pomogą

odnaleźć im własną tożsamość. To jest jedno z

głównych zadań coachingu, ale nie tylko poprzez

coaching można je realizować. Mnie inspirują

ludzie tacy jak Dee, którzy pozytywnie

oddziałują na innych, w piękny sposób.

Wokaliści mogą czuć się odpowiedzialnymi

za inspirowanie innych, ale z drugiej strony

ważne jest, aby nie wyrządzali szkód emocjonalnych.

Na jednym fejsbukowym filmie

powiedziałeś niedawno, że gniew sam w sobie

nie jest zły, ale w niektórych sytuacjach

może szkodzić zdrowiu.

THE MIGHTY ONE 149


Zgadzam się z tym. Z wysoką rangą społeczną

wiąże się wysoki poziom odpowiedzialności.

Teksty piosenek mają znaczenie. Jako figura

publiczna dostrzegam, że odpowiadam za to

co mówię, jak mówię i dokąd ludzi prowadzę.

Zamiast śpiewać "Darker Side Of Me" z

gniewem, wykazałeś się tam silną empatią w

głosie. Co dokładnie chciałeś nam przez ten

utwór powiedzieć?

Zaprzyjaźnijmy się i prowadźmy konstruktywne

relacje z własnymi cieniami. Kiedy idziemy

drogą a słońce oślepia nas pełnym blaskiem,

i tak mamy cienie. Każdy z nas jakieś

ma. Jeśli je zignorujemy, to zupełnie tak jakbyśmy

żyli tylko w nich. W rzeczywistości, w

każdym człowieku tkwi zarówno światło, jak i

cień. To nasza natura. Ważne, żeby zaprzyjaźnić

się z obiema aspektami naszych osobowości.

Tim, wywarłeś na mnie ogromne wrażenie,

stawiając odważnie czoła problemowi samobójstw

w "Kickin' Stones". To wielka sztuka,

podjąć odpowiedzialnie taki temat wobec

odbiorców, których stanu emocjonalnego

przecież nie znamy, bo nie wiemy, kto będzie

słuchać wydawanej muzyki. Czy zastanawiałeś

się nad tym, że być może "Kickin' Stones"

wysłucha osoba o myślach samobójczych?

"Kickin' Stones" dotyczy konkretnie jednej

osoby, a mianowicie mojego najlepszego przyjaciela,

perkusisty o imieniu Jeff Worobec.

Znamy się od czasów Unchained. Dedykuję

mu cały album "Torch Of Rock'N'Roll" z czterech

powodów. Jak już wspomniałem, jesteśmy

dobrymi przyjaciółmi. Pomagamy sobie wzajemnie

nieść pochodnię rock'n'rolla. Utwór

"Kickin' Stones" odnosi się do sposobu, w jaki

podchodzi on do swoich relacji z kobietami -

za każdym razem powodował implozję tych

relacji. A kiedy do tego dochodziło, reagował

nadmiernie emocjonalnie, jakby miał skończyć

się świat. Niejednokrotnie usiłował targnąć się

na własne życie. Naprawdę poniewierało to

nim. Był alkoholikiem, reagował destrykcyjnie.

Chcę ostrzec innych w "Kickin' Stones", żeby

ostrożniej podchodzili do relacji międzyludzkich.

A kiedy one się kończą, nie pozwalali sobie

na sięganie emocjonalnego dna, w którym

kompletnie by się zatracili. Mój przyjaciel

przegrał. Nie ma go już wśród nas.

Czy to ten sam przyjaciel, od którego dostałeś

swój pierwszy egzemplarz albumu Kiss?

Nie, ale on też w młodości uważał Kiss za swój

ulubiony zespół. Spotkałem go, gdy miałem 22

lub 23 lata.

Foto: The Mighty One

Za każdym razem dostaję gęsiej skórki, gdy

słyszę gitarowe solo w "Kickin' Stones". Zawarłeś

w nim tak wiele pasji, jakbyś niemal

usiłował powstrzymać nim kogoś przed odebraniem

sobie życia.

W ciemności tkwi piękny dramatyzm, kiedy

podejmujemy wyzwanie uporania się z nią.

Wskazane solo śpiewa bólem duszy mojego

przyjaciela, ale też triumfem zwycięztwa nad

ludzkimi słabościami. Zagrał je Colin Glennie

(mieliśmy dawniej zespół Reality Cane, w którym

Jeff Worobec grał na perkusji). Na początku

powstało w wersji na klawisze w wykonaniu

Jamesa Meyera (James odpowiada za

partie klawiszowe na całym albumie "Torch Of

Rock'N'Roll"). Ogólnie mogę powiedzieć, że

wszyscy ludzie zaangażowani w The Mighty

One w przeszłości, w ten lub inny sposób pojawili

się na "Torch Of Rock'N'Roll". To nasza

spuścizna (the legacy). Przeszłość, teraźniejszość

i przyszłość w jednej formie.

Klawisze kojarzą mi się nieco z solowymi balladami

Ozzy'ego Osbourne'a.

Absolutnie. Coś w tym jest. Powiem Ci jednak,

że "Kickin' Stones" to nasza odpowiedź na

Guns N'Roses "November Rain". Słuchaliśmy

tego na okrągło. Pracujemy teraz nad video do

"Kickin' Stones".

Czyli wyjawiłeś mi dziś kolejną tajemnicę

(wszyscy się śmieją, przyp. red.). Jak ważne

było dla Ciebie, żeby zakończyć album z

"When This Is Over", zamiast pozostawić

słuchaczy ze złamanym sercem w "Kickin'

Stones"?

Bardzo ważne. "When This Is Over" to nowy

utwór, zwiastujący przyszłość The Mighty

One i przynoszący nadzieję. Widzimy na horyzoncie

koniec lockdown'u, ale jeszcze nie

nadszedł. Damy radę.

W ten sposób album ma zarówno intro, jak i

outro.

To celowe. Większość moich starszych, ulubionych

albumów, je ma. Zaczynają się mocno, w

trakcie ukazują głębokie emocje, stają się mroczne,

ale kończą się happy-endem. Słuchanie

takich płyt jest jak wybieranie się w podróż.

Naszą intencją było zrobić to samo na "Torch

Of Rock'N'Roll", ponieważ brakuje nam tego

na wielu współczesnych wydawnictwach. W

efekcie, zapraszamy na muzyczną przygodę,

tak jak nas zapraszano, gdy byliśmy nastolatkami.

Płyty winylowe składają ze stron A i B.

Wasz album doskonale pasuje do formatu winylowego.

Piąty spośród dziesięciu utworów

kończy się trwającym minutę outro, zaś

szósty utwór wkracza z nową dawką energii.

Dokładnie ten zabieg wykorzystamy na winylu.

Zdradzę Ci mały sekret. Natrafiłem na tłocznię

winyli w UK, która weźmie proch Jeffa

Worobeca i rozsypie go wewnątrz specjalnej

edycji winylowej "Torch Of Rock'N'Roll". W

ten sposób dopełni się dedykacja albumu Jeffowi.

Wow. To zaskakujące i przerażające. O ile

pamiętam, Girlschool zarejestrowało kiedyś

dźwięk zmarłej Kelly Johnson, potrząsając jej

trumną w studiu nagrań.

Nie wiedziałem tego, ale ciekawe. Na pewno

poszukam informacji o tym. Ja ten pomysł

wziąłem od Kiss. Oni zmieszali swoją krew z

czerwonym atramentem w limitowanej edycji

komiksu. Przy okazji wyjawię, że pracuję nad

własnym komiksem nazwanym "The Mighty

One And The Super Hero Of Light". Wykorzystam

w nim wiele grafik z "Torch Of Rock'

N'Roll". Pierwsza seria ukaże się w ciągu następnych

trzech miesięcy (a rozmawialiśmy 27

lipca 2021r. - przyp. red.). Tobie powiedziałem

o tym w pierwszej kolejności (śmiech).

Kiedyś musi być ten pierwszy raz (śmiech).

Czy "Christmas In The North 2020" to

ostatni koncert, na którym zagrałeś?

To nie był koncert The Mighty One, tylko

mój występ wraz z norweskim Viking Queen.

Chcieliśmy wyruszyć z nimi w trasę tego lata

2021, ale prawdopodobnie wydarzy się to dopiero

w następnym roku. Jak już mówiłem,

ostatnio The Mighty One zrobiło live streaming

z gigu w Vancouver. Wkrótce pojawi się

video stworzone na jego bazie.

Co byś powiedział na koncert w Polsce?

Super byłoby zagrać w Polsce. Zależy mi na

zbudowaniu grupy fanów w Polsce, Czechosłowacji

(wyjaśniłem mu, że mamy teraz oddzielnie

Czechy oraz Słowację, przyp. red.) i w Rumunii.

Uwielbiam wschodnią Europę.

To miłe. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.

Czy chciałbyś jeszcze coś dodać?

Życzę wszystkim, żeby pozostali silni i zdrowi.

Feel the fire, keep it burning, torch of rock'n'

roll.

Sam O'Black

PS: Recenzja The Mighty One "Torch Of Rock'N'Roll" znalazła się w HMP 79, str. 230.

150

THE MIGHTY ONE


HMP: Spotykamy się o ciekawej porze, bo w

Polsce już prawie "żyjemy po północy", ale

każda pora jest dobra, żeby porozmawiać z

Metalowym Bogiem.

Rob Halford: (śmiech) To świetnie! Jestem

bardzo podekscytowany tą rozmową. "Living

after midnight, rockin' to the down!".

Przeczytałam twoją autobiografię. Czytało

się ją jak dobrą powieść, co nie jest zaskoczeniem,

skoro jesteś tekściarzem i lubisz dobrą

literaturę. Jest jedno pytanie, które muszę zadać.

Czy po wydaniu książki udało ci się w

końcu spotkać z Noddym Holderem? (W

"Wyznaniu" Rob pisał, że mimo że on i frontman

Slade spędzili całe dzieciństwo i młodość

mieszkając obok siebie, nigdy nie udało

im się porozmawiać na żywo - przyp. red.)

(śmiech) Nie, nadal nie spotkałem Noddy'ego.

Wiele razy próbowaliśmy się umówić, ale

wiesz, teraz on jest na jednym końcu świata, ja

na drugim. To się wydaje nieprawdopodobne,

że nigdy na siebie nie trafiliśmy, gdy mieszkał

blisko mnie, w Beechdale, tuż za rogiem, tak

jak napisałem w książce. Nasz dobry przyjaciel,

Jude, który pracuje jako techniczny w ekipie

Priest, przyjaźni się z Noddym i spotykają

się w każde święta Bożego Narodzenia, więc

trzymam kciuki, że w tą przerwę świąteczną

również ja w końcu go spotkam. Gwarantuję,

że zdjęcia z tego wydarzenia obiegną cały internet,

więc na pewno się dowiesz, jeśli będzie

to miało miejsce (śmiech).

To celebracja wszystkiego, co do tej

pory udało nam się osiągnąć w metalu

Rozmowa z frontmanem Judas Priest

przypadła na idealny moment. Dokładnie

w rocznicę wydania

"Painkillera", kilka dni po okrągłych,

70. urodzinach Halforda,

w roku, w którym "Point of Entry"

skończyło 40 lat i w którym Priest zaplanowało

niespodzianki z okazji 50-

lecia istnienia. To nie tylko specjalna

trasa koncertowa, przeniesiona na 2022, ale również wyjątkowe wydawnictwo "50

Heavy Metal Years in Music" - składanka dostępna na CD i winylu, a także w specjalnym

boxie kolekcjonerskim, zawierającym, poza kompletną dyskografią zespołu,

również kilkanaście niepublikowanych wcześniej koncertówek. Rob wyjaśnił

jednak nie tylko stojącą za tym przedsięwzięciem ideę i odniósł się do wszystkich

wymienionych rocznic, ale opowiedział też o autobiografii, ulubionym filmie,

wchodzeniu w buty Ozzy'ego Osbourne'a i planach zaaranżowania kompozycji

Judas Priest na orkiestrę symfoniczną, przy wszystkim odznaczając się typową dawką

brytyjskiego humoru. Choć było to spotkanie z wyjątkową dla historii metalu

osobą, udowodnił, że w każdym swoich wcieleń jest prawdziwy. Jako frontman

największego zespołu heavymetalowego, artysta, przyjaciel i - po prostu - człowiek.

audiobooka, jest dziwnie. Wiesz, do tej pory

nawet nie przeczytałem gotowej książki, ponieważ

to ja nią jestem! Nie słyszałem też nagrania,

bo nim również jestem. Wielu muzyków

tak ma. Kończymy pracować nad płytą i

zajmujemy się kolejnym projektem. Od dawna

nie słuchałem, na przykład, studyjnej wersji

"Screaming for Vengeance". Nie potrzebuję,

w końcu byłem tam i to ja ją nagrałem. To, co

chcę przez to przekazać, to że jeśli mówimy o

książce jako terapii, to cieszę się, że udało mi

się to zrobić, ale po jej skończeniu przyszła pora,

żebym przeszedł dalej, do następnej wielkiej

rzeczy, czymkolwiek ona będzie.

Kilka dni temu skończyłeś 70 lat, więc spóźnione

wszystkiego najlepszego, Rob!

Bardzo dziękuję, jesteś pierwszym polskim metalheadem,

który złożył mi życzenia urodzinowe.

Wiem, że jedną z twoich największych inspiracji

jest Pavarotti, który najlepiej śpiewał po

60 roku życia. W nawiązaniu do muzyki klasycznej,

czy widzisz podobieństwa pomiędzy

nią a heavy metalem? Już Deep Purple wprowadziło

ją do rocka, inspirując się Bachem.

Chciałbyś kiedyś zaaranżować stare numery

Priest na orkiestrę? Czy techniki klasycznego

śpiewu pomogły ci przy trenowaniu własnego

wokalu?

To bardzo dobre pytanie. Z przyjemnością

stwierdzam, że dla mnie, osobiście, Priest najmocniej

zbliżyli się do tego, o czym mówisz,

gdy nagrywaliśmy "Nostradamusa".

Tak, pojawiły się tam takie partie.

Jest tam jeden utwór w którym śpiewam po

włosku. Starałem się przywrócić w nim ducha

Pavarottiego. Od czasu wydania tej szczególnej

płyty myślę, że byłoby wspaniale usłyszeć

całego "Nostradamusa" instrumentalnie w

wykonaniu orkiestry. Jeśli masz jakieś znajomości

wśród polskich muzyków grających w

orkiestrze symfonicznej, możesz im przekazać,

że Metalowy Bóg wzywa ich, żeby to wspólnie

zrobić (śmiech). Myślę, że byłoby to coś pięknego.

Każdy aspekt "Nostradamusa" prosi

się o to, żeby przedstawić go słuchaczom w takiej

wersji.

Na "Nostradamusie" skupiliście się na tematyce

przepowiedni. Postrzegasz obecny, trudny

czas jako spełnienie się jednej z nich? Jak

odnajdujesz się podczas pandemii jako muzyk

i uduchowiona dziś osoba?

Myślę, że Nostradamus był niezwykłym człowiekiem.

Z pewnością miał wyjątkowy dar jako

wróżbita. Istnieją tacy ludzie. Pisałem o tym w

biografii, gdy w jednym z klubów spotkałem

kobietę podającą się za medium i powiedziała

mi po śmierci mojego partnera, Brada, rzeczy,

o których tylko my dwaj mogliśmy wiedzieć.

Są różne znaki, sygnały, na które nasz mózg

nie zwraca uwagi. Na co dzień wykorzystujemy

jego możliwości w niewielkim stopniu. Ale

są ludzie, którzy potrafią dostrzec więcej, obdarzeni

czymś szczególnym. Zaraza, plaga i

wszystko to, o czym mówiliśmy na "Nostradamusie"

- możemy teraz tego znów doświadczyć.

To przerażający etap w historii ludzkości.

Tym ciekawiej byłoby przełożyć tę płytę i

doświadczenia na musical. Wszystkie ludzkie

tragedie były i mogą być przetwarzane na muzykę.

Już od czasów "there'll be bluebirds over the

white cliffs of Dover again". Muzyka pozwala dostrzec

element duchowości i człowieczeństwa

w każdym traumatycznym wydarzeniu.

Przejdźmy do składanki 50 Heavy Metal

Years, którą teraz wydajecie i specjalnego boxa

pod tą samą nazwą. Utwory, które się na

Czy postrzegałeś pisanie książki jako finałową

część swojej własnej terapii?

Wiesz, nigdy nie doceniałem, a może nawet

nie dostrzegałem terapeutycznego znaczenia

słowa pisanego i opisywania fragmentów własnego

życia. Aż do momentu wydania książki

wszystko, co ludzie o mnie wiedzą, powinni

byli odczytywać z mojej muzyki. Muzyka, którą

"mówimy", jest naszym życiem, w niej tkwi

przesłanie. Nie chodzi tylko o moje życie, ale o

życia wszystkich członków Judas Priest. Możliwość

prawdziwego wyspowiadania się w formie

książkowej była dla mnie nietypowym

doświadczeniem. To była ciekawa podróż.

Wszyscy nosimy masę wspomnień w naszych

głowach i gdy w końcu pojawia się możliwość,

żeby przenieść je na papier, a nawet nagrać

Foto: Judas Priest

JUDAS PRIEST 151


nich znalazły były remasterowane z oryginalnych

ścieżek przez Alexa Whartona w Abbey

Road Studios w Londynie. Beatlesi są bardzo

ważną częścią historii Judas Priest - jesteście

ich fanami, pisaliście nawet kawałki w domu

Lennona i Yoko Ono. Czy był to więc celowy

zabieg?

Nie, to nie było celowe. Ale to piękne, idealne

miejsce, umożliwiające nam realizowanie takich

przedsięwzięć jak to. To jak dodatkowe

błogosławieństwo, szczególnie dla mnie i dla

Glenna. Zawsze byliśmy największymi fanami

The Beatles! Sama myśl, że nasze kawałki były

remasterowane w tym samym budynku, w

którym pracowali John, Paul, George, Ringo

i George Martin jest niesamowita. To po prostu

bardzo cool. Myślę, że świetnie koreluje z

faktem, że pracowaliśmy nad "British Steel" w

domu Ringo, który należał też do Lennona.

Judas Priest i nasze życie w tym zespole ma w

sobie mnóstwo z Beatlesów!

W takim razie to świetny zbieg okoliczności.

Tak, zdecydowanie.

Lista utworów na "50 Heavy Metal Years"

jest dość nieoczywista, co pewnie ucieszy fanów.

Znalazł się tam nawet live "Green Manalishi"

Petera Greena, z okresu, w którym

powstało "Point of Entry", zdecydowanie nienajlepsza

era Priest, ale jeden z waszych najlepszych

coverów. Pojawia się także w kilku

różnych wersjach live wśród ponad 40 płyt w

specjalnie wydanym z tej okazji boxie. Co

sprawia, że ten cover jest tak ważną częścią

historii Judas Priest?

Każdy zespół ma takie piosenki, do których

wyjątkowo często nawiązuje w swoich setlistach.

To są ważne utwory, które, patrząc na

nie z perspektywy czasu definiują to, kim jesteś

i jak dużo osiągnąłeś. Równie ważne, a

może nawet bardziej, jest to, czy fani chcą je

usłyszeć! A nasi fani chcą słuchać "Green

Manalishi". Oczywiście nie gramy tego coveru

cały czas.

Zrobiliście z niego swój własny utwór.

Tak, to był dokładny powód, dla którego postanowiliśmy

zreinterpretować ten kawałek.

To dowodzi, że każda dobra kompozycja może

mieć wiele różnych interpretacji. Zrobiliśmy z

"Green Manalishi" metalową bestię. Peter

Green był muzycznym geniuszem, więc to

oczywiście również jego zasługa.

Foto: Judas Priest

To zaskakujące, że zespół działający od tak

długiego czasu wciąż ma w zanadrzu niepublikowane

materiały, którymi chce się podzielić

z fanami, szczególnie w dobie internetu.

W boxie, oprócz wszystkich studyjnych płyt

znalazło się także kilkanaście płyt z niepublikowanymi

wcześniej wykonaniami na żywo,

w tym sporo nieoczywistych - jak np. Londyn

81'. Co sprawiło, że po tylu latach zdecydowaliście

się wypuścić te koncertówki?

Myślę, że gdy zespół decyduje się wypuścić

wydawnictwo tego typu, jak nasz kolekcjonerski

box set, ważne jest, żeby uwzględnić w nim

takie nieoszlifowane diamenty. Coś, co naprawdę

połączy cię z takim projektem. W innym

razie będzie to tylko garść rzeczy, które i tak

się już kiedyś wypuściło w świat. Wszystko, co

znalazło się na "50 Heavy Metal Years in

Music" zostało bardzo starannie wyselekcjonowane.

Jest jak metalowe muzeum stworzone

przez ekipę wspaniałych ludzi, którzy kochają

Priest tak samo, jak my. Pracują naprawdę

bardzo ciężko za kulisami tego projektu,

przedstawiając nam propozycje do przesłuchania.

Każdy kawałek na tym wydawnictwie,

szczególnie wersje live, jest istotny. To zasadnicza

część opowiadania historii Judas Priest

przez ostatnie 50 lat.

"Point of Entry" kończy w tym roku 40 lat.

Podobno nie przepadasz za tym albumem.

Co dobrego jesteś w stanie o nim powiedzieć

po tak długim czasie? Czy ten okres naprawdę

był dla Priest tak trudny? Trudno znaleźć

bootlegi z początku lat 80., w książce też

niewiele o nim pisałeś.

Chciałbym szybko wyjaśnić, że "Wyznanie" z

założenia było książką o mnie, nie książką o

zespole i albumach. Kiedy myślę o tym, jakie

uczucia towarzyszyły mi przy "Point of Entry",

myślę o tym, w jak zapracowanym okresie

znajdowało się wtedy Priest - wydawaliśmy album

dosłownie każdego roku i co roku jechaliśmy

w trasę. Gdy to teraz wspominam, uważam,

że to nadzwyczajne, że w ogóle byliśmy w

stanie to robić! A jednak daliśmy radę, bo tego

wtedy oczekiwano, nie tylko od Priest, ale od

każdego. Wiesz, gdy metalowa maszyna zaryczy

pierwszy raz, nie możesz jej już zatrzymać.

Wróciliśmy więc do studia z garścią pomysłów

i to one utworzyły te dwa czy trzy wspaniałe

utwory na "Point of Entry". Ale gdy teraz

miałbym porównać ten album z takim "Painkillerem",

który dokładnie w dniu naszej dzisiejszej

rozmowy kończy 31 lat… "Painkiller"

to kolosalna płyta, to od początku do końca

trafione strzały. Bang, bang, bang! Każdy numer

to szczyt naszych możliwości. Na "Point

of Entry", gdy przesłuchasz kawałki w stylu

"Turning Circles" czy "Don't Go", jak dla mnie

są dobre jak na tamte czasy, ale niekoniecznie

dobrze oddają to, co nasz zespół potrafił, patrząc

na to, co zrobiliśmy później. Mówiąc to,

chciałbym zaznaczyć, że niczym nie różnimy

się od innych zespołów, które mają własną

przygodę z komponowaniem i nagrywaniem

albumów. Każdy z nich jest częścią tego, kim

sam jesteś w danym momencie. Dokładnie tak

było z nami. Akurat w takim punkcie byliśmy

przy danym albumie z naszymi uczuciami, pomysłami

i muzyką i w takim stylu je nagraliśmy.

To wciąż ważny dla Priest album, ale zdecydowanie

nie jest to "British Steel" czy

"Screaming for Vengeance" (śmiech). Ani

"Firepower"! Ale oddaje to, kim jestem jako

muzyk. Nie mówię o byciu członkiem Judas

Priest, a byciu po prostu muzykiem. Kiedy

myślę o wszystkich tych albumach i piosenkach,

jestem świadomy, które są silniejszymi

punktami niż inne.

I jeden z tych silniejszych, "Screaming for

Vengeance", o którym wspomniałeś, skończy

w przyszłym roku 40 lat. Planujecie w jakiś

sposób to uczcić? Może zagrać więcej utworów

z tej płyty podczas waszej przyszłorocznej

trasy z okazji 50-lecia?

Tak, robimy to nawet teraz i będziemy pewnie

robić na trasie 50 Heavy Metal Years, którą,

jak wspomniałaś, przeniesiono na 2022. Jestem

pewny, że jeszcze przejrzymy setlistę. W

tym momencie jest tam już na pewno "The

Hellion" razem z "Electric Eye". To dość trudne,

bo nie mamy aż tak dużo czasu, który możemy

poświęcić fanom, gdy wychodzimy na scenę i

gdybyśmy mieli poświęcić go w większości na

"Screaming for Vengeance", na pewno wielu

z nich byłoby bardzo zadowolonych, ale równie

wielu rozczarowanych. Gdy spojrzysz na

to, czym dzisiaj jest Judas Priest, to celebracja

wszystkiego, co do tej pory udało nam się

osiągnąć w metalu.

Miałeś okazję dwukrotnie zastąpić wokalistę

Black Sabbath. Który kawałek był najtrudniejszy

do wykonania na żywo, najbardziej

wymagający wokalnie?

O, to jest dobre pytanie. Istnieje wspaniały

bootleg z koncertu, który zagrałem z Sabbath

na Costa Mesa. Gdy się go słucha, można łatwo

zauważyć, że musiałem zmienić styl śpiewania

pod to konkretne show. Mój głos musiał

wydobywać się z gardła, nie szyi czy klatki

piersiowej. Ozzy jest wokalistą, który śpiewa w

swój własny, bardzo specyficzny sposób. Musiałem

spróbować go emulować w czasie tego

występu. Nie jestem jednak Ozzym Osbournem.

Tego dnia wystąpił Rob Halford. Nie

ma chyba konkretnej piosenki, która okazała

się najtrudniejsza. Nauczyłem się wszystkich,

bo kocham każdy album Sabbath i wszystkie

je znam. Musiałem się tylko nauczyć jak je odpowiednio

wykonać (śmiech).

Wolisz Sabbathów z Dio, czy z Ozzym?

Jestem ogromnym fanem Ozzy'ego. Kocham

Ronniego nad życie, jest moim mentorem,

uwielbiam wszystko, co z nim związane i równocześnie

uważam, że to co zrobił z Sabbath,

było ważne. Ten zespół miał mnóstwo bardzo

różnych wcieleń przez wszystkie lata. Black

Sabbath to jednak dla mnie przede wszystkim

152

JUDAS PRIEST


Tony i Geezer.

Przyznałeś, że gdy pracowałeś nad swoim

pierwszym albumem poza Priest z Fight, grałeś

na basie i gitarze, nagrywając demówki.

Ale mówiłeś też, że nigdy nie czułeś potrzeby,

żeby nauczyć się na nich grać, bo sam jesteś

instrumentem, a raczej twój głos. Więc

kiedy zdążyłeś się tego nauczyć? Glenn i Ian

byli twoimi nauczycielami?

Nie, jestem samoukiem. Przerobiłem tylko

podstawy gry na każdym z nich, umiem naprawdę

najprostsze rzeczy. To okazało się wystarczające,

żeby skończyć demówki. Użyłem tych

umiejętności tylko na potrzeby tego demo. Potrzebowałem

ich tylko po to, by stworzyć zarys

muzyki i znaleźć zespół - Jay Jaya, Briana

Scotta i oczywiście Russa Parisha. Powiedziałem

im: "Oto piosenki, chłopaki, nauczcie się tego i

zróbcie, co musicie zrobić!" (śmiech). "Zapomnijcie,

jak źle brzmi tu gitara, nie zwracajcie uwagi na

perkusję". Była zaprogramowana tylko po to, by

posklejać do kupy moje pomysły.

Miałeś kiedykolwiek okazję porozmawiać z

Brucem Dickinsonem o podobieństwach w

waszym życiu, solowych karierach i wielkim

powrocie do głównych zespołów?

Nie wydaje mi się, żebyśmy poruszali te tematy

w bezpośredniej konwersacji, takiej jak ta,

którą my teraz prowadzimy. Ale to prawda, że

podróżowaliśmy tą samą ścieżką w pewnym

wycinku życia. Kiedy patrzymy na siebie i swoją

twórczość, wszystko to, co się wtedy zdarzyło,

wydaje nam się oczywiste. Chyba nie

mieliśmy potrzeby o tym rozmawiać, ale czuję,

że miał w tamtym okresie te same oczekiwania,

pomysły i odczucia, co ja. Porównanie nas

mówi samo za siebie, tak jak muzyka.

Jesteś wielkim fanem Spinal Tap, tak jak ja.

Czy kiedykolwiek rozmawiałeś o tym filmie z

Ozzym? Wierząc plotkom, myślał, że to

prawdziwy dokument.

Na tyle, na ile znam Ozzy'ego, nie wiem, czy

kiedykolwiek mieliśmy rozmowę o Spinal

Tap. Opowiadałem w książce historię, gdy poszliśmy

z Glennem pierwszy raz obejrzeć ten

film. Pamiętam, że na seansie było mnóstwo

oburzonych metalowców. Smucił ich chyba

fakt, że się z nich nabijano. Uznali tę komedię

nie tylko za osobistą obrazę, ale też obrazę metalu.

Ale przecież to genialny dokument, bo

wiele zespołów - szczególnie zespołów - może

w nim dostrzec samych siebie, tak jak my.

Opowiada o tym, przez co wszyscy przechodziliśmy.

Satyra, bo trzeba przyznać, że to film

satyryczny, może bazować tylko na świetności,

czymś, co zajmuje już w kulturze istotne miejsce.

Nie uważam więc tego filmu za obrazę.

Gdyby nie metal, nie byłoby Spinal Tap!

Jaka jest twoja ulubiona scena? Moja to zdecydowanie

"It goes to eleven"!

(śmiech) O, tak, ja bardzo lubię tę z jedzeniem,

z kanapkami z miniaturowego chleba.

Na backstage'u? (śmiech)

Tak, właśnie ta! (śmiech) Uwielbiam też, gdy

jeden z nich mówi "w porządku, poradzę sobie,

jestem profesjonalistą!". Wiele osób w Judas

Priest używało tego tekstu, to się nam wpisało

w nawyk. Sam za każdym razem, gdy znajdę

się w trudnej sytuacji, mówię do siebie "okay,

przecież jestem profesjonalistą", tak, jakby to miało

pomóc. Oczywiście nie pomaga, ale po prostu

muszę to sobie powiedzieć! (śmiech).

Foto: Judas Priest

Nie myślałeś kiedyś, żeby zaprosić aktorów

ze Spinal Tap do współpracy z Priest?

Wspólnie wystąpić na scenie albo w teledysku.

Nie mam pojęcia. Myślę, że niektóre rzeczy lepiej

pozostawić takie, jakimi są. Każda próba

ingerowania w oryginał wiąże się z ryzykiem,

że to już nie będzie tak samo dobre. Istnieje

brytyjska wersja Spinal Tap, "Bad News". Jest

moim zdaniem równie dobra, naprawdę genialna.

Bad News, ten fikcyjny zespół, dostał koncert

na festiwalu Monsters of Rock i kiedy

wyszli na scenę, publiczność obrzuciła ich puszkami

po piwie i błotem. Wykorzystali to w

filmie. Nie wiem, czy to samo nie czekałoby

Spinal Tap. Tak więc niektóre rzeczy lepiej po

prostu zostawić.

Dzień, w którym rozmawiamy, 3 września,

tak jak już wspominałeś, to 31 rocznica wydania

"Painkillera". Przenieśmy się więc do tamtego

okresu. Pamiętasz, który utwór powstał

jako pierwszy, który był pierwszym pomysłem,

który zapoczątkował pracę nad nim?

O, to jest naprawdę świetne pytanie. Pamiętam,

że pisaliśmy muzykę, która trafiła na

"Painkillera" w Hiszpanii, blisko Marbelli, ale

nie potrafię sobie przypomnieć, który kawałek

był pierwszy! Bardzo dobre pytanie. Naprawdę

powinienem pamiętać takie rzeczy. Muszę się

skontaktować z chłopakami, wspólnie postaramy

się znaleźć odpowiedź. Tak, większość materiału

powstała w Hiszpanii, ale na nagrania

przenieśliśmy się na południe Francji, do Miraval

Studios. Pracowaliśmy ze znakomitym

Chrisem Tsangaridesem i z nim składaliśmy

kawałki w całość, ale od czego się zaczęło?

Muszę zrobić dobry research.

To bardzo ważny album w historii Priest.

Podczas prac nad "Firepower" chcieliście

przywrócić esencję "Painkillera", jego energię

i styl, Ciekawi mnie, czy słyszałeś fanowską

wersję jednego z utworów, "Lightning Strike",

przerobioną tak, by brzmiała, jakby wydano

ją na "Painkillerze".

Nie, niestety tego nie słyszałem. Ktoś zrobił

taki cover?

Nie, to modyfikacja oryginalnego kawałka.

Jest po prostu szybszy i w wyższej tonacji.

Można ją znaleźć na YouTube.

Będę musiał to sprawdzić! W szalonych labiryntach

YouTube zawsze znajdzie się coś, o

czego istnieniu nie miałem pojęcia. Brzmi bardzo

interesująco. Z przyjemnością tego posłucham.

Próbuję sobie teraz wizualizować w głowie,

jak mogłoby to brzmieć.

Co do odmętów YouTube, w książce podzieliłeś

się z fanami ciekawostkami dotyczącymi

ciebie i zespołu, które można tam znaleźć, a o

których nie każdy usłyszał, jak popowe demo

Judas Priest z "You Are Everything" czy teledysk

twojego projektu 2wo. Sprawdzałeś, ilu

zainteresowanych je odszukało i jak je komentują?

Nie, zostawiłem je same sobie. Jestem zbyt zapracowany,

żeby to monitorować (śmiech). Ale

jestem świadomy, że pewnie zmotywowałem

trochę osób, żeby zapuścić się w te dość rzadko

odwiedzane w historii Priest miejsca.

Na koniec chciałabym nawiązać do polskich

koncertów Judas Priest. Wiem, że festiwal

Woodstock z 1969 miał duży wpływ na ciebie

i twój gust muzyczny. Pojechałeś nawet doświadczyć

tej atmosfery na organizowanym

rok później evencie, na którym także grał

Hendrix. W Polsce staramy się podtrzymywać

klimat Woodstocku na festiwalu odbywającym

się jeszcze niedawno pod taką samą

nazwą, dziś Pol'and Rock. Zagraliście na nim

kilka lat temu. Pamiętasz "nasz" Woodstock?

Jak go wspominasz?

Wydaje mi się, że dla polskich fanów metalu i

muzyki ogółem to jedna z najważniejszych imprez.

Z pewnością jest ważny kulturowo i społecznie,

bo każda edycja jest wyjątkowa. Występ

na tym festiwalu wiązał się dla nas z wielkim

dreszczykiem emocji. Masa ludzi przyszła

nas wtedy posłuchać! Wbrew pozorom zobaczenie

ze sceny tak wielu metalowców, polskich

fanów, było dla nas naprawdę niecodziennym

widokiem, szczególnie, że byli tam też

entuzjaści innych gatunków muzyki. Nie możemy

się doczekać, żeby to powtórzyć. To była

chwila wielkiej celebracji naszej twórczości i do

dziś to u mnie silne, metalowe wspomnienie.

Na szczęście Judas Priest wraca do Polski w

2022 w ramach trasy z okazji 50-lecia, więc

mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

Dzięki, że zgodziłeś się udzielić dzisiejszego

wywiad.

Również dziękuję i życzę ci udanego weekendu.

Do zobaczenia w przyszłym roku!

Iga Gromska

JUDAS PRIEST 153


Volcanova - Live At Gaukurinn

2021 the Sign

Pełen występ tych islandzkich stonerowców

możecie zobaczyć po wpisaniu w wyszukiwarkę

YouTube nazwy zespołu Volcanova.

Jest tam materiał video z okresu lockdownu,

więc bez publiczności, za to z dobrą jakością

obrazu i dźwięku. Jak można wyczytać z sekcji

komentarzy, część setu stanowiły kawałki

z ich debiutanckiego albumu "Radical

Waves" (2020), a część to nowe numery.

Zdecydowałem się o tym wspomnieć w oddzielnej

recenzji, ponieważ show Volcanova

z tego samego klubu Gaukurinn stanowi

moją pierwszą metalową imprezę offline po

grubo ponad rocznej przerwie. To dlatego,

że dnia 26 czerwca 2021 ogłoszono zakończenie

wszelkich restrykcji wewnętrzkrajowych

na Islandii (gdzie mieszkam od grudnia

2016r.), zaś 16 lipca 2021 wikingowskie

power trio ponowiło gig w tym samym miejscu,

tym razem wraz z publicznością - przyszło

około 80 do 100 osób. W ten sposób

Wy macie do wglądu całość na YouTube a

ja cieszyłem się tym na żywo. Jak się trochę

popości, to tym bardziej chce się później

zaszaleć. W moim przypadku to wyglądało

tak fajnie, że po powrocie do domu potrzebowałem

przelać natychmiast myśli na

ekran monitora i po prostu podzielić się z

Wami tym radosnym wieczorem. W ogóle,

Rob Halford - Confess

2020 Headline Publishing Group

Ukazał się właśnie polski przekład autobiografii

Roba Halforda "Confess", opracowany

przez Jakuba Michalskiego. Nie

zaglądałem do niego, więc nie porównam z

oryginałem. Zanim jeszcze dostałem pierwsze

wydanie "Confess" po angielsku, 5

października 2020r .wziąłem udział w sesji

Q&A Roba Halforda (pytania i odpowiedzi).

Księgarnia Rough Trade nadawała

transmisję z Londynu poprzez aplikację

Zoom. Najpierw dziennikarz rozmawiał

przez pół godziny z Robem, a następnie

każdy mógł zadać pytanie. Wypadały akurat

28. urodziny mojego filipińskiego męża,

to wyglądało tak, że o godzinie 19 szukałem

sobie dat heavy metalowego Dimma a przez

przypadek natrafiłem na obwieszczenie o

Volcanovie godzinę później. A ponieważ

mieszkam 20 minut pieszo od Gaukurinn,

to chwyciłem za kurtkę, nałożyłem skarpety,

zawiązałem sznurowadła buciorów i

hetta wiśta wio wzdłuż Oceanu. Wejście kosztowało

1000 islandzkich koron, czyli w

przeliczeniu na znane około 30 PLN. Widziałem,

że piwko 1300 isk (40zł), no ja

wolałem sobie przechylić szklankę Malta,

niestety nie było, więc za colę policzyli mi

450isk (chyba 14zł). Tak orientacyjnie podałem,

gdybyście byli ciekawi. W harmonogramie

"Jack Friday" znajdowały się trzy

kapele - Monkey Coup, Port i Volcanova,

w tej kolejności. Pierwsi składali się z wyginającego

się jak małpka wokalisty, gitarzysty

i perkusisty, a grali pełniowybrzmiewający

nu-hałas, chyba z taśmy. Spoko

na imieniny Ądzisławka, ale dla Odina to

już nieciekawe. Odniosłem wrażenie, że brawo

bili uprzejmi znajomi. Port szczyci się

wypracowaniem własnego brzmienia po

wieloletnich dążeniach do stworzenia czegoś

oryginalnego, a w praktyce grali atmosferyczny

powolny metal, czerpiący troszkę z

doomu, ale używający (też) przystępne growle.

Występowali po ciemku, z ledwie oświetlonymi

twarzami. Nie wypadli wcale źle,

więc alternatywnie poprosiłem Boga Heavy

Metalu o złożenie życzeń urodzinowych.

Rob nie miał z tym problemu, odpowiedział:

"Życzę Ci wszystkiego najlepszego, spędź

ten dzień egstrawagancko i pozostań zdrowy oraz

szczęśliwy", a następnie udał zdmuchiwanie

niewidzialnej świeczki. Książka dotarła do

mnie kilka tygodni później. Wyglądała nad

wyraz elegancko, z twardą okładką i dodatkową

papierową oprawą. Na samym początku,

wewnątrz, odnalazłem własnoręczny

podpis autora, a następnie przystąpiłem

do czytania z zapartym tchem, lecz po

chwili przerwałem lekturę. No bo hej, gdzie

jest ten Walsall? Którą to drogą Rob

chadzał do szkoły na początku lat 60.?

Koniecznie musiałem to sobie wygooglować.

W dalszej części tekstu pojawiała się

niezliczona liczba rozmaitych nazw, imion i

tytułów, a ja za każdym razem zaglądałem

do Internetu w celu poskromienia własnej

ciekawości. Oczywiście, mnóstwo filmów,

książek, zespołów oraz ikon kultury masowej

inspirowało naszego bohatera, więc i ja

chciałem je sobie przypomnieć. Mijały tygodnie,

a następnie miesiące. Nie spieszyłem

się. Uważam Roba Halforda za najwspanialszego

wokalistę wszech czasów;

niedościgłą ikonę, która zdecydowała się

odsłonić pikantne szczegóły swojego niesamowitego

życia. A skoro nadarzyła się taka

okazja, to przyglądałem się detalom uważnie.

Cały czas zastanawiając się, czy byłbym

kiedyś w stanie poprosić o rozwinięcie

tylko że to trzeba czuć, chyba raczej z

zamkniętymi oczami i słuchawkami na

uszach, a niekoniecznie w klubie. Za to

pozytywną różnicę zrobiło Volcanova. Zamiatali

z impetem, na setkę, doprowadzając

publikę do euforii, jak TSA za swych najlepszych

czasów, tylko że czyniąc to masywnym

stonerem. Dosadna rytmika, bardzo

szybkie tempa, wpadające w ucho melodie,

czad, head banging i trzepotanie piórami.

Dzielili się wokalami na spółkę - nie tylko

basista i gitarzysta, ale i perkusista sporo

śpiewał. Porwali widzów do intensywnego

machania głowami, także na końu domagaliśmy

się bisu: "Meira! Meira!" Potężna dawka

pozytywnej energii. Życzę każdemu,

aby co najmniej tak dobrze wyglądał Wasz

pierwszy koncert po lockdownie. Zapowiedzi

w wersji YouTube są po angielsku, zaś w

moim przypadku mówiono wyłącznie po

islandzku. A jak to mówią Vikingowie?

Skál! (3.5)

Sam O'Black

jakiegoś wątku, który nie został w pełni

przedstawiony? Ile niedopowiedzeń znalazło

się w "Confess"? W jakim stopniu Rob

Halford jest postacią powściągliwą, a w

jakim - niechętną do wybudzania demonów

przeszłości i w konsekwencji wstrzynania

niepotrzebnych niesnasek? Wiadomo, że

Bóg śpiewać potrafi, ale czy również pisać

książki? A jeżeli tak, to czy jest postacią

wszechmocną, a może zwykłym człowiekiem

o kilku talentach, ale też ludzkich

ograniczeniach? Jaka prawda stoi za oficjalną

narracją historii heavy metalu? Czy

Rob Halford w ogóle pamięta, jak to wszystko

było? Oto spowiedź reprezentanta Judaszowego

Księdza na grubo ponad trzystu

stronach, opatrzona fantastycznymi

zdjęciami, ukazująca to, czego nie da się

usłyszeć z longplay'ów. I ten niezapomniany

głos: "I wish you happy birthday". Spojrzałem

przez okno i ujrzałem kawałek Oceanu

Atlantyckiego. Może i wody jest na

świecie znacznie więcej niż ciał stałych, ale

to mieszkańcy lądu są błogosławieni, że żyje

wśród nas Rob Halford. (6)

Sam O'Black

154

LIVE FROM THE CRIME SCENE


Zelazna Klasyka

Tank - Filth Hounds Of Hades

1982Kamaflage

W historii muzyki metalowej czy rockowej

powstało sporo zespołów, które swój byt zawdzięczają

zainteresowaniu starszych, bardziej

wtedy znanych kolegów po fachu.

Pierwsze z brzegu przykłady to Van Halen

i Alice Cooper. Pierwsi dostali solidny mecenat

finansowy od Gene Simmonsa z

Kiss i mogli zrealizować swój pierwszy longplay.

Pod urokiem przedziwnej czarownicy

z kolei znalazł się Frank Zappa, który umożliwił

grupie zaistnienie na rynku. Gdyby

poszukać to można by wymienić jeszcze

kilka takich przypadków, a w świecie metalowym

jednym z słynniejszych było powstanie

Tank. Duży wkład w narodziny tej

kapeli miał Fast Eddie Clarke z Motorhead.

To on, parający się zawodem realizatora,

niejako z konieczności, produkował album

swojej formacji, "Iron Fist". W 1982

roku przyłożył więcej niż trzy grosze do powstania

debiutu Tank. Niewiadomo jak inaczej

potoczyłyby się losy załogi z Londynu,

ale dobrze się stało. Dzięki takim wypadkom

możemy cieszyć się jedną z najlepszych,

a na pewno najciekawszych płyt w

historii angielskiego heavy metalu.

Grupa Tank została zaliczana do nurtu

NWOBHM i od początku działała jako trio.

Już w 1981 roku wydali przy pomocy, a jakże,

Fast Eddiego, EP "Don't Walk Away".

Trzy numery jakie zawierała mała płytka

pokazywały niebywały potencjał załogi.

Zresztą jak można było nie zwrócić uwagi

na nośne i motoryczne numery jak tytułowy,

"Shellshock" czy "Hammer On". Można

rzec, że EP stanowiła preludium do dania

głównego, które miało się ukazać rok później.

Pomiędzy grudniem 1981 a styczniem

1982 roku, zaszyci w londyńskim Ramport

Studio Algy Ward, Mark i Peter Brabbs z

mozołem szyli pełny debiut. Z tej pracy wyszedł

album pod tytułem "Filth Hounds Of

Hades" i został wydany przez Kamaflage

Records. Nazwa wzięła się od książki Viva

Stanshalla, co kiedyś wyjaśniał perkusista -

"…brzmiało po prostu trafnie, ponieważ wszyscy

lubimy jego humor. Wydawało się, że po prostu

opisuje rodzaj ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć,

kiedy zaczęliśmy. Byli tacy sami jak my. (…)

wtedy nazywaliśmy ich The Filth, choć nie w

uwłaczający sposób!". Także, jak widać, nie

należy przypisywać żadnej większej filozofii

do tytułu albumu. Zresztą w połączeniu z

rysunkiem psów, których łby przypominały

mitologicznego Cerbera, wszystko układało

się idealnie. No i nazwa grupy - "Czołg" - co

też sprawiało niezłe wrażenie bo muzyka

jaką proponowało trio nie należała do łatwych

i przyjemnych, chociaż nie stroniła od

melodii i przebojowości.

To typowy NWOBHM. Klasyczne granie

w trio. Mięsisty bas, terkoczący jak stary

diesel, we władaniu charyzmatycznego śpiewaka

Algy Warda. Szybkie, chwytliwe, ale

ostre riffy i kapitalne solówki wystrzeliwane

spod palców Marka Brabbs, a jego brat dokonywał

chłosty umysłu i uszy słuchaczy za

pomocą swojego zestawu perkusyjnego. Złośliwi

mogą powiedzieć, że to nieudana kalka

Motorhead. Cóż… Każdy może mieć swoje

zdanie, choć nie zawsze trzeba je wypowiadać

głośno. O kopii nie ma mowy. Wystarczy

posłuchać "Filth Hounds Of Hades",

żeby zauważyć, że owszem, obie grupy

funkcjonowały podobnie, ale stylistycznie

Tank znacznie odbiegał od kapeli Lema,

Clarke'a i Philthy Animala. Pewne numery

grane były wolniej i w stricte heavy metalowym

stylu, bez domieszki bluesa. Poza tym,

chyba najważniejszą różnicą jest to, że Algy

grał na basie w sposób właściwy, a Lemmy,

co zresztą można wyczytać w publikacjach,

stroił się jakby posługiwał się gitarą rytmiczną.

Miało to gigantyczny wpływ na charakterystykę

i wyjątkowość brzmienia Motorhead

- co podrobić łatwo się nie dało. Zresztą

Tank radził sobie świetnie - z miejsca

zyskał wielu fanów i każdy kolejny album

robił sporo zamieszania.

No ale na czym z kolei polega specyfika

"Filth Hounds Of Hades"? Myślę, że po

dwóch-trzech pierwszych odsłuchach

wprawne i chcące się dowiedzieć ucho znajdzie

odpowiedź. Już na początku intryguje

plemienne intro, które zgrabnie przechodzi

w soczysty strzał "Shellshock". Jak na 1982

rok to na pewno brzmiało to dość świeżo i

energetycznie. Wiadomo, że na rynku angielskim

ciężko było tak po prostu się przebić,

ale kapele napędzały się wzajemnie i

inspiracje przychodziły zewsząd. Na pewno

na plus albumu należy zaliczyć szybkość pomieszaną

z piekielnie chwytliwymi melodiami.

Słychać to dobrze w rozpędzonym

"Struck By Lightning", gdzie z niesamowitą

swobodą Algy łączy wokal z dudniącymi

partiami basu a bracia Brabbs próbują nie

rozjechać się w osobne strony. Można powiedzieć,

że wiele kapel z tamtego okresu

grało podobnie - no ale jednak nie każdy

miał to "coś" co chwytało od razu.

Kawałki nie dają wytchnienia. Każdy

następuje po sobie bez zbędnych przerw.

Nie zdąży się człowiek otrząsnąć a już odpalona

zostaje kolejna petarda w postaci "Run

Like Hell". Nu, nu, to nie cover Pink Floyd!

To bestia właśnie zrywa się z łańcucha.

Wściekłe zaśpiewy i totalnie motoryczna

sekcja robią swoje. Kąśliwa gitara przechodzi

w pewnym momencie w naprawdę zgrabną

solówkę a nad wszystkim unosi się zaraźliwa

maniera śpiewu Algy'ego. Album

"Filth Hounds Of Hades" to bardzo spójna

rzecz. Numery są do siebie podobne, ale nie

sprawiają wrażenia zlewających się w niestrawną

papkę. W ciągu niecałych czterdziestu

minut Tank upchał samą "Heavy Artillery"

i nie było potrzeby studzić atmosfery

jakimiś miałkimi dźwiękami o, na przykład,

miłości. Zresztą mieli na ten temat swoje

zdanie w odrobinę prowokacyjnym "Who

Needs Love Songs".

Świetne są zgrabne zagrywki gitary, jakimi

Peter Brabbs ozdabia kompozycje. Nie

stroni od prawdziwie bujających rytmów,

jak chociażby w "That What Dreams Are

Made Of", gdzie zresztą kapitalnie wtórują

mu koledzy. Dają przestrzeń do ładnej solówki,

po której utwór eksploduje i zbliża

się do końca. Z kolei w szaleńczo przebojowym

"Turn Your Head Around" klei potężny

riff, a sekcja dudni aż miło. Taka przebojowość

to znak rozpoznawczy Tank i jeden

z argumentów za tym, że NWOBHM było

w swoim wyrazie tworem niezwykłym. Sięgnął

po ten utwór też Sodom na "Better Off

Dead" jakieś dziesięć lat później, gdzie obok

przeróbki "Cold Sweat" Thin Lizzy pokazują,

ile wcieleń mogą mieć dobre kompozycje

i jak mężnie znoszą próbę czasu.

Wszystko co dobre, szybko się jednak

kończy. Ten klasyczny okres Tank trwał do

1983 roku, kiedy to po albumie "This

Means War" drogi Warda z braćmi Brabbs

się definitywnie rozeszły. Algy ciągnął wózek

dalej, biorąc do składu gitarzystów

Micka Tuckera i Cliffa Evansa. Powstawały

różne płyty, które jednak coraz mniej

nawiązywały do klasyki "Filth Hounds Of

Hades" czy dwójki "Power Of The Hunter".

Nie były złe, ale czegoś brakowało.

Współcześnie doszło nawet do tego, że figurują

dwa Tanki - jeden Algy'ego, drugi

sygnowany Tucker/Evans.

Można tylko załamać ręce i włączyć sobie

stare krążki grupy. Muzyka jest ponad

wszystkim i nadal smakuje wybornie. Bo jak

też kosztować tych dźwięków bez mrużenia

oczu i kiwania głową? Się, kurczę, nie da.

Kto słuchał ten wie, a kto jeszcze nie miał

przyjemności poznać klasycznego okresu

grupy Tank to niech czym szybciej po niego

sięga. To świetne numery, zanurzone w klasyce

hard rocka i obudowane mocnym, pulsującym

metalowym rytmem. To po prostu

"Blood, Guts & Beer"!

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 155


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Aeonblack - The Time Will Come

2021 Black Sunset

Pewnie nie wszyscy o tym wiedzą,

ale jak wytwórnia czy zespół wysyła

płytę do recenzji, to zazwyczaj

jest dołączony do niej list informacyjny,

w którym jest przedstawiona

krótka historia zespołu, okoliczności

powstania płyty, ciekawostki

o kapeli i/lub jej poszczególnych

muzykach itp. Czasem zdarza

się, że specjalistów od marketingu

piszących owe notki naprawdę

fantazja ponosi. O średnich

płytach potrafią napisać, że "za parę

lat będą postrzegane jako kanon

gatunku" albo "zmienią na dobre

oblicze metalu". W podobnym tonie

utrzymany był list załączony

do omawianego albumu, co przyznam

się bez bicia sprawiło, że

podchodziłem do niego jak przysłowiowy

pies do jeża. Zetknięcie

się z muzyczną zawartością albumu

"The Time Will Come" pokazało

jednak, że moje obawy były

całkowicie nieuzasadnione. Co

prawda, nowa propozycja Aeonblack

albumem ponadczasowym

raczej się nie stanie, jednak zawiera

w sobie sporą porcję naprawdę solidnej

muzyki. "The Time Will

Come" to drugi długograj tej niemieckiej

formacji, nie mniej jednak

sam zespół do młodych nie należy.

Jego początki sięgają roku 1988,

ale tak naprawdę swe skrzydła rozwinął

stosunkowo niedawno. Zapoznając

się z muzyczną zawartością

omawianej pozycji, od razu zauważymy,

że nie mamy do czynienia

z młokosami, którzy dopiero

uczą się grać czy też trzeciorzędną

kapelą, która dopiero opuściła garażowe

mury. Wręcz przeciwnie.

Album ten sprawia wrażenie dokładnie

przemyślanego. Tu nie ma

przypadkowych dźwięków ani niedopracowanych

elementów. Jeśli

zaś chodzi o stylistykę, to Aeonblack

swobodnie porusza się po

polu, które wcześniej było już wielokrotnie

penetrowane przez takie

kapele, jak ich rodacy Primal Fear,

Wizard, czy też Brainstorm.

Utworom zawartym na "The Time

Will Come" na pewno nie można

odmówić poweru. Już otwierający

"Spekter in Black" atakuje słuchacza

drażniącym riffem i nawałnicą

perkusji. Nieco wiecej przebojowości

pojawia się na przykład w "I

Won't Think About Tomorrow"

oraz w niezwykłym utworze tytułowym,

które sprawiają wrażenie

zainspirowanego ostatnimi dokonaniami

Judas Priest. Uważasz

drogi Czytelniku, że dobry album

heavy metalowy nie może się obejść

bez chwytającej za serce ballady?

Członkowie Aeonblack najwyraźniej

podzielają twe zdanie w tej

kwestii. "No Mans Land" to utwór,

który nawet u najbardziej zatwardziałych

osobników będzie w stanie

wycisnąć łzy z oczu. Co jest

główną istotą tego gatunku, przypomina

za to kawałek "Raw, Loud

& Furious". W końcu wgniatająca

w fotel zwrotka i niesamowicie

wpadający w ucho refren to nieodzowne

elementy tego utworu. Album

"The Time Will Come" pokazuje

dobitnie, że czas Aeonblack

niewątpliwie nadejdzie. A

być może już nadszedł (4,5).

Bartek Kuczak

Ainur - War Of The Jewels

2021 Rockshot

"War Of The Jewels" to już piąty

album projektu Ainur. Wcześniej

wydali krążki "From Ancient

Times" (2006), "Children of

Hurin" (2007), "Lay of Leithian"

(2009) oraz "The Lost Tales"

(2013). Oprócz tego mają na koncie

DVD "Progressive Rock

Night" (2012) a także parę singli.

Za muzykę, kompozycje oraz ogólnie

za cały projekt odpowiadają panowie

Luca Catalano, Marco Catalano

i Alex Armuschio. Każdy z

nich obsługuje również instrumenty,

kolejno: Luca gitary, Marco

perkusję, Alex klawisze oraz dodatkowo

główny wokal. Muzycznie

to takie połączenie Ayron i

Avantasia, a także Dream Theater,

Nightwish i Within Temptation.

Oczywiście wszystko przez

pryzmat doświadczeń i umiejętności

wspomnianych panów, co nadaje

projektowy indywidualny charakter.

Większość kompozycji przechyla

się na stronę melodyjnego

progresywno-symfonicznego power

metalu, jednak jakość wykonania,

kultura muzyczna niesie posmak

sceny progresywnej, dzięki czemu

propozycja Ainur przenosi nas w

rejony muzyki bardziej ambitnej,

acz chwytliwej i melodyjnej. Formacja

nie tylko muzycznie nawiązuje

do wspomnianych kapel. Korzysta

ona również z szeroko pojętego

terminu rock opery, w sensie

mnogości zaproszonych muzyków

jak i wokalistów. Fani dobrych wokali

mogą się również zasłuchać w

"War Of The Jewels". Wymyślono

je z wyobraźnią i pomysłem, nie

mówiąc o samym wykonaniu. A

przecież wśród solistów zaangażowanych

przez Ainur nie ma jakichś

znanych artystów, ale żaden z nich

nie ma czego się wstydzić przed tymi

najbardziej uznanymi (przynajmniej

w tym ambitnym progresywno

power metalowym światku).

Kolejna kwestia to każda płyta

tego przedsięwzięcia to konkretna

opowieść, a wszystkie łączy świat

wymyślony przez J.R.R.Tolkiena.

Wielbiciele rockowo-metalowych

oper oprawionych w ambitne melodyjno-progresywno-symfoniczno-power

metalowe brzmienia

może być mile zaskoczonych rozmachem,

energią, majestatem i pomysłowością

"War Of The Jewels".

Jest jednak jeden szkopuł.

Takich przedsięwzięć jak Ainur

jest sporo i mimo, że większość z

nich jest na bardzo dobrym poziomie

to znamy i zachwycamy się jedynie

tymi najbardziej popularnymi.

Myślę, że nie inaczej będzie z

tym projektem. Świadczy o tym

chociażby to, że "War Of The Jewels"

to moje pierwsze z nimi spotkanie.

Tego faktu z pewnością nie

zmieni moja pozytywna ocena całości.

Sam z pewnością częściej sięgnę

po którąś z płyt Ayreon czy

Avantasia. No cóż taki los... (4)

\m/\m/

Airborn - Lizard Secrets: Part

Two - Age of Wonder

2020 Fighter

Airborn nie powinien się kojarzyć

z młodszą australijską kopią AC/

DC, poza tym powstał sporo

wcześniej, bo już pod koniec lat

90. Od tamtego czasu Włosi pokazują,

jak dobrze (i na niezmiennie

wysokim poziomie) grać power

metal i mimo pochodzenia robić to

w najlepszym dla gatunku stylu -

czyli niemieckim. Nieprzypadkowo,

bo z Airborn współpracował

wielokrotnie Piet Sielck z Helloween

i Iron Savior. Czasem jako

pełnoprawny gitarzysta (na "Against

the World"), czasem tylko wokal

wspierający ("D-Generation") - i

chociaż ich powiązania zakończyły

się na "Dark Future Rising" z

2014r., wpływ Sielcka i niemieckiej

sceny słychać u Airborn do

dziś. W dobrym stylu, który zespół

przez lata sobie wypracował. Włoska

scena, choć nieco w cieniu, zawsze

miała się dobrze, wystarczy

przypomnieć Vanexę, która nagrała

jeden z najlepszych albumów

heavy metalowych końcówki lat

80. Tu jednak dominuje power.

"Lizard Secrets: Part Two - Age

of Wonder" to druga część koncepcyjnego

albumu, opowiadająca

historię futurystycznych gadów w

klimacie sci-fi. Poza dobrą historią

jest też porządne granie. Podobnie,

jak poprzedniczka - prawie godzina

muzyki. W stylu, który też od niej

nie odbiega. Futurystyczny efekt

znów budują klawisze Alessio Perardiego,

które słychać już we

wstępie pierwszego kawałka "Soultraveller".

Perardi jest jednak równie

dobrym wokalistą, który poza

sporą skalą głosu ma też nad nim

olbrzymią kontrolę, co rzadko się

zdarza. Jego partie podpadają pod

częstą power metalową "szantową"

stylistykę, tak częstą u Running

Wild i Helloween - najnowsza

płyta drugiego ze składów jest ich

zresztą pełna. Produkcyjnie - to

wręcz bliźniaczka drugiej części

"Lizard Secrets…". Nie jest to

zabieg, za którym szczególnie przepadam,

ale fani takiej konwencji

nie będą zawiedzeni. Gitarowo Roberto

Capucchio i Alessio Perardi

znaleźli miejsce nie tylko na

błyskawiczne popisy w solówkach

(mój faworyt - solówki w "Troubles"),

ale i zręczne zabawy tempem.

Potrafią zwolnić (spokojne,

melodyjne solo w "Golden Rules",

gdzie również pięknie się harmonizują

czy zakończenie wspomnianego

"Troubles" - nawet w stylu wikingowych

płyt Bathory) i budować

kawałki jak należy. Podobnie

jak równie wirtuozerski bas - w

"Edge of Disaster" wysuwający się w

pewnym momencie marszowo na

pierwszy plan. Muzycznie Airborn

pędzi tak samo, jak świat w tekście

do "Speed of Life" - z prędkością

światła. Kiedy już się wydaje, że

przydałby się jakiś drobny przystanek,

w połowie płyty pojawia się

opowieść o zastanej w przedstawianym

uniwersum przyszłości - wolny,

trochę nawet refleksyjny "Condemned

to Believe". Są i próby

zmierzenia się z cięższym gatunkiem

- momentami thrashowy

(przez riffy, nie wokal) "Scarecrow

Days" czy opowiedzenia wielowąt-

156

RECENZJE


kowej muzycznej historii - kilkunastominutowy,

kończący płytę "Star

A Star". Recytacje, wyciszająca

partia klawiszy i nawet nieco orkiestrowa

sekcja, kolejne niezłe solówki,

perkusista przechodzący przez

różne tempa - zupełnie, jakby każdy

instrument chciał raz jeszcze

udowodnić ile potrafi. A nie musi.

"Lizard Secrets: Part Two" jest

wystarczająco napakowane szlifowaną

przez ponad dwadzieścia lat

istnienia zespołu techniką i nawet,

jeśli komuś, tak jak mi, nie po drodze

z power metalem w stylu niemieckim,

który tu dominuje, Airborn

nie pozwoli mu się nudzić.

To propozycja z dobrą historią, dobrze

zagrana i dobrze wyprodukowana.

W niczym nieustępująca

najnowszemu, zbierającemu pozytywny

feedback albumowi Helloween

z czerwca tego roku. (5)

Iga Gromska

Amon Sethis - Part 0. The Queen

With Golden Hair

2021 WormHoleDeath

Amon Sethis to francuski ensemble,

który powstał w 2007 roku.

"Part 0. The Queen With Golden

Hair" to ich trzeci album studyjny,

pierwotnie wydany własnym sumptem

w 2020r., a aktualnie przypomniany

przez WormHole

Death Records. Wcześniej wydali

"Part II - The Final Struggle"

(2014), "Part I - The Prophecy"

(2011) oraz EPkę "The Legend of

the Seventh Dynasty" (2000). Od

początku ich muzyka oscylowała

koło melodyjnego progresywnego

metalu oraz progresywnego power

metalu z wieloma dodatkami, takimi

jak muzyka symfoniczna, hard

rock, heavy metal, itd. Charakterystyczne

dla nich są też ornamenty

orientalne, black metalowe naleciałości

oraz bardzo długie albumy.

Na początku było to dość ciężkie

do przełknięcia, bo francuzi lubili

długie kompozycje z jednostajnym

klimatem. Niestety wtedy jeszcze

nie byli wyrobieni w pisaniu muzyki,

przez co utwory rozjeżdżały się

im i popadały w dłużyzny. Efekt

podkreślały dodatkowo wspomniane

dodatki black metalowe oraz

zbyt długie wydawnictwa, przez co

słuchacz dość szybko popadał w

nudę. Wraz "Part 0. The Queen

With Golden Hair" sytuacja zmieniła

się. Większość utworów to

zwarte konstrukcje, a te dłuższe

również trzymają się konkretów.

Za to więcej jest dobrych melodii,

dynamiki, ciekawie dobranych orientalnych

interpretacji. Na pierwszy

plan wyszedł melodyjny progresywny

power metal, a dodatki

jak orkiestracje, progresywny metal,

dozowane są w sporych dawkach

ale znakomicie wyważonych,

tworząc bardzo atrakcyjny collage.

Black metalowych akcentów jest

mniej ale są i dokładają i tak sporej

ekspresyjności. Jak to w muzyce z

pogranicza progresywnego poweru

i progresywnego metalu dzieje się

sporo albo bardzo dużo. Jest dynamicznie

oraz klimatycznie, jest

prosto ale i bardziej skomplikowanie,

słowem kontrasty to standard.

Do tego cała masa różnych pomysłów,

idei i koncepcji muzycznych.

Po prostu jest ciekawie. Jednak w

wypadku tej płyty rządzi bezpośredniość

i melodyjność, ma to trafiać

do słuchacza, co w jakimś sensie

przypomina Kamelot czy Myrath.

"Part 0. The Queen With

Golden Hair" jest bardzo długie,

trwa godzinę i dwanaście minut,

niemniej krążek słucha się w całości

i to bez problemu. Każda kompozycja

jest równie udana, jakkolwiek

zupełnie inna, chociaż wyróżniłbym

najbardziej nośną a zarazem

mocno intrygującą "The Secret

Letter" oraz bardzo klimatyczną i

urokliwą "Eternal Love". Atrakcyjność

tego albumu podkreśla również

wokal Juliena Tournouda.

Jak na poprzednich wydawnictwach

nie wzbudził on mojego większego

zainteresowania, to tym razem

przykuł sobą moją uwagę. Zabrzmiał

naprawdę ciekawie, także

może zacząć próbować dobijać się

do czołówki wokalistów z tej sceny.

Poza tym jego charyzmę podkreślają

także z rzadka pojawiające

się kobiece glosy czy też popadający

w blackową manierę głos męski.

Instrumentaliści zagrali również

rewelacyjnie, zrobili to z klasą

oraz z swadą. Z przyjemnością można

śledzić każdy z instrumentów.

Każdy moment tego albumu dla

lubiących taką muzykę będzie

niósł wiele atrakcji. Nie wiem jak

potoczą się dalsze losy tej formacji.

Oby wykorzystali swoją szansę, bo

tego roczna EPka nie zrobiła na

mnie dobrego wrażenia. Trwa ona

niczym dobry longplay ale większość

utworów to bonusy, czyli

wersje alternatywne, orkiestracje

czy inne "live'y". Całe szczęście jedyna

premiera kompozycja "And

then Comes the Rain / On the Way

Back to Memphis" brzmi dość sensownie.

Także na potwierdzenie

klasy Amon Sethis musimy czekać

do ich następnej płyty studyjnej.

(4)

Anguish - Doomkvädet

2021 Sun & Moon

\m/\m/

Czwarty longplay swedzkich necro

- doom metalowców z Anguish nie

przekonuje mnie. Ogólnie lubię

doom, ale epicki lub heavy metalowy

a nie taki ekstremalny, zahaczający

o black metal. W mojej opinii,

niedźwiedzie wokale J. Dee niweczą

potencjał instrumentalistów.

Fajniej słuchałoby mi się "Doomkvädet",

gdyby w ogóle nikt tam

nic nie śpiewał. To mógłby być nieco

żwawszy odpowiednik Reverend

Bizarre, no ale najwidoczniej

ktoś musiał puszczać hafta do mikrofonu,

żeby było ekstremalnie.

Sorry, nie jestem zainteresowany

widokiem na wpół przetrawionych

resztek czyjegoś śniadania, a gdyby

ktoś np. posypał się w trawmaju, to

zmieniłbym wagon zamiast pisać o

tym notatki. Na ostatnim utworze

"Our Funeral" zaproszono gościnnie

Daniela Arvidssona z Mammoth

Storm oraz (ex) Draconian,

a także Christoffera Frylmarka z

Acolytes of Moros, (ex) Anguish.

Niestety, nie zmienili oni mojego

zdania, bo też growlują - nie wiem,

jaki to ma sens. Szkoda tylko mocy

zawartej w gitarach i wgniatających

w pościel uderzeń perkusji. Idę

słuchać "In the Rectory of the Bizarre

Reverend". (2.5)

Ankhara - Premonición

2021 Demons

Sam O'Black

Na przełomie wieków ten hiszpański

zespół z powodzeniem kultywował

tradycje tamtejszego power/

heavy metalu, ale w roku 2004, po

wydaniu trzech albumów, było już

po wszystkim. Przerwa trwała blisko

10 lat, po czym w roku 2018

Ankhara zaakcentowała powrót

albumem "Sinergia", teraz zaś wydała

następny. "Premonición" to

powrót do wysokiej formy, 40

minut metalowego grania na niezłym

poziomie. Akurat najsłabsze

wydają mi się te typowo powerowe

momenty, tak jak w singlowym

"Huida", który jednak pod innymi

względami jakoś się jeszcze broni,

w bardzo sztampowym, również

promującym tę płytę, "Esperando

en la Eternidad" (powerowy refren

do kitu, mocna zwrotka znacznie

lepsza) czy w "Levantar Mi Alma",

popłuczynach po Helloween czy

włoskich zespołach z powerowej

stylistyki. Jednak już w utworach

czerpiących z tradycyjnego heavy

lat 80. ("Tu Revolución", "Da la

Cara", "Senderos de Espinas", "Otra

Vez") jest już znacznie ciekawiej,

tym bardziej, że wokalista Pacho

Brea ma głos niczym najostrzejsza

brzytwa, gitarowy duet Alberto

Marín/Cecilio Sánchez nie tylko

lubuje się w solowych pojedynkach,

ale zapewnia też świetne

riffy, a sekcja też im niczym nie

ustępuje. Są też utwory ("Lentamente",

"Sin Suplicar", "El Cazador")

jeszcze bardziej intensywne,

mające w sobie coś nie tylko ze

speed, ale nawet thrash metalu, co

według mnie tylko uatrakcyjnia

ten materiał. (4,5)

Antioch - V

2021 Iron Shield

Wojciech Chamryk

No Panowie, co to ma być? Przy

piątym wydawnictwie wena chyba

opuściła tych wesołych Kanadyjczyków.

Nawiązuje tu oczywiście

do tytułu. Co prawda wszystkim

swym poprzednim wydawnictwom

nadawali rzymską numerację, nie

mniej jednak zawsze dopisywali

jakiś podtytuł. Nie ma jednak tego

złego, co by na dobre nie wyszło.

Brak kreatywności w kwestii nazwania

tej płyty jakoś sensownie w

żaden sposób nie miał negatywnego

wpływu na samą muzykę, gdyż

ta jest wyśmienita i powinna zadowolić

najbardziej wybrednych i wymagających

słuchaczy. Tym, co cechuje

wszystkie utwory zawarte na

"V", jest masa niespożytej energii.

Niech za przykład posłuży nam

otwierający ten minialbum "Hang

the Eagle". Zaczyna się ciekawym,

niemal kosmicznym efektem gitarowym,

który przechodzi w drażniący

riiff. Moment wejścia perkusji

naprawdę może wywołać ciarki.

Sam wokal natomiast to pewien rodzaj

melorecytacji, właściwie skandowania,

które w pewnym stopniu

kojarzy mi się z tym, co wyprawiał

Tom Araya na nieśmiertelnym

"Show No Mercy". Drugi utwór "On

a Ledge" pokazuje nieco inne, bardziej

melodyjne i bardziej klasycznie

heavy metalowe oblicze tej

ekipy. Główny riff utworu może się

kojarzyć nieco z twórczością Judas

Priest. Refren również wpada w

ucho, a Nicholasa Allaire śpiewa a

nie wydaje z siebie agresywne

skandowanie. Co ciekawe, facet

często rezygnuje ze śpiewania swą

naturalną, powiedzmy sobie szczerze

dość ciekawą barwą głosu i

używa maniery typowej dla Udo

Dirkschneidera. "The Facade of

the Third Castle" wyróżnia się za

to nieco orientalną solówką i dość

niespodziewanym przyspieszeniem

w środku (oj, potrafi wgnieść w fotel).

Ten utwór jest w ogóle pełen

różnych zmian tempa, nietypowych

przejść i innych podobnych

smaczków. Zaryzykuje stwierdze-

RECENZJE 157


niem, że to najbardziej zwariowany

kawałek w tym zestawieniu.

Pisząc o tym wydawnictwie, nie

można nie wspomnieć o "Demon

Wick". Mam tu na myśli szczególnie

niesamowity, wręcz magiczny

riff oraz refren, który przez długi

czas nie będzie chciał opuścić Waszej

głowy. Zwieńczeniem albumu

jest utwór o tytule "Cloven Hoofs",

gdzie chłopaki pozwoliły sobie na

niewinny flirt z punkiem. Kawałek

ten ma w sobie również coś z klimatu

Motorhead. To taki brudny

bezkompromisowy rockandroll

(istnieje w ogóle w przyrodzie takie

zwierzę rockandroll kompromisowy?).

Ten lekki skok w bok nie

wpływa jedna w żaden sposób na

spójność tego albumu. Nadaje mu

jedynie dodatkowego uroku niczym

wisienka na torcie (4,5).

Bartek Kuczak

Aphrodite - Orgasmic Glory

2021 Fighter

Według greckiej mitologii Afrodyta

jest patronką miłości. Od 2019

roku, bo wtedy Aphrodite wypuścili

swoją pierwszą płytę "Lust and

War", również patronką speed metalu.

W drugiej połowie lat 80. istniał

już w Szwecji zespół pod tą

nazwą, do tego składający się z samych

kobiet. W kanadyjskim

Aphrodite kobiety również nie zabrakło.

Charyzmatyczna frontmanka

w stylu Kate de Lombaert

ze zbliżonego gatunkowo Acid,

Tanza Speed, sprawdza się w swojej

roli różnie. Jedni ją pokochają,

inni mogą mieć z jej głosem problem.

Kobiety w metalu od dawna

mają swoją mocną reprezentację w

postaci Chastain, Warlock czy

Lity Ford, wszystkie jednak łączy

ogromny talent wokalny. A przecież

wspomniany już belgijski Acid

to perfekcyjna fuzja brudu, agresji i

szybkiego grania, gdzie wcale nie

musi być idealnie. To również cecha

Aphrodite - "Orgasmic Glory"

jest albumem łączącym speed

metal z energią niepoukładanego

punk rocka i w tym tkwi jego największa

siła. "Europa" to kawałek,

który równie dobrze mógłby być

grany przez ruch riot grrrls. Nie

brakuje jednak tradycyjnego oblicza

speedu, a wszystko to z warstwą

tekstową opartą na greckiej mitologii.

Takie tematy dobrze przyjęły

się już w black metalu, m.in. u

Macabre Omen, Kawir i Naer

Mataron, jednak w swoim gatunku

kanadyjska ekipa dobrze wyczuła

niszę. Już w pierwszym, bardzo

rozbudowanym kawałku opowieść

o płonącej Troi wzbogaca

znakomite dwuminutowe intro

solo. Praca gitar i basu zasługuje na

szczególne wyróżnienie, a odpowiadają

za nią Yan Turbo - gitarzysta

solowy i Jo Steel, który

oprócz szarpania strun nagrał również

partie perkusji. Być może dlatego

instrumentalnie na "Orgasmic

Glory" wszystko współgra doskonale,

a wokal wydaje się być nieco

z boku. Nie znaczy to jednak, że tu

nie pasuje - to raczej kwestia produkcji.

Tanza w gatunku jest znana

nie od dziś, współpracując także

z Demoną i Outline - jej charakterystyczny

głos to czysta agresja, a

takiego pazura nie brak też w kompozycjach

całego zespołu. Sztandarową

pozycją powinien być

"Meadows of Asphodel" - kawał oldschoolowego,

klasycznego grania,

choć nie jest to wcale najszybsza z

propozycji. Wystarczy posłuchać

dzikiego "Dance Wild and Free"

czy ocierającego się o power metal

w stylu Omen "Chariot of the Sun"

ze znakomitą solówką. Na koncerty,

do wspólnego skandowania

świetnie sprawdzi się zamykający

album "Children of the Night". Można

odnieść wrażenie, że płyta

kończy się, ze względu na swoje zawrotne

tempo, nieco za szybko i

nie jest to kwestia gatunku. Brak

tu po prostu wyraźnego zakończenia,

ale lepiej zakładać, że zespół

nie chce tak szybko kończyć pokazywać,

na co ich stać. W końcu

"Orgasmic Glory" to płyta o wiele

lepsza od swojej, również niezłej,

poprzedniczki. Aphrodite rozwija

się jak należy, przedstawiając zupełnie

nowe oblicze greckiej mitologii.

Czas pokaże, czy zapiszą się

na stałe także w panteonie speed

metalowych bogów. (4,5)

Iga Gromska

Apostolica - Haeretica Ecclesia

2021 Scarlet

Scarlet Records zaufało im na tyle,

że na dzień dobry podpisało z

Apostolicą kontrakt na wydanie

kilku longplay'ów. Może oni widzą

popyt, ale ja słyszę plastik pozbawiony

czynnika ludzkiego, zamiast

metalowej sztuki. Ludzie ukrywający

się za maskami pięknie grali

już w antycznych greckich amfiteatrach,

więc nie czepiam się anonimowego

charakteru zespołu. Oceniam

to, co słyszę, a słyszę plastik.

"Haeretica Ecclesia" to taki

ćwierć-suchar dla fanów Powerwolf

i Sabaton albo frajda dla

dzieci, które nic w życiu jeszcze nie

słyszały. Kimkolwiek są autorzy,

mają powód, aby wstydzić się pod

tym podpisać. Z drugiej strony,

skoro restrykcje odebrały wielu ludziom

pracę i zmniejszyły dochody,

to lepiej żeby tak próbowali

zarobić, niż gdyby mieli kraść. Tylko,

że to nie jest argument przy

próbie dokonania rzetelnej oceny

albumu w heavy metalowym czasopismie.

Uważam, że brzmienie

mo-że dyskwalifikować muzykę.

W sytuacji ukazywania się ogromnej

ilości świetnych, niedocenianych

albumów heavy metalowych,

brzmienie jak najbardziej może

być dla kogoś czynnikiem selekcji.

Nie ma odpowiedniego brzmienia,

to nie potrzebujemy takiego albumu,

bo jest mnóstwo innych płyt

do słuchania. A jeśli dzieciaki się

tym jarają, to tylko źle wróży przyszłości

heavy metalu, żeby się kiedyś

nie okazało, że co drugi zespół

inspiruje się i kopiuje Apostolicę.

Gdyby to się przekształciło w oddzielny

gatunek, to moglibyśmy

doświadczyć powtórki z grunge'u.

Horror nie polega na wizualnym

image'u Apostolici ani nie tkwi w

ich antyklerykalnych lirykach.

Prawdziwy horror polega na tym,

że certyfikowani specjaliści od

Google Ads z Indii mogą wpaść na

pomysł, aby ustawić kampanię

SEM z keywordami odnoszącymi

się do heavy metalu i wmówić masom,

że to jest cool, że tego należy

słuchać, i że teraz tak się gra. Tymczasem,

to nawet nie stało obok

parodii Pompidou. Nie zasługuje

na przynależność do kategorii

"heavy metal". Kaleczy, urąga i pokazuje

środkowy palec naszemu

ulubionemu stylowi. Śmieje się, że

jesteśmy frajerami. Próbuje przedstawić

heavy metalowców szerszej

publiczności jako głuchych tępaków.

Pretenduje do Eurowizji, nie

dorastając do pięt Lordi. Nie będzie

czarnym kaczątkiem płynącym

tuż za nami, nie pozwólmy

mu na to. (1)

Sam O'Black

Avaland - Theater Of Sorcery

2021 Rockshots

Avaland to francuski ansamble

założony w 2018 roku przez kompozytora,

tekściarza, wokalistę i

klawiszowca Adriena G. Gzagga.

Muzycznie nawiązują do całej rzeszy

melodyjnych symfoniczno-progresywnych

power metalowych formacji,

gdzie Kamelot jest gdzieś

na przedzie. Niemniej ich debiut

"Theater Of Sorcery" przygotowany

jest niczym rock opery Avantasii,

gdzie jest do opowiedzenia

ciekawa historia oraz zaproszonych

jest wielu gości. I to całkiem

niezgorszych. Wymieńmy chociażby

wśród wokalistów Ralfa Scheepersa

(Primal Fear), Zahera Zorgati'ego

(Myrath) czy Zaka Stevensa

(TSO). Oczywiście są także

wokalistki np. Madie z Nightmare.

Natomiast wśród gitarzystów

znajdziemy Ricky Marxa (Now

Or Never), Stephana Forté (Adagio)

czy Virgile'a (Schräpnel). Niestety

zaproszeni muzycy nie są

wstanie zatuszować braków przedsięwzięcia,

a te umiejscowiły się

głównie w kompozycjach. Ogólnie

nie są one złe, ale na pewno nie są

równoprawnymi partnerami do

utworów wspomnianych chociażby

Kamelota czy Avantasii. Całkiem

niezły jest, rozbudowany, skupiający

niezłe tematy muzyczne i klimaty

"Gypsum Flower". W ucho wpada

także szybki "Storyteller" czy też

chwytliwy "Deja Vu". Reszta miewa

przebłyski ale nie są w stanie

zainteresować słuchacza tak, jak to

jest na najlepszych pozycjach z tego

gatunku. Albumu "Theater Of

Sorcery" słucha się nawet z przyjemnością

ale doznań - tych wyższych

- nie zostawia on zbyt wiele.

Natomiast jeśli chodzi o samo wykonanie,

brzmienia oraz produkcję

Avaland mieści się w standardach

tej sceny, także odbiorca słuchając

całość będzie czuł się komfortowo.

Zespół tworzą młodzi muzycy i

wszystko przed nimi, może wystartowali

nienajlepiej ale nie zaliczyli

totalnej wtopy. Po prostu mają solidny

fundament do dalszej działalności,

która może przynieść im i

nam wiele radochy. I oby tak było.

(3,5)

\m/\m/

Axel Rudi Pell - Diamonds Unlocked

II

2021 Steamhammer/SPV

To prawda, że druga odsłona "Diamonds

Unclocked" ukazała się z

powodu nadmiaru wolnego czasu,

ale zdecydowanie nie jest ona nudna.

Przeciwnie - znalazły się na

niej świetne interpretacje fajnych

piosenek, a wśród nich takie, po

które wielu fanów nigdy by samemu

nie sięgnęło. "Lady Of The

Lake" (Rainbow) jest bliskie stylowi

Axela, ale niektóre pozostałe

utwory zostały oryginalnie skomponowane

przez muzyków niemających

nic wspólnego z hard'n'

heavy. Podobnej sztuki dokonał

kiedyś Marek Piekarczyk na LP

"Źródło". Pomimo zróżnicowanego

repertuaru, cały album brzmi

spójnie - to melodyjny i przebojowy

hard rock. Z notki rozsyłanej

przez Steamhammer wynika, że

intro "Der Schwarze Abt" ma wprowadzać

słuchaczy we właściwy nas-

158

RECENZJE


trój, tak jak robi to każde inne intro

na pozostałych longplayach

Profesora Pella. Znamienne, że

udało mu się uchwycić wspólny

mianownik tak szerokich muzycznych

inspiracji w postaci dwu

minutowego instrumentala. Zagrany

z przytupem "There's Only One

Way To Rock" to jeden z ulubionych

hitów Axela z dorobku Sammy'ego

Hagara. Wspomniane już

"Lady Of The Lake" to chyba najbardziej

niedoceniona kompozycja

Ritchie'go Blackmore'a, ale wersja

z Rainbow "Long Live Rock'n'Roll"

wydaje się niedopracowana w porównaniu

z tym, jak tutaj oddano

pełnię jej potencjału, zwłaszcza ze

względu na całkiem nowe intro,

więcej ognia w solówce gitarowej

oraz zgrabniejsze zakończenie (niż

stopniowe ściszanie jak na oryginale).

Numer "She's A Lady" (Paul

Anka) chodzi za Axelem już od lat

siedemdziesiątych (a urodził się w

1960r.), dlatego nie należy się dziwić,

że w końcu pojawił się taki cover.

Da się tego słuchać; zwłaszcza

pierwszy balladowy fragment może

się podobać. Następny "Black Cat

Woman" od Geordie (poprzedni

zespół Briana Johnsona, zanim dołączył

do AC/DC) łączy to, co najlepsze

z obu istniejących oryginalnych

wersji; śpiewający Amerykanin

Johnny Gioeli nie daje nam

żadnych powodów do skojarzeń z

AC/DC, nie próbuje naśladować

Briana Johnsona, a i tak na swój

sposób daje tutaj czadu; z drugiej

strony, lubię zwolnienie w środku z

leniwie wleczącą się solówką gitarową

oraz następujący po nim bridge

z zamaszystymi, superciężkimi

akordami gitary rytmicznej i basu

(unisono, w tle). "Room With A

View" (Tony Carey) to zaś ballada

o niesamowitej melodii, którą Axel

usłyszał po raz pierwszy w niemieckiej

TV; jest to stary numer z

1988 roku, więc możliwe, że młodsze

pokolenie kompletnie tej nuty

nie kojarzy, chociaż to był w tamtych

czasach hit. "Sarah (You Take

My Breath Away)" to inny "złoty"

przebój z końcówki lat osiemdziesiątych

(tym razem Chris Norman),

przy którym znów czuję się

młodo, bo nigdy dotąd tego nie

słyszałem; niewykluczone, że ma

to jakiś walor sentymentalny, ale

nie znam i nie podzielam. Trudno

odnieść mi się też do "Rock'n'Roll

Queen" (The Subways), bo to

punk, chyba że indie, chyba że

alternative, chyba że sam nie wiem

co, a w dodatku ekipa Axela wykonała

to bardziej minorowo; odrzucając

etykietki, w sumie to fajnie

bujający, spoko rock. Przyznam,

że o ile lubię i szanuję The

Rolling Stones, akurat "Paint In

Black" nigdy nie darzyłem sympatią,

po prostu nie czułem tego, ale

Axel - inspirując się koncertem

Stonesów z 1993 roku - wniósł

ten utwór na kompletnie inny poziom,

wykonując go jak rasowy

hard rocker; teraz naprawdę uwielbiam

tego słuchać - jak dla mnie,

występujące tam partie instrumentalne

mogłyby się nigdy nie kończyć.

Jeszcze dawniej, Screamin

Jan Hawkins napisał "I Put A

Spell On You" (1956r.), także możecie

obejrzeć jego dziwaczny teledysk

na YouTube, ale Profesor

Pell wzorował się raczej na wersji

Creedence Clearwater Revival;

ogólnie odlot, przekonajcie się sami.

Na koniec pozostał hymn ku

wolności - niestety nie TSA "Bez

Podtekstów", ale "Eagle" (Abba), z

fantastycznie łkającymi partiami

gitar. (4)

Sam O'Black

Beltane Born - Beltane Born

2021 Nagelfest Music

Erika Ravna znamy z prog/power

metalowego Wuthering Heights,

gdzie sprawdzał się głównie jako

kompozytor, pomysłodawca konceptów

oraz gitarzysta. Oprócz

tego obsługiwał inne instrumenty

typu bas, klawisze, mandolina, a

także śpiewał. Dlatego nikogo nie

powinno dziwić, że projekt Beltane

Born od samego początku do

samego końca wymyślił i zagrał

sam Erik Raven. Zresztą w opisie

nie ma nic na temat gości, więc nie

ma możliwości aby myśleć inaczej.

Muzycznie na debiucie Beltane

Born znajdziemy wszystko do czego

przyzwyczaił nas Erik. Jednak

w odróżnieniu do płyt Wuthering

Heights, zdecydowanie mniej znajdziemy

wpływów folkowych, a

progresja stanowczo została usunęła

się w cień, choć od czasu do czasu

słychać jej akcenty. Pozostałe

wpływy, które przez całą karierę

były faworyzowane przez Erika,

czyli hard rock, heavy metal i power

metal, są rozłożone po równo i

egzystują w swoistej symbiozie i

równowadze. Sam Erik wskazuje

na hard rock, jako element, który

był zawsze u nieco na uboczu ale

zawsze w sercu trwał nieustannie w

pierwszym szeregu. Niemniej nie

ma mowy aby ten styl dominował

na debiucie Beltane Born. Ravn

to zdecydowanie doświadczony

muzyk oraz wytrawny kompozytor.

Doskonale przygotował utwory

na tę płytę. Przeważnie są one

długie, rozbudowane, gęste, z wieloma

pomysłami ale również ze

świetnymi melodiami. Przeplatane

są one krótkimi utworami, przeważnie

instrumentalnymi, które

spełniają przede wszystkim rolę

pewnych antraktów, ale także nadają

muzyce wyraźniejszego charakteru

narracji. Generalnie ta muzyka

choć bardziej konwencjonalna

w żaden sposób nie pozwala na nudę.

Ogólnie każdy utwór został tak

wyselekcjonowany, żeby tworzył

całość muzycznego opowiadania.

Dlatego też w wypadku tego albumu

trzeba mówić o całokształcie, a

przede wszystkim słuchać go w całości.

Kształt przesłania albumu

zamyka powieść ukryta w słowach

każdego kawałka, a jego punktem

wyjścia jest celtycki rytuał dotyczący

święta Beltane. Wykonanie jest

również znakomite. W ogóle nie

słychać, że partie instrumentalne

nagrywane są przez tego samego

muzyka. Kiedyś było to nie do pomyślenia,

teraz zaczyna być to

standardem. Produkcja też jest

bardzo dobra, ale niczego innego

nie można się było spodziewać.

Nie wiem czy Erika Ravna ponownie

zobaczymy w nowym repertuarze

Wuthering Heights. Związane

jest to z jego chorobą, ale gdyby

Ravn mógł pozostać jedynie

sprawny jako muzyk studyjny, to

Beltane Born jest w stanie godnie

zastąpić Wuthering Heights.

Ogólnie debiut nowego projektu

oceniam pozytywnie, a powinien

zapoznać się każdy fan dobrego

melodyjnego ciężkiego grania.

(4,5)

\m/\m/

Blazon Rite - Endless Hall of

Golden Totem

2021 Gates of Hell

Słuchając nowego albumu Blazon

Rite "Endless Hall of Golden Totem",

często wracałem myślami do

ich zeszłorocznego wydawnictwa

zatytułowanego "Dulce Bellum

Inexpertis". Trudno było mi uniknąć

wrażenia, że pierwszy

długograj Amerykanów jest wręcz

wzorcowym rozwinięciem konwencji

ze wspomnianej EP. Korzeń

ich twórczości pozostaje oczywiście

wciąż ten sam. Dalej jest mocno

wrośnięty w ziemię i nienaruszalny.

Widać natomiast, że owo drzewo,

do którego można by porównać

tu muzykę kwartetu z Filadelfii,

ewidentnie się rozrasta ponad

ziemią. Muzyka Blazon Rite zakorzeniona

jest głęboko w hard rocku

lat siedemdziesiątych . Zresztą sami

członkowie zespołu nie kryją

swego zainteresowania proto metalowymi

klimatami. Brzmienie albumu

jest dość surowe, jednak nie

do tego stopnia, by odrzucało ono

mniej wprawione w takich dźwiękach

ucho. Nie można go na pewno

określić jako "garażowe", nie

mniej jednak do sterylności mu

daleko. W pewnych momentach

odnoszę wrażenie, że "Endless

Hall of Golden Totem" brzmi jak

współczesna płyta heavy metalowa

nagrana za pomocą technik dostępnych

jakieś czterdzieści lat temu.

Co do samej muzyki, to utwory zawarte

na omawianym wydawnictwie

w większości należą do w tych

wielowątkowych (mimo że nie są

one długie). O schemacie zwrotka -

refren możemy w tym wypadku

raczej zapomnieć. Zdarza się, że

chłopaki w nieco niekonwencjonalnie

wykorzystują typowe dla epic

metalu środki (specyficzne wykorzystanie

klawiszy w "Legends of

Time and Eidolon" czy utworze

tytułowym). Członkowie zespołu

nie zapomnieli jednak, czym jest

prawdziwa istota rockandrolla. Dość

nośnym jego przykładem jest

dynamiczny utwór, wpadający w

ucho (choć nie banalny, gdyż popadania

w banał na tym albumie

nie uświadczymy) "Put Down Your

Steel (Only for the Night)". Warto

jeszcze wspomnieć o kawałku "The

Night Watchman Of Starfall Tower",

gdzie ewidentnie słychać ducha

Rainbow. Czasem też bywa,

że inspiracja zupełnie podświadomie

wejdzie zbyt mocno. Słuchając

wstępu do "Into Shore of Blood" od

razu miałem wrażenie, że gdzieś to

już słyszałem. Konkretnie w maidenowym

"Alexander the Great". Nie

użyje tu słowa "plagiat", gdyż moim

zdaniem byłoby ono sporym

nadużyciem, jednak podobieństwo

tych dwóch gitarowych partii jest

uderzające.Oczywiście absolutnie

nie psuje to ogólnego odbioru tej

kompozycji. Blazon Rite tym albumem

zabiera nas w podróż do

swojego fantastycznego muzyczno

- lirycznego świata, z którego po

dłuższym obcowaniu z tym dziełem

nie ma ochoty się wracać.

Chłopaki zdecydowanie nie stoją w

miejscu, ani też nie kręcą się w

kółko. Jak już wspomniałem na początku,

widać jest pewien progres

pod względem kompozytorskim

oraz brzmieniowym. Nawet okładka

znacznie ładniejsza. Zatem drogi

Czytelniku, jeśli podobają Ci się

ostatnie dokonania takich kapel,

jak Legendry czy Wytch Hazel to

śmiało możesz sięgnąć po "Endless

Hall of Golden Totem" (4).

Bartek Kuczak

Bloodbound - Creatures of the

Dark Realm

2021 AFM

"Bloodbound jaki jest, każdy słyszy".

Właściwie tą parafrazą mógłbym

zakończyć recenzję zarówno tej,

jak i każdej innej z ostatnich produkcji

tej szwedzkiej ekipy. Jednak

gdybym tak zrobił, pewnie dostałbym

od szefa dyscyplinarne wypowiedzenie

w trybie natychmiasto-

RECENZJE 159


wym ze wpisem do wszystkich możliwych

akt. Przynajmniej spełniłoby

się wtedy skryte marzenie pewnego

polonisty z Rzeszowa. Zaraz,

o czym to ja… A tak, o nowym

Bloodbound. Więc "Creatures of

the Dark Realm" to już dziewiąta

pozycja w dyskografii tej formacji.

Na pewno nie można chłopakom

odmówić talentu do tworzenia ładnych

melodii, interesujących harmonii,

ciekawych patentów aranżacyjnych

itp. Typowa dla melodyjnego

power metalu przebojowość

bije niemal z każdego utworu.

Mam jednak dziwne wrażenie, że

Bloodbound nie uniknął tego, co

przytrafia się wielu tego typu zespołom

będącym na analogicznym

etapie swej działalności. Otóż,

mam tu na myśli zbytnie popadnięcie

w rutyniarstwo i pewne bezuczuciowe

podejście do swej muzyki.

Nie twierdzę, że "Creatures of

the Dark Realm" to zły album.

Wręcz przeciwnie, jest tu sporo

fragmentów zasługujących na uwagę

(chóralny refren w "When Fate

is Calling", melodia "Death Will

Lead the Way" i jeszcze kilka by się

znalazło). Nie wiem, może się mylę,

może po prostu nie mam wiedzy

(pozdrawiam nauczyciela z Rzeszowa),

ale mam wrażanie, że

mimo brak w tym wszystkim tej

pasji, która dawniej im towarzyszyła.

"Creatures of the Dark

Realm" to po prostu kolejna płyta

wypuszczona na rynek pod szyldem

Bloodbound. "I decyt", jak to

mawia mój wujek z Ameryki. A te

melodie, które tak chwaliłem? Owszem,

tylko myślę, że pisanie ich

na chwilę obecną prawdopodobnie

nie sprawia chłopakom wielkich

problemów. Co należy uznać za

plus, to fakt, że omawiany album

brzmi nieco surowiej od poprzedzającego

go "Rise of the Dragon

Empire". Nie jest to jednak taka

zmiana, która w znaczący sposób

rzutowała by na obraz tej płyty

jako całości. Do brzmienia świetnego

"Unholy Cross" sprzed dziesięciu

lat i tak jeszcze trochę brakuje.

Ci, dla których ideał heavy

metalu, to muzyka uprawiana

przez różne Sabatony i Powerwolfy

wszelakie mogą zlać moje

wypociny ciepłym moczem i kupić

"Creatures of the Dark Realm"

nawet w ciemno (3,5).

Bodyguerra - Fire & Soul

2021 Fast Ball

Bartek Kuczak

Jakoś się tak składa że Niemcy

mają spore upodobanie do formacji

grających schematycznego i grubo

ciosanego staroszkolnego hard

rocka. Bodyguerra to kolejna formacja

z tej sceny, która ostatnio

wpadła mi w ręce. Swój żywot rozpoczęła

w roku 2010, aby trzy lata

później zadebiutować albumem

"Freddy… Nothing As It Seems".

Jednak szczęście do zespołu uśmiechnęło

się dopiero w roku 2018,

kiedy wzięli udział w Graham

Bonnet Tournee 2018. Ta trasa

przyczyniła się do pewnego rozgłosu

kapeli. Następnym krokiem

miały być koncerty z Davidem

Reece'em. Niestety covidowe szaleństwo

skutecznie zniweczyło te

plany. Za to w końcu pozwoliło

skupić się na przygotowaniu następcy

debiutu, czyli omawianej

płyty "Fire & Soul". Większość kawałków

to są dynamiczne acz schematyczne

konstrukcje oparte o

rocka i hard rocka. Utrzymane są

one głównie w średnich tempach,

epatują solidnością oraz konkretem.

Wyróżniają się ciekawymi

melodiami, niezgorszymi riffami i

naprawdę dobrymi solówkami.

Oczywiście w repertuarze zespół

ma też wolne utwory ("Soultrail",

"Fire & Soul") ale jak dla mnie są

zbyt jednostajne i smętne. Nie pomagają

nawet znakomite partie solowe.

Są także ballady czy też rockowe

ballady ("Behind The Clouds",

"Belive"), ale jak dla mnie niczym

się nie wyróżniają. W pewnych

momentach muzycy skręcają w

bardziej przebojowe rockowe rejony

("Magical Touch", "Steelheart").

I może dla niektórych ten pierwszy

faktycznie może być przebojem.

Mnie jednak najbardziej przypasował

utwór "Breakout", który ociera

się o heavy metalową motoryczność

i estetykę. No i brzmi najbardziej

świeżo ze wszystkich kawałków

na płycie. "Fire & Soul"

ma jeszcze dwa bonusy. Trochę

dziwne te dodatkowe kawałki, jeden

z nich to akustyczna pieśń-ballada,

w dodatku po niemiecku,

drugi zaś, to piosenka rockowa z

bluesem i rock'n'rollem w tle o

Świętach Bożego Narodzenia. Ważnym

punktem Bodyguerra jest

wokalistka Ela Sturm, której głos

ma cztery oktawy. Śpiewa ona

rockowo, wysoko, czysto, acz nie

pieje, za to ma smykałkę do fajnych,

wpadających w ucho melodii.

Dlatego pani Sturm najlepiej

sprawdza się w rockowych klimatach.

Czyli teoretycznie jest ok.

Mnie jednak brakuje w jej głosie

tego rockowego brudu, pazura czy

też mocy. Myślę, że zespołowi bardziej

przydała się bardziej zwyczajna

wokalistka. Brzmi to nieźle,

dźwięki gitary jest oczywiście znakomity

ale bardzo podoba mi się

również mocno osadzona sekcja.

Za tą kwestię odpowiada Rolf

Munkes, to jego uszy i palce najbardziej

przy tym się nagimnastykowały.

Niestety pierwsze co usłyszycie

na "Fire & Soul" to kalki,

klisze i inne kopie. Może coś tam

wam wpadnie w ucho ale nie sądzę

abyście całość ocenili powyżej

przeciętnej. (3)

Bolido - Against the World

2021 Fighter

\m/\m/

Chilijska formacja działa we współczesnym

undergroundzie już od

dłuższego czasu, bo ich debiutancki

album został wydany siedem

lat temu w 2014 roku, ma na koncie

bardzo dobrze przyjętą płytę

"Heavy Bombers" i nie zwalnia

tempa. Bolido przygotowało prawie

godzinę porządnego materiału -

"Against the World" już od pierwszego,

tytułowego numeru pokazuje,

że Panowie dobrze wiedzą,

jak kupić słuchacza. Chwytliwy,

mocno koncertowy w refrenach

numer od razu sprawia, że chcemy

dać płycie szansę. A słuchać dalej -

zdecydowanie warto. Bardzo Halfordowy

"MIG Alley" (tu ukłony w

stronę wokalisty Johnny'ego Trivino

- nie jest łatwo śpiewać w ten

sposób) i smaczne solowe partie

basu Vica Deimosa - a to wszystko

już w drugim kawałku! Bas w

stu procentach sprawdza się także

w kolejnej propozycji - "Time to be

Yourself", gdzie panowie idą w bardziej

hardrockowym kierunku

(tak, jak później w mocno rock and

rollowym "Heartbreaker") i nie boją

się kombinować z użyciem cleana.

Sam kawałek mógłby znaleźć

się na albumie Satrianiego, wśród

bardziej bluesowych kompozycji z

"Surfing with the Alien". Zespół

przyznaje zresztą, że nie obce są

im wpływy z lat 70. i classic rock.

Ślady tego gatunku można usłyszeć

w refrenach "Angel in Black

and White" ze znakomitą partią

mówioną w stylu "The Sentinel"

Judas Priest i Van Halen'owym

"BHWF". Żeby zwolnić nieco tempa,

Bolido zdecydowało się umieścić

na płycie łączący rocka progresywnego

i klasyczny metal prawie

dziewięciominutowy "In Dreams",

z echami lat 90. (grunge w wydaniu

Alice in Chains, "Floods" Pantery).

Rozbudowana kompozycja,

zaczynająca się mocno charakterystycznym

cleanem, chociaż płynie

swoim wolnym rytmem, nie nudzi

i w drugiej części, po przerwie przechodzi

w zupełnie inny kawałek na

wzór "Dreamer/Deceiver" Judas

Priest. To właśnie druga część,

utrzymana jednak nie w duchu początków

Priest, a ery "Painkillera",

jest najmocniejszym elementem

"Against the World". Bolido

zahacza nawet o glam metal z wyśpiewanym

w tekście "Turbo" mottem

"live fast, die young" - co ciekawe,

oprócz typowych, heavy solówek,

małe wstawki harmonii gitar

czerpią również z wczesnego Deep

Purple. Nieobce są chłopakom

również patenty Iron Maiden,

czyli łączenie upamiętniania historycznych

wydarzeń z metalem, bo

ostatni na płycie "White Hell"

został poświęcony bitwie stalingradzkiej.

Można powiedzieć, że to

słuchowisko - dwudziestominutowy,

zilustrowany mówionymi partiami

dźwiękowy obrazek pełen gitarowej

precyzji (ponownie ukłony

w stronę Trivino - tym razem w roli

gitarzysty, brawa szczególnie za

emocjonalną solówkę z okolic dziewiętnastej

minuty). "Against the

World" udowadnia, że Bolido to

już zespół kompletny - trzymający

się tradycji, ale z wypracowanym,

własnym stylem, który nie boi się

wyzwań i eksperymentów, a

oprócz kilkuminutowych, chwytliwych

bangerów, radzi sobie również

z progresywnymi, mocno rozbudowanymi

kompozycjami.

Wśród albumów, które wyszły w

tym roku - perła. (5)

Iga Gromska

Brother Against Brother - Brother

Against Brother

2021 Frontiers

Pamiętacie projekt Allen/Lande?

Najwidoczniej szefowi Frontiers

Serafino Perugino marzy się powtórzenie

sukcesu współpracy Jorna

Lande i Russella Allena, stąd

powielanie tej formuły, tyle, że w

nieco zmienionej formie. Mamy

więc ponownie dwóch świetnych

wokalistów, ale tym razem pochodzących

z Brazylii i niezbyt znanych

na arenie międzynarodowej:

bardzo doświadczonego Nando

Fernandesa i młodszego Renana

Zontę, a skład dopełniają świetni

sidemani z wszędobylskim Alessandro

Del Vecchio na czele.

Właśnie wydali pod szyldem Brother

Against Brother debiutancki

album, blisko 50 minut melodyjnego

heavy metalu. Do warstwy

wokalnej tych 11 kompozycji nie

mam najmniejszych zastrzeżeń,

obaj panowie są absolutnymi mistrzami.

W dodatku nie dość, że

świetnie dzielą się poszczególnymi

partiami, to równie dobrze wypadają

w duecie - nie tylko w refrenach.

Muzycznie nie jest już jednak

tak dobrze. Owszem, kilka

utworów (opener "Two Brothers",

patetyczny "City Of Gold", klimatyczny

"In The Name Of Life" czy

rozpędzony "Lost Son") to metalowe

konkrety, taki hard'n'heavy na

wysokim poziomie. W metalowo-

160

RECENZJE


symfonicznej stylistyce Del Vecchio

też się sprawdził ("Heaven

Sent"), a już w nawiązujących do

hard rocka, orientalizujących

"Deadly Sins" (kłania się Rainbow)

i "Whispers In Darkness" (tu z kolei

słychać momentami echa Led Zeppelin)

dał prawdziwy popis, podobnie

jak obaj wokaliści oraz Jonas

Hornqvist i Michele Sanna. Sęk

tylko w tym, że mamy tu też nijaki,

popowo-melodyjno-nowoczesny

"What If", a do tego sztampowe,

powermetalowe "Haunted

Heart", "Demons In My Head" i

"Valley Of The Kings", które tak

naprawdę bronią się tylko dzięki

klasowym partiom wokalnym.

Dlatego za całość tylko (4), ale

liczę, że nie jest to ostatnie słowo

Brother Against Brother i na kolejnej

płycie będzie już zdecydowanie

lepiej.

Wojciech Chamryk

Burning Amp - Like A Rock

2021 STF

Burning Amp to niemiecki kwartet,

który powstał w roku 2011. W

roku 2019 debiutowali albumem

"Dead End Road" aby po trzech

latach wydać kolejny, właśnie omawiany

krążek "Like A Rock". Ogólnie

muzyczny świat Niemców to

szeroko pojęty oldschoolowy hard'

n'heavy. Niestety bardzo schematyczny,

ocierający się wręcz o cytaty.

Posłuchajcie taki "The Reason"...

ciekaw jestem, czy też będziecie

mieli podobne skojarzenia.

Ogólnie na najnowszym albumie

przeważają dość różnorodne dynamiczne

kompozycje. Niemniej muzycy

nie uciekają od zwolnień czy

też klimatycznych fragmentów.

Mają też pełną balladę "No Way

Back" oraz balladowowo-rockowy

kawałek "Father". W ten sposób

wpisują się w przyjęte normy całego

nurtu, gdzie wolny kawałek musi

być. Co ciekawe wspomniana

czytelność inspiracji w początkowej

fazie odsłuchu jest mocno

irytująca, ale z czasem człowiek

przywyka i niektóre kawałki dostają

pewnego animuszu a nawet poczucia

świeżości. Chociażby rozpoczynający,

dynamiczny "Easy" czy

też podobny w zadziorności "Clear

Words". Myślę, że takie granie dobrze

sprzeda się też w warunkach

koncertowych. Niestety ta ekscytacja

na dłuższą metę nie tuszuje wykorzystanych

przez Niemców grubo

ciosanych wzorców. Za to podoba

mi się rasowe brzmienie instrumentów

oraz głos śpiewającego gitarzysty

Christiana Löera. Jednak

nie sądzę aby "Like A Rock" zawojowało

większą publikę, mimo, że

wydawca zastrzega się, iż zainteresowanie

formacją jest bardzo duże.

Owszem jak ktoś zgra się z przekazem

Burning Amp to może nawet

przez jakiś czas się pokiwa w

rytm muzyki, ale i tak w końcu

muzyczne schematy zrujnują podjętą

zabawę. Także mimo pewnych

przebłysków raczej nie ma co liczyć

ze strony tego ansamblu na

coś ekstra. Dla mnie zespół i płyta

to, co najwyżej solidny średniak

nic więcej. (3)

\m/\m/

Chalice Of Sin - Chalice Of Sin

2021 Frontiers

Na okładce anielica walczy z diablicą,

a na płycie mamy kolejną

międzynarodową supergrupę z wytwórni

Frontiers rodem. Oczywiście

w jej składzie nie mogło zabraknąć

niezmordowanego Alessandro

Del Vecchio, a dopełniają go

świetny wokalista Wade Black (ex

Crimson Glory, Seven Witches czy

Leatherwolf), gitarzysta Martin

Andersen i perkusista Mirkko

DeMaio. Zestawienie tych nazwisk

nie pozostawia cienia wątpliwości

co będzie grane: heavy/power

metal w duchu lat 80. i 90., coś na

styku Judas Priest, amerykańskich

formacji z tamtych lat pokroju

Riot, ale też i Stratovarius. Słuchanie

takich płyt, po "przebojach"

z udziwnionymi sympho-potworkami

w rodzaju Metalwings, to

prawdziwa ulga, bo mamy tu prawdziwą,

mocną muzykę. Chalice

Of Sin czerpią natchnienie nie tylko

od wspomnianych wyżej zespołów:

miarowy rocker "Miracle" ma

w sobie coś z przebojowości Dio z

okresu LP "Sacred Heart", Black

też daje radę w tej konwencji; szybki

"Sacred Shrine" łączy starą i nową

szkołę power metalu, a "The

Show" to potężny, iście thrashowy

cios z ostrym refrenem i intensywnymi

partiami perkusji. Świetny

jest też przebojowy opener "Chalice

Of Sin", niczym z drugiej połowy

lat 80., ciut orientalny "I Stand"

czy balladowy "Through The Eyes

Of A Child", w którym wokalista,

chyba z pewnym wsparciem, pokazuje

się z nieco innej, bardziej lirycznej

strony. Można więc podchodzić

z pewną nieufnością do tych

wszystkich projektów włoskiej wytwórni,

ale nie da się ukryć, że wiele

z nich trzyma poziom, co potwierdza

też zawartość "Chalice

Of Sin". (4,5)

Wojciech Chamryk

Cirith Ungol - Half Past Human

2021 Metal Blade

Przyznam, że gdy usłyszałem o

ukazaniu się EP-ki "Half Past Human"

byłem lekko skonfudowany.

Przecież od świetnego powrotnego

albumu "Forever Black" nie upłynął

nawet rok, a tu już kolejny materiał.

Okazało się jednak, że ten

minialbum zawiera cztery nagrane

na świeżo niepublikowane wcześniej

utwory pochodzące z okresu

sprzed wydania debiutanckiego

albumu "Frost and Fire" (czyli

sprzed roku 1981). Ta informacja

nie wzbudziła mojego entuzjazmu.

Wręcz przeciwnie. Podczas mojej

dwudziestoletniej przygody z muzyką

metalową zdążyłem zauważyć,

że takie wydawnictwa często

są zapchajdziurą w dyskografii albo

próbą wyciągnięcia kasy od wiernych

fanów (ci mniej wierni zazwyczaj

sobie tego typu płyty odpuszczają),

a większość tych "wykopalisk"

powinna pozostać głęboko w

ziemi. Tym razem jednak pozytywnie

się zaskoczyłem. Słuchając

"Half Past Human" po raz pierwszy,

nie mogłem uwierzyć, że tak

świetne kawałki nie trafiły na żadną

z dotychczasowych płyt zespołu.

Weźmy sobie na przykład pierwszy

z brzegu "Route 666". Kawałek

ten, mimo że jest grany, powiedzmy

to sobie szczerze przez

dziadków (pomijam tu Jarvisa), to

ma w sobie mnóstwo młodzieńczego

luzu i charakterystycznej dla garażowych

kapel naiwności.

Przypuszczam, że u członków zespołu

pamiętających jeszcze jego

działalność w latach siedemdziesiątych

zakręciła się łezka w oku z

powodu wspomnień młodości. Riff

rozpoczynający "Shelob's Liar" to

zaś kwintesencja hard rocka ówczesnej

dekady. Takie AC/DC na

pewno by się go nie powstydziło, a

myślę, że i sam mistrz Ritchie

Blackmore by nim nie pogardził.

"Brutish Manchid" udowadnia zaś,

że Cirith Ungol był zespołem,

który od samego początku miał jasną

wizję swojego stylu. Ten kawałek

spokojnie mógłby się znaleźć

na "One Foot in Hell". Całość

wieńczy rozbudowany, pełny bardzo

przemyślanych zmian tempa

utwór tytułowy. Ten zaś swym klimatem

przypomina mi nieco "Fallen

Idols" z płyty "Paradise Lost".

Na uwagę zasługuje fakt, że wszystkie

te utwory zostały napisane

zanim Tim Baker dołączył do zespołu.

To zadziwiające jak świetnie

się w nich odnalazł, mimo że nie

były one tworzone stricte pod niego.

"Half Past Human" na pewno

umili wszystkim fanom oczekiwanie

na kolejny album z premierowym

materiałem. Miejmy nadzieję,

że nastąpi to w miarę szybko

(5).

Bartek Kuczak

Crawling Manifest - Radical

Absolution

2021 Self-Released

Łatki, szufladki, kategorie, ułatwienia...

Zanim jeszcze zacząłem słuchać

"Radical Absolution" zespół

już raczył mnie poinformować, że

to coś dla fanów Lamb Of God,

Megadeth, Testament i Exodus.

Owszem, w muzyce tych młodych

Amerykanów nie brakuje odniesień

do dokonań wymienionych wyżej

zespołów, ale to poprawnie zagrany,

nowoczesny, podziemny

thrash, nic więcej. Czasem bardziej

ekstremalny, gdzie indziej z wyrazistym

groove, czasem odwołujący

się też do tradycyjnego heavy, ale

najczęściej monotonny i bez wyrazu,

szczególnie kiedy chłopaki porywają

się na dłuższe, rozbudowane

kompozycje w rodzaju tytułowej

czy "Nothing To Lose".

Znacznie ciekawiej jest w utworach

krótszych, bardziej jednorodnych

stylistycznie (thrashowy "World

War III", podszyty speed metalem

"Revolution"). Są tu więc pewne

przebłyski, ale jako całość drugi album

Crawling Manifest nieźle

mnie wynudził, chociaż trwa tylko

38 minut. (3,5)

Crisix - The Pizza EP

2021 Listenable

Wojciech Chamryk

W oczekiwaniu na szósty longplay,

hiszpański Crisix częstuje nas

pizzą. Wprawdzie zimną, ale towarzysząca

jej muzyka jest gorąca, bo

ociera się o granicę thrashu z ekstremalnym

metalem. Póki co usłyszeć

mogłem tylko cztery nowe

utwory: "No Tip For The Kid",

"World Needs Mosh", "Raptors In

The Kitchen" oraz "It's Tough To

Cook A Song". Te tytuły, w zestawieniu

z okładką oraz opakowaniem

winyla, jakie zazwyczaj kryje wewnątrz

pizzę, świadczą o zdrowym

dystansie muzyków oraz o ich poczuciu

humoru na miarę dawnego

Anthrax. Trochę obawiałem się, że

RECENZJE 161


nic nie będzie słychać na tym albumie,

ale jak przystało na odnoszący

sukcesy współczesny zespół metalowy,

brzmienie jest słuchalne - żywe,

ale nie demówkowe. Crisix bawi

się w najlepsze, hałasując bezkompromisowo,

ale z wyczuciem.

Nie zamula, tylko trafia w sedno

gustu thrashersów za sprawą ekscytujących

riffów, (często grupowych)

okrzyków, dynamicznie łomoczącej

perkusji oraz efektownych

przerywników (na wpół żartobliwe

głosy nawiązujące do dostawy

pizzy, ale też pauzy wszystkich

lub niektórych instrumentów).

W efekcie, każda chwila wydaje

się przemyślanym i niezbędnym

elementem budującym przekonującą

całość, której chce się słuchać

znów i znów, wielokrotnie.

Jakub Czarnecki postawił szóstkę

Crisix "Against the Odds" (HMP

69, str. 157) m.in. za to, że Hiszpanie

mieszają starą szkołę z nowoczesnym

brzmieniem i wykazują

się przy tym własną inwencją

twórczą. Ja bym tak nie napisał o

"The Pizza", bo uważam, że tym

razem dostajemy starą szkołę bez

wyraźnych nowoczesnych naleciałości.

Ot, lata osiemdziesiąte. Innowacja

polega jednak na tym, że

rzecz nie tyczy się diabła ani rozpusty

niskich lotów, tylko - przewrotnie

- pysznego jedzonka. Ewidentnie

wykorzystano starą muzyczną

konwencję, żeby poprawić

nam nastrój, zamiast siać patologię.

Ogień kuchenny zastąpił ogień

piekielny a dynamika gotowania -

destrukcyjną agresję. Jednocześnie

w wykonanie włożono tak wiele zapału

i pobudzono tak podstawowe

instynkty, że w gruncie rzeczy nie

czuć jakoby miało to być płytkie.

Ludzkie zmysły doznają silnych

bodźców, gdy w brzuchu burczy a

przed sobą widzimy typową, smaczną

pizzę. Naturalnie zapominamy

o piekle i odruchowo sięgamy

po kawałek. Równie fajnie jest sięgnąć

po przedsmak szóstego longplay'a

Crisix, a później spróbować

samemu coś upichcić przy pomocy

"Speed Metal Kitchen Of Doom".

(-)

Sam O'Black

Crossbones' Creed - Troublemaker

2020 Molot/Irond

Ten rosyjski zespół brzmi tak, jakby

wywodził się z południowych

stanów Ameryki, chociaż Soczi

pod względem klimatycznym też

niczego nie można zarzucić. W internecie

pojawia się często informacja,

że Crossbones' Creed grają

hard rocka, ale to uproszczenie,

wynikające przede wszystkim z

tego, że obecnie coś lżejszego od

ekstremalnego czy tradycyjnego

metalu wrzuca się, niejako automatycznie,

do wielkiego worka z łatką

"hard". Tymczasem Evgeny Poznyakov

i jego trzech kumpli grają

hard'n'heavy na modłę lat 80. Jest

więc ostro, ale i przebojowo ("Easy

Ride", "Destination", "Water Is

High"), nie brakuje typowych ballad

("Where You Belong") oraz

utworów klimatycznych tylko częściowo,

a później już siarczystych

("More"). Skojarzenia z blues/

southern rockiem budzi zaś kilka

utworów czerpiących z bluesa

("My Way", "See You Again", tytułowy

"Troublemaker", "When The

Sun Goes Down") i nie jest to w

żadnym razie czynione na siłę i bez

polotu, bo słychać, że muzycy

świetnie odajdują się również w tej

stylistyce - aż trudno uwierzyć, że

"Troublemaker" to ich debiutancki

album. (5)

Wojciech Chamryk

Cynik Scald - Aged Spirit

2019 Self-Released

Lipiec 2021. Dostaję do recenzji

pliki z albumem wydanym, chyba

tylko w formie elektronicznej, prawie

dwa lata temu, dopełnione

dwoma "nowymi" numerami singlowymi

z roku ubiegłego... Albo

ktoś dopiero się obudził i ruszył ze

spóźnioną promocją, albo uważa,

że "Aged Spirit" to ponadczasowe

arcydzieło. Ano, nic z tego, bo długogrający

debiut tego międzynarodowego

składu (śpiewający Rosjanin,

a do tego Amerykanin, Japończyk,

Turek i Francuz) to bieda z

nędzą, jakieś popłuczyny po Lordi,

SOAD, Rammstein czy The Sisters

Of Mercy. Zwykle brzmiące

niczym parodia ("Silent Rainbow"

po prostu rozbraja, tak jak morski

"Storm" z adekwatnym cytatem),

czasem tylko ciut ciekawsze, jak

klimatyczny, śpiewany po rosyjsku

"Drakon" czy "Cynik" z akcentami...

reggae, ale to zdecydowanie

zbyt mało. Eksperymentów jest tu

zresztą więcej, ale doprawiony partią

harmonijki opener "When The

Sun Goes Down" brzmi niczym

kpina z motocyklowego rocka, a

"Can Dance Without You" to połączenie

nowoczesnej elektroniki z

klimatami bałkańsko/klezmerskimi.

Singlowe "Lullaby" i "City Of

Nemesis" są trochę ciekawsze, ale

to i tak jakaś III liga, nic więcej -

hasełko reklamowe, że to muzyka

dla fanów Ghost, Lamb Of God,

Crematory czy Grave Digger jawi

się więc niczym kiepski żart, zresztą

nie pierwszy związany z tą

płytą. (1)

Dagorlath - 2010-2020

2021 Self-Released

Wojciech Chamryk

10-lecie istnienia hiszpańscy powermetalowcy

z Dagorlath uczucili

wydaniem kompilacji. To osiem

nagranych na nowo starszych

utworów, pochodzących w większości

z albumów "Inmortal"

(2012) oraz "Última alianza"

(2015). Nie wiem jak brzmiały te

płyty, ale sound tej rocznicowej

składanki jest zwykle syntetycznocyfrowy.

Na szczęście nie zawsze,

dzięki czemu opener "Inmortal"

czy rozpędzony "Despertar" uderzają

mocniej niż powerowa średnia.

Reszta materiału jest jednak

co nawyżej przeciętna - może jeszcze

"La caída de Numenor" ma coś

w sobie, bo Dagorlath grają w

nim z większym pazurem, fajnie

różnicują tempo, a Laura Illán i

Marcelino Romero dodają do tego

efektowne solówki syntezatorów

i gitary. Można też posłuchać

klimatycznej ballady "El eco de tu

adiós", (tu z kolei plus dla wokalisty

Daniego Hernándeza), ale

jako całość "2010-2020" niczym

szczególnym nie zachwyca - gdybym

trafił na tę płytę przypadkowo

w sieci, dałbym sobie z nią

spokój już po kilku minutach. (3)

Wojciech Chamryk

Dan Baune's Lost Sanctuary -

Lost Sanctuary

2021 ROAR!

Wydawca zachwala, że Dan Baune

to światowej klasy multiinstrumentalista,

który po 10 latach sesyjnej

pracy w Londynie postanowił

zrobić coś na własny rachunek.

Sam nigdy o tym gitarzyście nie

słyszałem, nie mam też nawet jednej

płyty powstałej z jego udziałem,

ale do autorskiego debiutu

pod szyldem Dan Baune's Lost

Sanctuary podszedłem z zainteresowaniem.

Zaciekawiło mnie bowiem

to, że Baune postanowił

wrócić na tej płycie do swych muzycznych

korzeni, to jest NWOB

HM, thrashu i melodyjnego death

metalu, a do tego zaprosił wielu

znakomitych gości, przede wszystkim

wokalistów. To drugie sprawdziło

się bez pudła: Bob Katsionis

w patetycznym, czerpiącym od

Maiden "Open Your Eyes" wypada

po prostu fenomenalnie, podobnie

jak Doogie White w epicko/

power/symfonicznym "Lost Sanctuary",

okraszonym dodatkowo gitarowymi

partiami Chrisa Webba

(Solsikk, Biomechanical). Mamy

tu również świetny duet Rasmus

Bom Andersen (Diamond Head)/

Jennifer Diehl (Fire Red Empress)

w dynamicznym "Temple Of Fear",

a w "Unholy" poza Diehl udzielają

się jeszcze Herbie Langhans

(Avantasia, Firewind) i Aliki Katriou

(Eight Lives Down), która

śpiewa też w zróżnicowanym "God

Of War". Ostatnim gościem jest

Matt Mitchell (Furyon), ale akurat

"Master Of You" wypada wokalnie

tak sobie, nawet lider prezentuje

się głosowo lepiej od Brytyjczyka,

choćby w majestatycznym

"No Man's Land". Kuleje

jednak warstwa instrumentalna, bo

to zagrany na wysokim poziomie

technicznym, ale jednak dość

sztampowy power metal - deklaracje

Baune'a okazały się bez pokrycia:

tyle, że gdzieniegdzie pojawiają

się blasty ("Arise", "The Arconite"),

ale to za mało, by móc napisać

o "Lost Sanctuary", że zawiera

też elementy zaczerpinęte z

thrash czy death metalu. Całość

jest jednak solidna, fani poweru nie

będą rozczarowani. (4)

Wojciech Chamryk

Dark Arena - Worlds Of Horror

2021 Pure Steel

Podobnie jak Ironbound (wobec

Iron Maiden), recenzowany album

również może spoktać się ze skrajnymi

reakcjami. Niewykluczone,

że podzieli on fanów US power

metalu na gorących wielbicieli i na

hejterów, ponieważ brzmi jak oda

do Helstara. Zastanawiałem się

jakiś czas, po której stronie się

opowiedzieć i ostatecznie uznałem,

że żaden album Helstara nie był

osnuty tak gęstym mrokiem jak

Dark Arena "Worlds Of Horror".

Fakt, że James Rivera jako pierwszy

metalowy wokalista śpiewał o

wampirach a jego najlepsze krążki

budzą grozę, ale w moim odczuciu

to Dark Arena mrozi krew w

żyłach. Różnica jest taka, jakbym

najpierw oglądał świetny horror a

zaraz po nim zobaczył "The Plagues

Of Breslau" (jeśli nie wiecie o

co chodzi, to tym lepiej dla Was).

Na tym polega twórcza innowacja,

że na bazie już istniejących różnych

składników ktoś proponuje

coś innego, co dotąd nie pojawiło

162

RECENZJE


się w identycznym kontekście.

Mniejsza o wtórne dźwięki, nie

będę ich analizować, bo w tym

przypadku bardziej liczy się efekt

wywierany na uważnych słuchaczy,

czyli zmrożona krew w żyłach

miłośników US power metalu.

Osobiście przeraziłem się, gdy zagłębiłem

się w temat i zacząłem

analizować cały przekaz "pod mikroskopem".

Postaciom zza światów

towarzyszą upiorne wibracje,

uruchamiające we mnie poczucie

nieopisanego zagrożenia - jeszcze

nigdy dotąd tak się nie czułem.

Jednocześnie trudno się od tego

uwolnić, to wciąga. I nie ma żadnego

światełka na końcu tunelu,

bo ostatnia ballada "Abandoned"

ucina nikłe resztki nadziei. Tytuł

"Worlds Of Horror" dobitnie informuje,

że ta płyta zabiera nas w

podróż do innych światów, a to

ułatwia nam odseperowanie jej od

wydarzeń z naszego realnego życia.

Cokolwiek złego tam się nie stanie,

dotyczyć to ma "światów horroru"

a nie naszej osobistej przestrzeni.

Gdyby Dark Arena chciała zapaskudzić

Ziemię, nie podobałoby mi

się to. A tak, dostrzegam, że to na

pewno nie jest ich intencją. Ciekawy

zabieg. Ostatni longplay Helstar

z premierowym materiałem

"Vampiro" ukazał się w 2016 roku

a teraz nastał czas, abyście dali

szansę Dark Arenie. (4.5)

Deadwolff - Deadwolff

2021 Metal Assault

Sam O'Black

To kasetowa reedycja debiutanckiego

demo Kanadyjczyków, opublikowanego

w wersji cyfrowej w

ubiegłym roku. Już z tego, jak na

zdjęciach prezentują się Thomas

Wolffe i Bobby Deuce można bez

pudła wysnuć wniosek, że preferują

metal starej szkoły, taki z przełomu

lat 70. i 80. Na ich potrzeby

ukuto zresztą zgrabne określenie

the new wave of heavy rock'n'roll,

całkiem adekwatne do tego co

chłopaki grają. Termin hard'n'

heavy też tu pasuje, bo to dźwięki

totalnie archetypowe, czerpiące od

Judas Priest z lat 1976-78,

Triumph, W.A.S.P., April Wine

czy lżej brzmiących zespołów nurtu

NWOBHM, czyli tych zorientowanych

bardziej hardrockowo.

Deadwolff już dynamicznym openerem

"Walking On Nails" sygnalizują,

że nie tylko starannnie odrobili

lekcje z przeszłości, ale talentu

też im nie zabrakło. Grają dość

prosto, ale z ogniem, do tego nie

bawią się w liczne nakładki: kiedy

Deuce wycina solówkę, Wolffe

(odpowiedzialny również za wokale

i partie perkusji) zapewnia intensywny,

basowy podkład, co daje

bardzo dobry efekt. Puls basu stanowi

też o sile, nieco glamowego,

"Double Up" czy "Wanted Man's":

szybkich, dynamicznych i całkiem

przebojowych utworów. "Pedal To

The Metal" i "Six To Midnight" są

trochę mocniejsze, ale to cały czas

brzmienie tak z 1979 roku, cudownie

oldschoolowe i jak widać ponadczasowe.

Szkoda, że rzecz wyszła,

póki co, tylko na kasecie, bo

jednak 12" MLP byłby dla "Deadwolff"

wymarzonym nośnikiem -

dla mnie bomba i czekam na więcej.

(5)

Wojciech Chamryk

Deathblow - Insect Politics

2020 Sewer Mouth

Chłopaki z Salt Lake City zwrócili

uwagę fanów oldschoolowego thrashu

debiutanckim albumem "Prognosis

Negative" z 2014 roku, a

po wydawniczej przerwie wrócili z

drugim, pełnym materiałem. "Insect

Politics" w żadnym razie nie

rozczarowuje, bo to siarczysty, pełen

mocy thrash, a do tego niepozbawiony

smaczków - zwolennicy

klasycznych płyt Exodus, Forbidden,

Metalliki czy Overkill znajdą

na tej płycie mnóstwo dla siebie.

Balladowe, melodyjne intro

"Brain Bugs" to oczywiście zmyłka,

ale Deathblow nie epatują brutalnością,

nie gruchoczą kości, stawiając

na dynamiczne, zróżnicowane

utwory, których refreny da się nawet

zanucić. Ważna wydaje się tu

również równowaga pomiędzy partiami

gitarowego duetu oraz sekcji,

bo nie ma mowy o sytuacji soliści

plus mało istotne, rytmiczne tło;

wszystko współbrzmi, pasuje do

siebie, co tylko uwypukla walory

poszczególnych kompozycji, choćby

"Nefarious Ends" czy "Through

The Eyes Of Delusion". W finałowym

"Behind Closed Doors" robi się

co prawda zdecydowanie ostrzej,

to jazda typu Motörhead na sterydach,

ale mamy tu również balladową

wstawkę i skandowany, wyrazisty

refren. Podoba mi się też

dynamiczny "Agent Zero", bo ma w

sobie również coś z ducha tradycyjnego,

melodyjnego, ale i niepokornego

heavy lat 80., co tym lepiej

świadczy o muzykach, najwyraźniej

czerpiących nie tylko od

klasyków thrashu. (5)

Wojciech Chamryk

Dee Snider - Leave A Scar

2021 Napalm

Gdy na początku obecnego stulecia

Dee Snider śpiewał na żywo pierwsze

utwory ze swej solowej twórczości,

fani Twisted Sister uznawali

to za przerwę na wyjście do

łazienki. Heavy metalowcy kojarzyli

go głównie jako lidera sceny

hair metalowej lat osiemdziesiątych.

Owszem, cały czas pozostawał

charyzmatyczną ikoną wolności,

ale - tak wydawało się jeszcze do

niedawna - mającą swoje najlepsze

metalowe czasy dawno za sobą.

Zdecydowanie odmieniło się to dopiero

na "For the Love of Metal"

(2018), czyli na inspirującym i

przekonującym powrocie Dee Snidera

do czołówki. Stylistycznie,

zarówno "For the Love of Metal",

jak i "Leave A Scar" to zupełnie inna

szkoła grania niż Twisted Sister.

Ktoś mógłby wręcz nazwać je

nowoczesnym heavy metalem. Nic

dziwnego, bo brzmią współcześnie,

oba najnowsze krążki wyprodukował

w końcu Jamey Jasta (lider

metalcore'owego Hatebreed). Gitarom

obniżono strój, ścianę dźwięku

podbasowano na maksa itd.

Pierwszy numer z zestawu "Leave

A Scar", czyli "I Gotta Rock

(Again)" nawiązuje oczywiście do

Twisted Sister "I Wanna Rock",

ale przede wszystkim przekazem,

bo muzycznie to jest niesamowicie

entuzjastyczne uderzenie heavy/

thrashowe, a nie jakieś tam shockhair-rockowe.

Następne kawałki

nie spuszczają z tonu, bo zarówno

"All or Nothing More", "Down But

Never Out",…, niech tam, po co

wymieniać? Cały album eksploduje

energią. Nie wspominając o tym,

że w "Time To Choose" udziela się

wokalnie George "Corpsegrinder"

Fisher (Cannibal Corpse).

"S.H.E." to wcale nie ballada, takową

jest dopiero ostatnie "Stand",

choć też nie do końca, bo to nie

mdła pioseneczka o niczym, tylko

drapieżne i dosadne wezwanie do

wzięcia się w garść. Nie zapominajmy,

że tak piorunujący efekt osiągnięto

dzięki współpracy wielu muzyków.

Nie tylko jeden Dee Snider

szaleje jak buhaj (aczkolwiek z

profesjonalnie wyszkolonym

kontr-tenorem), lecz perkusista

Nick Bellmore, gitarzyści Charlie

Bellmore i Nick Petrino oraz basista

Russell Pzutto również dają

nam ogień. Nie brakuje inwencji w

ich grze: melodii, ostrych riffów,

łagodniejszych urozmaiceń, rytmicznych

przejść, a także innych zapadających

w pamięć patentów.

Na oddzielne uznanie zasługują solówki

gitarowe jak u Megadeth,

których nie trzeba specjalnie szukać,

bo pojawiają się jakby "wszędzie".

Dee Snider wydał tą płytę

przede wszystkim dlatego, że miał

wiele ciekawego do przekazania w

lirykach i chciał podnieść słuchaczy

na duchu, ale w międzyczasie

jego zespół przygotował kawał

świetnej muzyki, balansującej

gdzieś pomiędzy nowoczesnością a

old schoolem. Gdybym się uparł,

to znalazłbym fragmenty zahaczające

o sztampę, a nawet o nu metal,

ale nawet takie prezentują się okazale

w wykonaniu przedstawionej

ekipy. Dee Snidera znów warto

słuchać, a nie tylko wspominać.

(4.5)

Sam O'Black

Desaster - Churches Without

Saints

2021 Metal Blade

W drugiej połowie lat 90. i na początku

kolejnej dekady takie albumy

jak "A Touch Of Medieval

Darkness" czy "Tyrants Of The

Netherworld" były niczym haust

świeżego powietrza w stylistyce

ekstremalnego metalu, chociaż tak

naprawdę Desaster niczego nowego

nie wymyślili. Dopracowali jednak

siarczysty black/thrash do

perfekcji, a od tego czasu wciąż są

aktywni, wypuszczając właśnie

dziewiąty już album. "Churches

Without Saints" też trzyma poziom

- jeśli ktoś kibicuje Niemcom

od początku istnienia, na pewno

nie będzie rozczarowany, a do tego

dzięki tej płycie mogą zdobyć

również młodszych fanów - nawet

takich, których nie było jeszcze na

świecie, gdy Infernal z kumplami

zaczynali grać. Do tego, chociaż

Desaster to zespół totalnie oldschoolowy,

rzecz można uosobienie

muzycznego konserwatyzmu,

czego dowodem jest choćby nagranie

tego albumu w sali prób, to mamy

też na "Churches Without

Saints" pewne eksperymenty. Od

deathowej mocy niektórych utworów,

przez całkiem melodyjne jak

na tę stylistykę (posłuchajcie "Exile

Is Imminent" albo "Learn To Love

The Void"!), aż do swoistej trylogii

"Churches Without Saints" / "Hellputa"

/ "Sadistic Salvation". Utwory

te nie są ze sobą co prawda powiązane

ani tekstowo, ani muzycznie,

ale każdy jest dobrym przykładem

odmiennego podejścia:

pierwszy to miarowy, posępny numer,

po części ballada; kolejny

uderza z thrashową intensywnością,

a trzeci łączy jazdę na najwyższych

obrotach z mrocznymi zwolnieniami

i wykrzykiwanym gnie-

RECENZJE 163


wnie refrenem. A mamy tu przecież

jeszcze tak udane numery jak

choćby "Failing Trinity" czy

"Armed Architects Of Annihilation

(In Clarity For Total Death)" - nie,

mniej niż (5) za taką płytę dać nie

mogę.

Wojciech Chamryk

Distant Past - The Final Stage

2021 Pure Steel Publishing

Czym w 2021 roku może wzbudzić

zainteresowanie szerszej publiczności

heavy metalowy album?

Fajną okładką? Wybitnym poziomem

kompozytorskim? Szerokimi

inspiracjami z rozmaitych gatunków?

Staroszkolnym klimatem?

Swobodą wykonawczą? Dającym

do myślenia przekazem w tekstach?

Cokolwiek by to nie było,

Distant Past prawdopodobnie to

ma. Przecież "The Final Stage" to

album kompletny, nadający się do

postawienia na najbardziej eksponowanym

miejscu w każdym sklepie

muzycznym na całym świecie.

Powodem, dlaczego tak się nie

dzieje, jest lansowanie staroci. Zaglądając

choćby na stronę Empiku,

w kategorii "ciężkie brzmienia" na

pierwszy plan wychodzą przecenione

Metalliki, Testamenty, nawet

Turbo i Acid Drinkers kuszą "niską

ceną". No dobra, może spróbuję

fan.pl (ponad milion wydawnictw):

posortowane wg daty premiery,

od najnowszych - widzę Paradise

Lost, Motörhead, Black

Sabbath... Starocie. Czy w lokalnych

sklepach osiedlowych też tak

jest? Serio? Świat heavy metalu

musi chyba wyglądać zupełnie inaczej

dla osób kupujących nową muzykę

w sklepach, a inaczej dla osób

śledzących, co faktycznie dzieje się

na scenie. Pamiętam jak nieraz za

czasów szkolnych szedłem do polskiego

sklepu muzycznego, nie

znajdowałem niczego ciekawego i

sfrustrowany wracałem do napiętego

harmonogramu dnia codziennego.

Zastanawiałem się, czy mam

koniecznie słuchać to, co sklepy

podsuwają mi pod nos, tylko chwilo

przestałem czuć metal czy może

to scena jest jałowa? Dopiero lektura

Heavy Metal Pages przytłaczała

ogromem fascynujących wydawnictw,

wartych moich zaskórniaków.

Tylko, że to już trzeba

było zamawiać indywidualnie.

Prawdopodobnie zdarza się tak, że

to nie słuchacze tracą bakcyla, lecz

wysycha ich źródło ulubionej muzyki.

Można jeszcze przeglądać

Spotify, YouTube itp., ale pobieżne

podejście grozi ominięciem

muzyki wymagającej głębszego

skupienia. Jeśli sięgnęliście po

Heavy Metal Pages jako do źródła

udanych albumów heavy metalowych,

to proponuję Wam sprawdzić

Distant Past "The Final Stage".

Nie są to debiutanci, bo istnieją od

2001 roku i właśnie ukazuje się ich

czwarty longplay, ale jako regularny

zespół Distant Past to nowa

sprawa (dawniej tylko projekt studyjny).

Ich najnowsza muzyka

brzmi niepozornie, możliwe że

wręcz przeciętnie, ale to za pierwszym

odsłuchem. Daję Wam

słowo, że może wkręcić się i ujawnić

swoje indywidualne zalety

dopiero za którymś razem. Powiem

więcej - jego głównym przesłaniem

jest wezwanie do zabicia smoka,

czyli do wyjścia poza strefę komfortu.

Muzycy poczują, że ich misja

została zrealizowana z powodzeniem

dopiero wówczas, gdy

spojrzycie na świat z nieco innej

perspektywy (bardziej szczegółowo

opowiada o tym lider kapeli w

wywiadzie). Także nie wszystko w

heavy metalu zostało już wymyślone,

bo w dalszym ciągu może on

wywoływać inne myśli i świeże

odczucia. Warto korzystać i dzielić

się ze znajomymi tym, co bezcenne.

Kiedy patrzę, jakie oceny stawiam

innym albumom, do tego pasuje

najlepiej czwórka, bo scena

heavy metalowa jest tłoczna od

świetnych nowości. (4)

Sam O'Black

Doro - Triumph and Agony Live

2021 Rare Diamonds Production

Od wydania najważniejszego albumu

w historii Warlock, "Triumph

and Agony", zapewniającego im

międzynarodowy rozgłos, minęły

już trzydzieści cztery lata. Nowe

wydawnictwo Doro nie jest więc

celebrowaniem specjalnej, okrągłej

rocznicy, a powrotem do przeszłości

wywołanym zwyczajnymi sentymentami.

Emocje, które słychać

na tej płycie są prawdziwe, a odsłuch

- bardzo zbliżony do wrażeń

koncertowych, które nie tak łatwo

jest przecież oddać. Dla fanów

artystki "Triumph and Agony

Live" jest pełen ciekawostek: Doro

nigdy nie zaśpiewała tego albumu

od deski do deski, a niektórych,

pojedynczych utworów nie wykonywała

na żywo wcale - ani jako

Warlock, jeszcze w czasach jego

działalności, ani solowo. Setlista

także uległa delikatnym zmianom i

tak koncert, zarejestrowany na

Sweden Rock Festival, rozpoczyna

"Touch of Evil" - energiczny

otwieracz, bardzo wymagający wokalnie.

Z tym, że chociaż dla wielu

wokalistów tak mocne rozpoczęcie

mogłoby wpłynąć na niekorzyść

dalszego seta, dla Doro nie jest to

żadna przeszkoda. Choć w kwestiach

komponowania mogła się już

częściowo wypalić (singiel "Brickwall"

wciąż tkwi w latach 80…), a

momentami mocno eksperymentować

("Love me in Black"), wokalnie

nadal trzyma podobny poziom, co

kilkadziesiąt lat temu. Wersje kawałków

z 2020 roku nie są więc w

żaden sposób gorsze, niż te z pierwowzoru

"Triumph and Agony" z

1987r. Miejsce Niko Arvaintisa,

autora większości kompozycji, zajął

przyjaciel Doro, gitarzysta Andy

Bruhn. Z utworami Warlock

radzi sobie znakomicie: choćby w

takich szlagierach, jak "I Rule the

Ruins", stałej pozycji w setlistach,

wykonywany przez Doro długo po

rozpadzie zespołu. Oczywiście tu,

podobnie jak w największym hicie

grupy "All we Are" pozostawiono

miejsce na integrację z publicznością,

która od lat jest wokalistki motorem

napędowym - jej entuzjazmu

nie mogło więc zabraknąć na

płycie, także na okładce. Ta jest

wariacją na temat oryginału:

oprócz fragmentu z kultowymi już

sylwetkami z "Triumph and Agony",

jako tło pojawia się kolaż ze

zdjęć z koncertów, co jest formą

podziękowania fanom i zaznaczenia

ich pozycji w życiu Doro. Poza

wyczekiwanymi kawałkami są i te

wspomniane mniej oczywiste, jak

"Three Minute Warning" (gdzie

Doro brzmi już, szczególnie w refrenach,

na nieco zmęczoną, jednak

nawet mimo to nie zwalnia

tempa) i "Kiss of Death". Tu szczególnie

cieszy praca gitar, idealnie

odwzorowująca to, co w oryginale

zrobił Arvanitis. Ten niespotykany

dotąd na koncertach utwór, według

samej wokalistki nigdy nie zagrany

na żywo, ze swoim delikatnym

wstępem staje się kolejną okazją,

by ze sceny zwrócić się do fanów.

Słychać, że nieco zapomniany

klasyk był przez muzyków wyjątkowo

dopieszczany: cała oprawa,

od wstępu, klimatycznego tła,

warstwy instrumentalnej jest świetnie

przygotowana, a wokalnie to

jeden z najlepszych występów

Doro na albumie (a "Kiss of

Death" pojawia się zaraz po wymagającym

"Three Minute Warning").

Po dwóch nieoczywistych elementach

setlisty, mniej więcej pośrodku,

co jest już dla artystki znakiem

charakterystycznym, pojawia się

miejsce na nostalgiczny "Für Immer"

- najpiękniejszą balladę w

dorobku Warlock i jeden z ich

największych klasyków, co publiczność

odbiera z należytym entuzjazmem

(wystarczy posłuchać

chórków w partii klawiszy, nieustających

nawet w momencie, w

którym Doro przechodzi do swojej

części!). Tu lata praktyki robią

swoje i wokalnie to ponownie jedna

z perełek na live albumie.

Szybkie tempo przywraca umieszczony

w tym miejscu "Cold Cold

World", w którym wokalistka, mimo

zbliżania się do końca płyty,

nadal pokazuje agresywniejsze

oblicze swojego głosu. Znalazła się

tu też jedna z bardziej wymagających

solówek, pełna zabawy z

tremolo i smacznych licków. Po

nim znalazł się kolejny z rzadko

pojawiających się w repertuarze kawałków,

"Make time for Love", na

który niektórzy fani również musieli

poczekać ponad trzydzieści

lat. Końcówka seta to już uczta dla

wszystkich, nie tylko zagorzałych

fanów Warlock. Nawiązując do tekstu,

Doro wspomina demony zapowiadając

"Metal Tango", kolejny

ze sztandarowych numerów, w

którym solówka również nie zmieniła

się w stosunku do oryginału -

kompozycyjnie to wciąż jedna z

najlepszych propozycji zespołu i

cieszy, że po jego rozpadzie wciąż

możemy ją w takiej formie usłyszeć.

Choć jest to album koncertowy,

którzy rządzi się swoimi prawami,

niektóre rzeczy pozostają

niezmienne i seta kończy "All we

Are", jak to Doro ma w zwyczaju -

korzystając, że kawałek pierwszy

raz pojawił się właśnie na

"Triumph and Agony", z tym, że

tym razem kończy album, zamiast

go zaczynać. I jak słychać po głosach

fanów - w tym miejscu, jako

"pożegnanie" i oddanie hołdu najlepszej

chyba płycie w dorobku

Warlock - sprawdza się idealnie.

Dobrych albumów koncertowych

wcale nie ma zbyt dużo. Często są

zwyczajnymi zapychaczami w dyskografii

i okazją do wyciągnięcia

paru groszy od fanów, pomiędzy

pracą nad nowym materiałem, a

wydaniem poprzedniego.

"Triumph and Agony" to jednak

płyta na tyle ważna w historii metalu,

że możliwość usłyszenia jej po

tylu latach ucieszy z pewnością

wiele osób w środowisku, a jej pojawienie

się w tym trudnym koncertowo

okresie cieszy już wyjątkowo.

Szczególnie na przyzwoitym poziomie,

który dowodzi, że album

wytrzymał próbę czasu. Sama

Doro także nie próżnuje - pracuje

nad materiałem na nową, solową

płytę, a spragnionych usłyszenia jej

live, ale tym razem naprawdę "na

żywo", czekają koncerty - najprawdopodobniej

również w Polsce. (5)

Iga Gromska

Dragon's Kiss - Barbarians Of

The Wasteland

2021 Firecum

Kolejne wznowienie, tym razem

debiutanckiego albumu portugalsko-amerykańskiego

projektu Dra-

164

RECENZJE


gon's Kiss z roku 2014. Fani oldschoolowego

heavy pewnie łykną

tego longplaya bez popitki, tym

bardziej, że udziela się tu przecież

Adam Neal z Savage Master. Nie

gra jednak na gitarze - od tego są

inni, w tym Hugo Conim - ale

śpiewa. I to całkiem nieźle: ostro,

zadziornie, brzmiąc momentami

("Wild Pack Of Dogs") niczym

Udo Dirkschneider, ale obdarzony

wyższym głosem. Muzycznie

Dragon's Kiss to heavy/power metal

z lat 80. Nie jakiś rzucający na

kolana, ale sprawnie zagrany, surowy

i dynamiczny, tak jak w tytułowym

openerze, "Ride Til We

Die" czy "Castle Of The Witch". Są

też momenty ostrzejsze, pod

speed/thrash ("I Embraced The

Serpent And The Devil In The

Dark"), a na okrasę dwa udane covery,

"Somewhere Up In The Mountains"

Marquis De Sade i "Rock

'N' Roll Soldiers" New Order. Słucha

się tego nieźle, ale czy kupiłbym

tę płytę? Ano właśnie... Ale:

(4) dam, bo jednak zasłużyli, poza

tym wydawca zapowiada na jesień

EP "The Last Survivors" z premierowym

materiałem Dragon's Kiss,

liczę więc, że może być ciekawiej.

Wojciech Chamryk

Eisenhand - Fire Within

2021 Dying Victims

To, że współcześnie coraz więcej

zespołów powraca do tradycyjnego

heavy nie jest niczym zaskakującym.

Austriacy z Eisenhand robią

jednak dodatkowy krok w tył.

Może nawet kilka. Ich album "Fire

Within" z muzyką prosto z podziemi

Linz to fuzja old-schoolowego

metalu z szybkim rock and

rollem spod znaku Venom czy

Motorhead. Brudne brzmienie,

brudne, skandujące wokale, proste

riffy, proste solówki. Na co komu

wirtuozeria, skoro słychać energię i

pasję, w wyniku których powstał

kawał świetnego materiału. Przekombinować

jest bardzo łatwo.

Prosty, ale chwytliwy songwriting

zawsze będzie w cenie. Panowie

zaczęli pisać numery już w 2017

roku, a dwa lata później zaczęli

pracę nad demówką. Czekanie się

opłaciło, bo chociaż odejście od

prób samodzielnego zarejestrowania

materiału i znalezienie odpowiedniej

wytwórni widocznie trochę

zajęło, to płyta nie traci undergroundowego

brzmienia. To klimat

archiwalnych nagrań znajdowanych

po latach, który współcześnie

podtrzymywał między innymi

Goat Horn (pre-Cauldron), Stone

Dagger czy Midnight - jak Satanic

Rites, Overdrive i Gotham

City. Ostatni z nich zespół wymienia

zresztą jako jedną z inspiracji,

u boku, co ciekawe, także polskiego

Kata. Jazdę bez trzymanki

rozpoczyna dźwięk startującego

silnika w "The Engine", kawałka

napakowanego old-schoolowymi

patentami ze znajomo brzmiącym

intro solo na czele. Gdy do wściekle

szybkich riffów przypominających

przyspieszony, wczesny

hard rock na sterydach dochodzi

wokal, mamy pełne spektrum stylu

Eisenhand. W dobrym tych słów

znaczeniu. Dla jasności, Iron Herv

wcale nie jest znakomitym wokalistą,

o którego umiejętności walczyłyby

wszystkie współczesne

składy heavy. Nie znaczy to jednak,

że nie miałyby o co walczyć.

Te z nich, którym bliskie są początki

gatunku, z pewnością nie

powstydziłyby się kogoś z taką

charyzmą. W klimacie retro, w towarzystwie

chórków i partiach

stworzonych do skandowania na

koncertach (choćby sam tytuł

"Steel City Sorcery" - numeru o rodzinnym

mieście zespołu) sprawdza

się perfekcyjnie. Prostota kawałków

Eisenhand, choć sama w

sobie nie jest oczywiście żadnym

zarzutem, to jednak nie taka oczywista

sprawa. Przede wszystkim

płyta nie nudzi. Szybkie tempo

neutralizuje nieco bardziej podniosły,

wolniejszy "Ancient Symbols",

który przyspiesza w drugiej części,

nawet w obrębie jednego numeru

nie szczędząc zaskoczeń. Chwytliwe

"White Fortress" (z jedną z najlepszych

solówek na płycie), przestrzeń

dla basu i perkusji, zahaczająca

trochę o punk w stylu Misfits

i The Adicts w "Ride Free",

hipnotyzująca, balladowa pierwsza

część kończącego album "Dizzying

Heights". Jest w czym wybierać, co

nie zdarza się tak często na bliźniaczo

do siebie podobnych nowościach

publikowanych m.in. na kanale

NWOTHM Full Albums, na

którym propozycja zespołu również

się znalazła. Ostatni utwór w

ogóle łamie konwencję powrotu do

początków, szybkich strzałów,

krótkich, chwytliwych numerów.

To prawie 10 (!) minut muzyki

przechodzącej przez wszystkie

możliwe emocje, między innymi za

sprawą czystego brzmienia gitary,

kojarzącego się nawet z odległą gatunkowo

"Spokoynaya Noch'" grupy

Kino. Gitarzysta prowadzący,

Adam Torpedo, choć na całości

nie sili się na niepotrzebną wirtuozerię,

udowadnia tutaj, że jest

świetny w swoim fachu i nie musi

torpedować słuchacza wyłącznie

szybkimi, klasycznymi solówkami

w stylu heavy. "Fire Within" to dowód

na to, że chłopaki z Eisenhand

odrobili porządnie lekcje historii

gatunku. Z łatwością można

się nabrać, że to faktycznie zaginione

demo dobrze prosperującej,

zapomnianej kapeli z połowy, a

nawet początków lat 80. O nich,

miejmy nadzieję, współczesna scena

tak szybko nie zapomni. (5)

Emerald Rage - High King

2021 Stormspell

Iga Gromska

Emerald Rage to kolejny przedstawiciel

NWOTHM, który tym

razem pochodzi z Akron z Ohio.

Działają od 2016 roku i do tej pory

nagrali sporo singli, EPek i innych

nagrań demo. Poza tym są typowym

przedstawicielem sceny, z

której pochodzą i łączą w muzyce

różne wpływy wywodzące się z tradycyjnego

heavy metalu oraz power

mealu. Już w rozpoczynającym

ich debiutancki album "Into The

Sky" słyszymy Running Wild, tak

samo jest z wieńczącym album

"Wings Of Solitude" ale w nim

odnajdziemy też echa Thin Lizzy.

W ten sposób odkrywamy, że amerykańscy

muzycy nie trzymają się

sztywnych ram tradycyjnego heavy

metalu. Także nie zdziwcie się, jak

"Dire Wolves" skojarzy się wam z

Deep Purple czy też Uriah Heep

(super brzmiące Hammondy).

Zdecydowanie tradycyjnie jest w

"Empress" tu muzycy Emerald

Rage garściami czerpią z dokonań

Motörhead. Tak samo jak w

"Heart Of A Pagan" gdzie tym razem

dość czytelne są wpływy Iron

Maiden. Natomiast w "White

Stag" Amerykanie konfrontują

swoje umiejętności z dokonaniami

Vicious Rumors a nawet Megadeth

(tak przynajmniej to słyszę).

Oczywiście tych nawiązań i wpływów

jest jeszcze więcej i żeby to

udowodnić można by w nieskończoności

wymieniać całe mnóstwo

kapel, ale chyba nie o to chodzi.

Ważniejsze jest to, że muzycy

mimo jasnych deklaracji i inspiracji

grają tę muzykę po swojemu. Co

ciekawe "High King" nagrała tylko

trójka muzyków, śpiewający gitarzysta

Jacob Wherley, drugi gitarzysta

Patrick Kern oraz basista

Erik Curry. Natomiast za perkusję

odpowiadają urządzenia elektroniczne,

ale w ogóle tego nie słychać,

bo ma się wrażenie jakby grał żywy

muzyk. Brzmienie też jest zadowalające,

jedynie niekiedy niektóre

solówki wybrzmiewają trochę

amatorsko. Niemniej właśnie takie

gitary podkreślają oldschoolowość

całości. Ciekaw jestem jak potoczą

się losy Emerald Rage, Amerykanie

mogą odfajkować ciekawy

start, nie jest to jednak gwarant

dalszej dobrej kariery. Aby coś z

tego było muzycy muszą przyłożyć

się jeszcze bardziej oraz dodać jakiejś

jakości i oryginalności. Nikt

nie mówi, że będzie łatwo ale dla

tego zespołu jest to w zasięgu ręki.

(4,5)

Entierro - El Camazots

2021 Self-Released

\m/\m/

To bardzo nieoczywista płyta i trudno

powiedzieć, czego można się

po niej właściwie spodziewać. Entierro,

czyli z hiszpańskiego "pogrzeb",

zatytułował EP-kę "El Camazots",

w nawiązaniu do jednego

z bóstw majów, czyli nietoperza

śmierci, choć jest zespołem z USA.

Za nazwę odpowiada jednak nieprzypadkowy

człowiek, bo gitarzysta

Fates Warning, pionierów metalu

progresywnego, Victor Arduini,

który w międzyczasie udzielał

się tylko we Freedoms Regin i

projekcie z Butchem Balichem.

Oczekiwań jest więc sporo. W odpowiedzi

przychodzi muzyka - mająca

nawiązywać do tradycyjnego

heavy, a jednak dość uwspółcześniona,

z domieszką innych gatunków,

poweru, czasem thrashu, a

nawet doomu/stonera. Ten ostatni

słychać szczególnie w otwierającym

płytę "The Penance", które silnie

kojarzy się, nie tylko gitarowo,

ale także sposobem śpiewania z

grupą Kyuss. Być może widmo

tego gatunku to naleciałość Arduiniego

ze wspomnianego projektu

Arduini/Balich, który poruszał się

w podobnej stylistyce. Progresywne

ciągoty gitarzysty słychać we

wszystkich utworach. Ostrzejszy,

mroczniejszy tytułowy "El Camazots"

(z tekstem częściowo po hiszpańsku

i mocnym thrashowym

głównym riffem) jest przeplatany

subtelniejszymi, solowymi wstawkami,

z kolei "The Tower" to kompozycja

zdecydowanie bardziej nowoczesna.

Nie tylko gitara ma tu

spore pole do popisu (znakomite,

zróżnicowane solówki), ale również

wokalista - Christopher Taylor

Beaudette, będący też założycielem

i basistą zespołu. W dość

"nowoczesnych" refrenach z pozbawionym

pazura echem pokazuje

swoje delikatniejsze oblicze - i zdecydowanie

wypada gorzej, niż w

agresywniejszym wydaniu. Metalowej

ciężkości całej produkcji ujmuje

więcej podobnych "smaczków" -

m. in. trochę generyczne harmonie

gitar i banalne wokalnie refreny w

"The Past". Szkoda, bo zarówno

Arduini, jak i Chris Begnal są nie

tylko przyzwoitymi, ale i ponadprzeciętnymi

gitarzystami, z czym,

jak słychać w solówkach, idą w

parze także zdolności kompozytorskie.

Nie zawsze przekłada się to

jednak na jakość kawałków na

RECENZJE 165


płycie. Choć nad EP-ką brzmieniowo

czuwa duch m.in. staruszka

Danziga, Entierro bliżej do nowoczesnego,

ugładzonego oblicza gatunku.

Takie rewolucje w brzmieniu

i współczesnym podejściu do

komponowania słychać w coverze

"Call for the Priest" z początków

Judas Priest na "Sin After Sin".

Cieszy, że grupa umiała przełożyć

klasykę na swój styl, jednak tym

samym zabiła w niej to, co najistotniejsze

- jednocześnie ciężką i lekką,

hard-rockową esencję wczesnego

metalu. Rzecz jasna, Entierro

to zespół powstały w XXI wieku,

który, co słychać, nie boi się eksperymentować.

Progresywna natura

Arduiniego wydawała się jednak

bardziej kreatywna w Fates Warning,

tak więc ci z fanów (trzeba

podkreślić - starego oblicza tej grupy,

bo współcześnie też nie dzieje

się tam za dobrze), którzy z ciekawości

będą chcieli sięgnąć po jego

nowy projekt, mogą poczuć niedosyt.

Trzeba jednak wziąć pod uwagę

to, że grupa nie chce być kopią

FW, ani Danziga, ani Priest. Trudno

też oczekiwać, żeby dojrzali,

wszechstronni muzycy chcieli odgrzewać

stare patenty dawnego

metalu, które słyszeliśmy już tysiące

razy, skoro mogą i chcą wprowadzić

coś nowego. Konsekwentnie

wypracowują własny styl, co słychać

i we własnych aranżach, jak i

coverach, pytanie jednak, czy warto

iść tą ścieżką. "El Camazots" to

EP-ka ciekawa i zróżnicowana, jednak

nieszczególnie zapadająca w

pamięć. Czas pokaże, co obiecujący

skład zespołu zaproponuje na

albumie długogrającym. (3)

Iga Gromska

Eradicator - Influence Denied

2021 Metalville

Wydawca określa najnowszy, piąty

już, album Niemców mianem żelaznej

pięści. Faktycznie coś jest na

rzeczy, bowiem "Influence Denied"

uderza z mocą najlepszych

płyt germańskich thrashers z lat

80., atakując bez pardonu już za

sprawą otwierającego album "Driven

By Illusion". Skojarzenia z

Kreator czy Destruction nasuwają

się niejako automatycznie, ale

zespół potrafi też zaproponować w

nim całkiem melodyjny refren, klimatyczne

zwolnienie oraz efektowne

solówki obu gitarzystów. W

kolejnych kompozycjach, równie

mocnych i dynamicznych, również

nie brakuje ciekawych patentów

aranżacyjnych, bo choćby w "Hate

Preach" czy "5-0-1" pokazuje co

potrafi perkusista, "Jackals To

Chains" i "Mondays For Murder"

też mają kilka haczyków, a i dysponujący

ostrym głosem frontman

Sebastian "Seba" Stöber również

radzi sobie wyśmienicie. Takie podejście

bardzo urozmaica ten zwarty,

trwający nieco ponad 47 minut

materiał - potwierdzający, że Eradicator

jest na fali wznoszącej i

warto mu kibicować. (4,5)

Wojciech Chamryk

Eternal Silence - Timegate Anathema

2021 Rockshots

"For fans of Epica, Within Temptation,

Sonata Arctica, Lacuna Coil,

Evanescence" - czytamy w prasowej

notce. I fajnie, tylko z pewnym zastrzeżeniem:

Eternal Silence nawet

w połowie nie są tak dobrzy jak

owe zespoły. Grają rzecz jasna na

pewnym poziomie - "Timegate

Anathema" to już przecież czwarty

album Włochów, ale o jakichś

szczególnych zachwytach nie ma

mowy. Powodów jest kilka. Ten

najbardziej rzucający się w uszy to

taki, że gitarzysta Alberto Cassina

powinien od razu zrezygnować z

marzeń o zrobieniu kariery wokalnej

i skoncentrować się na swym

podstawowym zajęciu ("Lonely",

"Red Death Masquerade"). Marika

Vanni jest od niego zdecydowanie

lepsza, chociaż z tego co słyszę nie

jest raczej klasycznie wykształconą

śpiewaczką i również ma słabsze

momenty ("The Way Of Time").

W "Edge Of The Dream" czy "Heart

Of Lead" brzmi już jednak zdecydowanie

lepiej, nawet wtedy, gdy

kolega bardzo odstaje, a już w melodyjnym

"Glide In The Air" robi

naprawdę bardzo dobre wrażenie.

Nie jest to jednak muzyka jakichś

szczególnie wysokich lotów: mamy

tu poprawnie zaaranżowany i wykonany

symfoniczny metal, czasem

nawet za bardzo ciążący w

stronę power metalu w tym najbardziej

nijakim wydaniu ("My Soul

Sad Until Death"). Finałowy "Red

Death Masquerade" potwierdza

jednak, że zespół ma też na tyle

ciekawych pomysłów, żeby stworzyć

z nich, pominąwszy te słabe

wokale, kompozycję udaną od początku

do końca, a nie tylko we

fragmentach (pierwszy z brzegu

przykład takowej to "Ancient Spirit"),

może więc z czasem Eternal

Silence wyjdą na ludzi? (2,5)

Wojciech Chamryk

Evermore - Court Of The Tyrant

King

2021 Self-Released

Melodyjny power metal skazano

na zapomnienie, jednak na tej scenie

trudno o nudę, ciągle coś się

dzieje. Nie ma to porównania z

tym, co wydarzyło się na początku

tego wieku ale tytułów z taką muzyką

ciągle jest sporo. Fakt większość

z nich nie ociera się o najlepsze

dokonania tego nurtu, ale

zdarza się natrafić na dość solidną

nowość. A bywa nawet, że dostajemy

nawet coś więcej. Do tej kategorii

możemy zaliczyć debiut

Szwedów z Evermore. Muzyka,

która znalazła się na "Court Of

The Tyrant King" swoja bazę ma

w twórczości takich tuzów jak

Helloween, Stratovarius czy Edguy,

ale jednak bliżej im do takich

kapel jak Freedom Call, Astral

Doors, Nocturnal Rites czy Hevenly.

Muzycy z Evermore nie

wymyślają niczego nowego, w siedmiu

utworach zaklęte są dźwięki,

które doskonale znamy. Tak samo

jest z wigorem, dynamiką, żywiołowością

oraz witalnością muzyki

szwedzkich power metalowców, na

co aktualnie raczej rzadko można

natknąć się. Nawet wśród nowych

dokonań weteranów tej sceny. Dopiero

co wymienione walory mocno

podkreślają wiarygodność tej

formacji. Wszystkie kawałki na

"Court Of The Tyrant King" porywają,

Oczywiście pod warunkiem,

że lubi się ten styl. Mkną

one praktycznie bez przerwy do

przodu, z niezwykła lekkością,

choć nie brakuje im mocy. Tę zawdzięczają

świetnym melodyjnym

acz ciętym riffom oraz bardzo solidnej

i mocno pulsującej sekcji rytmicznej.

Nie bez znaczenia są również

wyśmienite sola gitarowe. Tę

magię funduje nam jedynie dwóch

muzyków, Andreas Vikland (perkusja)

i Johan Karlsson (gitary,

bas, keybordy). Co bystrzejsi w wymienionym

ekwipunku z pewnością

wyłowili instrumenty klawiszowe,

ale w wypadku Evermore to są

sprawy marginalne, bardzo głębokie

tło. No chyba, że weźmiemy

pod uwagę intro "Hero's Journey",

gdzie odgrywają one główną rolę,

czy też takie momenty, jak organy

na samym wstępie utworu tytułowego.

Jednak największą uwagę

przykuwa głos Johana Haraldssona.

Jest niesamowity, po prostu

świetny. Jego własny ale można doszukiwać

się w nim echa Nilsa Patrika

Johanssona, Tobiasa Sammeta,

Michaela Kiske czy Timo

Kotipelto. Myślę, że fani melodyjnego

power metalu zostaną od

razu kupieni gdy go usłyszą.

Wracając do kompozycji, są wszystkie

świetnie skrojone, bezpośrednie,

ze zna-komitymi melodiami,

ale kryją w sobie również ciekawe

pomysły. Ciężko jest wymienić,

która jest le-psza od pozostałych.

W zasadzie każda to hit, i ma coś

specyficzne-go, co przykuwa

uwagę. Niemniej dla mnie

numerem jeden jest ka-wałek

zamykający, "By Death Re-born",

który jest trochę cięższy od pozostałych,

ma niesamowite riffy i

nieco mroczniejszy klimat. Album

brzmi doskonale, w wypadku

"Court Of The Tyrant King"

zadecydowały wszystkie walory tego

stylu, świetnie wyeksponowane

przez producentów wydawnictwa.

Generalnie album mocno dedykowany

fanom melodyjnego power

metalu. Myślę, że żaden się nie

zawiedzie. (5)

Evil Drive - Demons Within

2021 Reaper Entertainment

\m/\m/

Tworzący fińską kapelę Evil Drive

muzycy nie są wcale świeżakami

we współczesnej scenie metalowej,

bo działają pod tym szyldem od

ośmiu długich i płodnych lat - w

roku powstania wydali swoją pierwszą

EP, a dwa lata później pierwszy,

obiecujący album "The Land

of The Dead". Na najnowsze

wydawnictwo kazali jednak poczekać

fanom, od 2018r., trzy lata. Od

czasu debiutu znacznie rozwinęli

swoje umiejętności. Już za sprawą

poprzednika, płyty "Ragemaker",

zaciekawili sobą Reaper Enterainment.

To zdecydowanie zasłużone

wyróżnienie. Kobiecy wokal w melodycznym

death metalu nie jest

niczym nowym, a nawet stał się

mocno spopularyzowany (wystarczy

spojrzeć na sukces Arch Enemy

czy ukraińskiego Jinjer), stąd też

trudno o wyróżniającą się z tego

tłumu wokalistkę, a zespół tego

typu łatwo zaszufladkować gdzieś

w mainstreamie. Umiejętności Viktorii

Viren nie można jednak odmówić,

a "barwę" jej growlu z łatwością

można właściwie pomylić

z… męską. Od powstania zespołu

jest właściwie brutalnym i diabelsko

zdolnym motorem napędowym

Evil Drive, o czym można

przekonać się już w otwierającym

album "Payback". Poza wokalem

wypada wyróżnić też znakomite

wstawki solowe gitar w refrenach -

właściwie deathowa klasyka, jak i

kończący numer tapping, pasujący

tu równie dobrze jak w "Crystal

Mountain" Deathu. Stąd też już

166

RECENZJE


po tak obiecującym otwarciu można

stwierdzić, że nie jest to kolejna

ocierająca się o niezbyt smaczny

metalcore kapela, a solidny zespół

czerpiący nie tylko z klasycznego

melo-death metalu (co słychać w

"Breaking the Chains", mocno w

stylu Children of Bodom), ale też

heavy (zespół wielokrotnie wymieniał

między innymi Iron Maiden

jako jedną ze swoich inspiracji). To

faktycznie słychać, a miks tych gatunków

wypada bardzo interesująco

- wystarczy posłuchać jak intro

"We Are One" przechodzi w zabarwioną

thrashem/deathem zwrotkę,

by ponownie wrócić do maidenowskich

harmonii! Thrashowe riffy

usłyszymy także w "Bringer of the

Darkness". Płyta ma również swoje

jeszcze mroczniejsze oblicze w postaci

niewinnie, bo również melodyjnie

rozpoczynającego się "Lords

of Chaos" - w brutalnych zwrotkach

opatrzonych również chórem, łączącym

sacrum z profanum. Nie

tylko gitary współbrzmią ze sobą

na "Demons Within", w "We Are

One" podkreślają w refrenach partie

wokalu, a w "Too wild to live, too

rare to die" wprowadzają jeszcze

więcej melodii (świetny riff pod refren!).

To, czego na płycie dokonali

Ville Wiren i J-P Pusa przebija

właściwie wszystkie dotychczasowe

dokonania w dyskografii zespołu,

z czego na szczególne wyróżnienie

zasługuje chyba pierwszy numer

z "Demons Within", czyli już

wspomniany "Payback". Innego rodzaju

zaskoczeniem na płycie jest

ballada "In the End" - ciekawy sposób

na urozmaicenie tak agresywnej

aranżacyjnie płyty, jednak w

wykonaniu - bardzo przeciętny. I o

ile u wielu growlujących wokalistów

partie ich czystego wokalu w

łagodniejszych kompozycjach są

często przyjemnym zaskoczeniem

(niech za przykład posłuży "They

Rode On" Watain) w tym przypadku

słuchacz woli, by Viktoria wróciła

do swojego brutalniejszego

oblicza. "In the End" za to świetnie

demonstruje łagodniejszą stronę

gitarzystów - solówka w okolicach

pierwszej minuty, choć wolna, nie

tak techniczna i zupełnie "niepopisowa",

jest dowodem na kunszt

kompozytorski autora, wybierającego

inne skale, niż tylko dominantowe.

Szkoda, że zabrakło go w

pozostałej części tego kawałka. W

kontekście całego albumu to jednak

jednorazowa wpadka. Warto

też pochwalić, oczywiście, sekcję

rytmiczną. Od 2020 zespół powitał

w składzie nowego basistę, którym

został Matti Sorsa. Okazał

się właściwym człowiekiem na

właściwym miejscu: linie basu na

"Demons Within" są wyśmienite

(choćby breakdown w "Breaking

the Chains" - idealne miejsce na

małe basowe solo!). Perkusista także

jest nowy - w 2019 roku do składu

dołączył Antti Tani i po partiach

zagranych na nowym albumie

z pewnością zagości w zespole

na dłużej. Evil Drive dowodzi, że

nawet po zmianie członków i wydaniu

już dwóch przyzwoitych płyt

nie przestaje się rozwijać i jest jedną

z najciekawszych propozycji w

melodycznym death metalu, a to

dlatego, że nie boi się eksperymentów

i łączenia nawet najbardziej

skrajnych inspiracji. Miejmy nadzieję,

że efekt kolejnych przyniesie

równie dopieszczony album.

(5)

Evile - Hell Unleashed

2021 Napalm

Iga Gromska

Po tym, jak Matt Drake opóścił

Evile, za mikrofon chwycił jego

brat Ol Drake a skład uzupełnił

nastoletni gitarzysta Adam Smith,

Anglicy dojebali do pieca i wydali

najmocniejszy album w swej dyskografii

pt. "Hell Unleashed".

Fani czekali na to wydawnictwo aż

8 lat, ale teraz bez obaw mogą po

nie sięgnąć. Wyszło świetnie.

Thrashowy wpierdol, nokaut, tumult.

Klasyka gatunku z przejrzystym,

podbasowanym brzmieniem,

która może podobać się nie tylko

twardogłowym pijaczkom spod

Żabki, ale ogólnie wszystkim metalowcom

ceniącym starannie skomponowane

i dobrze wykonane

killery. Ol Drake drze mordę jak

trzeba. Bardzo doceniam to, że

Evile ogarnęło sprawę i dokładnie

przemyślało wszystkie aspekty

albumu, zamiast nasrać i rzucić

ochłapy dla głuchych. Owszem,

mnóstwo tu spontanu i agresji, ale

emocje nie wymknęły im się spod

własnej kontroli (jak u opętanego

Blyatem Terrordome). Samodyscyplina

w ramach samodzielnie ustanawianych

reguł zachowana.

Zresztą, cokolwiek bym nie napisał,

wystarczy posłuchać, żeby od

razu wiedzieć co tu się dzieje. To

nie jest wymagająca w odbiorze

sztuka. Każdy, kto ma jakiekolwiek

pojęcie o Slayerze i o Kreatorze,

natychmiast po odpaleniu

będzie mieć trafną opinię, bo

wszystkie zalety "Hell Unleashed"

zostały wyeksponowane w miksie

na pierwszym planie i podane

wprost do ucha. Możliwe, że old

schoolowcy pokręcą nosem, że to

nie jest sound pokroju Sodom

"Agent Orange", ale ja taki wręcz

wolę. Grunt, że z głośników płynie

moc, łeb sam macha, zaś poziom

adrenaliny wzrasta za każdym kurwa

razem. Jak ktoś tego nie czuje,

to tam gdzieś obok Yngwie Malmsteen

błyszczy, co kto lubi. A, i

miałem jeszcze pochwalić te tureckie

Istanbuły, brzmiące jak szklanki,

np. na początku "Zombie Apocalypse"

(akurat cover Mortician, ale

takie uderzenia słychać w wielu

różnych momentach). Ben Carter

bębni prawie tak dobrze jak Lala z

Burning Witches (żółwik). Serio,

to nie ma co paplać, thrash to

thrash, Evile to Evile, a "Hell

Unleashed" to "Hell Unleashed".

(5)

Evilizers - Solar Quake

2021 Punishment 18

Sam O'Black

Nie odpowiada mi metalowa plugawość.

Lubię muzykę z mocnym,

bezpośrednim przekazem, ale nie

obrzydliwą. Skullview "Metalkill

the World" jest chyba najbardziej

spartańskim albumem mieszczącym

się jeszcze w granicach mojego

gustu. Niestety Evilizers "Solar

Quake" brzmi zbyt topornie jak

dla mnie. Może "Holy Shit" powinien

zostać utworem tytułowym?

Nie to, żebym wcale jej nie przesłuchał,

bo właśnie kręci się Evilizers

w moim odtwarzaczu po raz

kolejny. To trochę tak, jak co poniektórzy

wpatrywali się w kolejne

odcinki "Świata Według Kiepskich"

lata temu. Z tym, że w tym

przypadku chodzi o kartoflowaty

heavy metal zagrany prosto w

twarz. Przynajmniej nie nudzą i

wyróżniają się czymś z tłumu. Zaczynali

od kowerowania Judas

Priest, a teraz brzmią kompletnie

inaczej od nich. Można by wyliczać,

od których zespołów Evilizers

zerżnął poszczególne riffy, bo

faktycznie są mocno osadzone w

klasyce, ale na tyle dziarsko grane,

że spokojnie można to zaakceptować.

Inspiracje mają w sumie szerokie

- (prawdopodobnie) black

metal, doom, speed, heavy metal,

rock'n'roll, nawet punk. Groove

pierwszego numeru "Solar Quake"

może kojarzyć się z owensowskim

okresem Judas Priest, ale już wokal

należy do kompletnie innej bajki.

Zbydlęcony "U.T.B" sprawdziłby

się w zaganianiu krów do

stajni, co by uciekały przed wystawionym

na świeże powietrze głośnikiem.

"Call Of Doom" to jakiś

instrumentalny hymn wygwizdowa

pośrodku Oceanu. Marszowe

"Chaos Control" zawstydziłoby

szpetotą Lemmy'ego, natomiast

"Earth Die Screaming" pustoszy nią

lasy i pola. Czy to są jakieś biesiadne

przyśpiewki koczowniczych

ludów zbieracko-łowieckich sprzed

tysiącleci? Kiedy wydaje się, że

zmiarkowali w "Shiver Of The Fate",

bezceremonialnie wybijają to

nam z głowy w "Terror Dream" z

groteskową melodyką. "Disobey

The Pain" to chyba najbardziej niedopracowany

i nijaki numer w zestawie,

zrobiony chyba na szybko

w studiu, a może to tylko moje

wrażenie wywołane przesytem. Tytułowy

"Holy Shit" (no dobra, nie

tytułowy, ale już wiecie o co mi

chodzi) to wzorowy przykład, jak

nie należy grać ani śpiewać heavy

metalu; fajne pomysły wymieszali

bałaganiarsko, wykonali jak smark,

wsadzili do blendera na pięć minut,

zapomnieli zabezpieczyć w lodówce

i po tygodniu nalali przypadkowym

gościom, zatykając

przy tym nos spinaczem od manowarowskiej

bielizny. "Time To Be

Ourselves" zagrali bardziej na luzie,

przebojowo i chwytliwie - wolałbym,

aby cały album został utrzymany

właśnie w takim stylu. No,

ale nie jest. Włosi musieli jeszcze

dorzucić do pieca na koniec.

"Ghost" to na wpół punkowa, na

wpół rock'n'rollowa zabawa w The

Beach Boys dla black metalowych

nastolatków. Niezależnie, co

zgryźliwego jeszcze napisałbym o

tym Evilizers, i tak ich ocena jest

kwestią wyłącznie subiektywną, bo

mnie zniesmaczyło, ale inni mogą

przy tym fajnie imprezować. Czasami

mniej ważna jest jakość muzyki,

a ważniejsze w jakim towarzystwie

jej się słucha. (3)

Sam O'Black

Ewig Frost - Ain't No Saint

2021 Discos Macarras

Na Metal Archives obok nazwy zespołu

widnie black/speed metal/

punk. Ja natomiast na "Ain't No

Saint" słyszę jedynie hard rock i

heavy metal, no i trochę punka.

Oczywiście szybkość jest, ale ta

bardziej kojarzy się z rock'n'rollowym

luzem i szaleństwem. Przez

co muzyka Austriaków z tego albumu

mocniej kojarzy się z dokonaniami

Lemmy'ego i jego Motörhead

niż black czy speed metalowymi

hordami. Zresztą muzycy tej

kapeli bardzo chętnie sięgają po inne

klasyczne style, typu wspomniany

rock'n'roll, boogie, blues czy

swing. Co prawda w "De Gier" w

pewnym momencie usłyszymy

blackowe perkusyjne tempo ale to

jak z awangardową końcówką w

"1918", są to jedynie pojedyncze

ozdobniki. A muzycy Ewig Frost

lubią dodać swojej muzyce pikanterii.

Wcześniej zespół był łączony

z takimi kapelami jak Bathory,

Celtic Fost i Venom. Niestety nie

słyszałem poprzednich albumów,

więc nie mogę odnieść się do tych

porównań. Niemniej na "Ain't No

Saint" nie słyszę tych inspiracji, no

RECENZJE 167


chyba, że chodzi o ten lekki brud w

brzmieniu, ale ten też bardziej kojarzy

się klasycznym heavy metalem

czy punk rockiem. Kilku słowy,

jak są jakieś podobne odniesienia

to są bardzo, ale to bardzo

dalekie echa. Muzyka Austriaków

sprawia dość dobre wrażenie, jest

w niej dość dużo ognia, w dodatku

jest dobrze nagrana, klarowna ale z

zachowaniem rockowego brudu.

Może się podobać ale nie musi. Ja

od czasu do czasu posłucham jej,

ale nie sądzę abym jakoś specjalnie

wracał do niej. A kolejną płytę też

mogę posłuchać, pod warunkiem,

że będzie zbliżona do "Ain't No

Saint". Krótka (28 minut, dziesięć

kawałków), zwarta, konkretna i

pełna rock'n'rolla. (4)

\m/\m/

Famous Underground - In My

Reflection

2021 Self-Released

"In My Reflection" to najnowsza

EP kanadyjskiego kwartetu. Być

może gdzieś kojarzonego, ale dla

mnie właściwie anonimowego, podobnie

zresztą jak Slik Toxik, poprzedni

zespół frontmana Nicka

Walsha. Pamiętam tylko połączenie

"Peace Sells" Megadeth i "Get

Up, Stand Up" Marleya sprzed kilku

lat, bo było to dość szokujące

zestawienie, thrash i reggae. Na "In

My Reflection" Walsh poniekąd

kontynuuje to podejście, bowiem

w "Until The End", balladowym

numerze "pod" starą Metallikę

oraz w "Ultra Mega", już bardziej

heavy/htrashowym, nader udatnie

naśladuje manierę i barwę głosu

Dave'a Mustaine'a. Co poza tym?

Otwierający płytkę "The Dark One

Of Two" to tradycyjny heavy, solidny

i tyle, a "Corrupted" jeszcze bardziej

zadłuża się u wielkich lat 80.,

ale to nie ta klasa, bo wyszedł tylko

prosty numer z ostrym wokalem.

Jest tu jeszcze "Like An Animal",

typowy, nijaki wypełniacz, próba

nowocześniejszego grania. Można,

nie trzeba. (2,5)

Wojciech Chamryk

Fargo - Strangers D'Amour

2021 Steemhamer/SPV

Początki historii hard rockowego

Fargo sięgają pierwszej połowy lat

siedemdziesiątych (a dokładnie roku

1973). Jego założycielem był

Peter Knorn, który wtedy stał za

mikrofonem. W roku 1976 Peter

zrezygnował ze śpiewania na rzecz

grania na basie. Wtedy też do zespołu

doszli wokalista i gitarzysta

Peter Ladwig oraz drugi gitarzysta

Matthias Jabs (tak, ten co gra w

Scorpionsach). W roku 1977 skład

kapeli stabilizuje się, a Fargo stanowią

Peter Ladwig, Hanno

Grossmann (gitara), Peter Knorn

oraz Frank Tolle (perkusja). Formacja

uzyskuje także kontrakt płytowy.

W roku 1979 ukazuje się ich

debiutancki album "Wishing

Well". Kolejne krążki to "No Limit"

(1980), "Frontpage Lover"

(1981) oraz "F" (1982). Po krótkiej

trasie promującej ostatnią z wymienionych

płyt Knorna opuszczają

pozostali koledzy. Niemniej

wokół zespołu i Petera dzieje się

bardzo wiele. Grupą interesuje się

Herman Rebell, który pomaga w

skompletowaniu nowych muzyków

oraz finansuje nowe nagrania. W

końcu sprawa opiera się o ówczesnego

menadżera Scorpionsów,

Davida Krebsa, który ma swoją

wizję co do ponownie rozkręcanej

formacji i wymusza zmianę nazwy.

W ten oto sposób powstaje Victory

i ich płytowy debiut, ale to zupełnie

inna historia. Do rzeczy...

Peter Knorn współpracuje z Victory

do 2011 roku. W roku 2016

ukazuje się jego książka "Bis hierhin

und so weiter", której wydawcą

była wytwórnia SPV. Summa

summarum spowodowało to

reaktywację Fargo. W roku 2018

dochodzi do wydania albumu

"Constellation" a następnie jego

kontynuatora, właśnie omawianego

"Strangers D'Amour" (2021).

Aktualnie grupa to trio. Oprócz

filarów, dwóch Peterów (Knorna i

Ladwiga) występuje jeszcze perkusista

Nikolo Fritz (znamy go z

Mob Rules). Natomiast na "Strangers

D'Amour" natkniecie się na

rasowego hard rocka. Otwierające

"Rain Of Champagne" oraz "Gimme

Thaty Bone", choć różne w

szczegółach mają w sobie sporą dawkę

energii, wigoru, animuszu i

ogólnie brzmią dość świeżo, o co

współcześnie jest dość trudno, jeśli

chodzi o hard rocka. Nie inaczej

jest z kolejnymi kawałkami ("Closer

To The Sun" oraz "Time"),

które są bardziej spokojne, ale za

to każdy z nich przemyca własny

bardzo ciekawy klimat. Całkiem

niezły jest też kolejny dynamiczny

utwór "Mary Says". Niestety na

półmetku album traci na nośności,

a to za sprawą zdecydowanie bardziej

schematycznego podejścia do

kompozycji. Dotyczy się to energicznego

"Law Of The Jungle" oraz

trywialnej ballady "Homesick". Najbardziej

żal "Law Of The Jungle",

bo ma dość fajny i nośny refren, ale

niestety nie pozwoliło mu na zatuszowanie

zupełnej zwyczajności

tego kawałka. Pozostałe songi mimo

zwyżkowej tendencji nie zdołały

podnieść dobrego wrażenia z

początku krążka. Na pewno nie

udało się to balladowej pieśni "Der

Miss Donna Vetter", ze znakomitym

tematem oraz klimatem. Nie

mówiąc o doskonałej partii solowej.

Nie udaje się to też dynamicznemu

i chyba najbardziej nośnemu

"No Reson To Cry" czy też bardziej

tradycyjnemu, z bluesowym

zacięciem, choć równie chwytliwemu

"Car Expert". Natomiast kończący

płytę "Why Don't You", przypominający

bardziej Dire Straits,

przez co zaliczył bym go do wspomnianych

wcześniej, mniej udanych

kawałków. No ale to oczywiście

kwestia gustu, bo równie dobrze

mogą one podobać się sporej

rzeszy fanów hard rocka. Tym bardziej,

że muzycy Fargo mogą pochwalić

się znakomitymi umiejętnościami,

feelingiem, a także doświadczeniem

w poruszaniu się w

hard rockowej estetyce, co zdecydowanie

ułatwiają trafienie do zainteresowanych.

Odbiór muzyki z

"Strangers D'Amour" ułatwia również

profesjonalna produkcja, ale

aktualnie ciężko jest tę kwestie

"położyć", nawet gdy pracuje się w

tzw. studiach domowych. Ogólnie

najnowszą produkcję Fargo można

ocenić pozytywnie. Jest to też impuls

dla takiej persony jak ja, aby

zainteresować się wcześniejszymi

dokonaniami tego zespołu. Niestety

nowy album Niemców był moim

pierwszym zetknięciem się z ich

dokonaniami. Tak czy siak, Fargo

dzięki tej płycie wzbudziło moje

zainteresowanie, więc podejrzewam,

że hardrockowi maniacy,

którzy podobnie jak ja nie znali tej

formacji, chętnie sięgną po "Strangers

D'Amour" oraz ich pierwsze

wydawnictwa. (4)

Fate's Hand - Fate's Hand

2021 Dying Victims

\m/\m/

W ostatnim czasie australijski metal

rośnie w siłę i pozytywnie zaskakuje.

W 2018 świat poznał szerzej

heavy-glam propozycję w stylu

W.A.S.P., czyli Sabire z EP-ką

"Gates Ajar", w 2021 swoje debiutanckie

self-titled EP wypuściła

grupa Fate's Hand. Choć jest to

zupełnie inne granie, możliwe, że

również okażą się mocnym zawodnikiem

na współczesnej scenie. Zespół

można nawet uznać za tamtejszą

supergrupę, bo tworzą go

członkowie znani ze Stargazer,

Mongrel's Cross, czy Impetuous

Ritual. Materiał promują jako

pierwszy w Australii metal oparty

na tradycji gatunku, z czym częściowo

można się zgodzić. W czterech

znajdujących się na płycie numerach

jest sporo charakterystycznych

dla tradycyjnego heavy patentów

(momentami może nawet

zbyt generycznych), ale i nowoczesnych

rozwiązań. Nie jest to oldschoolowe

granie oparte w większości

na power chordach, usłyszymy

tu raczej kompleksowe, techniczne

riffy. Tytułowy numer gwarantuje

najwięcej zaskoczeń. Są tu

nieoczywiste skale, ocierające się o

rozwiązania czerpiące z innych gatunków

(deathowo brzmiące dominanty

w towarzystwie mroczniejszych,

szepczących wokali), jak i

klasyczne patenty heavy (ciekawe,

melodyczne wstawki w bridge'u

przed solówką czy samo tappingowe

solo). Jak na debiutanckie EP

produkcja stoi na bardzo przyzwoitym

poziomie. Dobrze słyszalny

(co samo w sobie jest już jakimś

sukcesem), głęboki bas, klasyczne

brzmienie gitar, wokal z vintage'

owym pogłosem. Partie wokalu w

wykonaniu Denimala, opisane jako

"calls to arms" zasługują na

szczególne wyróżnienie. Nie inspiruje

się wysokimi, falsetowymi zaśpiewami

w stylu legend Kinga

Diamonda (swoją drogą strukturę

jego kawałków dobrze słychać w

"When the Wolf Comes") czy

Roba Halforda, a raczej "głębszym"

obliczem ich głosów. Denimal

śpiewa z porządnym vibrato i

do tego dość nisko, ale wybrzmiewa

mocno i przede wszystkim

niewymuszenie. Uzupełnia pracę

gitar, zamiast je przekrzykiwać czy

śpiewać zupełnie obok nich, co we

współczesnym NWOTHM dość

często się zdarza. Gitarzyści na albumie

także radzą sobie bardzo

dobrze. Każdy numer napakowany

jest zmieniającymi się riffami i

mikro-bridge'ami, zamiast opierać

strukturę każdego utworu na jednym-dwóch,

za co spory plus. O

ile w obrębie pojedynczych utworów

faktycznie sporo się dzieje, to

w kontekście całej płyty niekoniecznie.

Brakuje tu wyraźnego hitu,

który zespół mógłby wykorzystać

jako promujący ją singiel czy wyróżniającej

się kompozycji (może

ballady?) - wszystkie kawałki są

właściwie bliźniaczo do siebie podobne.

Trzeba mieć jednak na

uwadze, że to dopiero pierwsza EP

zespołu i mógł jeszcze nie odkryć

wszystkich swoich kart. Być może

na albumie długogrającym Fate's

Hand pokażą sto procent swoich

możliwości i udowodnią, że zasługują

na miano pierwszej australijskiej

grupy grającej klasyczne, dobrze

znane fanom gatunku heavy.

EP ukazało się pod szyldem Dying

Victims Productions i jest dostępne

na CD oraz dwunastocalowym

winylu. (4)

Iga Gromska

168

RECENZJE


Foghat - 8 Days On The Road

2021 Metalville

Foghat obchodzi obecnie piękną

rocznicę pięćdziesięciolecia działalności.

Ten blues - hard rockowy

zespół jest nie tylko ikoną popkultury

dwudziestego wieku przywoływaną

w filmach i powszechnie

kojarzoną z hitami "Fool For The

City" oraz "Slow Ride", ale nadal

aktywną, żywą i regularnie nagrywającą

nowe utwory supergrupą.

Jej jedynym oryginalnym członkiem

pozostaje do dziś brytyjski

perkusista Roger Earl, ale śpiewający

amerykański gitarzysta rytmiczny

Charlie Huhn został wyznaczony

na głos kapeli przez pierwotnego

lidera Foghat "Lonesome

Dave" Peveretta na łożu śmierci,

gdy ten umierał na raka w 2000

roku. Charlie Huhn śpiewał na

debiutanckim longplay'u Axel Rudi

Pella "Wild Obsession"

(1989), a także na czterech krążkach

Victory (patrz: wywiad z

Hermanem Frankiem w tym wydaniu

Heavy Metal Pages), poza tym

na szalenie popularnych albumach

Teda Nugenta ("Weekend Warriors"

1978, "State Of Shock"

1979, "Scream Dream" 1980).

Foghat zwrócił na niego uwagę,

gdy Charlie koncertował z Humble

Pie w okresie 1988 - 2000

(m.in. supportując Foghat). Gitarzysta

solowy Bryan Bassett dołączył

formalnie do Foghat dopiero

w 1999 roku, ale intensywnie

współpracował z "Lonesome Davem"

Peverettem oraz Rogerem

Earlem już od 1989 roku, tworząc

alternatywę nazywaną Lonesome

Dave's Foghat. Tylko basista

Rodney O' Quinn jest stosunkowo

nowy (w zespole od 2015 roku,

czyli uczestniczył w nagrywaniu

zaledwie jednego albumu studyjnego,

"Under The Influence",

2016). Słuchając "8 Days On The

Road" nie ulega wątpliwości, że

ten ostatni doskonale zgrał się z

Rogerem Earlem, tworząc sekcję

rytmiczną przyrównywaną w wywiadach

do lokomotywy. Mógłbym

zakończyć wyrażając nadzieję,

że Foghat opublikuje wkrótce

kolejny, udany album studyjny, ale

dla grzeczności wspomnę o nastej

koncertówce w ich dyskografii, dlatego

że jest ona promowana jako

wydawnictwo jubileuszowe. Zawiera

zapis występu z małego klubu w

Nowym Yorku (dokładnie: 17 listopada

2019, Dayl's House Club

w Pawling, Nowy York). Została

bardzo czytelnie wyprodukowana,

bo klub posiadał odpowiedni

sprzęt do nagrywania. To najbardziej

aktualna płyta od Foghat,

więc można się na niej przekonać,

że przedstawieni muzycy pozostają

w życiowej formie. Jeśli ktoś z Was

po raz pierwszy sięga świadomie do

twórczości owych blues-rockmenów,

to "8 Days On The Road"

umożliwia Wam właściwe pierwsze

zetknięcie się z tematem. Najważniejszymi

albumami w dorobku

Foghat pozostają: "Energized"

(1974), "Rock And Roll Outlaws"

(1974) i "Fool For The City"

(1975). To fakt, ale należy im się

szacunek za to, że nie osiedli na

laurach, tylko tworzyli i nadal tworzą

następne longplay'e. Jestem

przekonany, że nie wybrzmiała z

ich strony jeszcze ostatnia nutka.

Setlista recenzowanej koncertówki:

"Drivin' Wheel", "Road Fever", "Stone

Blue", "Chateau Lafitte 59

Boogie", "It Hurts Me Too", "Take

Me To The River", "Eight Days On

The Road", "Chevrolet", "Fool For

The City", "Home In My Hand", "I

Just Wanna Make Love To You",

"Maybellene", "Play That Funky

Music", "Slow Ride". (-)

Sam O'Black

Gamma Ray - 30 Years Live Anniversary

2021 earMUSIC

Nie nazwałbym tego wydawnictwa

patologią, ale fakt, że album z okazji

trzydziestolecia Gamma Ray

wyszedł przez przypadek, tak jak

dzieci rodzące się dla 500 plus. Zawiera

koncert z udziałem niedużej

publiczności, którego rejestracji nie

planowano. W ogóle to fani stanowczo

zbyt długo czekają na nowy

materiał studyjny tych słynnych,

pierwszoligowych euro - powermetalowców,

jeżeli w ogóle ktoś jeszcze

żywi nadzieję, że zdołają oni

wymyślić coś świeżego w przyszłości.

Jak sam Dirk Schlächter powiedział

w wywiadzie, ze względu

na skromną pracę kamer, głównie

jest to przeznaczone do słuchania

a nie do oglądania, chociaż DVD i

blue - ray też są dostępne. Do mnie

dotarła tylko wersja audio. Setlista

składa się zarówno z najstarszych,

jak i z najnowszych kompozycji,

ale połowa albumów studyjnych w

ogóle nie została zaprezentowana.

Nie znajdziemy tu np. niczego z

"Somewhere Out in Space"

(1997r.), które było przecież jednym

z najważniejszych dokonań

Gammy Ray. Tak jak na dwudziestopięciolecie

istnienia kapeli,

Niemcy wydali remaster "Heading

for Tomorrow" (1990) na 2 CD,

tak też teraz najwięcej utworów

pochodzi właśnie z ich debiutu

("Lust for Life", "The Silence",

"Heading for Tomorrow"), w dodatku

z udziałem samego Ralfa

Scheepersa, który zaśpiewał też

"One With the World" ("Sigh No

More", 1991) oraz "Send Me A

Sign" ("Power Plant", 1999). Z drugiej

strony, najnowsze "Empire of

the Undead" zaczynało się od

"Avalon" i tutaj również zostało

ono wykonane dość wcześnie.

Ostatecznie na obu dyskach znalazło

się po 7 kawałków; niektóre

dłużą się po 10-15 minut. Nie brzmią

perfekcyjnie, mnóstwo w nich

niedociągnięć, ale dzięki temu są

pełne żywego spontanu. Mimo

wszystko udało im się efektownie

dograć dźwięki publiczności, bo jednak

trochę fanów przyszło 27

sierpnia 2020 do ISS Dome w

Düsseldorfie, a poza tym ludzie

słali e-maile z własnymi okrzykami,

które basista Dirk Schlächter

umiejętnie wmiksował. Osobiście,

dość fajnie mi się tego słucha, dlatego

że to stanowczo nie jest sieczka

na trzy perkusje, tylko heavy

metal w umiarkowanych tempach

(poza fragmentami "Armageddon"

z "Power Plant", 1999). Możliwe

jednak, że fani pamiętają występy

Gamma Ray ze znacznie większym

patosem, którego tutaj będzie

im brakować. Nie jest źle, ale

ten album nie staje na wysokości

celebrowania rocznicy, jego nazwa

jest tylko zabiegiem marketingowym,

brakuje mu efektu "wow".

Trzydziestolecie wypadało raczej w

2019r. a nie teraz, bo już przed

1991r. Gamma Ray była regularnym

zespołem z dużym longplay'em

w dyskografii. Ostatni

studyjniak ukazał się w 2014r a po

nim wyszły dwie inne, oficjalne

koncertówki - "Heading for the

East" (2015r.) i "Lust for Live"

(2016r.). Po co ta trzecia? Szanowna

Pani Merkel, prosimy

Waszmość o pińćset pluz. (3)

Sam O'Black

Generation Steel - The Eagle

Will Rise

2021 Pure Steel

Generation Steel to nowa nazwa

na metalowym poletku, a jednak

byłbym ostrożny z używaniem

słowa "debiutanci". Zespół składa

się z doświadczonych, profesjonalnych

muzyków i to słychać na

każdej płaszczyźnie - od kompozycji,

przez technikę, na produkcji

skończywszy. Pierwsze co zwraca

uwagę to brzmienie. "The Eagle

Will Rise" jest wyprodukowana w

sposób którego nie powstydziłyby

się nawet wytwórnie spod znaku

Nuclear Blast. Uspokajam - nie

chodzi o plastikowe przeprodukowanie.

Skojarzenia, które się nasuwają,

to rzeczy w stylu ostatnich

wydawnictw Accept czy Riot V

(nota bene za produkcję odpowiadał

gitarzysta tych pierwszych,

Uwe Lulis). Jest klarownie i nowocześnie,

co akurat tym numerom

robi naprawdę dobrze. Kompozycyjnie

nie mogę tej muzyki określić

inaczej niż dobrze skrojony, klasyczny

heavy metal. Serio, nie nasuwają

się tu na myśl żadne wyszukane

określenia, ani odwołania do

co oryginalniejszych wzorców. Panowie

jadą na prostych, sprawdzonych

przepisach germańskiego metalu

spod znaku Accept czy Primal

Fear. Kompozycje są melodyjne,

sporo z nich zostaje w głowie

na dłużej (jak "Warbringer", "Soulmates"

czy "Temple of Malady"),

technicznie też wszystko się tu

zgadza. Po pierwsze panowie mogą

poszczycić się bardzo zdolnym

śpiewakiem - Rio Ullrich dysponuje

mocnym głosem, a linie wokalne

robią dobrą robotę i dodają

materiałowi sporo hiciarskości. Podobnie

gitarowo dzieje się całkiem

sporo - choćby świetny riff prowadzący

"Invoke the Machine" czy ciekawe

zagrywki tremolo ("Temple

of Malady", "Shadow in the Dark").

Żeby nie było - nie jest to płyta z

gatunku 10/10. W czym zatem

problem? Powiem tak - gdybym

poznał ją jakieś 15-20 lat temu,

będąc gdzieś na początku swojej

drogi z metalem, z pewnością odebrałbym

ją o wiele lepiej. Dziś to

po prostu kolejny materiał metalowych

weteranów (myślę że spokojnie

mogę użyć tego słowa) w dobrej

formie. Problem w tym, że nie

jest to jeszcze poziom Judasowego

"Firepower" ani Acceptowego

"Blood of the Nations". Do tego

krążek trwa prawie godzinę i w

pewnym momencie zwyczajnie

męczy, tym bardziej że wszystkie

utwory mimo całkiem fajnych

pomysłów i zróżnicowanych melodii,

są utrzymane w podobnym klimacie

(może poza trochę bardziej

"wesołym" "Praying Mantis"). Sporo

w tym umiejętności i pojęcia o

komponowaniu dobrych numerów,

natomiast świeżości niestety troszkę

mniej. Być może dlatego gdzieś

w połowie płyty zdarza się już ziewnąć,

choć nie znaczy to że któreś

piosenki wyraźnie odstają od reszty.

Podsumowując - zasadniczo

oceniam ten materiał naprawdę

pozytywnie, bo jest po prostu fajny.

Miły przymiotnik prawda? Tylko

czy chcielibyście żeby ktoś tak

określił Waszą płytę? (4)

Piotr Jakóbczyk

Godslave - Positive Aggressive

2021 Metalville

Nie jestem w żadnym razie jakimś

wielkim fanem Godslave, ale trudno

nie docenić podejścia i zaangażowania

Niemców, bo grają od

roku 2007, a tak naprawdę już od

początku wieku, są naprawdę nieźli,

zaś "Positive Aggressive" to

już szósty album w ich dorobku.

RECENZJE 169


Ponoć dalsze istnienie zespołu było

zagrożone, ale przetrwali, podsuwając

fanom kolejny album, dostępny

w kilku wersjach, w tym

oczywiście na winylu. I są w formie,

proponując thrash z jednej

strony bardzo agresywny, ale przy

tym dość melodyjny ("How About

NO?" z wokalnym udziałem Britty

Görtz z Critical Mess, "See Me In

A Crown"), z siarczystymi solówkami

duetu Bernhard Lorig/Manuel

Zewe ("Positive Aggressive", "King

Kortex") i wyżyłowanym śpiewem

Thomasa Pickarda, brzmiącym

często niczym szybsza i ostrzejsza

wersja Udo Dirkschneidera,

szczególnie w utworze tytułowym i

"I Am What Is". Nie brakuje też

odniesień do tradycyjnego metalu

("Flap Of A Wing", "Show Me Your

Scars"), pojawiają się też bardziej

techniczne patenty ("Straight Fire

Zone", "From Driven", "Final Chapters

First"). Godslave mogą więc

zapisać "Positive Aggressive" po

stronie plusów - kto wie, może to

nawet ich najlepsza i najbardziej

dojrzała płyta? (5)

Grenade - Konflikt

2020 Case Studio

Wojciech Chamryk

Niewiele wiem o Grenade. Na pewno

pochodzą z Pabianic, są kwartetem

oraz grają thrash metal w

starej oldschoolowej formie. I to raczej

w amerykańskiej konwencji.

Ich debiutancki album wydany

został jesienią 2020 roku nakładem

Case Studio. Na płycie znalazło

się dziewięć kompozycji, w

których odnajdziemy niezłe riffy,

ciekawe sola, świetną gitarową narrację

oraz przemyślaną pracę sekcji.

Muzyka jest raczej bezpośrednia

ale muzycy Grenade potrafią

również zagrać technicznie. Czasami,

tak jak w rozpoczynającym

"Wiara", wykorzystują akustyczne

gitarowe wtręty, które kojarzą się z

Metallicą czy też Megadeth. W

dodatku większość utworów zaśpiewanych

jest po polsku. Brzmienie

też jest sensowne. Nikt nie powinien

być rozczarowany dźwiękiem.

Jednak w muzyce tego zespołu

jest coś, co ciągnie ją w przestrzeń

zwyczajności, przeciętności

czy też jednowymiarowości. Niedopracowane

kompozycje? Szablonowość?

Jednostajny wokal? Mimo

wielokrotnego przesłuchania płyty

ciężko mi jest to definitywnie przesądzić.

W każdym razie jest w niej

jakaś skaza, która raczej nie działa

na korzyść Grenade, wśród całej

masy młodych i starych kapel,

które współcześnie proponują nam

naprawdę ciekawy thrash. Niemniej

nie skreślałbym tej pabianickiej

formacji. Jak wspomniałem

na początku, muzycznie na tym

krążku jest sporo plusów, jedynie

trzeba byłoby dodać jakąś iskrę

aby całość zaczęła do nas "gadać".

Proste, ale ciężko to osiągnąć. Większość

grajków wiele by dała za

taką recepturę. Może muzycy z Pabianic

takowej się dopracują. Ogólnie

trzeba wierzyć w krajan. (3)

\m/\m/

Greyhawk - Keepers of the Flame

2020 Fighter

Chociaż Seattle to stolica grunge'u,

uchował się tam power/heavy metalowy

kwintet Greyhawk. Mając

za sobą debiut z 2018 roku w postaci

EP "Ride Out", przybywają z

długogrającym albumem "Keepers

of the Flame", okładką przypominającym

unowocześniony Heavy

Load. Muzycznie jest… niby w

tym samym duchu, a jednak nieco

bardziej w kierunku Manowar. I

jednocześnie i lepiej, niż gorzej.

Instrumentalnie to bardzo porządnie

napisany album - wstęp "Frozen

Star" nawiązuje do będącego oddzielną

kompozycją intra, a już wyjątkowo

Greyhawk postarali się w

kwestii gitarowych solówek. Nie

powinno dziwić, że chłopaków inspirowało

Racer X i dokonania

ojca neoklasycznego metalu Yngwie

Malmsteen - ducha tego drugiego

słychać praktycznie w każdej

solówce ("Drop the Hammer" to

już totalna fuzja Paula Gilberta i

Szweda o dużym ego). Sporo ze

stylu Racer X usłyszymy też w

bardzo dobrym instrumentalu

"R.X.R.O.". To jeden z tych kawałków,

który, gdyby tylko został nagrany

przez kogoś o bardziej znanym

nazwisku w odpowiednim

czasie, byłby coverowany przez

młodych gitarzystów z wielkimi

marzeniami równie chętnie, co

"Technical Difficulties" czy "Far

Beyond the Sun". Są nawet echa

Eddiego Van Halena w solówce

do "Masters of the Sky". Technicznie

Jesse Berlin i Alika Madis

są na poziomie światowym - gitary

to najmocniejszy element Grayhawk.

Gorzej, gdy przychodzi czas

ocenić wokal. W typowo powermetalowej

odsłonie "Keeper of the

Flame" brzmi właściwie jak parodia

gatunku (np. "Frozen Star", "Black

Peak"), podobnie, jak sam wizerunek

zespołu. Na szczęście jest jeszcze

drugie oblicze płyty, jak "Halls

of Insanity" - choć produkcyjnie

dość nowoczesne, przynajmniej od

początku do końca jest porządnym

kawałkiem. W wyższych rejestrach,

jak w niektórych partiach

"Don't Wait For The Wizard" głos

Reva Taylora brzmi o wiele lepiej,

niż w bardzo dziwnych liniach wokalu

w "Ophidian Throne" (gdzie,

swoją drogą, pozytywem jest dobry

bas Darina Walla). Próby zmierzenia

się z balladą wzbudzają mieszane

uczucia - do niezłego refrenu

i w zwrotkach "The Rising Sign"

brzmi raczej jak Whitesnake niż

Manila Road czy Running Wild.

Tytułowy kawałek zespół zostawił

na koniec i niestety reprezentacją

płyty pozostaje jej gorsza stylistycznie,

powerowa do bólu, część,

której nie ratują nawet malmsteenowskie

progresje i patenty. Połowa

tego albumu to bardzo dobre numery,

do których z chęcią by się

wróciło, nie tylko zahaczające, ale

będące wirtuozerią (nie mogę wyjść

z podziwu, co wydarzyło się w

"R.X.R.O."!). Niestety, druga część

większość tych pozytywnych odczuć

potrafi po prostu skreślić. A

może dzięki temu "Keepers of the

Flame" ma szansę dotrzeć do szerszego

grona odbiorców, gdzie każdy

skupi się na własnych faworytach?

W takim przypadku to album

na piątkę. Ode mnie - nieco

mniej. (3,5)

Iga Gromska

Hammer King - Hammer King

2021 Napalm Recrds

Kiedy trzy lata temu słuchałem ich

trzeciego krążka pod tytułem

"Poseidon will Carry Us Home",

miałem wrażenie, że jest to grupa z

potencjałem. Warto nadmienić, że

z potencjałem, który był nie do

końca właściwie spożytkowany.

Owszem, Hammer King miał

wówczas na koncie trzy dość dobre

albumy wydane przez Cruz Del

Sur Records, co już pewną pozycję

im dawało. Ciągle jednak miałem

to nieodparte uczucie, że znacznie

bliżej im do tzw "metalowego

mainstreamu". Może bym się w tej

kwestii nie założył a jakąś ogromną

sumę (co najwyżej o browara ), ale

czułem, że jakaś większa wytwórnia

lada momemnt ich przechwyci.

Intuicja mnie nie zawiodła. Hammer

King trafił pod skrzydła Napalm

Records, a nowy krążek zatytułowany

po prostu nazwą zespołu

jest zapoczątkowaniem nowego

etapu w karierze tej formacji.

Jak zespół wykorzysta swą szansę,

pokaże bliższa oraz dalsza przyszłość,

tymczasem skupmy się na

tym co posłańcy Króla Młota mają

do zaprezentowania swym słuchaczom

w roku 2021. Jest czego

posluchać. Na dzień dobry dostajemy

mocny cios w postaci numeru

"Awaken the Thunder". Otwarcie albumu

można porównać do filmów

Alfreda Hitchcocka, które witały

widza prawdziwym "trzęsieniem

ziemi". Pomimo mocarnego riffu i

perkusyjnej nawałnicy utwór ten

ma naprawdę spory przebojowy

potencjał. Głównie za sprawą melodyjnego

refrenu. Ową przebojowość

można usłyczeć także w wielu

innych kawałkach. Przykład?

Choćby wybrany na pierwszy singiel

"Hammerschlag" z udziałem

licznych gości (na wokalu Titana

wspomaga tam Gerre z Tankard,

gitarowymi solówkami raczą nas

zaś Isaac Delahaye z grupy Epica

oraz Markus Pohl znany m. in. z

grupy Mystic Prophecy). Skandowany

po niemiecku refren tego numeru

naprawdę powoduje ciarki w

plecach. Dla miłośników starej

szkoły heavy metalu smakowity

kąsek będzie stanowił utwór "Into

the Storm". Swym klimatem nawiązuje

on bezpośrednio do wczesnych

albumów Iron Maiden tudzież

innych gigantów NWOB

HM. "Hammer King" to płyta, na

której coś dla siebie znajdą zarówno

koneserzy oldschoolowego

heavy metalu, jak i fani tej bardziej

przystępnej i komercyjnej odmiany

tej muzyki. Słowo "komercja" pojawiło

się tu nieprzypadkowo, gdyż

sami główni zainteresowani tym

wyklętym w wielu kręgach słowem

bez cienia wstydu i zażenowania

określają swą twórczość. Za to należą

im się brawa. I jeszcze za to,

że mimo swej "komercyjności" grają

dokładnie to, co chcą grać (5).

Bartek Kuczak

Heavy Sentence - Bang to Rights

2021 Dying Victims

Pierwszgo długograja Heavy Sentence

często zdarzało mi się słuchać

na przemian z ostatnią płytą

fińskiego Bloody Hell "The

Bloodening". Zapytacie zapewne,

co łączy oba te wydawnictwa. Jest

to zdecydowanie podejście do muzykowania,

które można streścić

słowami "mamy na wszystko wyjebane,

po prostu gramy! I kij wam w zad,

lamusy!". Jeszcze rzucę sobie cytatem

z utworu "Age of Fire" - "Come

170

RECENZJE


with us/ to places unseen/ denim and

leather/whiskey and beer". Czysto

rockendrollowe spojrzenie na życie,

nieprawdaż? Co prawda nawet

taki Marko Skou z Bloody Hell,

to przy tych chłopakach z Manchesteru

Artysta (celowo przez wielkie

"A") i muzyczny wizjoner. Jednak

mimo to na albumach obu wspomnianych

kapel czuć pełen luz, hektolitry

wypitego alkoholu i wielki

środkowy palec wymierzony w

stronę całego świata. Ogólnie muzykę

graną przez Heavy Sentence

można opisać jako miks brudu

Motorhead, polotu wczesnego

Iron Maiden (z okresu, gdy za

mikrofonem stał jeszcze Paul Di'

Anno) i punkowego niedbalstwa. Z

tymi pierwszymi może kojarzyć się

chociażby wokal Garetha Howellsa.

Momentami przypomina Lemmy'ego,

ale mocno przepitego i naładowanego

speedem. Jakieś ozdobniki?

Artyzmy? Udziwnienia?

"Panie, idź Pan w ch..!" Na tym albumie

rządzi przede wszystkim prostota.

I właśnie to dużej mierze stanowi

jego urok. Album "Bang to

Rights" zostanie doceniony przez

osoby, które czują rockendrolla, a

całe swe życie traktują jako jedną

wielką zabawę. (4)

Bartek Kuczak

Hellcrash - Krvcifix Invertör

2021 Dying Victims Productions/Red Wine Rites

Hellcrash pochodzą z Włoch, istnieją

od 2013 roku i grają we

trzech speed/black metal starej

szkoły. Wcześniej nie byli jakoś

szczególnie aktywni wydawniczo

(dwie demówki, split), ale zważywszy

poziom "dokonań" wielu młodych

zespołów z płytowymi falstartami

to może i dobrze, że wydają

debiutancki album "Krvcifix Invertör"

dopiero teraz. Słychać, że

to fani wczesnych płyt Venom i

Slayer, w tym drugim przypadku

również w kontekście oprawy graficznej.

Łoją więc nader konkretnie,

to 100 % old school w najczystszej

postaci, preferując szybkie

tempa i surowe brzmienie. Do

tego wokalista Hellriser brzmi jak

Cronos - czasem naprawdę trudno

stwierdzić, czy w takim "Evil Executioner"

lub "Alcoholic Brigade" nie

udziela się czasem gościnnie frontman

Venom. Czuć tu też momentami

punkową surowiznę ("Into

The Necropolis"), są utwory bardziej

ekstremalne ("War Against

Christ - Satan Or Die"), ale też

czerpiące od tych grających bardziej

melodyjnie zespołów nurtu

NWOBHM, jak choćby Tygers Of

Pan Tang ("Hordes Of Satan",

tytułowy "Krvcifix Invertör"). Podoba

mi się również to, że Hellcrash

bez kompleksów biorą się

też za bary z dłuższymi formami,

co najciekawiej wypada w trwającym

ponad siedem minut, mrocznym

"Mephistopheles". To jeden z

tych utworów, który potwierdza,

że z tych wyznawców wczesnego

Slayera i maniaków Venom mogą

być w przyszłości muzycy całą gębą,

o ile rzecz jasna nie popadną w

alkoholizm. (4,5)

Wojciech Chamryk

Herzel - Le Dernier Rempart

2021 Gates Of Hell

"Le Dernier Rempart" to debiutancki

album pochodzących z Bretanii

(północny rejon Francji)

heavy metalowców. Dodajmy, że

debiut całkiem udany. Jednym z

głównych plusów tego wydawnictwa

jest na pewno wokal Thomasa

Guilessera. Dysponuje on bardzo

czystą, ale jednocześnie potężną

barwą. Wokalista ten unika charakterystycznych

dla heavy metalu

ozdobników, jednak fakt ten niczego

nie ujmuje jego klasie. Zaryzykowałbym

nawet stwierdzeniem,

że jest dokładnie przeciwnie. Jeśli

chodzi o warstwę muzyczną, to

kapela ta bazując na dokonaniach

amerykańskich mistrzów epickiego

heavy metalu, takich jak Manowar,

Manilla Road czy Virgin

Steele potrafiła zbudować swój

własny dość unikalny styl. Nie można

tu nie wspomnieć o utworze

tytułowym, który co prawda jest

tylko niespełna dwuminutową miniaturką,

jednak usłyszymy w nim

wyraźne wpływy ludowej muzyki z

Bretanii. Gościnnie w tym numerze

pojawia się Ronan Le Dissez,

który w tym, oraz kilku innych kawałkach

wspomógł zespół grając

na flażolecie. Niektóre teksty również

odnoszą się do regionu, z którego

kapela pochodzi. Właściwie

to od strony lirycznej album jest

podzielony na dwie części. Pierwsze

dwa utwory są inspirowane

legendami i mitami Bretanii.

Kolejne zaś opowiadają historię

wojownika o imieniu Herzel. Muszę

także dodać, że jeszcze niedawno

nie byłem przekonany do

łączenia heavy metalu z językiem

francuskim, jednak coraz bardziej

zaczynam akceptować takie zestawienie.

Nie ukrywam, że obcowanie

z "Le Dernier Rempart" przyczyniło

się w niemałym stopniu do

owej zmiany mojego stanowiska.

Herzel to zespół który efektownie

wszedł w świat klasycznego heavy

metalu. Boję się tylko, co będzie z

nimi dalej. Czy aby tą pierwszą

płytą nie ustawili sobie poprzeczki

zbyt wysoko (5).

Ian Parry - Brute Force

2021 Metal Mind

Bartek Kuczak

Ian Parry uświetnia czterdziestą

rocznicę swojej wokalnej kariery

wydając solowy krążek "Brute

Force" z premierowym materiałem.

Wypada mu powinszować, ale

zgodnie z tradycją gefeliciteerd

składam i Wam. Oh. Ook gezellig

hoor - mimo że akcja toczy się w

izolacji, a nie w kółeczku przy ławie

z jednym ciasteczkiem oraz

filiżanką herbaty. A to dlatego, że

nasz solenizant potrzebował dokładnie

trzydziestu czterech

sekund, aby wyrwać się sielankowej

nudzie i pognać tak szybko,

jak tylko nogi go poniosły, do własnej

samotni. Od dawien dawna, coś

kryjącego się głęboko w jego duszy

domaga się wolności i rwie się do

nieustannego ujarzmiania światła

dziennego. Tkwią w niej również

mroczne sekrety, a także rockowy

ogień, więc im do niej bliżej, tym

goręcej a im głębiej, tym emfatyczniej.

Skojarzenia z brutalną siłą

natury za nic jeszcze nie ręczą, kiedy

przeszkadzajki mogą Wam

przeszkadzać, bo okazuje się, że

Iana warto wysłuchać w skupieniu

zamiast oceniać jego album powierzchownie.

Znajdziemy na "Brute

Force" dziesięć rewelacyjnych

utworów (plus cover Queen "One

Vision"), którym niedaleko do hard

rocka spod znaku Deep Purple ani

do Queensrychowskiej progresji,

chociaż brzmią unikalnie. Te numery

frapują zamiast beznamiętnie

powtarzać utarte schematy. Bywają

ostrzejsze lub melodyjniejsze,

niekiedy patetyczne, lecz zawsze

stylowe. Łączą cechy hard rocka,

heavy metalu oraz progresji. Obfitują

w wyszukane pomysły, emanują

szczerą radością grania i oferują

dość przestrzeni, aby się w nich

niepłytko zanurzyć. Są rozkosznie

dojrzałe i aranżacyjnie zaawansowane,

jednak zwarte i przystępne

w odbiorze. Doprawdy, cudowna

to muzyka. Dam Wam przykład.

Spróbujcie doliczyć się, ile charakterystycznych

motywów buduje

gęstwinę "'Til The Day I Die". Tyle

tam się dzieje, a jednocześnie ten

utwór nie wykrzacza się, tylko na

tyle lekko i swobodnie płynie, że

nie wymaga od nas uprzedniego

nastrajania ucha żadną wajchą.

"Lethal Injection" to bodajże najgwałtowniejszy

numer w zestawie,

ale jego gwałtowność jest teatralna

a nie dzika - Iron Maiden tak grało

na "Piece of Mind". Kawałek

"My Confession" zawiera zaś ewidentne

nawiązania melodyczne do

blues rocka Jessy Martens, przy

czym ja to dostrzegam po koncercie

Jessy Martens Rockpalast

2018 w Bonn, podczas gdy tej niesamowitej

artystce (jestem nią zachwycony)

nie udało się zdobyć

należnego uznania poza granicami

rodzimych Niemczech, dlatego nie

dziwię się, że Ian Parry w ogóle

nie skomentował tego w wywiadzie.

O opinię odnośnie przeróbki

Queen "One Vision" w wykonaniu

Iana Parry'ego poprosiłem znajomego

fana Queen; napisał: "znam

to, podoba mi się, super wchodzi".

Końcowa refleksja: całe "Brute

Force" super wchodzi i ma potencjał,

aby pozostać z nami na bardzo

długo. Gefeliciteerd allemaal. (5)

Ibridoma - City of Ruins

2018 Punishment 18

Sam O'Black

Co kilka lat dochodzi we Włoszech

do poważnych trzęsień ziemi, w

wyniku których ludzie doznają

(niekiedy śmiertelnych) obrażeń a

starsze budynki ulegają uszkodzeniu.

Piąty longplay Ibridomy

"City of Ruins" powstawał z myślą

o dodaniu odrobiny otuchy rodzinom

ofiar jednego z takich trzęsień

ziemi. Liryki nie opisują dokładnie

szczegółów zdarzenia, a wręcz są

na tyle enigmatyczne, że możecie

je interpretować również w odniesieniu

do innych sytuacji. W ten

sposób, przesłanie albumu ma znaczenie

uniwersalne - różnym odbiorcom

może uświadamiać coś

innego. Ja np. wyobraziłem sobie,

jakby to było, gdyby podobny kataklizm

zdarzył się w mojej okolicy,

a mieszkam tuż przy szczelinie

międzykontynentalnej (pomiędzy

euroazjatycką a amerykańską płytą

tektoniczną) i przez cały marzec

2021 (recenzując część albumów z

79 wydania Heavy Metal Pages)

telepało mną niemal nonstop z siłą

dochodzącą do 6 w skali Richtera,

aż w końcu oddalony o kilkadziesiąt

kilometrów wulkan wypuścił

lawę. W lipcu 2020 do nieco słabszego

trzęsienia doszło w Lubinie

(woj. dolnośląskie), ale generalnie

Polska leży na terenie asejsmicznym.

Ktoś mógłby skomentować:

"acha, czyli nie o nas śpiewają".

Niemniej, jestem przekonany, że

materiał zawarty na tym albumie

pobudza wrażliwość i wyobraźnię,

choćby za sprawą kompozycyjnego

kunsztu. We wstępie do wywiadu

stwierdziłem, że Ibridooma gra

RECENZJE 171


"współczesny heavy metal z

pomysłem". Cóż, mnóstwo zespołów

to robi. Melodie, riffy, solówki,

rytmy i co tam jeszcze - cóż,

mnóstwo zespołów je robi. Ale jest

jedna rzecz, która naprawdę wyróżnia

Ibridomę na scenie. Empatia.

Żadna technologia nie zastąpi

tak intensywnie odczuwanej

empatii, jak to robi Ibridoma. Nie

jest mi znany żaden inny zespół

heavy metalowy, który zadebiutował

w drugiej dekadzie obecnego

stulecia i posiada w sobie tak wielki

zasób empatii wobec rozmaitych,

poważnych i typowych dla

wielu ludzi na świecie, problemów.

Samotność? "Night Club" LP.

Emigracja z przymusu? "Goodbye

Nation" LP. Tragiczna, nieoczekiwana

śmierć bliskich? "December"

LP. Można wymieniać dalej. W

przypadku "City of Ruins" chodzi

oczywiście o trzęsienia ziemi, ale

jak się wsłuchamy, co śpiewa Christian

Bartolacci na "City of Ruins",

to odnajdziemy więcej zagadnień

- a to huragany, a to niespełnione

marzenia, innym razem zagrożenie

ze strony Korei Północnej.

Tak, tak, to i znacznie więcej

znalazło swoje miejsce w lirykach

omawianego albumu. Przyjmując,

że muzyka to przede wszystkim język

do przekazywania myśli, emocji

i uczuć, a nie "nutki", wskazuję

"zdolność do okazywania empatii"

jako najmocniejszy punkt Ibridomy.

A z perspektywy "nutek" - mamy

tutaj solidne brzmienie oraz

ekscytującą mieszankę wysokiej

jakości atrybutów kompozycyjnych,

aranżacyjnych oraz wykonawczych.

Z szacunkiem wobec tradycji,

ale z niepodważalną inwencją

twórczą. Każdy spośród dziesięciu

utworów trwa między 3 a 4

minuty, nie brakło wśród nich

fajnej akustycznej ballady, ale poza

nią to są same konkretne, jednocześnie

ciężkie i melodyjne, numery.

Jeśli Ibridoma przekroczy ten

poziom w zimie (tzn. na następnym

krążku), to przez całą Europę,

od Południa po Północ, pofrunie

moja koszulka, bo zamówię ją sobie

z Włoch na Islandię. Teraz jest

dobrze, stąd czwórka, ale wierzę,

że z nowym gitarzystą będzie jeszcze

lepiej, i wtedy padnie piątka.

(4)

Illusory - Crimson Wreath

2021 Rockshots

Sam O'Black

Nazwanie "Crimson Wreath"

antywojennym manifestem w postaci

78 minut metalu progresywnego

nie byłoby ani sprawiedliwe,

ani logiczne. Wyraźnie potępiono

na tym albumie wojnę, ale

ludzka strata jest równie istotnym

tematem, choćby z uwagi na trzyczęściowy,

trwający ponad dwadzieścia

minut "An Opus Of Lose

And Sorrow". Muzyka zawarta na

LP "Crimson Wreath" balansuje

pomiędzy heavy, power, epic metalem

a progresją, wyróżnia się bogactwem

melodycznym i może

przypaść do gustu odbiorcom spoza

grona koneserów prog metalu.

Illusory pokazuje, że czerpiąc z

szerokiego dorobku metalu na

przestrzeni dekad, można wciąż

zaproponować coś nowego, ciekawego

i zapadającego w pamięć. Pomysłów

im nie brakuje - gdyby dopuszczalna

długość nośnika CD

nie ograniczyła ich inwencji do 78

minut, mogliby pociągnąć "Crimson

Wreath" jeszcze dłużej, utrzymując

uwagę słuchaczy. Główne

punkty programu: "Besetting Sins"

(nawiązali zarazem do Symphony

X jak i do niemieckiego melodyjnego

power metalu), "Crimson

Wreath" (ta ballada upaja płynnie

wykreowanym patosem), "Immortal

No" (ten kawałek Grecy zdecydowanie

bardziej zorientowali na

riff niż na melodię), "All Blood

Red" (chciałbym, żeby kiedyś Sabaton

tak zagrało - z antyrasistowskim

przesłaniem, nieodpartą melodyką

oraz rytmicznym głównym

wątkiem), "S.T. Forsaken" (rozpoczyna

się łagodnie, ale później staje

się wręcz drapieżne), "Ashes To

Dust" (epic!), "A Poem I Couldn't

Rhyme" (początkowy riff nieświadomie

zerżnięli od Access Denied;

całość to bardziej melodyjne podejście

do US power metalu), "An

Opus Of Lose And Sorrow" (nie

przegapcie therionowskiej aranżacji

pomiędzy cudnymi solówkami

w połowie części "The Isle Of Shadows")

i "Fortress Of Sadness" (tak,

jak najbardziej mam ochotę na kolejny

10-minutowy odlot po "Opusie").

Rozmaite smaczki typu recytacje,

chóry, partie fortepianowe i

orkiestracje zmyślnie uzupełniają

utwory i nie pojawiają się w nadmiarze.

Głos Grigorisa Valtinosa

(słynny aktor i filar greckiej kultury)

pogłębia dramatyczność "Ashes

to Dust" a kobiecy chór wzmacnia

teatralny charakter "Fortress Of

Sadness" (dialogi i didaskalia).

Judas Priest "Nostradamus" zyskałoby,

gdyby to Bogowie Metalu

wymyślili interludium "All Shade

Fade". Illusory "Crimson

Wreath" można postawić na etażerce

obok wydawnictw Iron Maiden,

Jag Panzer, Fortress Under

Siege, Savatage lub Queensryche.

Warto nabyć go w fizycznej

postaci również ze względu na

przyjemną dla oka książeczkę ze

zdjęciami oraz z wydrukowanymi

(wymownymi) tekstami utworów.

"The voice inside me has spoken one too

many times. Not that I needed to listen,

however I could not pretend I was deaf.

Not this time." ("The Voice Inside

Me"). Bezzwłocznie wsłuchajcie się

w Illusory "Crimson Wreath".

(4.5)

Sam O'Black

In/Vertigo - Sex, Love & Chaos

2021 Rockshots

Ten hard rockowy materiał wyszedł

już w 2018 roku, ale wtedy

zawierał sześć utworów, zaś teraz

Rockshots Records przygotowało

wersję z czterema kawałkami:

"Chains", "Bad Enemy", "The Night"

oraz "Take It". Gdy tylko Kanadyjczycy

zaczynają od "Chains", to

odruchowo podgłaśniam, bo zapowiada

się czadowy zawrót głowy.

Przekonajcie się sami, czy na Was

też tak to działa. "Chains" to przeciwieństwo

grunge'u w tym sensie,

że zespół nie patrzy się podczas

jego wykonywania na własne buty,

tylko szaleje śmiało, tak jakby miał

nam zaraz wyskoczyć z głośników.

"Bad Enemy" oferuje znacznie więcej

groove'u, jest bardziej zróżnicowane

dynamicznie, zawadiackie,

operujące kontrastem ciszy i hałasu.

Ślady bluesa dały już nieco o

sobie znać, ale dopiero "The Night"

brzmi jak skrzyżowanie rhythm'n'

bluesa Samanthy Fish z przebojowością

Tygers Of Pan Tang (to

drugie w refrenie, obłędnie wyeksponowanym

w dalszej części

utworu na tle oszczędnych uderzeń

perkusji). "Take It" to kontynuacja

najlepszych cech poprzednich kawałków,

bo zawiera i fajnie pulsującą

sekcję rytmiczną, i odrobinę

rozkrzyczanych fragmentów, ale

też ognistą solówkę oraz fantastyczne

melodie. Cały kwadrans przebiega

tak "fajnie", że jak dla mnie,

owa EP-ka równie dobrze mogłaby

nazywać się "Cool, fresh & trendy",

tylko szkoda, że niestety nie

takie są trendy w popularnej muzyce

2021 roku. (-)

Iron and Hell vol. 1

2021 Gates of Hell

Sam O'Black

Po co wydawać cztery bardzo dobre

EP-ki, skoro można wydać ge--

nialną kompilację najciekawszych

nowości? Na jednej płycie znalazły

się cztery składy: jeden z żeńskim,

trzy z męskim wokalem, przy czym

wokalistka to najciekawsze odkrycie

młodej sceny ostatnich lat. Nie

bez powodu składankę otwiera

"Deathstalker" Chevalier - i chociaż

grupa wzięła swoją nazwę z

francuskiego ("rycerz"), to pochodzi

z Finlandii, kraju wielu metalowych

zaskoczeń. Tak jest i w

tym przypadku - tak surowego,

wściekłego, brzmiącego niczym zaginione

w latach 80. demo speed

metalu nie spotyka się codziennie,

a wokal Emmy Grönqvist to największe

zaskoczenie, jeśli chodzi o

kobiety na tym stanowisku od czasów

Chastain i Acid. Kompozycyjnie

jest równie dobrze - na pierwszy

plan wysuwa się tłusty bas

Sebastiana Bergmana. Sam kawałek,

na wzór starych Sabbathów i

Cirith Ungol, składa się z kilku

przemyślanych części (prawie siedem

minut materiału) ze znakomitą

pracą gitar w harmoniach (tu

panowie Mikko i Tommi pracujący

wcześniej razem w Demon's Gate -

i te lata współpracy zdecydowanie

są słyszalne). Vintage'owe brzmienie,

inspiracja klasykami, autentyczność

- tak najlepiej podsumować

obie propozycje Chevalier. Bo jest

jeszcze, niewiele krótszy, początkowo

marszowy "Lifegiver", przez

pierwsze dwie minuty będący instrumentalnym

popisem i zabawą

tempem (mroczne riffowanie,

przywodzące na myśl raczej blackowe,

niż heavymetalowe rozwiązania

- choć w tym "horrorowym"

kierunku szedł już King Diamond).

Tu na wyróżnienie zasługuje

perkusista - Joel - bębniący w

Chevalier do roku, w którym ukazała

się kompilacja (a wcześniej

EP-ka zespołu, zawierająca dwa te

same utwory - "Life and Death") -

obecnie zastępuje go Axel. Drugi

wyróżniający się skład to Iron

Griffin - solowy projekt Oskariego

Räsänena z Mausoleum Gate,

który jest tu odpowiedzialny za całą

warstwę wokalno-instrumentalną.

Na płycie znalazło się aż

pięć jego utworów, a materiał kończy

całą kompilację - mocne rozpoczęcie

wymagało równie mocnego

zakończenia. Pierwszy z nich

jest gatunkowym zaskoczeniem -

to instrumentalne, elektroniczne

intro w 8/16-bitowym stylu, przypominającym

sountracki do gier na

Amigę czy Commodore 64. Choć

dziś w line-upie Iron Griffin również

znajduje się, jak w przypadku

Chevalier, wokalistka, to wszystkie

kawałki na "Iron and Hell" są

w całości dziełem Räsänena. Być

może przydałby się tu potężniejszy,

powermetalowy wokal, Oskari

sprawdza się jednak w swojej roli,

brzmiąc jak wyjęty żywcem z początków

gatunku w latach 80., o

czym możemy przekonać się już w

"Message from Beyond". Utrzymany

w duchu nieidealnego, ale chwytliwego

DIY galopujący "Journey to

the Castle of Kings", bardziej w

stylu proto-metalu niż późniejszego

heavy, mógłby być właściwie

wizytówką Iron Griffin. To, co

najlepsze, zostawiono jednak na

172

RECENZJE


Iron Maiden - Senjutsu

2021 Parlophone

Sześć lat. Tyle przyszło nam czekać

na nowy album studyjny Iron Maiden.

Panowie przez te lata nie próżnowali:

zdążyli w tym czasie odbyć

trasę promującą poprzedni album

"The Book Of Souls", zagrać retrospektywny

tour "Legacy of the

Beast", wydać dwie koncertówki z

owych tras i... wejść do studia nagraniowego.

Wg. doniesień, krążek

był gotowy do wydania już w 2020

roku, ale wszystkie plany pokrzyżowała

pandemia. Nie chcąc czekać

w niepewności kolejne lata, zespół

finalnie zdecydował się na premierę

swojego nowego dzieła na jesieni

2021r. I chwała im za to! Jaki jest

"Senjutsu"? Na pewno nie taki, jaki

powinien być wg. wielu twardogłowych

fanów, którzy jeszcze nie zorientowali

się, że lata 80-te dawno

odeszły i już raczej nie wrócą. Od

ostatniego dźwięku kończącego "Seventh

Son of a Seventh Son"

utworu "Only The Good Die Young"

wydarzyło się niezwykle dużo, a

przede wszystkim: minęło 33 lata.

Iron Maiden A.D. 2021 to zespół

kompletnie inny od tego z roku

1988. Inny, nie znaczy gorszy. Po

prostu, inny. I mówię tu nie tylko o

muzyce, ale też o podejściu do komponowania,

aranżacji, nagrywania

czy też o inspiracjach. Pod szyldem

Iron Maiden nie nagrywają już

zbuntowani, rozgniewani młodzieńcy,

a dojrzali, starsi faceci, którzy w

zasadzie już nic nikomu udowadniać

nie muszą. Robią to bo mogą.

Bo chcą. Bo jeszcze mają coś do powiedzenia.

Bo nikt im nie powie jak

to mają zrobić, a nawet jakby ktoś

im powiedział, to i tak zrobiliby to

po swojemu. I ta bezkompromisowość

pozostaje niezmienna w tym

zespole od samego początku. Ekipa

Steve'a Harrisa nigdy nie oglądała

się na trendy, krytyków, czy nawet,

niektórych fanów, którzy na przestrzeni

lat, kierując się dziwną, pokrętną

logiką, uznawali że to oni wymagają

od zespołu takich a takich

brzmień i utworów. "Senjutsu"

przynosi z jednej strony dobrze znane

brzmienia i melodyczny flow, z

drugiej kilka zaskakujących zwrotów

akcji i rozwiązań. Już otwierający

pierwszą z dwóch płyt utwór tytułowy

to coś czego u Maiden jeszcze

nie było. Walcowaty, oparty na "wojennych"

bębnach, głęboki numer z

niepokojącym, gęstym klimatem,

przerywany jedynie melodyjnym,

nieco lżejszym refrenem i wspaniałymi,

zadziornymi solówkami. Podświadomie

oczekujesz, że za chwilkę

nastąpi przełamanie, zmiana rytmu,

szalona galopada. Ale nic z tych rzeczy.

"Senjutsu" sunie niczym walec,

zaskakując swoją rytmiczną konsekwencją.

W tej sytuacji fajnym kontrastem

jest drugi numer, singlowy

"Stratego", w którym panowie pokazują,

że jeszcze pamiętają jak zagrać

dynamiczny, galopujący numer w

starym stylu. To oczywiście przede

wszystkim popis spółki Steve Harris

- Nicko McBrain, ale urzeka

również Bruce Dickinson, który

buduje bardzo ciekawe harmonie

wokalne. Razem z podśpiewującą gitarą

Janicka Gersa, buduje mistyczną

zwrotkę, która za chwilę przejdzie

w przebojowy, ciężki do wyrzucenia

z pamięci refren. Wspaniałą

rzeczą jest też "The Writing On The

Wall", pierwszy numer który ujrzał

światło dzienne, zapowiadając nowy

album. W opozycji do poprzednich

dwóch numerów, urzeka swojskim,

bluesowym brzmieniem, "lekkim"

riffem i wspaniałą solówką Adriana

Smitha. Mimo pozornej sielanki,

numer ten ma w sobie też pewną dozę

mistyki i niepokoju, które to towarzyszą

tej płycie w zasadzie przez

cały czas. "Lost In The Lost World"

to pierwsze z czterech epickich i

długich dzieł lidera formacji, wspomnianego

już Steve'a Harrisa. To

już numer znacznie bardziej zagmatwany

i pokombinowany niż poprzednicy,

ale znów, zaskakujący

chociażby spokojnym, balladowym

intro, w którym Dickinson po raz

kolejny bawi się wokalami i harmoniami.

Następny w kolejce "Days Of

Future Past" jest nieco bardziej tradycyjnym,

Maidenowym rockerem,

może niezbyt odkrywczym, ale za to

zdecydowanie porywającym. W tym

momencie należy docenić, że panowie

nie silą się na oryginalność czy

nie zakładają, że każdy numer musi

czymś zaskakiwać. Świadomość, że

tradycyjny, metalowy banger jest

wciąż w cenie, dodaje całej płycie

smaku. Pewna doza zaskoczenia pojawia

się w "Time Machine", numerze

którego tematyka tylko z pozoru

jest z "przymrużeniem" oka. Po raz

nie wiem, który już raz, ze świetnymi

wokalami wysuwa się Dickinson,

który ewidentnie spędził w studiu

dużo czasu, konsekwentnie dopieszczając

swoje partie. To coś nowego,

czego na poprzednich płytach Maiden

nagranych po reunion, wcale

nie było tak łatwo uświadczyć. Druga

płyta rozpoczyna się od posępnej

ballady "The Darkest Hour" i szczerze

przyznam, że jest to obok "The

Parchment" jeden z najbardziej wymagających

momentów całego albumu.

Tu atmosfera "Senjutsu" zdecydowanie

jeszcze bardziej gęstnieje,

przywodząc na myśl najciemniejsze

odmęty "The X-Factor" czy "A

Matter Of Life And Death". Czasami

można mieć wrażenie, że za

chwilę na gościnny seans za mikrofonem

zawita Blaze Bayley. Nawet

gitara Smitha, zwykle nonszalancko

hippisowska, łka żałośnie, by za

chwilę wymierzyć sążnisty cios za

pomocą walcowatego riffu lub bezczelnie

podbić pompatyczny refren.

Nieco wytchnienia przynosi "The

Death Of The Celts", następny epicki

popis Harrisa, z masą zwiewnych,

celtyckich melodii i podniosłych

fragmentów. Nad całością

kompozycji unosi się duch starszego

brata zatytułowanego "The Clansman",

ale w żadnym wypadku nie

ma tu mowy o jakichkolwiek cytatach

czy autoplagiatach, jak chcieliby

tego co nie którzy. W następnym,

wspomnianym już "The Deparchment"

mózg operacyjny grupy wraca

do cięższych klimatów, choć zaczyna

akustycznym wstępem, w dość

nieoczywistej formule. Wydaje mi

się, że to jest właśnie najbardziej

newralgiczny moment krążka, utwór

skomplikowany, nieoczywisty, w

swojej złożoności wspaniale chaotyczny,

pełen zwrotów akcji i spontanicznych

zmian melodii i tempa. Jest

to też jedyny numer na płycie, w

którym Harris dał w pełni wyszaleć

się trójce gitarzystów, z których, o

dziwo, najmniej aktywny i wyrazisty

wydaje się być ten, który w zespole

u boku Steve'a trwa najdłużej - Dave

Murray. Murray co prawda od

czasu do czasu wyskoczy ze swoim

charakterystycznym, solowym "świdrem",

ale zdecydowanie ustępuje

pola bezbłędnemu technicznie

Smithowi i szalonemu, nieobliczalnemu

Gersowi. W ogóle muszę

przyznać, że Gers jest tu dla mnie

cichą gwiazdą tego albumu, szarą

eminencją, która działając nieco na

uboczu, nadaje poszczególnym

kompozycjom charakterystycznego

kolorytu. Całość albumu zamyka

ostatnie z epickich dzieł Arry'ego,

"Hell On Earth", który jest stworzonym

z niebywałym rozmachem,

swoistym grande finale "Senjutsu".

To utwór przepełniony świetnymi

melodiami, pięknym gitarowymi

harmoniami, solówkami, zmianami

tempa no i oczywiście wspaniałymi

wokalami w wykonaniu Dickinsona.

I serio, jestem pod wrażeniem

tego, jak Bruce udanie wybrnął z

bądź co bądź niełatwego zadania.

Jak bardzo świadomy siebie, swoich

możliwości i ograniczeń jest 63-letni

wokalista. Jak potrafi przekuć swoje

wady w zalety, jak wspaniale nadrabia

pewne braki techniką, pomysłowością

i emocjami, którymi operuje

bezbłędnie. "Hell On Earth" to jego

wisienka na torcie, posłuchajcie chociażby

finałowego zwolnienia, w

którym buduje nieprawdopodobnie

melodyjną frazę na tle spokojnego,

mrukliwego podkładu. Tak śpiewają

tylko wielcy mistrzowie! Jeśli chodzi

o finał albumu, odbył się on więc w

wielkim stylu. Prawda jest jednak taka,

że Maiden zawsze potrafili spektakularnie

zamykać swoje wydawnictwa

- "Empire Of The Clouds",

"When The Wild Wind Blows" czy

znacznie wcześniejsze "Rime Of The

Ancient Mariner" czy "To Tame A

Land" to jedne z wielu potwierdzeń

tej tezy. Na koniec kilka słów o produkcji,

za którą ponownie odpowiada

wieloletni współpracownik zespołu,

Kevin Shirley. "Jaskiniowiec",

jak pieszczotliwie nazywają

go koledzy, z jednej strony wykonał

pracę mieszczącą się w standardzie

swoich poprzednich dokonań, ale

zrobił też krok na przód. Udało mu

się uchwycić specyficzną atmosferę

albumu, która jest wszechobecna

praktycznie w każdym, pojedynczym

dźwięku, odnalazł i nadał tym

utworom wspólny mianownik, łącząc

układankę w całość. Przypomnijmy,

że Maiden nagrywało ten album

"w locie", komponując i gotowe

rzeczy od razu nagrywając. Shirley

musiał uważnie słuchać pomysłów

muzyków i umiejętnie dodawać dwa

do dwóch. Wychodzi na to, że nie

dokonał żadnego błędu w swoich

skomplikowanych obliczeniach.

Utrzymał przy tym krystalicznie

czystą jakość brzmienia poszczególnych

instrumentów, umyślnie pogrubił

bębny McBraina, dodał trochę

tłuszczu do zmysłowych riffów

Smitha i melodyjnych zagrywek

Gersa, zarazem odciążając wszędobylskie

basowe pochody Harrisa, a

w dodatku wyciosał wspólnie z

Dickinsonem monumentalną, harmoniczną

bryłę wokalnego złota. Co

istotne, Shirley w produkcji płyt

Maiden pozostaje sobą i nie stara

się na siłę przekierować zespołu na

wody, po których pływali w zamierzchłych

czasach. W oparciu o

wypracowany schemat, dodaje nowe

elementy, poprawia już istniejące, a

w efekcie osiąga jakość, na którą

tylko wybitni malkontenci będą kręcić

nosem. "Senjutsu" po pierwszych

odsłuchach zostawia słuchacza

w dość niewygodnej pozycji: wykręconego

niczym pieczołowicie

przygotowywanego precla, z ciężką

do określenia miną i wielkimi wypiekami

na twarzy. To album na swój

sposób bezczelny i arogancki, stworzony

z pełną świadomością nadciągającej

krytyki ze strony ortodoksyjnych

fanów, ale też nadciągającej

z drugiej strony, fali zachwytów

osób, które swoje umysły pozostawiły

otwarte. Iron Maiden na

swoim siedemnastym albumie studyjnym

składa hołd nierdzewnej

klasyce rocka, respektując przy tym

swoją bogatą przeszłość. Muzycy

zdecydowanie pokazują też, że z

podniesioną przyłbicą patrzą w teraźniejszość

i rysującą się przed nimi

przyszłość, która czai się tuż za

rogiem. Aktualne Iron Maiden to

zespół dojrzały i szlachetny, mądry i

doświadczony, zachowujący przy

tym charakterystyczny zadzior i

młodzieńczą bezczelność, które to

cechowały ich muzykę i postępowania

niemalże od początku. To

wszystko pozwala im zachować swego

rodzaju świeżość i wyróżniać się

na tle wszystkich innych przebrzmiałych

i stetryczałych gwiazd

rocka, po cichu odcinających kupony

gdzieś na obrzeżach historii.

"Senjutsu" to kolejny obok wielu

Maidenowych monumentów, który

buduje nieśmiertelność zespołu, będącego

chcąc czy nie chcąc, u schyłku

swojej kariery. Słuchając tych nowych

dźwięków, jestem jednak pewien,

że nie jest to w żadnym wypadku

pożegnanie z fanami. Zbyt

wiele ognia ma w sobie ta szóstka facetów,

aby ot tak po prostu zejść ze

sceny. (6)

Marcin Jakub

RECENZJE 173


deser: płytę zamyka znakomity

"Lord Inquisitor", nie tylko lepszy

gitarowo, ale również wokalnie

(biorąc pod uwagę chórki) - oparty

na prostym, bardzo klasycznym,

wpadającym w ucho riffie. Środek

płyty wypada nieźle, choć trochę

mniej ciekawie (to znaczy - bez zaskoczeń,

to po prostu przyzwoite,

typowe heavy). Ilość utworów Iron

Griffin równoważą jedynie dwa

kawałki Atom Smasher. Tym razem

tworzonych nie solo, a w duecie

- to The Judge odpowiedzialny

za całą sekcję rytmiczną, bas (przyjemne

solo w "The Age of Ice") i

perkusję oraz Gordon Overkill,

wokalista i gitarzysta zespołu. Pokazują

również swoje lżejsze oblicze

w rozpoczynającym się balladowo

"There lives a Beast within this

Cave", które przechodzi w chwytliwy,

klasyczny heavy metalowy kawałek

z mocno podbitym basem.

Numer jest dłuższy i instrumentalnie

ciekawszy - co szczególnie słychać

w solówkach zarówno basu,

jak i - tym razem - gitar. Ostatni z

Wielkiej Czwórki "Iron and Hell"

jest świeży, debiutujący w 2020

angielski Phaëthon, brzmiący jak

kolejny zaginiony klasyk. Na mocno

charakterystyczny wokal, który

raczej nie każdemu przypadnie

do gustu, nałożono, podobnie, jak

na gitary solowe, tyle pogłosu, że

nie można tu nie mówić o chęci

wpasowania się w "retro" brzmienie.

Kawałki są jednak przyzwoite.

"Sacrifice Doth Call", którym grupa

rozpoczyna swoją część na składance,

jest z nich najlepszy, ale

warto też wspomnieć battle hymn

w stylu Omen "To the Gallows" i

wprowadzający w trans, oparty na

mitologii "Bless us, o Ra" - znany,

ale wciąż dobrze sprawdzający się

koncept. Nazwa zespołu - Phaëthon

- także została z niej zaczerpnięta,

a dokładniej - od syna również

powiązanego ze słońcem

Heliosa. Wszystkie zespoły łączy

brud, autentyzm i umiejętność napisania

chwytliwych numerów w

duchu przeszłości, są jednak zdecydowani

faworyci. Najbardziej

wyróżniający się? Iron Griffin.

Faworyt z całej czwórki? Chevalier.

O pozostałych grupach, miejmy

nadzieję, też jeszcze nie raz

usłyszymy. (5)

Ironbourne - Ironbourne

2021 Pure Steel

Iga Gromska

"Ironbourne" to debiutancki album

szwedzkiej formacji o tak samo

brzmiącej nazwie, ale jej korzenie

sięgają jeszcze pierwszej połowy

lat 80. Nic więc dziwnego, że

słychać w tych utworach odniesienia

do klasycznego hard rocka,

NWOBHM czy generalnie metalu

przełomu lat 70. i 80., bo to przecież

muzyka ich dzieciństwa i młodości,

można rzec ścieżka dźwiękowa

czasów dorastania. Dlatego

na tej udanej płycie sporo dla siebie

znajdą fani choćby Black Sabbath,

Dio, Bathory czy Candlemass,

czyli ponadczasowych

dźwięków w świetnym wykonaniu;

w dodatku bez brzmienia kojarzącego

się z jakimś skansenem, nowoczesnym,

ale surowym, bez nawet

grama plastiku. Sporo tu również

melodii i efektownych solówek,

tak jakby czas zatrzymał się

maksymalnie w 1985 roku ("The

Dreamer", "Varsel", klimatyczna

ballada "Too Late"). Znacznie lepsze

wrażenie robią jednak utwory

mocniejsze, szczególnie kojarzący

się z doom metalem, majestatyczny

"Elusive Reality", "Twilight

Of Gods" czy dynamiczny "Covenant",

bo właśnie w nich wokalista

Torbjörn Andersson zdaje się najlepiej

odnajdywać. Tak czy siak,

jest konkret, wart: (5).

Wojciech Chamryk

Iron Lizards - Hungry For Action

2021 The Sign

"Na gałązce usiadł ptak: zaszczebiotał,

zatrzepotał, ostry dzióbek w piórka

otarł, rozkołysał cały krzak. Potem z

świrem frunął w lot! A gałązka rozhuśtana

jeszcze drży uradowana, że ją tak

rozpląsał trzpiot" (Julian Tuwim

"Ptak"). Widząc to, jaszczur poczuł

głód akcji. A że był to jaszczur

żelazny, wszedł do studia nagraniowego.

Nie usiadł, nie wiadomo

ani co otarł ani w co, ale całe studio

rozkołysał. Potem album z świrem

frunął w lot a producent jeszcze

drży uradowany, że go tak rozpląsał

rock. Nie jakiś tam komercyjny

rock do radia, tylko garażowy

speedy rock'n'roll z Francji, zainspirowany:

MC5, The Stooges,

The Hellacopters, Zeke, New

Bomb Turks, Zero Boys, Minor

Threat, Gang Green i The Cramps.

Niestety, recenzowany album

brzmi beznadziejnie brudno, przez

co poszczególne utwory zlewają się

w jedną kupę hałasu. Tuwimowski

ptak usiadł, potem odleciał, żelazny

jaszczur jeszcze dodał swoje, a

nikt nie posprzątał. Punk to punk,

zaś Francja nigdy nie stanowiła

wzoru czystości - według Le Parisien

aż 1,3 miliona osób (29%

mieszkańców) zaraziło się pluskwami

w Ile-de-France w ciągu

ostatnich pięciu lat; dlatego kiedy

jakąś muzykę przedstawiają mi

jako brudną, to czuję się zniesmaczony.

Przepraszam, ale nie jara

mnie syf. Nie wymagam od muzyki,

żeby lśniła, nie o to chodzi; po

prostu uważajmy z tymi pluskwami.

Francja ma mnóstwo niesamowitej

kultury i sztuki do zaoferowania,

ale jak się do niej wybieracie,

to przeanalizujcie wcześniej,

na których artystycznych dziełach

Wam konkretnie zależy oraz wczytajcie

się w recenzje hoteli, żeby

uniknąć kłopotów i rozczarowania.

Nie wystarczy tam polecieć na trzpiota,

aby doznać wspaniałych i

niezapomnianych wrażeń. Koniecznie

należy wszystko zaplanować

i dokonać skrupulatnej selekcji,

aby nie wdepnąć w Iron Lizard

"Hungry For Action". (-)

Sam O'Black

Kansas - Point Of Know Return

Live & Beyond

2021 InsideOut Music

Weterani z Kansas, chociaż rzecz

jasna w bardzo odmłodzonym

składzie, są niczym przysłowiowe

wino. Niedawno wydali 16 już w

dyskografii album, świetnie przyjęty

"The Absence Of Presence",

teraz zaś podsuwają fanom płytę

zarejestrowaną na przełomie lat

2019-20, podczas trasy przypominającej

klasyczny krążek z roku

1977. LP "Point Of Know Return"

był jednym z największych

sukcesów, nie tylko artystycznych,

ale i komercyjnych, amerykańskiej

formacji. Nic więc dziwnego, że

doczekał się nowej wersji live, obejmującej

edycję 2CD w digipacku

oraz 3LP/2CD w limitowanym boxie.

Mamy tu rzecz jasna komplet

10 kompozycji składających się na

oryginalny materiał sprzed ponad

40 lat, kiedy na podwójnym "Two

For The Show" z roku 1978, dokumentującym

promującą go trasę,

znalazło się ich tylko pięć. Zespół

jest w formie, brzmi i gra wyśmienicie,

nawet jeśli nie ma w nim

już Kerry'ego Livgrena czy zmarłego

niedawno Robby'ego Steinhardta;

partie wokalne, za które

odpowiadają Ronnie Platt, Billy

Greer i Tom Brislin, też są bez zarzutu.

Do tego wśród 22 utworów,

poza największym magnesem, całością

"Point Of Know Return",

mamy też sporo ciekawostek, choćby

balladę "Lonely Wind" z debiutanckiego

"Kansas", podszyty funkiem

i fusion, dłuższy niż w oryginale

"Two Cents Worth" z "Masque"

czy tytułową kompozycję z

trzeciego albumu "Song For America",

a nawet "Musicatto" z okresu

pop/AOR, czyli z albumu "Power"

z drugiej połowy lat 80. Jeśli więc

ktoś mieni się fanem Kansas, musi

mieć ten album, innej możliwości

po prostu nie widzę. (5)

Wojciech Chamryk

Kiko Shred's Rebellion - Rebellion

2021 Pure Steel

Podczas wywiadu ustaliliśmy, że

najlepiej zacząć znajomość twórczości

Kiko od teledysków na You

Tubie. Zgadza się. Tylko czy w

ogóle warto, skoro ten brazylijski

artysta nazywa swoich słuchaczy

debilami z faweli a opowiadając o

głównej grupie odbiorców swojego

najnowszego albumu, zaczyna od

nauczycieli gry na gitarze? Mnie

zapaliła się alarmująca lampka natychmiast

po odpaleniu pierwszego

(po intrze) utworu - mikstura patatajki

na dwie centralki z disco

polo. Oczywiście ten styl trzeba

znać i rozumieć, żeby go docenić,

ale nie jesteśmy na saopaulońskim

jarmarku, tylko wewnątrz czasopisma

heavy metalowego. Hejże hola -

Kiko przygrywał Timowi Owensowi,

Michaelowi Vescerze i

Leather Leone. Techniki mu nie

odmówię, tylko, że jeśli zaproponujemy

omawiany album fanom

Iron Maiden, Helloween oraz

Dio (tak jak się stało w press kitcie),

to możemy zostać posądzeni

o brak gustu. Pure Steel Records

promując w ten sposób Kiko podejmuje

ryzyko poniesienia uszczerbku

na wizerunku. OK, fani

Yngwiego Malmsteena prędzej

mogliby docenić Kiko, ale i tak

próba zaimponowania komuś techniką

gitarową w 2021 roku świadczyłaby

o szaleństwie młodości.

Zdaniem Profesor historii literatury

polskiej Aliny Kowalczykowej

szaleńcami są zaś "romantyczni indywidua,

którzy przekroczyli pewną uznawaną

miarę namiętności lub rozpaczy".

Tymczasem "Rebellion" jest raczej

wyrazem brazylijskiej rozpaczy niż

brazylijskiej namiętności; bezsilnym

głosikiem sprzeciwu wobec

ludzkiej naturze; odchyleniem od

obranego uprzednio (na wcześniejszych

solowych albumach)

kursu na gitarowe popisywanie się,

poczynione przede wszystkim po

to, aby wyrazić opinię o "wadach"

słuchaczy. W jego ramach Kiko

próbował utrwalić kilka chwytliwych

melodii i przyznam, że po

części mu się to udało. Zwłaszcza

"Thorn Across My Heart" z wokalem

Doogie'go White'a okazuje

się niczego sobie. "Honour To The

Fallen Brothers" również ujdzie.

Tylko, że to jest za mało, aby wyrobić

sobie status globalnie kojarzonego

oraz uznawanego zespołu

i wybić się z przygnębiającego śro-

174

RECENZJE


dowiska debili zamieszkujących fawele.

Kiko prezentuje się przyjemnie

dla oka, może koncertowo wesprzeć

inne zespoły przylatujące

bez pełnego składu do Ameryki

Południowej, prawdopodobnie

świetnie odnajduje się w roli nauczyciela

gry na gitarze. "Rebellion"

potwierdza kilka jego mocnych

stron. W pewnych okolicznościach

może posłużyć za jego

wizytówkę. Na tle obecnej sceny

heavy metalowej wypada jednak

nędznie. Ku trwodze wynikłej z

naiwności, jakże można by uznać

inaczej? Zanim Kiko napluje następnym

razem słuchaczom w

ucho, powinien zacząć od spojrzenia

sobie w lustro. "You are not different

than me"? Nie ma dwóch identycznych

ludzi na świecie (m.in. na

różnorodności polega piękno świata,

nie pozwólmy technokratom tego

nam odebrać), a często inne zespoły

heavy metalowe prezentowane

w HMP są bardziej ogarnięte

- zarówno emocjonalnie, jak i brzmieniowo.

(2)

Sam O'Black

Killing - Face the Madness

2021 Mighty Music

Co by o Danii nie mówić, jakieś

tam tradycje w thrash metalu posiada.

Wystarczy wspomnieć tu

nieodżałowane Artillery. Stamtąd

też pochodzi perkusista znany i

(niezbyt) lubiany perkusista jednej

z najważniejszych kapel w historii

tego gatunku. W ojczyźnie sexshopów

oraz klocków Lego nie

brakuje też przedstawicieli młodego

pokolenia, którzy zdecydowali

się uprawiać ten gatunek. Jednym

z nich jest właśnie Killing.

Cóż, nazwa (która w ojczystym języku

członków zespołu, znaczy coś

zgoła innego niż w języku angielskim.

Odsyłam do wywiadu),

okładka (na której ksiądz/zakonnik

próbuje potraktować niemowlaka

toporem. Wszystko na tle

krucyfiksu) i tytuły takie, jak "Kill

Everyone", "Legion of Hate" czy

"Killed in Action" jasno dają do

zrozumienia, że nie ma co oczekiwać

tu kompromisów ani żadnych

"zmiłuj się". Jeśli chodzi o muzykę,

to chłopaki są ewidentnie zapatrzeni

w starą niemiecką scenę z

Zagłębia Ruhry. Nie ma tu miejsca

na żadne ładne melodie, zwolnienia,

czy inne subtelności. Dostajemy

czterdzieści minut konkretnej

młócki bez chwili wytchnienia (za

wyjątek możemy uznać jedynie patetyczny

wstęp do utworu "Straight

from Kattegat" i krótki akustyczny

przerywnik w "Killed In Action").

Wczesny Kreator by się takiego

albumu nie powstydził. Celowo

piszę wczesny, gdyż ekipa Pana

Petrozzy w swym obecnym stanie

może tylko Killing pozazdrościć

energii, talentu, chęci i zamiłowania

do thrashu. Czy w muzyce tej

kapeli znajdziemy coś oryginalnego?

Oczywiście, że nie. Jakieś innowacje?

Nie, to wszystko już było

grane trzydzieści lat temu. Czy coś

konkretnego jednak z tego wynika?

Tak, jajco... ekhm... Chyba jedynie

fakt, że thrash metal w swej

pierwotnej, agresywnej formie ciągle

ma się świetnie. Tak trzymać.

Warto nadmienić, że "Face the

Madness" to dopiero pierwszy

długogrający album w dorobku

Killing. Jest to debiut, który naprawdę

rokuje na przyszłość. (4,5)

Bartek Kuczak

KK's Priest - Sermons of the Sinner

2021 EX1

KK Downing najwyraźniej pozazdrościł

swym dawnym kolegom z

zespołu formy oraz sukcesów i postanowił

powołać do życia swoje,

alternatywne wcielenie Judas

Priest. Sugeruje to nie tylko sama

nazwa projektu tego legendarnego

gitarzysty, ale również jego skład.

Wokale na albumie "Sermons of

the Sinner" nagrał bowiem nie kto

inny, tylko Tim "Ripper" Owens (

który swą ksywkę zawdzięcza właśnie

Downingowi). Koło zespołu

kręcił się jeszcze dawny perkusista

ekipy z Birningham, mianowicie

Les Binks jednak ze względów

zdrowotnych na albumie nie zagrał.

To jak, jesteście gotowi na kilka

kazań grzesznika? Prawdę mówiąc,

gdy słuchałem omawianego

albumu po raz pierwszy miałem

nieodparte wrażenie, że mogłaby

być to kolejna płyta Judas Priest.

Czy owo odczucie zniknęło, gdy

słuchałem albumu po raz drugi,

trzeci, dziesiąty itd.? A skąd!

Zresztą takie najwyraźniej było

zamierzenie głównego zainteresowanego,

gdyż pomijając już całą

otoczkę typu nazwa, okładka, tytuły

utworów itp., czysto muzyczne

nawiązania do twórczości jego

dawnego zespołu są nawet bardziej

niż oczywiste. Spójrzmy na przykład

na utwór tytułowy. Partia perkusji

obsługiwanej przez Seana

Elga do złudzenia przypomina tą,

którą znamy z kawałka "Painkiller".

Wstęp do "Hellfire Thunderbolt"

przypomina zaś początek

"Metal Meltdown". Tego typu

(mniej lub bardziej ukrytych)

zapożyczeń jest tu znacznie więcej

i myślę, że osoby znające dyskografię

Judas Priest wyłapią je bez

większych problemów. Jak twierdzi

sam główny zainteresowany, jest to

zabieg jak najbardziej celowy i doskonale

zaplanowany. Znajdziemy

tutaj też nieco z klimatu judasowego

"Point of Entry". Mam tu na

myśli utwory "Brothers Of The

Road" oraz "Raise Your Fists". Jestem

przekonany, że gdyby wspomniany

album był nagrywany w

roku 2021, brzmiałby właśnie tak.

Chwała Downingowi za to, że nie

próbuje udawać, że jego zespół jest

czymś innym, niż jest w rzeczywistości.

Nie próbuje on ukryć faktu,

że mamy po prostu do czynienia z

innym wcieleniem Judas Priest.

W tym miejscu pewnie wielu z

Was ma ochotę zadać pytanie, jak

zespół ten ma się do swego pierwowzoru.

Czy KK i jego ekipa

swym "Sermons of the Sinner"

przebili na przykład "Firepower"?

Raczej nie. A zresztą, czy to

ważne? Koniec końców dobrze się

stało, że Downing postanowił na

własną rękę kontynuować tradycje

swojego dawnego zespołu. I to

kontynuować na poważnie, bo kolejna

płyta już podobno prawie gotowa.

Wszystko zatem świadczy o

tym, że KK's Priest to coś więcej

niż chwilowy, jednorazowy wyskok

będący kaprysem starszego pana

(4,5).

Bartek Kuczak

Konquest - The Night Goes On

2021 Iron Oxide

W minionym roku do bogatego

CV Barta Gabriela dopisana została

kolejna niezależna wytwórnia

Iron Oxide Records. Postaci Barta

przedstawiać oczywiście nie muszę,

dosyć powiedzieć że jeżeli podejmuje

się on wydania jakiegoś

materiału, to jest to już całkiem

konkretna rekomendacja. A we

wciąż rozrastającej się Nowej Fali

Tradycyjnego Heavy Metalu, takowe

bardzo się przydają, by z ich

pomocą odsiewać ziarna od plew.

Włoski Konquest to na dzień dzisiejszy

kwartet, ale "The Night

Goes On" powstało jeszcze jako

dzieło jednego człowieka - multiinstrumentalisty

Alexa Rossiego i

myślę że jest to fakt o którym warto

pamiętać oceniając ten krążek,

bo facet spisał się na wszystkich

frontach. Poczynając od wokali,

przez chwytliwe riffy i bardzo

sprawna sekcję rytmiczną, i wreszcie

kończąc na naprawdę ciekawych

kompozycjach. Mamy więc

ciekawe zmiany tempa ("Too Late"),

ciężkie, mięsiste riffy ("Keep

Me Alive"), lżejsze wstawki a'la

Thin Lizzy (numer tytułowy) i

świetne melodie ("Holding Back

The Tears"). Całość wieńczy bardziej

rozbudowane, podniosłe "The

Vision" (z motywem skopiowanym

niemal 1:1 z "Hallowed Be Thy

Name"). "The Night Goes On" jest

do bólu oldskulowe, nawet jak na

standardy NWOTHM. Poczynając

od produkcji - trochę surowej, ale

czytelnej i starannej. A skończywszy

na samych numerach. Liczyłem

że uniknę tego porównania,

odmienianego przez wszystkie

przypadki we wszystkim recenzjach,

ale chyba niemożliwym jest

pisać o tej płycie bez odniesień do

Heavy Load. Tutaj wszystko brzmi

jakby było napisane, a nawet

zagrane i zaśpiewane przez braci

Wahlquist. Do tego sowicie podlane

akcentami NWOBHM, z naciskiem

na wczesne Iron Maiden

(i nie mówię tu wyłącznie o wcześniej

wspomnianym "The Vision").

Czy należy się więc nagana za

wtórność? No cóż, klisze faktycznie

mogą czasem męczyć i z pewnością

nie dadzą tej płycie wstępu

do kanonu - to jeszcze nie ta

półka. Z drugiej strony Rossi działa

na bardzo wdzięcznych wzorcach,

do tego na wysokim poziomie

wykonawczym. Jasne, materiał

pozostawia jeszcze sporo do życzenia

- czasem przydałoby się mu

trochę więcej mocy, dynamiki no i

rzecz jasna jeszcze więcej "hiciarskości".

Ale traktuję "The Night

Goes On" jako dobry początek i -

mam nadzieję - zapowiedź czegoś

więcej. (4,5)

Piotr Jakóbczyk

Labyrinth - Welcome To The

Absurd Circus

2021 Frontiers

Od paru ładnych płyt nie ciągnie

mnie do Labyrinth, a przecież muzycznie

nic złego nie wydarzyło się

u Włochów. W zasadzie każda ich

płyta trzyma poziom, szczególnie

ta poprzednia "Architecture of a

God" i najnowsza, właśnie przesłuchiwana

"Welcome To The Absurd

Circus". Zmęczenie materiału?

Zbyt mocno nasyciłem się ich

muzyką? Ciągle jest to ambitny

oraz melodyjny power metal z sporym

odniesieniem do progresywnego

metalu i nieco mniej, do symfoniczno-neoklasycznych

odmian

power metalu. Już sama mieszanka

tych stylów jest niejako pewnym

warrantem na ciekawą muzykę, a

przecież Włosi bardzo chętnie zaglądają

jeszcze do innych stylów, w

ten sposób tworząc jeszcze bardziej

intrygującą muzyczną mozaikę. W

dodatku bardzo udanie i z dużą

RECENZJE 175


wyobraźnią potrafią naszkicować

kompozycje oraz melodie, nadając

im różnorodne i indywidualne cechy.

Zawierają one różnorakie, często

atrakcyjne motywy, gdzie przeważają

dynamiczne brzmienia ale

nie omijają zwolnień czy bardziej

klimatycznych wątków. Tym samym

można spokojnie zatrzymać

się przy każdym utworze "Welcome

To The Absurd Circus" i

znaleźć dla siebie coś bardzo atrakcyjnego

lub przynajmniej co nieco

łechtające własne ambicje. Wykonanie

jest również bez zarzutu, a

wręcz ociera się ono o wirtuozerię,

o czym świadczą niekiedy brawurowo

wykonanie partie począwszy

od gitarzystów, po przez klawisze i

sekcję rytmiczną, skończywszy na

wokalu. Produkcja i brzmienia... w

tej kwestii też można wypowiedzieć

się głównie w superlatywach,

co jeszcze bardziej nadaje klasy

muzyce Labyrinth. To co mnie

zastanawia pod czas przesłuchiwania

"Welcome To The Absurd

Circus" to jej niezwykłe ciepło, a

przecież takich spokojnych, dość

melancholijnych utworów, jak "A

Reason To Survive" jest niewiele

Przecież wspominałem, że na tym

krążku przeważają energiczne brzmienia,

a i zespół czasami potrafi

nawet całkiem nieźle przyłożyć,

tak jak w "The Unexpect". Ogólnie

kolejna dobra płyta w dorobku tej

włoskiej kapeli. Jednak, żeby nie

słodzić tak chłopakom, dorzucę

łyżkę dziegciu. Jest nim cover

utworu Ultravox "Dancing With

Tears In My Eyes". Nie dość, że

kawałek nie pasuje do całego albumu

to jeszcze interpretacja włoskich

muzyków zupełnie do mnie

nie przemawia. No ale oni tak mają,

na wspomnianej poprzedniej

płycie umieścili inny popowy hit,

"Children" Roberta Milesa i zrobili

to z podobnym rezultatem co teraz.

Pomijając ten fakt mamy do

czynienia z naprawdę dobrym wydawnictwem,

choć z drugiej strony

"Welcome To The Absurd Circus"

nie zmienił mojego podejścia

do tego zespołu. (4)

Laced In Lust - First Bite

2021 Rockshots

\m/\m/

Lata 80. w lżejszym wydaniu również

fascynują młodych muzyków,

stąd istny wysyp zespołów grających

hair/glam/sleaze/AOR. Australijski

kwartet Laced In Lust również

zapatrzył się w Teslę, Cinderellę

czy Mötley Crüe, a do tego

Alice'a Coopera, Scorpions, Status

Quo czy nawet wykonawców

pokroju Slade czy Gary'ego Glittera.

Efekty tegoż są całkiem interesujące.

Już otwierający album

"Save Me (L.I.L. Woman)" to fajne

połączenie surowej zwrotki z melodyjnym

refrenem, a Torsten Steel

z ostrym i zadziornym wokalem

pasuje do tej stylistyki idealnie. Co

ciekawe płyta jest długa, bo to aż

14 utworów - najwidoczniej zespół

chciał na debiucie pochwalić się

wszystkim co ma - ale w żadnym

razie nie nuży, składając się z dopracowanych,

zwięzłych i jednorodnych

stylistycznie kompozycji.

Czasem lżejszych, czasem mocniejszych,

niekiedy też odwołujących

się do bluesa czy blues rocka (cover

"I Remember When I Was Young"

rodaka muzyków Matta Taylora,

określanego często mianem ojca

australijskiego bluesa, "I'm Alone")

czy rock'n'rolla ("On Parole"), ale

generalnie równie udanych, prezentujących

ciekawe podejście do

klasycznych już patentów, melodii

i brzmień. Jeśli to co napisałem powyżej

kogoś nie przekonało, może

odpalić na próbę "Hot Tonight" czy

"Black Heart Murder", efekt będzie

gwarantowany. (4,5)

Wojciech Chamryk

Legendry - Mists of Time / Dungeon

Crawler

2020 Golden Core

Nazwa Legendry raczej nie powinna

umknąć żadnemu maniakowi

NWOTHM. Wszystko co dotychczas

wyszło spod ręki Vidarra i

spółki, wyróżnia się po pierwsze

naprawdę wysoką jakością, a po

drugie dość dużą dozą oryginalności.

Z pozoru to do bólu tradycyjne

i wręcz toporne granie, które określiłbym

mianem epic speed/heavy

metalu, jednak nie trzeba więcej

niż odrobina uwagi, by wyłapać w

tej muzyce wielką fascynację prog

rockiem lat 70. czy folk rockiem

(pamiętając o dość bogatym muzycznym

CV Vidarra, w którym akurat

dominuje black metal). Każdy

kolejny album formacji zdaje się

coraz szerzej rozwijać rozbudowane

koncepcje, nie zabijając przy

tym barbarzyńskiego, "cymmeryjskiego"

ducha utworów. Niestety

pierwsze dwa krążki, wydane przez

dosyć niszową Non Nobis Productions

szybko zniknęły z wirtualnych

półek sklepowych (wątpię,

żeby kiedykolwiek pojawiły się na

prawdziwych). Stąd wielka była

moja radość na wieść, że zespołem

zainteresowało się High Roller

Records, a niedługo potem Golden

Core Records, które to niezwłocznie

podjęło się reedycji

"Mists of Time" oraz "Dungeon

Crawler". Dziwi co prawda forma

wydawnictwa, bo niewielu znam

entuzjastów podwójnych wydań, z

drugiej strony powód, którym je

motywowano - czyli zwyczajna

chęć odciążenia kieszeni fanów -

budzi szacunek. Do meritum -

otrzymujemy dwa dyski, z zawartością

debiutanckiego "Mists of

Time" oraz jego kontynuatora -

"Dungeon Crawler". Twórczość

Legendry zaprasza słuchacza na

przygody rodem ze świata Swords

and Sorcery. Pierwsza z nich jest

bardziej dzika, nieokrzesana i przestrzenna.

Co ciekawe, dłuższe, rozwinięte

utwory nie dają tu poczucia

dłużyzn, a raczej przypominają

budową konkretne, heavymetalowe

strzały o prostej konstrukcji

zwrotka-refren-zwrotka i bardziej

rozbudowanych intrach/solówkach/zakończeniach

(skreślić niepotrzebne).

Doskonałym przykładem

"For Metal We Ride", dający

wrażenie prostego, energetycznego

otwieracza o hymnicznym refrenie,

po którym zauważamy że właśnie

minęło 10 minut! "Phoenix of the

Blade" to już pierwsze wyraźne

ujawnienie wspomnianych wyżej

progrockowych inklinacji (paradoksalnie,

jeden z bardziej rozpędzonych,

wręcz speedmetalowy, który

w pewnym momencie zwalnia by

trochę pokomplikować kompozycję

klawiszowymi odlotami, aby w

ostatnich 2 minutach powrócić z

początkową agresją). Typowo epic

metalowym rozmachem charakteryzują

się jeszcze eponimiczny

"Mists of Time" i zamykacz "Winds

of Hyboria". "Dungeon Crawler"

nie prezentuje specjalnego zwrotu

stylistycznego, choć rozwija pewne

koncepcje (więcej klawiszowych

zabaw hammondami i syntezatorami)

i proponuje delikatną zmianę

klimatu. Samą nazwą albumu, panowie

zapowiadają, że z dzikich

stepów przenosimy się do lochów i

jaskiń. Jest mroczniej, co słychać

np. w "Shadows In The Moonlight",

a nawet w doborze coverów - przebojowe

"Necropolis" Manilli na

"jedynce" versus mistyczne "Swords

of Zeus" z repertuaru Lords of the

Crimson Alliance. Mniej tutaj

długich kolosów, a numery są jeszcze

chwytliwsze (vide pierwsze

trzy utwory). Z drugiej strony "The

Conjurer" i "Edge of Time" to już

naprawdę odważne mariaże z brzmieniem

wczesnych lat 70. i swoją

epickością zdają się nawiązywać

bardziej do Jethro Tull, Uriah

Heep czy Camel, niż do Manowar

i Manilla Road. Mam nadzieję

że przejście pod skrzydła wytwórni

Andreasa Neudiego sprawi,

że o Legendry zacznie mówić

się nieco więcej. Niby jest to nazwa

rozpoznawalna w środowisku, ale

zdaje się gdzieś ginąć pośród kolegów

z Visigoth, Eternal Champion

czy Gatekeeper. Szkoda, bo

choć nie odmawiam wielkości

wspomnianym, to Legendry reprezentuje

równie (jeśli nie bardziej)

oryginalne podejście do tematu,

nie zamykając się na oddawanie

hołdu herosom sceny lat 80. Powyższe

wydawnictwo może być dobrą

tego zapowiedzią. (5)

Piotr Jakóbczyk

Legendry - Heavy Metal Adventure

2020 Golden Core

Nie ukrywam, że dość uważnie śledzę

karierę Legendry. Od pierwszego

albumu muzyka Vidarra i

spółki wzbudziła moje zainteresowanie,

jako konglomerat speedmetalowej

surowości, epickich kompozycji

i klimatu, a do tego rozbudowania

utworów i szukania pomysłów

w tradycji rocka progresywnego

lat 70. W zeszłym roku

ucieszyłem się więc na wieść, że zespół

przechodzi pod skrzydła wytwórni

Neudiego z Manilla Road

- Golden Core Records i w tych

barwach wypuszcza nowy minialbum,

zaledwie rok po bardzo udanym

LP "The Wizard and the

Tower Keep". Co więcej, za bas w

charakterze muzyka sesyjnego

chwycił tu nie kto inny, jak Phil

Ross, który dzielił scenę z Markiem

Sheltonem przez ostatnie

dwa lata jego życia. Na część właściwą

krążka składa się co prawda

tylko jeden kawałek premierowy i

trzy covery, ale nie pozbawia go to

atrakcyjności. Wręcz przeciwnie!

Od początku Legendry potrafiło

zaskoczyć świetnym doborem coverów

i ich adaptacją - nie inaczej

jest w tym przypadku. Na początku

otrzymujemy bardzo urokliwą

adaptację kultowego motywu "Anvil

of Crom" Basila Poledourisa z

legendarnego "Conana Barbarzyńcy"

- wprost książkowe intro

dla albumu epic metalowego. Zaraz

potem "Metal" z repertuaru

Manilli. Ciekawy wybór - jakby w

kontraście do przerabianego na

pierwszym albumie dynamicznego

hitu "Necropolis". Tym razem Vidarr

wybrał utwór wolny, nastrojowy

i... ciśnie się na usta określenie

"zachowawczy". Szczerze mówiąc

- z pełnym szacunkiem i czcią

dla wszystkiego co wyszło spod

ręki wielkiego Marka Sheltona -

to chyba najsłabszy punkt na tej

płycie. Prawdziwe atrakcje zaczynają

się dopiero od trzeciej pozycji

(czy w przypadku czarnego placka

- strony B). Tu na warsztat wzięto

"Broadsword" z repertuaru Jethro

Tull. I ten nieoczywisty wybór

okazał się istnym strzałem w dziesiątkę.

Kompozycja idealnie wpasowuje

się w stylistykę zespołu, a

dodatkowe, rozbudowane zakoń-

176

RECENZJE


czenie i bardzo zgrabne skorzystanie

z syntezatorów brzmi świetnie.

Na zakończenie mamy jedyny

utwór premierowy o eponimicznym

tytule. No i tu już zaczyna

się prawdziwa zadyma. Legendry -

jak to ma zawsze w zwyczaju -

zabiera słuchacza w (nomenomen)

przygodę, w stylu Swords &

Sorcery, ale ze swoim charakterystycznym,

barbarzyńskim zadziorem.

Speedmetalowy, surowy killer, z

wręcz "venomowym" riffem przewodnim.

Konstrukcją trochę przypomina

numery z debiutu, gdzie

otrzymywaliśmy prosty początek

zwrotka-refren-zwrotka, a potem

długą, rozbudowaną, atmosferyczną

solówkę. Tu co prawda zmiana

klimatu nie jest długotrwała,

bo po niespełna półtorejminutowym

zwolnieniu wracamy na dzikie

tory, które de facto wieńczą

kompozycję, przechodząc w syntezatorowe

outro. Tyle na temat

części właściwej. Wersji CD towarzyszy

jeszcze 6 bonusów - jeśli o

mnie idzie, trochę rozczarowujących.

Wątpliwej jakości wersje demo

3 utworów z pierwszej płyty (z

czego "Phoenix of the Blade" i

"Mists of Time" w dwóch wariantach)

oraz instrumentala "Sky

Burial". Cóż, atrakcyjne dla fanów,

którzy lubią takie ciekawostki i alternatywne

wersje utworów (ja do

nich nie należę). Nie będę więc zaniżał

oceny zespołowi, do którego

mam wyjątkową słabość i podejdę

do materiału w oderwaniu od bonusów.

Wówczas wypada bardzo

dobrze. Oczywiście, to raczej kategoria

ciekawostki czy materiału

promocyjnego. Ale - szczególnie za

kultowe intro, fenomenalne wykonanie

"Broadsword" i świetny numer

tytułowy - myślę że warto

mieć na półce. (5)

Piotr Jakóbczyk

Lost Divison - Cuts And Scars

2021 Inverse

Posłuchałem tej płyty i opadły mi

ręce. Rozumiem, że to debiutancki

album Finów, ale od zespołu z

siedmioletnim stażem można już

wymagać czegoś więcej. Tymczasem

na "Cuts And Scars" mamy

niezbyt porywający hard'n'heavy:

co najwyżej poprawny, a momentami

po prostu amatorski. Na tle

kolegów wyróżnia się gitarzysta solowy

Jaakko Korpi; są tu też

utwory nieco bardziej udane ("In

Memoriam 2.0", "The Killer"), ale

wszystko kładzie wokalistka. Maija

Väisänen to najsłabszy punkt zespołu,

jej głosowi brakuje skali,

mocy, a nawet jakiejś fajnej barwy,

o jakimkolwiek różnicowaniu partii

też nie ma mowy. Śpiewa więc,

a raczej zawodzi, niczym 14-letnia

debiutantka na pierwszych zajęciach

wokalnych, w dodatku nie

przebija się przez warstwę instrumentalną

- być może producent

zorientował się co i jak, dlatego litościwie

nie wyeksponował jej głosu.

Jeśli ktoś chce zrazić się do metalowych

zespołów z wokalistkami,

powinien włączyć "Trapped" czy

"Insanity", efekt będzie murowany.

(1)

Wojciech Chamryk

Lost In Grey - Under The Surface

2021 Reaper Entertainment

Na promocyjnych zdjęciach członkowie

Lost In Grey wyglądają

niczym banda przebierańców, ale

grać potrafią, to pewne. Dlatego,

chociaż nie jestem jakimś wielkim

zwolennikiem takiego patetycznego,

symfoniczno/teatralnego metalu,

przesłuchałem kilka razy "Under

The Surface", bo to udany i

dopracowany materiał - wiele zespołów,

poruszających się w podobnej

stylistyce, mogłoby się od

Finów sporo nauczyć. Słychać, że

Lost In Grey tworzą doświadczeni

muzycy, dlatego ich trzeci już album

trzyma poziom od początku

do końca i nie nuży, chociaż trwa

blisko godzinę. Na szczególne wyróżnienie

zasługuje tu finałowa

kompozycja "Stardust", złożona z

trzech zróżnicowanych części: "The

Race" uderza intensywnością (blasty,

skrzek), kontrastującą z sopranem

Anne Lill Rajali i partiami

chóralnymi; "Sand Castles" z wokalnym

udziałem Andi'ego Kravljaèy

(śpiewa też w kilku innych

utworach) jest bardziej zróżnicowany,

a majestatyczny "The Abyss"

najbardziej z nich urozmaicony.

Mimo tego, że kompozytorem

wszystkich utworów jest klawiszowiec

Harri Koskela to nie brakuje

im gitarowej mocy ("Souffrir"), a

skrzypaczka Emily Leone ma pole

do popisu w bardziej klimatycznych

numerach, takich jak folkowy

nieco "Waves" czy śpiewany w

ojczystym języku, oniryczny "Varjo".

Są tu też krótsze, przebojowe

utwory "Disobedience" i "Shine", tak

więc "Under The Surface" idealnie

pasuje do powiedzenia "dla każdego

coś dobrego". (5)

Wojciech Chamryk

Lower 13 - Embrace The Unknown

2021 Pure Steel

Czwarty longplay "ohajowców" z

Lower 13 jest ok, ale zachodzi

duże ryzyko, że nie przypadnie on

do gustu akurat tej grupie słuchaczy,

do której adresuje go Pure

Steel Records. Według oficjalnej

zapowiedzi, łączy on najlepsze elementy

nowoczesnego oraz klasycznego

heavy metalu, reprezentuje

gatunek "US metal" i został przepełniony

heavy metalowym

groovem, masywnymi riffami oraz

wpływami progresji, w związku z

czym wszystkie pokolenia metalowców

mają się tym zachwycać.

Tymczasem odnoszę wrażenie, że

w "Embrace The Unknown"

włożono tak wiele pracy i zaangażowania,

że twórcy nie potrafili na

końcu przyporządkować go do

właściwej kategorii. Wbrew temu,

co możemy wyczytać z Metal

Archives, nie jest to ani heavy metal,

ani speed metal, ani hard rock,

lecz taki "open-minded melodeath"

- wyraźnie przypomina Soilwork i

Trivium, ale czasami prezentuje

patenty charakterystyczne dla innych

odmian współczesnego, amerykańskiego

metalu. Jeżeli akceptujecie,

szanujecie i lubicie jednocześnie

heavy metal oraz melodeath,

to może Wam się tego fajnie

słuchać. Ale jeśli (tak jak ja) nie

czujecie melodeathu, to prędzej

wyrazicie dezaprobatę niż zostaniecie

fanami. W konsekwencji,

spodziewam się trochę negatywnej

prasy odnośnie Lower 13. Nie

dlatego, że ludzie na ogół boją się

"nieznanego", ani nie dlatego, że

zespół wyprzedza swój czas oferując

rewolucyjną sztukę. Nie. Po

prostu, mnóstwo tam growli oraz

brzmień typowych dla melodeathu,

natomiast znacznie mniej

nawiązań do amerykańskiego old

schoolu. Możliwe, że znalazłyby

się motywy inspirowane Machine

Head lub Meshuggah, ale mam

nadzieję, że obecna amerykańska

młodzież nie uważa tego za klasyczny

heavy. Ostatni utwór "Continue

On" ma w sobie troszeczkę z

klasycznego rocka, ale to w sumie

szczegół. Moja rozkmina świadczy

o wadze prawidłowego posługiwania

się nazwami gatunków oraz

podgatunków muzycznych podczas

przedstawiania nowej muzyki

potencjalnym fanom. Udany album

może przepaść, jeśli zaproponujemy

jego wysłuchanie grupie

oczekującej / szukającej w muzyce

czegoś kompletnie innego. Ja nie

zamierzam czepiać się tego, że

barwa zielona to nie barwa niebieska.

Jeśli już, to zachęcam wszystkich

melodeathmetalowców do

sprawdzenia teledysku ukazującego

numer tytułowy (np. na You

Tube) oraz do wyrobienia sobie

własnego zdania, czy warto nabyć

cały longplay. Subiektywna ocena:

(2.5)

Sam O'Black

Lucifer's Hammer - The Trip

2021 High Roller

Chilijscy heavy metalowcy w trzecią

dekadę XXI wieku wchodzą z

impetem i rozmachem. "The Trip",

bo taki tytuł nosi ich najnowsza,

trzecia w dyskografii produkcja zespołu

to album, który z jednej strony

przenosi słuchacza do czasów

NWOBHM, z drugiej zaś w muzyce

tego kwartetu wyraźnie słyszalne

są wpływy kapel zza Wielkiej

Wody, a konkretnie Riot czy

Mercyful Fate. Lucifer's Hammer

w swych kompozycjach nie

unika ani melodyjności ani chwytliwości,

nie mniej jednak nie pozbawia

ich to mocy, a nawet pewnego

rodzaju mroku. Generalnie

sprawiają one wrażenie przemyślanych,

dojrzałych, oraz dopracowanych

w każdym niemal calu. Jeżeli

miałbym wskazać swoich faworytów,

na pewno w pierwszej kolejności

będzie to "All Stories Come to

the End". Pewnie niejedna osoba

stwierdzi, że nie jest to nic specjalnego.

Taki tam heavy utrzymany w

średnim tempie. Tego typu opinie

mają rację bytu do momentu, w

którym nie zacznie się kosmiczna

wręcz wymiana solówek. Jest ona

ogólnie jednym z najmocniejszych

punktów całego "The Trip". W

tym kawałku możemy momentami

usłyszeć również wpływy mistrza

metalowych horrorów, czyli Kinga

Diamonda. Wspominałem wcześniej

o Riot. Inspiracje tą kapelą

możemy dostrzec w kawałku "Illusion".

Zwłaszcza jeśli przysłuchamy

się wiodącemu riffowi oraz gitarowym

solówkom. Takie kawałki, jak

klasycznie rockendrollowy "Land

of Fire" oraz "The Wind of Destiny"

spokojnie mogłyby trafić na którąś

z płyt Saxon (z tą drobną uwagą,

że ten pierwszy na którąś z tych

klasycznych z lat osiemdziesiątych,

ten drugi zaś na którąś z ostatnich).

Warto jeszcze zwrócić uwagę

na kończący całość kawałek "I

Believe In You", z którego bije niezwykła

magia i ciepło. Co ciekawe,

mimo to nie traci on ani grama ze

swojego heavy metalowego charakteru

(to zwolnienie w drugiej połowie

wbrew pozorom jeszcze mu

go nadaje). Hades i kumple chwalą

się, że tym razem zainwestowali w

dobre studio. Cóż, brzmienie "The

Trip" może nie rozłożyło mnie na

łopatki, jednak na pewno na plus

RECENZJE 177


można potraktować fakt, że słychać

tu każdy instrument, co w tego

typu wydawnictwach nie jest

rzeczą oczywistą. Produkcja przypomina

mi trochę debiut grupy

Traveler sprzed dwóch lat. Lucifer's

Hammer to niewątpliwie kapela

z ogromnym potencjałem.

Myślę, że usłyszymy o nich jeszcze

nie raz (4,5).

Bartek Kuczak

Lycanthro - Mark of the Wolf

2021 Alone

Lycanthro to kolejny kanadyjski

zespół heavy metalowy z potencjałem.

Założyciel, lider, wokalista i

gitarzysta James Delbridge wyróżnia

się wielką charyzmą - sprawdźcie

jego wypowiedzi na You

Tube. Ma zaledwie 22 lata, oddycha

metalem i intensywnie działa

w kierunku zdobycia swojego miejsca

na scenie. Komponuje heavy/

US power metal po swojemu a produkcję

powierzył lokalnym profesjonalistom.

W efekcie trudno pomylić

jego muzyczną propozycję z

inną. Wprawdzie "Mark of the

Wolf" jest niedoskonałe, ale uwieczniono

na tym albumie duszę początkujących

adeptów metalu w

nieoszlifowanej, surowej i szczerej

postaci. Osobiście nie podzielam

opinii, że albumy Iron Maiden z

Brucem Dickinsonem stoją na

znacznie wyższym poziomie niż te

z Paulem DiAnno, bo dla mnie

maidenowski debiut też jest genialny.

Nie potrafię przewidzieć, jak to

będzie u Lycanthro. Całkiem możliwe,

że następne albumy zostaną

uznane za wyrastające ponad debiut

na głowę z przedramieniem,

zwłaszcza że właśnie zmienił im się

gruntownie skład (z line-upu

"Mark of the Wolf" pozostał tylko

James Delbridge, przy czym obecny

gitarzysta Forest Dussault

dograł w ostatniej chwili solówki

do pięciu utworów). "Mark of the

Wolf" jest sztuką typu "zrób to

sam". Może lekko koślawą, tu i tam

trącącą grzechami młodości, wywołującą

grymas na twarzach purystów,

ale oryginalną i budzącą

apetyt na więcej. Nie ma co wytykać

detali, sami do tego dojdą, zgodnie

z własną wolą i pomysłowością.

Spodziewam się, że następna

odsłona Lycanthro okaże się bardziej

wyrafinowana, jednak ten debiut

pozostanie z nami jako świadectwo

żywotności heavy metalu

wśród najmłodszego pokolenia

XXI wieku. Niektóre utwory będą

zaś stałym punktem setlisty wszystkich

koncertów (nie tylko szalenie

energiczny, semi-testamentowy

"Crucible", ale prawdopodobnie też

"Into Oblivion" z zabójczym

groove'm jak u Overkill, czy też

epicko natchniony "Evangelion").

Uwagi nie powinna również umknąć

zaskakująca końcówka "Fallen

Angel Prayer" - świetnie wkomponowali

tam profesjonalny chór

kameralny w thrashowy motyw

oraz drapieżny okrzyk Jamesa

"sanctuary", a cały efekt pogłębili

dodatkowo poprzedzającym go

"balladowym" fragmentem z partią

fortepianu (swoją drogą, następującym

po solowym popisie Forest'a).

Wow, cóż za harmonia! Przyjemne

melodie pojawiają się zaś w "Ride

The Dragon" - nie powiem, że przypominają

najnowsze numery rodzimego

Turbo, ale mają coś z Iron

Maiden; taki melodyjny metal to

ja lubię. Ogólnie omawiany album

został utrzymany w konwencji

heavy/US-power metalowej, ale

thrashowcy też powinni znaleźć na

nim coś fajnego dla siebie. Notę

stawiam skąpą dlatego, że Lycanthro

w nowym składzie ma do zaoferowania

znacznie więcej na

następnych albumach, a "Mark Of

The Wolf" trafi głównie do rąk

oraz uszu osób od dawna osłuchanych

w heavy metalu (czyli sporo

wymagających przed zakupem).

(3.5)

Sam O'Black

March In Arms - Pulse Of The

Daring

2021 RFL

Opublikowany w ubiegłym roku

nakładem zespołu drugi album

March In Arms doczekał się

właśnie oficjalnego wydania. Co

oferuje "Pulse Of The Daring" w

porównaniu z debiutanckim

"March In Arms"? Na pewno

więcej tradycyjnego heavy, gdy na

pierwszej płycie nie brakowało też,

zupełnie niepotrzebnych, nawiązań

do nowomodnego rocka/metalu.

Chłopaki postawili więc na

power metal, wzbogacony licznymi

odniesieniami do klasycznego

heavy i thrashu, co poszczególnym

kompozycjom tylko wyszło na

zdrowie. Nie ma więc mowy o

przynudzaniu, grają konkretnie, a

eksperyment, to jest wykorzystanie

w pierwszym utworze "1914" i

finałowym "Not For Nothing" partii

wiolonczeli i skrzypiec, też im się

udał, szczególnie w tej drugiej, surowej

i mrocznej kompozycji -

kłania się Black Sabbath, wzorzec

nader zacny. Patetyczny i całkiem

szybki "1914", drugi singiel z płyty,

też jest niczego sobie, podobnie

jak wybrany do promocji wcześniej

"Welcome The Blitz", "Altar Of The

Gun" czy dynamiczny, chociaż tylko

do czasu iście doomowego zwolnienia,

numer "Omaha". Jeszcze

ostrzejszy jest "Thunderbolt", ale na

wysokości refrenu nabiera melodii,

których nie brakuje też w "Nisei"

czy w kompozycji tytułowej. Dopełniają

te udaną płytę surowsze

"An Act Of Valor" i "No Years

Resolution", niczym z lat 80. - dobrze,

że młodzi ludzie wciąż odnajdują

w tych klasycznych dźwiękach

coś interesującego dla siebie.

Jak można łatwo wywnioskować

na podstawie tytułów March In

Arms to kolejni pasjonaci historii

wojen i konfliktów zbrojnych, a

piszą nie tylko o obu konflikatach

światowych z lat 1914-1918 i

1939-1945, ale też o tych nowszych,

choćby o Mogadiszu lat 90.

Warto poświęcić tej płycie trochę

uwagi, bo jest na pewno ciekawsza

od debiutu - oby tak dalej! (4,5)

Wojciech Chamryk

Mastord - To Whom Bow Even

the Trees

2021 Inverse

Mastord to już regularny zespół

prog metalowy z dwoma albumami

studyjnymi na koncie: "Trail of

Consequence" (2019) oraz "To

Whom Bow Even the Trees"

(2021). Ten pierwszy powstał jako

projekt studyjny gitarzysty i klawiszowca

Kari Syvelä wraz z

zaprszonymi gośćmi, a drugi to już

efekt pełnej współpracy czterech

Finów: oprócz Kariego, również

basisty Pasi Hakuli, perkusisty

Toni Paananen oraz wokalisty

Markku Pihlaja. Markku śpiewał

dawniej covery solowego Bruce'a

Dickinsona w akustycznych aranżacjach,

nic więc dziwnego że jego

wokal jest porównywany do legendarnego

głosu Żelaznej Dziewicy.

W moim odczuciu Mastord brzmi

jednak unikalnie. Udało im się wykreować

ciekawą atmosferę, dzięki

której łatwo skoncentrować się na

tej muzyce przez 72 minuty. Wiele

się w niej dzieje, ale nie ma mowy

o kakofonii, technicznym popisywaniu

się ani o drażniących dysharmoniach.

Jest raczej przyjemnie

niż nerwowo. Dominują umiarkowane

tempa, nad którymi swobodnie

płyną nieśpieszne, autorefleksyjne

linie wokalne. Można powiedzieć,

że poszczególni muzycy

pilnują wzajemnie kolegów, żeby

nie przesadzali z szybkością - wymiataniu

gitarzysty towarzyszą

synkopowane klawisze, a zbyt szybkiego

perkusistę gaszą transowe

melodie. Sekcja instrumentalna

została dobrze zbalansowana w

warstwie kompozycji, tzn. Mastord

operuje czasami ścianą dźwięku,

często posługuje się kilkoma

planami harmonicznymi, ale równocześnie

nie przytłacza nadmiarem

motywów granych w ramach

tych samych fragmentów utworów.

Dlatego - pomimo świetnych melodii

oraz brzmienia bardziej podbasowanego

(czujemy je jako cięższe

i nowocześniejsze) niż w tradycyjnym

heavy metalu - byłbym

ostrożny w przypisywaniu ich do

kategorii melodyjnego power metalu.

Jeśli już, to łączą najmocniejsze

atrybuty progresu, heavy oraz

power metalu. A więc wykazują się

szerokim spektrum inspiracji,

ogromną inwencją twórczą oraz

zdolnością do przystępnego zaprezentowania

złożonych pomysłów.

Bywa tak, że mój słuch nie jest

dostrojony do jakiegoś odsłuchiwanego

albumu progresywnego,

czyli zespół gra swoje, ja staram się

skoncentrować, ale jakoś mi z nimi

nie po drodze, dekoncentruję się i

przyłapuję się na byciu myślami

obok. W przypadku drugiego albumu

Mastord nic takiego się nie

dzieje. Przypisuję to logicznie uporządkowanym

zmianom dynamicznym.

Czas pokaże, czy będę jeszcze

do tego zespołu wracać w przyszłości.

(4.5)

Sam O'Black

Metalite - A Virtual World

2021 AFM

Metalite grają ponoć modern melodic

metal. Dwa pierwsze człony

tego określenia są jak najbardziej

adekwatne do propozycji Szwedów,

trzeci już nie bardzo. Gorzej:

jak na moje, sterane już nieco rozmaitym

łomotem uszy, to "A Virtual

World" nie ma z prawdziwym

metalem niczego wspólnego, chociaż

pojawiają się na tym krążku

powerowe zrywy czy mocniejsze

riffy. Dzieje się tak, ponieważ sam

wydawca zachwala, że Metalite

przywracają metal tanecznym parkietom,

taki to więc i "metal". W

większości utworów mamy więc

utemperowany, grzeczniutki

sound, schowane, albo i przez długi

czas niesłyszalne, gitary - o tym,

że są dwie, dowiedziałem się z opisu

płyty, nie ze słuchu. Do tego

praktycznie w każdej piosence, bo

inaczej trudno to coś określić,

atakuje nas nowomodne, elektroniczne

łupu-cupu oraz melodyjki tak

nijakie, że nawet najgorsza tandeta

z lat 80. to przy nich arcydzieła.

"Perełek" parodiujących metal jest

tu naprawdę multum, ale szczególne

wyrazy uznania należą się

twórcom "Beyond The Horizon", o

którym powiedzieć koszmarek to

178

RECENZJE


zdecydowanie zbyt mało. Gdyby

wzmocnić brzmienie i zmienić

aranżacje, byłaby to naprawdę fajna

płyta z gatunku melodyjnego

metalu, a tak jest gniot, którego

posłuchałem do końca tylko dzięki

świetnej wokalistce - Erica Ohlsson

marnuje się w tym zespoliku

oraz niektórym solówkom, jak

choćby tej z "Talisman". Gdyby nie

to, byłoby (0), a tak stanęło na

(1,5).

Wojciech Chamryk

Metalwings - A Whole New

Land

2021 Self-Released

Ten bułgarski zespół ma ponoć 28

(teraz już ponad 29, sprawdziłem)

milionów fanów na YouTube, zafascynowanych

utworem "Crying Of

Ohe Sun". Owszem, słucha się go

nawet dość przyjemnie, bo liderka

grupy Stela Atanasova jest klasycznie

wykształconą śpiewaczką i

skrzypaczką, wie więc jaki zrobić

użytek z elektrycznych skrzypiec.

Zdziwiłem się jednak tym, że

Metalwings jakoś wciąż nie mają

wydawcy, co przy takim potencjale

komercyjnym powinno nastąpić

już dawno, muszą więc wydawać

swoje płyty samodzielnie - czasem

nawet, tak jak debiutancki album,

tylko na CD-R. Po odsłuchaniu kolejnego,

zatytułowanego "A Whole

New Land", wiem już jednak co

jest przyczyną takiego stanu rzeczy.

Symfoniczny metal Metalwings,

doprawiony elementami

power metalu i gotyku, jest niestety

zbyt sztampowy i nijaki, nie ma

tu mowy o poziomie reprezentowanym

przez Epikę, Nightwish

czy kiedyś przez Within Temptation.

Druga liga, a może nawet

trzecia - to aktualne miejsce

Metalwings na obecnej scenie tego

podgatunku i nie zmienią tego

ani warunki głosowe, ani tym

bardziej umiejętności liderki jako

instrumentalistki. Jako autorka całego

materiału oraz do tego aranżacji

chóralnych oraz orkiestrowych,

Stela Atanasova nie ma

bowiem niczego do zaoferowania,

proponując zwykle bardzo rozwleczone,

przegadane, złożone z samych

klisz kompozycje - trzeba

wykazać się nie lada cierpliwością,

by wysłuchać do końca "A Whole

New Land", "I See Your Power" czy

"Wonders Of Life". "Like A Willow

Without Tears" brzmi z kolei tak

mdło-popowo, że niektóre utwory

Lindsey Stirling to przy nim

heavy metal. Singlowy "Monster In

The Mirror", balladowy "Passengers

Between The Rails Of Life" czy

finałowy, śpiewany po bułgarsku,

folkowy "Milo moje libe" (świetny,

dęty kaval) robią znacznie lepsze

wrażenie, ale "A Whole New

Land" trwa prawie 70 minut, więc

tych kilka rodzynków ginie w morzu

niestrawnego gniota-zakalca.

(1,5)

Wojciech Chamryk

Metamorphosis - I'm Not A

Hero

2021 Progressive Promotion

Lubię wydawnictwa z wytworni

Progressive Promotion. Są to

głównie materiały mniej znanych

artystów, przynajmniej dla ogółu,

jednak przeważają muzycy i zespoły

ze sporym doświadczeniem oraz

grające i tworzące naprawdę solidną

i ciekawą muzykę. Dzięki temu

mogę poznawać coraz więcej

niezłych tytułów ze sceny progresywnego

rocka. Co prawda, fani

zdecydowanie mocniej obeznani z

całym nurtem i z lepszym smakiem

często sprowadzają te materiały do

typowych a nawet przeciętnych.

Mnie to jednak nie deprymuje i w

pełni cieszę się większością płyt ze

wspomnianej firmy. Tym razem

mamy do czynienia z szwajcarskim

zespołem Metamorphosis dla

którego "I'm Not A Hero" jest

szóstym albumem. Zawiera on

rock neoprogresywny, przez który

przemykają pomysły mogące kojarzyć

się z Pink Floyd. Niemniej w

instrumentaliści dodają muzyce

swoich indywidualnych cech oraz

ogólnych rockowych brzmień

przez co uzyskuje ona osobisty

charakter. Co według mnie jest już

sukcesem. Większość kompozycji

to długie utwory przepełnione

lekkimi brzmieniami, przyjemnymi

harmoniami, wpadającymi w ucho

melodiami oraz refleksyjnymi i

wyciszonymi klimatami, tworząc

wrażenie pozbawionego nachalności,

nienarzucającego się progresywnego

rocka. Do tego dochodzą

wyśmienity aranżacje uwypuklające

walory muzyki tej formacji

oraz znakomita gra każdego z instrumentalistów.

Naprawdę nie ma

co narzekać. A już głos i śpiew wokalisty

Jean-Pierre Schenk to

istna wisienka na torcie. Dla samego

wokalu warto sięgnąć po "I'm

Not A Hero", choć popisy solowe

gitarzysty Oliviera Guenata czasem

są również zajmujące. Na każdym

kroku słychać doświadczenie,

wyrafinowanie, pietyzm ale też

artyzm. Jak dla mnie to wystarczy,

żeby stworzyć dobrą płytę. No cóż,

niektórzy chcieliby zawsze słuchać

albumy wybitne, a i tak jakby taki

dostali kręciliby nosem i szukali

dziury w całym. Mnie zupełnie

Metal Church - Classic Live

2020 Reaper Entertainment

Zabawne, że Mike Howe na tej płycie

brzmi trochę jak Blitz Elsworth z

OverKill. W ogóle kawałki bardzo

przypominają załogę z New Jersey.

No ale nie ma co się czepiać - "Classic

Live" to rasowy metal. Amerykański

heavy/thrash na wysokim poziomie.

Zresztą o grupie Metal

Church można by pisać elaboraty, bo

grali w sposób wyjątkowy, z własnym

stylem i mocą. W każdym swoim

okresie umieli zrealizować materiał,

który przyciągał. Mike Howe zmarł

niespodziewanie w lipcu 2021 roku.

Popełnił samobójstwo. Takie wiadomości

zawsze uderzają jak rozżarzony

pręt. Wypalają blizny. Na śmierć

zawsze jest za wcześnie. Na jakąkolwiek.

Na "Classic Live" mamy tylko

dźwięk. Jednak oprócz charakterystycznej

barwy głosu Howe'a, kiedy

zamkniemy oczy, możemy wyobrazić

sobie jak włada publicznością. Jak się

zachowuje. Czasem tak mam - obcując

z nagraniami na żywo zdarza się,

że "widzę" zespół. Zarejestrowane reakcje

zebranych pod sceną również

pokazują, że płynie do nich niesamowita

energia. Generalnie to niezła

płyta. Jak ktoś lubi koncertówki, to

będzie na pewno zadowolony odpalając

ją i przez blisko godzinę oddając

się misterium Metal Church. Powstała

podczas trasy w 2016 roku, by

uczcić powrót Mike'a na łono zespołu,

kiedy Ronny Munroe odszedł, by

zająć się karierą solową. Sięgnęli więc

chłopaki po swoje starocie, kawałki,

które zdecydowanie oparły się próbie

czasu. W kontekście śmierci wokalisty

na pewno odbiera się to wszystko

inaczej, ale nie wolno zapominać,

że Howe za plecami miał kapitalnych

towarzyszy, z którymi zespolony tworzył

całą magiczną aurę. Mamy więc

selektywnie dudniącą w tle sekcję

Steve Unger - Jeff Plate. Rick Van

Zandt i Kurdt Vanderhoof tną riffy

i wymieniają się solówkami. Wydawało

się, że dla Metal Church ponowne

zejście się z Howe będzie gwarancją

stabilności. Niestety, po nagraniu

dwóch albumów - "XI" i "Damned

If You Do"- zespół znów staje

przed ciężką decyzją co dalej. Nam

zostaje muzyka z charakternymi wokalami

nieodżałowanego front mana.

Pozostaje włączyć i dać głośniej. Dla

Mike'a.

Metal Church - From The Vault

2020 Reaper Entertainment

Strasznie smutno brzmiał otwierający

tą kompilację ukryty utwór instrumentalny

w momencie wydania. Teraz,

po roku od wydania, w momencie

śmierci Mike Howe'a, brzmi jesz-cze

bardziej przygnębiająco. Nieste-ty,

czasu nie cofniemy, a jedyne, co można

zrobić to wspominać same pozytywne

rzeczy związane z wokalistą

grupy. Album pod, teraz tym bardziej

złowieszczym w wymowie tytułem

"From The Vault" zawiera rzeczy,

których z jakichś względów zespół nie

wydał. Jest garść nowych utworów i

cała masa dodatków - covery, b side's

i bonusy z amerykańskiego wydania

albumu "XI". Nowa muzyka brzmi w

porządku, ale nie są to jakieś kawałki

rzucające o ścianę. Trochę utrzymane

w klimacie ostatniej płyty "Damned

If You Do". Niby są ostre gitary, ale

całość trochę flirtuje z szeroko rozumianą

przebojowością. Sekcja wydaje

się mało kombinować i wypada zaledwie

przyzwoicie. Generalnie jest dobrze,

ale można odnieść wrażenie, że

czegoś brakuje. Te utwory po prostu

sobie "są". Może z tego powodu nie

znalazły nigdzie miejsca? Tego niewiadomo.

Odrzuty z sesji do "Damned

If You Do" to również numery

przyzwoite w swoim wyrazie. Zwłaszcza

pulsujący "Mind Thief" może od

razu się spodobać - są zadatki na

przebój. Pozostałe z wokalem Mike'a

są dobre, z równo pracującymi gitarami,

choć na dłuższą metę nie są to jakieś

szczytowe osiągnięcia Metal

Church. Za to instrumentalne "Insta

Mental" i "432hz" są ciekawe i pokazują,

że jak się chce to można napisać

naprawdę fajne strzały. Co do coverów

- zabrali się panowie za Nazareth,

Sugarloaf i Lead Belly'ego.

Opinie są zawsze różne. Moim zdaniem

wykonanie "Please Don't Judas

Me" jest zachowawcze, jakby ze stresu

przed zepsuciem takiego klasyka.

Brzmi naturalnie mocniej, bo realizacja

jest współczesna. Mimo wszystko

jednak nie wnosi nic konkretnego -

ot, kolejny dobry cover. I tyle. Tego

drugiego - "Green Eyed Lady" nie

znam oryginału, więc nie będę się rozwodzić,

choć to, jak słychać, fajny,

pokombinowany numer. Z kolei szalenie

przebojowy "Black Betty" (przerabiany

dość często) autorstwa Lead

Belly'ego zagrali szybko i ostro. Nawet

szczyptą thrashu posypali swoją

wersję - ale to też po prostu dobra interpretacja,

lepsza jednak niż Nazareth.

Więcej w tym przypadku ognia

i czuje się większą swobodę. Kompilacja

"From The Vault" ma jeszcze

zamknięcie w postaci duetu z Toddem

la Torre z Queensryche w

utworze "Fake Healer", wersję z 2015

roku "Badlands" i dwa bonusy z amerykańskiego

wydania "XI". To już

gratka dla maniakalnych fanów, bo

dla mnie te rzeczy nic znaczącego nie

wniosły do odbioru tego krążka. Jedynie

te dwa bonusy są, co słychać od

razu, bardzo dobrymi utworami, pokazującymi,

jak konkretnym krążkiem

był "XI". Szkoda, że panowie

nie zachowali atmosfery i nie przenieśli

jej na ostatnie sesje. W zaistniałej

sytuacji w Metal Church będzie ciężko

myśleć w kategoriach lepsze czy

gorsze, ale jeśli zdecydują się grać dalej

to niech nagrają totalnie mocny album.

Tak w hołdzie dla Mike Howe'a

i jego osobowości scenicznej

oraz talentu.

Adam Widełka

RECENZJE 179


satysfakcjonuje zawartość "I'm Not

A Hero", mieści wszystko co dobre,

trafia przekazem w moją wrażliwość,

jest w niej smak i co najważniejsze

za każdym przesłuchaniem

pozwala odnajdywać nowe

szczegóły, na które nie zwracało się

uwagi wcześniej. Po prostu dobra

płyta, która może dać radość na

wiele wieczorów. (4,5)

\m/\m/

Midnite City - Itch You Can't

Scratch

2021 Roulette Media

Trzeci album zespołu Roba Wylde'a

niczym nie zaskakuje, ale trudno

oczekiwać po byłym frontmanie

glamowego Tigertailz, że nagle

przestawi się na progresywny death

metal czy inny post-rock. Na "Itch

You Can't Scratch", trzecim już

albumie formacji, króluje więc

hard/glam/AOR z lat 80., nader

atrakcyjnie podany. Jeśli ktoś lubił

wtedy Whitesnake z amerykańskiego

etapu kariery, Def Leppard

czy Cinderellę, może bez wahania

sięgnąć po tę płytę. Lider jest przy

głosie (świetnie zaśpiewane "Crawlin'

In The Dirt" czy "Blame It On

Your Lovin'" sprawiają, że ręce same

składają się do oklasków), do

tego mnóstwo tu wpadających w

ucho melodii, z "Fire Inside" i "I

Don't Need Another Heartache" na

czele. Fajnie też, że zespół nie zapomniał

również o kompozycjach

nieco mocniejszych, bo "Atomic",

"Darkest Before The Dawn" bądź

"Chance Of A Lifetime" są swoistym

dopełnieniem tych bardziej

komercyjnych/lżejszych numerów

w rodzaju "They Only Come Out

At Night" czy "Fall To Pieces". Płyta

może więc to i niszowa, ale warta

uwagi. (4,5)

Wojciech Chamryk

Militia - And Gods Made War

2021 Skol

Militia to amerykańska kapela,

która swą działalność rozpoczęła

już w latach osiemdziesiątych ubiegłego

wieku. Ich ówczesna działalność

zaowocowała wówczas dwoma

wydawnictwami demo oraz EPką

"The Sybling", obecnie poszukiwaną

przez wielu metalowych

kolekcjonerów. W 1986 roku zespół

zakończył swą działalność,

ponownie wracając na scenę w

roku 2008. "And Gods Made

War" tak na dobrą sprawę nie jest

płytą zupełnie nową. Album ten

zawiera bowiem utwory, które w

roku 2012 znalazły się na płycie

"Strenght And Honour". Kawałki

te jednak zostały ponownie zmiksowane

przez Cedericka Forseberga,

a masteringu dokonał znany

tu i ówdzie Bart Gabriel. Muzykę

prezentowaną przez zespół

na omawianym albumie można

określić jako miks heavy, speed

oraz thrash metalu. Zespół ten nie

bawi się w jakieś rozwlekłe formy.

Tylko jeden z kawałków trwa

ponad pięć minut. Zwarta formuła

"And Gods Made War" na pewno

jest plusem tego wydawnictwa. Militia

generalnie nie jest kapelą, dla

tych, którzy w muzyce cenią sobie

chwytliwe melodie, chociaż i tu

znajdziemy pewne wyjątki. Na pewno

za takowy możemy uznać "Before

the Fall". Utwór ten ma dość

wyrazisty riff i oraz dobrze zarysowaną

linię melodyjną. Z podobnymi

czynnikami mamy do czynienia

w "Doomed", jednak tu większy

nacisk jest położony na ciężar.

Na albumie tym dominują jednak

takie kawałki jak "Onslaught" (czy

tylko mnie wokal Mike'a Soliza

przypomina manierę Roba Halforda)

oraz "Injustice", które to bardzo

blisko zahaczają thrashową formułę.

Pisząc o takim albumie, jak

"And Gods Made War" nie

sposób nie wspomnieć o warstwie

tekstowej. Opisują one kondycję

amerykańskiego (takie było pierwotne

założenie autora, nie mniej

jednak spokojnie można odnieść je

do innych) społeczeństwa, które

jest notorycznie ogłupiane przez

media i różne wątpliwe autorytety.

Zwróćmy uwagę na fakt, że liryki

te powstały przed rokiem 2012 i

ani trochę się nie zdezaktualizowały

(4).

Bartek Kuczak

Militia - The Second Coming

2021 Skol

"The Second Coming" to zbiór

dotychczas trudno dostępnych

kawałków amerykańskich power

metalowców z Militia. Czy to zestawienie

rozmaitych wykopalisk

jest godne uwagi? Przynajmniej z

jednego powodu tak. Tym powodem

jest fakt, że dostajemy tu całą

EP-kę "The Sybling", która w

pewnych grupach fanów US power

metalu ma status niemal kultowy.

Pytanie, czy słusznie? Myślę, że

tak. To zaledwie trzy utwory, jednak

czuć w nic prawdziwy młodzieńczy

entuzjazm oraz chęć do

grania. Chłopaki wówczas (właśnie,

wówczas bo dziś z racji to

określenie średnio do nich pasuje)

nie kalkulowali, tylko po prostu

szli na żywioł. Należy też pamiętać,

że byli wówczas częścią świeżej,

dopiero co kształtującej się

sceny US power metalowej. Ta

świeżość jest obecna, a może nawet

lekka naiwność jest obecna na kawałkach

z "The Sybling". Wyjątkowy

jest tu utwór tytułowy, w

którym trafimy na fajną zabawę

zmianami tempa. Z innych ciekawostek

na "The Second Coming"

znajdziemy na przykład nagranie z

próby kawałka "Onslaught". Wersja,

którą tu usłyszymy pochodzi z

roku 1984. Ten kawałek znalazł

się również na nowym albumie Militia

zatytułowanym "And Gods

Made War". Warto sobie porównać

oba wykonania. Pozostałą część

tego albumu stanowią dwa wydawnictwa

demo, które Militia

zarejestrowała w latach osiemdziesiątych

prze swoim rozpadem

skutkującym zawieszeniem działalności

na kilka lat. Mowa tu o "Regiments

of Death" i "No Submission"

. Muszę przyznać, że jak

na demówki brzmią całkiem przyzwoicie.

Nawet porównując je ze

współczesnymi wydawnictwami

tego typu. Jeżeli zatem ktoś ma

ochotę sięgnąć po nieco zapomnianą

część historii amerykańskiej

odmiany power metalu, to "The

Second Coming" jest albumem

dla niego.

My Haven - Until

2021 Pure Steel

Bartek Kuczak

Podchodzę do My Haven "Until"

z dystansem, ponieważ jest to

otagowane jako fiński melodyjny

metal z wokalistką (Teija Sotkasiira),

zaś zespół wskazuje na

swoim profilu Bandcamp na łączenie

popowych oraz rockowych

refrenów typowych dla lat 80. z

melancholijnym metalem melodyjnym.

Początkowo obawiałem

się nudnawego materiału z archaiczną

elektroniką dźgającą bębenki

słuchowe, ewentualnie jeśli czegoś

bardziej współczesnego, to byłaby

to przeciętność wzorowana na

Nightwish/Evanescence/Delain/

Within Temptation/ Ocean

Dream itp. Tymczasem My Haven

zrobił jeszcze coś innego -

zamiast dyskoteki bądź akcentów

symfonicznych, zaproponował kojącą,

nienachalną i niewinną rozrywkę

w sam raz na tło np. dla starszych

pań księgowych nudzących

się w urzędach, bądź też dla kogoś,

kto danego dnia nie chce już niczego

słuchać, ale całkowitej ciszy

wolałby uniknąć. Wierzę, że kultura

potrafi łagodzić obyczaje, ale

jeżeli faktycznie zdradza tendencję

do obniżania ciśnienia tętniczego

słuchaczy, to wówczas nie jestem

przekonany, czy warto ją analizować

w heavy metalowym czasopiśmie.

Osobom mającym ochotę

na coś ugrzecznionego i melodyjnego,

polecam sprawdzić JJ Lin

"Like You Do / Drifter" (2021),

którego długa i drobiazgowa recenzja

znalazła się na stronie internetowej

Heavy Metal Pages. My

Haven ma równie wiele wspólnego

z energią heavy metalu, co Pierwszy

Globalny Ambasador Singapuru,

tzn. nic. Różnica polega na

tym, że wspomniany Azjata niewiarygodnie

mocno trafia w moją

wrażliwość emocjonalną, zaś Finka

wraz z jej towarzyszami pudłuje.

Dostrzegam melancholię "Until",

myślę że wokalnie jest OK, nawet

słucham uważnie po wielokroć; na

koniec nic mnie nie zniesmacza,

ale też nic nie wywołuje pilnej chęci

dzielenia się tym albumem z

innymi. Gdyby hipotetycznie miał

się zaraz odbyć koncert My Haven

w Polsce, to miałbym problem z

napisaniem czegoś konkretnego i

prawdziwego, co zachęciłoby Was

do przybycia na imprezę. Cyfrową

wersję albumu można zakupić na

Bandcampie za 8,50 euro a CD za

15 euro. Chyba lepiej zatrzymać

monety w portfelu. (3)

Sam O'Black

Neck Cemetery - Born in a Coffin

2020 Reaper Entertainment

Książki nie ocenia się po okładce,

ale muszę przyznać, że płyta "Born

in a Coffin" niemieckiej formacji

Neck Cemetery wyjątkowo przykuwa

uwagę. Hołduje mocno już

old schoolowej szkole projektowania

metalowych okładek, w związku

z czym słuchacz mógłby obstawiać,

że taka będzie również jej zawartość.

Co do tego mam jednak

mieszane odczucia. Całość rozpoczyna

przesadzenie wesołe, momentami

ocierające się o pop-rockowe

klimaty gitarowe intro, trwające

zaledwie minutę i nie pozostawiające

zbyt dobrego pierwszego

wrażenia - spokojnie można

by się go pozbyć, z tym, że bez

niego na całość albumu składałoby

się zaledwie siedem utworów. Zaciera

je delikatnie pierwszy pełno-

180

RECENZJE


prawny kawałek na albumie, "King

of the Dead", do którego zespół postanowił

wypuścić nawet teledysk.

Nie są to już młodzieniaszki, ale

przynajmniej przekłada się to na

bardzo solidny warsztat instrumentalny.

Tu szczególnie doceniam

pracę gitar i bas (co za brzmienie

- na przykład w intro do

"Feed the Night"!), co nie powinno

dziwić, bo Mad Matt ma ze wszystkich

największe doświadczenie -

do tego to ex-basista Havok. Pojawia

się jednak problem w postaci

wokalu. Jens Peters, znany też z

Aleatory, z pewnością nie jest

złym wokalistą. Ma dobry głos do

metalu, co nie zdarza się dziś często

i operuje nim technicznie na

przeróżne sposoby, zamiast trzymać

się jednej maniery (co słychać

w "Banging in the Grave, gdzie dodatkowo

pojawiają się też chwytliwe

chórki), ale, być może ze względu

na produkcję, wypada w Neck

Cemetery zbyt łagodnie, wygładzenie

i nieszczególnie klei się z

warstwą instrumentalną. Ta ma

swoje dobre momenty. Początkowy

riff z "Castle of Fear" przypomina

starą szkołę Running Wild -

być może nie bez znaczenia jest

fakt, że panowie również są Niemcami.

W tytułowym "Born in a

Coffin" mocno flirtują z power metalem,

co często zdarza się w refrenach

na tej płycie. Ciekawie wypada

więc "The Creed", w którym

znalazł się ocierający się o death

metal breakdown (z niesamowitym,

wyróżnionym już brzmieniem

basu) refrenami podszytymi thrashowymi

riffami refrenami. To

akurat nie powinno dziwić, bo jednym

z gitarzystów zespołu jest

obecny muzyk Sodom, Yorck Segatz,

z którymi nagrał wiele współczesnych

wydawnictw, m.in. "Partisan",

"Genesis XIX" i "Bombenhagel".

Stąd też "The Creed", ostatni

numer (do niego zaraz przejdziemy)

i stworzony do występów

na żywo i wspólnego pokrzyczenia

"Banging in the Grave" ("power

from hell keeps as alive" wydaje się

dewizą łączącą zespół z publicznością)

są najmocniejszymi

punktami płyty. Reszta wypada

przy nich dość powtarzalnie, a

przez to po prostu… poprawnie. Są

i próby zróżnicowania albumu i

pierwszą połowę kończy obiecująco

zaczynająca się pół-ballada "The

Fall of a Realm", która w późniejszej

części okazuje się jednak również

przeciętną kompozycją. Wolne

partie są za to jak najbardziej

interesujące. Najlepsze panowie

postanowili zostawić na koniec.

"Sisters of Battle" to najdłuższy na

płycie, ponad siedmiominutowy

kawałek, prawdziwe szaleństwo

wypełnione dzikimi solówkami i

agresywnymi riffami, w których

także słychać thrashową duszę

Yorcka. Właściwie to właśnie jego

gitarowa robota w tym numerze,

długim, ale bez miejsca na nudę,

pozostawia dobre wrażenie po odsłuchaniu

całości. Wystarczy jednak

puścić płytę od nowa, żeby

niesmak po tym zupełnie niepotrzebnym

intrze powrócił. Na

obronę Neck Cemetery przypominam,

że jest to ich pierwsze długogrające

wydawnictwo (wcześniej

pokazali światu demo "Death by

Banging", do którego prawdopodobnie

nawiązuje kawałek z nowej

płyty "Banging in the Grave" i singiel

"The Night False Metal Dies").

Być może potrzebują czasu na wypracowanie

indywidualnego brzmienia

i zgranie ze sobą wszystkich

elementów. Bo oceniając je indywidualnie

- niby wszystko się zgadza.

Razem - czegoś brakuje. Czas

pokaże, co będzie dalej. (3,5)

Nightfear - Apocalypse

2020 Fighter

Iga Gromska

Nie ma lepszego sposobu na rozpoczęcie

albumu niż porządnie

zagrane solo perkusji. Perkusją stoi

nie tylko otwierający album hiszpańskiego

Nightfear "We Are

Back", ale i cały album. Jest znakomite

vintage'owe brzmienie z delikatnym

pogłosem, jest nienaganna

technika - Osckar Bravo decyduje

się nawet na blasty. Są wojownicze,

"wikingowe" refreny, jest

orientalnie brzmiąca solówka - i

choć gdy zwykle wrzuci się zbyt

dużo do jednego worka kończy się

klapą, to zdecydowanie nie w tym

przypadku. Wokal ocierający się o

geniusz ratującego w latach 90.

Helloween Andreasa "Andiego"

Derisa, zabójcze gitary na światowym

poziomie, które nie boją się

używać whammy bara ("Shine")

czy pinch harmonics ("A Better

World") jak broni. Należy jednak

powiedzieć jasno, że to nie są debiutanci.

Już w pierwszym kawałku

zapowiadają przecież swój wielki

powrót. Nighfear działa prawie od

dziesięciu lat, a "Apocalypse" jest

ich trzecią płytą - jak dotąd produkcyjnie

najlepszą (słychać przepaść

pomiędzy nią a "Inception" -

pierwszym LP z 2012 roku).

Oczywiście kawałki ocierają się o

powermetalowy kicz (np. przepełniony

takimi powerowymi wstawkami

i partiami wokalu jest

"Shine"), a wcześniej zespołowi bliżej

było do heavy, ale fani takiego

grania raczej nie będą z tego powodu

smutni. Szczególnie, że taka

maniera zdarza się w prawie każdym

refrenie. Pomijając to, kawałkom

takim jak "A Better World"

blisko nawet do Judas Priest z ery

"Redeemer of Souls" i pomysłów

Faulknera. Sam zespół od początku

określa się jako miks pomiędzy

Nothing Sacred - No Gods

2021 Rockshots

Wydanie "No Gods" to szczególny

moment: nie tylko dla zwolenników

tego australijskiego zespołu,

ale generalnie fanów prawdziwego

thrashu o podziemnym statusie.

Nothing Sacred powstali bowiem

jeszcze na początku lat 80., by w

ciągu kilku lat wydać niskonakładowe

EP "Deathwish" i LP "Let

Us Prey"; w tak zwanym międzyczasie

3/5 składu przewinęło się

przez Hobbs' Angel Of Death, a

gitarzysta Mark Woolley zakotwiczył

nawet w nim na dłużej, biorąc

udział w nagraniu kultowego debiutu

tej grupy. Co było dalej łatwo

przewidzieć, ale grupa nie dała

tak łatwo za wygraną, reaktywując

się w roku 2012 na serię okolicznościowych

koncertów. Ich przyjęcie

utwierdziło muzyków w decyzji,

że warto wrócić na 100 %,

ale trochę to trwało, nim zreformowany

skład (trzch weteranów, nowi

gitarzysta i wokalista) przygotował

premierowy materiał. Zapowiedział

go ubiegłoroczny singiel

"First World Problems"/"Oracle".

Ten ostatni, ostry i dynamiczny,

wraz z siarczystym openerem "Final

Crime", pochodzą jeszcze z lat

80. - miały trafić na drugi album

grupy, który nie został wtedy nagrany.

Nowości niczym im jednak

nie ustępują, bo najwidoczniej czas

zatrzymał się dla Nothing Sacred:

to totalnie oldschoolowy thrash/

heavy metal, ostry i drapieżny. Dla

mnie szczególnie efektowny, kiedy

zespół wplata w niektóre kompozycje

akcenty rodem z NWOB

HM, tak jak w przypadku "Virus"

czy "False Prophets". Ale i te pędzące

do przodu niczym najbardziej

rączy mustang (wspomniany

już "First World Problems" czy

"Killing You") to też najwyższa klasa,

podobnie zresztą jak dość długo

miarowy, mroczny "Cold Black" z

dwuczęściową solówką i ultraszybką

końcówką czy finałowy, najdłuższy

z tej 10, "Stoner". (6)

Wojciech Chamryk

Nothing Sacred - No Gods

2021 Rockshots

Utyskiwania na najnowsze albumy

Artillery miałyby większy sens w

przypadku Nothing Sacred. Osobiście

lubię Artillery i broniłbym

ich wokalistę Michaela Dahla, pokazując

dla kontrastu jak nowicjusz

James Davies spowalnia dynamikę

i niweczy wysiłki australijskich

pionierów thrash metalu

Nothing Sacred w stworzeniu

przeciętnego longplay'a. Jeśli

brakuje Wam ognia w głosie tego

pierwszego, to naprawdę spróbujcie

wytrzymać 40 minut z "No

Gods" a być może zmienicie

zdanie i docenicie, że przystępne

heavy metalowe podejście często

się sprawdza, o ile jest wynikiem

szczerego zaangażowania. Kiedy

Australijczycy nazywają brak świeżości

świadomym wysiłkiem, aby

nie być jednowymiarowymi, myślę

sobie, że zamiast się wysilać, powinni

pójść odpocząć, wyspać się,

nabrać sił i dopiero rozważyć penetrowanie

jakichś innych wymiarów.

Thrash thrashem, ale trzeba

jednak o siebie dbać, żeby ogarniać

nagrywanie udanej muzyki. James

Davies brzmi, jakby był po siedemdziesiątce

i powrócił do śpiewania

bez rozgrzewki po dwudziestoletniej

przerwie, ale wydaje mi się, że

to się raczej nazywa "insomnia"

("bezsenność"). Utwory "Final

Crime" i "Oracle" mają nawet potencjał,

tylko że akurat one zostały

stworzone 30 lat temu z myślą o

drugim - nigdy nie wydanym - albumie

Nothing Sacred. Gdyby

pozostałe numery wydał amerykański

tytan thrashu, to uznalibyśmy,

że się pogubił. Ale dyskografia

Nothing Sacred składa się wyłącznie

z "Let Us Prey" (1988) i "No

Gods" (2021), czyli oni uważają,

że właśnie się nie pogubili, lecz

przeciwnie - odnaleźli. Skoro tak,

to dobrze dla ekologii, że żaden

dysk winylowy ani CD nie został

wypełniony twórczością Nothing

Sacred w międzyczasie, bo takie

dyski ciężko rozkładają się na wysypiskach.

Jeśli zapomnimy o etykietce

"thrash" i sami przeanalizujemy,

co to w ogóle za gatunek słyszymy,

to całkiem możliwe, że odnajdziemy

tutaj doomowo - hard

rockowe wibracje. W tym kontekście

"No Gods" wypada jako tako

przeciętnie, można posłuchać, ale

w sumie po co? Przejrzyste brzmienie

i sztampowe riffy to mało. Odnoszę

też wrażenie, że poszczególni

instrumentaliści nie pokazują

siebie z najlepszej strony, bo stać

ich na więcej, a ostatni utwór

"Stoner" dobrze opisuje ich

blokady twórcze: "Where have you

been all my life? This perfect way to

lose my mind. Build me up, I'll drag

you down. Don't walk towards the

blinding light. The soul decays, the

spirit flies" ("Gdzie Ty byłeś przez

całą długość mojego życia? To perfekcyjny

sposób, abym oszalał.

Buduj mnie a ja po-ciągnę Ciebie w

dół. Nie podążaj w kierunku

oślepiającego światła. Natura gnije,

dusza odlatuje"). Nie mam za co

chwalić "No Gods". Nic z tego nie

będzie. (2)

Sam O'Black

RECENZJE 181


tymi dwoma gatunkami, dryfując

pomiędzy jednym a drugim w zależności

od płyty. Mają też bardziej

brutalne oblicze. Wyróżniający się

w kontekście całej płyty jest zdecydowanie

"Psichokiller", flirtujący z

cięższymi podgatunkami - znakomity

instrumental z Malmsteenowską

solówką w okolicach trzeciej

minuty - najlepszy dowód nie tylko

umiejętności gitarzystów, ale i

próbka dopracowanego brzmienia

gitar i basu na całym albumie.

Chociaż Lorenzo Mutiozabal to

perła wśród wokalistów, to właśnie

"Psichokiller" jest najlepszą kompozycją

z "Apocalypse", pozwalającą

wybaczyć niektóre generyczne

rozwiązania. Słysząc, jak dobrze

grupa radzi sobie z cięższym riffowaniem,

można było oczekiwać,

że na płycie pojawi się więcej takich

smaczków, np. cover "Nuclear

Winter" Sodomu. Jest to jednak

autorska kompozycja, którą z legendami

niemieckiego thrashu łączy

tylko tytuł - warto ją jednak wyróżnić

za przeszywające syreny we

wstępie i świetną pracę basu. Mimo

ogromnego talentu kompozytorskiego

i techniki pozwalającej

wykonać materiał na wysokim poziomie

płyta nadal pozostaje, jak

to się dziś często zdarza, odtwórcza

- z inspiracji Maiden przeszli

po prostu do Helloween. Słychać

jednak tym samym, że Nightfear

eksperymentuje i stara się dodać

od siebie przynajmniej odrobinę -

na poprzedniej płycie odważyli się

opowiedzieć spójną historię i nagrać

concept album, na tej - jak sami

przyznają - chcieli otworzyć kolejny

muzyczny rozdział. Jeśli ich

znakiem rozpoznawczym ma być

perfekcjonizm - chyba nie może

być lepiej. (4,5)

Iga Gromska

Nocturnal - Serpent Death

2021 Dying Victims

Avenger i spółka jakoś nigdy nie

przepadali za dłuższymi wydawnictwami,

preferując single, EP-ki i

splity. Na czwarty album w ich

dyskografii trzeba było jednak poczekać

dłużej niż zwykle, bowiem

jego poprzednik ukazał się wieki

temu, na początku 2014 roku.

Możemy jednak zespół usprawiedliwić,

bo od tamtego momentu

skład Nocturnal uległ niemal całkowitemu

przeobrażeniu, pandemię

też trzeba było uwzględnić w

planach nagraniowo-wydawniczych.

Zmiana najbardziej słyszalna

jest taka, że wokalistkę Tyrannizer

zastąpił Invoker, tak więc

grupa wróciła do etapu z początku

istnienia, z mężczyzną-frontmanem.

Skład dopełnili basista Incinerator

oraz perkusista John

Berry (ten przynajmniej nie wstydzi

się imienia i nazwiska, obywając

się bez groźnie brzmiącego

pseudonimu), a pierwszym dłuższym,

po ubiegłorocznym splicie,

efektem ich wspólnej pracy jest

materiał "Serpent Death". Słowo

"dłuższy" pojawia się tu nie bez

przyczyny, gdyż ten album jest, jak

dotąd, najobszerniejszy w dorobku

Niemców. Zaczynają od ponad

ośmiominutowego "Black Ritual

Tower", numeru zakorzenionego w

latach 80. i momentami nawet

dość melodyjnego, a kolejne, trwające

ponad pięć-sześć minut to:

pierwszy singiel "Damnator's

Hand", szybki i dynamiczny, miarowy

i ze skandowanym refrenem

"Circle Of Thirteen" oraz "Suppressive

Fire", ostry, ale też całkiem

melodyjny. Za to w drugim singlu

(jest też teledysk) "Bleeding Heaven"

chłopaki, niejako chyba dla

równowagi, ostro już dokładają do

pieca, podobnie jak w dwuminutowym

z sekundami "Beneath A Steel

Sky", "Faceless Mercenaries" czy

"Void Dweller" - te numery mogłyby

spokojnie ukazać się na którymś

z wcześniejszych materiałów Nocturnal.

Jako całość "Serpent

Death" potwierdza więc, że Niemcy

nie tylko wypracowali swój

styl, ale też nie boją się go czasem

urozmaicać, co osobiście poczytuję

za plus tej udanej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Odd Dimension - The Blue

Dawn

2021 Scarlet

Koncept sci-fi o podróży dwóch

mieszkańców Planety Vega w poszukiwaniu

nowego miejsca do

życia po tym, jak zostali nieoczekiwanie

zaatakowani przez przybyszów

z kosmosu, stał się kanwą

opowieści przedstawionej na trzecim

longplay'u włoskich prog metalowców

z Odd Dimension. Podążając

za nią uważnie, napotykamy

na sześciu głównych bohaterów,

którym odpowiadają głosy

czterech wokalistów oraz dwóch

mówców. Dokładnie, role podróżników

Markusa i Eloise zaśpiewali

Gianbattista Jan Manenti i

Aileen (odpowiednio), pracownika

jaskini Eristo słyszymy w wykonaniu

Roberto Tiranti, zaś kochliwą

Arabelle - Eliana Parodi; wersy

strażnika Erika recytował Gigi

Andreone a w Zarządcę / Twórcę

docelowego miejsca wyprawy

wcielił się Damien Dell'Amico

(tylko recytacja). Za "didaskalia"

odpowiada Gianbattista Jan Manenti.

Wszyscy wykazali się szczerym

zaangażowaniem, ale osobiście

rozczarował mnie głos Aileen w

"Sands of Yazukia" - rozpoczęła

baśniowo, prawie jak w japońskim

anime lub w Alladin "A Whole

New World" (stylizacja na: "I can

show you the world / Shining,

shimmering, splendid"), a kiedy

kompozycja nabrała mocy, Aileen

nie dostosowała tonu ani skali,

pozostawiając wrażenie, że została

zaproszona do studia po znajomości.

Zwróćcie uwagę, co robi Jan

Manenti w "Life Creators" (swoją

drogą, ten gość niedawno wszedł

do pierwszej ligii włoskich metalowych

wokalistów w ramach zespołu

The Unity). Stopniowo buduje

napięcie, ukazując szeroką paletę

środków wyrazu (od szeptu po

zadziorny krzyk), ale cały czas bez

wysiłku; w fragmencie od 3:27 do

3:42 łagodnieje (brzmi super!), a

od 3:43 do 4:10 śpiewa unisono z

Aileen. Chodzi mi o to, że ta

chwilowa współpraca wyszła im

fantastycznie, ale kiedy Aileen

pozostaje sama na placu boju, faceci

muszą pobiec i jej pomóc. Jan

uratował jej partie w "Escape To

Blue Planet", a w "The Invasion"

broni się ona tylko dlatego, że

przekrzykuje się z ogłuszającym

hałasem ("popis" od 4:18 do 4:22

pokazuje jej granicę niekompetencji

- może łudziła się, że sobie

tego fragmenciku nikt nie zapętli?).

Tyle w kwestii śpiewu.

Cieszę się, że nie przegięli z długością

konceptu jak przedostatni

Therion. Składa się on z dwóch

instrumentalnych introdukcji i

ośmiu regularnych utworów, co łącznie

daje 61 minut. Czterech instrumentalistów

wykonało niemal

całą warstwę instrumentalną w

sposób przystępny dla rockowometalowej

publiczności: gitarzysta

Gianmaria Saddi, basista Gigi

Andreona, klawiszowiec Gabriele

Ciaccia i perkusista Marco Lazzarini.

Fani włoskiego progresu

mogą kojarzyć dwóch ostatnich

muzyków z Secret Sphere. Pozostali

również nie są nowicjuszami,

stąd słychać, że wszyscy doskonale

wiedzą, jaki efekt chcą uzyskać -

nie tylko ambitny i ciekawy, ale też

konkretny. Z pewnością żadnemu

artyście nie zabrakło okazji do rozwinięcia

pomysłów i swobodnego

pogrania fajnych dźwięków, np. w

moim ulubonym - i przywodzącym

na myśl rozwiązania aranżacyjne

Rush - kawałku "The Blue Dawn"

(tu gościnnie na klawiszach Derek

Sherinian). Myślę, że Odd Dimension

wysoko zawiesił sobie

poprzeczkę w fazie planowania i

komponowania "The Blue Dawn",

przyłożył się do efektownej realizacji,

ale główną grupą odbiorców i

tak w praktyce pozostaną zapaleni

fani prog metalowych konceptów

sci-fi. Jeżeli się do nich nie zaliczacie,

też możecie to polubić, ale jednak

znajdziecie w HMP bardziej

ekscytujące pozycje. (4)

Sam O'Black

Olórin - Through Shadow And

Flame

2021 Rafchild

Olórin powstał kilkanaście lat temu,

ale ostatnimi czasy jakby

zszedł na plan dalszy - założony

później Smoulder, w którym część

muzyków tej grupy również gra,

był jakby aktywniejszy, szczególnie

wydawniczo. Pandemia dała jednak

wszystkim więcej czasu, dzięki

czemu debiutancki album Olórin

stał się faktem. Wystarczy rzucić

okiem na nazwę zespołu czy tytuły

utworów i wszystko jest jasne

- Amerykanie są zafiksowani na

punkcie "Władcy pierścieni". Majestatyczny

doom pasuje do takiej

tematyki idealnie, tym bardziej, że

trzyma poziom - to surowe, z jednej

strony oszczędne, ale z drugiej

całkiem dopracowane kompozycje.

Szczególnie te najdłuższe utwory,

jak "Descension" czy finałowy, poprzedzony

instrumentalną miniaturą

"Mornië" niczym z horroru,

podniosły "The White Rider" z

klawiszowymi akcentami, robią

wrażenie, potwierdzając, że w dziedzinie

tradycyjnego doom metalu

Olórin radzi sobie wyśmienicie.

Nieco gorzej jest z aranżacjami

chóralnych refrenów, które zwłaszcza

w "The Endless Stair" i najkrótszym

na płycie (4'30''), najbliższym

klasycznemu heavy "Durin's

Tower", brzmią dość amatorsko.

Ale i tak "Through Shadow And

Flame" to całkiem udany debiut, a

można go mieć na LP, CD lub

MC, co kto woli. (4)

Oversense - Egomania

2021 Dr. Music

Wojciech Chamryk

Oversense to niemiecki ansambl,

który wykonuje melodyjny power

metal. Powstał w roku 2012 w

Obersinn i do tej pory nagrał EPkę

"Dreamcatcher" (2014), duży debiut

"The Storyteller" (2017) i

omawianą, tegoroczną płytę "Egomania".

Chciałoby się napisać, że

ich power metal brzmi dość solidnie

ale niestety przytłaczają go

wycieczki muzyków w rejony pop-

182

RECENZJE


rockowe, pop-gotyckie lub przebojowe

strefy symfoniczno-powerowe.

Dlatego czasami trochę ostrzej

zagrają gitary czy solidnie popracuje

sekcja, ale w większości utworów

mocno królują radiowe melodie.

Nie jest to na moje ucho. Niestety

są muzycy, którzy brną w ten temat,

a jak dla mnie jedynie Sonacie

(Sonata Arctica) tylko na jednym

ze swoich krążków udało się

udanie zespolić elementy popu z

melodyjnym power metalem. Cóż

owi grajkowie wraz z niektórymi

promotorami wykorzystują koniunkturę

na takie metalowe disco

czy metalizujący pop, ale przy okazji

grzęzną w ślepym zaułku. Niemniej

wyobrażam sobie, że ktoś

szczerze lubi takie granie (żaden

metalhead), tym bardziej że muzycy

Oversense podeszli do sprawy

bardzo profesjonalnie, a może nawet

z zaangażowaniem. Utwory są

dobrze napisane, fajnie zaaranżowane,

znakomicie wykonane. Wydaje

mi się, że nawet przekracza to

pewną solidność. Słychać również,

że w studio też się napracowano.

Także w tych aspektach Oversense

nie wciska bubli. Niestety samo

podejście do muzyki zupełnie mnie

nie przekonało i raczej nie ma

szans aby mnie skusiło. W ten

sposób "Egomania" nie wiele dla

mnie znaczy, jednak jak ktoś polubił

dźwięki z tego dysku niech się

nie zniechęca i słucha tego co do

niego przemawia. Po prostu... (1)

\m/\m/

Paladine - Entering The Abyss

2021 No Remorse

Paladine to grecki zespół, który

działa na scenie od roku 2013.

Zatem nowicjuszami nazwać ich

nie można. Mają nawet na koncie

pewne osiągnięcia. Za takowe na

pewno można uznać występy

przed Manilla Road, choć nie

oszukujmy się, w ich muzykowaniu

trudno znaleźć jakieś wspólne

mianowniki z twórczością Ś.P.

Marka Sheltona. Na swym drugim

albumie zatytułowanym "Entering

The Abyss" kapela ta porusza

się w rejonach ulokowanych

gdzieś pomiędzy power metalem a

metalem progresywnym. Niby nic

nowego, niby nic oryginalnego, jednak

mimo wszystko warto się

przy tym krążku zatrzymać choćby

na chwilę. Wspomniana już progresywność

objawia się przede

wszystkim w konstrukcjach utworów,

solówkach, brzmieniu riffów

(posłuchajcie choćby tego z utworu

"Between Gods And Men"), przepięknych

pasażach klawiszowych

(na przykład w "Darkness and

Light", gdzie w dodatku mamy

dość intrygujące przejście w gitarowe

riffy) czy różnych zabawach

klimatem (szczególnie słychać to w

utworze tytułowym). Nie tylko

fakt, że kapela ta pochodzi z Grecji,

może budzić skojarzenia z Firewind.

Zresztą Paladine już przy

okazji swojego debiutu nie uchronił

się przed porównaniami z zespołem

dowodzonym przez Gusa

G. Inspiracje są jak najbardziej

słyszalne, natomiast nie ma mowy

o bezmyślnym małpowaniu. To

akurat dobrze o nich świadczy. Jeżeli

miałbym wyróżnić jakieś konkretne

utwory z "Entering The

Abyss", na pewno wskazałbym

przebojowy, a jednocześnie nastrojowy

"Mighty Heart", który sam

lider Paladine - Nick Protonotarios

określił jako najbardziej

"paladinowy" kawałek na tym albumie.

Jeżeli nie znacie jeszcze tej kapeli,

to zacznijcie właśnie od wspomnianego

powyżej tytułu. Ci, którzy

oczekują nieco mocniejszych

brzmień, również nie powinni czuć

się zawiedzeni. "Hourglass in the

Sky" zaczyna się riffem, którego nie

powstydziliby się niejedni weterani

thrash metalu. Nawet Nick w pewnych

momentach zmienia tu swój

liryczny śpiew w agresywne skandowanie

(co swoją drogą świadczy

tylko o jego wszechstronności).

"Entering The Abyss" to album,

który pokazuje, Paladine ma spore

aspiracje. Jeżeli umiejętnie wykorzystają

swoje szanse, to może nawet

uda się im wbić do metalowego

maistreamu. Kto wie… Panie Gus

G., Pan lepiej uważa, bo w pańskiej

ojczyźnie rosną Panu poważni

konkurenci (4,5).

Bartek Kuczak

Pale Mannequin - Colours Of

Continuity

2021 Ambient Media House

Okazało się, że już w trakcie sesji

nagraniowej debiutanckiego albumu

"Patterns In Parallel" (2019)

muzycy Pale Mannequin tworzyli

materiał na kolejną płytę. "Colours

Of Continuity" została zarejestrowana

rychło po premierze

debiutu, w okresie listopad 2019 -

marzec 2020, tak więc zespół

zdążył z większością prac przed

rozpoczęciem pandemii; pozostał

tylko miks i mastering, dzieło Magdy

i Roberta Srzednickich z Serakos

Studio. Album ukazał się

dopiero w maju tego roku, ale warto

było poczekać. Nie tylko z racji

formy wydania CD (a warto zapoznać

się z zawartością, bardzo efektownego

od strony edytorskiej,

digibooka), ale też samej muzyki.

Progresywny rock Pale Mannequin

stał się bowiem znacznie ciekawszy

i barwniejszy, zyskując

przy tym na dynamice - "Colours

Of Continuity" przebija "Patterns

In Parallel" pod każdym względem,

a to przecież udany i dopracowany

materiał. Mamy tu więc

charakterystyczny dla zespołu klimat

i sporą dozę melancholii w

bardzo melodyjnym wydaniu (opener

"The Sleeper", przepiękny "Inkblot",

na poły balladowy "Maniac`s

Mind"), coś, co na pewno zainteresuje

fanów Riverside, ale też na

przykład Pink Floyd albo i Snowy'ego

White'a z okresu "White

Flames". Równie dobrze prezentują

się szlachetnie przebojowe kompozycje

singlowe: zróżnicowana

rytmicznie i aranżacyjnie, dłuższa

"Most Favourite Trap" i "Scattered",

potwierdzając, że w żadnym razie

nie jesteśmy skazani na radiowe

katusze z dźwiękami muzykopodobnymi,

o ile oczywiście znajdzie się

ktoś zainteresowany ich emisją.

Nastąpiło też twórcze rozwinięcie

innych wątków z debiutu, bo już

wtedy Pale Mannequin lubił dla

kontrastu zabrzmieć mocniej. Dlatego

"Inertia", początkowo fajnie

kojarząca mi się z Budką Suflera z

okresu pierwszych LP's, ma też

niemal metalowe momenty (choćby

doomowy riff w zwolnieniu), a

w mrocznym utworze tytułowym

mamy z kolei nie tylko surowiej

brzmiące partie, ale też wokale

ocierające się o growling. Z kolei

fanów typowo progresywnej stylistyki

pewnie najbardziej ucieszy

finałowy "In Mono", ale nie będę

zdradzał co i jak, warto posłuchać i

odkryć samemu wszystkie smaczki

tej długiej kompozycji. Zaciekawia

też warstwa tekstowa, bo jak wyjaśnia

lider grupy Tomasz Izdebski:

"Inspirowaliśmy się tym, jak często

nie jesteśmy w stanie dostrzec rzeczy z

powodu zbyt wąskiej perspektywy, bycia

zbyt blisko wydarzeń, które próbujemy

analizować. Zrobienie kroku w tył i spojrzenie

z daleka pozwala zrozumieć, dostrzec

odcienie pośród tytułowych kolorów,

podczas gdy z bliska - bywają one

nie do odróżnienia. Sporo tekstów jest

odniesieniem do potrzeby nieustannej

kategoryzacji otaczającej nas rzeczywistości".

Powstała więc piękna i pod

każdym względem urozmaicona

płyta, kolejny dowód na to, że polski

rock progresywny wciąż ma się

bardzo dobrze. (6)

Paranorm - Empyrean

2021 Redefining Darkness

Wojciech Chamryk

Hasła "kiedyś było lepiej" czy

"przed laty wyglądało to zupełnie

inaczej" z jednej strony śmieszą, jednak

z drugiej sporo w nich prawdy.

Weźmy bowiem zespół Paranorm,

powstały w roku 2008, debiutujący

albumem dopiero po 12

latach istnienia. Kiedyś było to nie

do pomyślenia, żeby tak dobrze

grający zespół musiał tak długo

czekać na długogrający materiał,

nawet jeśli miałby on ukazać się

nakładem jakiejś niszowej wytwórni

czy nawet wydany własnym

sumptem. Teraz takie późne debiuty

nikogo już nie dziwią, znak

czasów i tyle. Dobrze jednak, że

"Empyrean" ujrzał w końcu światło

dzienne, bo to kawał świetnej

muzyki. Teoretycznie szufladkowanej

jako progresywny thrash, ale

dajmy sobie spokój z etykietkami:

to po prostu mocny, zaawansowany

technicznie, nierzadko wręcz

finezyjny, a czasem nawet dość

brutalny, metal, tak od Coroner

do Vektor, jeśli mam już podać

jakieś zbliżone stylistycznie nazwy.

Poszczególne kompozycje są długie

i rozbudowane, skrząc się licznymi

fajerwerkami aranżacyjnymi czy

świetnymi solówkami, że o poziomie

perkusisty nie wspomnę, ale w

sumie ten potencjał nie może dziwić,

skoro zespół miał tyle lat na

dopracowanie materiału. Można

więc śmiało powiedzieć, że "Empyrean"

to takie swoiste the best of

Paranorm, skoro obok najnowszych

mamy tu również starsze numery.

Wszystkie uderzają jednak z

taką samą mocą, tworząc zwarty,

dopracowany album najwyższej jakości,

z killerami "The Immortal

Generation", "Edge Of The Horizon"

czy "Intelligence Explosion" na czele

- to prawie 55 minut muzyki, ale

ani się obejrzałem, jak włączałem

"Empyrean" po raz kolejny. (5,5)

Wojciech Chamryk

Parish - God's Right Hand

2021 Dying Victims

Cztery utwory, cztery postaci biblijne,

cztery historie. Debiutancka

EP-ka proto-rockowej grupy Parish

"God's Right Hand" przypomina,

czym są Zaraza, Wojna,

Głód i Śmierć. Każdy utwór poświęcono

jednemu z Czterech Jeźdźców

Apokalipsy. Na słuchacza

czeka też jednak przeprawa przez

życie pozagrobowe. Odradza się

także heavy rock ery przed metalem,

jaki jest dziś znany. Parish

udowadnia, że ma się dobrze.

Wśród inspiracji formacja wymienia

Witchfinder General, Coven

i oczywiście Black Sabbath. Podobnie,

jak w każdym z wymie-

RECENZJE 183


nionych zespołów, gra tu tylko

jeden gitarzysta. Nie jest to jednak

żaden mankament - świat protometalowego

hard rocka udowadniał

wielokrotnie, że przesterowany

bas i gitara w stylu Iommiego

to dla tego gatunku połączenie

idealne. Iommi i Butler faktycznie

zdaje się czuwać nad całą EPką -

jest tu solidne, chwytliwe riffowanie

i współpracujący z liniami gitary

i wokalu pulsujący bas. "God's

Right Hand" od pierwszego utworu

("Apothecary") przypomina fuzję

psychodelicznego rocka z lat

60. z pierwszymi płytami Black

Sabbath. Rozpędzony, ciężki riff

zwiastuje przybycie pierwszego

Jeźdźca. Dominujący fuzz, brzmiący

znajomo wokal pokrzykujący

"Oh Lord!" przed, prosta chwytliwą,

oparta głównie na pentatonice

solówką - mamy tu wszystkie

składniki sprawiające, że kawałek

mógłby się znaleźć na "Vol 4."

Ozzy'ego i spółki. Podobnie jest w

przypadku "The Plea", który,

szczególnie w harmoniach, jest trybutem

dla "A National Acrobat".

Równie dobrze można go też

uznać za przepuszczoną przez

cięższy filtr wersję Bang czy Jerusalem.

Najdłuższa kompozycja na

płycie, "In the Shadow of the Hill",

to nieślubne dziecko "A National

Acrobat" i "Snowblind", których

ducha słychać w linii wokalu i solówce.

Utwór zawdzięcza jednak

swoje powstanie nie tylko czwórce

z Birmingham, ale też… Iron Maiden.

Członkowie zespołu, doceniając

to, jak Maideni potrafią łączyć

historię z muzyką, postanowili

napisać tekst o siedemnastowiecznej

bitwie pod Edgehill. Wojnę

uosabia trzeci z Jeźdźców. Anglia

jest dla Parish domem, z kolei

opowieść o starciu, które doprowadziło

do trzyletniego konfliktu -

jedną z wielu inspiracji. Nie powinna

zwodzić nazwa, tytuł czy okładka

zaczerpnięte z motywów chrześcijańskich.

Członkowie zespołu

czerpią nie tylko z tej religii, ale też

- jak "Shadow of the Hill" - prawdziwych

wydarzeń, również mitów,

czy angielskiego folkloru. W

stronę folku skłania się zamykający

EPkę, najkrótszy "By a Bandit's

Knife". Parish rezygnuje (przynajmniej

początkowo) z silnego

przesteru i daje muzyce więcej

przestrzeni. Utwór jest hołdem dla

psychodelii lat 60. i 70. To dowód

na to, że muzyka Parish nie jest

jedynie próbą zmierzenia się z gigantami,

a udaną mieszanką

wszystkich inspiracji nie tylko

członków zespołu, ale też współczesnej

sceny metalowej. Ostatni z

Jeźdźców przybył. To nieczęsty

przypadek, gdy chciałoby się, by

Apokalipsa potrwała jeszcze dłużej.

To nie tylko hołd dla prekursorów

doom i heavy metalu, ale

spójna i przemyślana EPka koncepcyjna,

która nie jest jedynie ich

kopią. Parish nie zwiastuje nią

apokalipsy, a własny sukces, będąc

jedną z najciekawszych współczesnych

propozycji w gatunku. Płyta

ukazała się pod szyldem wytwórni

Dying Victims Productions i została

nagrana w analogowym Holy

Mountain Studios. (5)

Iga Gromska

Paul Gilbert - Werewolves In

Portland

2021 Mascot

Już na poprzedniej płycie, nie bez

kozery zatytułowanej "Behold Electric

Guitar", Paul Gilbert potwierdził,

że jest gitarzystą nad

wyraz uniwersalnym, a trzymanie

się jednej, wypracowanej przed laty

stylistyki nie jest dla niego. Album

numer 16 "Werewolves In Portland"

akcentuje to tym dobitniej -

tym bardziej, że to w 100 % autorska

i solowa płyta, bowiem Gilbert

zagrał na wszystkich instrumentach.

Można rzec, że bez pandemii

by jej nie było, ale dzięki

temu mamy okazję poznania gitarzysty

Racer X i Mr. Big z nieco

innej strony, kiedy jest również

basistą i perkusistą. I trzeba przyznać,

że daje radę, nawet w tych trudniejszych

rytmicznie partiach numerów

czerpiących z fusion -

zwłaszcza w utworze tytułowym i

"Professorship At The Leningrad

Conservatory" gra z dużym "czujem".

Mamy tu też klimaty funky

("Hello North Dakota!"), inspirowaną

dokonaniami The Beatles

balladę "Meaningful" czy sporo

blues rocka. Finałowego "(You

Would Not Be Able To Handle)

What I Handle Everyday" nie powstydziłby

się sam Stevie Ray

Vaughan, z kolei w "I Wanna Cry

(Even Though I Ain't Sad)" Gilbert

płynnie łączy bluesa z jazz rockiem,

a poza przecudnej urody solówkami

mamy w nim również

fajny, basowy pochód - jednak co

wirtuoz, to wirtuoz. Są też bardziej

konwencjonalne utwory, można

rzec piosenki bez wokali ("My

Goodness" i "Argument About

Pie"), tak więc całość jest nad wyraz

dopracowana i urozmaicona -

zresztą po kimś takim jak Paul

Gilbert nie spodziewałem się niczego

innego. (5)

Wojciech Chamryk

Pharaoh - The Powers That Be

2021 Cruz del Sur Music

"The Powers That Be" to nie tylko

tytuł piątego krążka amerykańskiej

grupy Pharaoh, ale również otwierającego

go kawałka. Dodajmy, że

tytuł jak najbardziej adekwatny,

gdyż czego jak czego, ale mocy to

tu nie brakuje. Otwarcie tej płyty

jest naprawdę potężne, jednak nie

jest ono pozbawione chwytliwości,

a w solówkach gościnnie występujący

tu gitarzysta zespołu Voivod

Daniel Mongrain popisuje

się swym talentem instrumentalnym.

Zaskakujące zwolnienie w

środku nadaje temu kawałkowi naprawdę

magiczną aurę. Idąc dalej w

głąb muzycznej zawartości tego albumu,

trafiamy na bardzo melodyjny

"We Will Rise", który w bezpośredni

sposób nawiązuje do

twórczości gigantów NWOBHM.

Nieco zabawnym wydaje się fakt,

iż sami muzycy twierdzą, że numer

ten jest zainspirowany twórczością

grupy... The Police. Swoją drogą

ciekawe, co by na to powiedział

Sting. Zostawmy jednak "gdybanie"

na kiedy indziej i skupmy się na

omawianym albumie. W podobnym

tonie co "We Will Rise" utrzymany

jest "Lost in the Waves". Nie,

nie ma tam co prawda żadnych

wpływów The Police (przynajmniej

ja takowych nie dostrzegam).

Usłyszymy tam natomiast maidenowe

gitary i refren w stylu Helloween.

Na "The Powers That Be"

nie brakuje też thrash metalowych

elementów (wstęp do "Ride Us to

Hell"), jednak nie są one dominujące.

Na uwagę zasługuje jeszcze

numer "When the World Was

Mine". Moment, w którym balladowy

wstęp zupełnie niespodziewanie

przechodzi w szybki galopujący

riff, może wywołać w słuchaczu

ciarki. Dużym atutem albumu jest

śpiew Tima Aymara. Facet ewidentnie

przechodzi drugą młodość,

a "The Powers That Be" to zdecydowanie

najlepszy album Pharaoh

od strony wokalnej. Tim zaśpiewał

tu swoje partie naprawdę wzorowo!

(4)

Bartek Kuczak

Plant My Bones - Stage 1.0

2021 Inverse

Fińska grupa oddaje pod ocenę swą

debiutancką EP. Plant My Bones

to troje młodych ludzi: Jenna

Kosunen, nie tylko wokalistka, ale

też klawiszowiec i basistka, gitarzysta

Elias Ruuska oraz perkusista

Konsta Ruuska. "Stage 1.0"

potwierdza, że talentu im nie brakuje,

a najbardziej kręci ich klasyczny

rock przełomu lat 60. i 70.

ubiegłego wieku. Utrzymany w

średnich tempach, dość surowy, ale

zwykle niemocny pod względem

brzmienia, nawet jeśli idący w stronę

hard rocka ("The Tiger Song" z

organowymi brzmieniami i nośnym

refrenem, oparty na podobnych

rozwiązaniach, ale bardziej

gitarowy "Back On The Clouds").

Nawet jeśli zagrają nieco żywiej

("The Scheme"z dynamiczną perkusją,

fajnym riffem i ostrym, zdublowanym

śpiewem), to wszystko

po chwili wraca do normy, za

sprawą "Solar Soul" czy "Red River",

nie bez przyczyny wybranego

do promocji. Całości słucha się jednak

bardzo dobrze, widać też, że to

zespół mający coś do przekazania,

nie próbujący tylko załapać się, na

wciąż modny, nurt retro rocka. (4)

Wojciech Chamryk

Pounder - Breaking the World

2021 Shadow Kingdom

"Jeśli jesteś zbyt cool żeby słuchać pierwszego

W.A.S.P, to jesteś też zbyt cool

dla mnie." - powiedział w ostatniej

rozmowie z HMP Matt Harvey,

lider amerykańskiego Pounder i te

słowa bardzo to do mnie trafiły.

Mam wrażenie, że w dzisiejszym

metalowym światku wykształciła

się spora grupa "prawdziwków", dla

których większość nazw mniej

ekstremalnych od Venom jest już

obciachowa, kochanie Iron Maiden

jest objawem pozerstwa, a

funkcja ludyczna powinna zostać

wykreślona z historii heavy metalu.

Pounder tymczasem jest przykładem

grania pokazującego, że można

robić tradycyjne heavy o intensywności

speed metalu, duchu

Motorhead i riffach rodem z

NWOBHM, a przy tym zawrzeć w

nim luz, radość i klimat wczesnego

Twisted Sister. Żeby było ciekawiej,

mówimy o projekcie facetów

związanych na co dzień z takimi

nazwami jak Carcass czy Gruesome.

I co teraz ekstremiści?

"Breaking The World" idzie tropem

tego klimatu o krok dalej od

poprzedniczki ("Uncivilized" z

2019 roku). Prócz typowego już

dla Pounder speedowego brudu i

intensywności, jest tu sporo melodii

pachnących amerykańskim hair

metalem, jak np. w "Hard Road To

Home", "Give Me Rock" czy "Never

Forever" (w tym ostatnim mamy

nawet syntezatorowe ozdobniki o

niemal synth-popowym klimacie) -

to zresztą chyba najchwytliwsze

momenty na płycie. Ale oczywiście

po odsłuchu albumu zostaje w głowie

troszkę więcej - jak choćby nie-

184

RECENZJE


co wolniejszy utwór tytułowy z

marszowym rytmem i hymnicznym

refrenem. Jeśli idzie o nastrój,

na pewno w porównaniu do

"Uncivilized" jest tu zdecydowanie

mniej mroku. Właściwie jedyne

momenty gdzie mamy z nim trochę

do czynienia to utwór tytułowy

i bardziej klasyczny, rozpędzony

zamykacz "Deadly Eyes". Całościowo

"Breaking The World"

prezentuje się bardzo przyzwoicie,

ma wręcz potencjał płyty nadającej

się na metalową imprezę. Co

jeszcze ważne - nie dłuży się. Jest

to krótki, konkretny strzał, nie

pozbawiony mocy i melodii zarazem,

a czerpiący z dosyć różnorodnych

wzorców, które łączy wspólny

rdzeń o nazwie heavy metal.

Polecam jako przyjemny, niezobowiązujący

materiał do posłuchania

w samochodzie albo przy piwie.

Czy to jakaś szczególna płyta z

potencjałem na zostanie klasykiem?

No pewnie nie, przecież to

zwykły, generyczny metal. Ale na

pewno zapewni sporo rozrywki. (4)

Piotr Jakóbczyk

Project: Roenwolfe - Edge Of Saturn

2021 Divebomb

Drugi album tego amerykańskiego

projektu ukazał się po kilku latach

ciszy z jego strony. Na "Edge Of

Saturn" Patrick Parris i Alicia

Cordisco kontynuują ścieżkę obraną

na debiutanckim "Neverwhere

Dreamscape", proponując dopracowany,

robiący wrażenie power/

thrash metal. Słychać, że przede

wszystkim inspirowały ich rodzime

zespoły (Nevermore, Forbidden,

Toxik czy Realm), nie unikają też

jednak nawiązań do dokonań duńskiego

Artillery albo Control Denied,

progresywno/tradycyjnie metalowego

projektu Chucka Schuldinera

z Death. Poszczególne

utwory są więc dynamiczne: czasem

bardziej powerowe (opener

"Song Of Kali") czy stricte thrashowe

("Of Mice And Strawmen"),

albo bardziej w stylu heavy/speed

("Mastermind Manipulators"). Łączą

je wszystkie patetyczne, momentami

epickie, a do tego całkiem

melodyjne refreny - ten ze "Starbound

Butcher Of My Dreams" jest

wręcz przebojowy, a i "Something

More" trudno pod tym względem

odmówić chwytliwości. Balladowy,

później wzmocniony, "Promethium"

też jest niczego sobie, a

Patrick Parris pokazuje w nim, że

ma kawał głosu. Krótsze utwory

dopełniają na "Edge Of Saturn"

dłuższe kompozycje, tytułowa,

dość epicka w formie i "Aeternum

Vale": z mocarnym, doomowym

wstępem, partiami syntezatorów i

thrashową łupanką w środku, przechodzącą

w końcówce w jakieś

etniczne, również wokalnie, partie.

Mamy tu też "The Dreaming God",

opisany jako alternate reality version,

ale to typowy bonus, z szybkim

tempem i ryczącym gościnnie,

dość monotonnie, Luxem Edwardsem.

Całość jednak zdecydowanie

na: (5).

Wojciech Chamryk

Rapid Strike - Rapid Strike

2021 WormHoleDeath

Ta chorwacka grupa gra metal od

kilkunastu lat, chociaż zanotowała

też pewną przerwę - pewnie dlatego

"Rapid Strike" jest dopiero jej

drugim albumem. Od razu rzuca

się w oczy, że skład jest zaledwie

trzyosobowy, wokalistka (nowa na

pokładzie Brytyjka Bexie James) i

gitarowy duet Hrvoje Madiraca/

Ante Pupaèić, dlatego wnoszę z

brzmienia perkusji, że "zagrał"

automat, co na pewno jest pierwszym

minusem. Drugi, znacznie

większy, to warunki głosowe frontwoman,

śpiewającej bez wyrazu i

niezbyt mocno. Na dobrą sprawę

jej głos sprawdza się tylko w balladach

("Sailing On", "Losing

You"), w utworach dynamiczniejszych,

wymagających wokalnego

"wygaru" pani James zdecydowanie

rozczarowuje, zwłaszcza w

wywrzeszczanym "Betrayal Is A

Sin" i najsłabszym również od strony

muzycznej, finałowym "Shout It

Out". W innych utworach jest

nieco lepiej, ale słychać, że stworzyli

je gitarzyści zafiksowani na

punkcie swych instrumentów, dlatego

solówki są tu najważniejszymi i

faktycznie najefektowniejszymi

elementami; reszta partii często

odstaje już in minus, co z każdym

kolejnym odsłuchem doskwiera

coraz bardziej. Rapid Strike mają

więc potencjał, ale póki co jest tak

sobie. Może do trzech razy sztuka?

(2,5)

Wojciech Chamryk

Ravager - The Third Attack

2021 Iron Shield

Ravager z każdą kolejną płytą potwierdza,

że teutoński thrash to nie

tylko stara gwardia pokroju Sodom,

Kreator, Destruction czy

Tankard. I dobrze, bo liderzy tych

klasycznych i kultowych zarazem

zespołów przecież nie młodnieją,

za jakiś czas ktoś będzie musiał

przejąć pałeczkę w tej thrashowej

sztafecie. Ravager najnowszym albumem

"The Third Attack" zgłasza

więc swą gotowość do sukcesji

po weteranach, proponując urozmaicony,

bardzo udany materiał.

Słychać na nim nie tylko odniesienia

do twórczości w/w zespołów,

ale też kapel amerykańskich, z

wczesną Metalliką czy Exodusem

na czele. Jest więc ostro, siarczyście

("Planet Hate", brutalny wręcz

"King Of Kings"), ale też i technicznie

("Back To The Real

World", "A Plague Is Born"). Sporo

też w tych kompozycjach wpadających

w ucho melodii, ciekawych

motywów, takich jak w "My Own

Worst Enemy" czy "Priest Of

Torment", a to kolejny plus, bo nie

sztuka wydać płytę z blisko trzema

kwadransami łomotu i jazgotu,

trzeba ten materiał jeszcze dopracować

i zróżnicować. Najciekawszym

przykładem takiego podejścia

jest znakomita, rozbudowana

kompozycja finałowa "Destroyer":

najpierw balladowa, ale później już

thrashowa do szpiku kości, pełna

pędu i dzikiej energii, do tego z

nawiązaniami do bardziej tradycyjnego

metalu - to ponad osiem minut

muzycznej uczty, nie tylko dla

fanów thrashu. "The Third

Attack" to bez dwóch zdań najlepsza

dotąd płyta w dorobku Ravager

i liczę, że nie spoczną po niej

na laurach, bo stać ich jeszcze na

wiele. (5)

Wojciech Chamryk

Rhapsody Of Fire - I'll Be Your

Hero

2021 AFM

Włosi ledwo co, bo w roku 2019,

wydali album "The Eighth Mountain",

na jesień mają już gotowy

kolejny "Glory Of Salvation", ale

nie pozwalają fanom o sobie zapomnieć,

podsuwając im EP "I'll Be

Your Hero". To długi materiał,

trwa bowiem 40 minut, ale skierowany

tylko do najzagorzalszych

zwolenników Rhapsody Of Fire.

Innych może zainteresować singlowy,

całkiem udany i chwytliwy,

chociaż mało metalowo brzmiący

(schowane w miksie gitary) tytułowy

utwór. Co do reszty mam wątpliwości,

bo to taki misz-masz:

japoński bonus "Where Dragons

Fly", jeśli wierzyć opisowi plików,

nagrany na nowo, a do tego dwa

numery koncertowe. "Rain Of

Fury" i "The Courage To Forgive"

zarejestrowano podczas trasy promującej

"The Eighth Mountain" i

jest to potwierdzenie, że na żywo

zespół brzmi ciut mocniej (chociaż

wciąż dość syntetycznie), a wokalista

Giacomo Voli nie tylko daje

radę głosowo, ale też świetnie nawiązuje

kontakt z publicznością.

Reszta materiału to już tylko ciekawostka,

cztery wersje patetycznej

ballady "The Wind, The Rain

And The Moon": angielska, znana z

ostatniej płyty, włoska, hiszpańska

i francuska. Najwidoczniej zespołowi

zamarzyło się coś na kształt

"Father" Manowar, tyle, że nie zrealizowanego

z takim rozmachem,

bo Amerykanie nagrali aż kilkanaście

wersji tej kompozycji, nawet po

polsku. (3,5)

Wojciech Chamryk

Rhabstallion - Back In The Saddle

2021 Golden Core

Piękne to są zrządzenia losu. Po latach

artystycznej tułaczki, po nagraniu

kilku taśm demo szmat czasu

temu, w końcu udaje się zrealizować

pełny album. Jeszcze, o dziwo,

brzmiący tak, jakby go właśnie

wyciągnęli z archiwum. Panie i panowie

- przed wami najprawdziwsze

NWOBHM z 2021 roku -

Rhabstallion i ich "Back In The

Saddle". Nakładem Golden Core

Records ukazuje się kompakt i winyl.

Czarna płyta ma dodane cztery

bonusy, których nie ma na CD i

trochę inaczej ułożone kawałki.

Zresztą jest to podwójne wydanie,

w formie gatefold. Nieważne jednak

jakie wpadnie wam w ręce, w

obu przypadkach otrzymacie

świetne granie utrzymane w klimacie

początku lat 80. z deszczowej

Anglii. No też w sumie jak ma być

inaczej, skoro w składzie Rhabstallion

są starzy wyjadacze. Zespół

powstał w 1977 roku i działał

do 1984, a później dopiero trzy

lata temu zebrał się w kupę. Andy

Wood, Stuart Toddington, David

Thompson odpowiedzialni za

gitary (Andy jest również wokalistą),

a sekcja rytmiczna należy do

Grahama Hoopera (bas) i Jacka

Himswortha (perkusja). Wszyscy

tworzyli Rhabstallion w większym

lub trochę mniejszym stopniu na

przełomie lat 70. i 80. Co z muzyką?

Kurczę to świetna podróż w

czasie. Album "Back In The Saddle"

to niczym nie wymuszone granie.

Zatrzymane w okresie rozkwi-

RECENZJE 185


tu NWOBHM. Momentami może

przypominać trochę UFO czy inne

hard rockowe załogi z tamtych lat,

ale to nie dziwne, wszakże raczkujący

heavy metal był oparty w

głównej mierze na klasycznym fundamencie.

Rhabstallion to nie

brzmienie Iron Maiden albo Raven,

bardziej zbliżyłbym ich do

Saxon. Nawet czasem wokalnie

przebrzmi echo Biffa Byforda, a

rytmika przetoczy się kołami ze

stali. Nie chodzi tu o analizowanie

i rozkładanie na czynniki pierwsze.

Nie dajmy się zwariować i zabić

przyjemność obcowania z naprawdę

dobrym krążkiem. Wiadomo -

prochu tutaj nie wymyślono i

Rhabstallion dla poniektórych

może być po prostu karykaturą zamierzchłych

czasów, ale żeby dziś

taki materiał wychodził spod palców

młodzieży to by się gęba cieszyła.

Bo "Back In The Saddle" to

nie tylko porośnięty mchem schemat

NWOBHM, to także umiejętnie

wklejona nowoczesność i świeże,

porywające riffy czy solówki.

Pełen pasji śpiew i motoryka sekcji.

To absolutnie nie jest kaprys starszych

panów - to rzecz wynikająca

z serca do muzyki! Co tutaj więcej

pisać - trzeba słuchać. Dla fanów

gatunku rzecz myślę obowiązkowa.

Też głównie do nich jest adresowany

"Back In The Saddle". Co nie

znaczy, że wielbiciele szybszych i

agresywniejszych tematów nie

znajdą tu czegoś dla siebie. To solidna

dawka muzyki na poziomie i

odkrywanie jej przyniesie pewnie

sporo zaskoczeń. To, mówiąc krótko,

równa i szalenie pozytywna

płyta. (5 )

Adam Widełka

Right Stripped - Daylight Into

Darkness

2021 Self-Released

Jak na zespół założony jeszcze w

początku obecnego stulecia Right

Stripped poczynają sobie nad wyraz

niemrawo - tyle, że po wieloletniej

przerwie zdołali zmobilizować

się i wydali niedawno czwarty album.

Nie mam pojęcia do kogo

"Daylight Into Darkness" jest

adresowany: to ponoć progresywny

metal, ale tak kiepski, że jakiegoś

szczególnego powodzenia, poza

kręgiem rodziny i najbliższych znajomych,

tej płycie nie wróżę. Opener

"We Will Rise" jest nawet niezły,

ale Joe Kiesgen od razu potwierdza,

że wokalista z niego żaden,

a syntetyczne brzmienie też

nie pomaga. Ba, następny w kolejności

"Now That You're Sober" jest

muzycznie jeszcze lepszy, bazując

na patentach z przełomu lat 70. i

80. i uderzając kąśliwym riffem, ale

frontman nie odnajduje się w tej

stylistyce, a jego słaby głos bardziej

pasowały do jakiegoś zespołu grunge.

Sam również chyba to dostrzegł,

bowiem w utworze tytułowym

mamy więcej growlingu, ale

mimo symfonicznych aranżacji to

żaden prog, a do tego całość brzmi

potwornie, niczym z gry komputerowej

sprzed lat. Nowoczesny "Inner

Lies" z nijakim wokalem, od

ryku czystego śpiewu, też nie ma

mocy. W kolejnych utworach jest

niestety podobnie, z kulminacją w

postaci popowego koszmarka

"Three Years" i 10-minutowego

"Against The Tide", w którym

Right Stripped miotają się od

sztampowego, nowocześniej brzmiącego

rocka do brzmień hard'n'

heavy, próbując połączyć to wszystko

w pseudo progresywnej formie.

Niestety, nie wyszło. (1)

Wojciech Chamryk

Robin McAuley - Standing On

The Edge

2021 Frontiers

Robin McAuley jest aktywny od

wielu lat, ale rzadko wydaje albumy

solowe - poprzedni, bagatela,

ukazał się w roku 1999! Oczy-wiście

świetnie słucha się takiego(!)

głosu z płyt Grand Prix, Far Corporation

czy nagranych z różnymi

składami Michaela Schenkera,

ale premiera "Standing On The

Edge" ucieszyła pewnie nie tylko

mnie. Robin jest bowiem, mimo

ukończenia 68 lat, w formie, a jego

nowy materiał, w głównej mierze

stworzony przez kumpla z Grand

Prix, od wielu lat klawiszowca

Uriah Heep Phila Lanzona, też

trzyma poziom. Mamy tu więc 11

utworów, utrzymanych w stylistyce

melodyjnego hard'n'heavy/

AOR lat 80., nieodległych od

dokonań MSG czy Survivor, z

którymi wokalista również przed

laty współpracował. W dodatku

każdy z tych numerów to potencjalny

materiał na przebój - aż łapię

się na tym, że zaczynam z Robinem

podśpiewać, co wywołuje niejakie

zdziwienie psa, nieprzyzwyczajonego

do takich "atrakcji"

przy słuchaniu muzyki. Świetnie

"wchodzi" choćby opener "Thy

Will Be Done", lżejszy "Late

December", archetypowy dla lat 80.

"Do You Remember" czy ballada

"Run Away", w której Robin czaruje

głosem niczym na płytach "Perfect

Timing" czy "MSG". Są też

utwory mocniejsze: "Standing On

The Edge", "Chosen Few", "Supposed

To Do Now", "Running Out Of

Time" z wokalną "żyletą" oraz "Like

A Ghost" z klawiszowymi partiami

nawiązującymi do The Who

(Alessandro Del Vecchio, a jakże).

(6), bez dwóch zdań.

Rubicon - Demonstar

2021 Rock City

Wojciech Chamryk

Heavy/power metal w wykonaniu

tego rosyjskiego zespołu jest więcej

niż interesujący. OK, rosyjsko/

francuskiego, bo od dwóch lat

gitarzystą Rubicon jest Bob Saliba,

frontman grupy Debackliner

(wywiad i recenzja do znalezienia

w archiwalnych numerach HMP).

Sama nazwa Rubicon nie jest

zbyt oryginalna, bo tak nazywało

się wczesne wcielenie grupy Night

Ranger, firmujące w roku 1978 LP

"Rubicon", ale ich młodsi, rosyjscy

imiennicy grają znacznie ostrzej.

Pomimo posiadania w składzie

pianistki Ekateriny Pobedinskiej

nie ma tu mowy o przeładowaniu

aranżacji syntezatorowymi pasażami

- rzecz jasna są one słyszalne,

ale nie w nadmiarze, częściej jako

introdukcje czy jakieś tła, w solówkach

też wyżywa się gitarzysta.

Dzięki temu "Demonstar" tylko

zyskuje na mocy; tym bardziej nawet,

że mamy tu również odniesienia

do doom ("Snake King"),

brytyjskiego ("Down The Darkness")

czy nawet black metalu

(blastowe "If It Bleeds" i "Robot

God"). Swoje dokłada też wszechstronny

wokalista Ivan Bulankov,

mający w głosie coś z maniery

Dickinsona. Szkoda tylko, że nie

wszystkie utwory są na takim samym,

wysokim poziomie, bo monotonny

jako całość "Neon Gladiators"

i sztampowy "The Darkness

Machine" nieco odstają od reszty

materiału, ale mimo tego "Demonstar"

i tak trzyma poziom. (4,5)

Wojciech Chamryk

Running Wild - Blood on Blood

2021 Steamhammer/SPV

Minęło pięć długich lat, od kiedy

ostatni raz mieliśmy okazję usłyszeć

nowy materiał najsłynniejszych

piratów heavy metalu.

"Rapid Foray" można zaliczyć do

płyt udanych, jednak pod adresem

zespołu pojawiało się coraz więcej

zarzutów fanów, dotyczących

przypominającej automat perkusji

czy też faktu, że dzisiejsze Running

Wild to już bardziej solowy

projekt Rolfa Kasparka. Choć faktycznie

współcześnie grający z nim

muzycy pojawili się w historii zespołu

stosunkowo niedawno, bo

kilka lat temu, Rock n' Rolf udowadnia,

że choć Running Wild

tworzą głównie jego zdolności

kompozytorskie i (jeszcze) niewyczerpana

kreatywność, obecny

skład nie stanowi jedynie tła dla

realizacji jego pomysłów. Tak jest

w przypadku "Blood on Blood",

płyty, którą Kasparek uznał za

jeśli nie najlepszą, to jedną z najlepszych

w swojej dyskografii. Zaangażowany

w proces powstawania

perkusista Michael Wolpers jest

tu autorem ciekawych rytmicznych

rozwiązań, a Peter Jordan (gitara)

i Ole Hempelmann (bas) uzupełniają

się z liderem jak należy. Uformowanie

stałego składu bez konieczności

współpracy z muzykami

sesyjnymi to jednak nie jedyna

mocna strona. "Blood on Blood"

jest pełne skrajności, napakowane

najlepszymi, stosowanymi dotąd

przez Running Wild rozwiązaniami

- i choć część z nich to powielanie

dobrze sprzedających się

schematów (wesołe, "pirackie" kawałki

do pośpiewania w tłumie i

wypicia rumu w gronie znajomych),

są tu o wiele dojrzalsze

zaskoczenia, nawiązujące, jak to

Running Wild ma od lat w zwyczaju,

do wydarzeń historycznych.

Co ciekawe - te skrajności idealnie

oddaje właśnie pierwszy i ostatni

utwór na płycie. Jednak po kolei.

Przy pierwszym zetknięciu z

"Blood on Blood" słuchacz jest

nastawiony po prostu na dobrą

zabawę, o co muzycy dbają od lat i

są w tym faktycznie niezastąpieni

od czasów "Under Jolly Roger".

Tytułowy kawałek, będący pochwałą

braterstwa i wesołych riffów,

fanów takiego oblicza ucieszy,

innych może trochę zrazić infantylnością

i przypominać odgrzewany

kotlet. Takie jest i było (choć

nie od zawsze) Running Wild -

pocieszne, braterskie i pirackie, jednak

ten efekt przedstawienia zespołu

"w pigułce" z lepszym rezultatem

udało się osiągnąć jednemu

z singli z albumu, "Diamonds and

Pearls" - z chwytliwym, zapadającym

w pamięć refrenem i instrumentalną

pochwałą lat 80. Drugi

kawałek pozbawia jednak wszystkich

złudzeń i niewiary w możliwości

zespołu: "Wings of Fire" to

przypominający znakomitym riffowaniem

(w czym Rolf jest najlepszy)

"One shot at Glory" Judas

Priest, bardzo dobrze napisany numer

w zupełnie innym, niż pierwszy

klimacie, w którym Kasparek

ma okazję wykazać się także

wokalnie. A wokal jest tu niezmienny,

tak jak towarzyszący mu od

lat na sesjach nagraniowych ukochany

Gibson Explorer (choć na

186

RECENZJE


"Blood on Blood" usłyszeć można

także strata, a nawet telecastera!).

Nie brakuje udanych solówek -

sztandarowym przykładem będzie

"Crossing the Blades", kolejny

utwór o braterstwie, bo tekst opowiada

o muszkieterach - pełen

świetnie zagranych arpeggios, z

których ilością nie przesadzono. O

podobną dawkę energii dbają też

"Say your Prayers" czy "Wild &

Free", które nie są tylko przypadkowymi

wypełniaczami pomiędzy

najmocniejszymi punktami albumu.

Są także próby pozornego,

"balladowego" wyciszenia w postaci

"One Night, One Day" - wciąż jednak

utrzymane w "zabawowym"

klimacie - Running Wild ma swój

sposób na takie numery, w końcu

"Ballad of William Kidd" również

nie był typową balladą. Najbardziej

zaskakujący jest jednak dojrzały,

dziesięciominutowy utwór

poświęcony wojnie trzydziestoletniej,

"The Iron Times (1618-

1648)". Ciekawie rozwijająca się

opowieść, przypominająca czasy

(również pełniącego funkcję zamykacza

albumu) "Treasure Island" -

takiego Running Wild nie mieliśmy

okazji usłyszeć od lat. Nawiązań

do poprzednich dokonań

jest znacznie więcej: "The Shellback"

to nic innego jak kontynuacja

klimatu i konceptu z "Black

Hand Inn", szczególnie tytułowego

kawałka, z intro o średniowiecznym

czy też celtyckim zabarwieniu.

Jeśli chodzi o teksty, Rolf

skupił się na jednym ze swoich ulubionych

tematów, czyli przepowiedniach.

Zamiast klasycznych nawiązań

do Nostradamusa i Biblii,

kilka utworów z "Blood on Blood"

przypomina postać Jana z Jeruzalem.

Tym razem jest jeszcze ciekawiej,

bo płyta powstawała i została

wydana w okresie również "przepowiedzianej"

pandemii. Ta jednak

nie tylko nie wpłynęła negatywnie

na proces twórczy Running Wild,

ale wręcz mu pomogła. Pięcioletnia

przerwa, choć stosunkowo długa,

okazała się być strzałem w dziesiątkę

- pozwoliła materiałowi

pisanemu już od czasów "Rapid

Foray" dojrzeć. Niektórzy mogą

mieć problem z różnorodnością

"Blood on Blood" nie pod względem

znalezienia się na niej utworów

bardzo skrajnych, a ich brzmienia,

które momentami także

znacząco się od siebie różni (co

słychać już pomiędzy pierwszym, a

drugim - nie tylko klimatem, a produkcyjnie).

Rolf tłumaczy jednak,

że jest to celowy zabieg indywidualizowania

piosenek, z których

każda miała zrealizować założony

przez niego cel - i może właśnie to

spowodowało, że na płytę musieliśmy

czekać tak długo. Osobiście

mnie to nie razi, a dowodzi pewnej

konsekwencji. Przede wszystkim

słychać, że "Blood on Blood" to

album z pomysłem, a nawet wieloma

pomysłami, w końcu w dyskografii

Running Wild nie znalazła

się ostatnio aż tak rozbudowana

płyta, zahaczająca o tyle nawiązań

do poprzedników i rozwiązań, które

nawet nie były poprzednio stosowane

(choćby, w niektórych

przypadkach, zabawa formą kawałków

i wyjściem poza schemat

zwrotek i refrenów stosowany w

większości z nich). Różnorodność

to jedno, ale co z jakością? Z pewnością

nie jest to zbiór samych

hitów, jednak trudno mówić o tym,

że którykolwiek numer znalazł się

na płycie przypadkowo czy też "na

doczepkę". Najważniejsze, że zespół

będzie mógł poszerzyć setlistę

o kolejne kawałki, które mają szansę

stać się ich klasykami, szczególnie

"Wings of Fire", "Crossing the

Blades" i "The Iron Times"… Gdyby

miało się okazać, że to ostatni

album Rock n' Rolfa i spółki, z

pewnością byłoby to godne pożegnanie.

Widząc jednak zespół w

takiej formie pozostaje mieć nadzieję,

że tak się nie stanie. Zdania

lidera, że "Blood on Blood" jest

najlepszą do tej pory płytą Running

Wild nie podzielam i trudno

będzie znaleźć osobę, która je

podzieli. Wciąż są tu powielane

schematy i odrobina metalowego

kiczu, czego trudno w takiej konwencji

uniknąć. Z pewnością to

jednak najciekawszy krążek piratów

od lat. Niech więc statek pod

banderą z wizerunkiem Adriana,

maskotką zespołu wypłynie jeszcze

w wiele równie ciekawych rejsów i

nie pozwoli się zatopić. (4,5)

Saratan - Nabatea

2021 Self-Released

Iga Gromska

Orientalny metal Saratan staje się

coraz bardziej wielowymiarowy.

Już od blisko 10 lat Jarosław

Niemiec z powodzeniem łączy

etniczne klimaty i instrumenty z

siarczystym wygarem, z każdym

kolejnym wydawnictwem wchodząc

na wyższy, można śmiało to

powiedzieć, światowy poziom.

"Nabatea" to już piąty album

krakowskiej grupy, klasyczny concept

album, opowiadający o starożytnym

ludzie Nabatejczyków.

Dlatego wszystko zaczyna się od

klimatycznego, etnicznego, czysto

instrumentalnego wprowadzenia

"Bab al-Siq", po którym uderza surowy,

majestatyczny "The One

From Shara" z urzekającymi wokalizami

Małgorzaty "Maggie"

Gwóźdź. Mocy - blasty, męski,

podszyty growlingiem ryk - nie

brakuje też "Valley Of The Moon",

kolejnemu bardzo intensywnemu

utworowi, niczym z początków kariery

Saratan, ale z delikatniejszymi

zwrotkami oraz etnicznym

wyciszeniem i kolejnymi wokalizami.

Singlowy "The Dusk Of Ramqu"

i balladowy "The Lament To al-

Qaum" są nieco lżejsze, więcej w

nich transowych i akustycznych

partii, a do tego szlachetnej przebojowości,

szczególnie w przypadku

tego drugiego utworu. Króciutki

"Qasr al-Farid" to jakby wprowadzenie

do mocarnego "The City Of

Tombs", kolejnego utworu na tym

albumie zbudowanego na kontrastach,

z naprzemiennym dwugłosem:

czysty śpiew wokalistki i

growling, potwierdzającego, że Saratan

nie zapomina o swych metalowych

początkach. I finał: siedmiominutowny,

piękny, epicki

wręcz "Mysteries of The Ancient

Pahts"; klimatyczny, właściwie instrumentalny,

bowiem orientalne

wokalizy Maggie to właściwie kolejny

instrument, nie są tu jakoś

szczególnie eksponowane, wtapiając

się w podkład. Mamy więc ciągłą

ewolucję, metalowy rdzeń plus

etniczne eksperymenty i kto wie,

czy nie najlepszą płytę w dyskografii

Saratan - szkoda tylko, że tak

krótką, bo to niespełna 35 minut

muzyki, ale jest na to sposób, ponowne

jej włączenie. (5,5)

Wojciech Chamryk

Scald - There Flies Our Wail!

2021 High Roller

Scald powrócił! To parafrazując

klasyka "Wieść której potrzebowaliśmy,

choć na nią nie zasługujemy".

Co więcej, to wieść pewna,

poparta nie tylko kolejną reedycją i

okolicznościowymi koncertami, ale

także bardzo konkretnymi deklaracjami

muzyków i - co najważniejsze

- namacalnym, winylowym

dowodem w postaci singla

"There Flies Our Wail!". Biorąc

pod uwagę tragiczne okoliczności

rozwiązania grupy przed 22 laty,

nikt chyba nie wierzył, że panowie

postanowią kiedykolwiek zebrać

się do kupy, zrekrutować nowego

wokalistę i ponownie ruszyć w

epicką podróż po morzach północy.

A zapowiedź tej podróży jest

co najmniej obiecująca. Rozpoczyna

ją dźwięk rogu i bębnów, niby

zwiastun płynącego drakkaru, wyłaniającego

się z mgły. Za chwilę

dołączają riffy - jeszcze nie doomowe

i nie tak miażdżące, jakimi witało

słuchaczy "Will of the

Gods…", za to melodyjne, podniosłe,

z folkowym zacięciem. Wreszcie

na scenę wkracza Felipe Plaza.

Nie wiem czy wybór nowego frontmana

mógł być trafniejszy. Głos

Agylla był dla Scald być może

najważniejszym, najbardziej wyróżniającym

elementem. Prowadził

tę muzykę przez bezkresne morza,

mroźne tundry i przestrzenie Asgardu.

Snuł opowieści, których

słuchaliśmy wszyscy z zapartym

tchem. Felipe nie mógł tego po

prostu odtworzyć - musiał pokazać

nową pasję, a przy tym zachować

pełen szacunek do tradycji, wejść w

świat stworzony przez swojego

nieżyjącego idola i uchwycić ducha

Scald. Myślę że podołał temu zadaniu.

Nie rozwodząc się nad stroną

techniczną - na moje ucho nienaganną,

ale mimo wszystko nie

najważniejszą w tej muzyce - jego

głos świetnie wpasował się w nowy

klimat zespołu. No właśnie… nowy?

Zasadniczo możemy sobie wyobrazić

że podobna kompozycja

mogłaby się znaleźć na kolejnej

płycie Scald, gdyby taka ukazała

się w latach 90. Z drugiej strony,

czujemy tu już pewien pierwiastek

nowoczesności i ewolucji muzyków,

którzy przez te ponad 20 lat

bynajmniej nie próżnowali. Pamiętajmy,

że za niepisanych spadkobierców

Scald przez kilkanaście lat

uznawano folk metalowy Tumulus.

Myślę że ten okres działalności

Ottara i Velingora jest tu wyraźnie

słyszalny. Co więcej, to specyficzne

uczucie słuchać stosunkowo

nowocześnie wyprodukowanego

i bardzo profesjonalnie zaaranżowanego

Scald. Najwyraźniej

słyszymy to na drugiej stronie singla,

na której znajduje się odświeżona

wersja klasyka "Eternal Stone".

Potężniejsze, klarowniejsze i

czystsze brzmienie niż w oryginale,

może i nie zabija tamtego klimatu,

ale z pewnością trochę go zmienia.

Głos Felipe nie wydobywa się już

przeraźliwie z otchłani, tak jak było

to z Agylem, a riffy nie mają tego

charakterystycznego brudu. I

jasne, że trochę szkoda, bo były to

jedne ze znaków rozpoznawczych

Scald. Ale pamiętajmy, że tamto

brzmienie było podyktowane ograniczonymi

możliwościami technicznymi.

Dziś zespół brzmi tak,

jak tego chce, a jego duch jest zawarty

w całej reszcie składowych -

kompozycji, tekstach, klimacie…

Nie mam wątpliwości, że "There

Flies Our Wail" to zapowiedź

czegoś wielkiego. Ancient Doom

Metal się zbudził i już lada dzień

podniesie głowę - ja Wam to mówię!

(5)

Piotr Jakóbczyk

ScreaMachine - ScreaMachine

2021 Frontiers

Następny debiut z Frontiers i ko-

RECENZJE 187


lejny w barwach tej wytwórni zespół

złożony z doświadczonych

muzyków. Ich nazwiska kojarzą

jednak pewnie tylko najbardziej

zagorzali fani włoskiego metalu,

trudno mówić o ScreaMachine

jako o supergrupie. Warto jednak

dać szansę jej albumowi, bowiem

mamy na nim sporo dobrego, tradycyjnego

heavy spod znaku Judas

Priest, Accept, Iced Earth czy

nawet Savatage. "ScreaMachine"

to 10 wyrównanych, dopracowanych

kompozycji, zagranych z

dużą werwą i zarazem inwencją -

nie ma tu nostalogicznych powrotów

na merkantylnym tle, ta muzyka

wciąż ekscytuje i tętni życiem.

Valerio "The Brave" Caricchio

nierzadko brzmi niczym ostrzejsza

wersja Roba Halforda ("The Human

God", "Silver Fever"), giarowy

duet Alex Mele/Paolo Campitelli

też miał od kogo czerpać natchnienie

("Demondome", "52Hz"), a

sekcja Francesco Bucci/Alfonso

"Fo" Corace niczym od nich nie

odstaje ("Darksteel"). A mamy tu

przecież jeszcze tak porywające

utwory jak: piekielnie chwytliwy

"The Metal Monster", jeszcze bardziej

archetypowy "Mistress Of Disaster"

czy mroczny "Dancing With

Shadows" z wyrazistym refrenem,

wszystkie niczym z najlepszego

okresu lat 80., tak więc (5) nie

będzie w przypadku tego albumu

żadną przesadą.

Wojciech Chamryk

Secret Alliance - Revelation

2021 Punishment 18

Ubiegłoroczny debiut Secret Alliance

"Solar Warden" to były nudy

na pudy, mimo pewnych przebłysków.

Gianluca Galli raczej nie

czyta Heavy Metal Pages, ale może

sam poszedł po rozum do głowy,

bądź też pojawiły się inne recenzje,

zbliżone do mojej. Istotne jest to,

że kolejny album tej supergrupy

jest znacznie ciekawszy. Podstawowy

skład pozostał przy tym niezmienny:

poza liderem tworzą go

wokalista Andrea "Ranfa" Ranfagni,

perkusista Ricardo Confessori,

basista Tony Franklin i gitarzysta

Alex Masi, wspierani przez

kilku innych muzyków, choćby

dwóch basistów. Mamy tu ponownie

hard rock/rock progresywny,

ale jakby nagrany przez inny zespół:

wyrazisty, dopracowany w

każdym elemencie, chwilami, tak

jak w "Welcome On Planet Earth"

(kłania się Rush), hardrockowym

"No Stars" czy bluesowym "Upside

Down", wręcz porywający. Mimo

wyeksponowania syntezatorów -

sporo ich solówek, nie tylko w tym

ostatnim utworze - mocy też tu nie

brakuje, zwłaszcza w "Fire In The

Sky" i "Seven Sisters". Warto też

pochylić się nad urokliwą balladą

"She Is Green" czy "The Arise" z

wstępem a cappella i jazzowymi

akcentami (solo fortepianu), a

najlepiej sprawdzić całą płytę. Za

debiut było (1,5), teraz z przyjemnością

wystawiam (5).

Wojciech Chamryk

Secret Sphere - Lifeblood

2021 Frontiers

Zanim machnięcie ręką na wieść o

dziesiątym albumie włoskich powermetalowców,

zastanówcie się,

czego brakuje Wam w ultra-melodyjnym

power metalu? Bo mnie

np. zazwyczaj brakuje przejrzystości

oraz porządku kompozycyjnego.

Nie pomaga fakt, że często

takie utwory są zbyt długie. Ale

Secret Sphere pokazuje na "Lifeblood",

że jednak się da. Fanów

takiego grania prawdopodobnie

przekonywać nie trzeba, bo i tak

sami sięgnęli bądź sięgną po omawiany

longplay. Album ukazał się 12

marca 2021r., więc to dość czasu,

żeby wyrobić sobie własne zdanie.

Natomiast chciałem zwrócić się do

heavy metalowców, żeby spróbowali

"Lifeblood" akurat w dniu, w

którym mają ochotę na coś "alternatywnego".

Tutaj trzeba by otworzyć

się na "komercyjne brzmienia";

nic na siłę, ale jak już zaakceptujecie,

że mamy 2021 rok, to

może się Wam spodobać, że te

dziesięć numerów (nie licząc intra)

obfituje w fajne pomysły. Ostatnio

równie pozytywne wrażenie zrobił

na mnie debiut Masterplan (oczywiśce

mówimy o europejskim, melodyjnym

power metalu). Nie chcę

przez to powiedzieć, że zapomnicie

o najnowszym Helloween, tylko

że Secret Sphere może pasować

również osobom, które nie czują

gatunku. Właśnie sobie przypomniałem,

że miałem podobnie z

Ernestem Hemingway'em - opowieści

wojenne mnie nudziły na

szkolnych lekcjach historii, ale jak

Hemingway o nich pisał, to pożerałem

jedną książkę za drugą.

Mniejsza już o to, że większość

"Lifeblood"-ów trwa poniżej pięciu

minut, bo nawet ostatnie "The Lie

We Love" (8:17) to numer, przy

którym siadam i zamieniam się w

słuch. Tytuł tłumaczony jako "Sekretna

Sfera - Życiodajna Krew"

jak dla mnie pasuje idealnie. Osobiście,

niewiele mówi mi fakt, że

zaśpiewał tutaj powrotnie Roberto

"Ramon" Messina, chociaż dla

fanów to raczej istotne, ponieważ

ów "Ramon" był głosem pierwszych

sześciu longplay'ów Secret

Sphere (wydanych w okresie

1999-2010). Grunt, że dał czadu.

Mój gust nie uległ nagle rewolucji,

ale doceniam to, co słyszę. Bardziej

chodzi mi o całokształt, niż o

poszczególne motywy - np. ballada

"Skywards" nie prezentuje niczego

specjalnego z analitycznego punktu

widzenia, ale w ogólnym rozrachunku

sprawdza się. Podobnie,

"Life Survivors" mogłoby znaleźć

się w repertuarze Delain czy

innego Within Temptation (mam

nadzieję, że wyraziłem się jasno,

chociaż to nie moje klimaty), ale

tamtych nie trawię, a tutaj chętnie

daję się ponieść nutkom. "The

Violent Ones" teoretycznie powinien

mnie przytłoczyć ścianą

dźwięku, ale w praktyce wracam do

tego numeru nie wiem po który już

raz i jest git. Zagadką dla mnie pozostanie,

co takiego zrobiło Secret

Sphere, że nie przepadając za

europejskim, melodyjnym power

metalem, tym razem stawiam

czwórkę? Czyżby chodziło o przejrzystość

oraz porządek kompozycyjny?

(4)

Sam O'Black

Shumaun - Memories & Intuition

2021 Self-Released

Shumaun to kapela wymyślona i

założona przez wokalistę, gitarzystę

oraz klawiszowca Farhada

Hossaina, który wcześniej występował

z Iris Divine. "Memories &

Intuition" to ich trzeci album,

wcześniej wydali "Shumaun"

(2015) oraz "One Day Closer To

Yesterday" (2019). Natomiast zawartość

"Memories & Intuition"

to szeroko pojęty progresywny

rock, a pierwsze co rzuca się w

uszy, to niesamowite kompozycje

oraz świetne melodie. Także płyta

wciąga was od razu. Jak to bywa w

tego typu muzyce, Farhad również

miesza różnymi stylami, a robi to z

dużą wyobraźnią. Słuchając tego

krążka z pewnością natkniecie się

na rocka, progresywnego rocka,

hard rocka, heavy metal, progresywny

metal, muzykę orientalną,

jazz, fusion, itd. Niemniej przewodzi

progresywny rock, a wtóruje

mu progresywny metal. Jeśli chodzi

o inspiracje lub inne skojarzenia

to ich gama jest również szeroka.

Staną wam przed oczami kapele

Budgie, Led Zeppelin, Rush,

Genesis, Iron Maiden, Fates

Warning, Haken, Spock's Beard,

Dream Theater i wiele, wiele

innych. Jednak Farhad wszystkie

te wpływy zestawia z wielkim wyczuciem,

smakiem ale i fantazją.

Jest w tym bardzo kreatywny tak

samo jak przy komponowaniu. Jego

utwory są różnorodne, wielowarstwowe,

emocjonalne, w różnych

tempach, emocjach oraz klimatach.

Także możecie czuć się

jak w czasie podróży sentymentalnej

ale zarazem będziecie odnosić

wrażenie, że macie do czynienia z

czymś nowym i świeżym. W wypadku

"Memories & Intuition",

tak samo jak przy innych dobrych

albumach progresywnych, mam

kłopot z wyłonieniem tych najlepszych

utworów. Każdy z nich ma

coś fajnego, coś co przykuwa uwagę,

ale w takich wypadkach wolę

skupić się na całości materiału, niż

wyszukiwaniu w czym dana kompozycja

jest lepsza od innej. Taki

utwór "Prisoners" jest bardzo piosenkowy

i łatwo wpadający w

ucho, niby prosty ale z podniosłym

i pompatycznym progresywnym

klimatem. Natomiast "Invincible"

to jedna z najdłuższych, mocno

progresywno-metalowa i klimatyczna

kompozycja z znakomitymi

orientalnymi wtrętami, z pięknie

zgranymi ciężkimi riffami oraz liniami

wokalami. Na uwagę w tym

utworze zasługuje również znakomite

gitarowe solo. Równie długa

jest kompozycja "Breathing Light",

która niesie ze sobą znakomite

połączenie własnych wpływów z

tymi znanymi z Iron Maiden czy

Dream Theater. Z kolei "Intuition

Underground" zabiera nas w czasy

gdy na półce z muzyką przeważały

dokonania Led Zeppelin, Budgie

czy Rush. Naprawdę świetna sprawa.

Takich wyróżników jest sporo i

to w każdym utworze, także "Memories

& Intuition" słucha się w

całości i z pełną uwagą. Jednak nie

tylko muzyka koncentruje na sobie

skupienie, robi to również głos i

linie wokalne lidera, Farhada Hossaina,

są naprawdę niesamowite i

można o nich pisać tylko w samych

superlatywach. Oczywiście Hossain

nie uzyskałby tego efektu bez

swoich współpracowników i gości.

Jego stałym wsparciem są basista

Jose Mora oraz gitarzysta Tyler

Kim, sam obsługuje wspominane

już gitary i klawisze. Za to perkusję

obsługuje cała plejada wirtuozów

tego instrumentu, Thomas Lang

(Peter Gabriel, Paul Gilbert),

Mark Zonder (Fates Warning,

Warlord), Atma Anur (Jason

Becker, Tony Macalpine), Leo

Margarit (Pain of Salvation) oraz

Chris Dechira. Są też inni goście,

klawiszowiec Bill Whitney Tablas

oraz wokalistka Studyana Skilarius.

Generalnie pod względem

wykonawczym jest wręcz genialnie.

Do brzmień też nie ma zamiaru

się czepiać, więc z czystym sumieniem

polecam wszelkim progmaniakom

nowy album Shumaun,

"Memories & Intuition". (5)

\m/\m/

188

RECENZJE


SkyEye - Soldiers Of Light

2021 Reaper Entertaiment

Nie powiem, przyjemnie słuchało

mi się drugiego albumu tych Słoweńców.

Grać niewątpliwie potrafią,

niezgorzej też komponują - niemal

godzina przyjemnych wrażeń

zapewniona. Problem jednak w

tym, że to niemal plagiat na plagiacie,

nic własnego... SkyEye najbardziej

zapożyczają się u Iron

Maiden i u frontmana tej formacji

w wydaniu solowym, zresztą Jan

Lešèanec nawet brzmi jak Bruce

Dickinson, tyle, że barwę głosu

ma ciut inną, to jedyna różnica.

Jest też eksperyment, trwający prawie

15 minut, zamykający płytę

"Chernobyl", złożona, wielowątkowa

i bardziej progresywana kompozycja.

I fajnie, ale Maideni

robili takie rzeczy już dobre 40 lat

temu, w dodatku zdecydowanie

ciekawiej. Skoro więc każdego dnia

do cyfrowej dystrybucji trafia 60

tysięcy nowych utworów, to nie

wróżę SkyEye szczególnej kariery,

bo na to są zbyt nijacy. (2)

Wojciech Chamryk

Slabber - Apocryphal Diary

2021 Punishment 18

Chcieli grać heavy metal prosto i

bezpośrednio, bez ballad i bez

kombinowania. Wyszło spontanicznie

i ekspresyjnie, ale z niedociągnięciami

dostrzegalnymi wówczas,

gdy słuchamy aktywnie oraz

na trzeźwo. Album ani profil tej

mediolańskiej kapeli nie wyróżnia

się niczym magicznym. Jej historia

sięga jeszcze 1998 roku, gdy Włosi

działali pod szyldem Rapid Fire.

W roku 2000 doszlusował do nich

gitarzysta i główny kompozytor

Marco Poliani. W 2004 wydali LP

"Scream!", w 2007 rozpadli się z

powodu różnic w wizji dalszego

rozwoju muzycznego a w 2015

wznowili działalność ze składem

utrzymującym się do dziś. Obok

Marco Poliani, na perkusji bębni -

wmieszany jeszcze w końcówkę

Rapid Fire - Marco Maffina, na

basie udziela się Francesco Valerio,

natomiast śpiewa Alessandro

Bottin. Zadebiutowali oni LP "Colostrum"

w 2017r., a niedawno

rozbudowali dyskografię omawianym

LP "Apocryphal Diary".

Kocham udany heavy metal, więc

chciałbym potwierdzić informację

z notki prasowej, że wszystkie 10

utworów wyróżniają się kompozycyjną

oryginalnością łączącą old

school ze współczesnością, mocnymi

riffami, "histrionic" (no właśnie)

wokalem oraz mnogością fajnych

rozwiązań rytmicznych. Chciałbym

się z tym zgodzić, ale nie do

końca mogę. Kompozycje są bowiem

wzorowym przykładem

sztampy. Powstawały jeszcze podczas

sesji nagraniowej, jak gdyby

pisane na kolanie, byle je ukończyć.

Nie bez kozery zadałem

wokaliście pytanie, co to znaczy,

że jego wokale są "histronic"? Odpowiedział,

że ekspresyjne i że tak

go opisywali w pierwszych recenzjach.

To ciekawe, bo wg słownika

języka angielskiego Cambridge

Dictionary "histrionic" to nie do

końca pozytywne określenie: "very

emotional and energetic, but not sincere

or without real meaning (…) showing a

lot of emotion in order to persuade others

or attract attention". I to się zgadza.

Śpiew emocjonalny i energetyczny,

ale nieszczery, bądź też pozbawiony

znaczenia; również posługujący

się emocjami w celu

przekonania innych do siebie lub

też w celu zwrócenia na siebie

uwagi. A co to Slabber? Zaglądamy

tym razem do słownika miejskiego:

"someone who talks a lot of

annoying shit... typically northern irish

slang word" (w północno-irlandzkim

slangu to ktoś, kto wygaduje dużo

iritujących głupot). Ewentualnie,

Szkotom mogłoby się kojarzyć

"slabber" z cieknącą śliną, stąd po

wpisaniu "slabber" w google / pictures,

wykaskują fotki śliniaka.

Okładka "Apocryphal Diary"

ukazuje zaś potwora o drugiej głowie

wyrastającej nad pierwszą głową,

który skrobie coś w kajecie pomimo

własnej ślepoty. Można zaglądnąć

do butelki a potem uruchomić

album, ale na bystro to naszych

serc ani dusz nie zdobędą.

Nie przyganiam za to, że ktoś chce

sobie zaszaleć w wolnym czasie i

odreagować po pracowitym tygodniu,

ale od autorskich albumów

musimy wymagać więcej, żeby

scena heavy metalowa nie spoczęła

w przyszłości na laurach. (3)

Sam O'Black

Slowburn - Rock N' Roll Rats

2020 Fighter

Co roku wychodzi mnóstwo bliźniaczo

do siebie podobnych płyt.

Współcześnie - dwudziestolatków,

którzy nie mieli okazji w latach 80.

jeździć na Metalmanie, czy w

skali światowej, być świadkami początków

Iron Maiden czy glamthrashowego

konfliktu. Próbują

więc do tych czasów wrócić przynajmniej

muzycznie, proponując

powtarzalne riffy i składając to we

własny materiał. Są jednak również

składy doświadczonych muzyków,

którzy, choć wydawałoby się,

lata świetności mają już dawno za

sobą, próbują sił w nowych zespołach.

Takim przypadkiem jest

Slowburn koncertujący u boku

Grim Reaper i Cloven Hoof,

powołany do życia jako side-project

przez basistę Jorge Serrano,

który chciał mieć gdzie się spełniać

jako muzyk heavy metalowy. Od

2004 roku jest powiązany z

thrashowym Rancorem i zatęsknił

pewnie za swoją jeszcze bardziej

odległą przeszłością w Nigromante,

grającym właśnie heavy.

Przebranżowienie się było najlepszą

decyzją, jaką Serra mógł podjąć

- wydany w 2020 album

"Rock N' Roll Rats" (choć zespół

powstał już pięć lat wcześniej) to

kawał dopracowanego, przemyślanego

materiału, w którym nie ma

miejsca na przypadek i brak profesjonalizmu.

To też zapowiada sugerujący

dużo samym tytułem

otwieracz "Still in the Fight".

Tytułowy kawałek to z kolei dobra

reprezentacja całej płyty - znakomite

wokale, dynamiczne zmiany

tempa (za sprawą garowego - Jorge

Sáeza), chwytliwe, nie aż tak oczywiste

refreny. Są i kawałki w stylu

bardziej hard-rockowego oblicza

gatunku, np. starego Judas Priest -

"Head in a Box" czy "Run Out",

które, co dla albumu typowe, przechodzą

później w nieco inną stylistykę.

"Rock N' Roll Rats", mimo

tego, co sugeruje tytuł, to też płyta

z lekka power metalowa, w kierunku

"Ample Destruction" Jag

Panzer. Ich ducha słychać w pracy

gitar (świetni Óscar Hernández i

Mario Cano) czy zaśpiewach wokalu

w "Metallist" czy "Victims of

Ambition" (jednym z najlepszych

na płycie!), gdzie partia rozpoczynająca

się w okolicach trzeciej minuty

jest najciekawszym chyba

momentem - szaleńcza gonitwa riffów,

przemyślana solówka z użyciem

bardziej egzotycznych skal,

pełne spektrum możliwości wokalu.

Bez JC Warriora (ze stażem w

przynajmniej ośmiu innych składach)

nie byłoby Slowburn i trudno

sobie wyobrazić, że grupa

współpracowała kiedyś z innym

wokalistą - a ich obecny zastąpił go

w momencie przymierzania się do

pierwszych nagrań. Jego sposób

śpiewania to hołd dla największych

- podobnie jak praca reszty zespołu,

która coverowała w przeszłości

legendy pokroju Mercyful Fate i

Savatage. Na swoje klasyki również

pracują, kto wie, czy za jakiś

czas nie będzie nim chwytliwe

"Night Protectors" czy będące

mixem Maiden i solowych płyt

Dio "Clever than You". Mimo że

płyta faktycznie hołduje latom 80.,

nie tylko produkcyjnie czuć, że powstała

współcześnie - słychać też

nowsze naleciałości obecnej metalowej

sceny. "Rock N' Roll Rats"

nie jest więc do końca ani oldschoolowym

graniem, ani jedną z

nowoczesnych odmian gatunku,

podobnie jak skład trudno do

końca nazwać debiutantami - to w

końcu starzy wyjadacze, spełniający

się pod nowym szyldem. Do

płyty można z przyjemnością wrócić,

pytanie, czy zostanie ze

słuchaczem na dłużej, nie wnosząc

do końca powiewu świeżości, który

we współczesnym heavy by się

przydał. Ale to wciąż kawał porządnego

grania i słychać, że to zawodowcy

wśród amatorów. Choćby

ze względu na to oczekiwania są

i będą wyższe. Poprzeczkę skład z

Hiszpanii ustawił wysoko. (4,5)

Sodom - Bombenhagel

2021 Steamhammer/SPV

Iga Gromska

Obszerny wywiad z Sodom wraz z

wnikliwą recenzją "Genesis XIX"

pojawił się w HMP 78. Dodałbym

jedynie, że każdy fan samemu

może rozstrzygnąć hipotezę, czy

nie był to przypadkiem najlepszy

album Niemców od 20 lat (od premiery

"M-16", 2001), a więc

najlepszy w drugiej połowie ich 40-

letniej kariery? Nowy skład faktycznie

nadał Sodom rozpędu, bo 9

miesięcy po wspomnianym LP

otrzymaliśmy kolejne ich wydawnictwo,

a mianowicie EP "Bombenhagel".

Składają się na nie 3

utwory, wydane w postaci CD-digipaka

oraz 12'' czerwonego winyla o

wadze 140g z wydrukowaną wewnętrzną

wkładką. Przyjrzyjmy się

im bliżej. "Bombenhagel" to oczywiście

nowe podejście do klasyka z

1987 roku (album "Persecution

Mania"), wykonane z nowym lineupem,

przy czym solo gitarowe

zagrał producent Harris Johns

(zarówno na oryginale z 1987r.,

jak i na omawianej EP). "Coup De

Grace" to już nowy numer, skomponowany

przez nowego gitarzystę

Yorcka Segatza i opisywany przez

Toma Angelrippera jako "true

thrash sensation" / "prawdziwa sensacja

thrashowa". Miał on stanowić

wezwanie do zastanowienia się nad

postępowaniem ludzi, którzy

doprowadzają ludzkość do upadku.

O "Pestiferous Posse" Tom

powiedział zaś, że brzmi jak "heavy

artillery" / "ciężka artyleria"; kawałek

zainspirował najsłynniejszy

pojedynek na pistolety w historii

Dzikiego Zachodu Ameryki, dokładnie

pomiędzy braćmi Wyatt i

Morgan a Virgil Earp i Doc

RECENZJE 189


Holliday - doszło do niego w

październiku 1881r. w O.K. Corral,

Tombstone, Arizona; ta historia

to podobno metafora obecnych

walk politycznych pomiędzy Demokratami

a Republikanami. W

moim odczuciu, wszystkie trzy

utwory brzmią profesjonalnie a nie

jak jakieś demo z przedprodukcji.

Pokazują Sodom z mocnej strony.

Fajnie się ich słucha. Zespół nie

powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Spodziewajmy się ich nowego

LP w najbliższym czasie, być może

już w 2022r. (-)

Sam O'Black

Sommo Inquisitore - Anno Mille

2021 Metal Resistance

Mniej więcej tak mógłby zabrzmieć

trzeci (lub czwarty) longplay

Witchking, gdyby pewien

Rzymianin przedstawił wcześniej

swoje pomysły Krakowianom.

Wprawdzie dzieli ich bariera językowa,

ale poza tym - czemu nie?

Sommo Inquisitore emanuje

epickim klimatem smaganych

ogniem rytuałów przy heavy metalowym

akompaniamencie a Witchking

odszedł od tolkienowskiej

trylogii już na "Hand Of Justice".

No, ale ponieważ scena nie jest

wcale taka mała, ich drogi się nie

zetknęły (jeszcze?) i Sommo Inquisitore

zaśpiewał swoje. "Anno

Mille" składa się z 8 numerów zamaszyście

przedstawiających losy

wiedźm nękanych przez świętą

inkwizycję. Tytuł wskazuje na rok

1000, w którym odbył się zjazd

(synod) gnieźnieński z gościnnym

udziałem rzymskiego cesarza

Ottona III. Włoskie oraz łacińskie

liryki dodatkowo wzmacniają dramaturgię,

nadając całości wyszukanego

smaku, tak że ciężko byłoby

ten album pomylić z jakimkolwiek

innym. I to nie jest tak, że

tracę głowę natychmiast po usłyszeniu

języka rzadziej występującego

na metalowych nagraniach. Muzyka

nie tylko broni się, ale porywa

brawurą i zaraża emocjonalnym

zaangażowaniem. Brzmi dosadnie.

Roznosi ją mroczna, ale niezwykle

żywa energia. Przykuwa uwagę

słuchacza i utrzymuje ją do końca.

Powoduje, że po pierwszym wysłuchaniu

załączamy ją ponownie. Ta

subiektywna opinia ma silne i

obiektywne podstawy. Mianowicie,

do wartkiej, tradycyjnie heavy

metalowej akcji wpleciono sporo

niebanalnych rozwiązań aranżacyjnych.

Czyli mamy świetne riffy,

melodie, harmonie i rytmy, urozmaicenia,

ciekawe zwolnienia i

przyśpieszenia, przeplatające się

lżejsze motywy z bardzo ciężkimi

fragmentami, nazwijcie to sami;

heavy metal pierwsza klasa plus

atmosfera. Brzmienie albumu nieco

przytłacza zamuloną ścianą

dźwięku, ale to niekoniecznie wada,

biorąc poprawkę, że na pierwszym

planie dzieje się jakby "więcej"

niż na średniawych albumach

heavy metalowych. Brak wypełniaczy

to mało powiedziane; każdy

utwór ma do zaoferowania patenty

zapadające w pamięć. Wokalista

śpiewa zadziornym barytonem -

tutaj Wasze odczucia mogą być

podzielone, bo niektórzy fani

heavy metalu preferują tenory czyli

wyższe głosy; dla mnie, dokonując

oceny, ważne jest, że te wokale nie

są nijakie, tylko mają swój zjawiskowy

charakter. Przez moment zastanawiałem

się, czy to nie jest jednak

bas, ale wchodząc na te niższe

rejestry, Sommo nie brzmi czysto.

Aby się o tym przekonać, posłuchajcie

pierwszej części "Angéle

De La Barthe"; zauważcie jak dokonał

tam przejścia z czystego tenoru

w dramatyczny, podniosły,

ale jednak amatorski basowy fragment.

Następnie porównajcie to

sobie z wzorem bas barytonu, wpisując

w YouTube hasło "Thomas

Quasthoff song to the evening star".

Wtedy zobaczycie, że głos Sommo

nie jest perfekcyjnie wyszkolony, z

drugiej strony przypadkowa osoba

z tłumu nie dałaby rady tak zaśpiewać,

choćby nie wiem, jaką

technologią by się nie wspomagała.

Niemniej jednak, za dotkliwą

szkodę uznałbym sytuację, gdyby

ów Włoch na jednym albumie poprzestał.

Mam nadzieję, że to dopiero

początki jego muzycznej

twórczości. (5)

Sonic Haven - Vagabond

2021 Frontiers

Sam O'Black

Kolejna supergrupa z Frontiers

rodem, ale wystarczy zajrzeć w życiorysy

członków Sonic Haven,

szczególnie wokalisty Herbiego

Langhansa i perkusisty André

Hilgersa, by przekonać się, że z

niejednego muzycznego pieca

chleb jedli. "Vagabond" to ich

debiutancki album, opublikowany

w maju tego roku - pewnie gdyby

nie pandemia, nie byłoby owej

płyty, ale nie ma co narzekać, bo

ten materiał trzyma poziom. Zasadniczo

to power metal, ale taki

prawdziwy, rodem z lat 80., zero

plastiku, zainspirowany tradycyjnym

metalem i hard rockiem. Takie

podejście od razu wyszło "Vagabond"

na zdrowie, co już na

starcie potwierdza tytułowy opener:

szybki, mocny, ale melodyjny, z

ostrym śpiewem. Dalej też można

wyłowić sporo perełek, chociażby

totalnie oldschoolowy "Nightmares",

dynamiczny "End Of The

World", w którym Carsten Stepanowicz

za sprawą solówek zdecydowanie

wysuwa się na plan pierwszy

czy surowy, ale z melodyjnym

refrenem, a jakże, "Blind The

Enemy". Nie zabrakło też obowiązkowej

ballady "Save The Best For

Last" z fortepianem i smyczkami;

koniec płyty w postaci "Striking

Back" sprawia zaś, że od razu chce

się włączyć ją ponownie, a trwa,

bagatela, 54 minuty. (5)

Wojciech Chamryk

Space Chaser - Give Us Life

2021 Metal Blade

Podczas gdy Tom Angelripper z

Sodom plecie bzdury, że tylko

thrash metalowe zespoły z lat

osiemdziesiątych dają radę, berliński

Space Chaser jest słusznie zadowolony

ze swojego trzeciego LP

"Give Us Life". Ów krążek wywarł

na mnie jak najlepsze wrażenie, toteż

pozwoliłem perkusiście Matthiasowi

Scheuererowi, aby sam

wystawił ocenę w skali od 1 do 6.

Postawił piątkę a ja za tym idę,

dlatego że każdą chwilę spędzoną z

"Give Us Life" śmiało można

uznać za ciekawie wykorzystany

czas, tak przez twórców, jak i przez

słuchaczy. Z perspektywy 39:33

minut spoglądamy na neony lat

świetlnych, zaglądając tam gdzie

nie trzeba i podważając dogmaty

papieskie o życiu poczętym z ciała

kobiety. "Zarówno urodziny, jak i

śmierć, są aktem przemocy". "Rozważmy

otwarcie bram do totalnego chaosu".

"Miliardy światów musi przepaść bez

śladu, zanim powstanie jeden świat

nadający się do wyklucia na nim życia".

"Jeśli gwiazda zachowa się jak supernova,

to eksploduje i tysiące rozsypanych

części zrodzi szansę na nowy początek".

Te zdania widzicie w cudzysłowiu,

ale oni trochę inaczej się wyrazili,

mniejsza z tym. Bądź co bądź,

Space Chaser "Give Us Life" to

taka supernova wśród metalowego

chaosu. Eksplodowali, dali szansę

na nowy początek, przeszli oczekiwania

samego Toma Angelrippera,

olali moczenie ogórka w octcie,

zagrali w gierkę komputerową, doznali

cryoshoku (cokolwiek to

jest), wysłali sygnał o nieśmiertelność

do A.O.A. Nie ukrywają się za

maskami, hej jestem Sebastian,

Matthias, Martin, Leo i Siegfried

- wykrzyczeli, pokazali, zagrali i

zdobyli moje uznanie. Możliwe, że

ogół obecnych nastolatków uważa

thrash za przebrzmiałe "ok boomer",

ale przechodząc obok lokalnej

szkółki leśnej nie obchodzi

mnie, czy jej łagiernicy znają

thrash metal. To ma być bunt

wobec ludowej tandety, alternatywa

wobec fasadowego pustorędzia,

nie pop, lecz frapująca energia.

Stymulant o pozytywnych skutkach

ubocznych. Terapia dla zwyrodnialców.

Szalona zabawa dla

ogarniających metalowców. Odchłamiacz

dla korposzczurów.

Ćpałem? Piłem? Nie, to tylko

eksces palców nad klawiaturą,

wywołany wysłuchaniem takiego

albumu, jakiego pragnąłem wysłuchać.

Coś, co postawiło na nogi

mój dzień, nie dodało skrzydeł, ale

wiary że wcale skrzydeł nie potrzebuję,

aby stawiać czoła wyzwaniom

hiperprzestrzeni grożącej

wcześniej hekatombą. Satysfakcja

z thrash metalu zrodzonego pod

wpływem Overkill, ale żyjącego

własnym życiem. (5)

Spitfire - Do Or Die

2021 Massacre

Sam O'Black

Ten bawarski zespół z powodzeniem

realizuje własny pomysł na

gorący rock'n'roll. Podobno najpierw

przyszykowali trzydzieści

utworów z myślą o swoim trzecim

longplay'u, a następnie zamienili je

na kompletnie nowe kawałki, bo

stwierdzili, że ten album jest wagi

życia i śmierci, więc musi zawierać

ciekawszy materiał niż to, czym

już dysponowali. Osobiście fanem

nie zostanę, ale myślę, że trzeba

Spitfire "Do Or Die" dać młodzieży,

bo młodzież właśnie potrzebuje

takich przebojów. Zwłaszcza

ta niemiecka młodzież, bo jednak

więcej mówi się i pisze o Spitfire

w języku niemieckim niż

jakimkolwiek innym, tak jakby

Niemcy byli bardziej zainteresowani.

Problemem wydaje się

nazwa kapeli, bo Spitfire'ami

nazywa się sporo formacji, wobec

tego można się zdezorientować,

kiedy szuka się ich w sieci (np. w

wyszukiwarkę Facebooka należy

wpisać hasło "SpitFire Rock'n'

Roll"). Ich muzykę określiłbym

bardziej precyzyjnie jako XXIwieczny

heavy rock z silnie eksponowanymi

refrenami oraz częstymi

zmianami dynamiki podkreślającymi

przebojowy potencjał.

Na albumie znalazło się trzynaście

krótkich i konkretnych utworów.

Chociaż pierwszy z nich, "Ride It

Like You Stole It" został opatrzony

efektownym teledyskiem (z kompletnie

nie-holenderskim wyobra-

190

RECENZJE


żeniem, czym jest rower), nie prezentuje

jeszcze monachijskiego

Spitfire'a z najlepszej strony, bo

nie jest aż tak chwytliwe jak drugie

"Like A Lady", nie wspominając o

sztandarowym "Death Or Glory".

Jedną z największych zalet "Do Or

Die" jest to, że może podobać się

osobom nieosłuchanym w ciężkich

brzmieniach, a więc istnieje szansa,

że ktoś rozpocznie przygodę z

rockiem właśnie od tego krążka. Ta

muza idealnie nadaje się na prezent

dla nastolatków czy też do

knajpy w stylu Chucka Norrisa.

Fani bezpośredniego podejścia do

hard rocka też oczywiście mogą

znaleźć tutaj wiele dla siebie. Zdziwiłbym

się, gdyby nie lansowali

jeszcze tego w rockowych stacjach

radiowych w Niemczech, bo poszczególne

utwory mają atrakcyjną

powierzchowność. "Writing On

The Wall" to np. podobna estetyka

co Red Hot Chili Peppers, The

Off Spring i Green Day. Co ja

mówię, zdaje się że są to różniące

się od siebie estetyki rockowe. No,

może i tak, ale - jak już wspomniałem

- młodzież takich rzeczy

chce słuchać a ja nie widzę powodu,

aby stać komuś na drodze,

niech chwytają. Numer "80s Rockstar"

w żadnym razie nie jest old

schoolowy, Spitfire odświeżył

tutaj entuzjazm sprzed półwiecza,

ale dokonując liftingu towarzyszącego

mu brzmienia. Jeśli ktoś jeszcze

sam nie wpadł na to, że słyszy

sztampę, to początek "Die Like A

Man" nie mógłby być bardziej

cliché; najpierw zdziwiłem się, że

ktoś odlicza "one two fuck you" na

studyjnym nagraniu (jeszcze?), ale

słuchacz wcale nie musi się nad

tym zastanawiać, skoro ten rock-

'n'roll buja jak powinien. Z pewnością,

wielu będzie utożsamiać się z

frazą "It's me against the world / It's

eye for an eye / Tooth for a tooth / A

thousand battles but no weapons to

choose" (utwór "Eye For An Eye",

tłumaczenie: "Oto ja przeciwko

światu / Oto oko za oko / Ząb za

ząb / tysiąc walk toczonych pomimo

braku odpowiedniej broni"). I

dobrze, niech się z tym utożsamiają,

odrobina buntu niech im wyjdzie

na zdrowie. W ogóle, lirycznie,

przez całą płytę przewija się

sporo takiego niedojrzałego, gamoniowatego

marudzenia, ale zauważmy

słowa, które padają w "Another

Mile", bo to nie drobiazg,

tylko szalenie ważny komentarz:

"I'm here to raise my glass / To the

future and the past / So many stories to

be told" ("Jestem tu by wznieść

toast/ Za przyszłość i za przeszłość/

Mając tak wiele historii do opowiedzenia").

A zatem, co nas nie

zabije, to nas wzmocni. Album

kończy się kolejnym cliché: "Too

Much Is Never Enough" (z udziałem

Franka Pané - Bawarczyka

znanego m.in. z Bonfire). Chwila,

gdzieś już to zdanie słyszałem...

ano, chyba u innego Spitfire'a,

Sheikha Spitfire'a (och!), bo on to

"too much is never enough" śpiewał w

refrenie Witchseeker "Lust for

Dust". Dotąd myślałem, że najpopularniejszym

powiedzonkiem 2021

roku pozostanie Dee Sniderowe

"If you do the crime, do the time". Teraz

zaś dochodzi do tego "too much

is never enough". Czyli wychodzi na

to, że Spitfire kształtuje slang. Pozwólmy

młodszym jarać się tym

gównem. (5)

Sam O'Black

Starlight Ritual - Sealed In Starlight

2021 Temple Of Mystery

Starlight Ritual zaczynali od

doom metalu, ale z każdą kolejną

EP-ką odchodzili od niego coraz

bardziej, by obecnie grać coś na

styku hard'n'heavy. Na pewno wyszło

to ich debiutanckiemu albumowi

na zdrowie, bowiem "Sealed

In Starlight" to zwarta, urozmaicona

i dopracowana płyta. Słychać,

że poza mrocznym doom

metalem, od wczesnych płyt Black

Sabbath począwszy, chłopaki

musieli katować też wczesne produkcje

Rainbow, Judas Priest czy

Iron Maiden, by poprzestać tylko

na kilku najważniejszych nazwach.

Dało to efekt w postaci surowych,

dość oszczędnych aranżacyjnie, ale

i melodyjnych utworów. Czasem

zdecydowanie szybszych ("Marauders",

"Burning Desire", "The Riddle

Of Steel"), które tylko utwierdzają

mnie w przekonaniu, że

postąpili słusznie, rezygnując z

dość jednowymiarowej w sumie

stylistyki. Mamy tu jednak również

mocarne, utrzymane w średnich

tempach, podniosłe numery

("One For The Road", "Lunar Rotation"),

tak więc zwolennicy poprzedniego

wcielenia Starlight Ritual

również znajdą na "Sealed In

Starlight" coś dla siebie. Zwolenników

obu opcji pogodzi zaś długaśna

kompozycja tytułowa, rzecz

w stylu od ballady do galopady.

Mocny debiut, oby tak dalej! (5)

Wojciech Chamryk

Steignyr - The Legacy Of Wyrd

2021 Art Gates

Jak wiadomo z historii Celtowie

byli nad wyraz mobilni, dotarli na

przykład na tereny dzisiejszej

Polski, a przez Galię-Francję również

na Półwysep Iberyjski, czyli

do obecnej Hiszpanii, gdzie zasymilowali

się z tubylczymi Iberami.

Nie rozumiem więc czemu lider

Steignyr nie może grać celtyckiego

folk metalu jako Juan Molina, ale

jeśli jako Jön Thörgrimr Fjönir

jest bardziej kreatywny to OK, w

sumie w niczym mi to nie przeszkadza.

Sęk w tym, że piąty już w

dyskografii Steignyr album "The

Legacy Of Wyrd" nielicho mnie

wymęczył, a nawet znudził - to

niezbyt porywające, monotonne

granie na jedno kopyto, gdzie w

dodatku wiele utworów trwa 5-6

minut. Co gorsza w tych folkmetalowych

produkcjach często bywa

tak, że nawet jeśli któryś z elementów

składowych jest słabszy, to ten

drugi wyróżnia się na plus, ale w

przypadku Steignyr nie ma o tym

mowy. Łoją więc nad wyraz schematycznie

death/black, powermetalowe

wtręty są totalnie nijakie, a i

folkowym partiom brak tej swoistej

lekkości, mimo wykorzystywania

tradycyjnego instrumentarium.

Czasem brzmi to po prostu karykaturalnie

(skoczny "Everything

Silent", ni to folk, ni power metal),

tak jakby zespół na siłę próbował

połączyć w danej kompozycji różne

elementy, bo może do siebie

przypasują, ale niestety, to próżne

wysiłki. Owszem, przyjemnie słucha

się tych bardziej balladowych

fragmentów, jak w utworze tytułowym;

trudno też nie docenić starań

i potencjału wokalistki, szczególnie

w partiach śpiewanych sopranem

("Edevane", "Rhythm Of Time"),

ale to wszystko zbyt mało jak na

płytę, która trwa blisko 67 minut...

(2)

Wojciech Chamryk

Stratofortress - Anthems Of The

World

2021 Elevate/Infinite

Official tribute album to Stratovarius

i wszystko jasne. "Anthems

Of The World" jako hołd dla fińskiego

zespołu sprawdza się jednak

połowicznie, bo część z tych nowych

wersji najzwyczajniej w świecie

nie trzyma poziomu oryginałów,

albo jest ich wiernym odwzorowaniem

1:1, co według mnie też

mija się z celem, nawet jeśli w "Destiny",

wykonywanym przez cover

band Stratosphere, gra sam Timo

Tolkki. W innych utworach też

udzielają się byli lub obecni muzycy

Stratovarius bądź Kotipelto,

basista Jari Behm i gitarzysta

Juhani Malmberg, zaś za mastering

całości odpowiada gitarzysta

grupy Matias Kupiainen. Inne

gwiazdy to choćby Mike LePond

(Symphony X) i świetni wokaliści

Bob Katsionis (Firewind) i Patrik

J Selleby (Bloodbound, Shadowquest),

dzięki którym "Hold On To

Your Dream" i "Anthem Of The

World" lśnią pełnym blaskiem.

Świetne jest też "Eternity" w wykonaniu

Dark Horizon czy "Playing

With Fire" (Gépmadár oraz Peter

Schrott, wokalista znany z "The

Voice of Hungary"), ale już "Black

Diamond" został przez wokalistkę

Beto Vazquez Infinity położony

kompletnie - dziwię się, że tak słabe

wykonanie zakwalifikowano do

programu tego wydawnictwa.

"Shine In The Dark" (Magma

Lake), "The Kiss Of Judas" (Silent

Saga i kolejna słaba wokalistka)

oraz "Halcyon Days" (Sunrise)

również niczego nie wnoszą - efekt

końcowy to długaśna - 76 minut

muzyki i 14 utworów, których powinno

być maksymalnie 9-10 -

płyta, która jako całość zainteresuje

pewnie tylko tych najbardziej

oddanych fanów Timo Kotipelto i

spółki. (3)

Wojciech Chamryk

Street Lethal - Welcome to The

Row

2019 Fighter

Hiszpańska formacja prosto z ulic

Barcelony jako kolejna wyraźnie

zaznacza obecność kobiet we

współczesnym heavy metalu.

Stojącej na czele zespołu wokalistki

Hell Rose Lethal nie da się jednak

porównać ani z Doro (choć

Warlock jest wymieniany jako

jedna z jej inspiracji), ani z Kate

de Lombaert - to głos ani brudny,

ani doskonały, po prostu - poprawny.

Lekka dawka agresji w dość

wysokim wokalu jeszcze nikomu

nie zaszkodziła. "Welcome to the

Row" to pierwszy album Street

Lethal (choć aktywni byli już od

2014 roku), być może lepszym

posunięciem byłoby okrojenie go

do EP-ki - materiał i tak trwa niewiele

ponad 30 minut i składa się z

6 numerów. Zdecydowanie tworzonych

przez ludzi osłuchanych

nie tylko z klasycznym, ale też

współczesnym metalem (słychać tu

jakieś echa Cauldrona czy Skull

Fista - np. w "Roll Racing"), nie na

siłę, ale za to dość odtwórczych.

Gdyby tylko płyta była tak samo

mocna jak jej zakończenie - dopracowany

(i najlepszy) "Into Your

Mind", całość wypadłaby znacznie

lepiej. Jest intro na basie, jest

przestrzeń dla perkusji (przypomi-

RECENZJE 191


nającej brzmieniowo automat -

szczególnie w jej własnej solówce

rozpoczynającej "Tyrants"), są nieco

neo-thrashowe chórki - w sumie

sześć minut porządnego numeru z

pełnym spektrum możliwości Hell

Rose. Nieco gorzej jest dokładnie

pośrodku płyty ("Roll Racing" ze

stadionowymi, łagodnymi zaśpiewami,

średni "Rulers of the Underworld").

Otwierający numer tytułowy

wcale nie jest zły - to zbiór riffów,

które słyszeliśmy już u wszystkich

przedstawicieli dzisiejszej

sceny. Są i klasycy. Fragmenty pomiędzy

zwrotkami a refrenami do

złudzenia przypominają nowsze

płyty Megadeth - nie tylko instrumentalnie;

wokalistka kradnie Mustaine'owi

kilka linii wokalu. Parafrazując,

najbardziej lubimy te kawałki,

które już kiedyś słyszeliśmy,

także i w tym przypadku propozycja

Street Lethal po prostu będzie

się podobać. Ale czy zapadnie w

pamięć? Z tym może być już trudniej.

"Welcome to The Row"

doczekało się też teledysku, w

którym muzycy prezentują nienagannie

klimatyczne 80s stylówki,

ale wcale nie muszą nadrabiać wyglądem.

Gitarowo Dann Atomic i

Chris Lethal spisują się znakomicie

(przykładem niech będzie solówka

w tytułowym numerze czy w

"Searching the Wild" - esencja

heavy). Tym bardziej szkoda, że

nie pozwolili sobie na powiew

świeżości. Co innego, gdyby hołdowali

naprawdę wczesnej klasyce -

ale płyta zdecydowanie nosi znamiona

nowoczesności. Jest dzięki

dobrej produkcji czymś pomiędzy

klasycznym graniem, a nową sceną

i ma się wrażenie, że grupa ciągle

szuka jeszcze swojego miejsca i

brzmienia. Niech szuka. "Welcome

to the Row" to dowód na to,

że młode pokolenie zostało przez

tradycję gatunku bardzo dobrze

wyszkolone, ale nie da się ich pomylić

z pionierami. Oczywiście, to

akurat zaleta, da się za to pomylić

z wieloma jego współczesnymi

przedstawicielami, szczególnie, że

w samej Hiszpanii scena robi się

coraz silniejsza. Do obecnych

umiejętności dodać element od

siebie - i będzie naprawdę nieźle.

(3,5)

Teramaze - I Wonder

2021 Wells Music

Iga Gromska

Teramaze spędziło co najmniej

rok w studiu, nagrywając ciągiem

trzy albumy jeden po drugim.

Klamrą je spinającą jest poszukiwanie

artystycznego piękna jako

antidotum na przyziemną frustrację.

Australijczycy rozpoczęli

pracę w przytłaczająco mrocznym

stanie, gdy brakowało im poczucia

nadziei. Skoro zdawali się sięgać

wręcz dna Oceanu (pierwszy utwór

nazywa się "Ocean Floor"), to jakże

mogliby ujrzeć promień nadziei

własnymi zmysłami, nie wspominając

o pięknie? Oczy ich duszy

przesłaniał mrok grubszy niż odległość

od ziemi do lecącego ponad

chmurami samolotu (bo przecież

dno Oceanu znajduje się jeszcze

dalej od powierzchni ziemi). Moim

zdaniem, jałowym byłoby opisywanie

form i struktur muzycznych

"I Wonder", ponieważ każdy słyszy,

że tam jest solówka klawiszowa,

tu spokojny śpiew, a gdzie indziej

dynamiczny przeskok. Analogicznie,

jałowym byłoby doszukiwanie

się piękna w zewnętrznym

opakowaniu (powierzchnia wody)

przesłaniającej wewnętrzny świat

oceanicznej głębiny. Jako że nie

odważyłbym się samotnie wskoczyć

do Oceanu, posłużę się pomocą

Friedricha Schillera (1759-

1805), którego być może kojarzycie

jako twórcę poematu "Oda Do

Radości" (słowa hymnu Unii

Europejskiej), chociaż był on i

poetą i wybitnym niemieckim filozofem.

W wieku 34 lat pisał listy

do swojego przyjaciela Christiana

Gottfrieda, w których zachwycał

się Emmanuelem Kantem (1724-

1804), chociaż wyrażał niezadowolenie

z dwóch kantowskich

stwierdzeń: "nie istnieją obiektywne

kryteria piękna", "doświadczenie estetyczne

odnosi się wyłącznie do przyjemności

odczuwanej przez podmiot, a nie

do właściwości przedmiotu". Jeżeli

Friedrich Schiller miał rację - a

wielu mu ja przyznaje - to Australijczycy

mają dostęp do piękna,

choćby oczy ich dusz były przesłonięte

mrokiem siódmego stopnia

piekła. Tytułowe "zastanawianie

się" ("I Wonder") jest funkcją

umysłu podmiotu wobec czegoś

innego niż sam podmiot, skoro ów

podmiot potrzebuje poszukiwać

nadziei, czyli jeszcze jej nie ma.

Schiller pisał we wspomnianych

listach do przyjaciela: "Rozumowanie

teoretyczne łączy reprezentację z reprezentacją,

aby uzyskać wiedzę, a gdy jest

ono aplikowane do wybranego konceptu,

to w efekcie powstaje logiczny osąd. Lecz

gdy rozumowanie teoretyczne aplikujemy

do intuicji, to wtedy powstaje duchowy

osąd. Praktyczne rozumowanie,

dla kontrastu, łączy reprezentację z

wolną wolą po to, aby działać. Podstawą

rozumowania praktycznego jest wobec

tego autonomia lub wolność. Efektem

użycia tego drugiego filaru będzie

moralny osąd, zaś efektem podejścia

autonomicznego - estetyczny osąd".

Kluczowe pytanie przy ocenie Teramaze

"I Wonder" nie brzmiałoby

w przedstawionych okolicznościach,

czy ta płyta jest denna, słaba,

przeciętna, dobra, bardzo dobra,

a może wybitna? Potrzebujemy

konkretniejszego kryterium.

Czy można "I Wonder" zaaplikować

do konceptu progresywno -

metalowego? Tak. Do intuicji?

Teramaze nie ma dostępu do intuicji,

kiedy nadzieja pozostaje jeszcze

niedostępna. Nie widać nadziei

- nie słychać intuicji. Wolna wola

umożliwiająca działanie została

nadmiernie naruszona przez restrykcje.

Pozostaje logiczny osąd.

Prawda lub fałsz. Muzyka nie jest

zdaniem logicznym. Z logicznego

punktu widzenia, nie jest ani prawdą,

ani fałszem. Nie odnajdujemy

ani nadziei, ani tym bardziej piękna

poprzez "zastanawianie się" zaprzągnięte

do muzykowania.

Twórcy nie osiągnęli celu swojej

pracy. Może dlatego, Teramaze

nie poprzestało na nagraniu jednego

longplay'a, tylko kontynowało

nagrywanie. Myślę, że "I

Wonder" jest nietrafione, ale tym

bardziej cieszę się, że ukazało się

"Sorella Minore" oraz "And the

Beauty They Perceive". Nie zmienia

to jednak faktu, że Teramaze

"I Wonder" może być piękne obiektywnie

i posiadać właściwości piękna,

niezależnie od tego, że twórcy

potrzebowali szukać go dalej.

Schiller zdefiniował piękno obiektywne

jako coś jednocześnie autonomiczne

(niepodlegające presji

zewnętrznej) i heautonomiczne

(wewnętrznie samo siebie determinujące).

Jeżeli komentujemy, że

jakiś element muzyki jest "dobry"

lub "słaby" i w związku z tym powinniśmy

go zmienić, to naruszamy

autonomię tej muzyki, wtrącamy

się, narzucamy na nią presję,

aby nie płynęła swobodnie, tylko

żeby zgadzała się z wcześniejszymi

założeniami. Popatrzmy, co się

stało w wywiadzie, gdy podjąłem

kwestię autonomii oraz heautonomii

muzyki Teramaze. Pytanie:

"Czy moglibyśmy wskazać na technikę,

emocje, orkiestracje oraz chwytliwość

jako najmocniejsze elementy muzyki

Teramaze?". Dean Wells odpowiedział:

"Nazywaj to jak chcesz.

Gramy, cokolwiek dobrego z nas wypływa

w danym czasie. (…) Uważam,

że wolność wynikająca z tworzenia progresywnego

zespołu sprowadza się do

tego, że fani nigdy nie wiedzą, czego

mają się spodziewać, a to daje nam

przestrzeń do swobodnego muzykowania".

Konkluzja: Teramaze nie gra

na "I Wonder" subiektywnie pięknej

muzyki według subiektywnego

osądu niektórych ludzi. Teramaze

gra obiektywnie piękną muzykę

według kryterium obiektywnego

piękna Friedricha Schillera.

Teramaze - Sorella Minore

2021 Wells Music

Sam O'Black

Album "Sorella Minore" składa się

z dwudziestopięciominutowej kontynuacji

opowieści o dwóch siostrach,

którą Teramaze przedstawiło

na swoim wcześniejszym LP,

"Her Halo" (2015), uzupełnionej o

trzy inne utwory. W warstwie lirycznej

głównej części chodzi o to, że

po śmierci starszej siostry w podejrzanym

wypadku, młodsza siostra

została porwana przez The Tyrant

i zamknięta w odosobnieniu po to,

aby następnie przymusowo poślubić

wstrętną bestię o pseudonimie

"ojciec". W międzyczasie próbowała

ona przekonać The Tyrant, aby

ją wypuścił, zanim dojdzie do jej

spotkania z owym "ojcem". Całej

opowieści towarzyszy video (dostępne

choćby na YouTube). Pozostałe

utwory płyty są luźno związane

z konceptem, ale przewija się

przez nie motyw kłamstw stojących

na drodze pomiędzy pięknem

a brzydotą, przy czym piękno zostało

uosobione w konkretnych postaciach

oraz podkreślone poprzez

dysonans moralno-estetyczny ze

szczyptą duchowości. Nawiązując

do typów osądu schillerowskiego

wymienionych w recenzji "I Wonder",

możemy zauważyć, że znaczącą

rolę w zachowaniach postaci

odgrywała ich intuicja, zaś nadzieja

płonęła żądżą autonomii oraz

wolności (fragment liryków utworu

tytułowego: "To begin a life / she's

bruised inside / but she'll find a

light", w wolnym tłumaczeniu: "Zaczynając

życie / ma wewnętrzne rany

/ ale znajdzie światło"). A skoro

tak, to warto spróbować dokonać

nie tylko logicznego, ale też duchowego,

moralnego i estetycznego

osądu "Sorella Minore". Pełnia

piękna Teramaze nie stała się łatwiejsza

w odbiorze z powodu pojawienia

się ludzi odbieranych ludzkimi

zmysłami w tekstach - dlatego,

że pierwszym słowem całego

LP "I Wonder" i tak były dzieci

("children"), ale nade wszystko dlatego,

że to po prostu nie miałoby

sensu (filozofowanie nie ma na celu

wpojenia w nas absurdalnego

myślenia, a jeśli już to ustrzeżenie

nas przed nim!). Innymi słowy,

uchwycenie piękna nie sprowadza

się do śpiewania o kobietach. Powiem

więcej - przejaw zdolności ludzi

do sięgania ponad zmysłowe

możliwości jest często uważane

przez filozofów za najwyższą ekspresję

człowieczeństwa. "Czujemy

ograniczenia naszych zmysłów, ale nasza

racjonalna natura uwalnia nas od

tych limitów, czyli fizycznie możemy

troszkę doświadczyć, ale intelektualnie

możemy wzbić się wyżej" (źródło

cytatu: Friedrich Schiller, "On the

Sublime: Toward the Further Development

of Some Kantian Themes").

Teramaze sugeruje to we

fragmencie tekstu utworu tytułowego:

"She's a stranger to the music

from my window (…) She's looking at

the world between my eyes" (w wolnym

tłumaczeniu: "Ona jest obca

dla muzyki dobiegającej z mojego

okna (…) Ona patrzy na świat po-

192

RECENZJE


między moimi oczami"). Byłoby

wspaniale, gdyby "Sorella Minore"

wzmagała naszą wrażliwość duchową

lub moralną. Może w tym pomóc

symfoniczny rozmach jej warstwy

instrumentalnej na skalę niespotykaną

ani na "I Wonder", ani

na "And The Beauty They Perceive".

Nie chcąc sugerować konkretnych

szkół moralnych ani duchowych

(czytaj: muzycy Teramaze

są wielkimi chrześcijanami, ale

ja pisząc recenzję stronię od mieszania

się w religię), postawmy sobie

jeszcze tylko pytanie o indywidualną

ocenę subiektywnie postrzeganego

piękna. (-)

Sam O'Black

Teramaze - And The Beauty

They Perceive

2021 Wells Music

Arystoteles by się nie zgodził.

Ignorując poszukiwania absolutnego

piękna, rozróżniał "dobro" od

"piękna" jako dwie odrębne koncepcje,

posiadające wszak pewne

wspólne kryteria osądu. Wyznacznikami

piękna w IV wieku p.n.e.

nazywał on symetrię, porządek

oraz stanowczość (Encyclopedia of

Philosophy, M 3.1078a30-b6). W

jego rozumieniu muzyka (ale także

poezja i taniec) miała imitować wybrane

elementy ludzkiej natury

(np. interesujące nas tutaj w kontekście

omawiania ostatnich albumów

Teramaze - "piękno") poprzez

rytm, harmonię, melodię i głos.

Nie potrafiłbym odnieść tego do "I

Wonder" ani do "Sorella Minore",

ponieważ nie odnajduję wyraźnych

znamion symetrii, porządku oraz

stanowczości na tych płytach, co

oczywiście nie oznacza, że ich tam

nie ma. Przychodzi mi to łatwiej,

kiedy skoncentruję się na rytmice,

harmoniach oraz melodiach utworów

składających się na "And The

Beauty They Perceive". Aby to

Wam wyjaśnić, musiałbym odnieść

się do matematyki, dlatego przy

okazji zastrzegam, że już Aristippus

(który reprezentował drugie

pokolenie wstecz wobec Arystotelesa)

stanowczo odrzucił matematykę

jako dziedzinę mającą cokolwiek

wspólnego z dobrem i z

pięknem, tzn. dążymy do obiektywności,

ale nie zapominając o relatywizmie.

Patrząc na okładkę, pomyślałem,

że kompletnie nie pasuje

do jej tytułu, ale nie ulega wątpliwości,

że ta grafika jest symetryczna,

bo (mówiąc po ludzku) jakbyśmy

narysowali pionową kreskę

od górnego czubka trójkąta do połowy

odpowiadającej mu podstawy,

to widzielibyśmy, że wszystko

co po lewej od tej kreski, to jest dokładnie

to samo, co wszystko po

prawej od tej kreski. Na pewno

zgodzicie się, że na okładce panuje

porządek, bo każdy kształt jest

sensownie rozmieszczony, estetycznie

zorganizowany w ramach

zgodnej struktury i jedno nie

wpierdala się na drugie. Stanowczość

wyraża się poprzez ostrość

krawędzi trójkąta oraz nieskrępowanie

grubych baniek, które są jakie

są, a co tam - stoją niezłomnie

po środku bieli i nic sobie nie robią

z tego, że wszyscy fani Teramaze

się na nie gapią. Prosta sprawa -

okładka jest piękna z perspektywy

zwolenników Arystotelesa. Odrobinę

trudniej rozkminić, czy te same

cechy posiada sama muzyka, a

chcielibyśmy dociec, czy jej rytmy,

harmonie, melodie oraz wokale

imitują ludzkie piękno? Wolałbym

powiedzieć po prostu, że "tak" i tyle,

dlatego że uwiera mnie to pytanie.

Metalowcy lubią powtarzać, że

ich muzyka niczego nie imituje,

tylko powstaje naturalnie. W

ogóle, "piękno" gryzie się z metalem.

I nie tylko ono, bo komputerowo

generowane dźwięki tak chętnie

wykorzystywane przez Teramaze,

moim zdaniem również gryzą

się z metalem. Fani Fear Factory,

Burzum, And Oceans (i innych

ewidentnie metalowych, ale

nasyconych elektroniką zespołów)

nie zgodziliby się z tą ostatnią

uwagą. Gdybym stwierdził, że

"Modern Living Space" jest bardzo

stanowcze, to Lemmy by się uśmiał.

Gdybym próbował doszukiwać

się jakiejś symetrii w "Jackie

Seth", to obawiam się, że klasycznie

wykształcony muzyk natychmiast

odrzuciłby moje starania.

Analogicznie sprawy się mają z porządkiem.

Wiecie co? Obiektywnie

czy subiektywnie, pięknie czy

szkaradnie, elokwentnie czy ordynarnie,

na zakończenie przybiję im

piątkę. (5)

Sam O'Black

The Blue Scream - Blue Dream

2020 Self-Realesed

"We are New Wave of Hair Metal

band in Japan The Blue Scream!!!"

- przedstawiają się jako japońscy

reprezentanci nowej fali hair metalu.

Wyglądają seksi i grają sensowne

piosenki. W związku z ich

wspólnym występem z moim ulubionym

młodym zespołem Hell

Freezes Over (speed metal), postanowiłem

podzielić się z Wami

wrażeniami po wielokrotnym wysłuchaniu

ich debiutu "Blue

Dream". To taki luźny zbiór 9

utworów rockowych, które skłaniają

mnie do refleksji, że muzyka

uznawana przeze mnie dotąd za

łatwą w odbiorze może wcale taka

nie być, ponieważ tutaj to dopiero

jest przystępnie! Całość składa się

z samych konkretnych pomysłów

nawiązujących do komercyjnego

hard rocka lub do słynnych pop

rockowych ballad. Niby nic nowego,

ale wszystkie kawałki są fajne

(brak wypełniaczy) i bardzo przyjemnie

słucha mi się ich wiele razy

pod rząd, także "Blue Dream" może

sprawdzić się jako relaksująca

odskocznia od mocniejszych brzmień.

The Blue Scream gra w moim

odczuciu łagodniej od Loudness.

Świadczą o tym np. tradycyjnie

rockowe, jakby wyjęte z komercyjnego

amerykańskiego radia

lat 70., (ewentualnie rolling-stonsowskie)

ballady "I'll Be Lovin' You"

i "Run Baby Run", a także nie

mniej old schoolowe, słodkie

wstawki w "Only Lonely Paradise".

Czasami jednak zdarza im się stosunkowo

mocno dorzucić do pieca.

"Breaking Out" mogłoby znaleźć

się w repertuaże W.A.S.P., natomiast

"Fire And Fire" to krzyżówka

ugrzecznionego Maltese Falcon z

Guns'N'Roses. "Hey Get Out" jest

wprawdzie balladą, ale pokazującą

ostre pazurki, zwłaszcza ze względu

na chóralne skandowanie na tle

zdecydowanego podkładu rytmicznego

(najlepsze lata Scorpions?).

Najbardziej rozpędzonym numerem

w zestawie okazuje się "T.N.T

(Dynamite)", który stylistycznie

pasowałby do Enforcer. Ostatni

kawałek "Wake Me Up" puszcza

oko do Judas Priest "Turbo", a to

dlatego, że zespół bawi się tam elektronicznie

generowanymi rytmami.

Jeśli podejdziemy do niego z

odpowiednim dystansem, to wypada

on zabawnie. Warto sprawdzić

omawiany album, bez spinania się,

za to dla gwarantowanego relaksu.

(4)

Sam O'Black

The Harps - Love Strikes Doves

2021 Sleaszy Rider

O istnieniu Andry Lagiou dowiedziałem

się przypadkiem, kiedy

YouTube podsunął mi jej świetne

wykonanie "Burn" Deep Purple

podczas przesłuchań w ciemno

greckiej edycji programu "The

Voice of...". Później skojarzyłem,

że śpiewała też gościnnie na "Pawn

And Prophecy" Mike LePond's

Silent Assassins; kiedy więc zobaczyłem

jej nazwisko w składzie zespołu

The Harps nastawiłem się

na coś dobrego i w żadnym razie

nie były to złudne nadzieje. "Love

Strikes Doves" to generalnie klasyczny

hard rock, powrót do czasów

największej świetności takich

zespołów jak Black Sabbath czy

Rainbow, ale i mniej obecnie znanych,

pokroju Spooky Tooth czy

Babe Ruth ("Immortal Soldier",

"Pink Palm Tree", "Wireflame",

"Red Line"). Lagiou doskonale odnajduje

się w tej konwencji, śpiewa

wyraziście, ostro i z dużą klasą. Ma

zresztą nieliche wsparcie, bowiem

sesyjnie The Harps wzmocnili:

wspomniany już Mike LePond,

wybitny basista, gitarzysta Collibus

Stephen Platt i klawiszowiec

zespołu Uli Jon Rotha Corvin

Bahn. Jego partie wysuwają się na

plan pierwszy w klimatycznym,

balladowym openerze "Lovecircle",

w równie delikatnym, wieńczącym

płytę "Blue Lovecircle" czy w "Vunerably

In Love", w którym słychać

i fortepian, i Hammondy. Miarowy

"Bloody Sun" dopełniają z kolei

wejścia fletu, a "Walked On A

Street" ma w sobie coś z bluesa,

nieodległego przecież od ciężkiego

rocka przełomu lat 60. i 70. W

tych lżejszych utworach wokalistka

również wypada znakomicie, a

"Love Strikes Doves" broni się

zarówno jako całość, jak też za

sprawą pojedynczych utworów. (5)

Wojciech Chamryk

The Skull - The Endless Road

Turns Dark

2018 Tee Pee

Przeminął niedawno nie pierwszy i

nie ostatni etap cyklu "(…) życie -

śmierć - życie - śmierć - życie (…)"

dla chwalebnego Erica Wagnera.

W jego ostatni album studyjny

wsłuchiwałem się namiętnie

zwłaszcza w okresie, gdy The

Skull występowało na berlińskiej

edycji Desertfestu 2019. Pamiętam

to jako wywołujące silne przeżycia

dzieło kultowej a jednocześnie

undergroundowej kapeli, złożone

z ośmiu stylowych utworów,

trwające trzy kwadranse i wykraczające

daleko ponad moje aktualne

potrzeby estetyczne. Obecnie

chętnie do tego longplay'a wracam,

wspominając Erica Wagnera.

Uważam, że odszedł on w wysokiej

formie artystycznej, dysponując

dobrym głosem i reprezentując

znakomity styl. Chciałbym wierzyć,

że osoby znające Erica osobiście

podzielają moją opinię, ale o

tym przekonamy się tak naprawdę

dopiero wtedy, gdy usłyszymy zapowiadany

na 2022 roku jego solowy

album. Dopóki do tego dojdzie,

Czacha "Niekoncząca się

Droga Przechodzi w Mrok" pozostaje

idealnym zwieńczeniem

RECENZJEG 193


wagnerowskiego dorobku muzycznego.

Utwór tytułowy rozpoczyna

płytę konkretnie - od razu słyszymy

świetny riff, silny groove i

ten jedyny w swoim rodzaju, nawiedzony

a przy tym dojrzały i

przekonujący głos. Klimat łączy

dwie pozornie sprzeczne cechy, z

jednej strony będąc kusząco złowrogi,

ale też autentycznie wyluzowany;

to trochę tak, jakby diabeł

wyszedł na przerwę zaciągnąć się

szlugiem i popatrzeć na przypadkowo

przechadzających się po parku

młodzieńców. "And so the endless

road turns dark / In all four corners of

the park / One by one they will be done

/ Walk with me to the sun" (wolne

tłumaczenie: "No więc niekończąca

się droga przechodzi w mrok / we

wszystkich czterech krańcach parku

/ załatwią się jeden po drugim /

Ty lepiej chodź ze mną ku słońcu").

A gdy już zbierze swą grupkę

chętnych, wyzna im, po co się zebrali:

"We are gathered here today / to

mourn a fate unkind" (wolne tłumaczenie:

"zebraliśmy się tu dziś / by

opłakiwać zły los"). Nic dziwnego,

to już było wiadomo wcześniej, tylko

że nie wszyscy metalowcy słuchali

uważnie tekstu od samego

początku, ha! "Ravenswood" sprawia

wrażenie szybszego, może dlatego,

że ktoś tam chce się uwolnić

ze strachu przed ciemnymi i gniewnymi

niebiosami oraz jak najszybciej

znaleźć się z dala od żerujących

na padlinę kruków. "Breathing

Underwater" to wyznanie skruchy

grzesznika przed samym Bogiem,

choćby jedynym grzechem

miał być grzech pierworodny a każdy

krok poczyniony za życia świadomie

wieść ku światłu. Na końcu

słyszymy jednak sugestię "it was my

saddest song" / "to była moja najsmutniejsza

pieśń" - czyżby Eric Wagner

miewał wątpliwości odnośnie kwestii

wiary, życia i śmierci? Możliwe,

ale odbieram to raczej jako wskazówkę

dla słuchaczy, aby zauważyli,

że to największy paradoks ukazany

na longplay'u. "The Longing"

wyraźnie zdradza natomiast odczucie

tęsknoty za połączeniem się

z duchem zmarłego towarzysza.

Paradoksalnie, właśnie dlatego, że

zawsze istnieje możliwość połączenia

się z osobą po drugiej stronie,

nie ma potrzeby, aby kogokolwiek

opłakiwać - takie połączenie jest

jak najbardziej osiągalne na płaszczyźnie

emocjonalnej, podczas

snu. Czymże jednak jest snem?

Czy tylko kilkugodzinnym okresem

pomiędzy wieczorem a porankiem,

a może też dłuższy okres

pomiędzy jednym ziemskim wcieleniem

a kolejnym ziemskim wcieleniem,

po reinkarnacji? "So you see

there's no need to weep for me / before I

go to sleep I pray / All that's in my

heart be with me still / As I slowly die

today" (w wolnym tłumaczeniu:

"Więc widzisz, nie ma potrzeby po

mnie płakać / Modlę się zanim iść

do łóżka spać / Wszystko co tkwi w

moim sercu nadal pozostaje we

mnie / Wtedy gdy z wolna usypiam").

Liryki następnego na płycie

utworu "From Myself Depart" brzmią

bardzo poetycko; rozumiem je

jako ujęcie kategorii "prawda",

"kłamstwo" w kontekście życia

doczesnego sprowadzonego do snu

na jawie. "Who has made you bitter

makes me wise / Once before my dying

eyes" (w wolnym tłumaczeniu: "Ten

kto uczynił twoje życie kwaśnym

jednocześnie uczynił mnie mądrzejszym

/ Ale dopiero tuż przed

śmiercią"). Tyle okrutnego kłamstwa

tkwi w doczesnych ludzkich

żywotach, że śmierć wydaje się powrotem

do jedynego stanu wolnego

od słyszenia kolejnych kłamstw.

Do kłamstw dochodzi tylko podczas

snu na jawie zwanego życiem.

"As The Sun Draws Near" został

opatrzony fajnym videoclipem z

autentycznymi ujęciami koncertowymi

The Skull. Naszemu bohaterowi

więdły nie tylko uszy od

kłamstw, ale też oczy od sztucznego

blasku, gdy stwierdzał:

"Lately I've been trying to stay alive /

Behind these tired eyes / Can hardly

wait for a different view / Nothing but

blue skies" (wolne tłumaczenie:

"Ostatnio usiłuję pozostać żywym /

Pomimo zmęczonych oczu / Ciężko

czeka mi się na prawdziwy

obraz świata / Póki co jedyne co widzę

to niebieskie niebo"). Prawdopodobnie

chodzi o nadmierną

ekspozycję na sfałszowane widoki,

zdjęcia oraz filmy w social mediach,

których przeglądanie odbiera

wolę do życia tym, którzy - podobnie

jak Eric - nienawidzą kłamstwa,

kiczu i fałszu. Sam utwór

wypada tak sobie, przeciętnie (z

premedytacją?), zwłaszcza w kontekście

kolejnego numeru "All

That Remains (Is True)", w który

naprawdę cały zespół włożył

mnóstwo szczerego uczucia. "O

Lord / Please take my soul / Take me in

your arms / Rest assured / And as I

lay, lay me dawn / To sleep throught

the night / Forever in your heart / All

that remains is true" (wolne tłumaczenie:

"O Boże / Proszę odbierz

moją duszę / Weź mnie w swą opiekę /

Abym spoczął w pokoju / A kiedy już

leżę to czuwaj abym leżął / Śpiąć całą

noc / Na wieki w Twoim sercu /

Wszystko co pozostaje jest nareszcie

prawdą"). Komentarz zbędny.

Ale to nie koniec. Zapętlamy do samego

początku konceptu. Powracamy

do tych samych wersów,

które już słyszeliśmy na początku

całego albumu. Oto bowiem w

"Thy Will Be Done" zmarły reinkarnuje,

rodzi się na nowo, zaczyna

naukę życia od nauki oddychania

i przekonuje, że droga przechodząca

w mrok naprawdę jest drogą

niekończącą się. (6)

Sam O'Black

The Vicious Head Society - Excition

Level Event

2021 Self-Released

Trudno nie docenić ogromu pracy

włożonego przez Grahama Keane'a

podczas tworzenia i nagrywania

tej płyty, ale drugi album The

Vicious Head Society nie jest niczym

szczególnym. To progresywny

metal jakich wiele: niezbyt porywający,

często co najwyżej poprawny,

co doskwiera tym bardziej,

że sporo na tej płycie naprawdę

długich kompozycji. 10-minutowy

tytułowy opener jest nawet

ciekawy, ma symfoniczne akcenty,

a lider okazuje się nie tylko niezłym

gitarzystą, ale również klawiszowcem.

Wygląda jednak na to,

że Keane rzucił na początek to, co

miał najlepszego, bo z każdym kolejnym

utworem napięcie słabnie,

zaś na wysokości kolejnego kolosa

"Judgement" robi się już po prostu

nudno, mimo orientalno-etnicznych

akcentów w warstwie rytmicznej,

a nawiązanie do King

Crimson też za bardzo pachnie

plagiatem. Oczywiście są tu tak

zwane "momenty", jak instrumentalny

"YP138" czy zróżnicowany,

również pod względem wokalnym

(growling, czysty śpiew, patetyczny

chór) dwuczęściowy "Hymn

Of Creation", ale raczej nie będę

wracać do tej płyty. (3,5)

Wojciech Chamryk

The Vintage Caravan - Monuments

2021 Napalm

Basista Hot Breath, Anton Frick

Kallmin, zwrócił mi uwagę podczas

wywiadu, że powinienem zainteresować

się The Vintage Caravan,

skoro zarówno oni, jak i ja,

pochodzimy z Islandii. "Monuments"

to wprawdzie inny album

od (słusznie) zachwalanego w

ostatnim HMP Kruka "Be There",

ale myślę, że oba wydawnictwa

mogą przypaść do gustu tej samej

grupie odbiorców. Zawierają bowiem

hard rock brzmiący świeżo,

żywo i aktualnie, choć nawiązujący

do tradycji gatunku. Oba prezentują

też mnóstwo zajefajnych partii

instrumentalnych. Interesujące, że

stronka music-map.com wskazała

na bliskie podobieństwo The Vintage

Caravan do Dead Daisies -

to nie tylko ma sens stylistycznie,

ale też obie kapele stoją na tym

samym poziomie wykonawczym.

Pomimo podbasowanego brzmienia,

"Monuments" nie brzmi natarczywie,

lecz właśnie przyjemnie.

Przypisuje się mu niekiedy łatkę

"heavy psych", ale to chyba raczej

ze względu na wyraźne korzenie

bluesowo-proto-metalowe, bo zawartość

tej płyty nie mogłaby płynąć

bardziej "normalnie". Tak mi

się przynajmniej wydawało, dopóki

nie sprawdziłem videoclipu do

"Crystallized". Vikingowie świetnie

tam się bawią, żartują z zakopywaniem

się po szyję w czarnej plaży

na tle słonecznych islandzkich krajobrazów,

rozpalają ognisko wewnątrz

ciemnych jaskiń, zapuszczają

w głąb wodospadu, walczą z

trollami, by w końcu... ściągnąć

gogle VR (okulary wirtualnej rzeczywistości).

Ogłuszeni szaleństwem

odchodzą z zajmowanej części

siedziby Opery Narodowej

Harpa, ale po drodze mijają ich

muzycy Volcanova (sprawdźcie

recenzje w tym samym numerze

HMP), którzy po chwili sięgają po

te same gogle. Wesoło. Wracając

do "Monuments", przyznam, że

udało im się osiągnąć dwie rzeczy -

być łatwymi w odbiorze plus cieszyć

się swobodnymi improwizacjami

na prawdziwych instrumentach.

Świadczą o tym najdobitniej

takie numery jak "Forgotten" czy

też "Torn In Two". Magiczne sola

oraz motywy balladowe przewijają

się zresztą przez całą długość albumu.

Z bardziej zwartym "Said &

Done" kontrastuje niestety rozlazłe

i niepasujące do reszty "Clarity".

Szkoda, że tak zakończono cały

longplay, bo sam utwór działa jak

relaksujący masaż uszu, ale niweczy

pieczołowicie konstruowaną

spójność materiału. Mogliby przynajmniej

opatrzyć go gwiazdką

oraz dopiskiem "bonus". Nie rozstrzygnę,

czy "Monuments" to najlepszy

album w dyskografii The

Vintage Caravan, ale z pewnością

dostałem ochoty na więcej i tego

samego życzę wszystkim słuchaczom.

PS: Skoro oni zakończyli

nieodpowiednio, to i ja dodam coś,

co mógłbym już sobie darować.

Okładka wygląda jak sejm postawiony

na mchu i obserwowany na tle

zorzy polarnej. But... "This One's for

You". Skál! (4)

Sam O'Black

The Wring - The Wring Project

Cipher

2021 Self-Released

Do nagrania drugiej płyty The

Wring gitarzysta Don Dewulf

zwerbował nader zacnych gości.

Śpiewa więc Marc Bonilla, znany

ze współpracy z Keithem Emersonem

czy Glennem Hughesem, za

perkusją zasiadł Thomas Lang

194

RECENZJE


(Robert Fripp, Peter Gabriel), a

ścieżki basu nagrali Jason Henrie i

Bryan Beller (Joe Satriani, Steve

Vai). Taki skład nie mógł więc popełnić

czegoś zwyczajnego i banalnego,

"The Wring Project Cipher"

to progresywne, dopracowane

granie. Ciekawe jest to, że lider nie

zamierzał tworzyć epickich, kilkunastominutowych

kolosów; na ten

materiał składają się zwykłe, chociaż

urozmaicone piosenki, trwające

najczęściej w granicach czterech

minut. Dlatego całość "The

Wring? Project Cipher" zamyka

się w niecałych 30 minutach, potwierdzając

zarazem, że liczy się

treść, nie forma. Najbliżej tym

utworom do dokonań Rush, przywoływanym

zresztą przez recenzentów,

ale porównania do Fates

Warning czy Queensryche są już

chybione, bo The Wring brzmią

znacznie lżej, bez tego całego, metalowego

sztafażu. Dewulf w każdej

kompozycji potwierdza, że gitarzystą

jest wybornym (w jednym

utworze wspiera go Jason Sadites),

a opener "The Light", instrumentalny

"Cipher" czy "Steelier" to prawdziwe

perełki - warto pochylić się z

większą uwagą nad tym albumem.

(4,5)

Thy Row - Unchained

2021 Rockshots

Wojciech Chamryk

Heavy rock ma się nieźle, wciąż

powstają młode zespoły, zafascynowane

ciężką muzyką z lat 70. i

80. Jednym z nich jest fiński kwintet

Thy Row, debiutujący właśnie

albumem "Unchained". To ze

wszech miar udana i do teg urozmaicona

płyta. Heavy metal, hard

rock, hard'n'heavy - jak zwał tak

zwał, istotne jest to, że Mikael Salo

i spółka grają naprawdę na poziomie

i z ogromną werwą, po prostu

od serca. Zaczynają od singlowego,

skocznego i dynamicznego

"Road Goes On" z melodyjnym refrenem,

poprawiają zadziornym

"The Round" z gościnnym udziałem

Teemu Mäntysaari, gitarzysty

Wintersun oraz nośnym, totalnie

ejtisowym, tytułowym "Unchained"

- lepszego początku płyty

nie można sobie wymarzyć. A dalej

wcale nie jest gorzej, za sprawą

choćby surowego, miarowego "Horizons",

zróżnicowanego "Hidebound"

z wokalnym udziałem Ilji

Jalkanena i gitarowym Bena Varona,

który udziela się również w

klimatycznej balladzie "Down On

My Knees". No i finał: trzyczęściowa,

rozbudowana kompozycja

"The Downfall", hard rock w

trzech, nader odmiennych odsłonach,

zatytułowanych "Killing All

Inside", "Beyond Reason" i "Fragments

Of Memory" - nawet nie tyle,

że warto, "Unchained" trzeba posłuchać.

(5)

Wojciech Chamryk

Timo Tolkki's Avalon - The

Enigma Birth

2021 Frontiers

Wygląda na to, że projekt Avalon

jest obecnie jedyną formą aktywności

byłego gitarzysty Stratovarius,

skoro ostatnią płytę solową

wydał kilkanaście lat temu, a jego

inne projekty również milczą. Ale

może to i lepiej, bo dzięki temu

Tolkki zdołał przygotować najciekawszy

materiał sygnowany tą

nazwą, może nawet najlepszy w już

blisko 10-letniej karierze Avalon.

To rzecz jasna wciąż symfoniczny

power metal, ale brzmiący świeżo,

skrzący się od pomysłów - znacznie

lepszy od drugiej płyty "Angels Of

The Apocalypse". Tu nie ma mowy

o sztampie czy nudzie, lider solidnie

popracował na kompozycjami

i aranżami, a do tego - jak to ma

w zwyczaju - zaprosił nader zacnych

i licznych gości. Caterina

Nix czy Fabio Lione śpiewali już

na pierwszej płycie Timo Tolkki's

Avalon, teraz też wiele wnoszą do

"I Just Collapse", "Memories",

"Dreaming" i "Without Fear". W

"Memories" udziela się również

Brittney Hayes (Unleash The

Archers), dająca też popis w balladzie

"The Fire And The Sinner" -

Tolkki naprawdę ma wyczucie kogo

i w jakiej roli obsadzić, żeby

wokale pasowały idealnie do danej

kompozycji. Udała mu się ta sztuka

nawet z Jamesem LaBrie, który

nie jest już przecież w najwyższej

formie, a w popowym "Beautiful

Lie" radzi sobie bez zarzutu.

Warto też zwrócić uwagę na fakt,

że lider nader oszczędnie dozuje

solówki, ale jak już się na nie decyduje,

to nie ma zmiłuj, tak jak na

przykład w "Another Day". Cieszy

więc, że ten utalentowany muzyk

wrócił do twórczej formy i najwyraźniej

przeżywa drugą młodość -

oby ten stan rzeczy utrzymał się

jak najdłużej. (5)

Wojciech Chamryk

Todd Michael Hall - Sonic Healing

2021 Rat Pak

Kto kojarzy Todda Michaela Halla

z Riot V, zaś Kurdta Vanderhoofa

z Metal Church, ten może

czuć się lekko zawiedziony po zapoznaniu

się z "Sonic Healing".

Głównie dlatego, że album ten nawiązuje

do komercyjnego, amerykańskiego

hard rocka (ZZ Top,

Survivor, Aerosmith), zamiast do

US power metalu. Niemniej, zagrane

jest to profesjonalnie, szczególnie

wokale, także jak ktoś to lubi,

to mu się spodoba. Mnie na początku

męczyły te wszystkie namolne,

ciężkostrawne, niezgrabne

melodie, tak jakby sekcja instrumentalna

miała kłopot z nadwagą,

a komuś myliła się masywność z

wydętym żołądkiem (beknięcie).

Po części dotyczy to całej dyskografii

Metal Church, ale "Sonic

Healing" muli jeszcze bardziej (ale

mi się chepło!), co jest tym bardziej

dostrzegalne, że wokal Todda

brzmi czyściutko i lekko. Sporo

wysiłku kosztuje aktywne śledzenie

każdego detalu od początku do

końca płyty. Utwór "Let Loose Tonight"

wypada na tym tle jak szalony

rock'n'roll. "Overdrive" z pozoru

przypomina Judas Priest "Sin

After Sin", ale to ze względu na

"Let Us Prey / Call For The Priest",

który nie miał nigdy szans stać się

szlagierem. Usuńmy fajną perkusję

i głos z przebojowego "Like No

Other" a poczujemy gwałtowną potrzebę

dopracowania gitar. Kurdt

prawdopodobnie chciał bardziej

wykazać się żwawą energią w

"Somebody's Fool", a wyszło mu coś

na kształt ścieżki dźwiękowej do

"Kevin Sam W Rockowym Domu".

Najbardziej banalnym, nużącym

i niepotrzebnym wydaje się

"The Other Side". Za to "Not With

A Sword" pasowałoby rytmicznie

do Metal Church "The Dark" i

chyba ta kompozycja nie wymagałaby

wielu zmian, aby się wśród

tamtej setlisty odnaleźć. W ogólnym

rozrachunku, album brzmi

mdło. Zupełnie inaczej sprawa wygląda,

kiedy słuchamy całości w

tle, wtedy łatwiej się przyzwyczaić,

dostroić ucho do takich częstotliwości.

Z czasem wchodzi coraz lepiej,

a to akurat ważne. Jak można

się domyślić (lub wyczytać z wywiadu),

założeniem muzyków było

przekazanie fanom pozytywnych,

kojących wibracji, tak aby przynajmniej

na chwilę oderwali się od

otaczającego negatywizmu - szacun

za takie podejście. Jak sobie teraz

pomyślę o zespolikach tępo łojących

hardcore / cross over, to cieszę

się, że tutaj jestem atakowany

właśnie takimi, a nie innymi harmoniami.

W porównaniu do znanych

mi albumów z klasycznym

rockiem, całość "Sonic Healing"

wypada w miarę w porządku, ale ta

stylistyka do przeszłości wcale nie

należy. Wręcz przeciwnie. Wciąż

oczekiwanie na premiery takich

longplay'ów może ekscytować. Ciekawe,

co tam wkrótce D.D. Verni

wymodzi na "Cadillac Band" - nie

zdziwiłbym się, gdybym całkiem

zapomniał o "Sonic Healing" po

ukazaniu się solowego krążka założyciela

Overkill. (3.5)

Triton Devs - Stay Alive

2021 Rockshots

Sam O'Black

Triton Devs łączą na "Stay Alive"

tradycyjny hard'n'heavy z nowoczesnym

sznytem. Nie mam pojęcia,

czy coś takiego jest akurat modne

wśród użytkowników serwisów

streamingowych, albo grupa próbuje

kreować jakieś nowe trendy.

Wiem za to, że jako całość "Stay

Alive" nie broni się nawet w najmniejszym

stopniu. Blacky Lee

Stone, lider tej grupy, zdecydowanie

przesadził, przechodząc ze

skrajności w skrajność, czasem

nawet w obrębie jednego utworu.

Dlatego takie "The Show" (miks

klasycznego metalu przełomu lat

70./80. i ekstremalnego) oraz

"Summer Day" (elektronika, plastikowy

sound i klimaty funky) są

wyjątkowo niespójne, sprawiając

wrażenie zlepku przypadkowych

pomysłów, a nie dopracowanych,

zwartych kompozycji. Z kolei "This

Summer Day" to właściwie pop, ale

taki najgorszej kategorii - kudy mu

do AOR lat 80., który pojawia się

w niektórych recenzjach w odniesieniu

do zawartości "Stay Alive".

"Metallus", zgodnie z tytułem jest

mocniejszy, ale wokalny duet czysty

głos/ryk to kolejny dysonans,

mimo świetnych solówek. Akurat

popisy Stone'a są najmocniejszym

punktem tej płyty ("Hell's Fest",

kolejny instrumental "Magic Rainbow"),

Mike Terrana wiadomo, to

też klasa, ale cała reszta... (1)

Turbulence - Frontal

2021 Frontiers

Wojciech Chamryk

Co powiecie na prog z pogrążonego

w chaosie Libanu? Ciekawe, prawda?

Pierwsze moje skojarzenie - po

zobaczeniu okładki i tytułu Turbulence

"Frontal" - odnosi się do

RECENZJE 195


podwójnej eksplozji w Bejrucie 4

sierpnia 2020 roku. W jej wyniku

śmierć poniosło 207 osób, rannych

zostało 7500 a 300 000 ludzi straciło

dach nad głową. Tamtejszym

mieszkańcom już wcześniej brakowało

podstawowych środków do

życia a ulice regularnie blokowały

demonstracje. Dostęp do elektryczności

nie był czymś oczywistym.

Dlatego fakt ukazania się solidnej

płyty metalowej z Libanu świadczy

o harcie ducha i zasługuje na naszą

uwagę. Tematem konceptu lirycznego

Turbulence "Frontal" jest

jednak jeszcze coś innego. Mianowicie,

wszystkie teksty opowiadają

prawdziwą historię robotnika budowlanego

Phineas Gage, który

przeżył przebicie czaszki przez żelazny

pręt podczas wypadku. Stracił

czoło, zmienił się fizycznie i

psychicznie, ale przeżył. Niezależnie

od przedstawionych okoliczności,

muzyka sama się broni.

Tych osiem utworów nie poraża

innowacją, w żaden sposób nie

próbuje redefiniować gatunku, ale

dobrze brzmi i nadaje się do posłuchania

któregoś deszczowego wieczoru.

Są długie, ale to spoko, bo

lekko płyną. Czasami bywają agresywne

i mechaniczno-szorstkie

(prawie Meshuggahowa końcówka

"Crowbar Case"), innym razem

rzewne. Najbardziej podoba mi się

swoista, emocjonalna tkliwość zaklęta

w artystycznej melodyjności,

nadająca muzyce życiowego pulsu;

tkliwość niebanalna, bo jej wibracje

pogłębiono złożonymi, instrumentalnymi

improwizacjami, ale z

zachowaniem spójnego tonu. Numetalowy

growl na samym początku

"Ignite" zakłóca nastrój, ale

poza nim Omar El Hage wybija

się dojrzałym rozmantyzmem śpiewania,

zupełnie tak jak Ray Alder

w swych magicznych momentach.

Co nietypowe, najbardziej zachwycił

mnie jednak klawiszowiec

Mood Yassin. Aranże brzmią o

niebo lepiej właśnie dzięki jego

wszechstronnej grze. Zaprezentował

także wspaniałe sola - sprawdźcie

jego nieziemski duet z gitarzystą

Alainem Ibrahim w "Faceless

Man". Mood często dominuje w

głównych partiach utworów i fajnie,

że to robi (zwłaszcza w "Perpetuity").

To jemu zawdzięczamy

sprawne przeskoki w "A Place I Go

To Hide" pomiędzy natarczywymi

łamańcami rytmicznymi a relaksującymi

fragmentami balladowymi

(miejsce, w którym bohater konceptu

doznaje ukojenia przed własną

psychiką). Nie zdziwiłbym się,

gdyby maczał on palce w programowaniu

partii perkusji (niestety

potraktowana w pełni syntetycznie;

zdaje się że perkusista Sayed

Gereige odszedł z zespołu i nie brał

już udziału w sesji). W pewnym

momencie zapominam, że słucham

albumu z Libanu. Jak dla mnie,

nowy Turbulence stoi na poziomie

kontynuatorów amerykańskiej

szkoły progresu, ewentualnie niewiele

mu do nich brakuje. Jako

właściwą wizytówkę zespołu polecam

(trwający niewiele ponad dwie

i pół minuty) przerywnik "Dreamless",

dlatego że krótko pokazuje

on to, co w moim odczuciu najlepsze

na omawianym LP. Alternatywnie,

na YouTube można znaleźć

oficjalny teledysk do "Madness

Unforeseen" (z udziałem profesjonalnych

aktorów) oraz lyric video do

"Ignite". Jeśli Wam to odpowiada,

rozważcie wsparcie Libańczyków

poprzez zakup ich muzyki w fizycznej

postaci. (4.5)

U.D.O. - Game Over

2021 AFM

Sam O'Black

Właśnie zdałam sobie sprawę, że w

krótkim czasie recenzuję już trzecią

płytę Udo. Najpierw była to

płyta z orkiestrą, później pandemiczna

koncertówka i teraz regularna

płyta. Mimo budzącego grożę

tytułu, Udo nie tylko nie zamierza

się żegnać ze sceną, ale i nader

owocnie wykorzystuje czas, w którym

nie można w pełni grać koncertów.

I choć wokalista poszalał

sobie z różnymi stylami na krążku

z orkiestrą, na "Game Over" w

większości wrócił do tego, czego

chyba wszyscy oczekujemy od płyt

U.D.O. Każdy, kto zna krążki

wokalisty, bez problemu wyobrazi

sobie zawartość "Game Over". Jak

zawsze jest trochę acceptowo-pełzających

intr, trochę wyrazistej gitary

w stylu Wolfa Hofmanna i

więcej niż trochę znaku rozpoznawczego

U.D.O. czyli chóralnych

melodyjno-skandowanych refrenów.

Na krążku są cztery bardziej

energiczne kawałki: "Fear Detector",

"Prophecy", "Metal Damnation"

i "Like a Beast", dwa utwory

czerpiące z hard'n'heavy - "I see

Red" i "Kids and Guns". Są też dwa

kawałki, które przez swoje popowe

inklinacje brzmią jak echo po pracy

przy płycie z orkiestrą, to lekki

"Unbroken" i ballada "Don't Wanna

Say Goodbye". Pozostała część płyty

to kawałki utrzymane w średnim

tempie, niekiedy bardzo po

"udowemu" kroczące. Płyty słucha

się z przyjemnością - każdy fan

U.D.O. poczuje się swojsko słuchając

"Game Over". Ja też tak się

czuję. Wiem jednak, że to nie to

samo, co "Holy" czy "Man and

Machine". Przuznam, że wolałam,

kiedy Udo te swoje luźniejsze kawałki

ubierał w żartobliwy swing

(pamiętacie na pewno "Trainride in

Russia" lub "Cut me Out"), niż w

hard rocka. Nie pasują mi też te

lżejsze kawałki, które podejrzewam

o poorkiestrowe echo (choć

sama płyta z orkiestrą jest świetna

- nie bez kozery Udo wolał jej nie

wydawać pod szyldem U.D.O.),

wśród energicznych kawałków nie

każdy jest killerem (o takim "Back

Off" z "Holy" to możemy sobie tylko

pomarzyć). Jeśli zaś chodzi o

kawałki z puli średnich temp, te

najlepsze wylądowały na początku

płyty - "Holy Invaders", "Empty

Eyes". Co ciekawe, właśnie do tej

kategorii kawałków należy też singiel

promujący płytę - hymniczny

"Metal Never Dies". Niestety w tej

kategorii część kawałków cechują

aż nadto melodyjne refreny. Jednym

zdaniem "jest jak dawniej,

tylko słabiej". To oczywiście nie

kwestia "Game Over" tylko ogólny

trend płyt U.D.O., które z jednej

strony zachwycają stałością stylu, a

z drugiej nie są tak dobre, jak jego

płyty sprzed około 20 lat. (4)

Strati

Vexillum - When Good Man Go

To War

2021 Scarlet

W ostatnich kilku latach Vexillum

jakby stracili tempo, zdołali jednak

w końcu nagrać i wydać następcę

"Unum" z 2015 roku. I fajnie, bo

siarczystego, dobrze zagranego power/folk

metalu nigdy za wiele, a

Włosi są w tej stylistyce naprawdę

nieźli. Singlowe utwory "Sons Of A

Wolf" i tytułowy pokazują zespół

w nieco bardziej melodyjnej odsłonie;

szczególnie ta druga kompozycja

jest nad wyraz chwytliwa. Zespół

jednak w żadnym razie nie

idzie na łatwiznę: płytę otwiera

długaśny, trwający ponad 11 minut

i zróżnicowany utwór "Enlight

The Bivouac", mamy tu też kompozycje

ostrzejsze (mocarny "The

Deep Breath Before The Dive",

"Last Bearer's Song") czy zorientowane

bardziej folkowo ("Flaming

Bagpipes", "The Tale Of The Three

Hawks"). Czymś więcej niż ciekawostką

jest też finałowa, zaśpiewana

po włosku, klimatyczna ballada

"Quel Che Volevo", zresztą woka lista

Dario Valessi jest bardzo mocnym

punktem Vexillum, co nader

dobitnie potwierdza choćby w "Voluntary

Slaves Army" czy "Prodigal

Son". (4,5)

Wojciech Chamryk

Volcanova - Radical Waves

2020 Believe Music/The Orchard Music

Ciężcy jak Electric Wizard, rozpędzeni

jak Airbourne, bezkompromisowi

jak Motörhead, brudni jak

Brand New Sin, wyluzowani jak

Corruption, radykalni jak Sleep -

takimi, w moim odczuciu, definiują

się Islandczycy z Volcanova na

swym debiucie "Radical Waves".

Skądinąd wiemy, że podążają tym

kierunkiem konsekwentnie, więc

śmiało możemy uznać omawiany

longplay za ich wizytówkę. Zawiera

on intro oraz dziewięć konkretnych

strzałów w dziesiątkę. Ich

energię tak skutecznie uchwycono,

że kawałki aż nią kipią, także nikt

nie powinien mieć wątpliwości, że

owi młodzi Vikingowie naprawdę

to czują, a nie tylko odgrywają jakieś

tam retro. Okładka może mylić,

bo ani to punk, ani surfer rock.

Po prostu dobrze znany stoner

rock/metal, ale zagrany przekonująco

i pomysłowo, z zapałem. O

przynależności gatunkowej świadczą

dobitnie takie przesiąknięte

psychodelią motywy, jakie słyszymy

np. w "Stoneman Snowman".

Ten utwór nadaje przy okazji dodatkowej

dynamiki następującemu

po nim hicie "Sushi Sam", w którym

perkusista Dagur Atlason

przechodzi samego siebie a basista

Thorsteinn Árnason wraz z gitarzystą

Samúel Ásgeirsson sprawnie

mu wtórują. Na koncercie widziałem,

że oni to grają jak metalowi

wariaci, w jak najbardziej

pozytywnym znaczeniu. Tą parę

utworów można sobie skojarzyć z

parą Motörhead "Capricorn" / "No

Class", i to na sterydach. Podobny

kontrast uchwycono na samym początku

"M.O.O.D", który ma w

sobie coś z Wagnerowskiego The

Skull - tylko jakoś Erica Wagnera

brakuje w dalszej części. Chłopaki

dzielą się śpiewaniem na spółkę;

dają radę, ale jednak sprawiają wrażenie,

jakby wokal był u nich drugorzędnym

dodatkiem. Zdecydowanie

ciekawiej dzieje się w warstwie

instrumentalnej. I właśnie dla

niej warto znaleźć trzy kwadranse

na uważnie wsłuchanie się w Volcanova

"Radical Waves". Wówczas

bardzo możliwe, że przypadnie

to Wam do gustu i na stałe

zagości w Waszych odtwarzaczach.

Jestem przekonany, że jeszcze nie

raz zaznam frajdę wysłuchania

omawianego materiału na żywo,

dlatego że w tej części świata mamy

tylko jeden kraj, jedno miasto i

jedną rozrywkową ulicę. W każdym

razie, Volcanova gra na wysokim

poziomie, oceniając obiektywnie,

niezależnie od miejsca, w

którym zechcecie się z nią zapoznać.

(4.5)

Sam O'Black

196

RECENZJE


Vulture - Dealin' Death

2021 Metal Blade

Niemcy są regularni jak mało kto,

mniej więcej co dwa lata podsuwając

fanom kolejny longplay.

"Dealin' Death" to ich drugi album

wydany przez Metal Blade, tak

więc włodarze tej wytwórni są pewnie

z osiągnięć Vulture zadowoleni.

Fani siarczystego speed/thrash

metalu starej szkoły również nie

będą tu mieli powodów do narzekań,

bowiem chłopaki nie stracili

formy i łoją nader konkretnie.

Akustyczno-syntezatorowe intro

"Danger Is Imminent" to typowa

zmyłka, bo po niecałej minucie

uderza "Malicious Souls", rasowy

heavy/speed w duchu lat 80. Później

jest już tylko szybciej i

ostrzej. Niekiedy co prawda lżej,

tak na modłę NWOBHM ("Star-

Crossed City") czy surowego, kontynentalnego

metalu ("Below The

Mausoleum", patetyczny "The

Court Of Caligula"), a szybki,

speedowy numer potrafi urozmaicić

balladowe zwolnienie ("Multitudes

Of Terror"), podstawą są jednak

utwory kojarzące się z Destruction

czy innymi mistrzami prawdziwego

metalu. Wśród nich wyróżniają

się "Count Your Blessings"

i "Flee The Phantom", a z tych nieco

bardziej melodyjnych singlowy

utwór tytułowy - ostry, ale też z

unisonami, solowymi popisami

obu gitarzystów i wyrazistym refrenem.

Pisząc o debiutanckim albumie

Niemców wspomniałem, że

nie jest to propozycja jakoś szczególnie

oryginalna, ale Vulture z

klasą i pasją nawiązują do najlepszych

metalowych wzorców z lat

80., tak więc warto się z "The

Guillotine" zapoznać. Przy okazji

"Dealin' Death" mogę to tylko powtórzyć,

dodając, że zespół gra teraz

jeszcze bardziej stylowo. (5)

Wojciech Chamryk

War Dogs - Die By My Sword

2020 Fighter

Nowa fala heavy metalu opiera się

wciąż na kilku tych samych mniej

lub bardziej znanych kapelach, jednak

na szczęście są wyjątki od reguły.

Panowie z hiszpańskiej formacji

War Dogs stawiają na granie

w stylu Omen i Manilla Road, a

więc z domieszką epic-powerowej

strony gatunku. Efekt jest jeszcze

ciekawszy, bo wokalista, Alberto

Rodriguez, brzmi jak wyciągnięty

z lat 90.-00., mogąc spokojnie

sprawdzać się w alternatywie,

grunge'u czy nowszych podgatunkach

(słychać kontrast nowoczesnej

linii wokalu z klasycznym riffowaniem,

np. w "Master of Revenge").

To nie powinno przeszkadzać

- tradycjonalistów może nieco zrazić,

osłuchanych głównie ze współczesnością

- przyciągnąć w nowe

muzyczne rejony. Szczególnie, że

w klasycznym graniu w stylu lat

80. też sprawdza się znakomicie -

dowodem niech będzie "Kill the

Past" - wypełniona po brzegi porządnymi

riffami, harmonizującymi

gitarami (w jednej z najlepszych

solówek na albumie) i…

właśnie partiami wokalu, które

także harmonizują. Tych, którzy

lubią sobie pokrzyczeć, ucieszy

krótki, szybki i na temat "Ready to

Strike" z agresywnymi chórkami w

refrenach. Fanów współczesnej sceny

heavy niech dodatkowo zachęci

fakt, że płytę zmiksował sam Olof

Wikstand, ale "Die By My

Sword" zdecydowanie nie jest kopią

Enforcera. "Skandynawski"

styl, jeśli chcemy go na siłę szukać,

będzie słyszalny w zaśpiewach o

stylistyce "battle hymnów" w stylu

"Last Rites" Omena (np. numer

otwierający album - "Die by my

sword"). Z kolei wspomniana Manilla

Road nie pozostaje tylko wymieniona

pośród inspiracji i nie

tylko duchem jest obecna na albumie

- zmarłemu w 2018r. Markowi

Sheltonowi poświęcono jeden

z kawałków, "The Shark" (w

nawiązaniu do pseudonimu pod

którym znany był muzyk). Do jego

wykonania War Dogs zaprosili

współczesnego wokalistę Manilli

Bryana Patricka. I chociaż wokal

przypomina partie z "Reach for the

Sky" Cloven Hoof, to instrumentalnie

wstęp utworu wyraźnie

nawiązuje do dorobku Manilla

Road - bardzo przypomina budową

"Necropolis". "He gave heavy metal

to the world" - śpiewa o Sheltonie

Patrick i nie da się nie przyznać

mu racji - od początku lat 80.

jego wkład w rozwój gatunku jest

bezcenny. Spuściznę słychać w całym

numerze - War Dogs zostawili

na tę okazję swoje najlepsze solówki.

Z robotą gitar mam jednak

pewien problem. Jednocześnie to

znakomicie riffujący w stylu Jake'a

E. Lee na "Bark at the Moon" gitarzyści,

z drugiej strony w solowych

partiach czasem brak im dobrego

pomysłu na frazę i wydają się czasem…

nie stroić (np. bridge w "Master

of Revenge" - o dziwo solówka

jest już zagrana bardzo porządnie).

O wiele silniejszym punktem jest

sekcja rytmiczna - bardzo dobrze

wypełniający przestrzeń perkusista

José V. Aldeguer i kreatywny basista

Manuel Molina (co za popis

w "Ready to Strike"!). Dość ciekawą

propozycją jest nawiązujący

nieco instrumentalnie do Kinga

Diamonda "The Lights Are On" -

mocno wyróżniający się na płycie

kawałek. Końcówka płyty jest

ogólnie rzecz biorąc ciekawsza, co

wpływa na odbiór całości - jak śpiewał

Rodriguez w jednym z numerów

"leave the past behind" - co było,

to było, a "Die By My Sword" jest,

całościowo, naprawdę niezłe. Przeszłości

gatunku nie trzeba jednak

zostawiać, a tak, jak robią to chłopaki

z Hiszpanii - czerpać z niej,

potrafiąc jednocześnie dodać coś

nowego. (4,5)

Wheel - Preserved in Time

2021 Cruz del Sur Music

Iga Gromska

Po 8-letniej przerwie, Niemcy z

Wheel przerwali milczenie i wypuścili

być może najlepszy krążek

w dotychczasowej karierze! Wyzwanie

było spore, bo po pierwsze

mamy do czynienia ze słynnym

testem trzeciego albumu, po drugie

(jak wyżej wspomniałem) z powrotem

po kilku latach. Muszę przyznać,

że z rozmowy jaką odbyłem

z Benjaminem Hombergerem nie

wynikało, aby w grupie dokonały

się przez ten czas jakieś znaczne

zmiany, a jednak słuchając "Preserved…"

mam nieodparte wrażenie,

że to trochę odmieniony zespół.

W porównaniu do poprzedniczek,

"Preserved…" jest przystępniejsza.

Więcej tu melodii i "zapamiętywalnych"

motywów, kompozycje

są bardziej zwarte i dojrzałe,

album wydaje się być bardziej zdecydowana,

"osiadły" w stylistyce.

Nie ma tu już zbytniego nawiązywania

do starszego grania spod

znaku wczesnego Sabbath czy

Pentagram, ani brzmienia nasuwającego

skojarzenia ze stonerem.

Brak też przesterowanych wokali i

growlowanych wstawek, które pojawiały

się na "Icarus". Mam wrażenie

że muzycy znaleźli chyba

stabilną przystań, w której czerpią

ze źródeł tradycyjnego, epickiego

doom w stylu Candlemass, Trouble

czy Solitude Aeturnus. Osobiście

najwięcej słyszę tu tych

ostatnich, pewnie dlatego, że głos

Arkadiusa Kurka nieodparcie

kojarzy mi się z Robertem Lowem.

Dodatkowo sporo tu melancholii,

znanej nam dobrze z takich

albumów jak "Into the Depths of

Sorrow". Z drugiej strony niektóre

riffy i orientalne melodie ("At

Night They Came upon Us",

"Daedalus") przynoszą bliskie skojarzenia

z zespołem Leifa Edlinga.

"Preserved…" to siedem rozbudowanych

kompozycji o śpiewnych

refrenach, klasycznych, masywnych

riffach i specyficznym nastroju.

Nie jest to typowa epickość, ani

w mistycznym stylu Candlemass,

ani barbarzyńskim na modłę Solstice.

Nie jest to też typowy "smutek"

charakteryzujący Solitude

Aeturnus. Jest tu za to dużo…

Kontemplacji? To chyba najlepsze

określenie jakie przychodzi mi do

głowy. Tak tekstowo, jak muzycznie

odnosimy wrażenie jakbyśmy

słuchali rodzaju przypowieści, rozważań

o przemijaniu. Co do samych

kompozycji trudno wyróżnić

tu poszczególne utwory. Cóż, nie

zabrzmi to być może specjalnie zachęcająco,

ale zasadniczo wszystkie

są w dosyć podobnym duchu.

Jednak w tym przypadku to niekoniecznie

wada. W dziwny sposób,

album ani nie przynudza, ani się

nie dłuży, a każdy z numerów zostawia

po sobie jakiś ślad. Subiektywnie

mogę powiedzieć, że najchętniej

wracam do wspomnianych

wyżej "At Night They Came upon

Us", podniosłego "Deadalus", niemal

balladowego "When the

Shadow Takes You Over" i trochę

bardziej marszowego "After All".

Summa summarum, dla fanów traditional

doom "Preserved…" to album,

który chyba nie może się nie

sprawdzić. Wszystkie składowe, od

riffów, przez kompozycje, na

atmosferze i produkcji skończywszy,

są zrobione wg najlepszych

przepisów. Jeśli tak ma wyglądać

obecne oblicze Wheel, to jestem

jak najbardziej za. (4,5)

Piotr Jakóbczyk

Wheel - Resident Human

2021 OMN Label Services

Hala islandzkiej Harpy wypełniła

się śmiechem tłumu, gdy Bruce

Dickinson przeczytał w grudniu

2018 moje pytanie: czy wierzysz w

istnienie zmiennokształtnych reptilian,

śpiewając "Snake eyes in heaven

- the thief in your head"? Ze względu

na rechot publiczności, Bruce

nie musiał już nic dodawać poza

"yeah". Tym razem, angielsko-fiński

Wheel na poważnie skomentował

kondycję ludzkości w kontekście

rzekomej pandemii rzekomego

wirusa, wskazując niebezpieczny

eksperyment medyczny

(szczepienie) jako nadzieję na

zakończenie politycznej narracji

marketingowej. Wykazali się odwagą,

mieszając propagandę mass

mediów w atmosferyczny prog

rock/metal. Przyznam jednak, że to

tylko jedna gafa, bo "Resident Human"

traktuje bardziej o ludzkiej

naturze w szerszym kontekście.

RECENZJE 197


No, jest jeszcze finansowany przez

Sorosa wątek Black Lives Matter,

ale z drugiej strony - podatność na

manipulację niedoinformowanym

tłumem należy od zawsze do natury

rasy ludzkiej. Autor liryków dodał:

"dobrze się stało, że wydanie tego

albumu przeciągnęło się w czasie, bo

dzięki temu napisałem lepsze teksty".

Lepsze od tekstów Daily Mail, no

może. Fani mieli Wheel "Resident

Human" nie tylko słuchać, ale też

o nim myśleć i dyskutować. Jeśli

komuś podniosło się ciśnienie, to

wcale nie przepraszam, tylko cieszę

się, że więcej niż jedna osoba reaguje

na przekaz Wheel. Wykraczanie

poza pospolitość uważam za jedną

z kluczowych cech sztuki rockowej

i metalowej. Oczywiście, czytałem,

jak podzielone są opinie

słuchaczy Wheel - niektórzy przywołują

tytuł ich debiutu z 2019r.

"Moving Backwards", inni interpretują

nazwę zespołu jako kręcenie

się w kółko. Ale nie brakuje też

głosów doceniających klimat, sekcję

rytmiczną oraz nowoczesne

brzmienie. Porównuje się ich do

Tool, ale też do Chevelle, Karnivool,

Soen. "Resident Human"

nie jest wcale długie (50 minut),

ale składa się z siedmiu utworów, z

czego trzy przekraczają dziesięć

minut. W akcji okazuje się to dość

wymagające do aktywnego słuchania.

Osoby niewprawione w prog

mogą poczuć się zmęczone, a trzeba

zagłębić się w temat wiele razy,

żeby go polubić. Poszczególne

ścieżki zmiksowano utrwalając

"przejrzystość" i "soczystość" najnowszych

modeli instrumentów -

brzmienie dosadne, mocne, ciepłe,

suche, przy tym rozłożone na wiele

planów, ale zdecydowanie nie oldschoolowe.

Swoją drogą, to ciekawa

zagadka, czy Wheel "Resident

Human" ma brzmienie suche czy

mokre? Innymi słowy, bardzo

przetworzone i sprawiające wrażenie,

że zespół gra "z oddali", czy

surowe i sprawiające wrażenie, że

zespół gra "tuż przy mikrofonie"?

Jak dla mnie druga opcja; kiedyś

sprzedawca sklepów z instrumentami

tłumaczył mi różnicę pomiędzy

nowoczesnym soundem gitarowym

a Fenderami podłączonymi

do Marshalli i wierzę, że Wheel

gra na najnowszym sprzęcie, ale

pogłosu oraz innych sztuczek elektronicznych

używają bardzo oszczędnie.

W tej sytuacji, można

spróbować podejść do tego jako do

muzyki w tle, np. studenci lubią

czasami pisać projekty zaliczeniowe

ze słuchawką na uszach i tu

Wheel by się sprawdziło. A jeśli

siedzicie głęboko w nowoczesnym

progu, to prawdopodobnie odniesienie

do Tool byłoby najbardziej

adekwatne. Osobiście wolę mimo

wszystko najnowsze Astrakhan...

(4)

Sam O'Black

White Thunder - Maximum - A

Journey Of A Billion Years

2021 Self-Released

White Thunder to kapela z

Włoch, która powstała w roku

2011. Zaczynali od grania klasycznego

heavy metalu, co zdecydowanie

słyszymy w ich nagraniach.

Jednak z czasem, wraz ze

znacznym opanowaniem gry na instrumentach

oraz rozszerzeniem

muzycznych horyzontów, rozwinęli

swoją muzykę kierując się w rejony

progresywnego heavy metalu.

Zdecydowanie poszli drogą wytyczoną

przez Dream Theater, co

mnie jednak cieszy. Oczywiście idą

swoimi ścieżkami i trasami, dzięki

czemu ich dokonania wciąż brzmią

świeżo i budzą zainteresowanie.

Nie ma też co się dziwić, że muzycy

White Thunder ze swobodą

przeplatają swój świat muzyczny

innymi stylami, jak rock, progresywny

rock, jazz, melodeath czy też

dient, itd. Ogólnie wychodzi im to

bardzo naturalnie, na luzie, a nawet

ze swadą. Oczywiście kompozycje

są przeważnie rozbudowane

oraz wielowątkowe. Raz zagrane

bardzo technicznie i zawile, innym

razem dość prosto i bezpośrednio.

Muzycy umiejętnie żonglują tempami,

atmosferą i ogólnie klimatem.

Bywa, że wtrącają krótkie

utwory aby dodać jeszcze więcej

różnorodności. Wszystko charakteryzuje

się niesamowitą pomysłowością

i kreatywnością. Atmosferę

podgrzewają również umiejętności

techniczne poszczególnych instrumentalistów,

którzy potrafią przykuć

uwagę swoim kunsztem. Nie

brakuje też melodii, ten aspekt

podkreśla znakomity głos oraz

umiejętności wokalisty Mattia Fagiolo.

Zresztą niesamowitego śpiewaka,

który potrafi wpleść wszelkie

odcienie i techniki wokalu. No, poza

growlem, którym wspomaga Fagiolo

kolega z zespołu, gitarzysta

Alesandro De Falco. Ci co uwielbiają

wszelkie brzmienia progresywnego

metalu bardzo chętnie wysłuchają

debiut White Thunder, a

być może pozostaną z tym zespołem

na dłużej. Włosi mają potencjał.

Tym bardziej, że formacja nie

tylko przygotowała świetne kompozycje

oraz muzykę ale rewelacyjnie

ją nagrała oraz obdarzyła

znakomitym brzmieniem i produkcją.

Nie zabrakło również ciekawych

tekstów, które dotyczą, jak

to sami muzycy określają: analizy

dynamiki najbardziej intymnych i

kontrowersyjnych emocji. Prog

maniacy czas na łowy. (5)

\m/\m/

Whyzdom - Of Wonders and

Wars

2021 Scarlet

Whyzdom tak ostro gra symfoniczny

metal, że może podobać się

metalowcom sceptycznym wobec

tego gatunku. Piąty longplay Francuzów

cechuje heavy metalowa

moc, power metalowa wrażliwość

na fantastykę, progresywne zagęszczenie

kompozycji, mnogość

świetnych riffów gitarowych (lider

Vynce Leff, ale także Régis Morin),

ciekawe melodie oraz dojrzały

mezzosopran operowo szkolonej

wokalistki (ta sama Marie Mac

Leod śpiewa już na trzecim albumie

Whyzdom). Nasz redakcyjny

kolega Marek Teler zachwycał się

"niesamowitymi partiami orkiestry" w

recenzji poprzedniego wydawnictwa

"As Time Turns to Dust" z

2018 roku (przewodnik po tej płycie

możecie odnaleźć w HMP nr

69, str. 182). Ufam, że Vynce Leff

jest fachowcem i doskonale wie, co

robi, ale uważam, że o ile orkiestracje

są podstawowym środkiem

aranżacyjnym, to efekt końcowy

wywołuje dokładnie te same wrażenia

estetyczne, co inne udane,

współczesne albumy heavy/ power/

prog metalowe. Byłbym skłonny

stwierdzić, że pod względem energii,

Whyzdomowi bliżej do Burning

Witches, Crystal Viper, Pyramaze,

Dark Quarterer, czy nawet

Iron Savior, niż do Nightwish lub

Epica. "Wanderers And Dreamers"

rozpoczyna album potężnie,

majestatycznie, nagle, wręcz agresywnie,

tak żebyśmy wyobrazili

sobie wielki, epicki i niepohamowany

wystrzał metalowego ognia.

"There was no real chance from the

start. The dice were loaded much too

heavily (…) But when the time has

come, we will take a leap of faith and

face our destiny, right in the eye of the

storm". / "Nie mieliśmy praktycznie

żadnych szans od początku. Kości losu

były mocno przeładowane (…) Lecz gdy

nadejdzie właściwy czas, znów uwierzymy

w siebie i stawimy czoła naszemu

przeznaczeniu, mierząc się dokładnie z

sednem wyzwania" (swobodne

tłumaczenie). Nikt tutaj nas nie

upupia, tylko zachęca do brania

byka za rogi. Nawet jeśli utwór

"War" zaczyna się balladowo, to

nie dajcie się zwieść, bo tym mocniej

zaatakuje Was dalszy ciąg

kompozycji, i to już w 23-iej sekundzie.

Jeszcze bardziej zaskakują

trąby na początku "Pyramids",

bo kontrastują z nimi wściekłe, zajadłe

riffy gitarowe - czy to aby nie

symfoniczny thrash? Chyba jednak

nie, bo później dochodzą obłędne

melodie, przesuwające ciężar z

thrashu w kierunku power metalu.

Wiele się tam dzieje - jak wspomniałem

na początku, album cechuje

progresywne zagęszczenie kompozycji.

Instrumentalny fragment

w środku "Ariadne" wraz ze zwolnieniem

przywodzącym na myśl

Symphony X brzmi fenomenalnie,

lecz gdy struktura tego utworu powraca

do swego głównego wątku,

trudno oprzeć się wrażeniu, że już

to słyszeliśmy u Therion. "Stonehenge"

niemal wpisuje się miejscami

w scenę reprezentowaną przez

Nightwish, ale to właśnie tutaj

Whyzdom absolutnie nokautuje

wszystko, co Nightwish zazwyczaj

gra, dlatego że gitary i perkusja

brzmią tutaj porządnie heavy metalowo,

a nie chucherkowato. "Of

Wonders and Wars" jest bardzo

spójnym albumem, ale nie konceptem

- z pewnością wątek spalenia

Notre Dame luźno pasuje do "legend

i fantazji" w pozostałych lirykach,

bo jest faktem, jednak nie

dziwię się, że ta kwestia również

została poruszona, bo wokalistka

Marie Mac Leod mieszka w pobliżu

Notre Dame, tak więc to wydarzenie

bezpośrednio ją dotknęło.

Podsumowując, Whyzdom "Of

Wonders and Wars" to nie tylko

wzorowy symfoniczno - metalowy

album, ale też wartościowa propozycja

dla wszystkich fanów ciężkich

brzmień. (5)

Sam O'Black

Wizards of Hazards - End of

Time

2020 Inverse

Tajemniczy, fiński twór, który

przez ponad 20 lat funkcjonował

jako Black Wizard, a od siedmiu

jako Wizards of Hazards, w zeszłym

roku po raz pierwszy ujawnił

się światu. Na początku poprzez

EP "Blind Leads The Blind", a

niedługo potem longplayem "End

of Time". Enigmatyczny kwartet

czarodziejów prezentuje tradycyjne,

doomowe oblicze, silnie inspirowane

wczesnym Black Sabbath,

Witchfinder General czy Reverend

Bizarre. No cóż, nie będę

oszukiwał, że nie będąc maniakiem

podobnego brzmienia, można się

takim graniem znużyć (co sam w

pewnym momencie odczułem). I

tak w zasadzie myślę, że dla wielu

powyższe zdania mogłyby posłużyć

za całą recenzję - pasjonaci

poczuli się pewnie właśnie niczym

dzik, który właśnie dorył się do

pięknych, dorodnych żołędzi, pozostali

z kolei wiedzą już, że materiał

ma bardzo nikłe szanse na

wzbudzenie ich zainteresowania.

Muszę jednak przyznać, że choć

198

RECENZJE


do niedawna z pewnością zaliczyłbym

się do tego drugiego grona, to

jednak nie żałuję sięgnięcia po ten

krążek. Pierwsze co przemawia na

jego korzyść, to spójność kompozycji

i brzmienia, przy całkiem zróżnicowanych

utworach (oczywiście

jak na te standardy), a warto przy

tym pamiętać, że jak zdradzili muzycy,

materiał powstawał w zasadzie

na przestrzeni ponad 20 lat.

Po wtóre - mamy tu naprawdę kilka

miażdżących riffów - choćby w

archetypowym wręcz "Boots of

Lead", mocno kojarzącym się z

Witchfinder General. Podobnie

otwierający płytę "Masters of

Dread" przygniata ciężarem już od

pierwszych dźwięków, by zaraz potem

przerodzić się w prawie heavy

metalowy, stosunkowo szybki numer

z chwytliwym, niemal wesołym

refrenem. Na wyróżnienie zasługuje

też bardzo klasyczny, mroczniejszy,

Sabbathowy "Witching

Sabbath", z charakterystycznym

przejściem. Z drugiej strony mamy

nieco inny "Children of the Damned",

który w refrenie już w zasadzie

nie przypomina nawet doom

metalu. Uczciwie oddać więc trzeba,

że jest tu na czym zawiesić

ucho. Szkoda tylko, że nie brakuje

także zwyczajnej przeciętności. Do

tego jak podejrzewam, nie każdemu

podejdzie specyficzny wokal

Ville Willmana, który brzmi trochę

jak... Blaze Bayley. Ja się przegryzłem

i wyłapałem w nim sporo

uroku (a we wspomnianym wyżej

"Witching Sabbath" gość próbuje

być trochę jak Messiah Marcolin i

nawet nieźle mu to idzie!). Słychać

w tym głosie sporo pasji i natchnienia

aby przekazać jakąś opowieść,

ale daje też trochę poczucia "przymulenia"

(czyli znów - entuzjaści

gatunku powinni łyknąć). Cóż...

Obawiam się trochę, że album po

prostu przepadnie w morzu tych

tylko "przyzwoitych", tym bardziej,

że poprzeczka w gatunku została

ostatnio podniesiona naprawdę

wysoko. Ale to też dzieło z tych,

przy których w sumie warto chwilę

się zatrzymać kiedy już się na nie

natkniemy. (3,5)

Piotr Jakóbczyk

World Of Damage - Invoke

Determination

2021 WOD

Kolejny projekt. Jego liderem jest

Norweg Kjell Age Karlsen, gitarzysta

znany chyba najbardziej z

Chrome Division. Solo gra klasyczny

hard'n'heavy, a na swą debiutancką

płytę zaprosił multum gości,

jakieś 12 osób. To w większości

wokaliści, zwykle bardzo znani,

choćby z Dimmu Borgir, Kamelot,

Conception, Soilwork czy

The Night Flight Orchestra, tak

więc po "Invoke Determination"

sięgnie pewnie spore grono fanów

metalu, zainteresowanych tym materiałem

z racji udziału swych

idoli. Od razu wspomnę, że jednak

nie wszystkie utwory trzymają poziom,

nienaturalne, syntetyczne

brzmienie też nie jest ich atutem.

Są tu też jednak całkiem niezłe

kompozycje, tak jak patetyczno/

ekstremalny opener "I Will Not

Conform" z duetem Maurice

Adams/ Shagrath, jeszcze bardziej

siarczysty "Cancel" (Bernt Fjellestad),

miarowy "Fire Burns My

Name" (Björn "Speed" Strid) czy

ballada "Breathe (Little Angel)", w

której śpiewają wokaliści znani z

płyt Conception, Roy Khan i

Aurora Amalie Heimdal. Instrumental

"Black Moon" to też klimatyczne,

balladowe granie pod muzykę

dawną, podobnie jak następujący

zaraz po nim, bardziej bluesowy

i w sumie nijaki, bo Karlsen

najwyraźniej nie odnajduje się w

takim graniu, "Spoke In The Wheel"

(Eddie Guz). Płytę kończy druga

wersja "I Will Not Conform", wzbogacona

syntezatorową solówką

Dereka Sheriniana - w tej sytuacji

można było sobie darować tę pierwszą,

skoro ta jest zdecydowanie

ciekawsza, a płyta i tak trwa ponad

godzinę. (3,5), bo goście to jednak

nie wszystko.

Wojciech Chamryk

Wraith - Undo The Chaos

2021 Redefining Darkness

Na Metal Archives piszą, że

Wraith to blackened speed metal/

punk. Kiedy jednak posłuchałem

ich trzeciego już albumu "Undo

The Chaos" okazało się, że black/

speed to i owszem, ale punk już

niekoniecznie, może z jednym wyjątkiem,

a do tego autor tej łatki

zapomniał o thrashu, również dość

istotnym w muzyce Amerykanów.

To co grają Wraith można więc

określić wypadkową dokonań Motörhead,

Venom, Midnight i

Toxic Holocaust, od razu więc

widać, że są ukierunkowani na

ostrą, dynamiczną jazdę, ckliwych

ballad czy symfonicznego patosu

raczej tu nie uświadczymy. Na dobrą

sprawę nie byłoby zresztą kiedy,

bo poszczególne numery trwają

zwykle od niespełna dwóch minut

do trzech z sekundami, będąc

kwintesnecją sonicznej agresji.

Finałowy "Terminate" jest najdłuższy

(4'14'') i to najbardziej urozmaicony/rozbudowany

utwór na

tej płycie, ale i tak mamy tu szaleńczy

speed metal z wściekle wykrzykiwanym

refrenem, zresztą w

innych kawałkach Matt Sokol poczyna

sobie jeszcze śmielej - po

tym co zaprezentował w "Born To

Die" czy w kilku innych utworach,

castingi na wokalistę blackowych

zespołów ma wygrane w tak zwanych

cuglach. Mnie jednak najbardziej

podobają się te klasycznie

metalowe utwory w rodzaju "Mistress

Of The Void" czy "Cloaked In

Black", w których zespół łączy w

idealnych proporcjach speed z tradycyjnym

i dość mrocznym metalem

lat 80., albo z thrashem, tak

jak w "Dominator". (4)

Wojciech Chamryk

Xenos - The Dawn Of Ares

2021 Iron Shield

Na ubiegłorocznym, debiutanckim

albumie "Filthgrinder" Xenos zabawili

się w tribute band Slayera.

Nawet z niezłym skutkiem, ale

osobiście preferuję klasyczne dokonania

amerykańskiej formacji i

pewnie nie jestem w tym odosobniony.

Wydana na początku roku

płyta przepadła oczywiście w kontekście

koncertowym, ale chłopaki

nie odpuścili, poświęcając dodatkowy

czas na pracę nad kolejnym

materiałem. Efekt to "The Dawn

Of Ares", płyta znacznie ciekawsza

od poprzedniczki. Zdecydowanie

mniej na niej odniesień do Slayera

- oczywiście są one słyszalne, ale

już nie tak jednoznaczne, wymieszane

w niezłych proporcjach z

wpływami Annihilator, Megadeth

czy Xentrix. Sound co prawda

trochę niedomaga - cyfra, więc

bębny nie mają odpowiedniej mocy,

ale cóż zrobić, znak czasów i

produkcja taka, jaki budżet. Rekompensuje

to na szczęście poziom

poszczególnych kompozycji,

zwłaszcza pędzącego wściekle openera

"I Am The Machine", równie

siarczystego "The Healer" czy

"Shields". Na przeciwnym biegunie

są długi, rozbudowany numer tytułowy,

niejako kompozycja programowa

płyty i balladowy "Still

To The Front", pokazujące, że

Włosi nie zamierzają być tylko

klonem gigantów z przeszłości. I

dobrze, bo od razu przekłada się to

na znacznie wyższą notę końcową,

to jest: (4).

Wojciech Chamryk

Yngwie Malmsteen - Parabellum

2021 Music Theories

Pewna przedpotopowa nauczycielka

powiedziała kiedyś, że nauczanie

muzyki to głównie powtarzanie;

my cały czas nie możemy powtarzać,

bo gdybyśmy cały czas powtarzali,

to nic nowego byśmy się

nie nauczyli; ale powtarzanie w

nauce muzyki jest ważne i myślę,

że to chyba miała na myśli ta

przedpotopowa nauczycielka,

kiedy to powiedziała Yngwiemu

Malmsteenowi. Teraz w C minor.

Cewna cedpotopowa cauczycielka

cowiedziała cedyś, ce cauczanie cuzyki

co cównie cowtarzanie; cy cały

czas cie cożemy cowtarzać, co

cybyśmy cały czas cowtarzali, co

cic cowego cyśmy cię cie cauczyli;

cle cowtarzanie c cauce cuzyki cest

cażne c cyślę, ce co cyba cała cca

cyśli ca cedpotopowa cauczycielka,

cedy co cowiedziała Cyngwiecmu

Calmsteencowi. Teraz w Si Vis Pacem.

Sivispacemewna sivispacemedpotopowa

sivispacemauczycielka

sivispacemowiedziała sivispacemedyś,

sivispaceme sivispacemauczanie

sivispacemuzyki sivispacemo

sivispacemównie sivispacemtarzanie;

sivispacemy sivispacemały

sivispacemas sivispacemie

sivispacemożemy sivispacemtarzać,

sivispacemo sivispacemyśmy

sivispacemały sivispacemas sivispacemarzali,

sivispacemo sivispacemic

sivispacemego sivispacemyśmy

sivispacemię sivispacemie sivispacemuczyli;

sivispacemle sivispacemarzanie

sivispacew sivispacemuce

sivispacemuzyki sivispacemest sivispacemażne

sivispacemi sivispacemyślę,

sivispacemże sivispacemo

sivispacemyba sivispacemiała sivispacema

sivispacemyśli sivispacemta

sivispacemtopowa sivispacemuczycielka,

sivispacemedy sivispacemo

sivispacemiedziała Sivispacemwiemu

Sivispacemsteenowi. Teraz

w Tocatta. Tocattewna przedtocattewna

tocatuczycielka tocattowiedziała

tocattadyś, tocattaże tocattauczanie

tocattamuzyki tocattato

tocattałównie tocattarzanie; tocattamy

tocattały tocattas tocattanie

tocattażemy tocattarzać, tocatto

tocattabyśmy tocattały tocattas tocattarzali,

tocattato tocattanic tocattaowego

tocattaśmy tocattasię

tocattanie tocattaczyli; tocattale

tocattarzanie tocattwa tocattauce

toccatauzyki tocattajest tocattażne

tocattaj tocattaślę, tocattaże tocattato

tocattaba tocattamiała tocattana

tocattaśli tocattata przedtocattewna

tocatuczycielka, tocattakiedy

tocattato tocattawiedziała

Tocattawiemu Tocattasteenowi. (-)

Sam O'Black

RECENZJE 199


38 Special - Strenth In Numbers -

Rock & Roll Strategy

2021 BGO

38 Special powstał w roku 1975 z

inicjatywy gitarzysty Dona Barnesa

i wokalisty Donniego Van

Zanta (tak z tego klanu Van Zantów).

Muzycznie nawiązuje do

amerykańskiego rocka, słowem

sounthern rocka. Jednak zawsze

wydawali mi się ciut ostrzejszymi

przedstawicielami tego nurtu, mimo,

że muzycy tej formacji zawsze

mieli tendencje do pisania wpadających

w ucho kawałków. I chyba

dla tego zawsze miałem słabość to

tego zespołu. Oba albumy

"Strenth In Numbers" (1986)

oraz "Rock & Roll Strategy"

(1988) powstały w okresie chyba

najbardziej komercyjnym dla 38

Special. Ciągle w ich muzyce było

słuchać amerykańskiego rocka oraz

hard rocka ale coraz bardziej przechylała

się w stronę stadionowego

rocka i AORu. Powodowało to, że

ich granie można było kojarzyć z

ZZ Top ( z okresu albumu "Eliminator"

i "Afterburner"), Aerosmith

(tego od czasów "Permanent

Vacation"), a także z bardziej rockowym

i melodyjnym Bryanem

Adamsem ("Reckless" i "Into The

Fire"). Sporo w tym także klimatów

Journey czy też REO Speedwagon.

Także prawdziwi twardziele

zbytnio nie mają czego szukać

w dokonaniach 38 Special, co

najwyżej ich graniem ucieszą się

fani ostrego rock'n'rolla. W sumie

w zestawie przygotowanym przez

BGO Records, na dwóch dyskach,

znalazło się dwadzieścia jeden

zgrabnych i konkretnych kawałków,

które można sobie nucić i

przy których można przytupywać

nóżką. Nie ma w nich jakiejś szalonej

głębi ale znajdziemy tam

wprost porywający do zabawy rock'

n'roll. Jak ktoś oczekuje nieokiełznanego

chaosu i mocy, albo zagmatwanych

i technicznych struktur

to nic z tych rzeczy. Na wszystkich

płytach 38 Special rządzi

bezpośredniość, melodyjność, zestawiona

z rockowym czadem.

Zespół nie wstydzi się też wolniejszych

i zahaczających o melancholię

kawałków. Poza tym w muzyce

jest wielka solidność a nawet klasa,

jeśli chodzi o takie granie. A całość

ciągle brzmi wiarygodnie. Nie ma

co rozkminiać poszczególnych kawałków,

trzeba wchłaniać całość.

Każdy kawałek jest równie dobry,

jednomiernie przykuwa uwagę,

choć żaden nie przypomina drugiego.

I w żaden sposób nie ma poczucia,

że któryś z nich jest wypełniaczem.

Fani southern rocka,

hard rocka, AORu, melodyjnego

rocka i metalu jeżeli nie znają powinni

poznać dokonania 38 Special.

\m/\m/

Angel Dust- Into The Dark Past

2021 High Roller

Niemiecki Angel Dust to zespół,

który po świetnym starcie w połowie

lat 80., rozpędził swoją karierę

na dobre dopiero jakieś dziesięć lat

później. Wtedy zaczął regularnie

wydawać płyty gdzieś do początku

lat dwutysięcznych. Natomiast styl

zespołu na przestrzeni lat się

zmieniał. Ze speed/thrashu przeszli

w melodyjny power metal. Ciągle

jednak była to grupa mogąca zaskoczyć

i wciąż warto o niej mówić.

Teraz okazja jest pierwszorzędna,

bowiem na winylu nakładem High

Roller Records po raz kolejny

ukazała się reedycja ich debiut.

Wcześniej w 2020 roku ukazały się

dwa pierwsze albumy Angel Dust

- "Into The Dark Past" z 1986

roku i wypuszczony dwa lata później

"The Dust You Will Decay".

Remasterowane, kapitalne wydania

winylowe kuszą, by wziąć je w

ręce. Debiut Angel Dust to w sumie

jedna z ważniejszych, choć

niekoniecznie wsparta dużą popularnością,

płyta. Zawierająca w raptem

czterdziestu minutach niesamowity

ładunek energii. Te przenikające

się wzajemnie gatunki -

speed, thrash a nawet ten mający

eksplodować potem power metal.

Szybka, ale cholernie melodyjna to

płyta. W sumie materiał został nagrany

w czwórkę, a tak naprawdę

wszystko co stało się po "Into The

Dark Past" to zupełnie inna historia.

Tylko tutaj znajdziemy grę

dwóch gitar Andreasa Lohruma i

Romme Keymera, odpowiedzialnego

też za wokale. Trzon grupy -

perkusista Dirk Assmuth i basista

Frank Banx - mieli trochę inną

wizję Angel Dust, więc kolejny album

powstał w innej konfiguracji.

Czym dłużej karmi się uszy dźwiękami

z "Into The Dark Past", tym

mocniej dociera do nas, że właśnie

mamy do czynienia z krążkiem o

potężnym potencjale. Jak wspomniałem

wcześniej, wielką zaletą jest

moc oraz brak sztywnych ram gatunkowych.

Muzycy nie trzymają

się kurczowo jednego azymutu.

Granice są płynne i sprawia to, że

debiut Angel Dust nawet po wielu

latach od wydania ciągle absorbuje

uwagę słuchacza. Co ważne, ta nie

jest w żaden sposób wymuszona.

Odnoszę wrażenie, że "Into The

Dark Past" zyskał moją aprobatę

bez jakichkolwiek żmudnych odsłuchów,

dumania i marszczenia

czoła. Od pierwszych minut Angel

Dust rozdaje karty.

Adam Widełka

Attick Demons - Atlantis

2021 ROAR!

Wytwórnia Rock of Angels Records

postanowiła uczcić 10 rocznicę

wydania pełnego debiutu

Attick Demons. Album, jaki wtedy

przygotowali Portugalczycy,

nosi tytuł "Atlantis" i ukazał się w

2011 roku. Teraz, pierwszy raz, ma

się pojawić na winylu i z ekskluzywnymi

bonusami w postaci pięciu

utworów w wersjach akustycznych.

Pod okładką stworzoną przez Polaka,

Tomasza Marońskiego, kryje

się całkiem niezły heavy metal. Album

oryginalnie masteringowany

był w Szwecji przez samego Andy

LaRoque i jego brzmienie nie

zniechęca. Materiał jest dynamiczny,

mocno wzorowany na tym,

do czego przyzwyczaili nas chłopaki

z Iron Maiden. Nawet wokal do

złudzenia przypomina Dickinsona.

Można więc powiedzieć, że

mamy poprawną imitację słynnej

grupy. Inspiracja to jedno, ale trzeba

jeszcze te dźwięki jakoś zagrać.

W tym aspekcie "Atlantis" to kawał

porządnie zrealizowanej płyty.

Niekoniecznie piałbym nad nią z

zachwytu, ale całkiem nieźle się

tego słucha, mimo, że drażnić może

duże podobieństwo do ekipy

Steve Harrisa. Jednak od strony

warsztatowej do nikogo występującego

na tym krążku przyczepić

się nie mogę. Cały skład - Artur

Almeida (wokal), Goncalo Pais

(perkusja), Joao Clemente (bas) i

trzech gitarzystów Nuno Martins,

Luis Figueira, Hugo Monteiro -

stanęło na wysokości zadania.

Tchnęli życie w te kawałki, choć

napisane są one pod bardzo silnym

wpływem brytyjskiej legendy

(zwłaszcza po 2000 roku). Fragmentami

album potrafi zaintrygować.

Chociażby motywem, jaki

śpiewa chór w jednym z utworów.

Generalnie jednak Attick Demons

to formacja mało oryginalna i nie

zanosi się, żebym chętnie sięgał po

inne pozycje, ani na to, żeby ten

materiał częściej lądował w moim

odtwarzaczu. Wszystko poprawnie,

ale przydałoby się ciut więcej

własnego charakteru. Wtedy możliwe,

że byliby bardziej przekonujący.

Adam Widełka

Blind Guardian - Imaginations

From The Other Side - Special

Edition

2020 Nuclear Blast

Rocznicowe wydawnictwa to dla

maniaków danego wykonawcy

przeważnie gwarancja przyspieszonego

pulsu i drżących rąk, kiedy

sprawdzają stan swojego konta.

Coraz więcej i częściej pojawia się

takich wypasionych reedycji. Nie

każdy musi je kupić, ale rzadko

kiedy jest u fana tyle siły, żeby

oprzeć się takim luksusom.

Zwłaszcza, że często dostajemy

przy takiej okazji coś ekstra. Lubię

wczesny Blind Guardian. Ten

niemiecki band swoimi pierwszymi

płytami naprawdę powoduje, że

chce się tego słuchać. Taki speed

metal z zakusami na power jest dla

mnie akceptowalny i od czasu do

czasu wracam z uśmiechem do takich

albumów jak "Battalions Of

Fear", "Follow The Blind" czy

"Tales From The Twilight

World". Później - przyznam się

szczerze - nie są dokonania Ślepego

Strażnika jakieś wybitne.

Zbyt dużo pojawiło się elementów

power metalu i piosenek o, mówiąc

żartobliwie, elfach, krasnoludach,

wróżkach i innych baśniowych

stworach. Nie miałem zbyt wiele

styczności z późniejszym etapem

twórczości, ale nie byłem zniesmaczony,

kiedy przyszło mi zderzyć

się z pięknie wydaną, na swoje 25

lecie, płytą "Imaginations From

200

RECENZJE


The Other Side". I to od razu w

najwyższej wersji. Nazwana Earbook

zawiera trzy kompakty i Bluray.

Remaster i remix albumu z

2012 roku plus koncert z Oberhausen

(CD i Blu-ray) oraz na

deser "Imaginations…" w formie

instrumentalnej i bonus w postaci

nagrań demo. Jest czego słuchać!

Płyta oryginalnie ukazała się w

1995 roku. Blind Guardian nadal

był na fali wznoszącej, ale już zaczynał

eksplorować mocno tereny

power metalu. Przez skręcenie w tą

stronę ich brzmienie stało się bardzo

efekciarskie i, mimo, że nadal

był to stricte metalowy band, można

odnieść wrażenie, że nastąpił

spory krok w kierunku bardziej

komercyjnemu wydźwiękowi. Czy

udany? Czas zweryfikował "Imaginations…"

dość łaskawie. To

jeszcze jest ten Guardian, jaki

może przyciągnąć i zatrzymać.

Naturalnie - nie każdy musi się w

tej płycie zakochać. Kompozycje

imponują szybkością ale też ładnie

aranżowanymi wokalami. Często

się zazębiają z szarpiącymi partiami

gitar i mknącą sekcją. Z jednej

strony sprawia to wrażenie potęgi,

ale też mogą trochę śmieszyć te

zaśpiewy. No, ale takie uroki power

metalu. Panowie starają się wytworzyć

ciekawą aurę. Po szaleńczej

jeździe wprowadzają nas w klimat

niemal dworskich melodii. Do

Jethro Tull bardzo daleko, ale kto

chłonny baśniowych tematów może

poczuć się ukontentowany.

Gdyby nie trochę wioskowe klawisze

próbujące przebić się przez

ścianę gitar, to w pewnych momentach

nadal te kawałki po latach

mogłyby powodować ciarki. Tak,

niestety, trochę traci to na uroku.

Zresztą album oparty jest na fundamencie

speed/power metalu.

Trzeba lubić takie granie. Bo to nie

jest ani klasyczny heavy metal, ani

też bardziej agresywna forma w

postaci chociażby thrashu. Power

metal rządzi się prawami, które,

niekoniecznie muszą być rozumiane.

Na siłę poznawać sens pewnych

rozwiązań jest bezcelowe.

Choć daleki jestem od tego, żeby

napisać, iż "Imaginations…" to

muzyka śmieszna i w totalnym

bezguście. Fragmentami chłopaki

dają ostro do pieca. Tylko często ta

"skoczność" melodyjek i wspomniane

podkłady klawiszy mogą razić

w uszy. Tak trochę jakby chcieli

pokazywać muskuły, ale tęsknili

do pluszowych misiów. Tfu, elfów.

W kontekście wcześniejszych płyt

ten krążek jest wyraźnie inny.

Słychać ewolucję grupy. Zły nie

jest na pewno, ale musi znaleźć

swoich amatorów. Bo pewne aranże

nie są dla każdego. Nawet jeśli

się komuś wydaje, że da radę to

może okazać się, że album przerośnie

słuchacza. Dla tych, którzy

siedzą w gatunku jest to jedna z

najlepszych propozycji. Deli-kwenci,

którzy sięgną po tę muzykę z

ciekawości mogą nie dotrwać do

końca, ale będzie to dla nich strasznie

trudne. Koncert, jaki został

dołożony w tym wydawnictwie to

zapis występu w Oberhausen datowany

na 2016 rok. Grupa wykonała

tam cały "Imaginations

From The Other Side". Jako, że

ten materiał nie różni się niczym

od wersji studyjnej, nie ma zasadności,

żeby rozpisywać się jakoś

wybitnie. Dla tych, którzy lubią

koncertówki, naturalnie na plus

będzie wyczuwalna energia. Słychać,

że jest to współcześnie grane

i całość jest mocno odświeżona.

Publiczność też swoje robi. Dla

sympatyków Blind Guardian na

pewno był to magiczny wieczór.

Udało się na krążku uchwycić

atmosferę występu i do niczego

przyczepić się nie da. Można w

sumie pokrótce o tym wydaniu na

25 lecie "Imaginations From The

Other Side" napisać, że to udany

jubileusz. Jeśli byłbym maniakiem

Blind Guardian to nawet słuchając

trzy razy tego samego, tj. album,

koncert i wersje instrumentalne,

za każdym miałbym ciarki

na plecach. Jednak to stanowczo

dla mnie za dużo. Od wielkiego

dzwonu mogę wrócić do wersji

studyjnej, ale bez kontaktu z tym

materiałem też przeżyję. Reasumując

- specyficzne granie dla

ludzi, którzy czują ten klimat.

Adam Widełka

Blind Petition - 30 Years In A

Hole -1991 Rarities & Outtakes

2021 Pure Steel Publishing

W rodzimej Austrii to zespół kultowy,

istniejący od roku 1974, chociaż

aktywny wydawniczo dopiero

od początku lat 80. Przed laty

Blind Petition doczekali się już

kompilacji "Gold", teraz firmują

podobne wydawnictwo z archiwaliami.

Druga część tytułu, 1991

Rarities & Outtakes, wyjaśnia

wszystko; to aż 15 utworów w wersjach

demo, próbnych i odmiennych

niż oryginalne. Nie ma co

ukrywać, z racji brzmienia oraz

niższej jakości muzycznej większości

z nich to płyta tylko dla

najbardziej zakręconych fanów

grupy i kolekcjonerów, ale mamy

tu też kilka perełek. Fakt, najciekawsze

są te już wcześniej publikowane,

na przykład szybki "Danger"

z zadziornym głosem Gary'ego

Wheelera i melodyjnym refrenem,

znany z CD "Elements Of Rock"

czy "Hero 2010", czyli nowa wersja

"Hero Hero" z albumu "Perversum

Maximum", jeszcze z roku

1988. Mogą też zaciekawić, nawiązujące

do bluesa, "Forever Free" i

"All That We Started", ale ta formuła

nie zawsze się sprawdza, bo

utrzymany w podobnej stylistyce i

raptownie urwany "Stardust" brzmi

niczym jakaś wprawka, mimo fajnych

partii slide. Bardziej szkicem

niż ukończoną kompozycją jest też

hard/bluesowy "Shock Therapy";

zapożyczenia od Accept w "Breaker

Of Your Heart" czy Rainbow

ery po 1979 roku w "Catch Me I

Fall" też są takie sobie. Z ostrzejszych

numerów wyróżniam "Steelhunter",

dobrą przeciwwagę dla

rockowego, ale nijakiego "Deny"

czy "Hero Of The Ring" w klimacie

country/southern rocka z chwytliwym,

chóralnym refrenem. Z takich

ciekawostek wyróżnia się też

klimatyczny instrumental "Just

One Night", z etnicznymi bębnami

i partią sitaru, ale jako całość "30

Years In A Hole -1991 Rarities

& Outtakes" to nic więcej, jak

tylko ciekawostka.

Breathless - Breathless

2021 Dying Victims

Wojciech Chamryk

Nazwę zespołu można tłumaczyć

dosłownie jako "zdyszany" albo ładniej

- "bez tchu". Muszę przyznać,

że jest trafna, bo muzyka, jaką grała

ta belgijska grupa może w takim

stanie nas zostawić. Dzięki Relics

From The Crypt każdy może

spróbować jak to jest. Warto, choć

ten jeden raz. Rok 1985 i na rynku

ukazuje się "Breathless". Dwa lata

po założeniu grupy. Później ślad

się urywa i tak naprawdę jakichś

konkretnych informacji próżno

szukać. Bywa i tak. Natomiast

dźwięki, jakie po sobie zostawili,

nie przynoszą wstydu. Album jest

zwięzły. Tylko trzydzieści pięć

minut ale za to bardzo intensywne.

Belgowie grali szybko, choć nie wyznawali

zasady czym szybciej, tym

lepiej. Raczej starali się urozmaicić

swoje kompozycje, na przykład

mającymi tworzyć aurę niepokoju

chóralnymi zaśpiewami czy zwolnieniami.

Sporo ciekawych rozwiązań

przynosi ta płyta. To taki

speed metal, ale mocno zakorzeniony

w klasyce hard rocka. Udało

mi się wyłapać nawet jakieś bardzo

daleko idące przebłyski inspiracją

chociażby Uriah Heep. Brzmi całość

solidnie. Z muzyką Breathless

obcowało mi się nadzwyczaj

przyjemnie, mimo, że poznałem

ich w momencie otrzymania materiału

do recenzji. Od razu przypasował

mi klimat i sposób wyrazu.

Już okładka zachęca, żeby przekonać

się co takiego kryje - dwa

walczące Velociraptory kotłują się

tak jak wystrzeliwane po kolei kawałki.

Ukojenie przychodzi dopiero

na końcu. Niecałe pięćdziesiąt

sekund delikatnych gitar akustycznych

tworzących ładną melodię.

Polecam wszystkim, którzy lubią

niepopularne, intrygujące grupy.

Speed metal mało oczywisty, choć

zbudowany na prędkich riffach i

motorycznej sekcji. Album powinien

przynieść poczucie dobrze

wykorzystanego czasu - a jeśli nie,

to chociaż okaże się w jakimś stopniu

absorbującą historyczną ciekawostką.

Carnivore - Retaliation

2018 Listenable

Adam Widełka

Osobliwe intro wprowadza nas w

drugą płytę Carnivore. Album

"Retaliation" ukazał się w 1987

roku i był swoistą kontynuacją

tego, co na debiucie dwa lata

wcześniej zaczął Lord Petrus

Steele (jeszcze parę lat przed Type

O Negative istniało inne życie

Piotra). Niedawno, bo w 2018 roku,

ukazała się kolejna reedycja

materiału. Tym razem sprawą zajęli

się Listenable Records i poddali

całość ponownemu masteringowi,

opakowali w zmienioną okładkę i

dodali bonus w postaci "Nuclear

Warriors Demo". Moim zdaniem

niepotrzebnie ruszali artwork, bo

pierwotny projekt jest o niebo lepszy

i ma świetny klimat. No ale

cóż… Kwestia z jaką od lat mierzy

się fan metalu i będzie pewnie nie

raz się zderzać. Na szczęście muzycznie

brzmi "Retaliation" przyzwoicie.

Album to totalny crossover,

zagrany z zębem i bez cienia

fałszu. Peter Steele jawi się tutaj

jako baczny obserwator i bezlitośnie

wyraża w tekstach swoje poglądy.

Śpiewa o wojnie, o polityce, o

życiu podlewając to wszystko

swoim charakterystycznym cynizmem.

Wtórujący mu gitarzysta

Marc Piovanetti (zastąpił występującego

wcześniej Keitha Alexandra)

i perkusista Louie Beateaux

to takie same "świry" więc materiał

jest niesamowicie spójny. Zresztą

niemożliwym byłoby grać coś takiego

i nie być zaangażowanym -

Carnivore nie byłoby wtedy tak

energetyczne i szczere. Całe dwanaście

utworów aż kipi od mocy i

przekazu. To czasem bardzo kontrowersyjne

tematy, być może nie

będące dla każdego do przełknięcia.

Słuchając "Retaliation" przez

chwilę przemknęło mi porównanie

do Franka Zappy. Tu oczywiście

jest inna muzyka, ale Peter Steele

jest równie "cięty" co słynny gitarzysta

i niektóre fragmenty są instrumentalnie

bardzo pogmatwa-

RECENZJE 201


ne. To nadaje ciekawego klimatu

tej muzyce, powodując, że Carnivore

nie było tylko jednym z wielu

zespołów grających fuzję thrashu z

core, z klasyczną odmianą metalu,

czy nawet szczyptą punku. Z każdym

kolejnym odsłuchem ten szalony

miks dużo zyskuje. No więc

"Retaliation" to nie tylko szybkość,

nie tylko gęste dudnienie basu

i rwane tempa perkusji. To swoisty

komentarz Petera Steele to

nurtujących go kwestii. Przy okazji

obudowany naprawdę udanymi

kompozycjami. Panowie pozwalają

sobie nawet na niezłą interpretację

klasyka Jimi Hendrixa "Manic

Depression". Co prawda wypada on

jak zaginiony utwór Venom, ale

nie gubią w swojej grze aury oryginału.

To tylko potwierdza, że Carnivore

to nie byli faceci z pierwszej

łapanki a solidni muzycy, świadomi

swoich umiejętności, przez co

tworzyli grupę wyróżniającą się ze

swojej niszy.

Adam Widełka

Deztroyer - Climate Change 30th

Anniversary Edition

2020 Golden Core

Jeśli są w Polsce fani grupy Deztroyer

to pewnie wiadomość o wydaniu

rocznicowym ich jedynej

płyty "Climate Change" przyjęli

gromkimi brawami. Pierwotnie album

ukazał się w 1991 roku i teraz

mija 30 lat, a to jak wiadomo, idealny

pretekst do uczczenia takiej

rocznicy. Jak zrobić to idealnie?

Naturalnie materiał poddać ponownemu

masteringowi i dodać całą

masę ciekawych dodatków. Tak

właśnie postąpiła wytwórnia Golden

Core Records w grudniu

2020 roku. Jedynym zgrzytem jest

zmieniona okładka, ale być może

oryginalną grafikę LP otrzymamy

w środku książeczki. Na pierwszym

dysku mamy wspomniany

debiut studyjny Deztroyer, który

mimo działalności od 1985 roku,

to dopiero sześć lat od założenia

"dorobił" się tego zaszczytu. Przed

grupa spłodziła cały rząd taśm demo,

które znalazły się na drugim

krążku. Można więc śmiało powiedzieć,

że to nie tylko wznowienie

"Climate Change", ale i pokaźna

antologia twórczości thrasherów

pochodzących z Hesse. Deztroyer

nie sili się na nadzwyczajny progres.

Nie chcą brzmieć banalnie,

ale też nie słychać w ich muzyce

szukania poklasku za wszelką cenę.

To taka zmyślna mieszanka niemieckiej

szorstkości i toporności,

znanej chociażby z pierwszych płyt

Kreator, z sposobem podejścia do

thrashu zza wielkiej wody. Najbardziej

nie-niemiecki w wyrazie jest

wokal. Brzmi trochę amerykańsko,

co niewprawione ucho może zmylić.

Instrumentaliści zgrabnie łączą

prostotę z intrygującymi motywami.

Sekcja bardzo swobodnie ozdabia

poszczególne fragmenty. Bez

taryfy ulgowej mkną przez ten materiał.

Dominują szybkie tempa, z

dość ciekawymi rozwiązaniami, ale

też nie należy się spodziewać jakichś

ultra-super-aranżacji. To od

początku do końca thrash metal,

ale bardzo dobrze napisany i odegrany.

To może się podobać i zachęcić

do szybkiego powrotu. W

latach 1987-1989 Deztroyer wydał

aż pięć taśm demo, z czego

cztery znalazły się na tym wydawnictwie.

Szkoda trochę, że nikt

nie pokusił się o włączenie do "Climate

Change 30th Anniversary

Edition" jeszcze koncertu, jaki był

fonograficznym debiutem. Widocznie

niezależnie ukazujący się w

1987 roku "Live In Erbach" był

poza zasięgiem Golden Core Records.

No ale cieszmy się tym, co

mamy, bo to też cała masa dobrych

dźwięków. Zaczynamy od "The

Forz" (1989), potem "Big Suprize"

z 1988, następnie "Drink And

Forget" z tego samego roku a przygodę

z demówkami kończy "Homicidal

World" nagrane w 1987 roku.

Tak więc jest to odwrotna chronologia,

ale w niczym to nie przeszkadza.

Równie dobrze można

sobie posłuchać wybranych utworów

- żadnych innych dodatków na

dysku numer dwa nie uświadczymy.

Słuchać wszystkiego w ciągu

to prawdopodobnie zbyt wiele

(czas wskazuje na około 76 minut).

Zwłaszcza, że mimo wszystko

obcujemy z podobną konstrukcją

kompozycji i zbyt często nie

udaje się zwalniać. Natomiast jako

wartość historyczna cały ten zestaw

to wielki skarb. Udanie pokazuje

jaki progres przeszedł Deztroyer

przez lata aż do wydania

"Climate Change". To, myślę dla

każdego szanującego się fana thrashu

łakomy kąsek. Słucha się tego

nadzwyczaj przyjemnie bo jakość

jest w pełni zadowalająca. Naturalnie

nie jest to jakaś świetna produkcja

(zresztą jak mogłaby być?!),

ale jest gwarancja niezłej selektywności

oraz klarownej barwy instrumentów.

W każdym razie ten

szorstki thrash nie sprawia wrażenie

rejestrowanego w kanałach

gdzieś pod miastem. Cóż… Jak dla

mnie każda kapela mogłaby mieć

tak dobrze przygotowaną reedycje

swoich płyt. Jest czego słuchać a i

to, co wystrzeliwane jest z głośników

daje poczucie pozytywnie spędzonego

czasu. Dla maniaków

thrashu - mus.

Adam Widełka

Dream Evil - Dragonslayer

2021 Punishment 18

Kolejna grupa, z którą za mocno w

życiu kontaktu nie miałem, to

Dream Evil. Ich debiut fonograficzny,

wydany w 2002 roku, "DragonSlayer",

był tematem mojego

skupienia w ostatnich dniach, ze

względu na reedycję popełnioną

przez Punishment 18 Records.

Mówiąc na marginesie, bardzo

wierną oryginałowi, bowiem nie

kusiło nikogo, żeby dodać masę

dodatkowych nagrań czy majstrować

przy okładce. Fajnie, bo pierwszy

album szwedzkiej ekipy to

niezła rzecz. Naturalnie wrzucam

"DragonSlayer" do worka z naszywką

"Tyłka nie urwało", bo to

znów materiał, jaki bazuje na tym,

co zostało już dawno odkryte i

opatentowane. Jednak sposób w

jaki Dream Evil grają swój power

metal może się podobać. Moim

zdaniem powstała płyta ciekawa -

przede wszystkim zwracająca uwagę

ogromnym pokładem energii.

Od początku uszy atakują melodyjne

refreny, co nie jest ujmą,

wszakże już lata temu klasyczny

heavy czy nawet power metal stosował

ten zabieg. Duża zasługa tego,

jak wygląda i brzmi "Dragon-

Slayer", jest w tym, kto ten materiał

pisał i nagrywał. Bo oprócz

dysponującego intrygującą barwą

głosu Niklasa Isfeldta i grającego

na basie Petera Stalforsa, to pozostała

trójka wniosła chyba najwięcej

doświadczenia i miała okazję

uczestniczyć w życiu co najmniej

kilku konkretnych załóg.

Gitarzysta i klawiszowiec Fredrik

Nordstrom to facet mogący pochwalić

się uczestnictwem w sesjach

Hammerfall, Arch Enemy,

In Flames czy Spiritual Beggars.

Gitarą prowadzącą w Dram Evil

zajmował się niejaki bardzo utalentowany

Gus G. Gość chyba najbardziej

kojarzony z późniejszym

epizodem u samego Ozzy Osbourne'a

ale też szarpiący struny w

Firewind. Za perkusją siadł Snowy

Shaw, który wtedy miał możliwość

pochwalić się współpracą z

Kingiem Diamondem i Mercyful

Fate. Z tego miksu osobowości wyszedł

zgrabny album, oparty na

mocnym, klasycznym fundamencie.

W 2002 roku Dream Evil wyszli

naprzeciw znanym i kojarzonym

patentom z metalowego świata

i przygotowali coś, co okazało

się na tyle chwytliwym, ale i z pazurem,

że nie przynosi wstydu nawet

po dwudziestu latach po premierze.

Pojawiają się co prawda jakieś

fragmenty kojarzące się z muzyczką

w stylu Nightwish, ale na

szczęście nie ma tego dużo. I poniekąd

mogę zrozumieć lekki patos

- wszakże to krążek lirycznie oparty

na fantasy i smokach. Z kącika

ciekawostek: w ładnej balladzie

"Losing You" linia wokalu i sama

melodia może kojarzyć się bardzo

z "Rock'n'roll Children" Dio, i też w

ostatnim numerze jest echo tej

kompozycji. To niesamowite, jak

wielki wpływ wywarł Ronnie na

rzesze muzyków! Jak dla mnie to

"DragonSlayer" nie jest złą płytą.

Co ważne, udało się jej uniknąć pokrycia

kurzem przeszłości - brzmi

świeżo i przynajmniej w większości

swoich 46 minut się po latach broni.

Słucha się tego nieźle i materiał

mnie nie zmęczył. Przebija się ciekawy

warsztat muzyków i pewne,

nawet współcześnie, intrygujące

pomysły i rozwiązania. Przymykając

oko na pewne fragmenty to zupełnie

nie umiałbym napisać, czego

w debiucie Dream Evil nie mogę

zdzierżyć, a to tylko o nim dobrze

świadczy…

Adam Widełka

Economist - Iceflowered - Complete

Works

2021 Golden Core

Niemiecki Economist nie jest chyba

mocno znany. Zresztą - wypowiem

się za siebie. Tak, nie był mi

znany ten zespół, aż do niedawna,

kiedy wręczono mi do recenzji najświeższe

wydawnictwo Golden

Core Records. Dwie płyty i w sumie

cała twórczość działającego w

latach 1992-1995 zespołu określającego

się jako wykonawca gatunku

progresywny thrash metal. To wydawnictwo

to "Iceflowered - Complete

Works" (2021) i zgodnie z

tytułem są tutaj wszystkie nagrania,

jakie popełnił zespół. Po

względem wydawniczym jest tylko

jeden mankament - demo "Psycho

Rotten Creatures" (1992) rozbito

na dwie części, więc początek jest

na dysku pierwszym i żeby dokończyć

słuchanie, trzeba wstać z

kanapy. Nie lubię takich motywów

i ciężko mi przełknąć taką postać

rzeczy. Cóż jednak, się zdarza.

Mogli usunąć te rarytasy i wersje

live a zyskano by miejsce, żeby całe

demo zamieścić jak Bóg przykazał.

Granie trochę mnie zaskoczyło.

Faktycznie jest to coś na kształt

progresywnego thrashu. Takie klimaty

jak ze środkowego okresu

Voivod. W każdym razie można

podciągnąć… Album "New Built

Ghetto Status" brzmi nieźle.

Niedawno spojrzałem na nazwiska

muzyków i okazuje się, że bębniarzem

Economist był późniejszy

pałker Manilla Road czyli Andreas

"Neudi" Neuderth. Partie

perkusji są ciekawe i słychać, że

faktycznie nie gra tutaj ktoś z pierwszej

łapanki. Cały skład wypada

interesująco zresztą - Axel Schott

śpiewa przekonująco, zarazem bez

202

RECENZJE


popadania w jakieś dziwne maniery,

Roger Dequis wycina niebanalne

riffy a Guido Holzmann

wydaje się udanie współpracować z

Neudim. Muzyka jest szybka, ale

połamana i nie do końca da się

przewidzieć co zdarzy się za chwilę.

No, przynajmniej za pierwszym

razem. To ważne jednak, bo dzięki

temu materiał zyskuje, okazując

się mało "kwadratowy", co za tym

idzie, chętniej sięgamy po coś

takiego później. Muszę przyznać,

że debiut grupy to bardzo przyzwoite

granie, z pomysłem i energią.

Demo "Psycho…" powinno się słuchać

w sumie przed pełnym albumem.

Dostarcza trochę mocniejszego

podejścia do kompozycji ale

nie pozbawione jest to wszystko

składu i ładu. Muszę też zauważyć,

że mimo długości kompozycje

Economist zaciekawiają i nie ma

tutaj mowy o upychaniu czegoś na

siłę. Na drugim dysku jest też gratka

w postaci niewydanego dotychczas

oficjalnie drugiego albumu

"Mind Movies". Pochodzący z

1995 roku materiał nie ustępuje jakoś

strasznie poprzedniczce. Nadal

to pomysłowe potraktowanie szeroko

rozumianego thrash metalu,

choć odniosłem wrażenie, że raczej

jest to po prostu progresywny metal.

Nawet momentami zahaczający

o jakąś melodyjność. Zwłaszcza

w wokalu. No ale jeśli się przyzwyczaimy

to pozostaje cieszyć się

w pełni zróżnicowanymi kompozycjami

obfitującymi w intrygujące

riffy czy rozwinięte partie perkusyjne.

Jako całość wydawnictwo

"Iceflowered - Complete Works"

jest wyczerpującym świadectwem

twórczości tej niemieckiej grupy.

Znajdziemy na dwóch dyskach całą

masę nietuzinkowej muzyki,

swobodnie przechodzącej z thrashu

do progresu i nawet liżącej klimat

takich wykonawców jak Rush.

To pokręcona ale potrafiąca przyciągnąć

muzyka, zagrana z zębem i

bez spiny. Trzeba też się trochę z

tymi utworami oswoić, więc materiał

może nie "wejść" za pierwszym

razem. Też natłok dźwięków i długość

płyt uniemożliwiają podejście

w jednym ciągu. Mimo wszystko

warto sięgnąć po "Iceflowered…" -

chociażby dla sprawnej gry instrumentalistów.

Adam Widełka

Geezer Butler - Manipulations

Of The Mind - The Complete

Collection

2021 BMG

Stosunkowo niedawno BMG wydała

wznowienia wszystkich trzech

solowych produkcji Geezera Butlera.

Były to albumy "Plastic Planet",

"Black Science" oraz "Ohmwork".

Na tych wszystkich płytach

Geezer wraz z kolegami próbował

odnaleźć się w nowoczesnym metalu.

Czy to mu wyszło? Trudno mi

powiedzieć, bowiem nowoczesny

metal to nie moja domena i ciężko

mi taką muzykę oceniać. Ogólnie

niezbyt wiele odnalazłem ta tych

płytach, co by wzbudziło u mnie

zainteresowanie. Raptem kilka

fragmentów i kawałek "Seance Fiction"

z krążka "Plastic Planet",

który jako jedyny z całej solowej

twórczości Butlera miał dla mnie

jakiś sens. Pamiętam, że jak wychodził

ten album w 1995 roku, to

jakieś tam poruszenie wywołał.

Niestety jednocześnie przyniósł

spore rozczarowanie, właśnie tym,

że poszedł z muzyką w nowoczesne

rejony. Kolejnymi wydawnictwami

Geezera zainteresowanie było

jeszcze mniejsze. Myślę, że taki

sam odbiór solowej działalności basisty

Black Sabbath był również

tym razem. Z tego powodu włodarze/marketingowcy

BMG wpadli

na pomysł aby ponownie wydać te

płyty w formie boxu. Aby uatrakcyjnić

wydawnictwo dołączyli

czwarty krążek (bez tytułu), na

którym zgromadzili wstępne i niedokończone

wersje nowych utworów

przygotowywanych na czwarty

solowy album Geezera Butlera.

Nagrania choć w bardzo surowej

formie jasno przedstawiały, że formacja

konsekwentnie kierowała się

w obranym przez siebie kierunku.

Mimo to udało im się nawet mnie

zainteresować, krótką wolną kompozycją

z niesamowitym klimatem

("Cycle Of Sixty"), która mocno

przypominała mi Black Sabbath

w podobnym wydaniu. Słowem te

wszystkie dodatkowe utwory niczego

nie wniosły i z pewnością nie

stanowią atutu wizji solowych dokonań

Geezera Butlera. Nie ma

też mowy aby zmienić moje zdanie

o formacji Butlera. Być może kilku

fanów sięgnie po ten box, ale nie

sądzę aby zyski z jego sprzedaży

zachwyciły kogokolwiek w BMG.

Moim zdaniem chybiona inwestycja.

\m/\m/

Hammers of Misfortune - The

Bastard

2021 Cruz Del Sur Music

Czasem dostaję jakąś partię płyt

do recenzji i są wśród nich rzeczy,

o których istnieniu nie miałem pojęcia.

Tak jak na przykład "The

Bastard" amerykańskiej formacji

Hammers Of Misfortune. Intrygujący

album, który zostaje, tak

przy okazji, wznowiony na winylu

przez Cruz Del Sur Music. Przyklejono

im łatkę progresywnego

metalu. Nie jest to żadna pomyłka

- grupa porusza się dość sprawnie

w różnych podgatunkach metalu.

Łączy sobie to, co akurat jest potrzebne

i z jakiegoś względu pasuje

do wyrazu kompozycji. Ciężko jednoznacznie

sklasyfikować, czego

jest najwięcej. Pojawiają się rozmarzone,

współgrające ze sobą wokale

- damski (basistka Janis Tanaka) i

męskie gitarzystów Mike Scalziego

oraz Johna Cobbetta. Grupa

sięga też po coś na kształt growlu,

przyozdobione szybkimi tempami.

Z drugiej strony umieją stworzyć

ciekawy klimat i wciągnąć w swoją

opowieść. Całość liczy około 46

minut, ale materiał nie dłuży się

ani jotę. Dużo jest krótkich utworów,

a album sprawia wrażenie,

zdaje się, intrygującego konceptu.

Hammers Of Misfortune to całkiem

sprawna formacja a ich "The

Bastard" napawa optymizmem w

poznawaniu kolejnych punktów

dyskografii. Cieszę się, że wpadła

mi w ręce. Sam pewnie bym po to

nigdy nie sięgnął, a tak poznałem

rzecz nietuzinkową, interesującą i,

przede wszystkim dla mnie, nie

chcącą być na siłę zbyt progresywną.

Najnowsze wydanie winylowe

bogate jest w nowy mastering

zrobiony przez Justina Weisa,

okładkę typu gatefold z oryginalną

grafiką i wiele ciekawych zdjęć.

Tak opakowana muzyka z tego

krążka zrobi jeszcze większe wrażenie

- i o to chodzi. Warto sprawdzić!

Insane - Wait And Pray

2021 High Roller

Adam Widełka

Szczerze to do niedawna nie miałem

pojęcia o istnieniu tej kapeli.

Poniekąd to nie dziwne, bo włosi z

Insane są w stanie zawieszenia od

2005 roku a jedyny pozostawiony

przez nich ślad funkcjonowania to

album, który wpadł mi w ręce jakieś

parę dni temu. Nie myląc z

grupami pod tą samą nazwą z Toskanii

i Apulii, panowie z Marche

nagrali krążek pod tytułem "Wait

And Pray". To płyta skonstruowana

według znanej i przez lata

eksplorowanej formuły - zadaj jak

najwięcej ciosów w jak najkrótszym

czasie. Słychać, że w tej kwestii

trio tworzone przez gitarzystę

Luke Perozziego i braci Matta i

Dona Montironich odpowiedzialnych

za sekcję rytmiczną, chętnie

pobierało nauki chociażby od

Slayera. W tych trzydziestu trzech

minutach materiału zawarli multum

siarki, opętania i totalnej

energii. Głównie grają bardzo prosto,

bez jakichś wymyślnych riffów

czy nad wyraz połamanej pracy

basu i perkusji. Nie znaczy to jednak,

że zespół nie porywa. Trudno

się oprzeć rozpędzonym kompozycjom.

Jak na takie współczesne

podejście do tematu to Insane

na "Wait And Pray" zdaje egzamin.

To, że album pojawił się dobrych

dwadzieścia lat po erupcji

legendarnych formacji z pola

thrash metalu możemy zanotować

jedynie czytając wkładkę. Muzycznie

natomiast starają się tworzyć

klimat rodem z lat 80. Wychodzi

to nieźle i bez szczegółów dotyczących

wydawnictwa można pomyśleć,

że to jakiś zaginiony materiał

z epoki lub niepublikowane nagrania

jakichś tuzów sceny z USA.

Okej - to album, którego można

słuchać i słuchać, ale również warto

wziąć pod uwagę sytuację, że

będzie on tylko jednorazową przyjemnością.

Wszakże skoncentrowane

są tu dźwięki dobrze znane i

nie odbiegające znacznie od klasycznych

pierwowzorów. No ale nie

będę siać fermentu. Insane ze

swoim "Wait And Pray" sprawiło

mi sporo radości a to chyba jest

najważniejsze, także śmiało sięgajcie

po ten krążek i sami poddajcie

się temu sprawnie zagranemu

thrash metalowi rodem ze słonecznej

Italii.

Adam Widełka

Juicy Lucy - Juicy Lucy - Lie Back

And Enjoi It - Get A Whiff A

This

2021 BGO

Juicy Lucy to zespół, o którym

niewielu pamięta, a jak już, to raczej

są to fani, którzy swoje przeżyli.

Tym bardziej cieszy mnie to,

że od czasu do czasu, wśród wydawców

pojawia się ktoś, kto postanawia

przypomnieć tę formację.

Może, któryś z młodszych fanów

sięgnie po ich muzykę i pozostanie

z nimi już na zawsze. Oby tak było.

Tym razem BGO Records powróciło

do trzech pierwszych studyjnych

krążków Juicy Lucy

("Juicy Lucy" (1969), "Lie Back

And Enjoi It" (1970), "Get A Whiff

A This" (1971)), gdzie formacja

przede wszystkim gra blues-rocka.

Zdecydowana większość materiału

muzycznego penetruje właśnie te

rejony. Kompozycje są bardzo urozmaicone

i przemycają różnorodne

spojrzenie na ten temat. Można

wyłapać podejście prekursorów

białego bluesa Alexisa Kornera

oraz też Johny Mayalla, a także

RECENZJE 203


wtedy młodych i gniewnych,

Cream, Free, a nawet Led Zeppelin.

Kolaborują z wieloma stylami,

rock'n'rollem, folkiem, country,

hard rockiem, rockiem, rockiem

psychodelicznym, jazzem itd... co

zdecydowanie chroni ich muzykę

przed nudą. Ciekawie wygląda też

wykorzystywane instrumentarium.

Oprócz tego najczęściej spotykanego

w rocku oraz bogatego wachlarza

instrumentów klawiszowych

(hammondy, fortepian, pianino),

kapela korzystała również z harmonijki,

saksofonu, gitary steel,

itd. Te dwa ostatnie instrumenty

nazwałbym nawet znakami rozpoznawczymi

Jouicy Lucy. Sama

gra muzyków jest niesamowita.

Pełna luzu, feelingu, oparta na

improwizacji i tam gdzie trzeba nie

pozbawiona zadziorności. Niestety

takie utwory jak "Who do You

Love?" to jednak rzadkość u Anglików.

Ale niekiedy pobrzmiewa

potężny elektryczny rhythm'n'

blues, kolaborujący z rock'n'rollem

i hard rockiem, gdzie rządzi gitara

steel oraz słychać heavy rockowy

sznyt. Zdecydowanym faworytem

z omawianej trójki albumów, jest

debiut anglików. Nie tylko ze

względu na "Who do You Love?".

Świetne są tu blues-rockowe "Shes

Mine, Shes Yours" i "Train" zagrane

z hard rockową dynamiką. Niesamowite

są także "Just One Time",

sennie ciągnący się kawałek, z niesamowitym

klimatem oraz "Are You

Satisfield", jak dla mnie utwór z

duszą Rolling Stones. Całkiem

niezłe są również dynamiczne

"Willie the Pimp" oraz "Lie Back

and Enjoy It" z albumu "Lie Back

and Enjoy It", a także "Midnight

Sun" z "Get A Whiff A This". Te

trzy płyty Jouicy Lucy są głownie

dla fanów bluesa i maniaków hard

rocka, ale tradycyjni heavy metalowcy

też nie powinni się wzdrygać,

wszak korzenie tego stylu sięgają

właśnie bluesa.

Legendry - Mists Of Time

2021 High Roller

\m/\m/

Magia i moc Manilla Road jest

silna. Zespół Marka Sheltona odcisnął

ogromne piętno na wielu

młodszych formacjach, chcących

podbijać te same rejony. Jednym z

takich tworów jest amerykańskie

Legendry, którego debiut zostaje

wznawiany właśnie przez High

Roller Records na podwójnym winylu.

Grupa działa od 2015 roku i

ma na koncie już trzy pełne albumy.

Grają coś z pogranicza epic

metalu a power metalu, w tekstach

poruszając klimaty fantasy czy też

historii. Muszę przyznać, że

wcześniej nie rzucili mi się na uszy,

ale absolutnie nie żałuję spotkania.

Wiadomo - Manilla Road była

jedna - jednak "Mists Of Time"

słucha się nadzwyczaj dobrze.

Kompozycje są wielowątkowe i

ozdobione charyzmatycznym wokalem.

Dominuje bardzo dynamiczne

granie osadzone na gęstym

podkładzie sekcji rytmicznej. Pojawiają

się też całkiem intrygujące

wstawki aranżacyjne, świadczące o

tym, że Legendry snują swoją

opowieść starając się nie powielać

czegoś bezmyślnie, ale wyciągnęli

wnioski z przeszłości. Masywne riffy

i dudniące bębny z pulsującym

basem tworzą osobliwy hołd mrocznym

zakamarkom epickiego metalu.

Czym dłużej zanurzamy się w

świat na "Mists Of Time", tym

łatwiej jest zgubić świadomość, że

muzyka ta nagrana została w 2016

roku. Mimo, że wydanie nowe, winylowe,

ma trochę zmienioną

tracklistę (rozbita na dwie płyty) w

stosunku do pierwszego, Non N-

obis Productions na kompakcie,

to w żadnym wypadku dla kogoś

nie znającego materiału nie będzie

miało to znaczenia. Całość jest naprawdę

wciągająca i strasznie równa.

Kompozycje, mimo swojej długości,

nie nudzą a wręcz zachęcają

do głębszej interakcji z muzyką,

która łączy w sobie niebanalne pomysły,

sprawny warsztat oraz najlepsze

fragmenty twórczości Manowar

i wspomnianej już na początku

legendy Kansas. Zresztą

Legendry zamieścili na "Mists Of

Time" całkiem udany cover "Necropolis"…

Adam Widełka

Miecz Wikinga - Grona Gniewu

2021 Ossuary Records

Szczerze przyznam, że płyta ta nie

zestarzała się w ciągu 17 lat ani

trochę. Inna sprawa, że już w 2004

roku, kiedy wychodziła, była stara

jak pierwsze nagrania Kata. Dobra,

żarty na bok! Sprawa jest poważna.

Oto niezastąpione Ossuary

Records wykopało z czeluści pierwszą

z, zakładam, wielu pereł rodzimej

sceny hard'n'heavy - debiutancki

album Miecza Wikinga zatytułowany

"Grona Gniewu". Zakładam

że większość z naszych

czytelników wie z czym mamy tu

do czynienia, ale jeśli jednak ktoś

nie bardzo kojarzy o co ten szum,

to śpieszę z wyjaśnieniami. Miecz

Wikinga skopał tą płytą po mordzie

całą masę fanów klasycznego

grania, którzy po prostu nie byli

gotowi na powrót takich klimatów,

takiej jakości, takiego uderzenia w

czasach, kiedy metal niebezpiecznie

zaczął romansować z hip-hopem

czy elektroniką a staroszkolny

heavy metal zepchnięty został głęboko

do podziemia. "Grona Gniewu"

z marszu zostały okrzyknięte

objawieniem rodzimej sceny a zespół

utonął w zachwytach. Niestety,

dość nieoczekiwanie, formacja

najpierw zmieniła nazwę, aby

zmierzyć się z klimatami modernmetalu

a potem zniknęła całkowicie

z metalowej mapy Polski, jak

się okazało - na zawsze. Mamy rok

2021 i "Grona Gniewu" ponownie

goszczą w naszych odtwarzaczach,

tym razem już w formie solidnie

przygotowanego jewel case'a z książeczką,

masą świetnych zdjęć z

czasów świetności formacji i oczywiście

krążkiem CD, którego nie

boimy włożyć się do kieszeni playera

(z pierwszą edycją "Gron…" bywało

różnie). Materiał doczekał się

solidnego remastera, który z jednej

strony brzmi rasowo, ale - tu moje

ogólne wrażenie - nieco obdziera z

charakterystycznego brudu oryginalny

materiał. Ale uznajmy, że

idzie się do tego przyzwyczaić i nie

jest to rzecz która w jakikolwiek

sposób przeszkadza w odbiorze.

Słuchając tego albumu ciężko jest

mi powstrzymać emocje, po nawet

po tylu latach, znam teksty niemalże

na pamięć i śpiewam je razem ze

Smokiem. I tak, wciąż nie jestem

fanem otwieracza, za to przy

"Żelaznych Mirażach" moja głowa

samoistnie rwie się do headbangingu,

choć włosy już przerzedzone a

i szyja już nie tak wytrzymała co w

młodzieńczych latach. W zasadzie,

ta sama podnieta co wtedy utrzymuje

się przy takich strzałach jak

numer tytułowy czy "Odsieczy

Czas", które niszczą dynamiczną

szarżą sekcji rytmicznej i ciętymi,

melodyjnymi riffami. "Jesteś Krainą

Sposobności" wciąga klimatem a

"Husaria Lepszego Stworzenia" tratuje

niczym ciężka jazda konna.

"Karmazyn", choć szorstki, zwłaszcza

wokalnie, potrafi ująć swoją

bezpośredniością, a "Anielski Puch"

urzeka "kostrzewskim" klimatem.

Płyta przelatuje przez głośniki

niczym nagła nawałnica, przypominając,

że ogólny zachwyt nad zespołem

w żadnym wypadku nie był

przesadzony. I wiecie co? Kiedy

"Husaria…" dobiega końca, czuję

niebywały smutek. Smutek, że tak

dobra płyta, nie doczekała się kontynuacji.

Że tak świetny zespół w

tak spektakularny sposób zamknął

swoją dyskografię po czym po prostu…

zapadł się pod ziemię. "Grona

Gniewu" to klasyk. Być może zabrzmię

niedorzecznie, ale jest to

krążek który spokojnie można

wrzucić do jednego wora z "Kawalerią

Szatana" Turbo czy "Oddechem

Wymarłych Światów" Kata,

opisać jako "najlepsze płyty polskiego

heavy" i wystrzelić w kosmos,

aby cały wszechświat dowiedział

się, że Polacy potrafią w

heavy metal. Nie pozostaje mi nic

innego jak podziękować Mieczom

za masę wspaniałych muzycznych

doznań, a Ossuary Records za to,

że dokonali tej swoistej rezurekcji.

Czapki z głów, Panowie! (666 / 6)

Marcin Jakub

Mindless Sinner - Turn On The

Power

2021 Pure Steel

Po kapitalnej EP "Master Of Evil",

jaką jakiś czas temu miałem przyjemność

recenzować, przyszła pora

na reedycję debiutanckiego, pełnego

albumu szwedzkiej formacji

Mindless Sinner. Krążek o tytule

"Turn On The Power" ukazał się

w 1986 roku, a dziś wznawia go

Pure Steel Records. W taki sposób

drugie życie (po latach) zyskuje

jeden z lepszych krążków w historii

heavy metalu. Szwedzi, poza

melodiami jakie przenoszą sobie w

genach, mają jeszcze świetny zmysł

do łączenia ich z ostrymi riffami i

motoryczną sekcją. Już EP pokazywało

wielki potencjał tej kapeli, ale

"Turn On The Power" po prostu

miażdży. Zupełnie jakbyśmy podłączeni

byli do tej rozdzielni z

okładki, a tajemnicza pani jest o

krok od wpuszczenia w nasz organizm

potężnej dawki muzycznej

mocy. Album potrafi napędzić na

cały dzień. Ba! Mindless Sinner

nie chce wychodzić z głowy tygodniami!

Mimo wielu kapitalnych

płyt z tamtego okresu to po przesłuchaniu

"Turn On The Power"

możemy mieć problem z sięgnięciem

po cokolwiek innego. Przez

trzy lata dzielące pełny album a EP

w grupie nic się za mocno nie

zmieniło, poza kosmetycznym

odświeżeniem wakatu basisty. To

też pokazuje, jak scalił się zespół i

mimo wszystko, jak duży progres

poczynił. Już od pierwszych sekund

muzyka chwyta nas za gardło

i nie ma zamiaru puścić. Rozpędzony,

ale szalenie melodyjny

heavy metal to wizytówka Mindless

Sinner. Zwracają uwagę świetne

wokale Christera Goranssona,

mocne, szczere i idealnie sklejone z

pozostałymi instrumentami. Gitarzyści

Magnus Danneblad i

Jerker Edman zmyślnie uzupełniają

się solówkami i sypią riffami

o sile kołków rozporowych dając

gwarancję długiego nucenia motywów

po zakończonych odsłuchach.

Sekcja jest z kolei w pełni wykorzystana.

Perkusista Tommy

Johansson i basista Christer Carlson

mają swoje pięć minut, a nawet

więcej - raz za razem są odpowiedzialni

za szkielet utworów i

oprócz trzymania prędkości cza-

204

RECENZJE


sem tworzą za pomocą niskich tonów

całkiem ładny klimat. Dawno

żadna płyta nie dała mi takiej radości.

To jest esencja heavy metalu.

Nośne, szybkie, ale nie pozbawione

chwytliwości granie. Klasyczne

podejście do tematu ale zarazem

bijąca od tej muzyki świeżość

sprawia, że "Turn On The

Power" słucha się świetnie. To też

muzyka, która nie musi się narzucać

- ona po prostu niepostrzeżenie

przejmuje władzę nad organizmem

i to już po chwili od wciśnięcia

przycisku "play"…

Adam Widełka

Mother's Finest - Iron Age

1981 Atlantic

Aretha Franklin goes heavy metal,

czyli funk rockowy zespół Mother's

Finest wydał 40 lat temu

swój najcięższy album "Iron Age".

Sekcja instrumentalna brzmi na

nim nie lżej niż u Saxon, lecz wokalnie

Afro-Amerykanie postawili

na soul. Ta muzyka nie została

pierwotnie tak doceniona, jak powinna,

ponieważ nie pasowała do

czarnego bluesa a zbyt wielu prezenterów

rockowych stacji radiowych

chciało w tamtych czasach

lansować wyłącznie białych artystów.

Mother's Finest nie oglądało

się jednak na nikogo, tylko dawało

czadu. W efekcie powstała

świetna mieszanka szalenie ekspresyjnych

głosów (głównie Joyce "Baby

Jean" Kennedy i Glenn "Doc"

Murdock, ale też dodatkowo Carly

Gibson i Sami Michelsen) z

potężną perkusją (Dion Derek

Murdock) oraz ostrymi jak brzytwa

gitarami (basista Juan Van

Dunk, gitarzyści Gary "Moses Mo"

Moore i John "Red Devil" Hayes).

Oczywiście hard'n'heavy było w

1981 roku na topie w USA, ale to

nie tak, że popowa formacja poszła

za modą nie mając nic do powiedzenia,

tylko grali wiarygodnie,

szczerze i przekonująco, z zapałem.

Kiedy słucham "Iron Age",

natychmiast udziela mi się jego

żywe brzmienie i poprawia humor.

Podkręcam głośność. Nawet jeśli

siedzę akurat sam w domu, czuję

się jak na jakiejś grubej imprezie i

kołyszę jak świr. Pierwsze takty

"Move 'On" ostrzegają, że za chwilę

rozpęta się huragan. Wkrótce

wchodzi wokal legendarnej Baby

Jean i albo ogarnia nas histeryczna

ekstaza, albo to nie jest dla nas

właściwy dzień na rock'n'roll. Prawie

połamałem stół. Kolejne numery

tylko kontynuują ten kurs, aż

się kopci. "Rock'N'Roll Tonite" oraz

"U Turn Me On" są lepsze niż

AC/DC, swobodniejsze niż Kiss i

bardziej łobuzerskie niż Sex Pistols

- dlatego, że to jest heavy fucking

metal na 100%. "All The Way"

ma teoretycznie wyraźnie zaakcentowaną

rytmikę utrzymaną w średnich

tempach i jakieś tam zwolnienia,

ale w praktyce również wywołuje

niekontrolowane reakcje.

Tchu można próbować złapać przy

van-halen-owskim "Evolution" z

fajnymi chórkami jak u Erica Claptona.

Wokale w "Illusion (C'mon

Over To My House)" brzmią jakby

Janis Joplin zmartwychwstała, ale

czy wyobrażaliście sobie kiedyś

Janis Joplin w repertuarze heavy

metalowym? No tutaj można tego

doświadczyć. "Time" to też zresztą

taki wehikuł czasu, bo zawiera rozmaite

elementy z poprzednich dekad,

a jednocześnie wykracza w

czasie do przodu, nasuwając pytanie,

czy ten cały album nie został

przypadkiem nagrany w XXI wieku?

A może wraz z kolejną reedycją

postawiono nowe ścieżki perkusji?

Takie gary słychać na całej

płycie, ale trzeba przystanąć w tańcu

i ich posłuchać, aby to zauważyć.

Heavy metalowcy daliby się

pokroić w dalszej części tej samej

epoki za tak "pompatyczne", a jednocześnie

"żywe" i soczyście brzmiące

partie perkusji. "Gone With

Th' Rain" odpowiada zaś na pytanie,

jak mogłyby grać hair metalowe

kapelki, gdyby zależało im na

czymś więcej niż wyglądzie. Nie

zdziwiłbym się, gdyby inspirowali

się tam np. Judas Priest lub Scorpions.

Na koniec pozostał jeszcze

"Earthling", działający tak, jakby

zaproponowali rock'n'rollowy

strzał na bis. Nie wiem jak Wy, ale

ja na jednym odsłuchu nie poprzestanę.

Już wiem, co zrobić, zamiast

wsiąść w samolot, kiedy nie

ma w kraju ani jednej imprezy a

tylko ja jeden potrzebuję balangi.

Sam O'Black

Picture - Heavy Metal Ears

1981 Backdoor

Wielu Polaków ma coś wspólnego

z Holandią, więc fajnie byłoby

przypomnieć Wam o dobrym

heavy metalowym zespole Picture

z Rozenburg (okolice Rotterdamu),

zwłaszcza że obchodzimy

w tym roku czterdziestolecie ich

znakomitego albumu "Heavy Metal

Ears". Ta kapela pozostaje

wciąż aktywna, czyli możliwe, że

będziecie zainteresowani wybraniem

się na jej koncert. Gitarzysta

Jan Bechtum powiedział mi, że "o

ile współczesna scena metalowa w Holandii

to głównie gotyk oraz metal symfoniczny

ze wspaniałymi wokalistkami,

to dawniej łączyło się tam hard rock z

metalem; my też tak robiliśmy, ale brzmieliśmy

energiczniej i bardziej true".

Energiczniej do tego stopnia, że te

pierwsze wydawnictwa Picture

(włącznie z "Heavy Metal Ears", ale

nie tylko) podejrzewa się o położenie

fundamentów pod cały gatunek

euro power metalu. Z dzisiejszej

perspektywy, recenzowany

album łatwo zaklasyfikować do

szufladki Motorhead / Girlschool

/ Tank, ale został on wydany

jeszcze przed "Iron Fist" i tuż po

"Hit And Run". Nie wspominając

o tym, że w październiku 1981r.

Tank dopiero raczkował z króciutką

EPką "Don't Walk Away".

Biorąc to pod uwagę, zauważmy,

że Holendrzy faktycznie należeli

do pionierów. Nie nazwałbym ich

wizjonerami, bo nie dumali nad

przyszłością, tylko robili swój rock-

'n'roll "tam i wtedy" (może brak

myślenia długoterminowego przyczynił

się do jakiegoś wydarzenia

skłaniającego ich do nazwania jednego

kawałka "Unemployed"?). W

praktyce miało to już dynamikę

ostrzejszą od typowego heavy metalu.

Nie chodzi tylko o szybkie

tempa, bo szybcy to byli już rock-

'n'rollowcy 30 lat wcześniej, a

ciężkie brzmienia śmigały już za

Deep Purple "Burn" (1974). Jan

Bechtum, który jest autorem większości

riffów oraz struktur kompozycji

Picture, skomentował, że

"Ritchie Blackmore inspirował mnie

agresywnym, rytmicznym pikowaniem,

a także solami opowiadającymi swoje

odrębne historie; zwłaszcza "Made In

Japan" nauczyło mnie, jak eksponować

jednocześnie rytm oraz solówki w tym

samym czasie". Chcę przez to powiedzieć,

że "Heavy Metal Ears" nie

powstało ani z próżni, ani w

próżni. W październiku 1981r. to

musiała być logiczna, świeża kontynuacja,

jakiej mnóstwo młodzieży

tak bardzo pragnęła, ponieważ

utożsamiała się z owymi

dźwiękami, jako czymś należącym

do jej pokolenia. Następne osoby

rozwijały to dalej - dzisiaj można

uznać Helloween za krzepkich

dziadków euro power metalu i

jestem absolutnie przekonany, że

gdyby nie Picture, Helloween i

tak dokonałoby tego samego. Scena

metalowa była oczywiście gęsta

na początku lat 80., wielu wnosiło

wibracje nurtu NWOBHM na nowy

poziom, sięgało znacznie dalej,

kreowało odmienne gatunki. Holendrzy

również mieli swoje Picture

"Heavy Metal Ears". Nietrudno

się o tym przekonać, dlatego że na

program składa się 9 ekscytujących

utworów, z czego większość trwa

do 3 minut a wszystkie zamykają

się w 33 minutach i 16 sekundach.

Nie widzę potrzeby ich drobiazgowej

analizy, bo tutaj chodzi o

porywającą dynamikę żywych

dźwięków a nie o poszczególne

fragmenty. Zamknijcie oczy i skorzystajcie

ze swych nastrojonych

do heavy metalu usząt. Fantastisch

muziek, echt wel.

Sam O'Black

Piledriver - Letters Of Steel

2021 Golden Core

Kolejna pozycja, z jaką nie miałem

wcześniej do czynienia. Golden

Core Records ostatnimi czasy

chętnie wznawia stare tematy z

niemieckiej sceny hard czy, nawet

jeszcze, krautrocka. Tym razem

jest to "Letters Of Steel" Piledriver

z 1980 roku. Szczerze to

współcześnie ta muzyka brzmi bardzo

archaicznie. Nawet w momencie

wydania na świecie hard rock

grało się zdecydowanie ciekawiej.

No ale jakiejś turbo-tragedii nie

ma. To rzecz adresowana do, myślę,

fanów starego Status Quo,

wczesnego UFO, pierwszych dokonań

Scorpions czy ogólnie pojętego

hard rocka zakotwiczonego w

latach 60 i 70. Nie bierzecie jednak

tych porównań tak na sto procent

na serio, bo album "Letters Of

Steel" wypada przy tych wyżej,

niestety, blado. To jedynie jakiś

azymut pozwalający szerzej określić

rewir, w jakim poruszała, albo

próbowała poruszać się grupa. No

ale grali sobie chłopaki z Pile-driver

swoje numery. Głównie brzmiące

bardzo piosenkowo, nawet może

i nadawałyby się na jakiś przegląd

piosenki wesołej. Krążek jest

dość krótki, ale też dzięki temu

materiał nie jest jakiś rozwlekły.

Czym dłużej słucham "Letters Of

Steel" to szerzej się uśmiecham. To

też unikalne na dzisiejsze czasy

granie muzyki rockowej. O, coś a la

nasze wczesne Turbo. Gdzieś potrafią

zapodać zadziorny riff czy

przyspieszyć, ruszyć bardziej motorycznie

jeśli chodzi o sekcję, ale

mimo wszystko całość jest lekka i

przyjemna. Dopiero w końcówce

coś się zaczyna dziać, ale usłyszą to

ci, którzy do niej dotrwają. To

raczej świadectwo pewnego okresu.

Album nie ma jakichś poważnych

argumentów, żeby wracać do niego

częściej. Trochę utartych już wcześniej

schematów - jak np. mogące

się kojarzyć pewne harmonie z

Blue Oyster Cult - które nie są na

tyle frapujące jak oryginał. Ciężki

orzech mam do zgryzienia, bo niemiecki

zespół zarejestrował przyzwoity

materiał, do którego w sumie

potężnych zastrzeżeń mieć nie

można. Z drugiej strony jednak

mając w pamięci, że wtedy eksplodował

heavy metal a i nawet istniały

grupy, jakie w podobnych klimatach

grały, po prostu lepiej, to

pozostaje tylko traktować "Letters

Of Steel" jako ciekawostkę. Do-

RECENZJE 205


brze, że jest, ale nic ponadto.

Adam Widełka

Primal Scream Nyc - Volume

One

2021 Divebomb

Za oknem gorąco jak w piecu ale

nie ma co się załamywać - żyć trzeba.

Tym bardziej nie rezygnować

ze słuchania muzyki. Tej szybkiej i

energetycznej w szczególności.

Gorzej i tak nie będzie, bo od samego

siedzenia i tak człowiek się

poci, więc jak sobie nawet pogra na

powietrznej gitarze i pomacha

łbem to te najbliższe minuty zyskają

tylko i wyłącznie kolorytu.

Muszę przyznać, że warto było

pomalować sobie sobotnie przedpołudnie

wznowieniem pozycji

"Volume One" nowojorskiej formacji

Primal Scream uszykowanej

przez Divebomb Records. Od

1986 roku formacja pozostaje w

niebycie. W ciągu zaledwie dwóch

lat działalności wypluła jeden, ale

za to bardzo ciekawy, krążek. Być

może na pierwszy kontakt "Volume

One" niczym szczególnym nie

przyciąga, ale zasiewa ziarenko,

które pozwala sięgnąć po ten materiał

później. Primal Scream popełnili

album nasycony solidnym i

bardzo energetycznym thrash metalem.

Oryginalnie liczy sobie on

dziesięć kawałków i na liczniku

mamy około 31 minut. Optymalnie

jak na taki ładunek szybkości.

Chociaż nie jest to pęd na złamanie

karku i bez ochoty do wplecenia

jakichś niuansów. Utwory są

zwarte i skonstruowane w oparciu

o jasne schematy gatunku z wolną

przestrzenią na niezłe solówki czy

naprawdę chwytliwe aranże. Żeby

też była jasność - ja "Volume One"

nie traktuję jak jakiś wybitny album

thrash metalu. Powstały lepsze.

Jednak materiał zawarty na

tym krążku jest zwyczajnie bardzo

dobry i bez zbędnych ceregieli

uderza tam, gdzie trzeba. Nie jest

to album odkrywczy. Primal

Scream nie wynaleźli na swojej

jedynej spuściźnie prochu ani nie

wpłynęli na rzesze innych grup.

Zostawili jednak po sobie płytę na

tyle chwytliwą, na tyle intrygującą,

że zwyczajnie głupio by było ją po

odsłuchu rzucić w kąt bez słowa.

Dla ciekawych jako bonus są trzy

numery w wersji demo.

Adam Widełka

Psychic Pawn - Eulogy: The

Complete Anthology

2021 ThrashBack

Tym razem włodarze ThrashBack

Records przypominają nam zapomnianą

death metalową kapelę,

Psychic Pawn. Pierwszy dysk wydawnictwa,

które nam zaproponowali,

wypełnia ich duży debiut

"Decadent Delirium". Pierwotnie

wydany w roku 1994 przez wytwórnię

Cacophonous Records.

Natomiast drugi dysk zawiera dwa

dema "Wake Of Entity" (1992)

oraz "Expedient Demise" (1991).

Oba dyski wypełnia bardzo solidny

death metalowy chaos. Przeważnie

jest on bezpośredni i podany na

szybkości. Niemniej cechą tej

kapeli jest sięganie we fragmentach

po ciekawe techniczne konstrukcje.

Niestety muzycy Psychic Pawn

nie byli na tyle odważni aby całkowicie

oddać się graniu technicznego

death metalu. O tyle jest

to ciekawe, o ile owe urywki zagrane

są z sporym polotem i werwą.

Niestety muzycy Psychic Pawn

zdecydowanie lepiej czuli się w

prostszych formach. Do mnie z

kolei bardzo przemawiały nieliczne,

ale bezpośrednie rytmiczne

thrashowe zagrywki. Poza tym

oprócz różnych szybkości odnajdziemy

też tempa średnie, a w kilku

momentach można nawet wyłapać

doomowe metrum. Może

trudno w to uwierzyć ale w muzyce

Amerykanów odnajdziemy również

pewną dawkę melodii. Nie są

one oczywiste, ale jak ktoś się

wsłucha z pewnością je wyłapie. Są

też momenty, gdy muzycy sięgają

po klimatyczne i pełne zadumy

elementy akustyczne, czego najjaskrawszym

wyróżnikiem jest króciutki

instrumental, "Crown Of

Thorns". Ogólnie "Decadent Delirium"

brzmi dość dobrze ale do

współczesnej produkcji nie umywa

się. Wydaje mi się, że nawet ówczesne

produkcje - chociażby takich

Cannibal Corpse - wybrzmiewały

znacznie lepiej. O dziwo

produkcja dem nie była jakaś feralna.

Owszem kawałki na nich zawarte

nie maja tej studyjnej soczystości

i brzmią dość sucho, ale ogólnie

sprawiają dobre wrażenie.

Kompozycje są przeważnie udane,

przemyślane i dopracowane. Czasami

mam wrażenie, że są nawet

ciekawsze od tych na dużym albumie.

No cóż, death-maniacy będą

mieli o co zahaczyć swoje uszy,

choć po prawdzie myślę, że mają

muzyki tej starszej i współczesnej

aż nadto. Jak dla mnie "Eulogy:

The Complete Anthology" to

pozycja dla najbardziej zagorzałych

fanów klasycznej ekstremy.

\m/\m/

Razor - Escape The Fire

2021 High Roller

Ten materiał został poddany reedycji

przez High Roller Records

dla ludzi uwielbiających grzebać w

archiwum kanadyjskiego Razor i

dla tych, którzy lubią przyjmować

muzyczny wpiernicz z jakiejkolwiek

strony. Jeśli nie wystarcza ci

oficjalna dyskografia to śmiało

sięgnij po ten krążek - przedprodukcyjne

demo albumu "The Executioner's

Song" z 1985 roku. Mimo,

że jest to w zasadzie taka próba

generalna przed ich debiutanckim,

pełnym longplayem, to

słucha się tego trochę inaczej. Naturalnie

ze względu na to, że

utwory są w zupełnie innej kolejności

i część z nich nie trafiła na

właściwy krążek. Jakość "Escape

The Fire" jest bardzo dobra, więc

ten zmasowany, kanadyjski atak

jest bardzo dobrze odczuwalny.

Ten materiał portretuje grupę w

okresie chyba najbardziej wściekłym

i maksymalnie oddaje ducha

tamtego czasu. To rozpędzony,

wrzący Razor Anno domini 1984.

Ciężko się o tym pisze - lepiej

wziąć i posłuchać. Słowami trudno

opisać dokładnie emocje, jakie

towarzyszą przy odsłuchu takiej

muzyki. Próba natomiast może być

zmącona ze względu, na przykład,

na amok jakiego dostał recenzujący

i, wynikiem czego, komputer

na którym powstawał tekst, został

rozbity. Zachowało się tylko

tyle: "To absolutny mus, totalny świst

w umyśle - jak kula wystrzelona z samopowtarzalnego

karabinka. Dźwięki,

które szatkują powietrze i tworzące wibracje,

od których wrażliwy organizm

ludzki dostaje szaleństwa".

Reina Negra - Aquelarre

2021 Fighter

Adam Widełka

Hiszpański Reina Negra to heavy

metalowy zespół, działający w latach

1981-1987. Niestety zostawili

po sobie tylko taśmy demo, których

dziś możemy posłuchać chociażby

z najnowszego wydawnictwa

firm Fighter Records oraz

Xtreem Music pod tytułem

"Aquelarre". Ten zbiór nagrań

demo z lat 1984-1986 dostępny

jest jako CD i winyl. Mimo upływu

lat utwory zawarte na tych taśmach

brzmią nieźle i można rzec,

że muzyka grupy zbyt mocno się

nie zestarzała. Reina Negra to

nadal pulsujący i soczysty heavy

metal, który powinien zainteresować

nawet najbardziej wybrednych

koneserów gatunku. To, że kawałki

śpiewane są w ojczystym języku,

dodaje tylko pikanterii i jest jedyną

egzotyką - poza tym numery na

"Aquelarre" w niczym nie odbiegają

od rzeczy wydawanych w tym

samym okresie w Anglii, Niemczech

czy USA. Są chwytliwe, ale i

ostre riffy. Motoryka sekcji, umiejętnie

zagrane harmonie i ciekawe

solówki. No i kapitalne, melodyjne

linie wokalu! Jednak egzotyka ma

swoje, niezaprzeczalne, plusy. Jedyne,

na co można kręcić nosem w

przypadku tej pozycji, to kwestia

tego, że grupa zostawiła po sobie

zbyt mało kawałków. W miarę

słuchania będzie na pewno apetyt

na więcej. Wiem, wiem - piszę to z

przymrużeniem oka - bo przecież

nie mamy na to wpływu. Wytwórnia

wyszła więc naprzeciw tym,

którym bodźców jest niewystarczająco.

Dodatkowo zamieszczono

na krążku cztery kompozycje rejestrowane

na żywo i co najważniejsze,

nie powtarzają się one z

tym, czego słuchaliśmy wcześniej.

Niestety, ale jakość tego fragmentu

"Aquelarre" jest tylko dla najbardziej

zagorzałych zwolenników

wsadzania nosa w archiwa. Co

prawda jest dość czytelnie, ale nie

selektywnie i słychać, że pochodzi

to z amatorskiego zapisu i ma wartość

sentymentalno-historyczną.

Tak czy siak to ciekawa rzecz.

Bardzo dobre granie w klasycznym

stylu bez zbędnych eksperymentów.

Sympatyczny rodzynek w

cieście muzyki zdominowanej

przez rozpoznawalne nazwy. Wiadomo

- dla ludzi zorientowanych

heavy z Hiszpanii, Francji czy

Węgier to żadne tam novum, ale

jednak dla tych mniej osłuchanych

Reina Negra będzie, być może,

miłą niespodzianką.

Requiem - Steven

2021 Golden Core

Adam Widełka

Kolejna starsza pozycja z niemieckiej

sceny progresywnego hard/

kraut rocka poddana reedycji przez

Golden Core Records. Tym razem

w tradycyjnej postaci winyla i

kompaktu drugiego życia doczekał

się Requiem i ich album z 1980

roku - "Steven". Nigdy nie byłem

jakimś zagorzałym fanem takich

grup od naszych zachodnich sąsia-

206

RECENZJE


dów. Nie, nie wynikało to z jakiejś

niechęci. Raczej czasem daje się we

znaki mój brak dociekliwości. Tyle.

Natomiast teraz miałem chwilę na

zapoznanie się z tym materiałem,

który, tak się składa, w ogóle pierwszy

raz pojawił się na srebrnym

nośniku. Jak przystało na zespół

eksplorujący rewiry progresywnego

rocka dużo jest tutaj klawiszowych

pejzaży. Śmiało również Requiem

porusza się w trochę szybszych fragmentach.

Słychać, że to dźwięki

zbudowane na patentach wymyślonych

parę lat wcześniej, choć nie

psuje to ogólnej przyjemności z poznawania

krążka. W roku 1980

muzyka mocno ewoluowała ale i

tak sporo było takich sposobów

wyrazu jak "Steven". Gdzieś tu

czuć ducha Pink Floyd, gdzieś

znów pobrzmiewa trochę przestrzennych

klimatów i natchnionych

aranży. Album ma jakieś

czterdzieści minut co też jest w

pewnym sensie pozytywne, bo nie

ma mowy o ciągnięciu czegoś na

siłę. Mam wrażenie, że swoją opowieść

Requiem zamknęli w idealnym

czasie - daje to poczucie bardzo

spójnej płyty. Może nie każdemu

będzie takie granie odpowiadać,

ale jeśli ma się odrobinę

otwarty umysł i pamięta najlepsze

momenty z Genesis, Yes, Pink

Floyd czy (nawet!) jakieś Uriah

Heep podsycone na średnim

ogniu, to naprawdę "Steven" będzie

mógł stać się jedną z ciekawszych

pozycji w płytotece. Niekoniecznie

ta rzecz wejdzie za pierwszym razem,

ale zasieje malutkie ziarenko,

które zacznie kiełkować i ciągnąć

do siebie raz za razem. Naturalnie,

dla mnie, nie jest to jakaś ultratotal-mega

odkrywcza płyta i nie

zamierzam sobie nóg połamać biegnąc

po nią do sklepu ale jeśli

będzie okazja, by mieć swój egzemplarz

- nie będę się zbyt długo zastanawiać.

Adam Widełka

Rose Tattoo - Blood Brothers

2021 Golden Robot

Pisanie o takich legendach jak Rose

Tattoo jest cholernie dziwne.

Ciężko się tutaj do czegoś przyczepić

a pianie z zachwytu nie jest

wskazane - to goście z tych, którzy

robią po prostu to, co kochają, a

nie zależy im na splendorze i

ogromnym, komercyjnym sukcesie.

W najbliższym czasie ma się ukazać

reedycja na podwójnym winylu

albumu "Blood Brothers", więc

mimo wszystko spróbuję coś skrobnąć.

Ci Australijczycy to prawdziwe

bestie. Od końca lat 70. trwają

przy swoim grając charakterny,

bardzo surowy, ale chwytliwy rock-

'n'roll. Można powiedzieć, że to

takie "mniej znane" AC/DC. Zresztą,

jeśli ktoś musi, to niech podobieństw

szuka, ale myślę, że nie

o to tutaj chodzi. Takie zespoły są

niezwykłe z tego względu, że mimo

jakichś powiązań prezentują całą

gamę własnych pomysłów i swój

indywidualny plan na muzykę. I

takie właśnie jest "Blood Brothers".

Wokal Angry Andersona

jest jakby mieszanką Dana Mc

Caffertego z odrobiną Briana

Johnsona, ale brzmi nietuzinkowo

i intryguje od początku albumu.

Do tego akompaniament świetnie

naoliwionej maszyny wyrzucającej

chropowate riffy i przystawiającej

rytmiczne pieczątki punktową sekcją.

Chłopaki serwują słuchaczom

bezkompromisową ale i bardzo

luźną w wyrazie muzykę, potrafiącą

porwać od pierwszych sekund.

Album jest dość zróżnicowany,

mimo zwolennicy teorii spiskowych

będą nadal twierdzić, że

to gorsza wersja AC/DC. Po rozpadzie

grupy w 1987 roku krążki wypuszczają

bardzo rzadko. Dość

długo, bo aż 13 lat od premiery

"Blood Brothers" fani czekali na

następcę. Rok temu się doczekali i

mogli poznać "Outlaws". Smutne

jest to, że większość muzyków tworzących

wcześniejsze składy Rose

Tattoo już niestety nie żyje. Dlatego

nie dziwi, że wokalista od niedawna

zwerbował nowych współpracowników

by dalej pchać ten

wózek. Bo pewne rzeczy ma się do

końca swoich dni… W końcu ten

zespół nieprzypadkowo ma w nazwie

"tatuaż". Warto sięgnąć po

"Blood Brothers" żeby przekonać

się chociażby o potędze niczym nie

zmąconego rock'n'rolla. Taki odsłuch

rozwieje wszelkie wątpliwości.

Ja nie mam co więcej pisać - takie

grupy się kocha albo nie.

Adam Widełka

Satan - Court In The Act

2021 Listenable

Dzięki Listenable Records na początku

2021 roku wyszła reedycja

kompaktowa debiutu Satan. Kolejna

już zresztą na rynku, jaką

można dołączyć do kolekcji. Odrobinę

wcześniej ta sama wytwórnia

wypuściła edycję winylową, a dokładniej

dwie - jedną zwykła, drugą

na kolorowym placku. Teraz też

nie sięgamy po nic nowego. Standardowy

digipack bez żadnych

bonusowych nagrań i zmian graficznych.

Chwała za to. Jeśli jeszcze

ktoś nie kojarzy albo nie miał

styczności z grupą to Satan był i

jest jedną z ważniejszych, a już na

pewno jedną z bardziej interesujących

grup nurtu NWOBHM.

Ich debiut to kopalnia mocarnych

riffów, chwytliwych melodii i motorycznej

sekcji. W sumie - mogłoby

się wydawać - klasyczny angielski

metal początku lat 80. I tak,

i nie. Moim zdaniem Satan, mimo

wielkiej konkurencji, zachował

swój charakter i brzmienie. Panowie

Russ Tippins, Steve Ramsey

(obaj gitary) wraz z basistą Graeme

Englishem stanowili trzon

zespołu i, co też dokumentuje wydawnictwo

"Early Rituals" (Listenable

Records), byli jedynymi,

którzy zostali z okresu poprzedzającego

debiut. Start Satan, ten

oficjalny, fonograficzny, też w stosunku

do innych znaczących kapel

NWOBHM, był opóźniony. Kiedy

Raven atakował "All For One",

Saxon "Power And The Glory" a

Iron Maiden "Piece Of Mind", to

Satan wkraczał dopiero na salony.

Wraz z wokalistą Brianem Rossem

(też w Blitzkrieg) oraz garowym

Seanem Taylorem grupa

umocniła się w posadach i udoskonaliła

pomysły i brzmienie znane

z taśm demo dostępnych na

wspomnianym "Early Rituals".

Warto prześledzić sobie progres

kapeli i wyciągnąć wnioski. Nie

powiedziałbym, że Satan miał

pecha czy coś w tym stylu. Tak jak

pisałem - zachowali swoje brzmienie

i pomysł na siebie. Po latach

"Court In The Act" nadal zaskakuje

szybkością i profesjonalizmem.

Brzmi soczyście i roztacza jedyną

w swoim rodzaju aurę. Zadziorne

riffy, pulsujący bas, niejednostajna

perkusja i, wreszcie, śpiewający zarażającą

manierą Brian Ross

tworzą jeden z jaśniejszych punktów

w historii angielskiego heavy

metalu. Generalnie album obfituje

w nośne numery i nie znajdziemy

tutaj ballady w sensie stricte

(oprócz akustycznej miniatury pod

koniec). Też potrafią zagrać świetnie

bez wokalu - udany, wielowątkowy

utwór "Dark Side Of

Innocence". To kąsek dla tych,

którzy lubują się w szybkiej,

melodyjnej ale też interesującej

muzyce, mającej korzenie w hard

rocku lat 70. Po latach Satan brzmi

świeżo i intensywnie. Nie ma

mowy o żadnej ściemie i współcześnie

ten krążek może uchodzić za

podręcznik do grania heavy metalu.

Zawsze to wielka przyjemność

wracać do takich płyt jak "Court

In The Act".

Satan - Early Rituals

2020 Listenable

Adam Widełka

Satan to jedna z ciekawszych formacji

NWOBHM. Z jednym z

ciekawszych życiorysów. Muzycy

tej grupy dawali jej nowe wcielenia

- Blind Fury w latach 1984-1985

oraz Pariah 1988-1989 i 1997-

1998 - ale też są wierni pierwotnej

nazwie. Od 2011 roku Satan znów

działa i ma się dobrze. I niesie za

sobą specyficzną aurę klasycznie

angielskiego metalu, jaki dojrzewał

z początkiem lat 80., kiedy to

wszystko było piękniejsze. Co

prawda ostatnią nagraną w klasycznym

składzie płytą jest pochodząca

z 2018 roku "Cruel Magic",

ale fani grupy mają też powód do

zadowolenia za sprawą wytwórni

Listenable Records, bowiem dwa

lata później wrzucili na rynek

wyjątkową kompilację. Są pewnie

tacy, którzy mają pełną dyskografię

Satan, ale na pewno większość

z radością przyjmie informację, że

teraz bez problemów mogą posłuchać

trzech wczesnych nagrań demo

grupy. Właśnie one są zawartością

"Early Rituals". Każde z

innym wokalistą, każde z innego

okresu. Pierwsze cztery kompozycje

to "First Demo" / "Guardian

Demo" z 1981 roku, potem mamy

do czynienia z "Into The Fire"

datowane na 1982 rok, a kończy tę

wycieczkę w przeszłość "The Dirt

Demo" z okresu sprzed drugiej

płyty - 1986. Obcujemy z klasycznym

heavy metalem. W różnych

składach, ale jak wiadomo, Satan

często dopadały roszady. Trzon

stanowią dwaj gitarzyści Russ

Tippins i Steve Ramsey oraz

basista Graeme English. Perkusiści

to Andy Reed (1-4), Ian

McCormack (5-10) oraz najsłynniejszy

Sean Taylor (11-14). Gardła

zdzierali odpowiednio Trevor

Robinson (1-4), Ian "Swifty"

Swift (5-10) oraz Michael Jackson

(11-14). Całości słucha się nieźle

jak na nagrania demo. Muszę

przyznać, że brzmienie jest bardzo

dobre, mimo, że nie czuć, aby poddane

zostało jakimś zmianom.

Także wszystko na "Early Rituals"

z zachowaniem dóbr przeszłości i

przyzwoitości. Dwie pierwsze sesje

to jeszcze czas przed debiutem. Już

tutaj grupa porażała techniką,

dbałością o klimat i samymi kompozycjami.

Szybkość, motoryka i

chwytliwość. Potem, na "Court In

The Act" pewne rzeczy zostały dopieszczone

i powstał finalnie jeden

z lepszych krążków całego NWOB

HM. Doszedł Brian Ross na

wokal i Sean Taylor pojawił się w

składzie tłuc w bębny. Chyba nie

mogło być lepiej… Z kolei "The

Dirt Demo" to jakby przedsmak

"Suspended Sentence" z 1987

roku. Mamy tutaj Satan, który po

przejściu wczesnego okresu jest silniejszy

i jeszcze szybszy. Widać, że

grupa się dotarła instrumentalnie,

a zmiana wokalisty - tu wskoczył

pan Jackson - nie spowodowała

dra-stycznego chybotania

wcześniej obranego kursu. Kurczę,

RECENZJE 207


takie kompilacje jak "Early Rituals"

spokojnie mogą służyć za, taki

powiedzmy, niewydany pełny album.

Co prawda trochę długi, ale

zawierający całą masę świetnej muzyki,

która po latach nie traci nic

ze swej sprężystości, energii i,

przede wszystkim, mocy. Słucha

się tego bardzo dobrze. Zarówno

od początku do końca jak i pojedynczych

kawałków, wyrwanych z

kontekstu. Album "Early Rituals"

nie dość, że portretuje zgrabnie początkowy

okres jednej z lepszych

angielskich grup heavy metalowych,

to jeszcze pokazuje jak taka

muzyka wyglądać powinna. Elementarz.

Sphinx - Here We Are

2021 Golden Core

Adam Widełka

Jak to powiedział jeden znany gość

- człowiek uczy się całe życie. No i

w kwestii muzycznej jest tak samo.

Ciągle poznajemy coś nowego, a

przynajmniej ja tak mam. Nawet

jak bardzo mocno okopię się w

swoich dobrze znanych i cudownych

dla uszu rzeczach, to i tak w

jakimś momencie pojawiają się

świeże tematy. A bo to ktoś coś

gdzieś włączy, a to mignie mi w Internecie

albo, co naturalne, Michał

podrzuci do recenzji w związku z

reedycjami. No z tego ostatniego

powodu poznałem włosko-niemiecki

Sphinx. Z ręką na sercu nie

znałem tego wcześniej. Zresztą

grupa wydała tylko jeden album

"Here We Are" w 1981 roku. Teraz

dzięki Golden Core / ZYX

będzie odświeżony i w końcu trafi

po czasie na sklepowe półki w postaci

winyla i kompaktu. Płyta intryguje

od samego początku. Wita

nas takie progresywne granie które

ochoczo skręca w kierunku hard

rocka. Nawet, nawet muska heavy

metal. Przynajmniej riffy i motoryka

utworów może skłaniać do

takich wniosków. Jest też sporo

momentów nastrojowych wokali,

aranży i lżejszych partii. Najczęściej

odzywają się klawisze, malując

subtelne tła lub, kiedy potrzeba,

odzywają się zadziornie. Jednak

nie sposób się nie uśmiechnąć

przy "I Quell Angelo". Brzmi

to jak piosenka z San Remo. Tyle

tylko, że z ostrzejszymi wstawkami

w stylu prog rocka z, niestety, dość

banalną melodyjką klawiszy. Całość

ratuje niezłe gitarowe solo na

końcu. Można tę piosenkę uznać

za próbę pokazania się z lirycznej

strony. Niech im będzie. Zwłaszcza,

że Sphinx umiał napisać

świetne kawałki. Już kolejny pokazuje,

że dłuższe formy nie przerażają

muzyków i nikt się nie gubi

a wręcz przeciwnie - rozgrywają się

i aż szkoda, że takie numery jak

"Spirit Of Life" muszą się skończyć.

Czasem fragmenty tej płyty

mogą sprawiać wrażenie takiego

Jethro Tull na koksie. Tego z połowy

lat 70. Czym dłużej będziemy

słuchać "Here We Are" to mocniej

będą się uzewnętrzniać inspiracje

formacjami działającymi dekadę

wcześniej. Na przykład

Uriah Heep czy Deep Purple.

Być może przez gęsto używane

klawisze/organy. Kurczę, ten

Sphinx naprawdę mnie zaskoczył.

Szczerze - to mogłaby być jedna z

ciekawszych pozycji progresywnego

rocka z lat 70. tylko została nagrana

dziesięć lat później. Materiał

nie przynosi wstydu. Brzmi świeżo

i w każdej kompozycji jest próba

zaciekawienia słuchacza. Wiadomo,

że nie będzie to album wybitny,

bo oparty jest na fundamentach

wkopanych w gatunek parę,

albo paręnaście lat wcześniej, jednak

to zadziorne i inteligentne granie.

W skrócie mówiąc to sam początek

i trzy ostatnie kawałki w

zupełności wystarczają, żeby

Sphinx "Here We Are" znalazł się

na wyższej półce w domowych

zbiorach.

Tad Morose - Udead

2019 Punishment 18

Adam Widełka

Tad Morose to zespół pochodzący

ze Szwecji i z powodzeniem działający

od 1991 roku. Pierwotnie grupa

proponowała progresywny metal.

Później natomiast skłoniła się

ku power/heavy metalowi. Szczerze

- to dla mnie novum - nigdy nie

słyszałem żadnej płyty tej formacji,

więc obcowanie z albumem

"Undead" było moim premierowym.

Ładne wydanie od Punishment

18 Records pokręciło się

trochę w odtwarzaczu, a ja mogłem

wyrobić sobie o tej muzyce jakieś

zdanie. Album "Undead" nie odmienił

mojego życia, ale pozwolił

dość przyjemnie spędzić z nim parę

godzin. To power/heavy metal w

szwedzkim wydaniu - czyli melodyjne

podejście do sprawy. Dźwięczny,

ciekawie prowadzony wokal,

plastyczne gitary i punktująca sekcja

rytmiczna. Pojawiają się też

klawisze, których zadaniem jest

wypełnienie tła i odegranie jakichś

tematów. Momentami Tad Morose

brzmi konkretnie, zwłaszcza w

odcinkach, kiedy zostają same instrumenty.

Wtedy pozwalają sobie

na bujające riffy i klasyczny stukot

basu i perkusji. Druga część krążka

skręca ku klasycznej odsłonie metalu

i mniej, moim zdaniem, jest

naleciałości power metalu. Jest

sporo "kroczących" motywów, a

pewne fragmenty mogą nawet brzmieć

jak próba wskrzeszenia Black

Sabbath z okresu, kiedy śpiewał w

nim Tony Martin. Takie granie

może się podobać. Myślę, że w momencie

wydania - a minęło już 21

lat - "Undead" mógł uchodzi za

świeży i solidny. Są również kompozycje

z mocną perkusją tłukącą

gęsto w podkładzie basowym i szatkującymi

partiami gitar, gdzie dla

przeciwwagi następują totalnie meodyjne

refreny. Nawet Tad Morose

zahaczają o twórczość Iron

Maiden (późny okres) czy Dio.

Nie twierdzę, że celowo, ale na pewno

słychać lekkie nawiązania -

gdzieś pod koniec płyty pobrzmiewają

echa twórczości Małego Wokalisty

O Wielkim Głosie. Generalnie

"Undead" to udana rzecz.

Ciężko mi się do czegoś przyczepić.

Gdybym poznał tę grupę dawniej,

być może dziś miałbym ich

wszystkie płyty. To urozmaicone

granie, na szczęście bez niebezpiecznego

ocierania się o patos. Raczej

umiejętne sięganie do przeszłości

i filtrowanie jej, by wykorzystać

na swój sposób odkryte lata

temu patenty. Do tego szczypta

melodyjności, którą Szwedzi mają

we krwi i mamy efekt w postaci

całkiem niezłej płyty, która, jak

wspomniałem, życia nie wywróci

do góry nogami, ale potrafi porwać

i przytrzymać na pewien czas. To

na pewno jedna z ciekawszych

pozycji w dyskografii grupy.

Adam Widełka

The Best And The Rare Of Gama

Records

2020 Golden Core

Nie przepadam za kompilacjami,

ale tutaj jest temat szczególny.

Dwa kompakty wypchane po brzegi

materiałem z prężnie działającej

kiedyś wytwórni Gama. W latach

80. była uważana za jedną z ważniejszych

dla nowej sceny w Niemczech.

Rzeczy jakie znajdziemy

na krążkach to znak czasów. Nie

znaczy to jednak, że mamy do czynienia

z zgnuśniałym metalem,

który tak porósł mchem, że nie słychać

zupełnie nic a tym bardziej

nic się z tego nie rozumie. Powiedziałbym,

że jest to ciekawy przewodnik

po nazwach, z których

niektóre są bardziej kojarzone, a z

kolei pewnych warto się nauczyć.

Nawet po latach potrafią zaskoczyć

i zrobić piorunujące wrażenie.

W 1990 roku Gama przestała istnieć,

a więc i ich mniejsze labele,

jak np. Scratch, Sri Lanca czy Tales

Of Thrash. Część grup ze "stajni"

została wykorzystywana przez

niskobudżetowe wytwórnie, co z

perspektywy czasu zwyczajnie pewnym

muzykom położyło się cieniem.

Na szczęście współcześnie

metal znów przeżywa swój wzlot i

rzadko kompakty z tą muzyką leżą

w jakichś koszach za grosze, a

raczej zespoły mogą cieszyć fanów

pięknymi wydawnictwami, przygotowywanymi

przez pasjonatów.

Ten zbiór, ten tytuł "The Best

And The Rare Of Gama Records",

to rzecz dość frapująca, by

nabrać ochoty na wniknięcie głębiej

i szerzej w albumy, jakie zostały

reprezentowane. Są nazwy

kojarzone - Stormwitch, Tyrant,

SDI, Necronomicon - ale też znalazło

się miejsce dla tych, którzy na

CD wylądowali pierwszy raz. Warto

wspomnieć chociażby Poker,

Requiem, Piledriver (nie mylić z

tym z Kanady!) czy Floating Opera.

Są też nazwy zapomniane, będące

jak perły w błocie - Midnight

Darkness, Maniac lub Renegade.

Niekoniecznie ta kompilacja musi

wywołać trzęsienie ziemi, jednak

jeśli w jakimś stopniu wywoła zainteresowanie

którymś z zespołów to

będzie jej małe zwycięstwo. Warto

pielęgnować dobrą muzykę, jeśli

nawet jest ona odrobinę staromodna…

Adam Widełka

Tokyo Blade - Night Of The

Blade

2021 High Roller

Tokyo Blade to jedna z bardziej

znanych kapel nurtu NWOBHM.

Ich dwa pierwsze albumy i wydane

po nich dwie EPki to podstawa tego

zjawiska. High Roller Records

stara się przypominać, co ważne z

przeszłości, więc i na ten zespół

przyszła pora. Tym razem na winylu

- dwójka - "Night Of The Blade".

Żadnych cudów związanych z

szatą graficzną czy dorzuceniem

miliona bonusów. Jedyna ekstrawagancja

to różnokolorowe winyle.

Poza tym wkładka, teksty, zdjęcia -

pełna profeska, do czego zresztą

HRR przyzwyczaił. Muzycznie to

klasyka brytyjskiego grania z początku

lat 80. Soczysty heavy metal

z mocnym wokalem i do bólu

chwytliwymi gitarowymi solówkami.

We fragmentach bardzo lirycznie,

nostalgicznie i z pewną dozą

romantyzmu. W ciągu 35 minut

płyty dominuje na "Night Of The

Blade" motoryczne podejście do

wykonywanej muzyki i strasznie

nęcące, szarpiące za serce, riffy.

208

RECENZJE


Krótki album - krótka recenzja.

Nie widzę sensu, żeby się rozpisywać,

bo jak to mówią "jaki koń jest

każdy widzi". Jeśli natomiast ktoś

ma pewne wątpliwości, albo nie

miał z Tokyo Blade żadnej styczności,

to mogę z uśmiechem zasugerować,

by czym prędzej nadrobił

zaległości. No, chyba, że ktoś

lubi popsuć sobie efekt słuchania

to wtedy śmiało można sięgnąć po

jedną z tysiąca wcześniej napisanych

recenzji w muzycznych magazynach

czy portalach, w których

rozłożono album na czynniki pierwsze.

Tak czy siak - niekwestionowana

klasyka! Yeah!

Adam Widełka

Tokyo Blade - Night Of The

Blade… The Night Before

2021 High Roller

High Roller Records przedstawia

reedycję na winylu materiału, który

oryginalnie był drugą płytą Tokyo

Blade. Pierwotnie wydał to w

1998 roku Zoom Club Records z

dodatkowymi utworami. Rzecz do

tamtego czasu była niepublikowana

nigdzie indziej. Był to swoisty

rarytas. Oryginalnym wokalistą

Tokyo Blade był (i jest obecnie)

Alan Marsh, z którym grupa

zarejestrowała debiut. Niestety

Alan odszedł i na jego miejsce znaleziono

faceta o imieniu Vic

Wright. No i z nim właśnie wydano

"dwójkę". Zresztą zadomowił

się on w obozie Ostrzy na dłużej.

Nie mam tutaj zamiaru rozpisywać

się o samej płycie, bo już o niej

wcześniej parę zdań popełniłem.

Co do takich operacji mam swoje

zdanie - jeśli muzycy mają taką

potrzebę wydawania czy nagrywania

swoich płyt z nowym/starym

wokalem to okej. Dla mnie to ciekawostka,

ale nie rusza mnie to

jakoś wybitnie. Na szczęście nie

jest to Re-recording albumu, tylko

dograna kwestia wokalu. No ale

tak czy siak jest to jakaś ingerencja

w pierwotny materiał. Nie potępiam

ani przesadnie nie zachwalam

"Night Of The Blade… The

Night Before". Muzycznie naturalnie

jest to klasyka NWOBHM.

Konkretny album. Jeśli ktoś lubi

takie łamigłówki, porównywanie

brzmień wokali czy, w innej sytuacji,

na przykład gitar, to może

spędzić sporo godzin na odnajdywaniu

różnic między Alanem a

Wrightem. Ja nie zamierzam tracić

na to czasu - lubię Tokyo Blade

ale też nie jestem jakimś fanatykiem,

żeby uskuteczniać takie

akcje. Traktuję tą pozycję jako historyczną

ciekawostkę i świadectwo

interpretacji pierwszego wokalisty.

Co do wydawnictwa to jak zwykle

HRR pieści nasze uszy i oczy. Naprawdę

ładnie wyglądają te nowe

winyle, zwłaszcza biały z czerwonym

"rozbryzgiem". Brzmią też

dobrze więc kolekcjonerzy, do startu,

gotowi… Bach!

Adam Widełka

Trouble - One For The Road/ Unplugged

2021 Hammerheart

No i co z tego, że Eric Wagner nie

doczekał się wydania EP z 1994

roku oraz poszerzonej wersji akustycznej

koncertówki z 2017 roku

na winylu / dwóch CD? To kiepski

materiał, zaś kruchość ciała ludzkiego

nie jest żadną nowinką. Każdy

organizm ludzki prędzej czy

później umiera. Nie powinno to

być powodem ani do paniki, ani do

zakłócania życia żyjącym. Niby co

miałbym z tym zrobić? Zamknąć

się w domu, nie spotykać ze znajomymi,

nie podróżować po świecie,

szprycować się eksperymentalnymi

preparatami, może nawet zmienić

sposób oddychania? Bo co, bo w

TV powiedzieli, że ludzie nie są

istotami nieśmiertelnymi? Odkąd

pamiętam, było tak, że słabi odpadali.

Ktoś nie jest w jakiejś dziedzinie

dość mocny (np. ma zbyt

słaby system immunologiczny), to

niech spada. Zawsze starsze pokolenia

miały taki stosunek wobec

młodszych. Autoryteci wobec nowicjuszy.

Pracodawcy wobec pracowników.

Chlebodawcy wobec potrzebujących.

Nie widzę powodu,

aby nagle mocniejsi mieliby podporządkowywać

się pod słabszych.

"One For The Road", każdy ma

jeden żywot, nie więcej, szanujmy

swój czas. Not plugged? So unplugged.

Eric Wagner to znakomity

wokalista i poeta, na zawsze takim

pozostanie w naszej pamięci. W

latach 80. stał na czele jednego z

najwspanialszych zespołów doom

metalowych świata (Trouble), w

obecnym stuleciu zajebiście śpiewał

w formacjach Blackfinger oraz

The Skull, a w międzyczasie trochę

sobie pospał. Słychać to na

"One For The Road", bo Eric jest

tam równie energiczny co Joe Biden.

A przecież tak często pokazywał

- zarówno wcześniej, jak i

później - że tradycyjny doom metal

może dodawać słuchaczom energii

bardziej niż yerba mate. Nawet

ostatni longplay "The Endless

Road Turns Dark" (2018, The

Skull) przenosząc nas poprzez

mrok ku światłu, kończył się słowami:

"having dreams I've been waiting

for / my real life to begin / who ever

thought that I would be / awakened to

so much more" (w luźnym tłumaczeniu:

"spełniając marzenia po okresie

oczekiwania / moje prawdziwe

życie właśnie się rozpoczyna / kto

by pomyślał, że mógłbym / wybudzić

się do tak wielu nowych rzeczy").

Zarówno na "One For The

Road", jak i na "Unplugged", Eric

niemal śpiąc śpiewa niemal o tym,

że śpi. Gdyby chodziło o liryki, to

spoko, ale to charakter muzyki kołysze

nas do snu. Mamy zdjąć jeansy

tudzież skóry i założyć piżamki?

Wykonanie gitarzystów i perkusisty

jest bez zarzutu, grają naprawdę

solidnie pod względem technicznym,

można posłuchać (pominę

milczeniem spierdolony cover

The Doors "Waiting For The

Sun"). Ale chwila, chwila. Trouble

to innowator, legenda, ikona,

współtwórca całego gatunku doom

metal, a nie psychodelizująca zgraja

grunge'owców ani bluesowy big

band z pustawego pubu, na jakich

tutaj się ewidentnie kreowali (odpowiednio,

EP nawiązuje stylistycznie

do grunge'u a koncertówka

akustyczna do stetryczałego, odtwórczego

bluesa). Przecież to jest

przerażająco słabe w porównanie

ze szczytowymi osiągnięciami

Trouble: "Trouble" (1984), "The

Skull" (1985), "Run To The

Light" (1987), "Trouble" (1990).

Kompletnie inny poziom! Zeszli ze

szczytu już na "Manic Frustration"

(1992), kierując się w znacznie

mniej doomowym kierunku,

ale to wydawnictwo miało jeszcze

swoich zwolenników. W 1994 roku

wydali EP w limitowanym nakładzie

1500 CD, które sprzedawali

wyłącznie podczas własnych

koncertów. Wprawdzie muzykę

inaczej się odbiera, kiedy dostaje

się ją bezpośrednio od kapeli, ale

prawdziwy powód ograniczonej

dystrybucji sprowadza się do tego,

że wydawca Def American zerwał

z nimi kontrakt. Na owym EP

(zwanym pierwotnie: demo "One

For The Road") znalazło się pięć

kawałków. Moglibyśmy ich teraz

posłuchać, ale raczej jako ciekawostkę,

bo nie odzwierciedlają one

spuścizny Trouble. Mówiąc

wprost, to piąta woda po kisielu,

wyraz zagubienia twórczego, powód

do zniesmaczenia. Miejmy

więc nadzieję, że prawdziwa jest

pogłoska o zarejestrowanym przez

Erica Wagnera albumie solowym,

który z założenia ma ukazać się

pośmiertnie, ponieważ powinniśmy

pożegnać go jakoś inaczej.

Viking - Do Or Die

2021 High Roller

Sam O'Black

High Roller Records wznawia na

winylu dwie pierwsze płyty amerykańskiej

załogi thrash metalowej

Viking. Na pierwszy rzut ucha można

pomyśleć, że grupa powinna

pochodzić ze Skandynawii, ale od

pierwszych sekund debiutanckiego

albumu nie mamy wątpliwości, że

twór jest typowo z kraju Wujka

Sama. Prosto i na temat - Działaj

albo giń. Taka jest też warstwa muzyczna

na krążku z 1988 roku.

Okres, kiedy wielkie kapele z gatunku

już mocno siedziały w

swoich fotelach, obserwując konkurencję,

a ta prężyła muskuły

odgrażając się, że kiedyś zajmie ich

miejsce. Nie wiem, czy Viking

miał zakusy na to, by być liderem

jakichś rankingów ale swoją wściekłością

mógłby obdzielić parę innych

załóg. Taki, kurcze, powinien

być thrash metal. Bliżej tutaj do

Slayera niż Megadeth. Szatkujące

riffy wypychają membrany, dudniąca

sekcja daje solidny fundament

pod całokształt szaleństwa.

Nawet wokal ma w sobie obłąkańczą

manierę przypominającą Toma

Arayę. Album "Do Or Die" to

dynamiczna rzecz. Bez jakichś zająknięć,

bez owijania w bawełnę.

Kompozycje są proste, ale nie prostackie,

kipiące od energii i niosące

w sobie wielki ładunek mocy. Całość

bardzo selektywna, więc nie

brzmi to też jak nagrywane gdzieś

w piwnicy samego Belzebuba. Z

każdym kolejnym numerem Viking

budował sobie u mnie wrażenie

pozytywne, bo zdaję sobie

sprawę z tego, że w thrash metalu

na pierwszym miejscu powinna być

szczerość i energia, a wirtuozerię

można oddać komuś. Chłopaki pokazują

jednak, że mimo tego całego

nabuzowania, nie tracą zimnej

krwi i dzięki temu nakreślili mocny

i dobrze zagrany album. Warto sięgnąć!

Viking - Man Of Straw

2021 High Roller

Adam Widełka

Ten album to doskonała kontynuacja

debiutu grupy. Nawet można

powiedzieć, że na "Man of Straw"

amerykański Viking poszedł o

krok dalej i dodał do swojej muzyki

jeszcze więcej wściekłości, ale i

pewnych progresywnych elementów.

Na najnowszej reedycji winylowej

od High Roller Records obcowanie

z tak cudowną muzyką

będzie jeszcze przyjemniejsze! Bez

bonusów i nie logicznych zmian w

wydawnictwie - krążek daje nam

potężnego kopa przez swoich

dziewięć pierwotnych kompozycji.

RECENZJE 209


Viking z dużą swobodą łączy

agresję z zmyślnymi wstawkami

czy zagrywkami. Jednocześnie na

swojej drugiej płycie pozostaje

wciąż surowy i szorstki. Album dalej

jest otulony inspiracjami od

Slayera, mądrze wykorzystanymi i

przekutymi w własny sukces. Może

Viking nie stał się jakąś wybitną

drużyną, ale swoim zdecydowanym

i szaleńczym graniem bezdyskusyjnie

odcisnął znaczne piętno

na maniakach thrash metalu. W

pewnych momentach zastanawiałem

się czy nie przytrzymać głośników

- tak rozpędzony bywa Viking,

ciskający mordercze riffy i a

pulsujący bas jest niczym głaz na

ludzkim karku. To album będący

jak tasak w nieodpowiednich rękach.

Chwila nieuwagi a głowa od

machania może niespodziewanie…

odpaść! Przesłuchałem w życiu

trochę płyt w podobnej stylistyce,

ale Viking sprawia wrażenie bardzo

świeżego grania. Nawet po dłuższej

chwili od odsłuchu muzyka

nadal drażni zmysły i ciężko jest

się od niej uwolnić. Zdaje sobie

sprawę, że coś wpłynęło na to, że

grupa jest dziś gdzie jest ale w

swoim krótkim życiu zdążyłem się

również przyzwyczaić, że miernikiem

sukcesu w thrash metalu nie

zawsze jest granie z mocą buldożera.

Tak czy inaczej - oba albumy

tej amerykańskiej załogi warto

mieć albo chociaż poświęcić im

trochę czasu.

Adam Widełka

Warfare - The Songbook Of Filth

2021 HNE Recordings

Muszę przyznać, że chyba sto lat

nie słuchałem angielskiego Warfare.

No i po takiej długaśnej przerwie

wpada w łapy najnowsze wydawnictwo

Paula Evo. Perkusista,

wokalista grupy w latach 1982-

1993, a od 2017 samotny szef,

przygotował ciekawą kompilację.

Zawierający trzy płyty album "The

Songbook Of Filth" to zbiór przeróżnych

utworów i parę niespodzianek,

jakie powinny ruszyć

każdego maniaka szybkiego grania.

Można śmiało powiedzieć, że "The

Songbook Of Filth" to idealny

przewodnik dla kogoś, kto chciałby

dopiero zacząć przygodę z Warfare.

Wiadomo, że najlepiej robić

to za pomocą albumów studyjnych,

ale akurat ten trzypłytowy

zbiór sprawia bardzo pozytywne

wrażenie i widać, że Paul starał się

aby kruszył kości. Jakość utworów

jest czasem różna, chociaż nie odbiega

od siebie jakoś bardzo drastycznie.

Na dyskach znajdziemy wybrane

kawałki z różnych płyt Warfare,

rzeczy nagrane podczas wielu

koncertów czy artyści pozwolili na

rejestrację muzyki na próbach. Poza

tym Paul Evo zaprosił znakomitych

gości, ponieważ wrzucił tutaj

też zupełnie nowe utwory i

część z ostatniej płyty wydanej w

2017 roku. Tuż przed swoją śmiercią

w 2018 roku, chyba ostatnie

partie gitary zagrał Fast Eddie

Clarke, a o basie przypomniał

sobie, odkładając butelkę, Pete

Way (ex-UFO). Ich dziełem jest

chociażby "Misanthropy", kawałek

utrzymany w starym klimacie, z

gęstą sekcją i prawdziwie szczerą

solówką, jakiej nie powstydziłby

się Eddie w czasie wczesnego

Motorhead. Wśród innych znakomitości

z metalowego światka, jacy

zgodzili się wspomóc Evo, są tutaj

Lips (Anvil), Cronos (Venom),

Algy Ward (Tank), Mantas (Venom

Inc.), Tom Angelripper (Sodom),

a nawet Wurzel (ex-Motorhead)

czy sam… Lemmy! Dzięki

pomysłowi Paula, ale też niezawodności

Hear No Evil Recordings,

możemy w pełni zanurzyć się w

twórczość jednej z głośniejszych

(nomen omen) grup w historii metalu.

Nie tylko strzelającej decybelami,

ale jak można się przekonać

dzięki "The Songbook Of Filth"

mającej swój jasno określony styl i

proponującej bardzo energetyczne

i chwytliwe kawałki. Ten mini

boks może posłużyć również starszym

słuchaczom do tego, aby ponownie

sięgnąć po studyjne krążki

i przypomnieć, być może, masę

fajnych wspomnień. Ta kompilacja

to, miejmy nadzieję, rozgrzewka

przed nowym krążkiem, już w pełni

z premierowym materiałem.

Podsumowując - "The Songbook

Of Filth" to ciekawe wydawnictwo,

chociaż starsi maniax (może?)

potraktują to w kategorii ciekawostki

i niekoniecznie będą mogli

znaleźć tutaj coś, co ich bardzo zaskoczy.

Tak czy inaczej te trzy

płyty to kawał niezłej muzyki,

która, jak słychać, wciąż się broni.

Adam Widełka

White Heat - Soldier Of Fortune

2021 High Roller

Miód na uszy! High Roller Records

użyło swojej mocy i mamy

możliwość znów, po odświeżeniu,

kupić całkiem niezły singiel brytyjskiej

grupy White Heat. Odrobinę

zmieniona okładka skrywa

restaurację audio przez Patricka

W. Engela z Temple Of Disharmony.

Wszystko odbyło się za

pomocą oryginalnego transferu,

także brzmi wybornie. Nie ma

mowy o jakichś ingerencjach i

innych cudach. Możemy poczuć

się jak dzieciak, który biegł z tym

singlem w 1984 roku do domu, by

jak najszybciej położyć na gramofon.

Pierwotnie na stronie A był

"Soldier Of Fortune", a kiedy

przewróciliśmy stronę można było

usłyszeć "Love Maker". Dwa zadziorne

strzały w stylu NWOB

HM. Motoryczne, ale nie pozbawione

polotu i finezji. Na reedycji

HRR dostajemy dwa bonusy - zarejestrowane

przez ówczesny skład

(John Tucker, bas; Kevin Cassidy,

perkusja; Jon JJ Cox, gitary; John

Dunning, wokal) utwory z 1983

roku, które jednak nigdy, aż do teraz,

nie były oficjalnie wydane.

One też utrzymane są w podobnym

klimacie. W żadnym wypadku

stylistycznie nie ma powodów

do obaw. Mamy cztery równe nagrania,

jakich potrzebuje każde

spragnione NWOBHM ucho.

White Heat pokazało na tym

singlu pazur. Dobrze naostrzony

szpon. Brzmi mocarnie, motorycznie,

z smakowitą gitarą i cholernie

chwytliwym wokalem. To

tylko cztery numery, ale słucha się

tego jak dobrego longplaya. Wciąż

więcej i więcej… Palce wciskające

"repeat" są lepkie od klasyki heavy

metalu!

Adam Widełka

Wishbone Ash - Number The

Brave

2021 BGO

Powinienem się cieszyć, że wśród

nowej partii płyt do recenzji znalazło

się Wishbone Ash. Bardzo

lubię ten brytyjski zespół. Jednak

po niezwykle udanych latach 70. w

nową dekadę grupa wkroczyła z

lekką korektą składu i, niestety,

odświeżoną muzyką, która mało co

przypominała klasyczne dokonania.

Właśnie taki jest album

"Number The Brave". Na "Number

The Brave" długoletniego basistę

i wokalistę Martina Turnera

zastąpił John Wetton (kojarzony

chociażby z występów w King

Crimson) a materiał przypominał

granie spod znaku lekkiego rocka.

Nie są to złe piosenki… Właśnie -

piosenki. Grupa zaproponowała

zmianę kursu na pogodne, chociaż

z fajnym feelingiem, kawałki.

Wishbone Ash od zawsze stawiali

na niezwykłe harmonie wokali i

pojedynki dwóch gitar, ale to, co

było jeszcze parę lat temu ich

wielką zaletą, zmieniło się w przekleństwo.

Krążek chce brzmieć jak

soft hard rockowe kapele. Momentami

wręcz ocieka słodkimi refrenami

i pulsującymi rytmami. Jest

to cały czas na granicy kiczu, a po

paru razach pewne motywy nie

chcą wyjść z głowy. Dla kogoś, kto

nie zna pierwszych czterech albumów

Wishbone Ash ta płyta będzie

się podobać. Dla fanów klasycznego

rocka i wczesnego portretu

grupy przygoda z tym materiałem

może okazać się bardzo ciężka.

Trzeba wyrzucić z głowy stare

dzieje i podejść do tych piosenek z

otwartą głową - wtedy okażą się

niezłymi numerami, co potwierdza

talent kompozytorski Wettona i

długoletniego lidera, Andy Powella.

Mnie się jednak strasznie

gryzą z wczesnym wcieleniem Ash

i przypomina mi to sytuację, jaka

była u Budgie. Też w podobnym

okresie, bo w 1981 roku, wydali

"Deliver Us From Evil" gdzie diametralnie

zmienili brzmienie i

kompozycje. Powstała przebojowa

papka. Niestety, mimo bardzo dobrego

warsztatu muzyków, "Number

The Brave" nie zatrzyma nas

niczym więcej jak tylko chwytliwymi

refrenami i gęstym basem, który

chciałby napędzać okoliczne dyskoteki…

Adam Widełka

210

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!