HMP 80 Running Wild
New Issue (No. 80) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 212 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: KKs Priest, Running Wild, Judas Priest, Cirith Ungol, Dee Snider, Destruction, Sodom, Flotsam And Jetsam, Mordred, Evile, Rage, Axel Rudi Pell, Gamma Ray, Doro, Herman Frank, U.D.O., Miecz Wikinga, Witch Cross, Space Chaser, Vulture, Killing, Crisix, Militia, Pharaoh, Somo Inquisitore, Lycanthro, Dark Arena, Distant Past, Illusory, Breathless, Gipsy's Kiss, Eisenhand, Antioch, Heavy Sentence, Blazon Rite, Parish, Scald, Wheele, Anahata, Spirit Adrift, Godslave, Cryptosis, Paranorm, Eradicator, Ibridoma, March In Arms, Paladine, Rebellion, Hammer King, Bloodbound, Nocturnal, Saratan, Hellhaven, Ian Pary, Lee Aaron, Todd Michael Hall, Secret Sphere and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 80) of Heavy Metal Pages online magazine. 72 interviews and more than 200 reviews. 212 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: KKs Priest, Running Wild, Judas Priest, Cirith Ungol, Dee Snider, Destruction, Sodom, Flotsam And Jetsam, Mordred, Evile, Rage, Axel Rudi Pell, Gamma Ray, Doro, Herman Frank, U.D.O., Miecz Wikinga, Witch Cross, Space Chaser, Vulture, Killing, Crisix, Militia, Pharaoh, Somo Inquisitore, Lycanthro, Dark Arena, Distant Past, Illusory, Breathless, Gipsy's Kiss, Eisenhand, Antioch, Heavy Sentence, Blazon Rite, Parish, Scald, Wheele, Anahata, Spirit Adrift, Godslave, Cryptosis, Paranorm, Eradicator, Ibridoma, March In Arms, Paladine, Rebellion, Hammer King, Bloodbound, Nocturnal, Saratan, Hellhaven, Ian Pary, Lee Aaron, Todd Michael Hall, Secret Sphere and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
3 Intro
4 KK’s Priest
6 Running Wild
8 Cirith Ungol
10 Dee Snider
12 Destruction
16 Sodom
18 Flotsam & Jetsam
19 Mordred
20 Evile
Intro
22 Rage
24 Axel Rudi Pell
26 Gamma Ray
28 Doro
32 Herman Frank
34 Fate’s Hand
36 Miecz Wikinga
39 Witch Cross
40 Space Chaser
42 Vulture
44 Killing
46 Crisix
48 Militia
50 Pharaoh
52 Sommo Inquisitore
54 Lycanthro
56 Dark Arena
58 Distant Past
60 Illusory
62 Entierro
64 Breathless
66 Gypsy’s Kiss
68 Eisenhand
70 Antioch
Spis tresci
72 Heavy Sentence
73 Blazon Rite
74 Parish
76 Scald
80 Wheel
82 Anahata
84 Godslave
87 Enforced
88 Cryptosis
90 Paranorm
92 Eradicator
94 Deathblow
96 March In Arms
98 Ibridoma
100 Evilizers
102 Slabber
104 Aeonblack
106 Paladine
108 Rebellion
110 Hammer King
112 BloodBound
114 Evil
115 Hellcrash
116 Desaster
Nie od dzisiaj tak się dzieje, że muzycy
porzucają swoje zespoły, aby zacząć działalność na
własny rachunek albo pod zupełnie innym szyldem.
Oczywiście przyczyn rozstań jest znacznie
więcej, w zasadzie każdy przypadek to oddzielna
historia. Abstrahując od czynionych sobie późniejszych
złośliwości przez muzyków, a czasami wręcz
prowadzeniem totalnych wojen, po takich epizodach,
mnie w tym wszystkim najbardziej cieszyło
to, że powstawał nowy twór muzyczny, który kontynuował
tworzenie świetnej muzyki, a tego przecież
nigdy nie za wiele. To samo dzieje się z nową
formacją K.K. Downinga (notabene powstała po
dość długim okresie leniuchowania K.K.). Już sama
nazwa KKs Priest zwiastowała, że Downing będzie
kontynuował granie muzyki zbliżonej do swojego
rodzimego zespołu, Judas Priest. To samo zapowiadało
zatrudnienie Tima "Rippera" Owensa
oraz Lesa Binksa (przynajmniej w początkowej fazie).
Potwierdziła też to zawartość albumu "Sermons
Of Sinner". Nie jest to poziom krążków
"Painkiller" czy "Firepower" ale z pewnością fanów
Judas Priest w pełni zadowoli. Z tego też powodu
jasnym stało się, że okładkę udostępnimy
KKs Priest. Drugą obwolutę zajął zaś Sir Rock'N'
Rolf. Dni sukcesów i chwał Running Wild ma dawno
za sobą, ale za to, co ten zespół do tej pory
osiągnął dawno, należała się mu okładka naszego
periodyku. Niestety nigdy to się nie wydarzyło, bo
zawsze coś tam... Niemniej ekipa Rolfa wróciła na
właściwe tory i od kilku płyt daje nam cieszyć się
przyzwoitymi wydawnictwami. Takim jest także
"Blood On Blood". Album tylnej części ciała nie
urwał, ale radochy z pewnością nam przysporzył.
Także okazję do nadrobienia naszych zaległości
względem Running Wild wreszcie wykorzystaliśmy.
Przy okazji poprzedniego numeru zakomunikowałem,
że powinien on mieć swoich trzech
bohaterów, a tym trzecim powinna być grupa,
Kruk. Myślałem, że taka sytuacja nie prędko się
zdarzy. A tu proszę... Jak już było wszystko ustalone,
kto będzie promowany w pierwszej kolejności,
a pozostałe artykuły również zdobywały swoje
wyznaczone miejsce, to do redakcji przyszła wiadomość,
że Judas Priest będzie świętować swoje 50-
lecie działalności boxem "50 Heavy Metal Years
of Music" oraz kompilacją "Reflections - 50
Heavy Metal Years of Music". Przy takich okazjach
kapele przeważnie starają się promować i intuicja
mnie nie zawiodła. Trochę poczekaliśmy i rozmowa
z Robem Halfordem stała się faktem. W
pierwszym odruchu pomyślałem, że będzie to bardzo
dobry temat na okładkę grudniowego numeru,
ale jak otrzymałem gotowy artykuł to, po prostu
zrobiło mi się żal, że taki materiał będzie czekał aż
do grudnia. Fakt rozmowa z Bogiem Metalu nie
powinna być na samym końcu naszych artykułów,
ale możecie przeczytać ją już teraz oraz stała się
pewną codą w stosunku do wywiadu, jakiego udzielił
nam K.K. Downing. No i nie ważne, w jakim
miejscu znajdzie się rozmowa z Robem, po prostu
trzeba ją przeczytać.
Niemniej atrakcji ten numer ma znacznie
więcej, bo jak inaczej określić wywiady z Cirith
Ungol i Dee Sniderem? Cirith powrócili bardzo
udaną EPką "Half Past Human" a Snider albumem
"Leave a Scar" udowodnił, że zupełnie się nie
zestarzał i warto o nim pamiętać. O dziwo w najnowszym
numerze jest sporo thrash metalu. Nie
zawsze to się nam udaje. Zaczyna się od mocnego
akcentu, rozmów z przedstawicielami teutońskiego
thrashu, czyli formacjami Destruction i Sodom.
Zaraz po nich są wywiady z Amerykanami z Flotsam
And Jetsam i Mordred, a także z Anglikami
z Evile. W dalszych częściach znajdziecie rozmowy
z całkiem ciekawymi kapelami Space Chaser, Vulture,
Kiling, Crisix, Militia, a jeszcze później z
Godslave, Enforced, Cryptosis, Paranorm, Eradicator
i Deathblow. Nie jest to wszystko, bo w
aktualnym wydaniu znajdziecie jeszcze mocniejsze
akcenty mające swoje korzenie w thrashu, ale bardzo
mocno pachnące siarką, a nawet złem. Do nich
z pewnością zaliczycie formacje Evil, Hellcrash,
Desaster oraz Nocturnal.
Przed chwilą wspominałem o niemieckich
grupach thrash metalowych. Niemniej równie ważny
blok tego numeru stanową wywiady z zasłużonymi
przedstawicielami niemieckich bandów, ale
tym razem ze sceny heavy i power. Mimo pandemicznych
obostrzeń Doro i Gamma Ray udało się
opublikować albumy koncertowe. Axel Rudi Pell
skupił się na własnych interpretacjach cudzych
przebojów, w ten sposób otrzymaliśmy drugą część
"Diamonds Unlocked". Natomiast udane albumy
studyjne wypuścili Rage oraz formacja Hermana
Franka. Myślę, że przy tym bloku wielu z Was,
moi drodzy czytelnicy, zatrzyma się na dłużej.
Tym bardziej że do niego powinien być zaliczony
wywiad z Svenem Dirkschneiderem, który opowiedział
nam o najnowszym dokonaniu U.D.O.,
"Game Over". Niestety termin rozmowy ciągle się
przesuwał, także ledwo zdążyliśmy z umieszczeniem
tego artykułu w bieżącym numerze.
W czasie przygotowań numeru 80. bardzo
ważnym wydarzeniem była reedycja albumu nieistniejącego
Miecza Wikinga, "Grona Gniewu".
Mam nadzieję, że większość z Was nabyła ten krążek,
który został odświeżony i rozszerzony o dodatkowe
nagrania, no i po raz pierwszy został wytłoczony
na nośniku CD. To po prostu szczególna
pozycja na polskim heavy metalowym rynku i każdy
maniak powinien ją mieć. Normalne dla naszego
magazynu jest to, że obok starych, doświadczonych
i ciągle działających formacji, prezentowane
są te młodsze zupełne nieznane i te, które jakąś
tam popularność już zdobyły. Są też stare kapele
zapomniane albo znane nieliczny. Tym razem są to
belgijski speed metalowy Breathless, a także wywodzące
się z nurtu NWOBHM, Gypsy's Kiss
oraz Rhabstallion.
Jak zwykle najwięcej miejsca poświeciliśmy
tradycyjnym stylom heavy metalowym. Ich różnorodność
i wielobarwność nigdy nie przestaje mnie
zadziwiać. Jak ktoś chce, może odnaleźć kapele
grające heavy metal (Antioch, Blazon Rite, Lycanthro,
Eisenhand, Spirit Adrift, Illusory), epicki metal
(Fate's Hand, Sommo Inquisitore), doom metal
(Scald, Wheel, Parish), heavy/power metal z progresywnymi
naleciałościami (Distant Past, Secret
Sphere, Dark Arena, Ian Parry), US power metal
(Pharaoh, March In Arms), power metal (Rebellion,
Bloodbound, Hammer King, Aeonblack). Co
ciekawe nie wszystkie z tych kapel zachowują czystość
stylistyczną, także poznając ich muzykę, jest
jeszcze ciekawiej.
W nowym numerze nie unikamy również
tematów progresywnego rocka (Pale Mannequin),
progresywnego metalu (Teramaze) oraz
ogólnie muzyków, którzy mają sporą muzyczną
wyobraźnię (Saratan, Astrakhan) oraz kilka kapel
wymienionych już wcześniej. A na koniec jest też
kilku przedstawicieli prezentujących hard rocka
(Lee Aaron, Todd Michael Hall (projekt solo), The
Mighty One).
Podsumowując, zawsze staramy się
przedstawić temat tradycyjnego heavy metalu z jak
najszerszej perspektywy. Oczywiście o prześledzenie
szczegółów aktualnego numeru trzeba zadbać
samemu, bowiem choć we "wstępniaku" wymieniłem
większą część atrakcji, ale tylko część. I z tą
myślą, że przeczytacie całości, zachęcam Was do
zapoznania się z nowy 80. numerem Heavy Metal
Pages.
Michał Mazur
Ps. Uwaga! Laureatem konkursu Hell Freezes Over
został Kamil S.
118 Nocturnal
120 Saratan
124 HellHaven
127 Ian Parry
130 Pale Mannequin
132 Astrakhan
134 Secret Sphere
136 Teramaze
137 Spirit Adrift
138 Lee Aaron
140 Todd Michael Hall
142 Kiko Shred
144 Rhabstallion
146 U.D.O.
148 The Mighty One
151 Judas Priest
154 Live From The
Crime Scene
155 Zelazna Klasyka
166 Decibels` Storm
200 Old, Classic,
Forgotten...
3
HMP: Witaj Ken.
KK Downing: Cześć Bartku. Mam nadzieję,
że u Ciebie wszystko porządku.
Jak najbardziej. Cieszę się, że mam okazje
porozmawiać z osobą, która miała spory
udział w tworzeniu soundtracku do większej
części mojego życia. Na początek zadam
standardowe pytanie, które pewnie często
Ci się zdarza słyszeć. Skąd w ogóle wziął
się pomysł, by powołać do życia taki zespół,
jak KK's Priest?
Kazania grzesznika
Kenneth "KK" Downing to persona, której fanom metalu przedstawiać nie
trzeba. To on był współautorem najbardziej rozpoznawalnych utworów Judas Priest
i w niemałym stopniu przyczynił się do sukcesów tej formacji. Jednak drogi jego
oraz jego kolegów jakieś dziesięć lat temu się rozeszły. Nie ma jednak tego złego,
co by na dobre nie wyszło. KK postanowił założyć swój własny zespół, który nawet
swą nazwą nawiązuje do jego macierzystej formacji. Co więcej, zangażował w niego
dwóch dawnych członków Judas Priest, mianowicie wokalistę Tima "Rippera"
Owensa oraz perkusistę Lesa Binksa. Na rynek właśnie trafia debiutancki album tej
kapeli pod tytułem "Sermons of the Sinner" i to głównie on był głównym tematem
naszej rozmowy.
dosłownie każdy z członków zespołu. Menadżerowie
zaś odwalili kawał naprawdę dobrej
roboty, jeśli chodzi o kwestie promocyjne.
Właściwie ten album miał się ukazać już
wcześniej, jednak ograniczenia związane z
Covid-19 trochę nam podcięły skrzydła, jednak
koniec końców wszystko wyszło naprawdę
świetnie.
No właśnie, album ten był gotowy do wydania
już w zeszłym roku, jednakże ten cały
Covid Wam trochę chyba plany pomieszał.
Jak już wspomniałeś w KK's Priest występuje
dwóch muzyków, którzy przewinęli się
przez Judas Priest. OK., wszyscy wiemy, że
Les finalnie nie pojawił się na albumie z powodu
urazu, który uniemożliwił mu granie
na perkusji (na "Sermon of the Sinner" instrument
ten obsługuje znany z Cage Sean
Elg - przyp. red.), nie mniej jednak to on był
w pierwotnym składzie grupy. Chciałem się
zapytać, czy przez te lata, gdy Wasze muzyczne
drogi się rozeszły, pozostawałeś w stałym
kontakcie z Lesem i Timem? A może o
waszej ponownej współpracy zdecydowało
jakieś konkretne spotkanie po latach?
Jakiś kontakt, większy lub mniejszy mieliśmy
ze sobą przez cały czas, niemniej jednak ważną
rolę odegrało nasze spotkanie w roku
2017, w którym poza mną wziął udział Tim,
Les, oraz gitarzysta Paul Crooki znany między
innymi ze współpracy z Meat Loafem.
Wówczas zdecydowaliśmy, że w tej konfiguracji
ponownie nagramy "Beyond The Realms
of Death". Wcześniej nasz kontakt, to było
głównie składanie sobie życzeń na urodziny,
święta, czasem się zdarzały jakieś dłuższe
maile. Zazwyczaj jak ktoś z nas chciał się pochwalić
jakąś zabawną historią. Pamiętam
moment, gdy Tim odwiedził Wielką Brytanię
w ramach trasy z zespołem DIO Disciples,
od razu kupiłem bilet i udałem się na koncert.
To krótka i konkretna historia. Wszystko na
poważnie zaczęło się w roku 2019. Na początku
skupialiśmy się głównie na działalności
typowo koncertowej. Nad materiałem na
album zaczęliśmy pracować mniej więcej w
grudniu 2019r. Na pewno nie bez znaczenia
pozostaje fakt, że w pracach tych wraz ze mną
brało udział dwóch byłych muzyków Judas
Priest. Konkretnie Tim "Ripper" Owens na
wokalu oraz perkusista Les Binks. Tak nam
się fajnie razem grało na żywo, więc pomyśleliśmy,
że nagranie albumu jest po prostu
kolejnym, właściwie całkiem naturalnym krokiem.
Jestem niezwykle zadowolony ze wszystkich
utworów, które finalnie znalazły się na
"Sermon of the Sinner". Wspaniałe jest też
to, że w proces tworzenia zaangażowany był
Foto: KK’s Priest
To ogólnie zwariowany okres, który w jakiś
sposób dotknął chyba każdą osobę na tym
świecie. Paradoksalnie jednak po części nam
się przysłużył. Zyskaliśmy trochę czasu, nikt
nas nie naciskał, że coś tam jest do zrobienia
"na wczoraj". Oczywiście był moment, że nasz
wydawca chciał, żeby album trafił do sprzedaży
jak najszybciej, nie mniej jednak przekonaliśmy
ich, że rok 2021 będzie dla wszystkich
korzystniejszą opcją. Chociażby dlatego, że
zyskaliśmy czas by przygotować się od strony
promocyjno-marketingowej. To są akcje które
wymagają konkretnego planu, sporo pracy i
pewnej grupy ludzi na całym świecie. Przygotowanie
koncertów, to jeszcze inna para kaloszy.
Jak tam ze zdrowiem u Lesa? Wraca powoli
do formy?
Może już grać, a to chyba najlepsza wiadomość
w jego przypadku. Jednak potrzebuje jeszcze
trochę czasu, by wrócić do pełnej formy i
móc grać koncert czy nagrywać płyty. Na
razie jedynie zgodził się wystąpić na kilku naszych
przyszłych koncertach jako gość specjalny.
Niestety, w tym momencie zdrowie
mu na więcej nie pozwala. Mimo to, cieszę się
że będzie w jakiś sposób z nami obecny.
Debiutancki album KK's Priest nosi dość intrygujący
tytuł. Mianowicie "Sermos of The
Sinner". Skąd w ogóle ten pomysł? Można
się domyślać, że słowo "sinner" w tym tytule
nawiązuje do kultowego utworu Judas Priest.
Zacznę od końca. Poniekąd tak. Jest to pewne
nawiązanie do tego utworu, ale sama idea tytułu
jest nieco inna. Otóż "sermons" (z ang.
"kazania" - przyp red.) to zarówno muzyka,
jak i teksty którymi dzielę się ze swoimi słuchaczami,
a " sinner" (z ang. "grzesznik"), to
nie kto inny, jak moja skromna osoba
(śmiech). Niektórzy dziesięć lat temu zarzucali
mi, że jestem grzesznikiem, bo zdezerterowałem
z placu boju, ale to nie prawda.
Właśnie wracam na ten plac (śmiech). Jak
4
KK’S PRIEST
sam widzisz, nie w głowie mi przejście na
emeryturę. Wracając do Twojego pytania,
uważam ten tytuł za jak najbardziej adekwatny,
jeśli spojrzy się na ten album jako na jedną
spójną całość. Jestem zadowolony ze
wszystkich utworów, które się na nim znalazły.
Lubię szczególnie ten ładunek emocjonalny,
jaki w nich drzemie. Ten album to takie
uwieńczenie wszystkiego, co dotychczas
osiągnąłem jako muzyk rockowy i metalowy.
To chyba właśnie dlatego słuchając "Sermons
o the Sinner" ciężko nie zauważyć nawiązań
do Twojej dawnej twórczości. Mam
tu na myśli zarówno warstwę muzyczną, jak
i teksty.
Tak. Było to poniekąd z jednej strony zamierzone,
z drugiej było w tym sporo spontaniczności.
Zabranie tego wszystkiego do kupy
nie należało do rzeczy szczególnie trudnych,
gdyż pomysły te przez lata gdzieś tam siedziały
w mojej głowie. Teraz właśnie nastała
pora, by je wszystkie wyrazić. Nie chciałem
jednak żyć tylko moimi dawnymi osiągnięciami.
Bardzo zależało mi na tym by zrobić jakiś
konkretny krok naprzód. Chciałem jednocześnie,
by była to kontynuacja tego, co robiłem
w Judas Priest. Miałem na celu nagranie
muzyki, która przywoływała by lata chwały
tego zespołu. Nie mogę się doczekać, gdy
wrócimy na scenę by móc znów grać na żywo.
KK's Priest można określać jako "nowy stary
zespół" albo "stary nowy zespół", jak kto woli
(śmiech). Myślę, że w obecnym składzie jesteśmy
naprawdę mocną ekipą i jesteśmy w
stanie dać dobry show.
Jak już poruszyłeś wątek koncertów, to zapewne
usłyszymy na nich sporo utworów z
"Sermons of the Sinner". Będzie też okazja
usłyszeć klasyczny repertuar Judas Priest w
Waszym wykonaniu?
Nasza koncertowa setlista będzie miksem
utworów z naszego albumu, kawałków Judas
Priest z okresu, gdy wokalistą był Tim oraz z
tzw. klasycznego okresu tego zespołu. Z tym,
że w tym ostatnim przypadku będą to w dużej
mierze utwory bardzo dawno nie grane na żywo.
Mam kilka kawałków, które zawsze bardzo
chciałem wrzucić do tzw. żelaznej setlisty
Judas Priest, ale moi koledzy z tamtego zespołu
prezentowali w tym temacie odmienny
punkt widzenia. Teraz pojawiła się okazja, by
wreszcie te numery zagrać na żywo.
Ten zakapturzony gość na okładce albumu
to Ty? (śmiech)
(śmiech) Tu i ówdzie krążą takie głosy. Właściwie
to moja demoniczna strona. To taki
grzesznik, który bierze na siebie nie tylko winy
ale również rzeczy, które można określić
jako dobre. Zresztą popatrz na samą nazwę
"Judas Priest". Masz tam dość charakterystyczne
połączenie dobra oraz zła. Dobro jest
tam reprezentowane przez słowo "priest",
czyli kapłan, zło natomiast to zdradzieckie
imię Judasz. Utwory, które znalazły się na
"Sermons of the Sinner" pokazują moją zarówno
dobrą, jak również złą stronę oraz
wszystkie możliwe ich kombinacje.
"Sermons of the Sinner" w chwili naszej rozmowy
jeszcze nawet nie ujrzał światła dziennego,
a Ty już ponoć masz materiał na kolejny
album. Powiedz mi proszę, czy będzie
to kolejna porcja klasycznego heavy metalu,
czy może zamierzasz skusić się na jakieś
eksperymenty stylistyczne?
Będzie zdecydowanie klasycznie! Właściwie
będzie to coś na kształt kontynuacji naszego
pierwszego longplaya. Właściwie od tej chwili
wszystko co nagram będzie jednym długim
albumem. Tylko podzielonym na części
(śmiech).
W sumie dość fajna koncepcja. Po opuszczeniu
Judas Priest przez dziesięć nie byłeś
członkiem żadnego zespołu. Nie brakowało
Ci tego?
Fakt. Nie byłem stałym członkiem żadnego
zespołu, nie mniej jednak nie zerwałem całkowitego
kontaktu z muzyką. Mniej więcej od
roku 2011 zajmowałem się produkcją i wydaje
mi się, że świetnie się w tym fachu odnalazłem.
Wyprodukowałem m. in. dwa albumy
grupy Hostile. Udzielałem się również jako
gość na produkcjach innych wykonawców.
Jasne, to nie jest to samo, co granie w regularnym
zespole, nie mniej jednak kontaktu z
Foto: KK’s Priest
muzyką nie straciłem. Potem podjąłem na początku
dość luźną współpracę z Timem i Lesem,
która z czasem przekształciła się w KK's
Priest.
W roku 2018 wyszła Twoja autobiografia zatytułowana
"Heavy Duty: noce i dnie z Judas
Priest". Książka ta spotkała się z naprawdę
dobrym przyjęciem wśród fanów.
Niedawno na podobny kro zdecydował się
inny członek Judas Priest, a konkretnie Rob
Halford. Czytałeś może już jego biografię?
Nie (śmiech). Ostatnio nie poświęcam zbyt
dużo czasu na czytanie książek. Swój czas
pożytkuję głównie ćwicząc grę na gitarze oraz
tworząc nowe numery. Nigdy nie byłem typem
tzw. mola książkowego.
Jesteś jednym z tych muzyków, którzy mają
za sobą bogatą, wieloletnią karierę. Podczas
nie odbyłeś wiele rozmów z dziennikarzami
z różnych mediów. Są jakieś szczególne pytania,
na które nie lubisz odpowiadać?
Nie, raczej nie (śmiech).
Serio?
Widzę, że mnie sprawdzasz (śmiech).
Ależ skąd (śmiech).
Tak naprawdę uważam, że nie ma złych pytań.
Czasem zdarzają się co najwyżej złe odpowiedzi
(śmiech).
Coś w tym jest. Judas Priest powstał w
Birningham. Przez całe swe życie mieszkałeś
wielu różnych miejscach świata, jednak
wygląda na to, że dalej masz sentyment do
tego miasta.
O tak! Uwielbiam to miasto. Ono jest właściwie
moim domem i mam masę wspomnień z
nim związanych. Nie tylko tych, które łączą
się w jakiś sposób z muzyką. Kiedy jeździłem
w dalekie trasy, bardzo tęskniłem za Birningham.
Oczywiście uwielbiam też grać tam
koncerty.
Jakiś czas temu po mediach społecznościowych
krążyło twoje zdjęcie, na którym trzymasz
płytę legendarnej polskiej grupy metalowej
Kat. Był to ich przedostatni album
"Without Looking Back". Jak Ci się podobał
ten longplay?
Bardzo mi się podobał. Ogólnie uważam, że
Kat to naprawdę świetny zespół tworzony
przez bardzo dobrych muzyków.
Słyszałeś jakieś starsze ich nagrania? Mam
tu na myśli okres, gdy grali thrash metal i
śpiewali po polsku.
Jeszcze nie, ale z przyjemnością nadrobię
zaległości i posłucham ich starszych płyt.
Czas nam się powoli kończy, zatem może
powiesz parę słów do naszych czytelników.
Pozdrawiam wszystkich czytelników Waszego
magazynu oraz wszystkich metalowców z
Polski. Uważam, że Wasz kraj jest naprawdę
wspaniały. Spotkałem tam wielu ludzi naprawdę
oddanych metalowi. Mam też tam wielu
przyjaciół. Niektórzy są nimi od wielu już lat.
Mam nadzieje, że prędzej czy później odwiedzimy
Polskę razem z KK's Priest. Jak tylko
pojawi się jakiś konkret, od razu Wam damy
znać.
Bartek Kuczak
KK’S PRIEST 5
inaczej, brzmienie każdego dopasowałem do
tego, co chciałem osiągnąć w konkretnym przypadku.
Każdy utwór ma swój unikalny charakter.
Każde pokolenie ma własny Rock And Roll
Najpopularniejszy pirat heavy metalu, Rock N' Rolf, po pięciu latach wydaje
z Running Wild nowy krążek, "Blood on Blood", którego premierę zaplanowano
na 29 października 2021. Sam uznał go za najlepszą płytę w dotychczasowym
dorobku. Jest się przy czym pobawić, są klasyczne, szybkie numery, dziesięciominutowy
utwór historyczny i opowieści o muszkieterach. To bez dwóch zdań
najbardziej zróżnicowana płyta Running Wild od lat, ale co kryją w sobie poszczególne
kawałki? O procesie powstawania kilku z nich, czasem sięgających
dawnych lat w historii zespołu, sentymentu do młodzieńczych inspiracji i stosunku
do terminu "heavy metal" opowiedział sam Rolf Kasparek.
siebie, by dać słuchaczom odczuć, że to będzie
zróżnicowana, ciekawa płyta?
Oczywiście. Kiedy tylko zacząłem pisać ten album,
wiedziałem, że znajdą się na nim mocno
różniące się od siebie utwory. Prace nad nim zaczęły
się już w momencie, kiedy robiliśmy "Rapid
Foray". To była odskocznia od miksowania.
Wpadały nowe pomysły, część piosenek
wypadała z pierwotnego założenia, na ich miejsce
wchodziły inne. Wszystko po to, by się upewnić,
że zrobię najbardziej różnorodną płytę do
tej pory. To był pierwszy raz, gdy miałem tak
jasno wyznaczony cel. Po "Rapid Foray" wiedziałem,
że następny album będzie wyjątkowy.
Jak ci się współpracuje z nowym perkusistą,
Michaelem Wolpersem? Nareszcie nie musisz
zatrudniać muzyków sesyjnych, niektórzy
zarzucali "Rapid Foray" sztuczne brzmienie
perkusji, przypominające automat. A teraz
masz kogoś w składzie na stałe. Co sprawiło,
że uznałeś, że będzie pasować do Running
Wild?
Już wcześniej miałem kontakt z kilkoma kolesiami,
którzy grali na perkusji. Michael Wolpers
pojawił się, kiedy szykowaliśmy się do występu
na Wacken Open Air w 2015r. Gdy później
zacząłem pracę nad albumem, zaangażowałem
w to kilku innych gości. Michael był doradcą
na "Rapid Foray", komponował partie
perkusyjne, ale ich nie grał. Jako, że dobrze pracowało
nam się szykując występy na żywo,
zaprosiłem go do kolejnych projektów. Przy
pracy nad następną płytą był już o wiele bardziej
zaangażowany. Dorzucał sporo pomysłów
do podstawowych wersji utworów, które przygotowywałem.
Oceniał indywidualnie, czego
potrzebuje każdy z nich, czy używać dwóch
centrali, rzeczy w tym stylu. Dodał dużo nieoczywistych
przejść. Okazało się, że jesteśmy w
stanie razem tworzyć o wiele bardziej blisko,
niż myśleliśmy. Tak naprawdę stanowimy jeden
zespół już od koncertów z 2015r., czy 2018r.,
to znów był Wacken. Przez ten czas dobrze się
poznaliśmy. Dla Running Wild jest kimś bardzo
ważnym.
6
HMP: W nawiązaniu do ostrzy, które ze sobą
krzyżujesz na zdjęciach promocyjnych, porozmawiajmy
o kawałku z nowego albumu
"Crossing the Blades", który wydałeś już
wcześniej na EP. W nim i w pierwszym
utworze śpiewasz o braterstwie: "we stand as
one", "one for all". To oczywiście nawiązanie
do muszkieterów, ale czy widzisz podobieństwa
między sobą, innymi, stosunkowo nowymi
członkami zespołu a muszkieterami?
Rolf Kasparek: Zdecydowanie. Nawet pomijając
fakt, że kiedy wspólnie gramy czy piszemy
materiał, zawsze chodzi o braterstwo. Za każdym
razem, gdy wychodzimy na scenę, naszym
głównym celem jest uszczęśliwianie ludzi.
Zespół i publiczność jest całością, nieodłącznym
elementem show. Gramy według zasady
"one for all": na żywo każdy się czasem myli, ale
potrafimy to sobie wybaczyć i staramy się sobie
w takich sytuacjach pomagać. Czujemy też braterstwo
pomiędzy innymi zespołami. Etos muszkieterów
to podobna sprawa, co cała ta piracka
otoczka. W "Blood on Blood", tytułowym kawałku,
również o tym śpiewamy.
Na początku, po pierwszym numerze, myślałam,
że to będzie typowy album pełen pirackiego
metalu, nastawiony na zabawę i wesołe
riffy. Ale następny mnie powalił, mam na myśli
"Wings of Fire", skojarzył mi się z "One
Shot at Glory" Judas Priest. Czy celowo
umieściłeś dwa skrajne kawałki tak blisko
RUNNING WILD
Patrzyłem na to z innej perspektywy.
Foto: Running Wild
Może stąd twoje stwierdzenie, że to najlepszy
album Running Wild. Miałeś wystarczająco
dużo czasu, by dopracować wszystkie szczegóły.
Czułeś to od początku, czy dopiero gdy
skończyłeś prace nad "Blood on Blood"?
To poczucie samo przyszło, gdy wszystkie kawałki
już były gotowe. Przesłuchałem je i wiedziałem,
że ta płyta będzie jedną z najlepszych,
jakie kiedykolwiek nagrałem. Wróciłem też do
starszych płyt, przesłuchałem je ponownie i
stwierdziłem, że teraźniejsze brzmienie jest najlepsze.
Gdy usłyszałem wstępny miks, wiedziałem,
że jest konkretny poziom, który muszę
osiągnąć. Niektóre kawałki na nim nie były,
więc musieliśmy to poprawiać. Ale każdy z nich
traktowałem indywidualnie, dlatego brzmią
I to wszystko słychać na płycie. Płycie, na której
znalazły się utwory o proroctwach, wydanej
w czasach pandemii, która również została
podobno przepowiedziana przez Nostradamusa.
Pisałeś już wcześniej o przepowiedniach,
jak w "Sinister Eyes", nawiązywałeś do
Biblii, jak w "Genesis", ale tym razem to przepowiednie
Jana z Jerozolimy. Osobiście, wierzysz
w proroctwa, czy uważasz je jedynie za
dobry motyw na tekst?
Zajmuję się tą tematyką już od 25 lat, a proroctwa
interesowały mnie praktycznie od urodzenia.
Czytałem o kompletnie różnych ludziach,
Jan jest bardzo ciekawą postacią, był ważny dla
rycerzy, Szpitalników, bronił świątyń Jerozolimy.
Jest więc bardzo dużo tematów, które
poruszał. Wiele z jego przepowiedni odnosi się
już do przeszłości. Kiedy chciałem napisać inspirowany
nim utwór, poczułem, że tego jest
zbyt wiele, że wszystko, co próbował przekazać
Jan, oprócz tego, że jest interesujące, stało się
też prawdą. Teraz pomyśl, że to, o czym napisałem
teraz w tekstach, powinno się wydarzyć
w tym roku albo już się wydarzyło. Może sam
album był przepowiednią (śmiech). Wystarczy
spojrzeć, co dzieje się teraz na świecie. To w pewien
sposób przerażające.
Może faktycznie, przepowiedzieliście na przykład,
że wasz pierwszy gitarzysta, Preacher,
stanie się duchownym (śmiech). Wiem, że inspiruje
cię historia, legendy i przepowiednie.
Dużo na ten temat czytałeś, więc muszę zapytać,
co aktualnie czytasz? Lub jaki temat aktualnie
cię zajmuje.
Mówiąc zupełnie szczerze, nie mam teraz czasu
na czytanie (śmiech). Zajmuje mnie teraz
wszystko, co jest związane z wydaniem. Naprawdę
nie mam kiedy, muszę dbać o promocję.
Czekam, aż to wszystko się uspokoi, żeby wrócić
do normalności i zadbać o życie prywatne.
Jesteś też fanem Kiss. Paul Stanley rozwinął
twój styl gry na gitarze, dzięki temu, że tak jak
on starałeś się trzymać instrument nisko, przy
kolanach. Nagrałeś cover "Strutter" na EP-kę
z 2019r. To twój ulubiony numer Kiss, czy po
prostu uznałeś, że będzie pasować do Running
Wild?
Pierwszy raz usłyszałem Kiss kilkadziesiąt lat
temu, w 1976 roku. Poszedłem wtedy do sklepu
z płytami i sprzedawca polecił mi przesłuchać
"Alive", to był album koncertowy. Wysłuchałem
pierwszej strony, poleciały "Deuce" i
"Strutter". Ten numer od razu do mnie przemówił!
Pamiętam, jak grali w Hannover. To
było tak blisko mnie, że mogłem tam pójść na
piechotę (śmiech). Zorientowałem się, że był
jeden kawałek, którego nie zagrali i to był właśnie
"Strutter". Wtedy postanowiłem, że nagram
go w swojej wersji jako tribute dla zespołu, który
tak naprawdę sprawił, że Running Wild w
ogóle powstało. Kiedy zakładaliśmy zespół, to
był mniej więcej ten sam okres, w którym zacząłem
słuchać Kiss. Lubiliśmy też AC/DC.
Wiesz, w 1976r. nie było heavy metalu, którym
moglibyśmy się inspirować.
Widziałeś Kiss na ich na finałowej trasie,
"The End"?
Bardzo chciałem się wybrać, ale koronawirus to
uniemożliwił, kilka koncertów zostało odwołanych
lub przełożonych.
Pozostając w temacie specjalnych koncertów i
okazji, jeden z twoich albumów, "Pile of Skulls",
skończy 30 lat w przyszłym roku. "Blazon
Stone" skończył 30 już w tym. To dużo świetnych
kawałków, w tym jeden z twoich ulubionych,
tytułowy i mój faworyt, "Little Big
Horn". Planujesz w jakiś sposób świętować te
rocznice?
Niestety nie ma na to szans (śmiech). Oczywiście
mam na myśli pandemię. Nie wiemy, czy
będziemy mieć możliwość zagrać jakiekolwiek
koncerty.
Ale ogłosiliście już daty pierwszych, przełożonych
występów w 2022r., w Bułgarii i Czechach.
Tak, ale to, że je zagramy nadal nie jest stuprocentowo
pewne. Nikt nie może przewidzieć, co
się wydarzy. Mamy co prawda założony program
na 2022r., ale możliwe, że wprowadzimy
w nim zmiany. Na przykład, jeśli okaże się, że
nasza nowa płyta stanie się bardzo popularna,
znajdzie się w nim więcej utworów z "Blood on
Blood". Może faktycznie zagramy też więcej z
"Pile of Skulls" albo "Blazon Stone", ale nie
mogę ci teraz tego powiedzieć. Każdy ogrywa
setlistę, którą póki co mamy przygotowaną we
własnym zakresie, w domu lub sali prób, jak
Michael. Zespół nie ćwiczy razem. Dlatego też
nie mogę nic obiecywać. Dopiero, gdy się
wspólnie zbierzemy, zdecydujemy, czy setlista
się zmieni.
Obydwa albumy, o których mówimy są z lat
90. W jednym z wywiadów z późnych lat 90.
wypowiadasz się o kondycji ówczesnego metalu,
która nie była według ciebie zbyt dobra,
bo zespoły przestały inspirować się klasykami
gatunku, jak Priest czy Maiden. Tymczasem
w 2021r. jest masa zespołów, które przywracają
klasyczne heavy metalowe brzmienie. Co
dziś myślisz o współczesnej scenie?
Nie miałem czasu się w nią zagłębić z tego samego
powodu, dla którego nie mam kiedy czytać,
całe biurko mam zagracone pracą (śmiech).
Ale tak, jestem świadomy, że jest dziś wiele zespołów,
które inspirują się tymi starymi, również
Running Wild. Istnieją nawet takie, które
są kopiami tego, co my robimy od lat, na przykład
Sabaton. Są też zespoły, które wzięły te
same pomysły z naszej muzyki, ale zrobiły z
tym coś swojego. Dokładnie tak samo, jak my
zrobiliśmy to kiedyś z Kiss, AC/DC, Judas
Priest i Saxon. Wierzę, że każde pokolenie
tworzy własną wersję heavy metalu i rock and
rolla, czy jakkolwiek chcesz to nazwać. Osobiście
nie przywiązuję specjalnej wagi do określenia
"heavy metal", bo pierwsze użycia tego terminu
kojarzą mi się dopiero z późnymi latami
80. czy 90. Koniec końców, to wszystko po prostu
rock and roll. Jest mnóstwo zespołów, które
inspirowały się właśnie nim, a nie metalem, na
przykład Mötley Crüe. To świetna sprawa i również
myślę, że ma wpływ na młodsze pokolenie.
Skoro już mówimy o inspiracjach, na nowym
albumie znalazł się długi, kończący go utwór
zainspirowany wydarzeniem historycznym,
Foto: Running Wild
"The Iron Times". To prawie jak "Alexander
the Great" Iron Maiden, albo wasz "Treasure
Island".
Tak, zdecydowanie.
Dlaczego postanowiłeś napisać akurat o wojnie
trzydziestoletniej? Czy ma to związek z
tym, że toczyła się głównie na ziemiach niemieckich?
Pomysł, by napisać o tym wydarzeniu chodził
za mną już od dawna. Dokładniej już od
1999r., kiedy nagrywaliśmy "Victory", więc odleżał
swoje. Chciałem, by to był długi, dopracowany
utwór, ale czekałem na właściwy moment,
by to zrobić. Głównym pomysłem na
"Blood on Blood" było pisanie o muszkieterach,
ale stwierdziłem, że to dobry moment, by
dołożyć utwór o wojnie trzydziestoletniej, bo to
ten sam wiek. Muszkieterowie również walczyli
na froncie w tym konflikcie. Stwierdziłem, że
będzie tam pasować. Wątki na płycie się przenikają.
O pierwszym i ostatnim utworze można
myśleć jak o pierwszej i ostatniej literze alfabetu.
Są bardzo ważne. Oczywiście, pomiędzy
nimi znalazło się wiele zróżnicowanych, obrazowych
kompozycji, ta płyta ma dużo odcieni.
Zaczyna się niepozornie, wprowadza w dobry,
zabawowy nastrój, aż nagle pojawia się melodia
z intro "The Iron Times". To też bardzo ciekawa
historia. Myślę, że jest idealnym zakończeniem
albumu.
Okładka to zasługa Jensa Reinholda, który na
bazie twojego zdjęcia wykonał też okładkę do
"Rapid Foray". "Blood on Blood" to też twój
pomysł?
Ona istnieje w rzeczywistości, zbudowałem ją.
Wszystkie te elementy, krzyż, szpady, czaszka
- wykonałem to samodzielnie z metalu. Chciałem,
by dokładnie tak wyglądała finałowa
okładka. Jens zrobił tylko zdjęcie i jest odpowiedzialny
za edycję. Oryginał stoi w moim studio,
nie miałem tylko czasu, żeby go powiesić.
Myślę, że wyszła świetnie. To hybryda pomiędzy
klasycznymi elementami a naszą maskotką,
Adrianem - coś, co każdy jest w stanie rozpoznać.
Dodałem do tego wszystko, co typowe dla
piratów, żeby mieć pewność, że Running Wild
przejęło ten motyw. Nawet nasze logo na tej
okładce - też zbudowałem sam, zrobiłem je z
drewna, plastiku i metalu, pomalowałem na
złoto, żeby wyglądało, jak prawdziwe i powiesiłem
sobie na ścianie. Jens pomógł mi to uporządkować,
jak zrobił to na "Rapid Foray".
Mniej więcej w okresie, gdy Running Wild zawiesiło
działalność, miała się ukazać biografia
zespołu, "Death and Glory: The Story of a
Heavy Metal Band", ale premierę przesunięto.
Na waszej oficjalnej niemieckiej stronie
znalazła się informacja, że ukaże się w 2019
roku, ale to się wciąż nie stało. Porzuciliście
ten pomysł?
Nie mam pojęcia, ponieważ prawa do niej aktualnie
już do mnie nie należą. Osoby, które je
mają, mówiły, co mają zamiar z tym zrobić, ale
nie mogę za nich decydować.
Pierwszym utworem napisanym na "Blood on
Blood" był "Diamonds and Pearls". Brzmi jak
Running Wild w pigułce, kojarzy się z czasami
"Death and Glory" czy "Under Jolly Roger".
Czy pomysł na ten kawałek pojawił się
jeszcze wcześniej, tak jak "The Iron Times"?
Nie, gdy zacząłem pracę nad "Diamonds and
Pearls", przed nagraniem audio miałem w głowie
sam tytuł. Później wyklarowała się cała piosenka
i tekst. To faktycznie typowa piosenka
Running Wild o piratach. Ale na pierwszym
planie są diamenty i perły. Diamonds and
RUNNING WILD 7
pearls, attracting the girls (śmiech). Cały kawałek
ma być dobrą zabawą, tak jak solówka,
które się w nim znalazła. To radość pomieszana
z chciwością, chęcią zagarnięcia całego bogactwa.
Myślę, że miejsce na zabawę znajdzie się w
każdym numerze Running Wild.
Wybacz, że to powiem, to dosyć osobiste skojarzenie,
ale linia wokalu w zwrotkach w tym
kawałku bardzo kojarzy mi się z "Red Hot"
Mötley Crüe (śmiech).
(śmiech) Tak!
Graliście z nimi pierwszą większą trasę przed
zmianą image'u, czy w jakiś sposób na was
wpłynęli?
Pewnie, ale myślę, że więcej inspiracji Mötley
Crüe słychać w "Wings of Fire", ze względu na
styl riffowania. Na ten konkretny pomysł
wpadł Michael, żeby ten kawałek był bardziej
jak Mötley. W naszej muzyce słychać echa
wielu zespołów, zaczynając od AC/DC. Myślę,
że na moje pomysły miało wpływ wiele czynników.
Czasem myślę, że nie chodziło nawet o
dobre solówki czy rzeczy w tym stylu. Mogły
nie być dobre. Wiesz, w tamtych czasach podobała
ci się muzyka, bo lubiłeś konkretny zespół.
Ciekawi mnie, czy pamiętasz koncert w Polsce
zaraz po wydaniu "Under the Jolly Roger",
na bardzo ważnym dla nas festiwalu, Metalmanii,
w 1987r. Ludzie sami domagali się, żebyście
przyjechali, wysyłali tysiące próśb na
kartkach pocztowych. A organizatorom wydawało
się, że mało kto będzie was znać.
Oczywiście, bardzo zapadł mi w pamięć. To
dzięki temu, że byliśmy mocno zaskoczeni tym,
jak przyjęła nas wtedy publiczność. Próbowaliśmy
zrobić sobie na hali pamiątkowe zdjęcie i
nie mogliśmy znaleźć z niej wyjścia, tak uczepili
się nas fani (śmiech). Byli wszędzie! Zastanawialiśmy
się, co się do cholery dzieje i co mamy
zrobić. To był świetny koncert. Jeden z pierwszych
dla tak dużej publiki, dziesięć, może
osiem tysięcy osób. Niesamowite doświadczenie.
Co prawda graliśmy już wcześniej sporą
trasę z Mötley Crüe w podobnie dużych obiektach,
ale to oni byli wtedy gwiazdami, nie my.
Skoro masz tak dobre wspomnienia, to czy
planujesz uwzględnić Polskę na najbliższej
trasie Running Wild?
W tym momencie sytuacja koncertowa jest bardzo
niepewna. Zdecydowaliśmy się nie akceptować
więcej propozycji grania na festiwalach,
dopóki nie będziemy mieć pewności, że koncert
będzie mógł odbyć się bez żadnych przeszkód.
Widzę, że sporo dużych zespołów ogłasza teraz
trasy ku uciesze fanów. A później muszą je odwoływać.
Nie wiem, czy to właściwe zachowanie
w tej sytuacji, bo w ten sposób się ich zawodzi.
Wrócimy do tego tematu, gdy wszystko
wróci do normy.
Rozumiem. Dziękuję ci za dzisiejszą rozmowę.
Mam nadzieję, że nowa płyta zostanie
dobrze przyjęta przez fanów - osobiście dobrze
się przy niej bawiłam.
Dzięki! Również mamy taką nadzieję. Do zobaczenia.
Iga Gromska
Jesteśmy gotowi!
Chyba każda kapela, czy to młodsza, czy też starsza ma pochowane po
szufladach jakieś szkice, pomysły lub nawet całe gotowe utwory, których z różnych
względów nie udało się nagrać. Bywa, że tego typu utwory zalegają w szufladzie
przez długie lata, zanim dany zespół zdecyduje się do nich powrócić. W przypadku
Cirith Ungol było to niemal... 45 lat(!). Jak jednak mówi stare mądre porzekadło:
"co się odwlecze, to nie uciecze". Po świetnym albumie "Forever Black",
zespół wypuścił na rynek EPkę "Half Past Human" zawierającą utwory powstałe
jeszcze przed wydaniem ich debiutu. Na tym wydawnictwie w dużej mierze skupiła
się nasza rozmowa. Rob Garven oraz Greg Lindstrom opowiedzieli, jak w
ogóle doszło do tego, że się znają. Co ciekawe, pierwotnie nie połączyła ich muzyka,
a zupełnie inne wspólne zamiłowanie.
HMP: Witaj Rob. Cieszę się, że znalazłeś
czas na kolejny wywiad dla magazynu
HMP.
Rob Garven: Bartek, to ja Ci bardzo dziękuję.
Widzę, że HMP tworzy kronikę historii zespołu
od naszego ponownego zejścia się w
2016 roku, za co jestem Wam bardzo wdzięczny
(właściwie to pisanie owej "kroniki" rozpoczęło
się znacznie wcześniej - przyp. red.)
Fajnie, że mamy przyjemność znów dzisiaj z
Wami porozmawiać! Z racji faktu, że to Greg
jest autorem wszystkich utworów, które znalazły
się na naszym najnowszym wydawnictwie,
poprosiłem go, aby pomógł dokładniej
odpowiedzieć na niektóre Twoje pytania.
Bardzo mnie to cieszy. W zeszłym roku wydaliście
pierwszy pełny album studyjny po
Waszym powrocie na scenie. Mam na myśli
oczywiście "Forever Black". Rok później robicie
swym fanom prezent w postaci EP zatytułowanej
"Half Past Human". Jestem pod
wrażeniem Waszego tempa wydawniczego.
Wygląda na to, że chcecie nadrobić stracone
lata.
Rob Garven: Taki jest plan. To był pomysł
Jarvisa, aby zrobić EPkę jako przystawkę między
daniami głównymi. Wielu naszych fanów
prosiło o ponowne nagranie kilku starszych,
nieco archaicznych kawałków, a teraz właśnie
trafił się na to idealny moment. Zdecydowaliśmy
się na te konkretne utwory, ponieważ
wszystkie miały w sobie motyw "Bestii", co
znajduje również odzwierciedlenie w dziele
Michaela Whelana będącym okładką tego
mini albumu.
Wszystkie utwory z tej EPki zostały wyciągnięte
z Waszych głębokich archiwów. Jak w
ogóle przetrwały do naszych czasów? Czy
mieliście jakieś wersje demo lub nagrania z
prób? A może przez te lata istniały one tylko
w Waszej pamięci?
Rob Garven: Te cztery kawałki w tamtych
czasach były jednymi z naszych standardów.
Myślę, że Greg, Tim i ja przypomnieliśmy sobie
je niemal natychmiast i mogliśmy je odtworzyć
z pamięci, więc zdecydowaliśmy się wydobyć
je z długiej hibernacji. Trzy z tych piosenek
pojawiły się również na albumie z 2004
roku innego zespołu Grega, mianowicie Falcon.
Greg Lindstrom: Mamy stare taśmy z prób z
lat 70-tych wszystkich czterech kawałków,
chociaż tylko "Route 666" został nagrany z wokalem.
Niestety był to mój wokal. "Shelob's
Lair" zostało napisane, gdy Neil Beattie był
naszym wokalistą, więc graliśmy to wiele razy
na żywo ze Neilem za mikrofonem, jednak nie
zachowały się żadne nagrania. Wszystkie te
piosenki zostały napisane zanim Tim oficjalnie
dołączył do zespołu jako wokalista, więc
graliśmy je na żywo jako utwory instrumentalne
w późnych latach 70-tych.
Czy proces nagrywania tym razem przebiegał
standardowo?
Rob Garven: Utwory były nagrywane w podobny
sposób, jak wszystko, co do tej pory zrobiliśmy
w naszej karierze, zaczynając od dobrze
przemyślanego demo, które wykuliśmy z
płynnego metalu w naszej sekretnej kryjówce.
Potem nadszedł czas na pracę w studio. EPka
została zarejestrowana i nagrana w studiu naszego
kumpla z Night Demon, Armanda Johna
Anthony'ego, gdzie zrealizowaliśmy nasze
ostatnie trzy projekty. Czujemy się tam bardzo
dobrze, a jego wiedza i umiejętności naprawdę
stworzyły ciężki dźwięk, którego potrzebowaliśmy.
Mam wrażenie, że kawałki, które możemy
usłyszeć na "Half Past Human" są bardziej
rock'n'rollowe, niż Wasza późniejsza twórczość.
Chcieliście nadać im jakąś konkretną
moc i chwytliwość?
Rob Garven: Myślę, że chcieliśmy nadać tym
utworom nową tożsamość oraz uczynić je cięższymi.
Wszystkie zostały napisane w latach
1975-1976, stąd też hardrockowy klimat. Napisał
je Greg, a on zawsze był typowym rockmanem.
Greg Lindstrom: Kawałki te są produktem
czasów, w których zostały napisane - od połowy
do późnych lat 70-tych. Główne części kawałków
są w takiej samej formie, jak zostały
napisane 45(!) lat temu, ale dodaliśmy tu i
ówdzie linię melodyczną, której nie było w
oryginale. Jimmy dodał piękną linię gitary do
początku "Half Past Human", która naprawdę
daje mu kopa. I może z wyjątkiem "Route
666", jest to pierwszy raz, kiedy Tim je zaśpiewał.
8
RUNNING WILD
Główny riff "Shelob's Liar" przypomina mi
raczej zespoły w stylu AC/DC niż Cirith
Ungol.
Greg Lindstrom: To zostało napisane w 1975
roku, kiedy AC/DC było tylko lokalnym australijskim
zespołem grywającym w knajpach!
"Shelob's Lair" to najstarsza nasza piosenka, jaką
kiedykolwiek wydaliśmy. Solowy riff jest
dla nas trochę "szczęśliwszy" niż zwykle, ale
porusza się w dobrym tempie i fajnie się go gra.
"Half Past Human" to bardzo ciekawy tytuł.
Jaka idea się za tym kryje?
Greg Lindstrom: Zainspirował mnie tytuł ze
starej książki science fiction autorstwa TJ Bassa,
której tak naprawdę nigdy nie czytałem.
Zamówiłem ją w serwisie eBay i przeczytam,
gdy tylko do mnie dotrze. Ten kawałek jednak
opowiada o odległej przyszłości, kiedy człowiek
zdegenerował się i stał się podporządkowany
rasie wyższych, podobnych do małp
stworzeń, które czczą Bestię i są "na wpół
ludzkie" w swoim intelekcie.
Jak się nad tym głębiej zastanowię, to potrafię
przytoczyć kilka hardrockowych czy
heavymetalowych utworów zaczynających
się od motocyklowego ryku. "Rote 666"do
nich dołącza.
Rob Garven: Właściwie, jeśli wsłuchasz się
uważnie, dźwięki intro i outro "Route 666" to
usłyszysz, że to stary włoski samochód Formuły
1, Alfa Romeo. Zdecydowanie bardziej od
motocykli preferuję cztery kółka. Grega poznałem
dlatego, że obaj byliśmy miłośnikami
marki Ferrari.
Tytuł tego utworu w oczywisty i bezpośredni
sposób nawiązuje do słynnej amerykańskiej
autostrady Route 66. Czy miałeś kiedyś okazję
przemierzać tę słynną drogę?
Rob Garven: Podobnie jak w przypadku
wszystkich piosenek na tej EPce Greg napisał
teksty. Jego wyjaśnieniem tego utworu jest to,
że gdzieś na opustoszałej autostradzie późno w
nocy możesz spotkać Bestię.
Greg Lindstrom: W młodości wybrałem się z
rodziną na kilka wycieczek drogowych drogą
66, aby zobaczyć Wielki Kanion i Skamieniały
Las. To było niesamowite. Ale jest wiele długich
opuszczonych odcinków tej autostrady,
na których szczególnie w nocy mogą Ci się
zdarzyć różne przygody. Niekoniecznie miłe.
Moim zdaniem najlepiej wypada utwór tytułowy.
Czy pamiętasz, dlaczego nie zdecydowaliście
się go zamieścić na swoim regularnym
albumie?
Rob Garven: Kiedy wydaliśmy "Forever
Black", chcieliśmy mieć pewność, że cały materiał
jest zupełnie nowy i pisany na świeżo.
Świadomie postanowiliśmy nie umieszczać
tam żadnego starszego numeru (bardziej miałem
tu na myśli debiut "Frost and Fire" - przyp.
red)
W tym roku obchodzimy czterdziestą rocznicę
wydania Waszego debiutu "Frost and Fire".
Czy planujecie jakąś specjalną edycję tego
wydawnictwa?
Rob Garven: Nic wielkiego nie mamy w planach,
ale to niesamowita rocznica dla naszego
pierwszego albumu wydanego 31 października
1981 roku!
Cofnijmy się te czterdzieści lat wstecz do
roku 1981. Czy myśleliście wówczas, że w
2021 będziecie nadal aktywnymi muzykami?
Rob Garven: W 1981 byłem pewien, że do
1991 na pewno będziemy rozpoznawalni.
Właśnie wtedy w konsekwencji licznych wydarzeń
złożyłem przysięgę, że nigdy nie dotknę
pałki od perkusji. Po tym, jak ponownie się
spotkaliśmy, wydarzyło się tak wiele niesamowitych
rzeczy, przestałem przewidywać przyszłość.
Greg Lindstrom: Pomyślałem, że zawsze będę
grał na gitarze dla własnej przyjemności, ale
nigdy nie wyobrażałem sobie grania przed tysiącami
ludzi.
Foto: Cliff Montgomery
Album "Forever Black" ukazał się jak już mówiłem
rok temu. Czy jesteś zadowolony z
reakcji publiczności oraz metalowych mediów?
Rob Garven: Byłem zachwycony wszystkimi
recenzjami i reakcjami. Nie jest tajemnicą, że
zawsze tworzymy muzykę dla siebie, więc jest
to naprawdę satysfakcjonujące, gdy inni doceniają
to, co robimy. Zawsze podchodzę krytycznie
do naszej twórczości, ale "Forever
Black" był bardzo mocnym, ciężkim albumem
i czuję, że zasługuje na uwagę.
Greg Lindstrom: Odbiór tego albumu był
niesamowity. Numer jedenasty na niemieckich
listach pop przez tydzień i uznanie go za Najlepszy
Metalowy Album 2020 we Włoszech, a
także ogólna reakcja ludzi była o wiele wspanialsza,
niż kiedykolwiek się spodziewałem.
Nie mieliście okazji promować tego albumu
na żywo. Teraz wydaje się, że całe szaleństwo
związane z koronawirusem dobiega
końca. Czy jesteście gotowy na trasę?
Rob Garven: To było dla nas irytujące, gdyż
byliśmy gotowi, aby zaprezentować ten album
na żywo całemu światu. Teraz niektóre z tych
kawałków po prostu zgrabnie trafią do naszej
setlisty na przyszłe koncerty. Jesteśmy gotowi!!!
Czy są jakieś miejsca, w których chcielibyście
zagrać, ale jak dotąd nie było okazji?
Rob Garven: Lubię grać na świeżym powietrzu,
ponieważ uwielbiam sposób, w jaki można
tam podkręcić dźwięk. Każde uderzenie
bębna brzmi jak grzmot! Nie ma to jak granie
w dużym amfiteatrze. Mam nadzieję, że kiedyś
zagramy w jakimś starożytnym greckim lub
rzymskim miejscu tego typu.
Greg Lindstrom: Wiem, że Rob i ja chcemy
grać we Włoszech, abyśmy mogli odwiedzić fabrykę
Ferrari i rozkoszować się tamtejszą
atmosferą (a może by tak pomyśleć o Polsce -
przyp. red.)
Cirith Ungol pojawiła się na pierwszym
albumie z serii Metal Massacre obok m. in.
Metalliki. Dzieliliście album z zespołem,
który potem stał się jednocześnie legendą
metalu oraz jedną z ikon całej popkultury.
Rob Garven: Najlepszą częścią tej części
naszej działalności było spotkanie Briana Slagela,
który okazał się jednym z najlepszych
przyjaciół w historii zespołu. Na tym albumie
było kilka niesamowitych zespołów, z kilkoma
w końcu graliśmy na żywo w tamtym czasie.
To był zaszczyt być na pierwszym wydawnictwie
Metal Blade Records!
Z tego co wiem, to obok wspomnianej kapeli
nie udało się Wam nigdy wystąpić.
Rob Garven: Niestety, nigdy się z nimi nie
spotkaliśmy, nie mówiąc już o wspólnym koncertowaniu.
Rob, w niektórych wywiadach twierdzisz, że
jesteś zafascynowany młodymi zespołami
heavy metalowymi. Czy możesz nam powiedzieć,
które z nich są dla Ciebie najbardziej
inspirujące?
Rob Garven: Nie chcę zranić uczucia żadnego
zespołu przez pominięcie go, ale jest grupa
młodszych zespołów niosących do przodu pochodnię
prawdziwego metalu. Wszyscy stoimy
na ramionach tych, którzy byli przed nami, i
bądźcie pewni, że metal przetrwa!
Dziękuję Wam bardzo za poświęcony czas.
Rob Garven: Bartek, jeszcze raz dziękuję Tobie
i wszystkim czytelnikom HMP za nieustające
zainteresowanie Cirith Ungol. Jeśli
ktokolwiek z was będzie miał szansę, spróbujcie
dostać się na jeden z naszych koncertów.
Obiecuję, że damy Wam "A Churning Maelstrom
of Metal Chaos Descending!"
Bartek Kuczak
CIRITH UNGOL
9
10
HMP: Jak się masz cztery tygodnie przed premierą
"Leave A Scar"?
Dee Snider: W sesję nagraniową tego albumu
było zaangażowanych mnóstwo osób. Każdy
dołożył wszelkich starań, aby wyszedł najlepiej,
jak to możliwe. Pracowaliśmy do momentu,
aż uznaliśmy, że każdy jego aspekt jest doskonały.
A teraz, już po zakończeniu sesji, ale
jeszcze przed datą premiery, zastanawiamy się
- czy na pewno to i tamto brzmi OK? To chyba
typowe uczucie, ale przyznam, że jestem bardzo
zadowolony z efektu końcowego.
Dlaczego w Twojej opinii jest to najlepszy
album roku 2021?
Wow, mówisz mi to, że "Leave A Scar" jest albumem
roku 2021?
To było pytanie... Dlaczego Twoim zdaniem
jest?
Nie zamierzam porównywać swoich albumów
z wydawnictwami innych zespołów. Mogę tylko
powiedzieć, że jestem z niego bardzo zadowolony.
A kiedy ludzie opowiadają Ci o powodach,
za które cenią Twoją twórczość, czy jest coś,
na co często nie zwracają akurat uwagi, choć
jest dla Ciebie istotne?
"Leave A Scar" jest dziełem całego zespołu, a
nie tylko jednego człowieka. To bardzo ciężka
muzyka. Zarówno ja na wokalu, jak i każdy
instrumentalista włożył mnóstwo energii, serca
DEE SNIDER
Wolność słowa
Ekscentryk, wokalista, aktor, prezenter
radiowy - Dee Snider ma zawsze
wiele ciekawego do przekazania światu.
Wbrew tytułowi swej autobiografii
"Shut Up and Give Me the Mic", nie
omieszkałem ustąpić mu mikrofonu
bez uprzedniego zadawania podchwytliwych
pytań. Może i jego najnowszy
album nazywa się "Leave A Scar", ale to
jeszcze nie jest sygnał do wyjścia do łazienki.
Wręcz przeciwnie - Dee Snider
ma teraz potężną moc przyciągania do
siebie nowych fanów nowymi utworami.
i duszy w ten album. Nie ulega wątpliwości, że
zrobiliśmy najbardziej metalową rzecz, na jaką
było nas stać. Nawet jak jeden utwór został zatytułowany
"S.H.E.", to i on uderza z pełną
mocą.
Wbrew tytułowi, "S.H.E." niekoniecznie opowiada
o kobiecie. Równie dobrze, jego tematem
może być muzyka lub jeszcze coś innego.
Dokładnie. Kiedy ktoś mnie pyta: "o czym jest
ten lub tamten tekst?", odpowiadam: "a o czym Ty
myślisz, kiedy go słuchasz?". Śpiewam w "S.H.E."
coś takiego: "Here are people who search their entire
lifetime / Some will look and never find the one / I
found mine on the climb to the top / And my world
had begun" ("Niektórzy szukają swojej przez całe
życie / Niektórzy ją zobaczą, ale i tak nie
Foto: Paul McGuire
rozpoznają / Ja swoją znalazłem podczas wspinaczki
na szczyt / I wtedy mój świat nabrał
sensu" - przyp. red.). Każdy sam musi sobie
odpowiedzieć, o czym myśli, gdy tego słucha?
Bo ja śpiewając myślę o piłce nożnej. Muzyka
jest czymś bardzo sfeminizowanym, czyli
otwartym na interpretację, a nie ściśle określonym.
Czy postrzegasz siebie jako coacha lub mentora,
gdy piszesz teksty utworów muzycznych?
Kiedyś sam się zorientowałem, że coaching i
mentoring to w zasadzie mój zawód. Prawdopodobnie
niektórzy wokaliści nie przykładają
wielkiej wagi do tekstów, ale dla mnie są
one czymś niezwykle ważnym. Bardzo zależy
mi, żeby podnosić nimi ludzi na duchu, żeby
dodawać słuchaczom pozytywnej energii, zachęcać
do odważnego stawiania czoła przeciwnościom
i wyzwaniom. Czyniąc to, faktycznie
pełnię rolę coacha i mentora.
A mnie się wydaje, że właśnie nie. Coaching
to podchwytliwe słowo, bo w powszechnej
świadomości rozumiane jest na rozmaite
sposoby. Rzecz w tym, że prawdziwy coach
nie jest centralną postacią procesu, podczas
gdy Ty zawsze stoisz na środku sceny.
Hm, ok. Całkiem możliwe, że to określenie nie
w pełni do mnie pasuje. Dzięki za tą zagwozdkę.
Jestem jednak przekonany, że poprzez własną
muzykę pomagam ludziom czuć się lepiej,
myśleć w bardziej skuteczny sposób oraz wybierać
dobro zamiast zła.
Czy numer "Time To Choose" jest właśnie o
wyborze pomiędzy podążaniem sztucznymi
normami społecznymi a kierowaniem się
własnym systemem wartości?
Tak. Ludzie nie są istotami zaprogramowanymi.
Sami podejmują decyzje, ponoszą konsekwencje
własnych wyborów, więc powinni zastanawiać
się częściej nad wszystkimi sprawami
z perspektywy długoterminowej, a nie tylko
dążyć do osiągania płytkich korzyści w krótkim
przedziale czasu. Cieszę się, że analizujesz
moje teksty, bo sam to robię. Przez bardzo
długi okres czasu, kilkanaście lat, nie napisałem
prawie nic. Teraz, powracając do tworzenia
liryków, miałem wątpliwości, jak sobie z
tym zadaniem poradzę, czy dam radę napisać
je na odpowiednim poziomie? Myślę, że wyszło
znakomicie.
Jednym z powodów, dlaczego analizuję Twoje
teksty, jest fakt, że "Leave A Scar" jest
albumem mocno opartym właśnie o słowa.
Kiedy słucham tej muzyki, to śledzę liryki, ale
gdy one się kończą, to cały utwór natychmiast
też się kończy. Tak jest z każdym jednym
numerem na "Leave A Scar". Wydaje mi
się, że to old schoolowe podejście, bo podobną
cechę można przypisać już The Beach Boys,
The Beatles, folkowi typu Bob Dylan, czy też
punkowi sprzed półwiecza.
(zastanawia się) Bardzo słuszna, trafna uwaga.
Impulsem do stworzenia "Leave A Scar" była
moja potrzeba, żeby coś powiedzieć. Wiele
świeżych myśli chciałem przekazać swoim fanom.
W zasadzie, teraz dostrzegam, że wszystkie
kompozycje kręciły się wokół tekstów. Temat
wolności słowa jest dla mnie szalenie ważny.
Z przykrością patrzę, jak w wielu miejscach
na świecie brakuje wolności słowa. Z tym,
że zachęcam słuchaczy do wolnej interpetacji.
Ten sam wers może znaczyć coś kompletnie
innego dla dwóch różnych fanów.
Sam się jednak zdziwiłem, jak bezpośredni
jest tekst "Crying For Your Life" o konsekwencjach
złamania prawa i trafienia do
więzienia. Czy czułeś kiedyś, że prawo stoi
w opozycji wobec Twoich przekonań?
Racja, "Crying For Your Life" jest bezpośrednie.
"You did the crime / Now do the time"
("Popełniłeś przestępstwo / Teraz odsiedź swój
czas") - tak mówiło się w środowisku, w którym
się wychowałem. Na mojej dzielnicy działała
mafia. Zdarzały się interwencje policji,
nieraz ktoś szedł siedzieć za popełniane czyny.
Te wspomnienia zainspirowały mnie do napisania
owego utworu. W latach 80. czułem najdobitniej,
że prawo przeczy moim przekonaniom
w kwestii wolności do swobodnej wypowiedzi.
Czułem, że to nie w porządku, że można
ponieść karę za to, co się mówi. Moim
zdaniem każdy człowiek powinien mieć prawo
do wyrażania własnych opinii oraz do dzielenia
się własnymi przeżyciami. A nadal w niektórych
częściach świata stanowi to problem.
Nawet dziś można trafić za kratki za to, że w
niewłaściwym miejscu na Ziemi powie się zbyt
wiele. Cenzura to zło.
Powiedziałeś wcześniej, że "Time To Choose"
jest o dokonywaniu wyborów, ale czy nie
jest tak, że jak już się wczytamy w literę
prawa lub wsłuchamy we własny wewnętrzny
szept sumienia, to może okazać się, że
wybór w jakiejś sytuacji nie istnieje. Tylko
jedna droga jest dla nas odpowiednia, pozostałe
nie. Mam tutaj na myśli zwłaszcza "I
Gotta Rock (Again)" - rockowy sposób życia
nie jest czymś, co wybrałeś, lecz raczej czymś,
co absolutnie i bezwzględnie musisz robić.
Ten kawałek to dla mnie totalny nokaut. Jestem
pod wielkim podziwem mojego zespołu,
jak fantastycznie go opracowali. Zawarłem tam
zdecydowane oświadczenie, że powróciłem do
rocka na 100%. Nigdy nie zszedłem z tej drogi,
pozostałem przez całe życie wierny muzyce
rockowej. Tylko, że przez pewien czas mniej
aktywnie udzielałem się w roli twórcy nowej
muzyki. Moją misją życiową jest bycie rockowym
wokalistą, występującym przed mnóstwem
ludzi. Najlepiej czuję się wtedy, gdy wychodzę
na scenę na "pożarcie" publiczności.
Staję samotnie naprzeciwko rzeki rozentuzjazmowanych
głów i dostaję takiego kopa energetycznego,
że doskonale daję sobie radę. To
mój żywioł, a nie tylko chłodna decyzja.
Foto: Bjorn Olsson
Co pomogło Tobie w pozostaniu wiernym tej
rockowej drodze przez całe życie?
Wychowanie. Tak zostałem wychowany. Rodzice
nauczyli mnie konsekwencji w domu,
wpoili mi, żeby trzymać się tego, co słuszne.
Owszem, miałem po drodze wątpliwości, zdarzało
mi się nawet żyć w biedzie, ale nigdy nie
zdradziłem rocka.
A skoro mówisz o rodzinie, wyjaśnij mi proszę
jedną rzecz. Twoje nazwisko Snider
brzmi dla mnie holendersko, bo "snijder" to
"krawiec" w języku niderlandzkim. Czy Twoja
rodzina ma cokolwiek wspólnego z Holandią?
Akurat holenderskich przodków nie mam. Snider
to zmodyfikowany odpowiednik popularnego
niemieckiego nazwiska Schneider, które
odnosi się do cięcia bądź ten do osoby, która
coś tnie. Interesujące, że wymowa "snider" jest
zaskakująco podobna do chińskiego słowa
oznaczającego "ołówek". Przy okazji chciałem
dodać, że mam silny związek z holenderską
sceną metalową. Postrzegałem ją zawsze jako
bardzo mocną. Tamtejsze zespoły grają na
ogół ekstremalnie (nie słyszałem np. o hair
metalowych kapelach z Holandii) a fani zachowują
się naprawdę dziko. Chciałbym kiedyś
powrócić do Holandii, grać tam koncerty,
znów poczuć ten szał.
Czy mieszkasz teraz w Belize? Opowiedz mi
proszę coś o tym kraju, bo praktycznie nic o
nim nie słyszałem.
Mam dwa luksusowe domy - jeden w Los
Angeles i jeden w Belize. Mieszkamy w obu
wraz z moją rodziną. Belize to jedyny kraj
środkowo-amerykański z urzędowym językiem
angielskim, dlatego że to była dawniej brytyjska
kolonia. Nie jest duży (niespełna 400 000
mieszkańców - przyp. red.), ale tutaj też mieliśmy
koronę. Wprawdzie niewiele osób uzyskało
pozytywny wynik testu PCR, ale władze
- w obawie przed konsekwencjami nie do
udźwignięcia - wyprowadziły wojsko na ulicę.
Spędziłem w Belize znaczną część ostatniego
roku i widziałem wszędzie mnóstwo policji.
Kara za brak maseczki na ulicy wynosiła 5000
dolarów amerykańskich (w przeliczeniu z dolara
belizijskiego). Poza tym fajnie tu jest - słonecznie,
ciepło, z przyjemnym oceanicznym
wiatrem.
Czy czujesz się w jakiś sposób dziwnie, gdy
widzisz policjanta?
Nie, zupełnie normalnie. Mój ojciec pracował
jako policjant. Nigdy nie miałem żadnego negatywnego
skojarzenia związanego z mundurem
policjanta.
Nasz czas powoli zbliża się ku końcowi. Czy
chciałbyś coś jeszcze dodać na zakończenie?
Tak. Chciałbym, żeby moje zdanie o wpływie
restrykcji na kulturę zostało przekazane światu.
Niestety, nie wszyscy zdają sobie sprawę z
tego, jak doniosłe znaczenie mają trwające od
roku restrykcje dla kultury oraz wszelkich kreatywnych
przedsięwzięć ludzi, w ujęciu długoterminowym.
Mocno uderzają one w starania
twórcze, drastycznie zmniejszają zakres
działania artystów, zubażają kulturę. Więcej
uwagi powinno zwracać się na to, że wolność
ekspresji została naruszona i zagrożona. Martwi
mnie to. Sytuacja nie powróci do normalnego
trybu z dnia na dzień. Nie zdołamy odzyskać
straconego czasu. Ludzie jeszcze długo
po ustaniu restrykcji będą na siebie patrzeć
podejrzliwie i bać się innych ze wzajemnością.
Sam O'Black
Foto: Bjorn Olsson
DEE SNIDER 11
początkach gatunku. Jestem też fanem Uriah
Heep - jest coś bardzo specjalnego w partiach
basu z tamtych lat. Harris też to zauważył.
Wciąż potrafimy kopać tyłki
W czasach pozbawionych muzyki na żywo Destruction wydaje na DVD i
Blu-Rayu koncert "Live Attack", zarejestrowany w klubie Z7 w Szwajcarii w samym
środku pandemii. Premierę zaplanowano na 13 sierpnia 2021. Zagrać i nagrać
- to jedno, ale wydanie tego wydarzenia na fizycznym nośniku też wcale nie
należało do najprostszych zadań. O zanikającej fizyczności, współczesnej kondycji
thrash metalu, niespodziankach w setliście, ulubionych horrorach i… nadchodzącej
studyjnej płycie, na której teksty czerpią z doświadczeń z minionego roku
opowiedział lider zespołu, wokalista i basista Marcel "Schmier" Schirmer.
HMP: Dzięki, że zgodziłeś się na rozmowę.
Oprócz bycia dziennikarką w HMP gram też
na basie, więc bardzo się cieszę, że możemy
porozmawiać jak basista z basistą.
Schmier: Więc jesteś moją koleżanką po fachu!
(śmiech)
Można tak powiedzieć (śmiech). Wiem, że
nie wybrałeś basu, to bas wybrał ciebie. Zespół
poszukiwał kogoś na to stanowisko i postanowiłeś
spróbować. Wracając myślami do
tamtego okresu, zgodziłbyś się ponownie czy
Przejdźmy do nowego live albumu Destruction.
Podczas pandemii wszyscy stęskniliśmy
się za graniem na żywo i "Live Attack"
przywraca trochę te utracone doświadczenia.
Jak Covid-19 wpłynął na twoje życie jako
muzyka i kompozytora?
Skomplikowana kwestia. To był czas wielu frustracji,
walki z systemem i faktem, że nie mogliśmy
koncertować. Nie pozwalali mi grać, a
więc wykonywać mojej pracy. Szukaliśmy sposobów
na to, by pozostać blisko naszych fanów.
Nie mogliśmy zobaczyć się z nimi na żywo,
więc utrzymywaliśmy kontakt wydając
spontaniczne rzeczy. Jedną z nich był właśnie
live album z zeszłego roku, teraz pracujemy
nad DVD i Blu-rayem, które mają wyjść tego
lata. Chcieliśmy pozostać aktywni przez cały
rok: specjalne pandemiczne koncerty, z utrzymaniem
bezpiecznego dystansu, czasem nawet
dwa jednego dnia, lub dwa dni z rzędu w tym
samym miejscu. Próbowaliśmy wszystkiego.
Więc byliście zajęci.
Tak, nie tak jak zawsze, ale zajęci uczeniem
się, jak zaadaptować się do nowych warunków.
Live stream też wymagał sporo pracy, dużo
więcej, niż nam się wydawało. Myślę, że sporo
wynieśliśmy z pandemicznej rzeczywistości.
Najważniejsze, że mieliśmy kontakt ze słuchaczami
dzięki mediom społecznościowym i platformom
streamingowym. Nawiązaliśmy też
wiele nowych kontaktów marketingowych co
do merchu. To wszystko pozytywne strony
pandemii, która jest jednak dość okrutna.
żałujesz, że nie miałeś szansy stać się, na
przykład, shreddującym gitarzystą?
O nie, jestem szczęśliwym, spełnionym basistą.
Uwielbiam moją pracę i ten instrument. Przez
te wszystkie lata uczyłem się, jak odnaleźć własną
tożsamość, własne brzmienie i styl. Cieszę
się, że mi się to udało. Nie chciałbym być gitarzystą,
myślę, że basiści pozostawiają zawsze
trochę niedomówień i jest to coś dobrego. Szanuję
wszystkich, którzy wybrali gitarę, ale kocham
swój bas.
Rozumiem. To zawsze krok bliżej do bycia
jak Lemmy, prawda?
Tak! Wiesz, większość ludzi nie rozumie, jak
ważnym elementem jest bas. Gdy tylko przestaje
grać, wszyscy orientują się, że czegoś brakuje.
To istotna część nie tylko rock and rolla,
ale i muzyki ogółem.
Foto: Destruction
Bycie grającym na basie frontmanem jest wyjątkowo
powszechne w thrash metalu. Peter
Steele w Carnivore, Tom Angelripper w Sodom,
Cronos w Venom, jeśli zgodzimy się, że
to podwaliny tego gatunku i oczywiście twoja
rola w Destruction. Czy bas jest stworzony
do thrashu?
(śmiech) Myślę, że to się narodziło z kompromisów
- w tamtych czasach Destruction trudno
było znaleźć wokalistę, a ktoś musiał to
robić, więc najlepiej było dać tę robotę basiście.
Nie wiem, jak to wyglądało u innych zespołów.
To też kwestia tego, że dla wielu idolem
był wtedy Lemmy, który inspirował masę
muzyków thrash metalowych. W latach 80.
miał już status ikony. Byli oczywiście inni
słynni i dobrzy basiści, którzy spełniali się na
stanowisku wokalisty, jak Geddy Lee z Rush.
Ale thrash był przede wszystkim zainspirowany
Motorhead.
Muszę cię zapytać o ulubione linie basu - założę
się, że to coś właśnie od Rush.
Gdy jesteś basistą musisz kochać Rush! Geddy
jest superikoną o bardzo unikalnym stylu
gry. To trudne pytanie, ale muszę przyznać, że
jestem wielkim fanem Iron Maiden i myślę, że
najlepsze linie basowe w metalu napisał Steve
Harris. Ukradł mnóstwo patentów od basistów
z lat 70. i umiejscowił je w heavy metalowym
graniu. Granie wszystkich tych wysokich
nut i oktaw nie było aż tak powszechne w
Nie wydaje ci się, że wątek pandemii mógłby
być dobrym tematem na thrashowy album
czy tekst? Kolejnym krokiem w stylu całej tej
estetyki wojny nuklearnej.
(śmiech) Nie mam pojęcia, ale jestem pewien,
że gdy to się skończy, nikt już nie będzie chciał
o tym słuchać. Ludzie mają już dość. Mimo to,
pisząc teksty na nowy album skupiłem się może
nie na samej pandemii, ale na jej skutkach i
okolicznościach. Wiesz, tych wszystkich rzeczach,
które wydarzyły się w trakcie: problemach
psychicznych z jakimi zmagają się ludzie,
nadużyciach władzy. Pandemia pokazuje
słabości gatunku ludzkiego. O nich właśnie
mówią teksty z nowej płyty. Już prawie skończyliśmy
nagrania, to ostatnia prosta.
Koncert z "Live Attack" został nagrany w
samym środku pandemii, w klubie Z7 w
Szwajcarii. Dlaczego akurat to miejsce? Co
jest w nim specjalnego?
Jesteśmy rozrzuceni po kątach Szwajcarii,
Francji i Niemiec - tam mieszkamy. Jesteśmy
Niemcami, ale szwajcarska scena i kluby bardzo
nam odpowiadają. Z7 to jeden z najlepszych
klubów w Europie. Widzieliśmy tam na
żywo mnóstwo zespołów, sami zagraliśmy sporo
koncertów. To fantastyczne miejsce. Kiedy
wpadliśmy na pomysł zarejestrowania live
streamu, wiedzieliśmy, że Z7 to najlepsza opcja.
Znaliśmy właściciela, wszystkich pracowników.
Poprosiliśmy ich o specjalne covidowe
zezwolenie, żeby móc to zrealizować, wiesz,
zazwyczaj wynajmowanie nowych, tak wielkich
miejsc jest bardzo drogie. Z Z7 automatycznie
poczuliśmy więź. Jest też bardzo blisko
mojego domu, przy granicy od strony niemieckiej,
to jakieś pół godziny drogi samochodem.
12
DESTRUCTION
Cała setlista z "Live Attack" wygląda prawie
jak "greatest hits" Destruction. Są tam
jednak kawałki, które raczej rzadko wykonywaliście
na żywo, w tym mój ulubiony, "Sign
of Fear". Dlaczego wybraliście akurat je?
Wiedzieliście, że są ludzie, którzy na nie
czekają, czy sami je lubicie i żałowaliście, że
nie graliście ich tak często? A może to ukłon
w stronę prawdziwych fanów.
Kawałek, który wymieniłaś i pozostałe to jedne
z tych, które napisaliśmy z myślą o dwóch
gitarach. Gdy graliśmy w trzy osoby, zagranie
ich na żywo było bardzo trudne - wszystkie te
harmonie, dodatkowe solówki, mniejsze części,
których nie dało się wykonać w satysfakcjonujący
sposób. Od kiedy znów tworzymy
kwartet, przywróciliśmy je do setlisty. Pytaliśmy
fanów przez social media, co chcieliby
usłyszeć i ludzie wymagali od nas "Sign of
Fear", "Reject Emotions", "Release from Agony" -
wszystkich tych kawałków, których nie mogliśmy
grać bez drugiej gitary. Teraz już ją mamy.
Tak, znów gracie we czwórkę. To prawie jak
okres, w którym Motorhead odrzucił wizerunek
trio i zatrudnił drugiego gitarzystę.
Chciałbyś zostać przy czasach, gdy Destruction
też tworzyło trio czy wolisz grać z
dodatkowym muzykiem na scenie?
O tak, zdecydowanie wolę! To jak być gościem,
który urodził się z jedną nogą i nagle móc stanąć
na dwie. Szybciej chodzić, biegać, robić
wszystko lepiej. Tak samo jest z dwoma gitarami.
Masz o wiele więcej możliwości, możesz
grać harmonie, robić gitarowe pojedynki,
uzyskać więcej mocy. Więcej się też dzieje jeśli
chodzi o zachowanie na scenie, wchodzenie w
interakcje z widownią, z perkusistą. W granie
w czwórkę jest tylko jeden problem: osobowości
wszystkich członków muszą dopasować się
do zespołu. Damir, nasz nowy gitarzysta, jest
też prywatnie świetnym przyjacielem.
Wspomniany już "Sign of Fear" jest z albumu
"Release from Agony", na którym zagrał
znakomity Harry Wilkens, ze swoimi charakterystycznymi
zmianami metrum i stylem
gry. Ale wasz nowy gitarzysta, o którym
mówisz, Damir Eskić, wykonując ten utwór
udowodnił, że również jest świetnym muzykiem.
Dostał nawet solową partię shredu na
nowym live albumie. Jak wyczułeś, że będzie
pasował do Destruction?
Są ludzie, którzy umieją się do muzyki bardzo
łatwo dopasować i są ludzie o bardzo ograniczonym
umyśle, którzy chcą robić wszystko po
swojemu. Damir to ten pierwszy typ. Jest również
nauczycielem muzyki, studiował grę na
gitarze i jest wielkim fanem thrash i heavy
metalu. Wcześniej był także fanem Destruction,
więc gdy zaproponowaliśmy mu współpracę
dobrze już znał zespół i umiał zagrać
wiele naszych kawałków. Chodził na nasze
koncerty i kiedyś grał przed nami support na
naszej trasie. Zobaczyliśmy, jak dobrym jest
gitarzystą, jaki fajny z niego gość i jak dużo poświęcenia
wkłada w swój instrument, muzykę i
wszystko wokół. To był jeden z głównych
powodów, dla których dołączył do zespołu.
Wiem już, że pracujecie nad nową studyjną
płytą, ale dlaczego zdecydowaliście się nagrać
wcześniej live album? To dobra odskocznia
od pisania nowego materiału, forma inspiracji
lub sprawdzenia, jak stosunkowo
nowi członkowie poradzą sobie ze starymi
kompozycjami?
To dobry sposób, by pokazać fanom, że skład
złożony z czterech osób wciąż jest żywy,
ciężko pracuje i wciąż potrafi kopać tyłki. To
był także sposób na przetrwanie pandemii. Pozwoliło
nam to podtrzymać aktywność, myśleć
pozytywnie i również trochę zarobić. Kiedy
zarejestrowaliśmy nagranie na początku roku,
wiele osób prosiło nas, by wydać je na DVD
lub Blu-rayu. To jest to, co teraz robimy - dla
fanów, którzy nie mieli okazji zobaczyć nas
wtedy w styczniu. Mieliśmy z tym jednak trochę
problemów. Trzeba wziąć pod uwagę sytuację
na świecie - DVD i Blu-ray niedługo całkowicie
znikną. Trudno było znaleźć wytwórnię,
która zgodziła się wydać w ten sposób
koncert Destruction, bo nikt już nie wierzy w
Foto: Destruction
fizyczne produkty.
Ja ciągle wierzę.
Ja też, tak jak wielu naszych fanów, ale gdy
spojrzysz na świat, w branży kompletnie się
pozmieniało. Żyjemy w czasach streamingu.
Nawet, gdy chcesz obejrzeć film, wybierasz
Netflixa. Nie musisz już iść do sklepu czy do
wypożyczalni po DVD. Cały ten sektor umiera.
Przekonanie kogoś, by wydał fizycznie
nasze nagranie graniczyło z cudem. DVD z
koncertem, na którym, na dodatek, nie było
publiczności. To podwójny fuckup. Dlatego
jestem teraz dumny, że udało nam się to wydać.
To wyjątkowy produkt - ukazujący zespół
w bardzo trudnym okresie, będący świadectwem
naszej walki o przetrwanie przez czas
pandemii. Myślę, że z perspektywy czasu będziemy
na niego patrzeć jak na dokument historyczny.
Skoro już mowa o filmach, po koncercie z
"Live Attack" puściliście "Ave Satani" ze starego
horroru, "The Omen". Czy ten film lub
sam utwór ma dla ciebie specjalne znaczenie?
O, tak! Uwielbiam "The Omen" i horrory.
Myślę, że ten soundtrack jest jednym z najlepszych,
jakie kiedykolwiek wykorzystano w
kinie grozy. Jest fantastyczny, od początku do
końca, pełen świetnych kompozycji. Tak złowrogich
i poruszających! Wnikają bardzo głęboko.
To arcydzieło. "The Omen" to też spora
część mojej edukacji i młodości. Gdy byłem
młodszy, myślałem, że to najbardziej przepełniony
złem film w tamtych czasach.
Horrory są ważną częścią metalowej kultury,
więc muszę zapytać o twoje ulubione, inne
niż "The Omen".
Tak, patrząc wstecz myślę, że pierwsze "Martwe
zło" (Evil Dead, 1981) było jednym z
najlepszych horrorów. Współcześnie trudno
powiedzieć. Mnóstwo nowych horrorów jest
pełnych komputerowych efektów specjalnych i
nie ma w nich już suspensu. Wiesz, bardzo
lubię suspens i filmy, w których jest głębia, a
rzeczy nie są tym, czym się pozornie wydają.
Nie jestem pewien, czy widziałem ostatnio
jakiś porządny horror, to dobre pytanie. Nie
miałem czasu na filmy, przez ostatnie miesiące
byliśmy zajęci komponowaniem nowej muzyki.
Ale wciąż je uwielbiam!
Otworzyliście seta tytułowym utworem z
waszej ostatniej płyty, "Born to Perish", na
której znalazł się nieoczywisty cover Tygers
of Pan Tang. Oczywiście zdarzało się, że taki
Coroner coverował The Beatles, czy Nuclear
Assault - Sweet. Destruction zrobiło cover
"My Sharona", ale to na "Cracked Brain",
więc o tym nie rozmawiamy (śmiech).
(śmiech)
Są jakieś niemetalowe utwory, lub z lżejszego
oblicza gatunku, które pasowałyby do Destruction
tak, jak to było z "Hellbound"?
Klasyczny kawałek, który od dawna chciałem
zagrać to "Black Betty" od Ram Jam. Nie
wszyscy w zespole się ze mną zgodzili, ale
mam nadzieję, że kiedyś go razem zrobimy.
To świetny numer!
Prawdziwy rockowy klasyk lat 70., fantastycznie
napisany, z fantastyczną sekcją solową,
świetną grą basu. Pewnego dnia zrobię ten
cover.
Brzmiałby bardzo ciekawie w thrash metalowej
wersji.
Też tak myślę. Dzięki! (śmiech)
Jako utwór zamykający wybraliście "Total
Desaster", który nie jest wcale tak oczywistym
wyborem. Dlaczego on, a nie na przykład
bardziej ikoniczny w tej roli "The
Butcher Strikes Back"?
Chcieliśmy zmienić standardową setlistę,
DESTRUCTION
13
wybrać coś, czego nikt się nie spodziewał. W
ostatnich latach piosenki, którymi kończyliśmy
koncert, były zawsze bardzo podobne.
To głównie "Bestial Invasion", "The Butcher
Strikes Back" i "Curse the Gods". Na live stream
chcieliśmy przygotować na koniec utwór-niespodziankę.
Po "Bestial Invasion" wszyscy myśleli,
że już skończyliśmy i wtedy wchodziło
"Total Desaster". Tak więc jest to dodatkowy
kawałek.
Polskie zespoły, Vader i Behemoth coverowały
właśnie "Total Desaster". W Destruction
także grał Polak, perkusista Wawrzyniec
"Vaaver" Dramowicz, byliście razem w
zespole przez osiem lat. Czy polska scena
metalowa jest ci bliska?
Są mi bliskie najbardziej znane zespoły, graliśmy
razem na różnych trasach. Znam muzyków
z Vadera i również tych z Behemotha. Oczywiście
Vaaver przedstawił mnie swoim polskim
znajomym. Polska kojarzy mi się z bardzo
dobrą sceną metalową, głównie ekstremalną,
z death i black metalem. Macie jednych
z najlepszych perkusistów w tych gatunkach
na świecie.
Pierwszy perkusista Decapitated był znakomity,
jeśli znasz ten zespół.
Tak, oczywiście.
Czy 2021 rok i XXI wiek to dobry czas dla
thrash metalu? Mam wrażenie, że to NW
OTHM najbardziej przeżywa renesans.
Koncertowaliście nawet z Enforcerem. A
przecież taki Sodom czy Testament wydają
teraz dobre, nowe płyty.
Tak, ale co ważniejsze mamy dziś wiele świetnych
undergroundowych zespołów. Vulture
wydał teraz wspaniały nowy album. Underground
naprawdę żyje i ma się dobrze. Młode
zespoły starają się znaleźć swój własny styl i
nie mogę się doczekać, do czego dojdą. Thrash
metal nie jest stworzony do bycia "smakiem
miesiąca". Nie obchodzi mnie, jaki jest teraz
trend, thrash nie musi być najmodniejszym
gatunkiem, szczególnie dla ludzi, którzy lubią
ekstremalną i czystą muzykę. Nie powinien
być skomercjalizowany. Pamiętam, że w latach
80., gdy Metallica i Slayer stali się wielcy,
trochę martwiłem się o thrash. Stawał się zbyt
popularny, powiedzmy to sobie, każdy idiota
zaczynał słuchać tej muzyki. My robiliśmy to
dla ludzi, którzy siedzieli w tym od zawsze.
Trendy przychodzą i odchodzą.
Opisałeś kiedyś muzykę Destruction jako
black hardcore speed metal i chciałeś, by było
najbardziej ekstremalnym zespołem na świecie.
"Born to Perish" faktycznie jest tak brutalne,
jak starsze płyty. Z perspektywy czasu
myślisz, że udało ci się zrealizować to założenie?
Muszę powiedzieć, że mieliśmy wtedy po 17
lat. Byliśmy dopiero na początku rozwoju muzyki
ekstremalnej. Myślę, że w tamtym czasie,
w 1983 lub 1984 z pewnością byliśmy jednym
z najbardziej ekstremalnych zespołów. Dobrze
jest widzieć, jak bardzo się to wszystko rozwinęło
od naszych korzeni. Myślę, że osiągnięcie
statusu najbrutalniejszego zespołu jest niemożliwe.
To się nigdy nie skończy, taka jest
nasza natura - zawsze chcemy być szybsi, być
Foto: Gorka
wyżej. Dla heavy metalu to dobra rzecz, patrzeć,
jak zmienia się agresywność tej muzyki,
jest bardziej ekstremalna i odnosi też większe
sukcesy. Wiesz, kiedy zaczynaliśmy, ludzie się
z nas śmiali. Robili sobie jaja z tego, co graliśmy,
bo w tamtym okresie to było coś nieznanego.
Byliśmy tacy mali na samym początku
kształtowania się całej nowej generacji. Dla
mnie największym osiągnięciem jest fakt, że
mimo naszych trudnych początków metal
rozrósł się na cały świat, zagraliśmy koncerty w
tylu różnych miejscach. Kiedyś się nabijali, a
teraz mogą się zamknąć, bo ta muzyka dobrze
się przyjęła i jest doceniana przez ludzi w tak
wielu krajach. Myślę, że to najlepsze, co nas
spotkało.
Pomówmy więcej o latach 80. Poznaliście się
z resztą Teutonic 4 w fanclubie Venom we
Frankfurcie, to was do siebie zbliżyło i doprowadziło
do trasy Destruction z Sodomem
i Tankardem w 1984. Jakie jest twoje najbardziej
żywe wspomnienie z tamtego okresu?
Tak, spotkaliśmy tych gości w fanclubie Venom.
To było w zasadzie pierwsze spotkanie
niemieckiej sceny. Z naszego punktu widzenia
byliśmy po prostu grupą znajomych, którzy
właśnie zaczęli grać w zespole na wsi po
wschodniej stronie Niemiec. I podróżowaliśmy
do Frankfurtu, który był wielkim miastem, w
tamtym czasie stolicą metalu. Czuliśmy się zaszczyceni
tłumem, który tam zastaliśmy,
mnóstwem metalowców, których w tamtym
czasie nie widywało się zbyt wielu. Świetnie
było usłyszeć na żywo inne zespoły grające ten
sam rodzaj muzyki co my. Trzeba sobie
uświadomić, że kiedyś, gdy nie było internetu,
bardzo powszechne były wymiany taśm z muzyką,
wszystko wysyłało się pocztą. Zero mediów
społecznościowych, zero oficjalnych magazynów,
tylko to i fanziny. Wszystko wydawało
się takie powolne i w kontraście do tego
fantastycznie było na własne oczy zobaczyć, że
scena metalowa naprawdę żyje. Tam, gdzie
mieszkaliśmy, była ona bardzo mała.
Mój znajomy wyróżnił kiedyś czerwony i
zielony thrash. Czerwony to właśnie scena
niemiecka, jak Teutonic 4, bardziej surowa,
agresywna i brutalna, zielony - bardziej melodyjna,
amerykańska, jak Megadeth czy
Exodus bez Baloffa, ale nie zrozum mnie źle,
uwielbiam Zetro (śmiech). Jak ty postrzegasz
różnicę między niemieckim a amerykańskim
thrashem?
Mieliśmy te same korzenie, gdy zaczynaliśmy
było w naszym brzmieniu więcej podobieństw.
Później zaczęli robić wszystko w amerykański
sposób. Trochę bardziej wypolerowany, trochę
bardziej komercyjny, ale również porządnie
wykonany. Amerykanie mają wielu świetnych
muzyków w historii rock and rolla i metalu,
więc ich thrash był też lepiej zagrany. Umieją
się sprzedać, są w tym świetni. Cały ich image
był zawsze dopracowany. Europejczycy mogli
tylko popatrzeć na to, co działo się w Ameryce
i próbować to naśladować. To też powód, dla
którego amerykańskie zespoły stały się tak popularne.
Niemieckie zawsze były bardziej ekstremalne,
surowe i myślę, że to kwestia naszych
korzeni. Amerykanie byli bardziej hollywoodzcy.
Gdy spojrzysz na muzykę, która
przyszła z Anglii, to ona była czystsza, bardziej
prawdziwa od tej z Ameryki.
Pod koniec koncertu z "Live Attack" powiedziałeś:
"do zobaczenia na trasie, przyjaciele!",
więc czy możemy się spodziewać koncertu
w Polsce?
Mam nadzieję! Planujemy już kolejne koncerty.
Najbliższy gramy za tydzień. Po letnich festiwalach
chcemy zagrać kilka weekendowych
gigów. To wszystko zależy od tego, jak szybko
zakończy się sprawa szczepień, które kraje pozwolą
nam u siebie wystąpić. Na początku następnego
roku wychodzi nasz nowy album i po
tym również planujemy światową trasę. Ciągle
się na to przygotowujemy i gdy tylko będziemy
gotowi, pojawimy się w Polsce.
Chciałbyś coś przekazać polskim fanom?
Mam nadzieję, że zobaczymy się na trasie. Nic
nie może się równać z muzyką na żywo. Kochamy
pisać nowy materiał, kochamy grać, ale
to byłoby niczym bez naszych fanów. Jeśli ich
nie masz, to jest jak z piłką nożną: mecz bez
publiki nie ma sensu. Tęsknimy za wami i mamy
nadzieję, że niedługo się spotkamy, będziemy
wspólnie imprezować i cieszyć się muzyką.
Bądźcie w kontakcie, sprawdzajcie naszą stronę
internetową, a my mamy nadzieję pojawić
się niedługo w waszych miastach.
Iga Gromska
14
DESTRUCTION
Rozpiera nas kreatywna energia
Wyczerpujące opracowanie dotyczące Sodom znalazło się w 78 edycji
"Heavy Metal Pages" z kwietnia 2021 (Kacper Hawryluk, str. 42-43). Kiedy otrzymaliśmy
ponowną możliwość przeprowadzenia wywiadu z Sodom na numer jesienny,
wykorzystaliśmy tę okazję, aby spełnić marzenie pewnego singapurskiego
muzyka heavy metalowego - pytał Sheikh Spitfire (zespół Witchseeker, wywiad w
poprzednim HMP 79, str. 54-57) a odpowiadał Tom Angelriper, przy czym zaaranżowaliśmy
to tak, że dopiero w dalszej części rozmowy Skeikh ujawnił Tomowi,
kim jest. Dzięki temu teraz możecie przeczytać konwersację muzyka rozpoczynającego
karierę ze swoim idolem o czterdziestoletnim stażu. Tym samym
EP "Bombenhagel" (sierpień 2021) przyczynia się do wzmacniania metalowych
więzi, bo Tom Angelriper nazwał na końcu Sheikha przyjacielem i wyraził
nadzieję, że wkrótce się zobaczą (prawdopodobnie na wspólnym koncercie).
HMP: Gratuluję nowej EP "Bombenhagel"
oraz nowego LP "Genesis XIX". Sodom istnieje
już 40 lat. Czy zgodziłbyś się, że ten
materiał jest Waszym najlepszym dokonaniem
w drugiej połowie tego okresu, tj. po
"M-16"?
Tom Angelriper: Nie powiedziałbym tak. Po
prostu naturalnie ewoluujemy. Ale nasz najnowszy
album jest świetny. Jakość naszych
nagrań zależy od zaangażowania poszczególnych
muzyków Sodom. Czuć, że tym razem
Sodom istnieje już bardzo długo i wydało
mnóstwo albumów. W moim odczuciu, zawsze
pozostajecie świeży i aktualni. W jaki
sposób udaje Wam się utrzymywać wysoką
kreatywność przez cały ten czas?
Pewnie, że tak, cały czas rozpiera nas kreatywna
energia. Kochamy to, co robimy. Za każdym
razem staramy się odkryć siebie na nowo,
jednocześnie pozostając wiernym naszemu
stylowi. Nie zastanawiamy się nad tym.
Gramy metal z podniesionymi głowami. Fani
to dostrzegają. Jesteśmy i pozostaniemy prawdziwi,
autentyczni i uczciwi.
Co spowodowało, że zdecydowałeś się nagrać
ponownie utwór "Bombenhagel" (oryginalnie
znalazł się na albumie "Persecution
Mania", 1987r. - przyp. red.)?
Zwyczajnie postanowiliśmy na nowo podejść
Czy myślisz, że thrash metalowa produkcja
nigdy się nie zestarzeje, nawet pomimo drastycznych
zmian technologicznych, dlatego
że wszystkie aspekty thrash metalu są ponadczasowe?
Zdecydowanie tak. Thrash metal nie ma nic
wspólnego z jakością brzmienia uzyskiwanego
w trakcie produkcji. Thrash metal to zabytek
oraz sposób życia lat osiemdziesiątych. Tylko
zespoły pochodzące z tamtego okresu są w
stanie przekazać emocje tamtych czasów.
Wielu młodszych muzyków próbuje, ale im
nie wychodzi. Nie da się cofnąć czasu (to jest
subiektywna opinia - przyp. red.).
Sodom niemal zawsze było power trio, ale
ostatnio składa się z czterech muzyków. Jak
czujesz się z tą zmianą? Jak wpłynęło to na
Wasz sposób komponowania?
Już wiele lat temu nosiłem się z zamiarem
poszerzenia składu o drugiego gitarzystę, jeszcze
gdy grał u nas Bernemann (Bernd Kost, w
Sodom od 1996 do 2018 - przyp. red.).
Wtedy nie wydawał się on tym zainteresowany,
myślałem że nie zaakceptowałby drugiego
wiosłowego u swego boku. Nieco później
zaczęliśmy się spotykać na próbach z Frankiem,
po raz pierwszy odkąd odszedł on z
Sodom (Frank Blackfire, w Sodom od 1987 o
1989 oraz ponownie od 2018 - przyp. red.).
Teraz takie numery jak "Nuclear Winter",
"Sodomy & Lust" i "Christ Passion" (wszystkie
z albumu "Persecution Mania", 1987r.), brzmią
znakomicie i autentycznie. Wpadłem w
zachwyt, gdy okazało się, że gitary brzmią
dokładnie tak jak na LP "Persecution Mania"
(1987) i LP "Agent Orange" (1989). Teraz
jesteśmy w stanie zagrać nasze starsze kawałki
na żywo z oryginalnym brzmieniem jak w studiu,
ponieważ zostały one pierwotnie pomyślane
na dwie gitary. Yorck (Yorck Segatz,
drugi obecny gitarzysta Sodom od 2018r. -
przyp. red.). jest wielkim fanem Sodom, co
przełożyło się na mnóstwo nowych pomysłów
oraz trafnych sugestii odnośnie setlist. Dzięki
dwóm gitarom możemy grać na żywo te
utwory, których nie mogliśmy wykonać odpowiednio
z tylko jedną gitarą, więc nigdy wcześniej
tego nie robiliśmy. Nawet mój bas nie
nadrabiał tej luki. Na żywo wypadamy brutalniej
i znacznie bardziej dynamicznie.
wszyscy się przyłożyli, i że pozytywnie wpłynęło
to na kompozycje.
Foto: Sodom
do naszego klasycznego kawałka. Z nowym
perkusistą wyszło zajebiście. To najlepsza wersja,
jaka kiedykolwiek się ukazała. Zmieniliśmy
nieco aranżację, ale duch pozostał ten
sam. "Bombenhagel" to od zawsze najpopularniejszy
utwór w naszej setliście.
Czy restrykcje ułatwiają czy też utrudniają
Wasze komponowanie?
Wszystkie koncerty zostały odwołane lub
przeniesione, w związku z czym mieliśmy
sporo czasu na komponowanie. Podczas lockdownu
teoretycznie nie mogliśmy się spotykać,
było to trudne, ale w praktyce grywaliśmy
razem na próbach. Nie mógłbym znieść przestoju,
oczywiście że spotykaliśmy się dwa razy
w tygodniu.
Co dokładnie masz na myśli, kiedy mówisz:
16 SODOM
"Coup De Grace to nasza próba ocknięcia
ludzi, aby zachowywali się w bardziej przemyślany
sposób"? Co takiego moglibyśmy
konkretnie robić, aby zapobiec skutkom
ubocznym destrukcyjnej ludzkiej natury?
Świat już otrzymał swój "coup de grace" (w
znaczeniu kulka dobijająca zdychające zwierzę
- przyp.red.). Czujemy to każdego dnia.
Robimy wszystko aby siebie zniszczyć, nie da
się tego odwrócić. Mamy tylko jeden świat a
koniec ludzkości już został przypieczętowany.
Tak długo, jak istnieje chciwość i ignorancja,
nic się nie zmieni.
Tekst z "Pestiferous Posse" odzwierciedla
walkę pomiędzy Demokratami a Republikanami.
Czy wierzysz, że ta walka jest prawdziwa,
a może to tylko spektakl odwracający
uwagę mas przed naprawdę ważnymi
wydarzeniami politycznymi?
Ten tekst nie mówi o współczesnej polityce,
lecz przedstawia walkę na pistolety w Tombstone
Arizona w 1881 roku. Wojna pomiędzy
Republikanami a Demokratami wybuchła
tego samego dnia.
Czy zamierzasz wydać wkrótce następne
EPkę? A może kolejne LP będzie zawierać
"Coup de Grace" i "Pestiferous Posse"?
Nie. Następny LP będzie składać się z całkowicie
nowego materiału. Wspomniane dwa
kawałki pozostaną wydane wyłącznie na
EPce.
Foto: Sodom
Pochodzę z Singapuru i jestem liderem heavy
metalowego zespołu Witchseeker. Dorastając,
mocno inspirowałem się Sodom. Nazwa
mojego zespołu wzięła się od imienia Waszego
perkusisty Chrisa Witchhuntera. Jak go
pamiętasz jako przyjaciela oraz muzyka?
Chris Witchhunter był moim najlepszym
przyjacielem, również poza muzyką. Z pewnością
wpłynął on na wielu perkusistów. Życie
nie układa się jednak zawsze po naszej myśli,
a on nie dał rady kontrolować swojego
uzależnienia (odszedł z powodu niewydolności
wątroby - przyp. red.). Zawsze wspominam
go jak najlepiej.
Na początku też byłem perkusistą (zanim
stanąłem na czele zespołu, śpiewając i grając
na basie). Agresja Witchhuntera zdumiewała
mnie, więc bawiłem się słowem "Hunter",
przechodząc do "Seeker". Ostatecznie padło
na Witchseeker. Chris nazywał się oficjalnie
Christopher Dudek. Jak doszło do tego, że
wszyscy zwracali się do niego Witchhunter?
Cieszę się, że zainspirował on Twoją muzyczną
karierę. Jego oryginalne imię brzmiało
Christian Dudek, natomiast imię sceniczne
wzięło się z jego zamiłowania do horrorów
(filmy) oraz kobiet (puszcza oko - przyp.red.).
Jakie są Twoje pozamuzyczne hobby?
Poluję na znaczki i jeżdżę motocyklem.
Twoja rada dla młodych zespołów, które są
na tyle ambitne, że już wkładają mnóstwo
ciężkiej pracy w koncertowanie po świecie?
Proszę nie brać narkotyków, odżywiać się
zdrowo i dbać o formę fizyczną. Biznes jest
wymagający i bezlitosny. Nie dajcie się zwieść
na manowce i pozostańcie wierni swojemu
stylowi.
Miałem już przyjemność supportować Destruction
na żywo (z zespołem Witchseeker),
u mnie w Singapurze. Czy Sodom zagra w
Azji po ustaniu restrykcji? Byłoby wspaniale.
Nie ma jeszcze konkretnych ofert ani zobowiązań,
ale z całą pewnością pojawimy się w
Azji, gdy będzie to możliwe.
Bardzo Ci dziękuję za tą rozmowę. Powiem
Ci, że była ona na mojej "bucket list" (lista
wielkich życiowych marzeń - przyp. red.).
Cieszę się, że marzenia się spełniają.
Trzymaj się zdrów mój przyjacielu. Mam nadzieję,
że wkrótce się zobaczymy.
Sheikh Spitfire
PS: Jeśli i Ty chcesz spełniać swoje marzenia rozmawiając z metalowymi
muzykami, napisz do nas śmiało: hmpmagazine@gmail.com
Foto: Sodom
SODOM 17
Najwięksi pechowcy na świecie
Muzycy Flotsam And Jetsam sami podkreślają swój brak szczęścia. Jeżeli
przyjąć, że w epoce najczęściej pisano o nich jako o tym zespole, z którego pochodził
Jason Newsted, zanim dołączył do najsłynniejszego zespołu metalowego,
to faktycznie mogą być tym kontekstem znużeni. Jednak, trzeba oddać grupie
sprawiedliwość - mimo braku spektakularnych sukcesów, regularnie dostarcza rzetelnej
muzyki z pogranicza heavy metalu i thrashu, czego dowodem jest najnoszy
krążek grupy "Blood in the Water".
HMP: W informacji prasowej załączonej do
ostatniego albumu piszecie o sobie "najbardziej
niedoceniany zespół metalowy na tej
planecie". Biorąc pod uwagę to, jak bardzo
aktywni byliście w latach 80-tych, kiedy to
jednak inne zespoły odnosiły dużo większy
sukces, czujesz, że spóźlniliście się na pociąg
do większej popularności?
Michael Gilbert: Do pewnego stopnia, tak.
Jesteśmy zespołem, który pozostał w walce i
bardzo pilnie pracował na swój sukces. Mamy
nadzieję, że tworząc to, co uważamy za najlepszą
muzykę w naszej karierze, możemy osiągnąć
wszystko, co chcemy, nawet teraz. Ale
Jakie wydarzenie uważasz za największy sukces,
jeżeli mowa o wspomnianym, klasycznym
dla was okresie?
Michael Gilbert: Myślę, że podpisanie kontraktu
z Elektra Records było sukcesem dla
nas wszystkich. Wygląda na to, że w tamtych
czasach szczytem marzeń dla zespołów było,
kiedy mogły zostać wybrane przez dużą wytwórnię.
Było to wymierny sposób na określenie
sukcesu.
Ostatni rok nie był zbyt rozpieszczający dla
koncertujących muzyków. Postanowiliście jednak
wykorzystać czas wolny na przygotowanie
nowego albumu.
Ken Mary: Tak, czuliśmy, że musimy poświęcić
czas, który został nam dany, na stworzenie
nowego materiału. Ponieważ nie byliśmy w
Czy największe zagrożenie w waszej okolicy
już minęło?
Ken Mary: Z tego co wiemy to tak, ale zawsze
są jakieś warianty, więc bardzo uważnie obserwujemy
rozwój wydarzeń.
Wydaliście swój czternasty album, to niezłe
osiągnięcie. Zwłaszcza, że włożyliście tytaniczną
pracę w swoje poprzednie wydawnictwo,
"The End Of Chaos".
Michael Gilbert: Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni
z "Blood in the Water". Obawialiśmy
się, że nie będziemy w stanie stworzyć tak mocnego
albumu jak "The End of Chaos". Włożyliśmy
w ten album tyle energii, że nie wiedzieliśmy,
ile nam jej jeszcze zostało. Jak się
okazało, mieliśmy całkiem sporo do powiedzenia.
Czym różniło się wasze podejście do pracy
nad nowym albumem od poprzednich?
Ken Mary: Podejście na "Blood in the Water"
było kontynuacją chemii między nami, która
rozpoczęła się na "The End of Chaos". Było
wiele pomysłów na utwory, które przychodziły
od różnych członków zespołu, a my przesiewaliśmy
materiał i kończyliśmy to, co wszyscy
uważali za najmocniejsze utwory. To był naprawdę
zespołowy wysiłek, a proces był bardzo
podobny do tego z albumu "The End of
Chaos". Oczywiście, mieliśmy pandemię i z
pewnością stres i frustracja, które wszyscy odczuwaliśmy,
zostały przelane na ten album.
tak, czujemy, że niektóre okazje, z tego czy innego
powodu, czasem nam umknęły.
Czy myśląc o tamtych czasach, są rzeczy,
których żałujesz i teraz zrobiłbyś je inaczej?
Michael Gilbert: Oczywiście, każdy ma w pewnym
momencie takie "mogłem, chciałem, powinienem".
Bardzo chciałbym zremiksować
"When The Storm Comes Down" i oddać mu
sprawiedliwość, na którą zasługuje. Myślę, że
może brzmieć trochę lepiej, bardziej współcześnie
i nowocześnie.
Foto: Flotsam & Jetsam
stanie koncertować i kontaktować się z naszymi
fanami, chcieliśmy mieć coś gotowego dla
nich, kiedy następnym razem będziemy mogli
występować.
Jak w ogóle radzicie sobie z pandemią?
Ken Mary: Cóż, Arizona została nią bardzo
mocno dotknięta. Mieliśmy więcej zachorowań
na mieszkańca niż prawie gdziekolwiek na
świecie i wielu przyjaciół i członków rodziny,
zachorowało. Zresztą, zachorowało również
dwóch członków zespołu. Robiliśmy co w naszej
mocy, staraliśmy się być bezpieczni i przestrzegać
zasad społecznego dystansu, a jednocześnie
pracować nad pisaniem i nagraniem
piosenek. To cud, że udało nam się to zrobić w
dość szybkim czasie.
Czy uważacie, że nadal ważne jest wydawanie
nowej muzyki? Sprzedaż płyt spada
już od kilkunastu lat, wiele zespołów uważa,
że nie opłaca się wydawać nowego materiału
regularnie.
Michael Gilbert: Dla nas jest to ważne, wciąż
walczymy o nasze miejsce w historii muzyki.
Wciąż jesteśmy głodni, tak jak Flotzilla! Tworzenie
nowej muzyki jest istotne i mamy nadzieję,
że nasi fani również tak uważają.
Co pozwala wam na podtrzymanie tego płomienia
i pisanie nowej muzyki?
Michael Gilbert: Wciąż mamy coś do powiedzenia,
mamy coś do zadeklarowania. Jesteśmy
podekscytowani procesem tworzenia. To
jest to co robią artyści, tworzą. My musimy
tworzyć, to jest część tego kim jesteśmy.
Przez lata branża muzyczna przeszła wiele
zmian. Zespołowi takiemu jak Flotsam &
Jetsam dobrze funkcjonuje się dzisiaj, czy
może łatwiej było w latach 80-tych?
Ken Mary: Trudno to powiedzieć. Epoki są
tak różne. Pod pewnymi względami wydawało
się to łatwiejsze w latach 80-tych a pod pewnymi
względami teraz, Być może przemysł jest o
wiele bardziej rozdrobniony. To dobre pytanie,
po prostu nie mamy dla ciebie dobrej odpowiedzi.
(śmiech)
Powiedzieliście w jednej rozmowie, że zespół
jest dziś silniejszy niż kiedykolwiek w przeszłości
i nadszedł was czas. Co daje wam tę
pewność?
Michael Gilbert: Po prostu czujemy, że teraz
pracujemy na wszystkich cylindrach, co nie
zawsze miało miejsce w przeszłości. Skład zespołu
zmieniał się na przestrzeni lat i w tym
momencie jest to coś, co uznałbym za zespół z
gwiazdami. Czujemy, że skład, piosenki i energia
grupy nigdy nie były silniejsze.
18 FLOTSAM & JETSAM
Zaliczyliście zmianę na stanowisku basisty,
w zeszłym roku dołączył do was Bill Bodily.
Przybliżysz kulisy tej zmiany?
Ken Mary: Bill koncertował z zespołem z przerwami
od 2016 roku, więc byliśmy z nim bardzo
dobrze zaznajomieni, a on z nami. To było
bardzo łatwe i naturalne przejście, a Bill wykonał
świetną robotę na albumie. Ponieważ grał
z nami tak często, a nie wykonujemy prostej
muzyki, był naszym pierwszym wyborem.
Jak wyglądała scena muzyczna w waszym rodzinnym
Phoenix w Arizonie? Różniła się od
tej z Bay Area?
Michael Gilbert: Tak, pamiętam tę scenę i
była ona bardzo podobna do tej z Bay Area.
Myśleliśmy, że Phoenix stanie się następną
muzyczną mekką dla metalu, ale zmieniające
się czasy miały na to wpływ. To była i nadal
jest świetna scena, ale nie tak rozpoznawalna
jak LA, Nashville czy Bay Area.
Jak powstała wasza maskotka, Flotzilla? Widzisz
możliwość, aby w przyszłości była tak
rozpoznawana jak inny sławny potworek,
Eddie?
Eric AK Knutson: Flotzilla pojawia się na
okładce naszego pierwszego albumu, "Doomsday
for the Deceiver". Od dawna chcieliśmy
przywrócić Flotzillę, ale zawsze była jakaś sugestia
okładki lub wybór, który również uważaliśmy
za lepiej pasujący do płyty niż bestia.
Ostatnio nasze utwory są bardzo bestialskie,
więc potężna Flotzilla powraca po raz kolejny!
Media społecznościowe są coraz bardziej
istotnym kanałem komunikacji artystów z
publicznością. Uważasz to za błogosławieństwo
czy może utrudnienie, wymagające ciągłej
obecności online?
Ken Mary: Cóż, uważamy, że to błogosławieństwo,
ponieważ możesz mieć teraz bezpośredni
kontakt z fanami. To są ludzie, którzy
nas wspierają i doceniamy ich. Lubimy kontaktować
się z naszymi wielbicielami tak często,
jak to tylko możliwe.
Stany Zjednoczone Ameryki są numerem jeden we wszystkim co okropne
Mordred nigdy nie grzeszyli specjalną popularnością. Ale od czego jesteśmy,
jeśli nie możemy przypomnieć nieco zapomnianych, za to niezwykle interesujących
nazw? Łączenie thrash metalu z rapem czy elemntami muzyki elektronicznej
(w składzie zespołu jest skreczujący didżej) zaczynąli na długo, zanim stało
się to modne. Choć zespół zwiesił działalność w połowie lat dziewięcdziesiątych,
zaledwie po trzech albumach, w bieżącym roku postanwił powrócić. "The Dark Parade"
to ciekawa pozycja dla tych, którzy nie boją się eklektyzmu w muzyce, w której
obok thrashowych riffów pojawia się funk, elektronika czy niecodzienne rytmy.
HMP: Zastanawiam się jakie muszą być powody
ku temu, aby zespół zszedł się po dwudziestu
pięciu latach nieaktywności? Nie jest
to raczej pragnienie bogactwa i popularności.
Arthur Liboon: Od 1995 roku ponowne pojawienie
się Mordred miało miejsce sporadycznie
w celu zagrania benefisu dla bliskich nam
osób oraz na prośbę ludzi, którzy promowali
różne lokalne wydarzenia. W 2013 roku Danny
White, który od 1995 roku był wyobcowany
z Mordred, był z wizytą w San Francisco.
Podczas tego krótkiego pobytu, Scott, Jim, DJ
Pause i ja spotkaliśmy się na drinku wraz z innymi
ludźmi bliskimi zespołowi. Zgodziliśmy
się zagrać, zanim Scott wyjechał do Nowego
Jorku, gdzie mieszkał do tej pory. To właśnie
podczas tej improwizowanej sesji Dan otrzymał
wiadomość od nieznanej osoby za pośrednictwem
swojego osobistego konta w mediach
społecznościowych, która zapytała: "Czy jesteś
Danny White z zespołu Mordred?". Tą osobą był
Matt Denny, fan, który widział Mordred w
londyńskim klubie Marquee wiele lat temu.
Kiedy obaj zdali sobie sprawę z tego, że nie ma
lepszego momentu niż teraźniejszość, Matt
zapytał: "Co trzeba zrobić, żeby ściągnąć was do
Wielkiej Brytanii na trasę?" Odpowiedź: "Pieniądze".
Po dalszej korespondencji i planowaniu, w
2014 roku rozpoczęła się finansowana crowdfundingowo
trasa po Wielkiej Brytanii. To doświadczenie
było tym, co doprowadziło nas do
zrozumienia, że nadszedł czas, aby maszerować
lub umrzeć, po raz kolejny.
W zeszłym roku wydaliście EPkę, ale natknąłem
się na informacje, że zespół zreformował
się w sumie na początku lat 2000-nych, jednak
nie zdecydował się na wydanie nowego
materiału. Jak to w takim razie wyglądało?
Tak, czasem pojawialiśmy się w Bay Area, aby
wspomóc bliskich albo na prośbę promotorów,
jeżeli zagranie koncertu było logistycznie możliwe.
Oryginalny skład Mordred wystąpił na
benefisie i festiwalu San Francisco Tidal Wave,
który przyciągnął największą publiczność jaką
mieliśmy.
Dlaczego rozpadliście się w połowie lat 90-
tych? Wydawać by się mogło, że to były dobre
czasy dla waszej eklektycznej muzyki.
Rozpadliśmy się w 1995 roku, po tym jak Noise
Records wycofało nas z trasy koncertowej i
nie mogliśmy promować naszego ówczesnego
albumu "The Next Room". Zdecydowaliśmy
się nie być związani z wytwórnią Noise Records
żadnymi dalszymi zobowiązaniami. Dokonaliśmy
wtedy ostatecznego poświęcenia.
Czyli to nieporozumienia pomiędzy zespołem
a Noise Records przyczyniły się do tej
decyzji?
Głównie one. Byliśmy zespołem od dziesięciu
lat i nie mieliśmy żadnego prawdziwego wsparcia
naszej działalności. Nie widzieliśmy możliwości
na poprawę tego stanu rzeczy w przyszłości.
Nie było sensu pozostawać w kleszczach
kontraktu.
Jak narodziło się wasze oryginalne brzmienie?
Mordred od samego początku brzmiał
Po tych wszystkich latach nadal czujesz ekscytację
i podniecenie przy okazji wydawania
nowego materiału?
Ken Mary: Tak, z pewnością czujemy podekscytowanie
związane z tworzeniem czegoś
nowego, a następnie oddawaniem tego fanom,
aby zobaczyć, jak się z tym czują. Naszym celem
jest tworzenie muzyki, którą ten zespół
kocha przede wszystkim, a potem, miejmy nadzieję,
okaże się, że kilka milionów ludzi zgadza
się z nami i również ją pokocha!
Igor Waniurski
Tłumaczenie: Joanna Pietrzak
Foto: Mordred
MORDRED
19
bardzo odmiennie od innych zespołów z Bay
Area.
Nawet pierwsza iteracja Mordred, nawet gdy
była bardziej tradycyjna w podejściu do muzyki,
różniła się od thrashowego brzmienia połowy
lat 80-tych. Mieliśmy styczność z lokalną
sceną punkową nawet wcześniej niż z metalową,
więc ważne stało się dla mnie aby nie
osiąść na laurach. Główny autor naszych piosenek
i współzałożyciel zespołu, Alex Gerould,
szanował to podejście, nawet jeżeli wykazywał
nieco bardziej głównonurtową wrażliwość.
W waszej muzyce słychać wpływy rapu. Wyprzedziliście
tym samym pewne trendy. Chyba
nigdy nie chcieliście być zamknięci w gatunkowych
niszach?
Eksperymenty z elementami rapu zaczęliśmy
już w 1987 roku, w czasie kiedy sami cieszyliśmy
się przynależnością do anty-establishmentowej
stylistyki z pogranicza punku, metalu
i podziemnej sceny rapowej. W tamtym
czasie przekaz mówił sam za siebie i odstawaliśmy
od konwencjonalnych formuł.
Nie uważasz, że zespoły nu-metalowe powinny
wypłacać wam tantiemy z okazji wykorzystywania
waszych patentów? (śmiech)
(śmiech!) Nie. To zrozumiałe, że dzieciaki,
które lubią intensywne, antyautorytarne formy
muzyki i sztuki w końcu połączą te elementy,
tak jak my to zrobiliśmy. Ci, którzy tworzą gatunek
nu-metalu znaleźli swoje własne brzmienie.
Mordred brzmi inaczej.
Decyzja o wykorzystaniu klawiszy i gramofonów
musiała być w tamtych czasach dość
śmiała. Nawet dzisiaj, gdy odbiorcy muzyki
są bardziej otwarci, przyznasz, że nie są to
powszechne wykorzystywane w metalu instrumenty.
Moim zdaniem, największym konceptem w
amerykańskiej muzyce od czasu jazzu jest łączenie
nietradycyjnych instrumentów i nowatorskie
myślenie o muzyce. Pomysł obijania ludzi
thrash metalem nie zna ograniczeń co do
wykorzystywanego sprzętu.
Jak publiczność reagowała na was na żywo?
Widzisz jakieś różnice pomiędzy tym, jak odbierano
was w dawnych latach a teraz?
Raczej nie widzę różnic. Mordred tworzy dźwięki,
które wydają się ekscytować słuchaczy.
Ci, którym się nie podoba to co robimy, raczej
nie ujawniają się na naszych koncertach. Przynajmniej
do tej pory mieliśmy takie szczęście.
Po dwóch ciepło przyjętych płytach wydaliście
album "The Next Room", który spotkał
się z mieszanym przyjęciem. Czułeś się wtedy
niezrozumiany przez odbiorców?
Szczerze mówiąc, jedyne anglojęzyczna recenzje
"The Next Room", jakie do mnie dotarły,
nie spowodowały, abym poczuł się zraniony.
Problemem może być to, że jestem jak R2-D2
- nie mam uczuć.
Czy odbiór zeszłorocznej EPki "Volition"
wpłynął na decyzję o nagrywaniu "The Dark
Parade"?
Niespecjalnie. EPka została obiecana fanom
jeszcze w 2015 roku, jako odpowiedź na zapotrzebowanie
ludzi, którzy widzieli nas wtedy
na trasie koncertowej.
Jakie masz oczekiwania wobec nowego albumu?
Mam na myśli to, co chciałbyś aby
wniósł on w życie zespołu?
Jak dotąd jest on fantastyczną okazją dla dziennikarzy,
którzy odrobili pracę domową albo
byli na naszych koncertach w latach 80-tych I
90-tych, aby opowiedzieć historię naszego zespołu.
Przez wiele lat istniejące w internecine
opisy wydawały się być tworzone przez ludzi,
którzy nie rozumieli czym była ta scena i nigdy
nie byli w mosh pitcie na thrashowym koncercie.
Dzisiaj prasa daje większą szansę na opowiedzenie
prawdziwej historii zespołu, nawet
jeśli dany dziennikarz nie lubi naszej twórczości.
W swoich tekstach nie unikasz komentarzy
dotyczących sytuacji politycznej. Myślisz, że
trudne czasy mogą objawiać się w bardziej
interesującej i istotnej dla odbiorców twórczości?
Tak mi się wydaje. Na podobnej zasadzie tworzonych
było wiele klasycznych motywów, dotyczących
chociażby wojny. Na tym opierał się
chociażby blues. Pogłębianie strachu i podziałów
społecznych w mediach tworzy strumień,
z którego artysta może czerpać i tworzyć dla
innych odbiorców nową perspektywę wobec
występujących wydarzeń.
To będzie ogólne pytanie, ale co sądzisz o
USA i pozycji tego kraju w obecnym świecie?
Jesteśmy numerem jeden we wszystkim, co jest
okropne. Wierzę, że rządzący nami wystawiają
okropną opinię obywatelom tego kraju.
Pandemia Covid-19 mocno w nas uderzyła.
Jak sądzisz, w jaki sposób powinniśmy sobie
z tym radzić, jako społeczeństwo globalne?
Z mojego punktu widzenia, najlepiej byłoby
nie pozwolić politykom czerpać korzyści z tego,
że zyski firm farmaceutycznych są wyznacznikiem
tego co jest traktowane jako prawda
i reprodukowane w mediach masowych.
W jaki sposób dotyka to ciebie jako artysty i
człowieka w sensie ogólnym?
Dla artysty sytuacja ta jest nieskończonym
źródłem twórczej amunicji. Jako człowieka, nie
dotyka mnie w ogóle.
Jak wyglądała współpraca z Claudio Bergaminem,
autorem świetnej okładki nowego albumu?
Z tego co pamiętam, zobaczyliśmy jego wstępne
makiety. Powiedzieliśmy "cholera, to jest to!".
Podaliśmy mu pewne pomysły na to, co powinno
się znaleźć na grafice, a on nasycił je
piękną treścią. Prawdę mówiąc, nie byłem nawet
świadomy, że to Claudio stoi za grafiką,
dopóki nie została w pełni ukończona.
Jakie wydarzenia związane z muzyką wskazałbyś
jako najważniesze dla ciebie?
Widziałem koncerty Rush, Pink Floyd i Bad
Brains. Widziałem zespoły thrashmetalowe.
W końcu, poznanłem muzyków, którzy trafili
do składu Mordred.
Czego życzyłbyś sobie w nadchodzącym
roku?
Ubezpieczenia stomatologicznego.
Igor Waniurski
HMP: Gratuluję nowego albumu "Hell Unleashed".
Czy czujesz się wręcz przytłoczony
nadmiarem entuzjastyczych reakcji ze strony
fanów oraz prasy?
Ol Drake: Każdy w zespole świetnie się z tym
czuje. Spodziewaliśmy się, że opinie będą podzielone
z powodu odejścia Matta z Evile (gitarzysta
i wokalista Matt Drake - przyp. red.).
Okazało się jednak, że niemal wszyscy dobrze
przyjęli ten album. Widzimy sporo pozytywnych
recenzji.
Od Waszego poprzedniego albumu "Skull"
(2013), minęło aż 8 lat. Czy w tym czasie
Evile pozostawało w ogóle aktywne? Jak podsumowałbyś
ten okres?
Nie byłem członkiem Evile między latami
2013 a 2018. W tym czasie zespół zagrał trochę
prób oraz koncertów. Planowali wydać album
i wznowić większe trasy w 2019r. Tak się
jednak nie stało, w dodatku wprowadzono restrykcje
i nadal czekamy, aż życie powróci do
normalnego trybu.
Czy z tego wynika, że planowaliście wydanie
"Hell Unleashed" już w 2018r.?
Doszło do opóźnienia. Kiedy powróciłem do
Evile w 2018r., rozpoczęliśmy pisanie "Hell
Unleashed" z zamiarem wydania albumu na
przełomie 2019/2020. Czekaliśmy jednak cały
rok na liryki oraz wokale Matta; nie doczekaliśmy
się. Matt opóścił Evile.
Wyjaśnij proszę ostatnie zmiany personalne
w składzie Evile.
Największą zmianą było odejście Matta z zespołu.
Nie miał czasu ani ochoty na kontynuowanie.
Długo dyskutowaliśmy co z tym zrobić
i - podobnie jak w przypadku odejścia naszego
basisty Mike'a Alexandera w 2009r. -
postanowiliśmy dalej grać thrash metal, ale bez
wprowadzania nowej twarzy w roli wokalisty.
Uznaliśmy, że za mikrofon chwyci osoba znana
fanom Evile, czyli ja.
A jak sprawa wyglądała z Waszym nowym
gitarzystą Adamem Smithem?
Adam był wcześniej liderem zespołu RidTide
z Huddersfield. Pochodzimy z tego samego
miasteczka, więc znaliśmy się osobiście (Huddersfield
uchodzi za największe miasteczko nie
będące miastem wg brytyjskiej nomenklatury -
przyp. red.). Zwłaszcza nasz perkusista, Ben
Carter, kumplował się już wcześniej z Adamem.
Dobry z niego chłopak i wspaniały muzyk.
Ma zaledwie 19 lat, ale uwielbia Evile od
11 roku życia. Jednym z pierwszych koncertów,
który w ogóle zobaczył, był występ Evile,
więc fajnie się złożyło, że teraz do nas dołączył.
20
MORDRED
Metal to metal. Jeśli brzmi fajnie, to nie powinno
być żadnego problemu, kto i kiedy to
wymyślił. Jeśli cokolwiek mógłbym zmienić w
scenie thrashowej, to sprawiłbym, że nowsze
zespoły dostają swoją szansę.
Czy po tym, jak zacząłeś śpiewać starsze
kawałki Evile, Twój stosunek do nich uległ
jakiejś zmianie? Postrzegasz je inaczej z perspektywy
śpiewającego gitarzysty?
Nie zmieniłem tych utworów w żaden sposób.
Cały czas pozostaję głównym kompozytorem,
tak za czasów Matta, jak i obecnie. "Hell Unleashed"
jest znacznie agresywniejszym longplay'em
od poprzednich. Chcieliśmy przywołać
więcej "szatana".
Powróciliśmy
z najmocniejszym albumem
Czołowy reprezentant nowej fali thrash metalu, Evile, powrócił po 8 latach
z najmocniejszym krążkiem w swojej dyskografii - "Hell Unleashed". Z tej
okazji ich gitarzysta oraz (obecnie) wokalista Ol Drake odświeżył dla nas ostatnie
dzieje kapeli, wyjaśnił kilka istotnych drobiazgów dotyczących albumu, wspomniał
o problemach związanych z Brexitem, dokonał własnej refleksji nad kondycją
współczesnej sceny oraz nie poskąpił ciepłego słowa o polskich fanach.
kawałek zawsze był moim ulubionym. Lubię
zwłaszcza jego riff. Fajnie to czasem pograć,
również na żywo.
Czy zgodziłbyś się z hipotezą, że thrash
metal zdobył swoje momentum między 2007 a
2010 rokiem, lecz później znów wyszedł z mody?
Nie jestem pewien. Jak dla mnie, thrash nigdy
nie przestał być fajny, to magazyny muzyczne
Jak wspominasz koncerty Evile na Metalmanii
2008 oraz późniejsze dwa gigi z 2012
roku (Katowice, Warszawa)? Czy rozważasz
następne występy w Polsce w przyszłości?
Zdecydowanie tak. Nasze polskie koncerty były
super, fani okazali się niezwykle energiczni,
doceniali Evile. Świetnie grać w Polsce.
Jak duży wpływ miał Brexit na brytyjskie zespoły
metalowe?
Szczerze mówiąc, katastrofalny. Wszyscy brytyjscy
artyści - nie tylko metalowi - dostali
przez Brexit mocno w kość. Na chwilę obecną,
nie możemy pozwolić sobie na wyjazd do krajów
Unii Europejskiej. Z drugiej strony, europejskie
zespoły również unikają granie na
Wyspach.
Wiele spośród brytyjskich zespołów przynosiło
się 40 lat temu do Stanów Zjednoczonych
w poszukiwaniu większych możliwości
Czy wydaliście wszystkie utwory skomponowane
przez Was między 2013 a 2021 rokiem?
Wszystko, co napisaliśmy po 2013r. możesz
usłyszeć na "Hell Unleashed". Nie wiem dlaczego,
ale podczas mojej nieobecności nie napisano
żadnego nowego materiału. Możliwe,
że pozostali wymyślili kilka riffów, ale nic z
tego się nie ostało.
Co konkretnie chcieliście przekazać światu
poprzez "Hell Unleashed"?
Większą część "Hell Unleashed" uznajemy za
nasze oświadczenie, tudzież wyraz naszych zamiarów.
Od "Skull" minęło aż osiem lat, więc
chcieliśmy dać wszystkim znak, że powróciliśmy
i poważnie podchodzimy do Evile. Wobec
tego nagraliśmy najagresywniejszy album w
naszej dyskografii. Utwór "Disorder" jest dla
mnie wyjątkowy, bo opowiada o mojej osobistej
walce z zaburzeniami umysłowymi, dokładnie
OCD (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne
- przyp. red.).
Jak ważna jest dla Was kolejność utworów
na "Hell Unleashed"?
Bardzo ważna. Przyłożyliśmy się do każdego
aspektu albumu, od struktury utworów aż po
wygląd bookletu. Metodą prób i błędów odnaleźliśmy
właściwą kolejność kawałków. Jestem
przekonany, że obecna kolejność ma największy
sens spośród wszystkich możliwych.
Myśleliśmy przez chwilę nad rozpoczęciem od
numeru tytułowego, ale czujemy, że wyszłoby
zbyt przewidywalnie, więc najlepiej jest tak jak
jest.
Do zaśpiewania "Gore" zaprosiliście amerykańskiego
komika Briana Posehna. Jaka historia
za tym stoi?
Brian wykonał dodatkowe wokale w naszym
kawałku "Cult" z 2011r. Tym razem po prostu
zapytaliśmy, czy chciałby zaśpiewać dla nas
ponownie. Nie po to, aby dać prasie gorący temat
na chwytliwe nagłówki, tylko zwyczajnie
wysłaliśmy mu e-mail. Fajne są tego rodzaju
duety na metalowych albumach.
Dlaczego wybrałeś akurat Morticial "Zombie
Apocalypse" do skowerowania?
Od dawna jestem fanem death metalu a ten
Foto: Karl Smith
przestały go lansować. Kiedy podpisaliśmy
kontrakt w 2006r. a w 2007r. wydaliśmy debiut
"Enter The Grave", thrash wyraźnie zyskał
na popularności. Możliwe, że niektórzy
ludzie podążają za trendem, ale prawdziwi
thrashowcy nigdy nie przestają lubić i śledzić
thrashowej sceny. To zupełnie tak jak z muzyką
klasyczną setki lat po ustaniu na nią mody.
Jakie miejsce dla Evile widzisz na thrashowej
scenie? W tej samej lidze co Exocuds, Acid
Reign, Kreator i Artillery? Może bliżej Evile
do Warbringer i Gama Bomb? A może czujecie
się reprezentantami swojej własnej niszy?
Nie widzę Evile w tej samej lidze co Exodus i
Kreator, ale nie należymy też do kompletnie
innego świata. W świecie metalu jest zbyt wiele
ograniczeń dostępu / elitaryzmu; niezliczoną
ilość razy słyszałem opinie w stylu, że tylko
oryginalnym zespołom thrashowym wolno
grać thrash. Wielu fanów gatunku nie daje
szans nowym kapelom. Dla mnie to głupota.
rozwijania karier. Czy rozważaliście teraz
coś podobnego?
Nie. Nie moglibyśmy tego zrobić, dlatego że
mamy rodziny, prace zawodowe, inne zobowiązania.
Kocham USA i chcę grać dla Amerykanów,
ale nie zamieszkam tam.
Bardzo dziękuję za Twój czas oraz za rozmowę.
Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce
w Polsce. Wszystkiego dobrego dla całej rodziny
Evile.
Dzięki! Jeśli lubicie "Hell Unleashed", kupcie
jego fizyczne wydania (CD / winyl). Albo choćby
cyfrowe pliki. To pomaga zespołom bardziej
niż większości się wydaje. Zakup albumu
to kompletnie inna sprawa niż kupowanie merchu
lub biletów na koncert.
Sam O'Black
EVILE 21
HMP: Jak radzicie sobie pandemiczną rzeczywistością?
Peavy Wagner: Cóż, od półtora roku jesteśmy
zamknięci w domach, nie możemy jeździć w
trasy. W zeszłe lato zrobiliśmy kilka koncertów
przez streaming, ale oczywiście to nie może
zastąpić żywej publiczności. Poza tym, pracowaliśmy
nad nowym albumem by jakoś zabić
ten czas. Jeśli chodzi o mnie, czuję się dobrze,
jestem już w pełni zaszczepiony i w sumie
niczego się już nie boję. Czekam teraz tylko
na zniknięcie obostrzeń, żebyśmy w końcu
mogli znowu wyruszać w trasę.
Czyli ten czas był okazją na nagranie nowego
albumu?
Tak, możemy zrobić przynajmniej to, skoro
nie możemy wychodzić z domów i spotykać się
z ludźmi. Wciąż możemy pisać nowe piosenki
i je nagrywać, więc przynajmniej coś dobrego z
tego wyniknęło. (śmiech)
Planujecie występ na festiwalu Bullhead,
tworzonym przez tę samą ekipę co Wacken
Open Air...
Zagramy też w innych miejscowościach, ale zobaczymy
co się tak naprawdę stanie. Jesteśmy
zabookowani na kilka koncertów i już dwa z
nich zostały odwołane lub przełożone na następny
rok. Wystąpimy w Wacken, ale zostało
jeszcze dwa miesiące (festiwal planowany jest
Bogowie pieniądza
Jeżeli macie problem z wyregulowaniem zegarka, spróbujcie zrobić to na
podstawie częstotliwości wydawania nowych albumów Rage. No dobra, trochę
przesadziłem, ale wskażcie mi innych klasyków niemieckiego heavy metalu, którzy
dostarczają nowego materiału z taką regularnością. Może Grave Digger mogliby
nieśmiało podnieść teraz ręce, ale to temat na inny artykuł. Nowy krążek Rage
o tytule "Resurrection Day" należy do tych, które ujmy nie przynoszą, drzwi nie
wyważają, ale dostarczają tak przyjemnych emocji, że chciałoby się sparafrazować
klasyka: "o taki metal nic nie robiłem!".
na połowę września 2021 roku - przyp. red.),
więc nie wiadomo jeszcze, co się wydarzy. Nie
chcę zabrzmieć cynicznie, ale po prostu od
półtora roku ciągle coś planujemy i te plany
ciągle strzela w łeb. Albo zostają odwołane albo
przesunięte na znacznie później.
Jak myślisz, jaki wpływ ta pandemia będzie
mieć na przemysł muzyczny? Nawet jeśli,
pandemia się skończy, to wszystko raczej będzie
wyglądać inaczej, nie sądzisz?
Pytaniem jest co się zmieni. Jestem pewien, że
nie będzie już tak samo jak przedtem. Myślę,
że te pomniejsze wydarzenia już przestaną istnieć,
bo nie mieli jak zarabiać przez ten czas i
Foto: Rage
już nie mają szans na kontynuację. Sporo technicznych
i managerów muzycznych musiało
znaleźć sobie nową pracę, bo nie mieli za co
przetrwać. Zespoły takie jak Rage są trochę
bardziej ustawione i mają inne źródła dochodu.
Pomimo tego, że nie możemy grać koncertów,
to nie mamy aż tak mocno przejebane.
Oczywiście musimy zmniejszyć ilość występów
do minimum, ale jesteśmy w stanie dać sobie
radę. Pytaniem jest oczywiście na jak długo jesteśmy
w stanie sobie na coś takiego pozwolić
i nie posiadać głównego źródła dochodu. Nie
mamy innej pracy. Możemy przetrwać w ten
sposób przez jakiś czas, ale nie na zawsze.
Przerzucając się na trochę bardziej optymistyczny
ton, chciałbym wam pogratulować,
bo Rage jest zespołem ze sporym doświadczeniem.
Zaczynaliście razem z grupami
Grave Digger, Running Wild czy Helloween,
praktycznie stworzyliście heavy metal
w Niemczech. A mimo upływu tylu lat, wy
wciąż tu jesteście i nadal kontynuujecie
swoją karierę. Z tych zespołów, które wymieniłem,
wy wydajecie się być najbardziej
stali w działaniu; wydajecie album średnio
raz na dwa lata, czasami nawet szybciej. Jak
wy to robicie?
Zostałem pobłogosławiony wystarczająco dużą
kreatywnością. (śmiech) Wciąż mam w miarę
dobre pomysły na muzykę, to raz, ale też po
prostu kocham tworzyć i nagrywać piosenki.
My to po prostu robimy, cały czas koncertowaliśmy
i pracowaliśmy nad nowym materiałem.
Nie mieliśmy też dłuższych przerw jak inne zespoły,
jak na przykład Grave Digger czy Running
Wild. Ciągle pracowaliśmy przez te
wszystkie lata. Założyliśmy ten zespół w 1984,
a za trzy lata będziemy obchodzić jego 40-lecie,
co brzmi niewiarygodnie. (śmiech) Wyprodukowaliśmy
ponad 20 albumów, co prawdopodobnie
czyni nas jednym z najbardziej produktywnych
zespołów jakie są. Nie wiem, który
rockowy zespół miał tyle płyt, może Frank
Zappa?
A może Neil Young? (śmiech)
Możliwe, nie wiem ile ma albumów na koncie.
(śmiech)
Z drugiej strony, wiele razy zmieniał się wam
skład. Przez wiele lat uważałem, że Rage to
jest Peavy Wagner z dodatkowymi ludźmi.
Pewnie się z tym nie zgodzisz? (śmiech)
Owszem, nie zgodzę się. Po pierwsze, nie uważam,
że jesteśmy zespołem, który miał aż tak
dużo zmian w składzie, są grupy "lepsze" w
tym od nas. Każdy skład trwał przez co najmniej
pięć lat, niektóre może nieco mniej, ale koniec
końców były zaledwie cztery lub pięć większych
zmian w składzie. I tak, to prawda, że
to jest mój zespół, od początku tak było i masz
rację, że to jest "zespół Peavy'ego", bo zawsze
tak było, ale zawsze też pracuję z innymi ludźmi,
jak w normalnym zespole. Daję im swobodę,
daję szansę na twórczy wkład. Nie jestem
dyktatorem, nie zatrudniam i nie wyrzucam
wszystkich z dnia na dzień. Tak naprawdę, tylko
dwa razy musiałem zwolnić pewne osoby,
bo próbowały w pewien sposób zawłaszczyć
ten zespół, spiskowali za moimi plecami, patrzyli
na mnie jak na bankomat. Tak więc były
tylko dwie takie sytuacje, a reszta była spowodowana
tym, że muzycy mieli swoje osobiste
problemy, inne ambicje muzyczne, i tak dalej.
Z tych powodów na przykład odszedł Marcos
(Rodriguez, gitarzysta - przyp. red.) w zeszłym
roku. Miał bardzo poważne problemy osobiste,
które zmusiły go do zaprzestania całej aktywności.
Musiał ponownie przeprowadzić się na
Teneryfę i początkowo myślałem, że nadal będziemy
w stanie współpracować. Potem przyszedł
lockdown, jego problemy przybrały na
sile i po kilku tygodniach był zmuszony opuścić
zespół. Pewnie był tym zrozpaczony, bo
musiał porzucić swoje marzenie. Jest mi bardzo
przykro z tego powodu i obiecałem mu, że
nie będę mówił o szczegółach tego, co się stało.
Powiedział, że powinienem zatrzymać to dla
siebie i to uszanuję. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi,
rozmawiamy ze sobą przez telefon przynajmniej
raz w tygodniu. Życzę mu, tak jak każdy
w zespole, wszystkiego najlepszego i powodzenia
w przyszłości. Musieliśmy znaleźć kogoś
na jego miejsce, by Rage nadal mógł funkcjo-
22
RAGE
nować.
Co wam się udało.
Tak, musieliśmy to zrobić, bo już zaczęliśmy
tworzyć nowy album. Zaczęliśmy robić
"Wings Of Rage" jeszcze z Marcosem, a potem
sprawy się posypały i trzeba było znaleźć
kogoś innego. Stefan (Weber, obecny gitarzysta
- przyp. red.) już z nami współpracował, ale
nie był oficjalnie w zespole. Po tym, jak zaczęliśmy
trasę w lutym, zapytałem się go, czy nie
chciałby dołączyć. Następnie problemy spadły
na Marcosa i musiał odejść, więc Stefan go od
razu zastąpił. Jeszcze później dołączył kolejny
gitarzysta, Jean (Bormann - przyp. red.). Z zewnątrz
to wyglądało, jakbyśmy jednego gościa
zastąpiliśmy dwoma w tym samym czasie. Ale
było trochę inaczej. Poza tym, pracowaliśmy
jeszcze nad "Resurrection Day", tamten album
był w fazie miksowania, gdy już tworzyliśmy
następny. Wtedy powstawały nowe dźwięki
i teksty do kolejnego krążka. Nowi muzycy
pojawili się więc w momencie, gdy praca
już szła dalej.
Jak szybko Jean i Stefan się zaaklimatyzowali
w zespole?
Bardzo szybko. Stefan z nami współpracował
przez jakiś czas przed oficjalnym dołączeniem
do zespołu, więc wiedział sporo rzeczy. Pamiętam
jak robiliśmy streaming w Niemczech tylko
ze Stefanem, ponieważ Marcos już był na
Teneryfach i nie mógł wrócić przez lockdown.
To było chyba w marcu, jeśli dobrze pamiętam.
Potem sprowadziliśmy Jeana do zespołu,
bodajże w kwietniu. Musiał szybko się wszystkiego
nauczyć, ponieważ mieliśmy już kolejne
streamingi w planach, między innymi Wacken.
Potrzebował więc szybko się przyzwyczajać,
też z tego powodu, że zaczęliśmy tworzyć
nowy materiał. Mieliśmy spore szczęście, że
wszystko zadziałało jak należy, wszystko poszło
harmonijnie. Nie oczekiwałem niczego innego
od Stefana, bo już się znaliśmy przez
dłuższy czas. Pomimo tego, że Jeana znałem
od kilku lat, wciąż nie wiedziałem, czego mogę
się po nim spodziewać. Wiedziałem, że jest fajnym
gościem i dobrze gra, ale czy byłoby tak
samo dobrze, gdyby z nami pracował oficjalnie?
To był więc jeden wielki eksperyment, jednak
szybko poczuł klimat i zaczął łapać o co
chodzi w zespole. Koniec końców, wszystko
skończyło się dobrze i mieliśmy ogromnego
farta, że udało nam się zgrać. Napisaliśmy tyle
piosenek, że szczerze mówiąc, moglibyśmy już
nagrać kolejny album. (śmiech) Napisaliśmy
znacznie więcej materiału, który nie został wykorzystany
na albumie, ale może pojawi się następnym
razem, na przykład na kolejnej EPce,
czy czymś innym. Tak więc spontanicznie napisaliśmy
materiał na przyszłość. (śmiech) Jak
można zauważyć, współpraca była bardzo
owocna i kreatywna.
Zgodzę się, można to usłyszeć na tym albumie,
jest energetyczny i ekscytujący.
Tak, jest między nami dobra energia i to się
przekłada na nasz efekt końcowy. Dla mnie,
oni są pewnymi uosobieniem rockowych archetypów.
Jean jest trochę jak ci, co grają na Gibsonie,
trochę jak Jimmy Page czy Joe Perry,
natomiast Stefan jest tego przeciwieństwem,
ma Stratocastera i gra na nim wściekle, agresywnie.
Ma w sobie coś z Yngwie Malmsteena.
Tak więc, obaj wnoszą różne style grania, a
piosenka "Virginity" z nowego albumu świetnie
pokazuje tę kombinację. Zaczyna się riffem od
Jeana, potem wchodzą moje pomysły a w środku
piosenki są thrashowe elementy od Stefana.
Kocham to połączenie, działa to wszystko
doskonale.
W materiałach prasowych dołączonych do albumu,
napisałeś, że fani "dostaną to, czego
chcą". Rzeczą którą bardzo lubię w Rage, jest
to chęć eksperymentowania, zdarzało wam
się kilka razy odlecieć. Na przykład z orkiestrą
Lingua Mortis Orchestra. Gdy tworzysz
nowy materiał to zastanawiasz się czy
będzie on bardziej heavy metalowy czy eksperymentalny?
A może w grę wchodzi coś innego?
Zazwyczaj jest tak, gdy mam już podstawowy
pomysł na piosenkę, wyobrażam sobie jak ona
będzie brzmieć, mam wtedy cały obraz w głowie.
Z każdym nowym albumem staramy się
ewoluować i wprowadzać nowe elementy, jak
Foto: Rage
na przykład elementy orkiestralne, epickie. W
głowie obmyślam, jak dany utwór będzie skonstruowany
i w którym miejscu zostanie umieszczony
na albumie. Podczas nagrywania płyty,
staramy się zawrzeć wszystkie cechy charakterystyczne,
z których Rage jest znany.
Zainteresowało mnie kilka piosenek na tym
albumie, na przykład "Traveling Through Time".
Powiedziałeś, że jest ona zainspirowana
jakimś włoskim kompozytorem. Skąd przyszedł
taki pomysł?
Tak, to był renesansowy kompozytor Giorgio
Mainerio. Był muzykiem kościelnym, tworzył
sporo chrześcijańskiej muzyki. We Włoszech
jest kojarzony jako bardzo klasyczny muzyk.
Zacząłem grać na klasycznej gitarze gdy miałem
dziewięć lat, a na jednej z moich pierwszych
lekcji, mój nauczyciel przedstawił mi
jego kawałek. I od tej pory, praktycznie przez
całe życie grałem jego utwory. Podczas lockdownu,
gdy porozumiewaliśmy się przez Zooma,
rozmawiałem z Jeanem, wymienialiśmy się pomysłami
i zagrałem mu te utwory na gitarze.
Jean był pod wrażeniem, spytał się kto to napisał,
a ja mu odparłem, że jest to kompozytor
muzyki klasycznej, zapytałem czy mu się podoba?
A on, że tak, że ma już pomysł jak to
wykorzystać. Może jako dodatkowy refren, jakieś
dodatkowe partie wokalne, riffy, itd. Jednak
powiedziałem mu, że nie do końca widzę
jak to się wpasowuje w Rage, że to by się
bardziej nadawało dla takiego zespołu jak
Running Wild albo tych zespołów z bardziej
średniowiecznymi klimatami. On na to, że może
jednak spróbujmy, nagrajmy demo, a potem
zobaczymy. Jean nagrał surowe demo z perkusją
zrobioną przez komputer i wysłał mi to
dwa dni później. Po odsłuchaniu zorientowałem
się, że mnie źle zrozumiał i zmienił trochę
rytm, co sprawiło, że polubiłem kawałek
bardziej niż oryginalny pomysł w mojej głowie.
To było bardziej interesujące i tak oto mieliśmy
bazę pod nową piosenkę, niemal przez
przypadek. Popracowaliśmy trochę dłużej, dodaliśmy
elementy orkiestralne od Lingua
Mortis Orchestra. Przekształciło się z takiego
trochę średniowiecznego klimatu na metalowy.
Chciałbym cię spytać o teksty na tym albumie.
Pamiętam jak powiedziałeś, że chciałeś
opowiedzieć pewną historię ludzkości z psychologicznego
punktu widzenia. Co masz na
myśli? Jakie są twoje obserwacje na temat naszej
historii?
Chciałem spojrzeć na ewolucję z psychologicznej
i filozoficznej strony, od epoki kamienia
do teraz. Przypomniałem sobie, że w Starym
Testamencie jest scena, w której Adam i Ewa
zostają wyrzuceni z Raju. To był dla mnie opis
sytuacji, w której ludzie przestali być łowcami
i zbieraczami a rozpoczęli życie osadnicze. Zaczęli
uprawiać rolę i bydło. A wtedy zaczęły się
różne problemy. Ludzkość ma za sobą dość ponure
wydarzenia. Były wojny, zrodziła się nienawiść,
wszyscy zaczęli starać się posiadać tak
dużo, jak to tylko możliwe. O tym są te teksty.
Nawiązując trochę do poprzedniego pytania,
uważam że teraz żyjemy w dość interesujących
i przerażających czasach, związanych ze
zmianą klimatu, konfliktami, które się toczą
na świecie. Czy uważasz, że jesteśmy jednym
z ostatnich pokoleń na Ziemii? Jest to
powtarzający się motyw u niektórych artystów.
To może się zdarzyć, to jest jedna z opcji. Nasza
ewolucja, zwłaszcza kulturalna, dzieje się
coraz szybciej i szybciej, przypomina trochę
efekt kuli śnieżnej. Liczba ludzi na Ziemi drastycznie
rośnie; jeśli dobrze pamiętam, to
przez ostatnie dziesięć lat ją podwoiliśmy. Nadal
marnujemy wszystko jak pojebani, nisz-
RAGE 23
czymy wszystko na tej planecie jakby jutra
miało nie być. Jakaś część ludzkości powoli się
orientuje, że jesteśmy jak pociąg rozpędzony
do maksimum, a za 15 minut zderzymy się ze
ścianą. Kierujemy się w stronę katastrofy i nikt
nie chce tego zatrzymać. To określa jak będą
wyglądały następne dekady. Może ewolucja
będzie na tyle szybka, że znajdziemy jakieś
rozwiązanie, a jeśli nie, to będziemy świadkami
ekstremalnych zmian. Sporo ludzi umrze,
będzie więcej wojen właściwie o wszystko. Naprawdę
źle będzie za około 50 lat, jeśli nie znajdziemy
jakiegoś rozwiązania dla całego świata.
My już nie możemy myśleć w skali narodowej,
tylko w skali globalnej, o całej ludzkości.
Ktoś musi przyjść, złapać za ster i zmienić
kierunek.
Powiedziałbym, że jest to świetny motyw dla
piosenki lub albumu metalowego, ale jest to
dość przerażające...
Ostatni utwór na albumie, "Extinction Overkill",
dotyka tego tematu.
Chciałbym się zapytać o kawałek "Monetary
Gods". Czy jest ona o finansistach, którzy
dokładają cegiełkę do tego, że mamy przejebane?
Mam na myśli Wall Street i tym podobne
środowiska.
To są tylko symptomy tego co się dzieje. Zamieniliśmy
religijne bóstwa w bogów pieniędzy.
W dzisiejszych czasach, pieniądze są religią.
Energia jest tam, gdzie jest kasa. Można to
wszędzie zauważyć. Kto ma pieniądze, kto jest
bogaty, ma władzę i może decydować o wszystkim.
Dlatego jest popełnianych sporo błędnych
decyzji, ponieważ większość ludzi, którzy
mają wpływ na świat bo są w chuj bogaci,
jest idiotami. Działają nieodpowiedzialnie.
Można było to zauważyć niedawno, w końcu
Jeff Bezos poleciał sobie w kosmos na jakieś
10 minut, produkując przy tym od groma gazów
cieplarnianych. Po co? Po nic. Dla swojego
ego. To jest popierdolone, typ jest tak bogaty
i zmarnował miliard dolarów na bezsensowne
gówno. Ilu ludzi można było nakarmić
za tę kasę? Ile można było zrobić rzeczy pożytecznych
dla planety? A on te pieniądze wyrzucił
tak naprawdę do śmietnika. Co za idiota.
HMP: Cześć Axel! Fajnie po raz drugi z Tobą
rozmawiać. Niedawno uraczyłeś swych
słuchaczy wypełnionym coverami albumem
"Diamonds Unlocked II", który jest poniekąd
kontynuacją krążka z roku 2007. Skąd pomysł,
by po kilkunastu latach wrócić do tamtej
koncepcji?
Axel Rudi Pell: Witaj! Powód wydania tego
albumu jest bardzo prozaiczny. Po prostu jako
zespół nie mieliśmy kompletnie nic ciekawszego
do roboty (śmiech). W analogicznym
okresie we wcześniejszych latach zazwyczaj
skupialiśmy się na koncertowaniu. Mieliśmy
zaplanowane koncerty, ale cała ta pandemia
wszystko nam pokrzyżowała. Wszelkie nasze
ruchy w tej materii zostały zablokowane do
roku 2022. Coś w tym czasie jednak trzeba
było robić, by się nie rozleniwić i nie zwariować
całkowicie. Pomyślałem więc, że można by
nagrać kolejną płytę z coverami. Przedstawiłem
tę koncepcję ludziom z naszej wytwórni, a
oni stwierdzili, że to naprawdę świetny pomysł.
Czy panująca pandemia, o której wspomniałeś,
sprawiła że podczas nagrań byliście zmuszeni
sięgnąć po jakieś nietypowe dla Was
środki?
Właściwie to jakiejś wielkiej rewolucji pod tym
względem nie było. Jedyną różnicą było to, że
nasz bębniarz Bobby Rondinelli nie mógł
tym razem nam towarzyszyć w studio, ponieważ
na stałe mieszka w Nowym Jorku. Z
wiadomych względów nie był w stanie stawić
się u nas w Niemczech. Pozostał u siebie i z
racji tego komunikowaliśmy się przez Internet.
Ja wysyłałem mu swoje dema, on dorabiał do
tego partie perkusji. Następnym krokiem było
Nie było nic lepszego do roboty
Chyba nie ma wykonawcy, któremu lockdown nie pokrzyżowałby pierwotnych
planów. Axel Rudi Pell również się przed tym nie uchronił. Odwołanie
koncertów sprawiło, że musiał sobie znaleźć coś do roboty. I znalazł. Odświeżył
swój pomysł sprzed kilkunastu lat. Album "Diamonds Unlocked II", podobnie jak
pierwsza część to krążek wypełniony "pellowymi" wersjami utworów innych wykonawców.
Nie koniecznie pochodzących z naszego metalowego światka. Pewnie
niektórzy zaraz powiedzą, że to pójście na łatwiznę i odgrzewanie kotleta. Niech
każdy sobie sam to oceni. Ja tam takie odgrzewane kotlety mogę jeść ze smakiem.
Nawet o dokładkę bym chętnie poprosił.
złożenie tego wszystkiego do kupy przez naszego
inżyniera dźwięku. Warto zaznaczyć, że
pracowaliśmy w tym samym studio, w którym
nagraliśmy nasze trzy ostatnie albumy. Na albumie
możemy usłyszeć utwory pochodzące z
różnych gatunków muzycznych.
Sprawiasz wrażenie słuchacza o dość szerokich
horyzontach. Czy zawartość "Diamonds
Unlocked II" to odbicie Twoich muzycznych
upodobań?
Dzięki! Wynika to z tego, że ja nie jestem
człowiekiem, który słuchając muzyki, bardzo
skupia się na gatunku. Po prostu koncentruję
się na słuchanym albumie lub utworze. Nie ma
dla mnie kompletnie żadnego znaczenia, czy
jest to pop, rock, metal, muzyka klasyczna czy
jeszcze coś tam innego. Jeśli tylko dany utwór
mi się podoba, od razu wbija mi się do głowy i
zostaje tam na długo. Masz rację, że piosenki,
które znalazły się na albumie wywodzą się z
różnych stylistyk, jednak rzeczywiście, są to
kawałki, do których ostatnio dość często wracałem.
"Diamonds Unlocked II" otwiera instrumentalny
utwór "Der schwarze Abt". Czy jest to
jakieś nawiązanie do klasycznego już filmu z
1963 roku o tym samym tytule?
Poniekąd tak. To intro było częściowo zainspirowane
przywołanym przez Ciebie filmem, jednak
nie ma ono nic wspólnego z jego ścieżką
dźwiękową. Początkowo ta miniaturka miała
zupełnie inny tytuł. Puściłem to naszemu producentowi
i był pod wrażeniem. Chwilę później
żeśmy rozmawiali i nie pamiętam dokładnie,
z czego konkretnie to wyniknęło, ale nasza
konwersacja zeszła na temat powieści Ed-
Kolejny dobry motyw na metalowy kawałek.
I z pewnością nie jeden. (śmiech) To jest wszędzie,
bogaci ludzie, którzy są idiotami, są na
nieodpowiednich stanowiskach. A mimo tego
rządzą planetą, bo skoro mają kasę, to mają
władzę. To są właśnie pieniężni bogowie.
Igor Waniurski
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Foto: Marc Braner
24
RAGE
gara Wallace'a, a ekranizacją jednej z nich jest
właśnie film "Der schwarze Abt". Nagle
stwierdziliśmy zgodnie, że to będzie świetny
tytuł dla tego intro.
Wziąłeś na warsztat "Lady of the Lake" z
repertuaru Rainbow. Kawałek ten wydaje się
być niedoceniony przez samych twórców,
gdyż Ritchie i ekipa nigdy nie grali tego
utworu na żywo. Nie masz czasem wrażenia,
że tym samym nie wykorzystali w pełni potencjału
drzemiącego w tym numerze?
Być może rzeczywiście jest tak, jak mówisz.
Nie mam pojęcia, czemu nie grali nigdy tego
na żywo, gdyż to naprawdę niesamowity
utwór. Być może nie zdecydowali się na to,
gdyż jest to kawałek trochę zbyt skomplikowany,
by wiernie go odtworzyć. Nie wiem, może
problemem były partie, w których jednocześnie
słychać gitarę rytmiczną i prowadzącą.
Prawdopodobnie gdyby zagrali to choć raz na
koncercie, być może udałoby się wydobyć pełen
potencjał tego utworu. Kto wie.
Zdecydowałeś się sięgnąć także po "Paint It
Black", klasyk grupy The Rolling Stones.
Twoja wersja w stosunku do oryginału ma jednak
znacznie dłuższą partię organów Hammonda
oraz gitar.
Fakt. Chętnie wytłumaczę, skąd się wziął ten
pomysł. Otóż w 1993 roku uczestniczyłem w
koncercie The Roling Stones. Jak się zapewne
domyślasz, grali także "Paint It Black", wzbogacając
ją właśnie o większą partię Hammondów
oraz gitar. Brzmiało to naprawdę niesamowicie.
W sumie brzmiało to bardziej jak
Deep Purple, niż The Rolling Stones
(śmiech). Postanowiłem nagrać ten utwór w
ten sposób na swoim albumie (śmiech). Moim
zdaniem wyszło super!
Co ciekawe, po ten numer niedawno sięgnęła
też grupa Saxon i zamieściła go na swym
albumie "Inspirations". Słyszałeś ich wersję?
Niestety nie słyszałem, więc nie mogę się wypowiedzieć.
Nagrałeś również "Black Cat Woman" z repertuaru
Geordie, kapeli powszechnie znanej
przede wszystkim jako pierwszy zespół Briana
Johnsona z AC/DC. Pamiętasz w jakich
okolicznościach Ty się z nimi zetknąłeś?
Wiesz, na dobrą sprawę słuchałem Geordie w
okresie, gdy istnieli. Nie odkryłem ich w momencie,
gdy Brian dołączył do AC/DC, ale
znacznie wcześniej, gdy miałem jakieś dwanaście-trzynaście
lat. Miałem ich wszystkie cztery
albumy, które wydali w latach siedemdziesiątych.
Co by nie mówić o "The Eagle" Abby, to na
pewno każdy się zgodzi, że nie jest to ich najpopularniejszy
kawałek. Jednak z całego
bogatego repertuaru tej grupy zdecydowałeś
się właśnie na niego, więc przypuszczam, że
ma on dla Ciebie jakieś wyjątkowe znaczenie.
Tak. Zdecydowałem się na niego ze względu
na jego naprawdę piękną melodię. Zresztą cały
dorobek Abby uważam za coś genialnego.
Bjorn Ulveaus to niesamowity kompozytor i
prawdziwy muzyczny geniusz. Jeżeli mówimy
o "The Eagle". to poza melodia uwielbiam ogólne
przesłanie tego kawałka, które świetnie
komponuje się z muzyką. To wszystko razem
czyni naprawdę wspaniałą i spójną całość.
Nie można tu nie wspomnieć o kawałku "I
Foto: Marc Braner
Put a Spell on You" Scramin' Jay Hawkinsa.
Czy myślisz, że następne pokolenia będą postrzegały
metal w taki sam sposób, jak my
dziś postrzegamy jego twórczość?
Być może (śmiech). Kto o wie.
Twój ostatni studyjny album z całkowicie
premierowym materiałem ("Sign of The
Times") ukazał się w roku 2020. Wasz ostatni
koncert odbył się dziewiętnastego lipca
2019. Oznacza to, że nie miałeś jeszcze okazji
zaprezentować swych najnowszych utworów
na żywo.
To prawda. Nie mogę się doczekać, kiedy
wreszcie je zagramy. Cała trasa promująca
"Sign of The Times" została przełożona na
rok 2022. Więc w przyszłym roku na wiosnę
oraz jesień mamy zaplanowanych trochę koncertów
i mogę Ci zagwarantować, że usłyszysz
na nich sporą porcje nowego materiału. Powiem
więcej. Pod koniec tego roku zamierzamy
wejść do studia, by nagrać nasz nowy premierowy
album. Zatem porcja nowych utworów
do zagrania nieco się zwiększy. Staniemy
przed wyzwaniem ułożenia jakiejś wyważonej
setlisty, gdzie nowe utwory będą się przeplatać
z klasycznymi pozycjami. Powiem Ci, że nie
będzie to łatwe zadanie, gdyż zdaję sobie sprawę,
że część z tych starszych utworów, które
grywamy regularnie, będzie musiała z niej
wypaść. Tym razem nie będziemy promować
jednego nowego albumu, jak to miało miejsce
dotychczas, ale pierwszy raz w naszej historii
będą to dwa nowe albumy.
Skoro już padł temat nowego premierowego
wydawnictwa, to może powiesz coś o nim
więcej? Ile masz napisanych utworów na obecną
chwilę?
Szczerze mówiąc to ani jednego (śmiech). Na
ten moment jestem na etapie zbierania pomysłów.
Mam dość sporo riffów oraz luźnych
motywów, które dopiero zamierzam poskładać
w jakąś konkretną całość. Jednak to jeszcze nie
jest ten etap. O konkretnych utworach będziemy
mogli pogadać za kilka miesięcy.
W anglojęzycznej Wikipedii możemy przeczytać,
że nie jesteś zwolennikiem zagranicznych
tras i preferujesz występy lokalne.
Serio ktoś tak napisał?
Tak.
Totalna bzdura! Przecież graliśmy trasy w całej
Europie. Zwiedziliśmy całą Skandynawię, często
wpadamy do Wielkiej Brytanii, grywamy
też w Austrii, Szwajcarii, Francji, Bułgarii,
Polsce etc. No chyba, że dla Amerykanów są to
"lokalne występy" (śmiech). Czasami dochodzi
do trochę niejasnych sytuacji. Mam na przykład
mnóstwo fanów w Wielkiej Brytanii. Często
pytają mnie oni, czemu nie chcę zagrać
większej trasy w ich kraju. Wtedy odpowiadam,
żeby pomogli mi znaleźć odpowiednich
promotorów, którzy będą mi w stanie pomóc
to zorganizować. Istnieje też obawa, że te koncerty
nie przyciągnęłyby już takiej rzeszy ludzi,
jak to ma miejsce w przypadku pojedynczych
występów. Organizacja takiego przedsięwzięcia
wiąże się ze sporym ryzykiem finansowym.
Mimo to planując każdą kolejną trasę
staram się odwiedzić przynajmniej ze dwa, trzy
miejsca, w których nie grałem wcześniej.
Cofnijmy się trochę w przeszłość. Jak wspominasz
czasy, które spędziłeś w grupie Steeler?
Tamte lata traktuję jako okres nauki i przygotowywania
się do prawdziwego grania. Zdobywałem
wówczas swoje pierwsze doświadczenia
w pracy w studio oraz występowaniu na scenie.
Nie zaprzątałem sobie wówczas głowy kwestiami
formalnymi, typu czy kontrakt, który właśnie
podpisaliśmy z wytwórnią, jest dla nas korzystny,
czy nie (śmiech). Liczyła się tylko dobra
zabawa.
W tym roku przypada czterdziesta rocznica
powstania tego zespołu. Planujecie jakoś ją
uczcić? Fajnym prezentem dla fanów byłyby
reedycje wszystkich albumów Steeler.
Owszem, ale nie jest to łatwy temat. Tutaj w
grę wchodzą sprawy biznesowe, prawne, spory
z wytwórniami, ustalenia kto tak na prawdę
ma do tych albumów prawa i tym podobne
pierdoły (śmiech). Nie mówię, że te albumy są
niemożliwe do wznowienia, ale w gruncie rzeczy
ja tak naprawdę mam niewiele w tej kwestii
do gadania (śmiech). Tu już trzeba uruchomić
managerów oraz prawników.
Bartek Kuczak & Sam O'Black
AXEL RUDI PELL 25
Jesteśmy zbyt silni abyście nas kontrolowali
Trzydzieści lat temu Gamma Ray wyruszyła w swoją pierwszą trasę koncertową.
Z tej okazji ukazał się właśnie album "30 Years Live Anniversary", a my
połączyliśmy się via Skype z basistą Dirk'iem Schlächterem, który natychmiast zaczął
opowiadać. "Otrzymałem wczoraj kontrakt na pracę w Parku Narodowym
wyspy Contoy, po północnej stronie miasta Cancún (Meksyk). Pięknie tutaj, nikt
na tej wyspie nie mieszka, to jest taki mały raj. Za chwilę pójdę pokazać turystom
rafę koralową. Teraz mam przerwę, więc możemy porozmawiać dokładnie 30 minut."
Przejdźmy więc od razu do sedna.
HMP: Jak to jest obchodzić trzydziestolecie
Gamma Ray?
Dirk Schlächter: To wyjątkowy okres dla
Gamma Ray, ponieważ Ralf Scheepers znów
się do nas przyłączył. Wystąpił na koncercie,
który dedykujemy naszej trzydziestej rocznicy.
Dziwnie czuliśmy się grając na dużej scenie z
pełną oprawą oświetleniową, ale bez publiczności
szalejącej przed nami. Były wprawdzie
specjalnie wydzielone miejsca siedzące na górze,
ale tylko dla 50 - 60 osób. Fajnie, że robili
oni stosunkowo dużo hałasu, żywo reagując na
nasze utwory. Zaprezentowaliśmy sporo starszych
kawałków, zwłaszcza "Heading for Tomorrow"
rozwaliło system. Nie wiem, ile utworów
z tej jubileuszowej płyty słyszałeś, chyba
tylko jeden singiel udostępniliśmy na You-
Tube? Wkrótce pojawią się kolejne. Na pewno
Słyszałem cały album, bo przyszedł do redakcji
"Heavy Metal Pages". Dobrze mi się
jej słucha.
OK, co jeszcze mógłbym Ci o nim powiedzieć?
To był w ogóle nie nasz pomysł, lecz naszej
agencji koncertowej. Postanowili zorganizować
pięć streamingów z pięciu różnych show granych
przez pięć kompletnie niepowiązanych
ze sobą zespołów. Wzięliśmy udział z nastawieniem,
że to tylko próba. Zauważyliśmy
przy okazji, że właśnie wypada 30-lecie koncertowej
działalności Gamma Ray. Nie studyjnej,
bo debiut "Heading for Tomorrow"
nagrywaliśmy w 1989r., ale na pierwszą trasę
pojechaliśmy akurat w 1990r. Z powodu restrykcji
dostaliśmy tylko tą jedną okazję na
występ. Nie przygotowaliśmy się do tego tak,
jakbyśmy zamierzali opublikować DVD / blueray,
bo ta decyzja zapadła dopiero później. W
konsekwencji, głównym nośnikiem jest audio
na CD lub na winylu, a obraz to jakby bonus.
Odbywał się streaming, dostaliśmy dwie lub
trzy ekstra kamery w celu nagrywania, ale większość
kamer była tam ze względu na streaming
(bez nagrywania). Efekt wyszedł poniżej
naszych oczekiwań. Reżyser ciął obraz, żeby w
trakcie przeskakiwać pomiędzy kamerami.
Zdarza się więc, że słyszysz np. solo gitarowe,
ale nie widzisz gitarzysty. Nie jestem pewien,
czy ekipa techniczna interesowała się heavy
Jak dodałeś reakcje publiczności? Mam
zwłaszcza na myśli wmiksowanie plików
nadsyłanych do Ciebie mailowo przez fanów.
Chciałem uzupełnić ciszę pomiędzy utworami.
Nikt nie krzyczał, nie hailował, nie bił brawo
itp., więc zaproponowałem, żeby fani podsyłali
pliki mailem. Niektórzy narzekali, że to sztuczne
i woleliby słyszeć prawdziwy zapis, bez
tego rodzaju dodatków. Zgodziłem się z tym,
więc zamiast rozdzielać je w trakcie setu, zmiksowałem
wszystkie pliki jednocześnie. Możesz
je usłyszeć na samym końcu show - po
"Send Me a Sign" następuje cała minuta tylko
dla publiczności.
Oprócz wspomnianego Ralfa Scheepersa, na
albumie pojawił się też keyboardist Corvin
Bahn.
Dokładnie. Ralf był kluczową postacią w początkowym
okresie Gamma Ray, znaczącą
częścią naszej historii, więc koniecznie musiał
się pojawić na jubileuszowym wydawnictwie.
Zareagował entuzjastycznie, gdy zwróciliśmy
się do niego z prośbą o występ. Pozostajemy
nadal dobrymi przyjaciółmi. Lubię z nim działać.
Dzieje się magia, gdy w tym samym czasie
wychodzi na scenę wielu wspaniałych muzyków.
Jeśli chodzi o Carvina, współpracuje on z
nami od dłuższego czasu. Należy do niego
m.in. wiele partii na "To the Metal!" i "Empire
Of The Undead". Wywiera na mnie ogromne
wrażenie umiejętnościami gry na klawiszach -
wymiata niewiarygodnie szybko i pięknie.
Pierwszym trackiem na albumie jest "Induction"
z chóralną recytacją na temat Illuminati.
Co to znaczy, że "Illuminati mogą odebrać
nasze bicie serca, ale nie mogą odebrać
naszych dusz"?
Wykorzystaliśmy to samo intro, które rozpoczynało
album "No World Order" (2001).
To był koncept o sekretnym społeczeństwie
Illuminati, które rządzi światem, ustanawiając
własne reguły gry. Poprzez intro chcieliśmy
powiedzieć: "nie możecie nas kontrolować, bo jesteśmy
na to zbyt silni, zwłaszcza będąc zjednoczonymi
poprzez muzykę".
się nie zawiedziesz, bo wykonanie jest bardzo
wysokiej jakości - nie robiliśmy żadnych dogrywek,
tylko zarejestrowaliśmy muzykę graną na
żywo.
Foto: Freischrift Fotografie
metalem na tyle, aby czuć tego typu nieuanse.
Pokazaliśmy to earMUSIC a oni stwierdzili,
że dobrze byłoby ten materiał wydać. Nie
sprzedajemy oddzielnie DVD / blue-ray, tylko
dołączyliśmy ten zapis jako bonus do wydania
audio, które zresztą ja miksowałem oraz masterowałem.
Czy napotkałeś na jakieś trudności w fazie
produkcji?
Podczas pierwszego streamingu pojawił się
problem z przekazem dźwięku - był mono zamiast
stereo, poza tym uciekły nam niektóre
ścieżki basu. Zrobiliśmy re-streaming, podczas
którego poprawiliśmy niedociągnięcia. Następnie
całość zmiksowałem z perfekcyjnym balansem,
odpowiednią kompresją itd.
Wierzysz w to, czy traktujesz raczej jako fikcyjny
koncept?
Na pewno istnieje grupa super bogatych osób z
utrzymywanymi w sekrecie umowami, ale niekoniecznie
nazywa się Illuminati. Możliwe, że
w ogóle nie noszą żadnej konkretnej nazwy i
nie obchodzi ich, jak ich adresujemy. Mnóstwo
wydarzeń na świecie nie dzieje się przypadkowo,
lecz wynika z siły pieniądza. To smutne,
bo w całościowym rozrachunku świat na tym
wiele traci. Oni chcą uregulować życie pozostałych
za sprawą Nowego Porządku Świata, na
co my nie wyrażamy zgody, stąd tytuł "No
World Order". W twórczości Gamma Ray
chodziło o zaakcentowanie wolności wbrew
tym krezusom, co można sobie wyobrazić jako
napis czerwoną czcionką spinający wszystkie
utwory na "No World Order". W rzeczywistości
jednak nie jest to jeszcze problem globalny,
bo wciąż istnieją miejsca na świecie, takie jak
np. Chiny, gdzie polityka ma większe znaczenie
w kreowaniu rzeczywistości niż biznes,
chociaż i to może się zmienić w następnych latach.
Moim zdaniem, głównymi utrapieniami
świata są: system monetarny i przeludnienie.
Mamy 8 bilionów ludzi na świecie a to zdecydowanie
za dużo; nazwałbym ich plagą dla tej
Planety.
Lubię, gdy ktoś ma swoje niepopularne poglą-
26
GAMMA RAY
dy i nie boi się o nich mówić.
(śmiech) Ale wiesz, myśmy akurat nie mieli z
tego żadnych konsekwencji. Może gdyby podczas
trasy zepsuł nam się autobus, żartowalibyśmy,
że to Illuminati się mszczą. Ślą ze
swoich sekretnych satelit złe wibracje, aby powstrzymać
Gamma Ray przed głoszeniem
wieści na ich temat (śmiech).
Chciałbym teraz, żebyśmy coś sobie wyjaśnili,
aby rozwiać ewentualne nieporozumienie.
Frank Beck śmieje się zapowiadając:
"this one is called "Empathy"" ("następnie
zagramy "Empatia""). Co śmiesznego w
empatii?
A, to nie tak leciało na żywo. Wycięliśmy fragment
zapowiedzi utworu "Empathy". Frank
Beck żartował: "czyż to nie dziwne, oglądać show
Gamma Ray w domu, na sofie, może nawet nago?".
Kai Hansen dopowiedział: "możecie przysyłać
zdjęcia jak oglądacie" (śmiech). Ja to wyciąłem,
żeby fani nie musieli słuchać za każdym razem
tego samego dowcipu, ale pozostał śmiech
Kaia. Nikt tam nie śmiał się z empatii jako
takiej ani z konceptu stojącego za lirykami w
"Empathy". Większość old schoolowych koncertówek
też ma wyciętą gadaninę pomiędzy
kawałkami, bo brzmiałoby to nudno.
Jak wizualnie prezentują się fizyczne egzemplarze
całego albumu koncertowego? Czy zawierają
np. atrakcyjne booklety?
Wydawcy zazwyczaj starają się, aby płyty cieszyły
oko, nie inaczej w tym przypadku. Korzystaliśmy
z prac kolumbijskiego designera,
Felipe Machado Franco. Rozmawiałem z nim
po hiszpańsku przez telefon; szczegółowo
omówiliśmy wszystkie detale tak, aby oprawić
album czymś naprawdę fajnym. Wielu fanów
śledzących Gamma Ray tego oczekuje i nie
zawiodą się, bo na pewno będą mogli postawić
sobie na półce fajnie wyglądającą płytę z okazji
30-lecia. Zwłaszcza, że ukaże się winyl w
trzech kolorach. Jestem old school - owcem, to
dla mnie ważne.
Foto: Freischrift Fotografie
Jak powszechnie wiadomo, Kai Hansen jest
teraz bardzo zajęty z Helloween. Czy lubisz
słuchać ich najnowszego albumu?
Słuchałem go. Oczywiście, że dobrze im wyszedł.
Zawiera dobre i profesjonalnie wyprodukowane
utwory. Czego innego mielibyśmy
się spodziewać? Oni są świetnymi kompozytorami
i doskonale wiedzą, co robią. "Helloween"
znajdował się na pierwszym miejscu
niemieckich list przebojów przez tydzień. Zobaczymy,
co przyniesie przyszłość. Kai będzie
prawdopodobnie bardzo zajęty. Rozmawialiśmy
już o nagrywaniu nowego albumu studyjnego
Gamma Ray zanim Helloween wybierze
się w trasę. To póki co luźny pomysł. Możliwe,
że po lecie 2021 spędzimy tydzień bądź dwa w
sali prób, przyjrzymy się własnym pomysłom
na nowe kawałki i zadecydujemy, czy jest ich
wystarczająco, aby nagrywać na ich podstawie
kompletnie nowy longplay. Jeśli wszystko pójdzie
pomyślnie, nowy Gamma Ray zarejestrujemy
w lutym 2022, aczkolwiek jego data premiery
zależy od możliwości koncertowania -
chcemy się upewnić, że po ukazaniu się takiego
albumu, wyruszymy w trasę promocyjną.
Tymczasem, Kai cały 2022 rok rezerwuje na
Helloween. Z drugiej strony, w czerwcu 2021
Kai znów został ojcem, czyli potrzebuje spędzać
czas we własnym domu. Ma dwójkę małych
dzieci ze swoją nową żoną. Nie wiem, kiedy
ukaże się nowy Gamma Ray, nie mogę
obiecać żadnego terminu, ale myślimy o tym.
Pewnego dnia to się stanie.
Sporo czasu minęło już od "Empire of the
Undead" (2014)...
Ale wiadomo, dlaczego. Pierwsza powrotna
trasa Helloween The Pumpkins United
World Tour zajęła mnóstwo czasu. W zeszłym
roku Gamma Ray chciała zagrać więcej
koncertów z obecnym siedmioosobowym lineupem,
ale restrykcje to uniemożliwiły. Teraz
Kai Hansen zajmuje się Helloween, co blokowało
działalność Gammy Ray w ostatnich
trzech latach.
Jestem przekonany, że wielu fanów euro-poweru
ucieszy się na wieść, że Gamma Ray
myśli o nagrywaniu nowego albumu studyjnego.
Czy planujesz oprórcz niego nowy materiał
Avalanch?
O tak, dobrze że zapytałeś. Avalanch ma
osiem świetnych, nowych utworów (zarejestrowaliśmy
je w studiu Alberto Riondy w formie
demo na własny użytek). Pracujemy z nowym
wokalistą Alírio Netto. Jego głos brzmi fantastycznie,
bardzo mocno. Pod koniec lata
2021 przystąpimy do intensywnej sesji, jakoś
na przełomie września i października 2021.
Wymieniamy się wzajemnie wieloma pomysłami.
Zarejestruję swoje partie basu tu w Cancún
(Meksyk), tak jak to zrobiłem na poprzednim
longplay'u Avalanch (El Secreto, 2019).
Ale najpierw koledzy przyślą mi ślady bębnów
oraz gitar. Posłucham gitar, zagram na basie, a
później Alberto Rionda nagra gitary ponownie,
z tym że to drugie podejście trafi na album.
Taka metoda dobrze się sprawdza, wszystko
do siebie lepiej pasuje. Dobrze się dogadujemy
w tych kwestiach, więc ani na poprzedniej, ani
na następnej płycie nie będzie słychać, że nagrywamy
w różnych miejscach na świecie. Byłoby
świetnie, gdyby efekty ujrzały światło dzienne
na początku 2022 roku. Przy okazji dodam,
że szukamy teraz nowej wytwórni, bo coś
było nie w porządku z poprzednią wytwórnią
Avalanch. Nie skomentuję, bo nie jestem
bardzo zaangażowany w biznesowe aspekty
Avalanch. Koncentruję się wyłącznie na basie
i dobrze mi z tym. Planujemy trasę na 2022.
Sam O'Black
Foto: Freischrift Fotografie
GAMMA RAY
27
Życie jest krótkie, więc daję z siebie wszystko
Doro jest niepodważalnie królową metalu - ale poza tym, nie tylko prywatnie,
także królową dobrego wychowania i człowieczeństwa. Rozmowa z nią okazała
się bliższa atmosferze spotkania z przyjaciółką przy kawie, niż onieśmielającego
spotkania z gigantem gatunku. Nie ma drugiej osoby, dla której fani byliby
ważni do tego stopnia, by zastąpić jej rodzinę i od kilkudziesięciu lat zawsze
stawiać ich zawsze na pierwszym miejscu. To nie są tylko puste słowa. W naszej
rozmowie Doro wspominała o fanach prawie przy każdej możliwej okazji. Jak
sama twierdzi, dobrem, które wysyła w świat, chce się odwdzięczyć za dobro, które
okazali jej nie tylko słuchacze, ale też blisko związane z nią legendy, w tym Dio
i Lemmy. Niedawno zrobiła dla świata coś jeszcze - nagrała na nowo kultowy dziś
album "Triumph and Agony" w wersji koncertowej. Jak się okazuje, szykuje jeszcze
więcej niespodzianek - nową solową płytę, trasę i… odwiedziny w Polsce. O planach
na przyszłość, pracy we własnej wytwórni i miłości do wszystkiego, co oldschoolowe,
opowiedziała w rozmowie dla Heavy Metal Pages.
cie mamy czas spotkać się całym zespołem i
coś nagrać, ale każdego dnia coś nas zaskakiwało.
Na początku nasz gitarzysta nie mógł
opuścić Włoch z powodu lockdownu, później
nie mogliśmy pojechać do Stanów, więc zamiast
pracy w studio zaczęłam przeglądać nasze
archiwa. Trafiłam na zdjęcia i nagrania z czasów
"Triumph and Agony". Pierwszym festiwalem,
jaki nam się nawinął, był Sweden
Rock i właśnie wtedy postanowiliśmy zagrać
tę płytę w całości. Nigdy wcześniej tego nie robiliśmy.
To było tak magiczne, że stwierdziliśmy,
że musimy wydać Blu-Ray z tego wydarzenia.
Na początku chcieliśmy wydać też
DVD, ale stanęło tylko na tym. To mix pomiędzy
Sweden Rock i koncertem w
Hiszpanii. W sumie skończenie prac zajęło
nam pół roku. Musieliśmy naprawić trochę
rzeczy w mixie, wiesz, zawsze trafi się jakieś
spięcie w kablu, hałas, niechciany feedback.
Dobrą stroną tego wszystkiego był fakt, że każdy
z nas mógł pracować w swoim domowym
studio.
Wydanie live albumu to w dzisiejszych czasach
świetna opcja, żeby podtrzymać kontakt
z fanami, gdy granie na żywo jest utrudnione.
Czy to również był powód, dla którego zdecydowaliście
się na taką formę?
Tak, fani są dla ciebie wyjątkowo ważni. Macie
bardzo bliską relację.
Oczywiście, to zawsze był, jest i będzie najważniejszy
aspekt mojej pracy. Fani są w moim
życiu numerem jeden. Nic nie może się nawet
zbliżyć do tej pozycji.
Mówiłaś też o blu-rayu. Album będzie wydany
również na CD, winylu i w specjalnym
boxie. To świetna rzecz dla kolekcjonerów i
wielu fanów, ale czy ty, osobiście, również
wierzysz w fizyczne wydania? Wiem, że
kolekcjonujesz materiały z przeszłości. W
metalu zawsze chodziło o płyty, kasety, plakaty,
ale to się zmienia. A może takie rzeczy
pozostają niezmienne? W końcu trzy lata temu
stałaś się numerem 1 w Niemczech, jeśli
chodzi o sprzedaż winyli.
To był pierwszy raz, gdy zajęliśmy pierwsze
miejsce, byliśmy tacy szczęśliwi! Uwielbiam
wszystko, co jest oldschoolowe. To zupełnie
inne doświadczenie, niż stykać się z rzeczami
tylko w internecie. Lubię móc trzymać coś we
własnych rękach, szczególnie okładki winyli.
Wkładki, ilustracje, to wszystko zawsze miało
dla mnie ogromne znaczenie. Lubię też samo
brzmienie płyty winylowej, jest o wiele cieplejsze.
Co do naszego nowego albumu, powiem
więcej, wyjdzie również na kasecie. A w specjalnym
boxie znajdą się też naszywki, przypinki
i warlockowa figurka, inspirowana oryginalną
okładką "Triumph and Agony". Dwie
małe postacie. Kiedy w zeszłym tygodniu zobaczyłam
prototypy, uznałam, że są takie urocze!
Będą świetnie wyglądać obok figurek Kiss
(śmiech). Trudno mi uwierzyć, że ktoś jeszcze
ma odtwarzacz do kaset, ale stwierdziłam, że
musimy to wydać również w tym formacie.
HMP: Po pierwsze, bardzo się cieszę, że możemy
dziś ze sobą porozmawiać i gratuluję
świetnego nowego albumu, wersji live "Triumph
and Agony", dziś już mającego status
klasyka. Brzmisz równie dobrze, co w latach
80.!
Doro: (śmiech) Dziękuję, świetnie się bawiłam
mogąc go znów zaśpiewać! Granie na żywo jest
zawsze najlepszą opcją. Brzmienie, fani, żadna
płyta nagrywana w studio nie może się z tym
równać. W zeszłym roku planowaliśmy tyle
tras, festiwali i wszystko zostało odwołane.
Kiedy wróciłam do studia, zaczęłam pisać piosenki
na nowy album. Pomyślałam, że naresz-
Foto: Tim Tronckoe
Tak, oczywiście! Podczas grania na żywo uwalniany
jest zupełnie inny duch, inne emocje i
chcieliśmy je przekazać również fanom. Nie
tylko mix, ale również późniejsze oglądanie tego
koncertu dało mi sporo radości. Minęło dużo
czasu, ale wszystko powoli wraca do normy.
Praca nad tą płytą pomogła mi też rozruszać
się w studio. Jak mówiłam, nie może się to
równać z byciem w trasie, ale kocham tam
przesiadywać, pomaga mi to utrzymać spokój
ducha. Nie miałam czasu, żeby popaść w depresję
(śmiech). Moje myśli były skupione tylko
wokół tego, że mogę zrobić coś dla fanów,
co, jak miałam nadzieję, im się spodoba.
Ja jeszcze mam! Będę musiała kupić to wydanie
(śmiech).
Naprawdę? (śmiech) To zdecydowanie coś dla
prawdziwych kolekcjonerów. Kompletny oldschool.
Oczywiście, płyta trafi też na serwisy
streamingowe, żeby mogli jej też posłuchać
ludzie, którzy w całości przerzucili się na ten
sposób. Ale dla mnie stara szkoła wydawania i
słuchania muzyki ma szczególne, większe znaczenie.
Nadal zbieram płyty zespołów, które
mi się podobają. Jestem jeszcze szczęśliwsza,
gdy ktoś sprezentuje mi jakiś bootleg, często
dostaję takie rzeczy od fanów. Czasem pokazują
mi różne, dziwne wydania i pytają "widziałaś
to?", a ja myślę, "muszę wiedzieć, skąd
to masz!" (śmiech). Lubię kolekcjonować to, co
jest dla mnie w jakikolwiek sposób ważne.
Wierzę, że fani czują to samo.
Byłaś również grafikiem. Wiem, że kochasz
sztukę i, oczywiście, prace Geofrrey'a Gillespie,
twórcy wielu okładek Warlocka. Zastanawiam
się, czy to był twój pomysł, żeby na
okładce wersji live "Triumph and Agony",
umieścić oryginał pomieszany z kolażem
archiwalnych zdjęć.
Tak, to mój pomysł! Mam tu jednego grafika i
zawsze tłumaczy mi, które rozwiązania są możliwe,
a które nie. Pracujemy razem już od naprawdę
długiego czasu, czasem dzwonię do
Geoffrey'a i pytam, czy może namalować coś
nowego. Oboje jesteśmy tym tak samo przejęci,
ale faktycznie, to był mój pomysł, żeby
stworzyć ten kolaż. Oryginalna okładka zawsze
wydawała mi się ikoniczna, ale postanowiłam,
że trzeba umieścić tam też fragmenty
zdjęć z występów na żywo i oczywiście fanów -
wszystkie te podniesione ręce, jeden koleś trzyma
nawet piwo (śmiech). Takie detale są super
28
DORO
i można je dostrzec dopiero, gdy długo wpatrujesz
się w tę okładkę. Zamysł na nową wersję
przyszedł mi bardzo naturalnie, nie musiałam
tego planować.
Od kilku lat masz własną wytwórnię, Rare
Diamonds Productions i "Triumph and Agony
Live" również zostanie przez nią wydany.
Czy posiadanie wytwórni jest ułatwieniem,
czy trudno jest musieć samemu wszystko
nadzorować? Czy na decyzję o założeniu
własnej działalności wpłynęły wcześniejsze
problemy z wytwórniami, czy nawet początki
Warlock, kiedy podpisywaliście podejrzane
kontrakty?
Kilka lat temu, uzyskałam od wielu różnych
wytwórni prawa do ponownego wydania moich
płyt. Pytanie brzmiało, czy mam w związku
z tym poszukać kogoś, kto zajmie się
wznowieniem katalogu, czy nie. Wtedy stwierdziłam,
że dam radę zrobić to sama. Myślę, że
to była najlepsza opcja. Mogłam się wszystkim
zaopiekować, miałam dostęp do muzyki i filmów,
których nigdzie nie dało się dostać, nie
były już produkowane. Pomyślałam, że to
wstyd, że ludzie nie mają do tego dostępu,
wiesz, na przykład "Calling the Wild", "Fear
no Evil", "Warrior Soul". Byłam zdecydowana,
żeby je wznowić. Oczywiście, mam ludzi,
którzy pomagają mi z wytwórnią. Nie przeszkadza
mi stres i duża ilość pracy, prawdę mówiąc,
mogłabym to robić 24 godziny na dobę
(śmiech). Trochę dziwnie tylko łączyć to z
koncertowaniem, jednego dnia wskakuję na
scenę, a kiedy z niej schodzę, biegnę doglądać
wytwórni. Ale całkiem to lubię, zawsze wierzę,
że wszystko się uda, choć czasami pojawiają się
problemy. Niedawno pracowaliśmy nad jakąś
reedycją i musieliśmy przygotować do niej
archiwalne zdjęcia. Zobaczyłam wtedy rzeczy,
jakich nigdy, przenigdy nie chciałabym pamiętać
(śmiech). Nie chciałam wydawać czegoś takiego,
odrzuciłam większość, a potrzebowaliśmy
zdjęć. Dla mnie to mus. W pracy z poprzednimi
wytwórniami zawsze mnie irytowało,
że reedycje nie miały żadnych dodatków.
To nie jest fair wobec fanów, którzy kupią coś
takiego i nie dostaną niczego specjalnego, żadnych
fotografii, żadnych bonus tracków.
Również z tego powodu stwierdziłam, że muszę
zająć się tym sama. Praca we własnej wytwórni
sporo mnie też nauczyła przez te kilka
lat. To dzięki niej jest też możliwa nawet nasza
dzisiejsza rozmowa! Wiesz, kiedyś często pytałam,
dlaczego nie bierzemy pod uwagę niektórych
krajów, dlaczego nie robimy tam wywiadów,
a w odpowiedzi słyszałam, że tam nie
ukaże się moja płyta. Myślałam wtedy "o nie,
chcę dotrzeć do fanów na całym świecie!". To
się zdarzało szczególnie w tych największych
wytwórniach. Ograniczanie się tylko do konkretnych
krajów zawsze sprawiało mi przykrość.
Samodzielna praca daje mi dużo radości,
sama decyduję też nie tylko o tym, jak wyglądają
moje płyty, ale też mój kontakt z fanami.
Planujesz wydawać w przyszłości, poprzez
Rare Diamonds Productions, również płyty
innych artystów?
Mówiąc szczerze, póki co skupiałam się głównie
na "Triumph and Agony Live" i "Magic
Diamonds" wydanym w zeszłym roku, coś w
stylu the best of, ponad pięćdziesiąt piosenek,
niektóre w nietypowych wersjach, również na
żywo. Tak wyszło, że nigdy nie wydawałam innych
artystów. Może w przyszłości, jeśli znalazłby
się zainteresowany współpracą, może
młody zespół i poczuję, że będę mogła ich w
ten sposób wesprzeć, to dlaczego nie? Na ten
moment ogranicza mnie też czas. Gdybym tylko
mogła, pracowałabym jeszcze więcej, ale to
nie jest fizycznie możliwe. Inna kwestia to
czas, który spędzę w trasie. Sporo planujemy,
ale to zależy od sytuacji na świecie.
Właśnie, jak teraz wygląda kwestia twoich
koncertów?
Niedawno zagrałam pierwsze dwa koncerty w
tym roku. Dokładniej dwa tygodnie temu, w
Niemczech. Planujemy też pojechać do Belgii,
na Alcatraz Festival, to wspaniała, duża impreza,
a później Wacken, mamy nadzieję, że
się odbędzie. W zeszłym roku zagraliśmy kilka
wyjątkowych gigów na wybrzeżach, a w tym
roku planujemy zagrać też na plażach. Publiczność
była rozpalona do granic! To zupełnie inne
doświadczenie, ale o wiele lepsze, niż siedzenie
bezczynnie w domu. Trzeba umieć dostosować
się do nowych warunków, kiedy ludzie
są daleko od ciebie i musisz pracować
dziesięć razy ciężej, by móc utrzymać z nimi
kontakt. Po tak długiej przerwie, kiedy wracałam
po koncertach do domu, bolało mnie całe
ciało. Traktuję to jako wyzwanie. Mam nadzieję,
że nasze koncertowe plany na jesień się
udadzą i odwiedzimy również Polskę. Dokładniej,
planujemy zagrać w Warszawie, w klubie
Proxima.
To świetne miejsce, jestem pewna, że będziecie
się dobrze bawić. Tak, jak twoja mama,
jestem z Wrocławia i myślę, że w tym
mieście również by ci się spodobało. Może
tam zagracie kolejny koncert (śmiech).
(śmiech) Dobrze to słyszeć! Właśnie sprawdziłam,
w Warszawie zagramy 24 listopada,
jestem bardzo podekscytowana. Co do reszty
planów, chcemy też jechać w trasę do Anglii z
Michaelem Schenkerem. To przezabawny
gość. Poznaliśmy się w 1986 roku na legendarnym
już Monsters of Rock. Bardzo się cieszę,
że będę mieć okazję dłużej przebywać z ludźmi,
których uwielbiam i których znam już tak
długo. Jestem pewna, że słyszałaś, że Mike
Howe z Metal Church nie jest już dłużej z nami,
prawda?
Tak, to ogromna strata dla całego środowiska.
Podczas mojej ostatniej trasy po Ameryce
2019 roku objechaliśmy z Metal Church cały
kraj. Mike był takim miłym człowiekiem. Zawsze
graliśmy razem "Breaking the Law" na koniec
koncertu. Wielka strata. A później jeszcze
perkusista Slipknot, basista ZZ Top… W takich
momentach uświadamiasz sobie, jak krótkie
jest życie. Dlatego chcę dawać z siebie
wszystko.
Jak zawsze!
(śmiech) To prawda, jak zawsze. A może nawet
jeszcze więcej. Teraz czuję, że to możliwe.
Jesteśmy bardzo podekscytowani na myśl o
podróżach, koncertach i festiwalach. Jeśli nie
będą mogły się odbyć, wrócę do studia do pracy
nad nowym albumem, który planuję wydać
najprawdopodobniej w przyszłym roku, w
2022, poprzez Nuclear Blast.
Tak, oprócz "Triumph and Agony Live" możemy
się spodziewać też twojego nowego,
solowego albumu, który promuje singiel
"Brickwall". To bardziej klasyczne brzmienie,
w stylu metalowych ballad z lat 80. i rockowych
szlagierów. Bardziej eksperymento-
DORO 29
wałaś na "Love Me In Black", niedawno nagrałaś
nawet nową wersję tytułowego utworu.
Czy na nowej płycie pojawią się podobne,
lub jeszcze inne eksperymenty?
Chciałabym utrzymać tę płytę w ciężkim klimacie.
Dużo klasycznego metalu, ale też rockowych
hymnów, pracuję właśnie nad jednym,
nie jest jeszcze właściwie nagrany, ale samo
demo brzmi świetnie. To numer w stylu "All
for Metal". Cały album będzie miksem pomiędzy
czymś ciężkim, a uduchowionym, pełnym
uczuć, ale również niespodzianek. Pełne spektrum,
tak, jak zawsze lubiłam. Czasem, gdy
planujesz napisać nową płytę, coś cię zatrzymuje
i idziesz w zupełnie innym kierunku.
Mogę opowiedzieć ci zabawną historię! Kiedy
skończyliśmy nagrywać "Triumph and Agony"
w 1987 roku, byliśmy bardzo szczęśliwi,
wszystkie kawałki brzmiały tak, jak chcieliśmy,
wiedzieliśmy, że są wśród nich mocni kandydaci
na singiel lub teledysk, jak "All We
Are". O, tu jeszcze dygresja, pamiętam, jak zebraliśmy
w studio wszystkich muzyków,
dźwiękowców i przyjaciół, żeby nagrać chórki
do tego numeru. Gdy zobaczyłam, jak z całych
sił śpiewają refren z wielkimi uśmiechami na
twarzach, poczułam, że to prawdziwa magia!
Wracając, uznaliśmy płytę za skończoną,
mieliśmy dziewięć utworów. Było mi jednak
bardzo smutno, że to już koniec. To takie samo
uczucie, jak kiedy skończysz trasę - wszyscy
się rozchodzą, mija podekscytowanie i nie
wiesz, co masz ze sobą zrobić. Siedziałam wtedy
w Nowym Jorku razem z Joeyem Balinem,
producentem albumu. Oboje czuliśmy tę pustkę.
Spytał mnie: "Co teraz?", a ja nie miałam
pojęcia, zapytałam, czy chce gdzieś wyjść albo
coś zjeść, ale to nie było rozwiązanie. W pewnym
momencie wpadłam na pomysł. Może
powinniśmy napisać jeszcze jedną piosenkę?
To go ożywiło. Zapytał, w jakim stylu. Stwierdziłam,
że skoro płyta jest już gotowa, zróbmy
wściekły, najszybszy, najbardziej brutalny
numer na świecie. I tak powstał "Für immer" -
piękna, słodka ballada (śmiech).
(śmiech) To prawie nie do uwierzenia!
To było tak dziwne! Gdy już wstępnie zarejestrowaliśmy
ten utwór, wtedy na kasecie, włączyliśmy
go na walkmanie i poszliśmy na próbę
do studio SIR w Nowym Jorku - czegoś pomiędzy
salami prób, a studiem nagraniowym,
więc mieliśmy możliwość od razu go nagrać.
Wtedy poczuliśmy, ile w "Für immer" jest magii.
Nic dziwnego, że stał się jednym z najbardziej
rozpoznawalnych utworów na "Triumph
and Agony". Jest nim do dziś, obok "All We
Are" - nie wyobrażam sobie bez nich koncertu.
A także "I Rule The Ruins", którym kiedyś zazwyczaj
zaczynaliśmy setlistę.
Właśnie, tym razem "Triumph and Agony
Live" zaczęliście od "Touch of Evil". W setliście
znalazły się też te, które śpiewałaś na
żywo bardzo rzadko, jak "Three Minute Warning"
czy "Kiss of Death". Jakie to uczucie
wrócić do nich po tych wszystkich latach?
Coś byś w nich zmieniła, czy cieszyły cię takie,
jakimi są?
To była czysta przyjemność! To idealna płyta
do zagrania jej w całości, wiesz, jest mnóstwo
moich albumów, które kocham, ale ten jest wyjątkowy.
Nie mogę powiedzieć, że to mój ulubiony,
ale zdecydowanie są z nim związane
Foto: Tammy Green
najlepsze wspomnienia. 1987r. to też najlepszy
czas dla metalu, wszyscy ci fani, magazyny…
Wydaje mi się, że "Make Time For
Love" i "Kiss of Death" nigdy nie zagraliśmy na
żywo, a przynajmniej nie pamiętam ich z prób
(śmiech). W ten sposób mogliśmy uczcić kolejną
rocznicę tej płyty. Zadzwoniłam do mojego
dawnego gitarzysty, Andy'ego Bruhna i zapytałam,
czy chciałby zagrać "Triumph and
Agony" od początku do końca. Odpowiedział:
"Doro, trzydzieści lat czekałem na taki telefon!"
(śmiech). Zawsze byliśmy przyjaciółmi,
czasem zabieraliśmy go na trasy jako gościa
specjalnego, ale nigdy nie planowaliśmy niczego
tak wielkiego. Mimo to się zgodził. Kiedy
zaczęliśmy próby, szczególnie cieszyło mnie
właśnie granie tych trzech piosenek, które
wspomniałyśmy: "Three Minute Warning",
"Kiss of Death" i "Make Time for Love". Tęskniłam
za nimi. Co do "Touch of Evil", zdarzało mi
się rozpoczynać nim koncert, ale jest bardzo
wymagający wokalnie jak na pierwszy kawałek.
Szkoda, bo jako otwarcie sprawdza się znakomicie.
Ma w sobie mnóstwo energii.
Tak i do tego jest bardzo tajemniczy, zawsze w
nim to lubiłam. Tylko te wszystkie te szalone
krzyki bardzo męczyły moje gardło. Jeśli nadużyję
głosu już w pierwszej piosence, to źle
wróży pozostałym (śmiech). Kiedy trasa jest
bardzo długa, albo jest brzydka pogoda, raczej
rezygnuję ze śpiewania go na początku. Czy
pod koniec listopada w Warszawie będzie
chłodno?
(śmiech) To bardzo prawdopodobne.
(śmiech) Więc prawdopodobnie nie zaczniemy
od "Touch of Evil". Mimo wszystko go kocham
i mam świetne wspomnienia związane z nagrywaniem
go. No i, nawiasem mówiąc, zagrał w
nim Cozy Powell, legendarny perkusista. Pamiętam,
że kiedy weszłam do studia, dostałam
taki zastrzyk energii, że wydobywałam z siebie
naprawdę mocne, wysokie dźwięki, a inżynier
dźwięku i producent mówili: "właśnie tak, Doro,
śpiewaj to w ten sposób!". W tamtych czasach,
w Niemczech, kiedy nagrywaliśmy materiał,
w każdym studio ludzie byli bardzo krytyczni,
więc kiedy przyjechałam do Nowego
Jorku, to była miła odmiana. Dali mi sporo
wolności i pozwolili robić swoje, bo dobrze to
dla nich brzmiało. Krzyczałam więc jak szalona!
Mieliśmy tylko nadzieję, że słuchawki nie
wybuchną. I wtedy zobaczyliśmy jakąś kulkę
światła przelatującą za jedynym, małym okienkiem,
prawdopodobnie błyskawicę. Wszyscy
byli przerażeni, bo gdyby w nas uderzyła, byłoby
naprawdę źle. Tej nocy od razu opuściliśmy
studio. Pomyślałam, że stworzyliśmy przy tym
kawałku tak dużo energii, że aż się w ten sposób
skumulowała. Coś niesamowitego. To było
studio The Power Station.
"Touch of Evil" pojawiający się na początku
płyty to nie jedyna zmiana. Zmieniła się też
kolejność niektórych kawałków. To celowy
zabieg, płyta stanowi teraz, jako całość, zupełnie
inną opowieść? Oczywiście rozumiem,
że największy hit musiałaś zostawić na
koniec (śmiech).
(śmiech) Oczywiście, nie mogłam zacząć od
"All We Are". Zawsze w naszej setliście znajduje
się na końcu, przed bisami. Zdarzały się
koncerty, kiedy graliśmy go nawet trzy razy.
Po kilku pierwszych kawałkach ktoś z publiczności
w pierwszym rzędzie zaczynał śpiewać
refren, więc stwierdzaliśmy, że zagramy go
wcześniej. Ale po kilku kolejnych sytuacja się
powtarzała! Stwierdziłam, że skoro tego chcą
fani, to właśnie to zrobimy. Kiedy doszliśmy
do końca setlisty powiedziałam, że jesteśmy
dziś dobrze przygotowani i publiczność może
wybrać sobie dodatkową piosenkę, którą chcą
usłyszeć. I znów domagali się "All We Are"! To
było przezabawne, ale najważniejsze, że ci ludzie
tak dobrze się bawili. To ten rodzaj piosenki,
przy którym wszystkie problemy gdzieś
znikają i po prostu śpiewasz z tłumem z całego
serca, poznajesz innych metalowców, automatycznie
zdobywasz nowych przyjaciół i
idziesz na piwo (śmiech). Miło jest zmienić kolejność
utworów, ale jestem między innymi
przyzwyczajona, by w środku był "Für immer",
zawsze tworzy wyjątkową atmosferę. "Touch of
Evil" znalazło się na początku, żeby wprowadzić
publiczność w odpowiedni nastrój - jest
ciężki, bardzo energiczny. Na próbach próbowaliśmy
zacząć innym utworem, ale nic tak
dobrze nie pasowało. Kolejność utworów różni
się też w zależności od nośnika, CD jest nieco
inne, niż winyl, ale to kwestia techniczna, bo
trzeba uwzględnić długość trwania poszczególnych
stron.
Nagrałaś mnóstwo świetnych coverów ulubionych
artystów, co przyznał nawet sam
30
DORO
Dio, ale zastanawia mnie, czy słuchasz coverów
swoich utworów? Jeśli tak, masz swoich
ulubieńców?
Tak, dobrze pamiętam cover, który zrobił Sabaton,
zagrali "Für Immer". Wyszło im świetnie.
Była też dziewczyna, która coverowała
"Mr. Gold", wokalistka Crystal Viper. Płyta
nazywa się "Metal Queens" i jest na niej mnóstwo
wspaniałych kawałków. Bardzo się ucieszyłam,
że znalazł się tam "Mr. Gold". Kiedy to
usłyszałam, pomyślałam, "wow, nie graliśmy
tego od lat!". Bardzo dobry wybór, bardzo dobra
wersja. Na wielu festiwalach, głównie
thrash metalowych i death metalowych słyszałam
też, że zespoły grające te gatunki coverowały
"All We Are". Ciężkie gitary przestrojone
w dół, brzmiało niesamowicie!
Niedawno miałam okazję porozmawiać ze
Schmierem z Destruction. Opowiadał, jak
wyglądało środowisko metalowe w Niemczech,
gdy nie było oficjalnych magazynów,
co ty również wspominałaś w wywiadach, ludzi
rozumiejących muzykę, którą chciał grać,
było bardzo niewielu, a scenę odkrył dopiero,
gdy pojechał do większego miasta. Jak z twojej
perspektywy, w twoim otoczeniu wyglądała
scena niemiecka w latach 80.? Czułaś
się, poza swoim zespołem, wyobcowana?
Kiedy zaczynałam, niemiecka scena metalowa
była bardzo mała. Faktycznie, istniały tylko
niewielkie fanziny, do tego pisane ręcznie i
limitowane do niewielu kopii. Dla porównania
w innych krajach, między innymi w Anglii,
mieli już wtedy świetne drukowane magazyny.
Na przykład Kerrang, dla nas szczególnie istotny.
Był też jeden w Holandii, drukowany w
kolorze, na lepszym papierze, dla nas coś nieosiągalnego.
Kiedy w latach 80. podpisywaliśmy
kontrakt płytowy, zamiast Niemiec zdecydowaliśmy
się na Belgię, bo tam scena metalowa
o wiele lepiej się rozwijała, tak jak w Holandii
i Luksemburgu. Często jeździliśmy więc
tam w trasy. Graliśmy ze świetnymi zespołami,
miło wspominam Venom. Dopiero później
scena niemiecka stała się tak duża. Początki
były trudne, nie mieliśmy okazji, by więcej
koncertować we własnym kraju. Dobrze pamiętam
koncert Metalliki. Mieli ich supportować
Twisted Sister, ale coś im wypadło, więc
organizatorzy skontaktowali się z nami. Powiedzieli,
że chodzi o duży zespół z Ameryki, nie
mieliśmy pojęcia, kto to jest. Zagraliśmy z nimi
w bardzo małym klubie w Holandii, ale koncert
był niesamowity. Szczególnie publiczność,
wszyscy w katanach z naszywkami, nie widzieliśmy
czegoś takiego za często. O, tak, tęsknię
za czasami, kiedy każdy na koncercie taką
nosił (śmiech). W tamtym czasie oprócz grania
miałam jeszcze pracę, pamiętam, jak prosiłam,
żeby nie wracać zbyt późno, bo musiałam
wstać o szóstej, a na dodatek prowadziłam. Ale
i tak zaproponowałam, żebyśmy zostali usłyszeć
chociaż kilka kawałków tego drugiego zespołu.
I to była Metallica! Oczywiście, zostaliśmy
do tej szóstej rano (śmiech). To był świetny
okres, kiedy mieliśmy możliwość koncertować
za granicą. Parę lat później to wybuchło
i Niemcy miały już swoje wielkie zespoły i magazyny.
Pamiętam, jak wybrałam się na koncert
Judas Priest i supportował ich Accept.
Nie miałam pojęcia, że są Niemcami! Trudno
było wtedy znaleźć takie informacje. Odkryłam
to dopiero po latach. Później wszyscy staliśmy
się przyjaciółmi, wszystkie niemieckie
zespoły. Ja, Udo Dirkschneider, oczywiście
również Schmier. Nawet grał z nami jakiś czas
temu.
Pojawił się na twoim "25 Years in Rock". Zastanawiałam
się, czy jesteście blisko. Nawet
dubbingowaliście razem postaci w Metalocalypse.
Tak, ty wiesz wszystko! (śmiech). Jako niemiecka
scena jesteśmy zgraną drużyną. Na
"Forever Warriors, Forever United" nagraliśmy
wspólnie "All For Metal". Pojawia się tam
tyle wspaniałych osób, nawet Mille z Kreatora
i Andy Brings, który grał z Sodom. Świetne
doświadczenie. Ale oczywiście to działa tak
samo na całym świecie, bo wszyscy metalheads,
niezależnie od kraju, z którego pochodzą,
są jedną wielką rodziną. Bardzo doceniam
takie przyjaźnie.
Wspominałaś już, że zwykle byłaś kierowcą
podczas tras koncertowych. Niedawno na
swoim fanpage'u podzieliłaś się fragmentem
dokumentu, na którym prowadzisz ciężarówkę.
Mogłabyś podzielić się historią z tobą
jako kierowcą w roli głównej, którą pamiętasz
najwyraźniej? To bardzo odpowiedzialna
funkcja.
Tak, zawsze byłam dość odpowiedzialną osobą.
Mój ojciec był kierowcą ciężarówki, więc
miałam z tym kontakt już od małego. Za ojca
także czułam się odpowiedzialna. Byliśmy
zgraną drużyną. Kiedy skończyłam osiemnaście
lat i zrobiłam prawo jazdy, pierwszą rzeczą,
jaką zrobiłam, było poproszenie go, żeby pozwolił
mi poprowadzić swoją ciężarówkę. Byłam
taka szczęśliwa, a on taki dumny (śmiech).
Naturalnie zostałam więc kierowcą naszego
zespołu. Pewnego razu wracaliśmy z zagranicznej
trasy, to był wczesny okres Warlock.
Tylko ja wtedy pracowałam. Skończyła nam
się benzyna. Wielka ciężarówka, nic nie działało,
na początku nie mogłam rozgryźć, dlaczego
właściwie stoimy (śmiech). Autostrada,
środek nocy, kiepskie nastroje. Pojechałam autostopem
do moich rodziców po pieniądze, co
zajęło mi kilka godzin. Później musiałam, również
autostopem, jechać na najbliższą stację
benzynową, żeby napełnić kontenery i je przywieźć.
Kiedy w końcu wróciłam, nikogo z zespołu
już nie było. Wszyscy byli tak pijani, że
wdali się w bójki, bo to była jedna z naszych
pierwszych tras i nic nie szło po naszej myśli.
Został tylko menadżer, siedział i płakał, to on
powiedział mi, że chłopaki sobie poszli. Pojechałam
więc do mojej pracy, do Düsseldorf.
Nie mam pojęcia, jak reszta dotarła wtedy do
domów. To był pierwszy raz, kiedy zespół się
rozpadł. Nawet jeszcze dobrze nie zaczęliśmy!
(śmiech). Nie mieliśmy nawet nagranej żadnej
płyty. Tak to jest, kiedy jest się nastolatkiem,
pije trochę za dużo i emocje biorą górę.
Nie boisz się angażować w istotne kwestie,
które wielu mogłoby uznać za polityczne, na
przykład, gdy napisałaś ważny utwór o rasizmie,
"Bad Blood". Promowałaś akcje krwiodawstwa,
a niedawno w telewizji poruszyłaś
temat okrutnych powodzi w Niemczech. W
tej muzyce jest niewielu artystów, którzy w
ten sposób wykorzystują swój wizerunek.
Wiem, że wierzysz, że metalowcy mają dobre
serce.
O, tak, to prawda.
Kiedy zdecydowałaś, że będziesz w ten sposób
używać swojej popularności, by tworzyć
prawdziwą zmianę, mówić o tym, co ważne?
To wychodzi naturalnie prosto z mojego serca.
Kiedy dostrzegam gdzieś niesprawiedliwość,
muszę reagować. Jest jedna kwestia, która
szczególnie mnie porusza i są to zwierzęta.
Właśnie, w dalszym ciągu jesteś weganką?
Tak, na stałe przeszłam na weganizm i nie noszę
już prawdziwej skóry. Wszystkie moje kurtki
i kamizelki są sztuczne, ale wyglądają równie
dobrze! Nie widzę szczególnej różnicy, a co
najważniejsze, nie umiera żadne zwierzę. Myślę,
że stałam się świadoma rzeczy, na które jako
nastolatka nawet nie zwracałam uwagi.
Wtedy po prostu robisz swoje, grasz koncerty,
piszesz muzykę i to tyle. Im uważniej obserwuję
świat, tym bardziej widzę, że trzeba walczyć
o dobro, wspierać się nawzajem, także pomiędzy
krajami. Szczególnie w ostatnich latach sytuacja
na świecie jest trudna. Nie wszędzie to,
że możesz śpiewać i robić to, co chcesz jest takie
oczywiste. Jeśli mogę zrobić coś dobrego, to
to robię. To dla mnie naturalne. Pamiętam jak
podczas festiwalu w Wacken była wśród nas
osoba z nowotworem. Na koncert przyszło
mnóstwo fanów, więc zaproponowałam, żebyśmy
zwrócili się do nich z prośbą o pomoc,
żeby chociaż część wpłaciła małą kwotę na leczenie.
Tak długo, jak żyję i jestem zdrowa będę
pomagać innym. Mam szczęście, że wokół
mnie są wspaniali ludzie, którzy wiele razy pomogli
także mnie, jak Lemmy i Dio. Byli dla
mnie olbrzymim wsparciem. Już od pierwszej
trasy, Judas Priest, W.A.S.P., Motorhead,
Saxon, to wszystko świetne osoby, które zawsze
wyciągały pomocną dłoń. Nawet Gene
Simmons z Kiss, kiedy pracowaliśmy razem
nad jednym nagraniem, powiedział mi: "Nie
chcę, żebyś po prostu nagrała płytę. Chcę, żebyś
się też czegoś nauczyła". I faktycznie, nauczył
mnie bardzo dużo. Staram się więc odwdzięczać
dobrem za dobro, które mi okazano.
Nie jesteśmy nawet rodziną ani bliskimi przyjaciółmi,
ale proszę, ty też dbaj o siebie, szczególnie
w tym trudnym czasie.
Ty również. Bycie po prostu dobrym człowiekiem
jest chyba najważniejszą rzeczą w życiu.
Bardzo dziękuję ci za dzisiejszą rozmowę.
Było mi bardzo miło, dziękuję, że mogłam pojawić
się w waszym magazynie. Chciałabym
móc porozmawiać dłużej. Wywiady zawsze są
dla mnie bardzo intymne, zbliżają do siebie
ludzi. Bądźmy w kontakcie, a może spotkamy
się jeszcze po koncercie w Polsce i wtedy możemy
kontynuować (śmiech).
Bardzo chętnie!
Świetnie. Życzę ci miłej reszty dnia. Bądź
zdrowa i co najważniejsze - szczęśliwa!
Iga Gromska
DORO 31
Walka jest jedyną słuszną drogą do sukcesu
Gdzie dwóch się spotyka, tam wysokie szanse na kłamstwo. Herman
Frank jest jednak na tyle szczerą osobą, że do zobrazowania tej maksymy potrzebował
(ponownie) użyć mumii. Tak więc Herman to ten dobry człowiek po lewej,
a mumia to ten cholerny kłamca po prawej. Ja zaś usiadłem naprzeciwko, aby poznać
prawdę o kulisach "Two for a Lie".
HMP: Cześć Herman. Jak się masz?
Herman Frank: Cześć. W sumie dobrze, tylko
cholera, Niemcy przegrali dzisiaj 2:0 z Anglią w
piłkę nożną.
Nie, nie. My nie kłamiemy, bo jesteśmy dobrymi
ludźmi, z branży muzycznej. Większość
kłamców zajmuje się polityką.
Ale nie będziemy dzisiaj rozmawiać o polityce?
Muzyka wydaje się ciekawszym tematem.
Wszyscy interesują się polityką, a przynajmniej
powinni wiedzieć, co dzieje się na świecie. Dobrze
posiadać rzetelne źródła informacji. Ale
masz rację, nie mówmy dzisiaj o polityce, przejdźmy
do tematów muzycznych.
zagrałem i poprawiam co trzeba. Zwracam uwagę,
zwłaszcza jako producent, aby bas i perkusja
szalały bezkompromisowo tak jak gitary. Nie
chcę, żeby pozostałe instrumenty zmniejszały
dynamikę gitar, tylko żeby również porażały wigorem.
Pracując w charakterze producenta, masz coś
takiego jak "standard" dobrego brzmienia, czy
raczej starasz się wydobyć z muzyków ich indywidualny
charakter?
Raczej koncentruję się na tym, czego potrzebują
poszczególne utwory. Przywykłem do tego, że
różni gitarzyści brzmią w miarę podobnie; to
raczej perkusiści zmieniają sound. Do gitar używam
dwóch różnych wzmacniaczy - trzydziestoletni
Engl Straight oraz Paul. W zależności
od zestawu perkusyjnego i od roku, perkusiści -
podczas sesji z moim udziałem w roli producenta
- używali czasami sprzętu in-nych firm. Niemniej,
najważniejsze jest dla mnie, aby wydobyć
pełen potencjał z kompo-zycji, podchodząc do
każdej indywidualnie.
Co specjalnego lub wyjątkowego różniło sesję
"Two for a Lie" od Twoich poprzednich sesji?
Zazwyczaj ogrywamy się z zespołem przez tydzień
lub dwa przed wejściem do studia, dopracowując
ostatecznie aranże. W tym roku stało
się inaczej - kontaktowaliśmy się telefonicznie
oraz przez Internet. Rick Altzi nagrał wokale u
siebie w Szwecji. Perkusistę Kevina Kotta oraz
basistę Michaela Müllera zaprosiłem do studia
w Hannovarze. Ja siedziałem w jednym pokoju,
Miki siedział w drugim i tak nagrywaliśmy. Na
tym polegała różnica, bo w normalnych okolicznościach
wolałbym, żeby wszyscy pojawili się w
tym samym pomieszczeniu.
To był agresywny mecz, padło aż pięć żółtych
kartek. A jak się czujesz, gdy ludzie Ci mówią,
że "Two for a Lie" jest lepsze niż oba albumy
wydane przez Accept po Twoim opuszczeniu
Accept w 2014r.?
Pozwólmy ludziom gadać, co zechcą (śmiech).
Ja nie zwykłem porównywać różnych albumów
ze sobą, to nudne i bez sensu. Każdy album jest
jedyny w swoim rodzaju i odzwierciedla różne
okoliczności, w których powstawał. Myślę, że
zarówno Accept, jak i ja solo, nagrywamy fajną
muzykę. Cieszę się, że "Two for a Lie" podoba
się słuchaczom, ale nie bawię się w porównywanie
utworów, longplay'ów ani zespołów.
Możliwe, że pierwsze wrażenie po zetknięciu
się z "Two for a Lie" jest lepsze dlatego, że widzimy
na okładce mumię, znak nieśmiertelności?
(śmiech) Wolałbym, żeby oceniano mnie po
muzyce a nie po grafice. Nie jestem malarzem,
lecz muzykiem.
Na Twojej poprzedniej solowej płycie, "Fight
the Fear", mumii nie było. Teraz powróciła, ale
gniewasz się na nią, dlatego że kłamie.
To dlatego, że odzwierciedla ona tytuł "Two for
a Lie". Mam nadzieję, że ludzie rozpoznają, iż
ja reprezentuję pozytywną postać po lewej stronie
okładki, natomiast mumia negatywną po
prawej (śmiech). Nienawidzę kłamców a każdej
sekundy ktoś na świecie dopuszcza się kłamstwa.
Nie zamierzam Ciebie dzisiaj okłamywać.
Foto: Herman Frank
Bardzo podoba mi się, że Twoja muzyka jest
nieskomplikowana, ale nieprawdopodobnie
wręcz energiczna.
Zależy mi na tym, żeby grać prosto jak AC/DC.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że najlepsze kawałki
są złożone z trzech akordów. Dlaczego miałbym
komponować opery, skoro po ośmiu minutach
trwania takiego utworu nikt nie pamięta,
co działo się na jego początku? Może określenie
"proste" nie do końca pasuje do moich kawałków,
raczej "bezpośrednie". Pozbawione niepotrzebnych
dźwięków, wyzbyte z popisywania
się techniką. Cios prosto w twarz.
W jaki sposób udało Ci się utrwalić tą energię?
Czy graliście w studiu wszyscy jednocześnie?
Nie moglibyśmy grać jednocześnie w studiu z
powodu restrykcji. Sekret polega prawdopodobnie
na tym, że 90% gitar zarejestrowałem pierwszego
dnia sesji. Za każdym razem, gdy wymyślam
fajny pomysł, natychmiast go rejestruję,
czyli utrwalam jego pierwotną energię. Jak przychodzi
do głównej fazy nagrywania albumu,
dysponuję już zapisem pomysłów na komputerze,
dlatego jestem gotów, aby grać wszystko
na setkę. Później dodajemy partie perkusji, basu
oraz drugiej gitary, słucham po-nownie co sam
Różnica tkwi też przecież w zmienionym składzie.
Masz teraz nowego drugiego gitarzystę i
nowego perkusistę.
A, tak. Szukałem nowego perkusisty, znalazłem
Kevina. Dobry i utalentowany z niego chłopak.
Eksplodował pozytywną energią i doskonale zabębnił
na albumie. Liczę raz, dwa, trzy i słyszę:
"bam!" (śmiech), pognał jak cholera. Szczęściarz
ze mnie, że Michael Pesin dołączył, ponieważ
mieszkamy w tej samej dzielnicy Hannovaru.
Dzięki temu mogliśmy się wcześniej spotkać w
studiu i dogadać szczegóły. Jestem zadowolony
z obecnego składu.
Mieszkasz w Hannovarze, ale urodziłeś się
bliżej Bavarii, prawda?
Urodziłem się w Bavarii. Wyprowadziłem się z
niej w wieku 20 lat, dawno temu. W Hannovarze
mieszkam już ponad 20 lat. W międzyczasie
mieszkałem również w Stuttgarcie, obok Kolonii,
Hamburgu, pracując przy rozmaitych projektach.
Teraz czuję się osadzony w Hannovarze,
bo mam tu rodzinę i nie potrzebuję się więcej
przeprowadzać. No chyba, żebym przeszedł
kiedyś na emeryturę i zdecydował się na jakieś
gorące wyspy (śmiech).
Michaela Pesina zatrudniłeś nie tylko w solowym
zespole, ale też w Victory.
Dlatego, że on doskonale pasuje do mojego stylu.
Wyjątkowo łatwo gra mi się partie rytmiczne
w synchronizacji z Michaelem. Wpada też
na mnóstwo świetnych pomysłów odnośnie solówek
i aranżacji. Uważam za go wielki talent i
cieszę się, że go znalazłem.
Partie perkusji zarejestrowaliście na prawdziwej
perce, bez żadnych sampli?
Nie, nie, nie, nie. Żadnych sampli. Kevin grał
na żywo w studiu. Jego partie stoją na bardzo
wysokim poziomie. Wyzwaniem było raczej
32
HERMAN FRANK
uzyskanie jak najwięcej z jego niesamowitego
bębnienia w fazie produkcji dźwięku. Mając
właściwego inżyniera - a ja takiego mam - można
sprawić, że słychać różnicę w stosunku do
ewentualnych sampli. Kocham naturalną perkusję.
Słuchanie sampli generowanych przez
komputer męczy mnie. To kolejny powód, dlaczego
"Two for a Lie" brzmi energicznie, surowo
i żywo.
Powiedziałeś, że miałeś właściwego inżyniera,
ale chciałbym zauważyć, że producent Aure
Neurand też jest świetny.
To ta sama osoba. Aure był zarówno inżynierem,
jak i koproducentem. Od dłuższego czasu
(zdaje się, że 15 lat) pracuje on w Horus Sound
Studio, które szczyci się 40-letnią tradycją. Nagrywały
tam m.in. takie zespoły, jak Helloween,
Victory, Scorpions, Sodom.
Owe studio istnieje 40 lat, czyli tak długo, jak
trwa Twoja kariera.
Czyli od początku powstawania dobrej muzyki
w ogóle (śmiech).
…Której Ty słuchacz na co dzień?
Yeah, ja słucham rozmaitej muzyki. Mam troszkę
więcej niż 30 lat, nie miałem okazji słyszeć
wszystkiego, ale wiele.
W każdym razie, czy to prawda, że Jioti Parcharidis
- który śpiewał na Twoim pierwszym
solowym albumie "Loyal To None" (2009) -
przestał całkiem śpiewać, dlatego że stracił
głos? Mówi, ale już nie śpiewa?
Tak.
W takim razie, jak Udo Dirkschneider daje
radę tak ostro śpiewać całe życie i wciąż dysponuje
znakomitym głosem, podczas gdy Jioti
musiał odpuścić bardzo szybko?
Nie odpowiem. Musiałbyś o to zapytać Udo.
Ludzie są różni. Jioti śpiewał bardzo mocno.
Ale każdy sportowiec i każdy aktywny muzyk
musi stale ćwiczyć. Nie tylko godzinę przed występem.
Głos opiera się na mięśniach, które
trzeba trenować. Jioti tego nie robił. Przechodził
od ciszy do pełnego krzyku w ułamku sekundy.
Nie dał rady, z czasem coraz bardziej
zdrowie dawało mu w kość. W ciągu wielu miesięcy
odwiedził kilku lekarzy. Któryś z kolei powtórzył
mu, że musi natychmiast przestać śpiewać
w taki sposób, bo inaczej całkowicie przestanie
mówić. Zrezygnował. Teraz mówi normalnie,
ale do śpiewania już nie powrócił.
Foto: Feanor
Czy dostrzegasz jakiekolwiek skutki uboczne
gry na gitarze?
Nie. Może trochę odczuwam to w rękach po 40
latach, ale to też jest kwestia ćwiczeń. Gdybym
odłożył gitarę na dwa tygodnie, to ciężko byłoby
mi grać na niej przez 6 godzin bez przerwy.
Każdy człowiek musi dbać o organizm i o mięśnie.
A co z efektami ubocznymi drgań elektromagnetycznych?
E tam. Gitarzyści są podłączeni do wzmacniaczy.
Nie przewodzą prądu (śmiech).
Spoko. Możliwe, że sam nie wiem o co pytam,
bo nie jestem gitarzystą (śmiech). W Twoim
press kitcie dołączonym do albumu zauwa-żyłem
w sekcji setlisty dezorientujące literki
"DVD". Czy planowałeś bądź planujesz specjalne
wydanie DVD?
Wow. Dziwny ten press kit. Nie planowałem
żadnego DVD. Takie wydawnictwo miałoby
sens tylko w przypadku, gdybyśmy grali na żywo,
a obecnie tego nie robimy. Dam znać wydawcy
jutro, żeby naniósł poprawkę w notce
prasowej. Możliwe, że celowo chcieli uatrakcyjnić
promocję dla magazynów (śmiech). Rok
2025? (śmiech)
Nieustannie powtarzasz w lirykach, że trzeba
walczyć w życiu o swoje.
Wow, serio? (śmiech). Rick Altzi jest największym
poetą na świecie, nie wiem, co on tam
pisze w tekstach.
Np. to, że trzeba być silnym, aby kontynuować
to, w co wierzymy; zachęca do podejmowania
walki.
Głęboko wierzę, że ma rację. Z perspektywy
muzyka z 40-letnią karierą widzę, że wszystko
trzeba sobie w życiu wywalczyć. Nie tylko ja tak
mam, lecz inni ludzie show businessu również.
Walka jest jedyną słuszą drogą do sukcesu. Nigdy
nie można się poddawać. Być może to główna
myśl całego albumu "Two for a Lie"?
Ale czy nie przeczy temu tytuł ostatniego numeru
"Open Your Mind"?
Wkraczamy tutaj na pole poezji. Nie należy interpretować
tekstów utworów dosłownie. Rick
mógł widzieć w swoich słowach jakiś ukryty
sens. Nie sądzę, żeby zachęcał on do fizycznej
walki. Raczej chodzi o to, żeby przykładać się
do osiągania celów, na których nam zależy. (…)
Wow, nie zdażyło mi się to jeszcze. Telefon się
przegrzał i mnie rozłączyło.
Może dlatego, że palisz wewnątrz?
Telefon się zestarzał. Czas na jego wymianę.
Muszę zawalczyć o nowy telefon (śmiech).
Czy nadałeś już imię swojemu nowemu projektowi
tworzonemu z David Reece?
Nie wiem, o czym mówisz.
Do niedawna trzymałeś to w tajemnicy, ale
pięć dni temu pojawił się news na Blabbermouth...
(śmiech) Bardzo poważny portal! (śmiech) Angażuję
się w rozmaite projekty. Może to prawda,
a może nie. Przyszłość jest szeroko otwarta
i dopiero się okaże. Nie komentuję niczego,
co ukazuje się w Blabbermouth. (śmiech)
A może chciałbyś opowiedzieć o projekcie z
Gianni Pontillo?
O, tak. Dostałem akurat dzisiaj wiadomość, że
nowy album Victory jest ukończony. Ukaże się
za sprawą AFM na początku listopada. Znajduje
się na nim 12 fajnych kawałków, uwielbiam je
i wszystkim polecam posłuchać.
Czy to będzie heavy metal?
Hard rock.
Na pewno to sprawdzę w listopadzie. Jaką
wiadomością do polskich fanów chciałbyś zakończyć
tą rozmowę?
Drodzy polscy metalowcy, posłuchajcie mojej
muzyki. Mam nadzieję, że ją polubicie, tak jak
Sam. On mówi, że "Two for a Lie" jest lepsze
niż dwa ostatnie Accepty - przekonajcie się sami,
czy też tak uważacie.
Szczerze w to wierzę.
(śmiech) Dzięki, że zaczekałeś na zakończenie
meczu - jestem Niemcem, musiałem go obejrzeć,
to dlatego przesunąłem wywiad o godzinę
wprzód.
Wiesz, jako osoba urodzona w dawnym Breslau,
ja również trzymałem dzisiaj kciuki za
Niemcy.
Ale teraz to miasto nazywa się inaczej?
Wrocław. Historia Wrocławia mocno przeplatała
się z historią Niemiec przez wiele stuleci.
Nah. Niestety mieliśmy wojnę 50 lat temu. Ale
za następne 50 lat będziemy żyć w jednym świecie,
lub też w jednej Europie. Hej, kogo to obchodzi?
(śmiech) Czas pokaże. Za 50 lat będziemy
mądrzejsi. Przekonamy się. Ja się nie
przekonam, bo mnie już za 50 lat nie będzie.
Damy radę. Dziękuję za dzisiejsze spotkanie.
Dzięki i do zobaczenia następnym razem.
Wszystkiego dobrego.
Sam O'Black
HERMAN FRANK 33
Potrzeba człowieka renesansu, żeby śpiewać heavy metal
Są dowodem na to, że australijska
scena metalowa nie
przestaje zaskakiwać. Tym
razem, wraz z pierwszą EPką,
Fate's Hand przypomina,
czym jest klasyczne,
heavy metalowe granie.
Członkowie innych znanych
w swoich rodzinnych
stronach zespołów uformowali
lokalną supergrupę,
która ma być pierwszą opierającą swój materiał
na tradycji gatunku. O deficycie dobrych
wokalistów, największych inspiracjach i fakcie,
że da się nagrać przyzwoicie brzmiący album w
domowych warunkach opowiedział Gjöll, gitarzysta prowadzący i basista zespołu.
HMP: Czy przeszłość członków Fate's
Hand w innych zespołach (Stargazer, Mongrel's
Cross, Impetuous Ritual) wpłynęła na
materiał z waszej EP-ki?
Gjöll: Do pewnego stopnia tak. Materiał naszych
innych zespołów jest z pewnością cięższy,
ale powiedziałbym, że we wszystkim, co
robimy, są elementy tradycyjnego heavy metalu.
Czuliście presję odnośnie oczekiwań ludzi,
skoro graliście w kapelach znanych już wcześniej
w Australii?
Zupełnie nie, to dodawało oliwy do ognia! Poza
tym, tworzymy muzykę dla siebie i naszych
własnych, heavy metalowych uszu.
Co myślicie o lokalnej, australijskiej scenie
metalowej? Opisaliście Fate's Hand jako
pierwszy zespół w waszym kraju, który gra
prawdziwe, tradycyjne heavy. Czy naprawdę
nie ma tam zespołów w tym klimacie?
Jest tak silna jak zawsze. Myślę, że możemy się
zgodzić, że zawsze było tam mnóstwo niesamowitego
death i black metalu i oczywiście
najlepszy hard rock na ziemi. Patrząc jednak
na tradycyjny i klasyczny heavy metal, nie ma
tu za dużo zespołów grających w starym stylu.
To może być powiązane z tym, jak kurewsko
ciężko jest znaleźć wokalistę.
Jedną z najmocniejszych stron Fate's Hand
jest właśnie wokalista. Masz rację, że trudno
o kogoś dobrego w tym gatunku. Zgadzasz
się, że wokal jest jednym z najważniejszych
elementów heavy metalu, a może to głównie
praca gitar? Kto jest twoim ulubionym wokalistą
wszechczasów?
Jest ciężko, niewielu maniacs chce w tych czasach
śpiewać w taki sposób. Wielka szkoda.
Oczywiście, że wokal jest ważny. Każdy może
trochę pokrzyczeć, ale potrzeba prawdziwego
mężczyzny czy kobiety renesansu, żeby śpiewać
heavy metal. Cieszymy się, że mamy Denimala
u steru. Trudno jest przewyższyć Halforda.
Dickinson i Dio są na drugim miejscu.
Udało wam się osiągnąć idealne, klasyczne,
heavy metalowe brzmienie. Kto był waszą
największą inspiracją? I kim są twoi gitarowi
idole?
Dzięki, przyjacielu! Jest ich sporo, ale to głównie
Priest, Maiden, Ozzy, Mercyful Fate i
Accept. Z cięższych zespołów Destruction i
Bathory, ale trochę klasyki i muzyki folkowej
również na swój własny sposób wpłynęło na
powstawanie kawałków. Co do gitarzystów,
atak podwójnych gitar ponad wszystko! Moje
najlepsze typy to duety K.K/Glenn i Denner/Shermann.
Czy współpraca z Dying Victims Productions
była dla was przełomowa?
Zdecydowanie. Mają dobrą reputację, wydają
zabójczo dobre zespoły, a ich estetyka świetnie
wpasowuje się w klimat Fate's Hand. Nasz
wokalista Denimal pracował z Dying Victims
w przeszłości i nam ich polecił.
Produkcja waszego EP jest bardzo dobra,
brzmi wyśmienicie. Ile zajęło wam nagranie i
mix? Opowiedz coś o całym procesie.
Dzięki, nagrywaliśmy muzykę przez kilka tygodni
w moim domowym studio World Tree
Forge i u kumpla na zachód od Brisbane. Denimal
sam nagrał swoje wokale i zmiksował je
z gościem, z którym w przeszłości odwalił kawał
dobrej roboty w Against the Grain Studio
we wschodniej Australii. Mix i mastering
również odbywał się w domowych warunkach
i zajął kilka tygodni. Biorąc pod uwagę muzyczny
kontekst, nasz plan zakładał, by nie
zbaczać zbyt daleko od utartej ścieżki produkcyjnej.
Posłuchaj metalu z lat 80. - to powinno
być oczywiste, że już wtedy produkcja stała na
wysokim poziomie. Jak to mówią, jeśli coś
działa, nie próbuj tego na siłę naprawiać.
Pomimo zainteresowania tradycyjnym
heavy, w waszych kawałkach słychać też
odrobinę nowoczesności. Myślisz, że zespoły
grające dziś taką muzykę powinny sztywno
trzymać się tradycji czy starać się dodawać
coś nowego?
W stu procentach powinny coś dodawać.
Oczywiście w granicach rozsądku. A czy
wyjdzie to znośnie czy nie, to już inna historia.
Jest wystarczająco dużo gości grających powtarzalne,
nieoryginalne gówno, więc trzeba
umieć zaryzykować.
Co myślicie o kondycji współczesnego heavy
metalu? Macie ulubione, współczesne zespoły?
Jest mnóstwo nowych kapel, które odwalają
kawał dobrej roboty. I to niesamowite widzieć
wiele legendarnych zespołów, które wciąż grają
trasy. Dziś Significant Point, Crystal Viper,
Vulture, Warrior Path, Glacier i Midnight
Spell poważnie kopią tyłki.
Nie udzielacie się w social mediach, mam na
myśli na przykład fanpage na Facebooku.
Czekacie na odpowiedni moment, a może
macie inny pomysł na promocję? Chcecie zostać
w undergroundzie?
Niedawno założyliśmy profil zespołu na Instagramie,
żeby pomóc wzbudzić zainteresowanie
związane z wydaniem EP-ki. To na razie chyba
wszystko. Bycie w undergroundzie czy nie, nie
ma dla nas znaczenia. Gdy już wypuścisz muzykę,
reszta jest w rękach innych.
Jakie macie plany na przyszłość? Są zespoły,
z którymi marzycie, by zagrać na jednej scenie?
Jesteśmy bardzo zajęci. Obecnie pracujemy
nad pierwszą płytą długogrającą "Steel, Fire
and Ice". Demówki brzmią wystarczająco ciężko.
Jeszcze nie rozpoczęliśmy występów na żywo,
ale będziemy otwarci na wszystkie zespoły
NWOTHM, które się do nas odezwą. Z tego
miejsca zaczniemy. Myślę, że będziemy pasować
też do cięższych klimatów. Zobaczymy, co
przyniesie następny rok. Walczcie z honorem,
wojownicy! Cheers!
Iga Gromska
Foto: Fate’s Hand
34
FATE’S HAND
Epilog
Rok 2003. Polski heavy metal wg wielu najlepsze lata ma już dawno
za sobą. Co prawda Grzegorz Kupczyk wciąż śpiewa w Turbo, promując
niedawny, ciepło przyjęty choć kontrowersyjny "Awatar" a Roman
Kostrzewski nadal gra koncerty z Piotrem Luczykiem pod wspólną nazwą
Kat, ale… mówi się, że to nie to samo i że klasyczne granie ustąpiło miejsca
nowoczesnym brzmieniom, które podstępnie wdzierają się do metalowego,
Polskiego świata. Jednak gdzieś w podziemiu, stary, dobry heavy
metal wciąż żyje i ten kto go smakuje, wydaje się mieć powody do zadowolenia.
Prócz nazw takich jak Chainsaw, Dragon's Eye, Sonhellion czy
Sorcerer, jedna zapowiada się wybitnie… Miecz Wikinga. Tak, nazwa może
budzić drwiący uśmieszek, ale tylko dopóki nie popłyną pierwsze
dźwięki ich muzyki. Muzyki, w którą ciężko uwierzyć, bo brzmi raczej jak
wykopana z jakichś bezkresnych archiwów z lat 80-tych, niżeli produkcja
nowego, dopiero co zaczynającego zespołu. Miecz wydaje kapitalne demo
"Heavy Metal" a chwilę później debiutancki album "Grona Gniewu". Wydawać
by się mogło, że rodzimy heavy metal właśnie doczekał się lidera,
który ma możliwość pociągnąć zjawisko Nowej Fali Polskiego Heavy Metalu…
Rok 2021. Kupczyk już od dawna nie śpiewa w Turbo, są dwa Katy
a Luczyk Kostrzewskiego nienawidzi, są również dwa TSA… Nie ma za to
ani jednego Miecza Wikinga. Jednak w błędzie są ci, którzy uważają, że
nikt o takim zespole już nie pamięta. Otóż, pamięta, cała rzesza fanów i
maniaków, dla których Miecz to zespół już wręcz kultowy, choć na "Gronach
Gniewu" ich dyskografia została zamknięta. Ale czy na pewno? Dzięki
Ossuary Records ta historia, zdawać by się mogło, że definitywnie zakończona,
doczekała się jeszcze efektownego epilogu. Nie powiem, dla
mnie osobiście, to jedno z największych wydarzeń tego roku, które przywołało
wspaniałe wspomnienia i sprawiło, że moje metalowe serducho załomotało
z siłą potężnego dzwonu. Mimo iż "Grona Gniewu" posiadałem
w zasadzie od momentu ich premiery, to możliwość trzymania w swoich
rękach elegancko wydanej reedycji tej płyty, wzbogaconej o bonusowy
dysk, to wspaniała rzecz. Nie będę ściemniał: Miecz Wikinga to mega ważna
kapela w moim życiu. Dlatego zaszczytem była możliwość porozmawiania
z muzykami tego składu - zwykle o historii ale też o teraźniejszości.
HMP: Cześć! Szczerze mówiąc, to raczej nie
spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek
będę mógł z Wami porozmawiać na łamach
Heavy Metal Pages… Spotykamy się oczywiście
ze względu na reedycję płyty "Grona
Gniewu", która po 17 latach doczekała się
wydania z prawdziwego zdarzenia. Opowiecie
mi jak doszło do tego że finalnie debiutancki
długograj Miecza Wikinga będzie ponownie
dostępny?
Dariusz Łucyszyn: Niewątpliwie jest to
ogromne wyróżnienie. Kiedy po 17 latach od
nagrania tego materiału ktoś dzwoni i mówi
"chcemy Wam to porządnie wydać" możesz
pomyśleć, że to żart, albo poczuć dumę, że
ktoś jeszcze pamięta i chce, aby materiał w
godnej szacie znalazł się na półkach oddanych
fanów. Wszystko dzięki ekipie z Ossuary Records,
ogromny nakład pracy, profesjonalizm i
prawdziwa miłość do muzyki metalowej.
Płyta ukazała się w dwóch wersjach - standardowej
oraz deluxe, która zawiera tajemniczy,
dodatkowy krążek z nigdy dotąd niepublikowanym
materiałem. Opowiesz coś więcej
na temat tego bonusowego dysku? Z jakiego
okresu jest to materiał?
Dariusz Łucyszyn: Skoro nadarzyła się taka
możliwość, postanowiliśmy uhonorować słuchaczy
dodatkowym materiałem. Kilka numerów
z początku działalności Miecza, nagrywane
na sprzęcie z tamtych czasów no i z uchwyconym
młodzieńczym zapałem świeżo powstałej
kapeli. Na gitarze grał Rafał Nowak, którego
krótko po tym zastąpił Skazi.
Powiedz mi jak to było, że ze zbioru tych
wszystkich demówek, w oficjalnym obiegu
był tylko numer "Karmazyn"? Nie publikowaliście
tego ze względu na jakość czy stoi za
tym jeszcze inna historia?
Maciej Łucyszyn: Było tylko to jedno czteroutworowe
demo "Heavy Metal" oraz pełny
materiał "Grona Gniewu". W zasadzie bonusowy
dysk do remastera to tylko i wyłącznie
zapis próby z pierwszym gitarzystą, który miał
służyć za materiał poglądowy dla jego następcy.
To nagranie nigdy nie miało ujrzeć światła
dziennego, zarówno ze względu na jakość jak i
liczne potknięcia. To cud, że nasz przyjaciel
zespołu zgrał to dawno temu z kasety na CD
i przetrwało to do dnia dzisiejszego. Jakość była
straszna, a efekt końcowy jest wyłącznie zasługą
pewnego czarodzieja współpracującego z
Ossuary Records, który to gruntownie wyczyścił
w studio i doprowadził do obecnego stanu.
Dlaczego "Karmazyn"? był chyba najbardziej
żywiołowym z dotychczasowych numerów.
Nowy gitarzysta to powiew świeżości,
nowe pomysły i motywacja do działania. Nie
narzekaliśmy wtedy na brak weny twórczej,
wręcz przeciwnie. Myślę obecnie, że zbyt wiele
bardzo dobrych utworów/riffów przepadło wówczas
ustępując miejsca nowym. (Tu małe
sprostowanie - pytając o "Karmazyn" miałem
na myśli dokładnie tę wersję która trafiła aktualnie
na bonusowy dysk - utwór jako mp3 był
w internetowym obiegu, ale możliwe że panowie
po tylu latach po prostu o tym fakcie zapomnieli
i Darek odpowiedział na nie nieco wymijająco
- przyp. red.)
No właśnie. Numery o których rozmawiamy
to rzeczy które powstały na kilka lat przed
nagraniem demówki i "Gron Gniewu". Dlaczego
więc takie dobre strzały jak "Subtelny
Skowyt" czy "Samotny Dom" nie znalazły się
w repertuarze debiutanckiej płyty?
Marcin Łucyszyn: Próby nagrania "Subtelnego
skowytu" były podjęte podczas sesji "Gron
Gniewu". Jednak coś tam nie wyszło i finalnie
nie pojawił się. Co do reszty to robiliśmy sprawnie
nowe numery i te wcześniejsze nie przeszły
selekcji. Nie pamiętam dokładnie ale pewnie
założyliśmy, że umieścimy je na drugiej
płycie.
Robert Skaza: W skrócie, nie było kasy na to
by dłużej siedzieć w studio. Wybraliśmy numery,
z których byliśmy w tamtym czasie najbardziej
zadowoleni. Jednak przyznam, że bardzo
lubię "Subtelny Skowyt" i trochę żałuję, że
nie znalazł się na "Gronach Gniewu".
Maciej Łucyszyn: Utwory o których mowa,
były bardzo różnorodne i nacechowane dużym
indywidualizmem. Pochodziły z okresów różnych
fascynacji muzycznych każdego z nas i
są ich odzwierciedleniem co myślę słychać...
Nie było tu tyle wspólnych wpływów i wzajemnego
wkładu jak w przypadku materiału na
"Grona...", co było pewnie jednym z kryteriów
selekcji.
Demówka jak i "Grona Gniewu" spotkały
się z niezwykle ciepłym przyjęciem fanów.
Dlaczego finalnie Miecz Wikinga nie poszedł
za ciosem i drugi album nigdy nie został
zarejestrowany?
Robert Skaza: Materiału mieliśmy wystarczająco.
Myślę, że każdy z nas boleje, że nie doszło
do wydania drugiej płytki. Sporo dobrych
numerów przepadło. Złożyły się na to różne
czynniki, jednak głównym była kasa. Nie mieliśmy
stabilizacji finansowej by konkretnie zainwestować
w produkcję, a na horyzoncie pojawiały
się już wyzwania dorosłego człowieka,
np. własne mieszkanie, założenie rodziny itd.
Potem Miecz Wikinga przestał istnieć i
zmieniliście nazwę i powstała Harpia, której
repertuar, choć ze znajomym vibe, był jednak
znacznie nowocześniejszy niż klasyczne
heavy metalowe granie. Po trzy-utworowej
EP-ce, Harpia zakończyła swoją działalność.
Pamiętasz jak potoczyły się Wasze losy?
Dlaczego wszystko skończyło się, z perspektywy
fanów, dość nagle?
Robert Skaza: Zaczęliśmy nieco rozmijać się
muzycznie, pojawiły się problemy z czasem w
związku ze wspomnianym powyżej "dorosłym
życiem". Po drodze jakoś siadł entuzjazm i
mamy gotową receptę na rozstanie. Bez kłótni
i "kwasów" - po prostu dojrzała decyzja.
Z tego co wiem, daliście się namówić na
36 MIECZ WIKINGA
reedycję, ale powrót na scenę to raczej
zamknięty temat?
Robert Skaza: Tak, to już niewykonalne.
Powiesz coś więcej? Chodzi o "strefę komfortu"
czy po prostu ciężko byłoby Wam wykrzesać
z siebie tyle entuzjazmu żeby wrócić do
młodzieńczych lat i tego, powiedzmy, specyficznego
repertuaru? Pytam trochę z dziennikarskiej
ciekawości, a trochę jako fan, który
wraz z innymi chciałby na fali tej wspaniałej
reedycji przeżyć choć raz, koncertowe uniesienie
(śmiech).
Robert Skaza: Zamieniliśmy gitary na łuki i
topory (śmiech!). A tak całkiem serio, do pewnych
spraw już nie da się wrócić, mimo, że
mamy dobre relacje to na "mieczowe" granie
nie ma szans. Dlatego swego czasu zespół zakończył
działalność. Coś się wypaliło, podjęliśmy
dojrzałą decyzję, której trzymamy się do
dziś.
Marcin Łucyszyn: Miecz Wikinga to czterech
ludzi. Każdy z nas ma na to nieco inne
spojrzenie. Aktywna muzycznie jest połowa
zespołu. Obecna sytuacja nie daje szans na
powrót. W tej chwili najbardziej optymistycznym
i dającym nadzieję jest fakt, że czterech
oryginalnych członków Miecz Wikinga wciąż
żyje (śmiech).
Ok, niech Wam będzie! To porozmawiajmy
w takim razie trochę o zawartości odświeżonej
wersji "Gron Gniewu", bo przecież to
jest główny przedmiot naszych dzisiejszych
rozważań... Pamiętam, że kiedy w 2004 roku
nabyłem oryginalne wydanie albumu, byłem
trochę rozczarowany otwieraczem: "Tron
Szyderczych Prawd", jakkolwiek był świetnym
numerem, sprawdzał się w roli "jedynki"
nieco gorzej niż następujący po nim, "Żelazne
Miraże". Dlaczego wówczas zdecydowaliście
się na taki zabieg? Nie chcieliście otwierać
albumu w ten sam sposób co wcześniejszej
demówki?
Dariusz Łucyszyn: Chyba nigdy nie postrzegaliśmy
siebie jako stricte power metalowej formacji,
a zdaje się, że "Melanże" są tak klasyfikowane?
(czy ja wiem, jak już to bliżej im
chyba do speed metalu… - przyp. red.) Każdy
numer miał dla nas ogromne znaczenie i byliśmy
go w stu procentach pewni, więc kolejność
utworów na krążku nie była już taka
Foto: Miecz Wikinga
Foto: Miecz Wikinga
istotna.
Część z utworów z "Gron Gniewu" była
znana przede wszystkim z raczkującego
wtedy internetu, do którego wrzuciliście 4 nagrania
demo, które składały się na repertuar
pierwszego Waszego wydawnictwa, "Heavy
Metal"...
Dariusz Łucyszyn: Faktycznie działo się sporo
w show-biznesie wtedy. My z głowami w
chmurach i to w latach 80., a tu ktoś wymaga
od nas strony w necie, aktualizacji, wektorowego
logo itd. Gdyby nie serdeczni znajomi
nam tego nie ogarnęli... Chcieliśmy tylko grać,
grać i grać, a reszta tego była poza nami. Z jednej
strony rozumieliśmy to całe zwiększanie
zasięgów, promocję, ale z drugiej chyba nigdy
nie było nam to do szczęścia potrzebne. W
2003r. myśleliśmy, że Internet to miejsce gdzie
laski zostają na noc żeby nie dojeżdżać codziennie
do szkoły. (śmiech) Urządzają "pidżama
party" i... Dopiero wchodziliśmy w świat Internetu
i to chyba z lekkim przymusem. Nie mieliśmy
kontaktów, wiedzy, gdzie, co i jak, choć
marzenia o wydawaniu płyty nakręcały. To faktycznie
dziwne czasy bo oprócz tego, że kapela
musiała dobrze grać, mieć to coś, to jeszcze
zaczęto wymagać znajomości Internetu.
(śmiech)
Album zamyka rewelacyjna "Husaria Lepszego
Stworzenia", czyli numer, który bez
krzty zadęcia i wycierania sobie mordy patriotyczną
symboliką, opowiada o pogromie
Szwedów przez Polską jazdę konną. Zresztą,
te 17 lat temu metalowe kawałki z Husarią w
tle były na porządku dziennym, wystarczy
wspomnieć chociażby "Metalową Husaryę"
Sorcerera. Wydaje mi się, że w dzisiejszych
czasach, gdzie patriotyzm to nieco drażliwy
temat, zwłaszcza w metalu, nie byłoby już
tak łatwo. Jak myślisz, po czyjej stronie leży
wina? Winni są nasi obecni patrioci w kominiarkach
i z racami w rękach, czy może zespoły
pokroju Sabaton, które takie tematy podały
w uproszczonej, nieco mainstreamowej
formie?
Robert Skaza: Taki to już czas. Mamy jakieś
grupki pseudo-patriotów w kominiarkach, a z
drugiej strony ekipę, która tylko czeka by zrobić
z ich wybryków aferę na cały świat. Poza
tym, jeśli ktoś (zespół, polityk) co chwilę odwołuje
się do patriotyzmu w sposób nas drażniący,
krzykliwy, "jarmarczny", to nie znaczy,
że powinniśmy przenosić niechęć do polskości
i kultywowania tożsamości narodowej jako
takiej. A niestety obserwuję takie reakcje
wśród wydawałoby się rozumnych ludzi. To
smutne i niepokojące. Ludziska ogólnie nie potrafią
na dłuższą metę wypośrodkować i wciąż
odbijają się od bandy do bandy, a przecież żadna
skrajność nie jest dobra, tego uczy nas historia.
Dariusz Łucyszyn: Każdy z nas kocha i szanuje
historię naszej ojczyzny. Numery o takiej
tematyce są też wśród kanonu muzyki metalowej.
Może bez przesadnego zadęcia, ale mieliśmy
potrzebę zaznaczenia swojego oddania
dla sprawy, pokazania, że jesteśmy świadomi i
dumni z naszej historii. Oczywiście cieszymy
się, że Sabaton podłapał temat, a tak naprawdę
to bardzo miłe, że ktoś jeszcze w świecie
zna nasze losy i chce o nich opowiadać z metalową
nutą w tle. My dla odmiany uwielbiamy
skandynawskich wojowników.
Powiedz mi, czy nie myśleliście żeby do reedycji
dołączyć również wspomniane demo z
2003 roku? Jakiś czas temu odświeżyłem ten
MIECZ WIKINGA 37
Fo
materiał i wciąż brzmi rewelacyjnie!
Robert Skaza: Początkowo był taki zamysł,
ale potem doszliśmy do wniosku, że nie ma
sensu dublować materiału, który i tak znalazł
się na "Gronach...".
Dariusz Łucyszyn: Cóż, to pewnie miał być
materiał dla nas, pierwsza sesja itd., ale jak
każdy młody zespół chcieliśmy się podzielić
naszą muzyką ze znajomymi oraz ludźmi, którzy
przychodzili na koncerty. Nie było wielkiego
ciśnienia bo na horyzoncie już pojawiał się
pomysł na prawdziwą płytę.
Nie ma co ukrywać, że debiut, mam na myśli
"Grona Gniewu", został wydany w dość prostej,
chałupniczej formie - CD-r z naklejoną
etykietą oraz wkładką bez tekstów. Nie było
szans w tamtych czasach żeby zaopiekowała
się Wami jakaś sensowna wytwórnia?
Robert Skaza: Małe sprostowanie, na "Gronach..."
były teksty! Szanse pewnie były, ale
mechanizm "podłączenia się" pod wytwórnię
to grubsza sprawa. Wtedy nie działały wydawnictwa
pasjonatów w rodzaju Ossuary Records,
z którymi można się po ludzku dogadać.
Poza tym chyba nie mieliśmy do tego głowy,
chcieliśmy po prostu grać.
Tak czy inaczej, pierwsze wydanie albumu to
coś na kształt rodzimego Świętego Graala -
wiem także, że sporo maniaków z zagranicy
poluje na tę płytę. Czy tegoroczną reedycję
traktujecie jako coś na kształt rekompensaty
dla fanów, którzy wciąż pamiętają Miecz
Wikinga? Założę się że wielu z nich odetchnęło
z ulgą, mając w perspektywie możliwość
zakupu oryginalnego, eleganckiego wydania i
odpalenia tłoczonej płyty bez obawy o uszkodzenie
nośnika (śmiech).
Robert Skaza: To gratka nie tylko dla fanów,
ale i dla nas. W końcu wydanie na sto procent,
gdzie nic nie kuleje!
Jestem pewien że przy okazji reedycji, mieliście
okazję posłuchać tego materiału raz jeszcze.
Jakie mieliście odczucia, jakie były Wasze
reakcje? Wiem że jesteście teraz na zupełnie
innym etapie życia i zainteresowań
muzycznych, ale czy po latach jesteście dumni
z tego co wtedy razem stworzyliście?
Robert Skaza: Myślę, że wszyscy z przyjemnością
powróciliśmy do tych dźwięków.
Maciej Łucyszyn: Musieliśmy trochę od tego
odpocząć, nabrać dystansu. Z
biegiem lat wykopany z czeluści
domowego przybytku materiał
cieszy bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej. Jesteśmy
dumni z tego co wtedy i przy
takich możliwościach udało się
nam wspólnie uzyskać
Wiem, że po latach, odeszliście
trochę od heavy metalowych
brzmień. Jednak zastanawia
mnie czy zdarza Wam
się cały czas odpalić takie "The
Number Of The Beast", "Under
Jolly Roger" czy "Oddech
Wymarłych Światów"?
Robert Skaza: Każdy musiałby
wypowiedzieć się z osobna. Ja
np. do Ironów nie wracam, ale
Kaciora i Runningów czasem
z przyjemnością odpalę.
Dariusz Łucyszyn: Raczej nie.
(śmiech) Współczesna scena
metalowa bardziej mi odpowiada.
Klasyka pozostaje klasyką i
tego się trzymajmy.
Współczesna scena metalowa
powiadasz… No dobra, to
przyznaj się co tam w Twoich
głośnikach gości ostatnio najczęściej?
Dariusz Łucyszyn: Alice in
Chains, Bleed From Within, Sylosis, Lamb
Of God...
Foto: Miecz Wikinga
Tak swoją drogą, Wasi wierni kompani z
tamtych lat, czyli Chainsaw, wciąż dzielnie
niosą płomień. Trzymacie kontakt z Maxxem
i spółką? Wspominacie stare czasy i
"rzucanie bigosem po ścianach"? (śmiech)
Robert Skaza: Mamy kontakt. Na pewno
rzadszy niż kiedyś, ale jak tylko spotykamy się
albo klikamy na czacie to wspomnienia z "grubych"
imprez od razu wychodzą, nawet jeśli
powinny na zawsze pozostać w czeluściach
niepamięci (śmiech).
Dariusz Łucyszyn: Jak Chainsaw gra jakąś
sztukę to zazwyczaj odwiedzamy Bydgoszcz.
Zawsze jest chwila na pośmianie się, wspominanie
dawnych czasów. Na zawsze już pozostaną
naszymi "starszymi" braćmi. Chyba
gdzieś w gwiazdach było zapisane, że nasze
drogi mają się przeciąć. Maxx i spółka to konkretni
ludzie z pasją. Szkoda tylko, że nie poszliśmy
w ich ślady w kwestii nagrywania płyt
(śmiech). Historia Miecza i Chainsaw ma
wspólny pierwiastek. Witek Olejniczak... czego
bym tu nie napisał zawsze będzie za mało.
Najlepszy menadżer pod słońcem.
Wiem że w większości gadamy tu o starych
czasach, ale z tego co zdążyłem podejrzeć, to
cały czas jesteście związani z muzyką. Co
porabiacie? Gdzie gracie? Nie traktujcie
mnie jak zatwardziałego metalowca, ale czy
powinienem tego posłuchać? (śmiech)
Marcin Łucyszyn: Ja obecnie działam w poprockowym
projekcie Arthouse. Wcześniej po
rozpadzie Miecza Wikinga i Harpii, wraz ze
Smokiem funkcjonowaliśmy z powodzeniem
w grunge'owym składzie Minnesota.
Robert Skaza: Ja od czasu do czasu bawię się
w homerecordingi w klimatach rockowych i
metalowych - możesz sprawdzić takie projekty
jak Razor Squad czy Molecular Acid.
No dobra, "Grona Gniewu" są ponownie
dostępne na rynku, fani ekscytują się jak za
dawnych lat. Normalnie spytał bym się Was
o kolejny etap tego działania, ale te aspekty
już sobie wyjaśniliśmy. Nie pozostaje mi nic
innego jak poprosić Ciebie o słowo do Waszych
fanów, których jak się okazuje, wciąż
macie naprawdę wielu!
Dariusz Łucyszyn: Dzięki za rozmowę, pozdrowienia
dla Wszystkich!
Marcin Jakub
Foto: www.saymoon.art.pl
38
MIECZ WIKINGA
Soundtrack do horroru
Duński Witch Cross to jedna z tych kapel, która nawet jeśli milczy przez
długi okres czasu, jest w stanie dostarczyć fanom dokładnie to czego potrzebują -
stylowy, bezkompromisowy metal najwyższej próby. Gitarzysta formacji, Mike
Koch to człowiek którego wiara wydaje się być niezłomna a entuzjazm, wręcz
zaraźliwy. Pogadaliśmy trochę o ich najnowszym dziele, znakomitym "Angel of
Death" a Mike zdradził trochę ciekawych detali dotyczących aktualnej kondycji
formacji.
HMP: Cześć Mike, jak się masz? Przede
wszystkim, chciałem pogratulować Ci wspaniałej
płyty! Zrobiliście to cholernie stylowo!
Mike Koch: Cześć, wszystko ok. Dzięki za te
słowa, to miłe. Jesteśmy mega dumni z tej płyty
i szczerze mówiąc, bardzo szczęśliwi z każdej,
pozytywnej recenzji, zwłaszcza że jest ich naprawdę
dużo.
Wiesz, nawet jeśli jestem bardzo rad z tego że
w końcu wypuściliście nowy album, to muszę
przyznać że zabrało Wam to naprawdę duuuuuużooo
czasu. Powiedz mi, co się działo
przez te 8 lat? Wiem że sesja nagraniowa trochę
się wydłużyła….
Naprawdę chcieliśmy wypuścić ten album
wcześniej, ale czas po prostu wyślizgiwał nam
się z rąk… Kiedy już byliśmy gotowi ze wszystkim
nagle wybuchła epidemia koronawirusa.
W międzyczasie zmieniliśmy jeszcze perkusistę
i po prostu chcieliśmy być pewni, że to właściwa
osoba na właściwym miejscu. I tak z Jesperem
za bębnami jesteśmy zespołem, który stał
się bardziej dynamiczny, bardziej energiczny,
chcieliśmy to też pokazać na nagraniach. I w
ten sposób musieliśmy przearanżować cały materiał,
dopisać jeszcze kilka nowych numerów...
Dobra, to pogadajmy teraz o zawartości
"Angel of Death". Szczerze mówiąc, jeśli ktoś
puścił by mi tę płytę bez żadnych introdukcji,
pomyślałbym że to jakieś kawałki z epoki
które dopiero teraz ujrzały światło dzienne.
Ten Wasz sound i produkcja… Tak miało
być? Oldschoolowo i surowo, jak w latach 80-
tych?
Tak, naprawdę chcieliśmy żeby album brzmiał
surowo i energicznie, ale muszę przyznać, że
nie chodziło nam o typowy sound z lat 80-tych.
Pracowaliśmy z niesamowitym facetem, Mikem
Exeterem, który to wszystko miksował i
gość zrobił niesamowitą robotę, te kawałki brzmią
naprawdę fantastycznie!
Muszę przyznać, że to dość nietypowe, bo
akurat te wszystkie powracające bandy z lat
80-tych starają się raczej zabrzmieć bardziej
nowocześnie, w przeciwieństwie do młodych
kapel, które starają się oddać hołd starym czasom...
No tak. Wiesz, wierzymy że kapela powinna
brzmieć tak na płycie, aby dało się to potem
odtworzyć na koncercie, więc raczej daliśmy
sobie spokój z superprodukcjami, wiesz, bez
zbędnych nakładek, efektów, sampli, jak to
wiele kapel ma w zwyczaju robić. Zawsze staraliśmy
się, żeby kawałki żyły własnym życiem, a
numery z nowego albumu są w większości dość
mroczne i z epickim klimatem....
Fajnie że to zauważyłeś, bo to nie jest dzieło
przypadku. Zawsze tworzymy kompletną wizję
albumu, w tym utworu, który ma za zadanie
ustawić słuchacza na pełne doznanie. I tak jak
mówisz, "Angel of Death" to świetny numer żeby
wprowadzić słuchacza w klimat albumu.
Z kolei następny kawałek, "Marauders", to
mroczny i klimatyczny numer, zapewne przez
te subtelne klawisze w podkładzie. W sumie,
nieźle nadawałby się jako część soundtracku
do jakiegoś horroru!
Tak, to dość ciężki numer, z fajnym akustycznym
intro, zanim ten posuwisty beat wejdzie
na dobre. W sumie widziałem sporo recenzji w
których pisano o klawiszach, ale prawda jest
taka że te spokojniejsze dźwięki, zrobiliśmy za
pomocą wokali i gitar, bo nie mamy na pokładzie
klawiszowca.
Moim ulubionym numerem na tej płycie jest
"Phoenix Fire" - znów: świetny klimat, wspaniały
riff no i chwytliwy refren!
No cóż, "Phoenix Fire" to kawałek, który gramy
od lat na koncertach i ludzie go uwielbiają!
Więc jasne było że musi wejść na płytę i dodatkowo
musimy zrobić do niego klip. Kawałek faktycznie
kopie dupsko, ma świetny refren, zgadzam
się z Tobą!
Wiesz co? Jak sobie myślę tak ogólnie o Waszej
płycie i tym specyficznym klimacie, wciąż
kołatają się wokół dwie nazwy: Mercyful
Fate i… Angel Witch. Nawet Kevin Moore
śpiewa czasem jak jego imiennik, Heybourne...
No, trafiłeś w dychę. Angel Witch to mój ulubiony
band z lat 80-tych. Graliśmy z nimi kiedyś
na festiwalu w Holandii, a podczas Keep It
True zagraliśmy nawet ich cover. Co do Mercyful
Fate, cóż, wiadomo, że to wielka inspiracja
dla wielu kapel, zwłaszcza tych z Danii, więc
jasne, na pewno znajdziesz w naszych kawałkach
trochę Kinga, Hanka, Timiego, Kima
czy Dennera.
Słuchaj, mamy rok 2021. Zawsze zastanawiam
się, jak to jest z tymi wszystkimi kapelami
które zaczynały w latach 80-tych. Przez 40
lat zmieniło się przecież tak wiele! Scena nie
jest taka sama. Jak odnajdujesz się w otaczającej
nas teraźniejszości?
Przeżywamy wspaniały okres. Nagrywamy muzykę
i gramy koncerty dla nowej publiczności.
Wsparcie, które otrzymujemy jest nieprawdopodobne
i sprawia, że wciąż pracujemy nad
tym żeby być coraz lepsi. Poczekaj aż usłyszysz
nasz następny album!
Śledzisz czasem doniesienia z nowej sceny
metalowej? Są jakieś młode kapele na które
masz oko?
Hmmm… Toledo Steel. Lucifer's Hammer
czy Defecto są niesamowici, więc koniecznie
ich sprawdź! Ah, oczywiście Marta i jej Crystal
Viper!
Jeśli pozwolisz, chciałem jeszcze na chwilę
wrócić do roku 2011, kiedy Witch Cross znów
zaczął grać. Pamiętasz kiedy zacząłeś myśleć
o wskrzeszeniu zespołu i kolejnych aktywnościach
kapeli?
Tak, to było trochę dziwne, wiesz to całe zainteresowanie
wokół kapeli, wydanie starego
albumu i demówek, które zaowocowało wywiadem
dla Snake Pit i naszym występem na
Keep It True 2012. Dużo rzeczy się wtedy wydarzyło,
a my po prostu na to pozwoliliśmy,
poszliśmy z nurtem. Mieliśmy jeden nowy numer
i zdecydowaliśmy się go zagrać na festiwalu,
a potem zdecydowaliśmy się na nagranie
nowej płyty, która miała być uzupełnieniem tego
comebacku.
Witch Cross A.D. 2021 nagrał świetny album,
który, tak mi sie wydaje, pozwala Wam
optymistycznie patrzeć w przyszłość. Czego
mogę Wam życzyć na najbliższe lata?
Cóż, mamy nadzieję wrócić na scenę i znowu
coś pograć w 2022r. Tak samo chcemy zacząć
pracę nad następną płytą, tak aby znów nie minęło
8 lat! (śmiech)
Mike, dzięki za wywiad. Ostatnie słowo do
Polskich fanów należy do Ciebie.
Bardzo Ci dziękuje za ten wywiad. A Polskim
fanom chciałem przekazać, że bardzo chcielibyśmy
zagrać u Was jakiś koncert, więc szepnijcie
słówko tu i tam i może niebawem się zobaczymy!
Marcin Jakub
Tak jak Ci powiedziałem na początku, Wasz
nowy album jest niezwykle stylowy - po krótkim
intro otrzymujemy dynamiczny, szybki
track tytułowy, który jest kapitalnym otwieraczem.
Po tym numerze mam wrażenie że każdy
już wie, z czym będzie miał do czynienia
słuchając pełnego albumu.
Foto: Brain Baden
WITCH CROSS
39
Jakie elementy death metalu możemy usłyszeć
na "Give Us Life"? Nie słucham death
metalu, a fajnie byłoby je wskazać czytelnikom.
Myślę, że utwór tytułowy, a także "Dark Descent",
zawierają wyraźne elementy death metalowe,
zwłaszcza riffy w zwrotkach. To z naszej
strony celowy zabieg. Chcieliśmy podążyć
w mrocznym i agresywnym kierunku.
Supportowanie Overkill uznałbym za spełnienie marzeń
Space Chaser gra thrash metal tak dobrze, że zasługuje na supportowanie
Overkill. Ten zespół powstał w drugiej dekadzie XXI wieku w Berlinie, czerpie garściami
z amerykańskiej klasyki thrashu, a jednak jego muzyka żyje własnym życiem,
jest witalna, świeża i porywająca. Co więcej, oni nie tylko wypadają fantastycznie
pod względem sonicznym, lecz również zdobywają międzynarodowe nagrody
za wizualną prezencję. Najnowszy album "Give Us Life" stanowi najlepszy
dowód, że nie brakuje im niczego, aby konkurować z bardziej rozpoznawalnymi
kapelami. Kto wie, może Space Chaser przejmie kiedyś pałeczkę po legendach niemieckiego
thrashu i to oni będą dumnie obchodzić swoje czterdziestolecie w 2051
roku?
HMP: Gratuluję nowego albumu "Give Us
Life". Jak się czujesz tuż przed jego premierą?
Czy to gorący okres?
Matthias Scheuerer: O tak, ostatnie trzy miesiące
mieliśmy wypełnione ważnymi terminami.
Czujemy się szczęśliwi i podekscytowani,
że nasz nowy album wreszcie się ukazuje a ludzie
pozytywnie na niego reagują.
amerykańska, zaś ze strony ojca niemiecka.
Zgodzę się jednak, że skojarzenia z Polską są
jak najbardziej uzasadnione.
Podobnie z nazwiskiem Waszego basisty Sebastiana
Kerlikowskiego. Sebastian jest imieniem
często spotykanym zarówno w Polsce,
jak i w Europie Zachodniej. Ale Kerlikowski
to już polskie.
Również nie wiem nic o rodzinnych związkach
Sebastiana z Polską.
Jak bardzo Overkill wpłynął na Waszą sekcję
instrumentalną? Wydaje mi się, że inspirują
Foto: Woody Woodsn
Uwaga, to pytanie będzie podchwytliwe.
Według książki Edwarda C. Banfield'a "The
Unheavenly City" (1970), przynależność
człowieka do klasy społecznej jest uwarunkowana
jego "horyzontem czasowym", tzn. im
dłuższa jest Twoja perspektywa czasowa,
tym wyższą klasę społeczną reprezentujesz.
Tymczasem, Space Chaser zwykł myśleć w
kategorii całych eonów - Wasze utwory dotyczą
plejady gwiazd z odległych galaktyk.
Czy czyni to Space Chaser w pewien sposób
zespołem bardziej dojrzałym od kapel thrashowych
zorientowanych na picie, np. Tankard?
Cóż, Siggi pisze teksty zarówno o pozytywnych,
jak i o mrocznych aspektach science-fiction.
Etap grania metalu o piciu oraz o imprezach
mamy już za sobą. Przestaliśmy to robić
na naszym drugim albumie "Dead Sun Rising"
(2016). Tylko kawałek "Antidote Order"
(z "Give Us Life") ma bardziej wyluzowane
liryki.
O co dokładnie chodziło Wam w następującym
zdaniu zamieszczonym w notce prasowej:
"nikt nie utrzymuje ducha ani brzmienia
gatunku żywymi tak jak berliński Space
Chaser"? Czy uważacie siebie za najlepszy
tradycyjno - thrash metalowy zespół z Niemiec
ostatniej dekady?
Notki prasowe bywają zbyt pretensjonalne, ale
i tak uważam, że świetnie gramy. A to, że jesteśmy
wciąż aktywni po dziesięciu latach od
powstania (zwłaszcza należąc do tak dużego
labelu jak Metal Blade Records) jest wspaniałe!
Zdecydowanie nie brakuje nam niczego w porównaniu
do innych niemieckich bądź zagranicznych
kapel.
Jest taki fragment w utworze "Give Us Life",
w którym spodziewałem się solówki gitarowej,
a zamiast niej usłyszałem bardzo silny
rytm. Zastanawiałem się, czy chcieliście to
tak zostawić po to, aby swobodnie bawić się
tym motywem podczas koncertów? Może
dopiero na żywo zaprezentujecie niespodziewane
solówki krążące wokół tego rytmicznego
fragmentu?
Ten numer będzie prawdziwym bangerem na
żywo. Nie sądzę, żebyśmy grali tam sola gitarowe.
Publiczność z pewnością będzie się przy
tym fajnie bawić. Nie możemy doczekać się
koncertowania.
40
Czy masz nadzieję na zdobycie wraz z "Give
Us Life" nowych fanów również poza Niemcami?
Działamy międzynarodowo za sprawą silnego
labela Metal Blade Records. Nasz nowy materiał
jest świetny, mamy wiele do zaoferowania,
także możemy konkurować z innymi
większymi zespołami.
Wasz wokalista Siegfried Rudzyński nie mógłby
bardziej przypominać Bobby'ego Blitz'a
Ellsworth'a (Overkill). Jego imię brzmi niemiecko
(Siegfriend to zlepienie słów oznaczających
zwycięstwo oraz ochronę bądź spokój),
ale jego nazwisko - bardzo polsko.
Cały czas czytamy o porównaniach z Bobbi'm
Blitzem (śmiech). Co za honor! Odnośnie jego
nazwiska - nie słyszałem, żeby miał on polskie
korzenie. Jego rodzina ze strony mamy jest
SPACE CHASER
Was zwłaszcza ostatnie albumy Overkill.
Overkill to wspaniały zespół, który wpłynął na
nas tak jak cała amerykańska scena thrash metalowa.
Osobiście jestem fanem zarówno ich
klasycznych pozycji, jak i tych nowszych, począwszy
od "Ironbound". Supportowanie ich
na trasie uznałbym za spełnienie marzeń.
Klasyczny thrash metal kojarzy się z latami
osiemdziesiątymi, ale "Horrorscope" wyszedł
już w kolejnej dekadzie, bo w 1991 roku.
A to właśnie "Horrorscope" uczynił mnie fanem
Overkill, dopiero w następnej kolejności
poznałem ich inne longplay'e.
Moim zdaniem harmonie rytmiczne zdecydowanie
wzmacniają przekaz albumu "Give
Us Life", ale czy nie zastanawialiście się podczas
komponowania nad tym, żeby nie przesadzać
z groovem?
Za dużo groove? Nie wydaje mi się. Zależało
nam, aby poszczególne kawałki wyraźnie różniły
się między sobą, ale akurat nikt nie martwił
się tym, że możemy zabrzmieć zbyt groove.
Niektórzy metalowcy lubią oceniać albumy
posługując się cyferkami. Jak oceniłbyś
"Watch the Skies!" (2014), "Dead Sun Rising"
(2016) i "Give Us Life" (2021) w skali od 1 do
6?
"Watch the Skies!" 3/6, "Dead Sun Rising"
4/6, "Give Us Life" 5/6. To proste. "Watch the
Skies!" to nasz debiut, pierwszy duży krok wydawniczy.
Spoglądając wstecz, zagrałbym na
nim inaczej, ale wtedy było to wspaniałym doświadczeniem.
"Dead Sun Rising" wyszło znacznie
lepiej i pod wieloma względami dojrzalej
(zwłaszcza komponowanie i produkcja). Wraz
z "Give Us Life" ponownie poczyniliśmy wielki
krok naprzód. Jestem niezmiernie usatysfakcjonowany.
Postawiłem piątkę zamiast szóstki,
bo mam nadzieję, że możemy to jeszcze w
przyszłości przebić. Damy z siebie wszystko!
Lubię Wasze video do "Remnants of Technology".
To bardziej film niż standardowy videoclip.
To zabawne, że się teleportujecie.
Ogólnie dobrze sobie radzicie jako aktorzy.
Dziewczynka z mandoliną na samym końcu
jest wesoła, ale roboty grające w rosyjską ruletkę
wręcz przeciwnie - straszą. Ten obraz
otrzymał aż cztery nagrody na Rome Music
Video Awards za: najlepszy make-up, najlepsze
kostiumy, najlepszą produkcję oraz ogólnie
za najlepsze rockowe video muzyczne.
O tak, to był mega projekt. Wszyscy czujemy
się dumni z efektu końcowego. Dziękuję za
uznanie. Lucas Fiederling z Peregrine Films
zaagażował całą ekipę w stworzenie fantastycznego
filmu. Cieszymy się, że otrzymaliśmy
wspomniane cztery nagrody. Rome Music Video
Awards to festival on-line, przyznający
nagrody co dwa miesiące.
"Antitode to Order" pokazuje jak gracie, ale
nie muzykę, lecz w Nintendo. Czy Nintendo
to odpowiednik Waszego "antidotum" a muzyka
"porządku"? A może po prostu rzecz
tyczy się nieposłuszeństwa?
Nie, ten kawałek opowiada po prostu o "thrash
metalu" - wiesz, o muzyce, fanach, scenie, jako
przeciwieństwo porządku. Nintendo jako tako
pasowało.
Za to video do "The Immortals" wypada chaotycznie.
Pozwól, że zapytam tylko, dlaczego
krew zamordowanych kosmitów ma barwę
czerwoną?
To prawda, wyszło chaotycznie. Kilka postaci
znanych z video "Remnants of Technology" tam
też się przewija. Oczywiście, nie wiadomo, czy
Foto: Joe Dilworth
krew kosmitów faktycznie jest czerwona, ale
zauważ, że nasi bohaterowie przypominają ludzi
również pod innymi względami...
Widziałem na YouTube jak coverowaliście
Iron Maiden "Aces High". To chyba niezbyt
oczywisty wybór na cover, bo Maidensi mają
kilka popularniejszych hitów. W każdym
razie, czy słyszałeś "The Writing On The
Wall"?
Zgadza się, coverowaliśmy "Aces High" na małym
festiwalu w Belgii (Toxic Waste Festival,
2016). Szalone show, fajna impreza. Słuchałem
"The Writing On The Wall" kilkakrotnie,
ostatnio wczoraj. Nie odpowiada mi w pełni
intro, ale poza nim Bruce Dickinson to totalna
moc a Adrian Smith zagrał tam pierwszorzędną
solówkę.
Czy zarekomendowałbyś jakieś fajne sklepy
z winylami turystom przyjeżdżającym do
Berlina (to pytanie ma drugie dno, bo niektórzy
mieszkańcy Berlina zrzędzą na turystów,
- przyp. red.)?
Na pewno poleciłbym Coretex Records w
Kreuzberg (dzielnica Berlina - przyp. red.) oraz
The Dodo Beach Record Store w Berlinie
Schöneberg. Kolekcjonerzy winyli zdecydowanie
powinni tam zajrzeć.
Jak często widujesz ludzi chodzących berlińskimi
ulicami w koszulkach Space Chaser?
Zdarza się, że ktoś nas rozpoznaje (jako członków
Space Chaser) na ulicy, na imprezach lub
na koncertach innych zespołów. Całkiem często
widzę osoby noszące nasze koszulki. To
fajne. Cieszymy się, że ludzie nas wspierają i
lubią okazywać to publicznie.
Wasze plany koncertowe?
Planujemy kilka gigów w Niemczech w ciągu
następnych miesięcy. Mam nadzieję, że wkrótce
będziemy mogli powiedzieć coś więcej.
O czym marzysz, oprócz supportawania
Overkill?
Ogólnie, mamy nadzieję, że wraz z wydaniem
"Give Us Life", poznamy wiele nowych miejsc
oraz ludzi podczas koncertowania. Trasa po
Stanach Zjednoczonych byłaby czymś absolutnie
fantastycznym. Chcemy grać tak dużo, jak
to możliwe.
Sam O'Black
Bez możliwości oddzielenia tego co jest prawdą a co fikcją
Vulture to pewna nikomu nieznana kapela, która wcale nie inspiruje się
horrorami. Nie no dobra, większość zapewne zna tę speed metalową kapelę z Niemiec,
która miała na swoim koncie naprawdę dobrze (w mojej subiektywnej ocenie)
brzmiące albumy, wraz z trochę niedocenianym "Ghastly Waves & Battered
Graves" na czele. O tym albumie w kontekście niedawno wydanego "Dealin' Death"
i o samym najnowszym albumie opowie nam basista zespołu, Andreas, znany też
jako A. Axetinctör. Również pogadamy trochę o grozie w kulturze wszelakiej, od
muzyki zespołu, przez filmy a na literaturze skończywszy. Nie przedłużając...
HMP: Cześć! Czy powiedzenie, że jesteście
kapelą, która uwielbia tworzyć muzykę inspirowaną
grozą (w obojętnie jakiej postaci) to
niedomówienie?
Andreas: Cześć! Mówienie, że my jesteśmy
tym jedynym zespołem to przesada. Szczególnie,
że historie grozy były inspiracją dla rocka
i heavy metalu od samego początku. Jednak
tak, uwielbiamy wchodzić głęboko w te tematy
i wprowadzać ich atmosferę do naszych utworów.
czymś, co definiuje uczucie i momentum danego
czasu, dźwiękowa migawka, że tak powiem
(śmiech). Tak więc moja obiektywna opinia
może się z czasem zmienić, jednak za parę lat
lub dekad ponownie z chęcią włączę ten album
i wrócę do lat 2018/2019.
Nie miałbyś nic przeciwko porównaniu procesu
tworzenia "Dealin' Death" do czasów, w
których pracowaliście nad poprzednim albumem?
Jaka była najbardziej oczywista zmiana,
którą zauważyliście podczas waszej pracy?
Największą zmianą było to, że proces pisania
był lepiej rozłożony w czasie. Kiedy wydawaliśmy
"Ghastly Waves...", to mieliśmy już trzy
gotowe utwory na "Dealin' Death". To pozwoliło
nam ostrożniej rozwijać pomysły, unikać
miałbyś porównać wasz "Dealin' Death" do
obu, to któremu albumowi byłoby bliżej?
Nie jest sekretem, że wczesne wydawnictwa
Dark Angel miały na nas ogromny wpływ, jednak
sądzę, że oba albumy miały naprawdę
różny "smak", jeżeli pozwolisz, że tak ujmę.
"Darkness Descends" jest brutalnym wpierdolem
od początku do końca. Jak całkowity
szaleniec, który łomem łupie Ci czaszkę.
"Dealin' Death" jednak jest trochę bardziej
delikatne. Najpierw wabi Cię różnymi zachętami,
nim wbije Ci nóż pomiędzy żebra
(śmiech). "Darkness Descends" wciąż jest
moim zdaniem niedoceniane. Każdy zna, ba, a
nawet pies każdego zna "Reign in Blood" lub
chociaż parę kawałków, ale tylko część z nich
wie o Dark Angel, szczególnie jeśli mówimy o
niedzielnych fanach muzyki ciężkiej. Sądzę, że
to po prostu kwestia tego, że "Reign in Blood"
jest bardziej dostępne oraz ogólnie łatwiej je
zapamiętać. Spróbuj zaśpiewać refren z "Reign
in Blood", kiedy będziesz zgonował na imprezie,
a potem zrób to samo z "Darkness Descends".
Oba nagrania są bardzo ważne, jednak
"Darkness Descends" jest trochę bliżej nas, ze
względu na jego mroczną atmosferę.
Czy spodziewaliście się, że "Ghastly Waves
& Battered Graves" będzie tak cholernie dobre?
Cieszę się, że się podobało (śmiech)! "Ghastly
Waves..." było dla nas naprawdę dziwnym
przypadkiem. Część zdawała się naprawdę lubić
ten album, inni niespecjalnie. Myśląc o
tym z pewnej perspektywy czasu, czujemy, że
na tym krążku za bardzo przekombinowaliśmy
i przesadziliśmy. Ponieważ okres, w którym pisaliśmy,
był napięty, nie byliśmy w stanie zająć
się niektórymi pomysłami na tyle długo, by
odpowiednio je zmaterializować. W taki sposób,
by uzyskać efekt, którego oczekiwaliśmy.
Czy jest coś, co byś zmienił na tej płycie?
Tak naprawdę to nie. Być może brzmienie mogłoby
mieć trochę mniej opóźnienia, niektóre
utwory mogłyby być tu i owdzie trochę przycięte,
jednak zasadniczo, dla mnie album jest
42 VULTURE
Foto: Lea Heindl
rzeczy, które nie działały na poprzednich albumach,
jak i pokazywać mocniej te, które się
sprawdziły. Poza tym współpraca w zespole
była bardziej dynamiczna, prowadziła do
świetnego wkładu wszystkich muzyków, ogólnie
rzecz biorąc był to bardzo kreatywny okres
pracy.
Czy ktoś w jakiś sposób pomylił wasz album
z "Darkness Descends"? Ja bym mógł, gdyby
ktoś użył pewnego skrótu. Wygląda troszkę,
jak wasz hołd dla Dark Angel. Swoją drogą,
czy powiedziałbyś, że "Darkness Descends"
był trochę w cieniu "Reign in Blood"? Jeśli
Zobaczyłem jedno zestawienie (choć już nie
pamiętam gdzie), że wasz kawałek "Malicious
Souls" brzmi podobnie do "Shotgun Justice"
Razora, jednak tego z Sheepdogiem. Nie
do końca jestem pewien tego po przesłuchaniu
reszty albumu, ale jest to całkiem możliwe.
Spotkałeś podobne porównanie? Zgodziłbyś
się z nim?
Oczywiście, że są takie porównania, takie jak
te w komentarzach na mediach społecznościowych
takich jak Youtube, Facebook czy innych.
Z jednej strony bycie porównanym do
dużych nazw w gatunku to komplement, z
drugiej, część z nich jest trochę przesadzona.
Wiele osób pisze, że słyszą dużo Venom w
Vulture, porównując nawet nas brzmieniowo i
nie mogę zrozumieć, dlaczego to robią.
"Gorgon" w pewien sposób jest podobne tematycznie
do waszego utworu "Tyrantula" z
poprzedniego albumu. W obu mamy potwora
oraz straszne otoczenie opisane w tekście.
Czy dodanie tego utworu było czymś w stylu:
"tak, musimy mieć ten motyw" czy raczej
było to: "tak, lubię ten motyw, dodajmy go"?
W pewien sposób masz rację, jednak sposób, w
który dotarliśmy do konkluzji były trochę inny.
Jeśli chodzi o "Gorgon" to mieliśmy ten
podstawowy pomysł utworu o Meduzie, więc
musieliśmy wybrać pasujący tytuł. Potem dodałem
tekst o raczej pechowym poprzedniku
Perseusza (śmiech). Jeśli chodzi o "Tyrantule",
to zarówno tytuł jak i tekst były ostatnimi
brakującymi kawałkami "Ghastly Waves...",
byliśmy totalnie bez pomysłów, więc nie
mieliśmy tematu lub czegokolwiek. Podczas
drogi na jakiś koncert zaproponowałem tytuł i
historię o jakimś kurewsko dużym pająku.
Wciąż jestem dumny z momentu szczytowego
tego utworu.
Czy wolałbyś się spotkać z meduzą czy z
rekinem (mając chwilę na przygotowanie się
przed kontaktem)?
Zależy od gatunku rekina (śmiech).
Czy sądzisz, że horrory głównie opierają się
na naszym strachu przed nieznanym? Uważam,
że operujecie właśnie tymi emocjami.
Wnioskuję to po niektórych z waszych tekstów,
jak chociażby "Below The Mausoleum",
gdzie nie zaczynacie od opisów strasznych
rzeczy, jednak powoli, ale pewnie odkrywacie
kolejne części tajemnicy.
Definitywnie! Wciąż wracam myślami do tego,
że nigdy się nie dowiemy, co narrator znalazł
na poddaszu "Koloru z przestworzy".
Chciałem porównać "Below The Mausoleum"
do twórczości Howarda Philipsa Lovecrafta,
ale uważam, że porównania do niego
są nadużywane, czyż nie? Jednak myślę, że
ten utwór jest mocno "lovecraftowy"… zaś
tekst brzmi jak coś, co już czytałem… czy
inspirowaliście się jakimś dziełem Lovecrafta
podczas pisania tego utworu?
Bazowy koncept, czy raczej moment kulminacyjny
tekstu pochodzi z "The Horror at Red
Hook", więc masz rację. Przeniosłem historię
do świata okładki "Ghastly Waves..." i zmieniłem
koniec, na gorszy dla naszego protagonisty.
Co zainspirowało "Flee The Phantom"? Czy
był to film "Belphegor, Phantom of the Luvre"
lub krótki serial "Belphegor ('65)"? Co o nich
sądzisz?
Stefan jest wielkim fanem tego serialu z 1965,
i właśnie na nim oparł "Flee The Phantom". Też
mi się podoba, aczkolwiek nie widziałem go
jeszcze całego. Natomiast nic nie mogę powiedzieć
o filmie.
Miałem okazję spotkać się z opiniami, że
działania Kaliguli zostały przeinaczone przez
rzymskich historyków (współczesnych mu
lub żyjących krótko po nim), którzy nie popierali
niezadowolenia Kaliguli z senatu.
Czy powiedziałbyś, że jest to możliwe, że
został po prostu kozłem ofiarnym, ponieważ
był przeciwko niewłaściwym ludziom?
Tak, jest to całkiem możliwe. Przecież historia
jest pisana przez zwycięzców, a Kaligula z pewnością
nie był jednym z nich (śmiech). Jednak
dla mnie o wiele bardziej interesujące jest
wyobrażenie rzymskiego cezara przeprowadzającego
egzekucje ludzi ot, tak sobie i oddającego
się orgiom w swojej świątyni, niż cezara
jako jakiegoś niezrozumianego osobnika. Przynajmniej
w takim sposób ludzie go widzą teraz.
Okładka "Dealin' Death" została zainspirowana
przez "Studnię i wahadło" Edgara
Allana Poego? Trochę czuć to po okładce, nie
jest to też dalekie od waszej muzyki i stylu,
zgodziłbyś się? Nawiasem mówiąc, Velio Josto
robi kawał dobrej roboty.
Tak Velio ponownie zrobił świetną robotę.
Absolutnie! Zgadza się, jest to bezpośrednia
inspiracja powieścią Poego, nawet bardziej jej
adaptacją filmową z 1961 roku.
Co zainspirowało "Multitudes of Terror"? W
jaki sposób paranoja może mieć wpływ na
horror?
Ten utwór nie ma bezpośrednich inspiracji, jednak
cóż może być bardziej strasznego, niż bycie
dręczonym przez najgorsze koszmary, bez
możliwości oddzielenia tego, co jest prawdą a
co fikcją.
Foto: Lea Heindl
Co sądzisz o "Morderstwie na Rue Morgue"
lub "Beczce Amontillado"? Które dzieła Edgara
Allana Poego poleciłbyś do przeczytania
(poza wcześniej wymienionymi)?
Obie historie są prawdopodobnie najlepszymi,
które Poe napisał. "Beczka Amontillado" jest
świetną historią grozy, zaś "Morderstwo na
Rue Morgue" zrewolucjonizowało bądź wręcz
zaczęło cały gatunek kryminałów czy thrillerów.
Ta powieść została napisana przez Poego,
zanim powstały opowieści o Sherlocku Holmesie.
Poza tymi dwoma mogę zaproponować
"Maskę śmierci szkarłatnej" oraz "Czarnego
kota".
Czy mógłbyś opisać proces nagrania i edycji
waszych obu teledysków "Star-Crossed City"
oraz "Malicious Souls"?
Żeby nagrać "Star-Crossed" po prostu wzięliśmy
trzy kamery do studia i nagraliśmy siebie
podczas pracy i imprezowania, dodaliśmy trochę
kadrów z obszarów przemysłowych, które
są blisko studia. Materiał video na "Malicious
Souls" został nagrany w Gereons' Workplace,
u dostawcy sprzętu na koncerty i wydarzenia.
Było nam to na rękę, ponieważ mieliśmy całą
ścianę wzmacniaczy Marshalla do naszej dyspozycji.
Same nagrania szły całkiem gładko i
mgliście (śmiech). Edycja została wykonana
przez przyjaciela, przez co nie mogę zbyt wiele
powiedzieć na ten temat. Niestety musieliśmy
wyciąć sceny zaczerpnięte z filmu "The Nightmare
Castle", ponieważ nie byliśmy do końca
pewni czy był on w domenie publicznej, jednak
ostatecznie wszystko poszło po naszej
myśli.
Czy to rozmycie w teledysku "Malicious
Souls" było jako efekt postprodukcji, czy to
kwestia optyki?
Ten efekt został dodany podczas edycji.
Co zamierzacie robić przez najbliższe kilka
miesięcy? Czy przygotowujecie się na kolejny
album, czy planujecie odpocząć choć trochę
przed tworzeniem nowej muzyki?
Właśnie skończyliśmy naszą demówkę z trzema
utworami (śmiech). Diabeł nie odpoczywa!
Obecnie mamy nadzieję widzieć się znacznie
częściej i grać ponownie próby, szczególnie że
nie mogliśmy tego robić przez ostatnie miesiące.
Jak sobie radzisz z wypaleniem? Czy masz
na to jakieś sposoby?
Jak na razie nie mieliśmy (na szczęście) okazji
radzić sobie z prawdziwym wypaleniem i mam
nadzieję, że tak zostanie.
Jak sądzisz czy zawartość z "Dealin' Death"
będzie trudna do zagrania na koncercie? Czy
będzie trudniejsza niż zawartość waszego
debiutu, "Vendetta"?
Powiem, że przeciwnie. Uważam, że nowe
utwory są znacznie bardziej dopracowane i
stąd również prostsze do grania. Mogą się zdarzyć
problematyczne motywy jak pianino w
"Gorgon", które będzie ciężkie do zagrania na
żywo ale znajdziemy sposób i na to.
Jeśli miałbyś żyć jedynie oglądając filmy
grozy z jednego kraju, to który byś wybrał?
Trudne pytanie. Jednak bądźmy realistami,
większość horrorów wychodzi ze Stanów Zjednoczonych,
więc myślę, że wybiorę ten kraj.
Zanim skończymy czy chciałbyś coś polecić,
życzyć i tak dalej?
Dbajcie o siebie, zaszczepcie się i zobaczymy
się, kiedy ta pandemia się skończy!
Dziękuje za wywiad!
Dziękujemy za miejsce w magazynie!
Jacek Woźniak
VULTURE 43
Motyw kociego tyłka
Duński Killing to jedna z ciekawszych kapel thrashowych, które pojawiły
się ostatnimi laty (chociaż muzyków ją tworzących za nowicjuszy uznać raczej
ciężko). Perkusista Jesper Skousen opowiedział nam o historri swej obecnej kapeli,
powstaniu ich pierwszego długograja "Face the Madness" oraz paru innych
dość zabawnych kwestiach.
nowych kapel uprawiających thrash. To
chyba dobrze świadczy o kondycji tej sceny.
Myślę, że to jest świetne. Jak wspomniałem,
pasja i miłość do thrash metalu zawsze były
dużą częścią naszego życia i osobiście śledzę
ten gatunek od lat 90-tych. To było niesamowite,
kiedy stare zespoły zaczęły ponownie
wypuszczać pełne thrashowe albumy po okresie
eksperymentów. Nie żeby nie było żadnych
świetnych albumów w tym okresie, ale myślę,
że wszyscy możemy się zgodzić, że większość
klasycznych thrashowych albumów pojawiła
się w latach 80-tych. W każdym razie, kiedy
nagle powrócił oldschoolowy thrash metal, pojawiło
się też wiele młodych zespołów, które
również wypuszczały świetne albumy. Od tego
znanym thrashowym zespołem z Twojej
ojczyzny jest Artillery. Miałeś kiedyś okazję
ich spotkać osobiscie?
Tak, wiele razy! Od wielu lat jestem wielkim
fanem Artillery i myślę, że wydali jedne z najlepszych
albumów thrashowych w latach 80-
tych. Pierwsze trzy albumy to czysta klasyka, a
kiedy wrócili na dobre z "When Death Comes"
w 2009 roku, po prostu odleciałem. Album
"B.A.C.K." z 1999 roku też był dobry, ale
"When Death Comes" uderzyło we mnie jak z
moździerza. Fantastyczny album! Widziałem
zespół na scenie niezliczoną ilość razy. To była
wielka strata, kiedy Morten zmarł kilka lat temu,
on i Michael to tak naprawdę dwie legendy
dotyczące duńskiego metalu i mili faceci.
Stary perkusista Carsten Nielsen również jest
fantastycznym gościem, a ja jestem wielkim
fanem jego gry na perkusji, odkąd tylko zacząłem
słuchać Artillery. Kiedy odszedł, założył
zespół punk rockowy o nazwie The Nimbwits.
Powinieneś to sprawdzić, są naprawdę
fajni. Mój stary punkowy zespół Shit Lord
grał wiele koncertów z tymi kolesiami i za każdym
razem była to świetna zabawa. Niestety
Killing nie grało jeszcze koncertów z Artillery,
ale mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi.
Pierwszy utwór na waszym pierwszym albumie
"Face the Madness" nosi tytuł "Kill Everone".
To trochę radykalna wizja, czyż nie?
(śmiech)
(śmiech) Cóż... Właściwie nie jest to piosenka
o masowej destrukcji, ale mała kontynuacja
naszej EPki "Toxic Asylum" i singla "Raise
Your Anger". Nie chodziło o koncept dotyczący
tekstów, ale grafika na okładki i nasz teledysk
do "Raise Your Anger" miały myśl przewodnią.
Zły lekarz, który zamienił pacjentów
w zombie w tym obłąkanym szpitalu. I ta "historia"
kontynuowana jest w piosence "Kill
Everyone". Tekst napisał Rasmus Soelberg,
ale na początku miał inny tytuł. Pewnego dnia
wpadł na pomysł, aby przerobić tekst na kontynuację
"Toxic Asylum" i ten pomysł świetnie
wypalił. Tutaj historia opowiada o jednym z
pacjentów lekarza, który chce kontratakować -
kontrolowany przez wewnętrzne głosy. Te głosy
każą mu (pacjentowi) zabić wszystkich.
Więc widzisz, że nie jest tak radykalne, jak się
wydaje. (śmiech))
HMP: Witaj Jesper. Killing jest zespołem,
który nawet nie próbuje ukryć faktu, że kontynuuje
spuściznę thrashowych legend. Pamiętasz
może, jak fascynacja tym gatunkiem
się zaczęła?
Jesper Skousen: Cześć. Właściwie każdy z
nas zaczynał jako nastolatek od słuchania
thrash metalu. Metallica, Megadeth, Slayer,
Sepultura, Exodus, Testament, Annihilator,
Kreator, Sodom, Anthrax itd. były ogromną
częścią tego, co było wówczas grane na naszych
zestawach stereo. Słuchaliśmy też wielu
innych zespołów grających hard rock i heavy,
ale to właśnie thrash metal był naprawdę
czymś, z czym wszyscy mogliśmy się w pełni
identyfikować. Tak więc nasza fascynacja i miłość
do gatunku pojawiła się dość wcześnie i
trwa po dziś dzień. Rozmawialiśmy o graniu
thrash metalu od wielu lat, ale byliśmy zaangażowani
w inne projekty muzyczne. Dopiero
nasz wokalista i basista, Rasmus Soelberg, zapytał
resztę z nas, czy chcielibyśmy spróbować
grać thrash metal. Zaczęliśmy myśleć o tym
poważnie. Wszyscy byliśmy podekscytowani
pomysłem i mentalnie na to gotowi, ale tak jak
powiedziałem, w tym momencie działo się
wiele innych rzeczy i mieliśmy niewiele czasu.
Ale mimo to udało nam się spotkać na próbie
po raz pierwszy w grudniu 2013, aby zobaczyć,
co z tego wyjdzie. Inne projekty zaczęły
oddalać się na dalszy plan, a potem zupełnie
zanikać. Kilka lat później mieliśmy więcej czasu,
by skupić się na Killing. Teraz jest on
głównym zespołem dla nas wszystkich.
W dzisiejszych czasach ciągle powstaje masa
Foto: Camilla Lund
czasu ten gatunek po prostu eksplodował, a
dziś mamy więcej thrashowych zespołów niż
kiedykolwiek. Lubię to, ale też stałem się bardziej
selektywny w odniesieniu do nowych zespołów,
które zaczynam śledzić i których kupuję
albumy. To, że zespół gra thrash metal,
nie oznacza, że automatycznie staję się jego
fanem. Właściwie, większość nowych thrashowych
zespołów, które naprawdę lubię, to te,
które również dodają do muzyki trochę speed
metalu, dobrymi przykładami są Evil Invaders,
Bütcher i Vulture, lub grający naprawdę
agresywny i brudny thrash, jak Slaughter
Messiah, Evilcult, Amorphia, Deathhammer,
Reaper i Empiresfall, żeby wymienić tylko
kilka. Ale myślę, że to niesamowite, jak
zdrowa jest obecnie scena i jak grono fanów tej
wspaniałej muzyki wciąż rośnie.
Chyba zgodzisz się ze mną, że najbardziej
Zaitrygował mnie wstęp do "Straight out of
Kattegat". Bardziej kojarzy mi się on z epickim
heavy metalem niż thrashem.
Historia tego utworu jest dość zabawna. Zaczęło
się od naszego gitarzysty Rasmusa. Otóż
wpadł on na pomysł nowej koszulki. Miał to
być motyw kociego tyłka i napis "Straight Outta
Kattegat". Przede wszystkim morze otaczające
naszą okolicę nazywa się "Kattegat", a po
duńsku "Kattegat" może oznaczać również koci
tyłek. W języku duńskim "Killing" oznacza "kotek",
więc żart był przeznaczony dla Duńczyków.
Po chwili zgodziliśmy się, że tojednak
trochę za głupie i postanowiliśmy porzucić ten
pomysł. Ale tytuł brzmiał fajnie i szzerze mówiąc,
trochę było go nam szkoda. Nagle nasz
drugi gitarzysta, Snade, napisał tekst o legendarnym
morskim potworze z Kattegat, który
podobno atakował statki. Tak więc, kiedy nagrywaliśmy
ten kawałek, chcieliśmy by miał
krótkie intro nadające mu odpowiedni klimat.
"Killing in Action" to zaś najdłuższy i najbardziej
rozbudowany numer na albumie.
Skąd się wziął ten pomysł?
Tak, jest to najdłuższy kawałek na albumie.
44
KILLING
Był to jeden z ostatnich utworów, które napisaliśmy
do "Face the Madness", a głównym
celem było stworzenie czegoś cięższego. Gdy
pisanie "Killed in Action" posunęło się do przodu,
nagle zdaliśmy sobie sprawę, że zmierza
ona w kierunku czegoś więcej niż tylko ciężkiego
motywu, i zanim się zorientowaliśmy,
mieliśmy intro "brzmiące jak Slayer", właściwą
część i te elementy harmonii na końcu. Wiedzieliśmy,
że prawdopodobnie było to trochę
bardziej "epickie" niż reszta, ale wszyscy zgodzili
się, że jest fajnie i naprawdę podoba nam
się ostateczny efekt. Może w przyszłości nagramy
więcej takich kawałków, ale nie mogę
tego obiecać na sto procent. Czas pokaże.
Jeden z utworów nosi "1942". To rok, w którym
naziści zdominowali północny front. Interesujesz
się okresem drugiej wojny światowej?
Tak. Druga wojna światowa zmieniła wiele aspektów
życia i ważne jest, aby pamiętać i
uczyć się z tej tragicznej części historii. "1942"
to nasze małe pozdrowienie do duńskich grup
oporu, a zwłaszcza tych wczesnych grup, które
zainspirowały innych ludzi do przyłączenia się
do walki z Niemcami. "Churchill-Gruppen" i
"Hvidsten Gruppen" były jednymi z pierwszych
oddziałów, które wykazały opór, a wiele
z nich straciło życie, aby Dania mogła znów
być wolna. Mimo że minęło tak wiele lat,
wciąż jesteśmy winni tym grupom oporu pamięć
"Killed in Action" to w rzeczywistości także
"piosenka wojenna", ale nie bezpośrednio o
drugiej wojnie światowej. To historia żołnierza,
który wychodzi na pole bitwy i jak wielu
innych młodych mężczyzn ginie w błocie.
Okładka albumu na pewno wiele osób zszokuje.
Cóż, wszystko zaczęło się od długiej dyskusji
na temat tego, co powinniśmy mieć jako okładkę
albumu. Mieliśmy tytuł, więc potrzebowaliśmy
odpowiedniej okładki. Nasz gitarzysta
Rasmus powiedział, że chciałby mieć bardziej
"ikoniczny" rodzaj grafik. Wiesz jak te okładki,
które wszyscy znają z powodu czegoś wyjątkowego.
Dobrymi przykładami są "Among the
Living" Anthrax i "Power and Pain" Whiplash.
Po prostu natychmiast rozpoznajesz te
okładki. Zaczęliśmy burzę mózgów, która trochę
trwała. Przedstawiono wiele pomysłów, ale
nigdy nie czuliśmy, że to właściwy. Pewnego
dnia, kiedy położyłem się spać, miałem taką
wizję księdza stojącego przed chrzcielnicą z
dzieckiem w jednej ręce i bronią w drugiej. Za
nim powinien znajdować się krzyż z ekranów
telewizyjnych, na których dzieje się wszelkiego
rodzaju zło. Główną ideą było pokazanie, że
nawet najsilniejszy wyznawca może stracić
wiarę przez to całe gówno, które dzieje się na
świecie. Przedstawiłem pomysł pozostałym
chłopakom i spodobał im się. Idealnie pasował
do naszego tytułu. Potem omówiliśmy szczegóły
i porozmawialiśmy naszą wizję Mario Lopezowi,
który pracował już z nami w przeszłości.
Niektóre krzyki Rasmusa przypominają mi
Toma Arayę. Czy to celowy zabieg?
Nie, przynajmniej nie bezpośrednio. Po prostu
Rasmus jest wielkim fanem Slayera i myślę,
że to po prostu samo wychodzi. Często słyszeliśmy
od różnych osób, że brzmi on jak mieszanka
Millego Petrozzy i Toma Arayi, a niektórzy
mówią również o Marcelu Schirmerze.
Myślę, że daje to całkiem dobry obraz stylu
jego wokalu. Myślę również, że to naturalne,
że te zespoły i muzycy, których słuchasz i
którymi się inspirujesz, zostawiają ślad na twoim
własnym stylu. Ale nigdy nie próbował celowo
nikogo naśladować. Myślę, że "Face the
Madness" pchnął jego głos jeszcze wyżej i
pokazał nam więcej stron jego możliwości, których
wcześniej nie wykorzystywał. Na tym albumie
łączy on typową thrashową agresję oraz
wysokie krzyki.
Foto: Camilla Lund
Jak radziliście sobie z brakiem możliwości
koncertowania.
Wykorzystaliśmy ten czas na nagranie albumu.
Mieliśmy zaplanowanych dziesięć koncertów
na zimę i wiosnę 2020 roku i pracowaliśmy
nad kolejnymi koncertami, ale potem przyszedł
Covid i wszystko zepsuł. Wszystko zostało
po prostu anulowane. To nie był najfajniejszy
okres w naszej karierze, ale zamiast
siedzieć i czekać, aż coś się wydarzy, szybko
zdecydowaliśmy, że teraz mamy czas na nagranie
naszego albumu. Więc to zrobiliśmy. Napisaliśmy,
przearanżowaliśmy utwory, ćwiczyliśmy
jak szaleni i późnym latem zarezerwowaliśmy
studio z producentem Jacobem Bredahlem,
a potem miksowaliśmy. Właściwie
graliśmy później dwa koncerty. Jeden streaming
na festiwalu "Streaming For Vengeance"
oraz "Metal I Forsamlingshuset" z udziałem
nielicznej publiczności. Na koncercie streamingowym
jedynymi prawdziwymi ludźmi przed
nami była ekipa dźwiękowo-kamerowa, chłopaki
z drugiego zespołu Anoxia oraz ludzie odpowiedzialni
za streaking do sieci. To było
naprawdę dziwne, ale jednocześnie zabawne.
Cieszymy się jednak, że sytuacja z Covidem
jest teraz znacznie lepsza, ponieważ mamy
wiele koncertów zaplanowanych na ostatnią
część 2021 roku, a tęskniliśmy za graniem na
scenie jak cholera.
Obecnie przygotowujecie się do koncertów.
Według pewnych informacji na scenie mają
pojawić się nie typowe ozdoby, m.in. prawdziwe
świńskie łby. Nie boicie się, że w pewnych
środowiskach może to wywołać sporo
kontrowersji? Nie mówię tu o różnej maści
bigotach, bo oni i bez tego znajdą powód by
się doczepić. Mam tu na myśli różnych
obrońców praw zwierząt oraz wegetarian i
wegan, których wśród fanów metalu nie brakuje.
Że co? Świńskie łby? Gdzie słyszałeś te plotki?
(śmiech) (z oficjalnego info dołączonego do
albumu - przyp. red.) Jedyne, co zaplanowaliśmy
jako dekorację sceny, to nowe tło. Zostawimy
zwierzęce części innym zespołom. Tego
typu rzeczy nie są dla nas.
Większość muzyków grających obecnie w
Killing jednocześni gra w gothic metalowym
End My Sorrow. Co właściwie się dzieje z tą
kapelą?
Historia End My Sorrow jest dość długa. Postaram
się to opowiedzieć najkrócej jak się tylko
da. Zaczęliśmy w 1997 roku, ale z powodu
wielu problemów ze składem wszystko długo
się rozkręcało. Nagraliśmy trzy dema, a następnie
album w 2009 roku. Nasz ówczesny wokalista
odszedł z zespołu zaraz po tym, więc album
nigdy nie został wydany. Następnie spędziliśmy
wiele lat, aby znaleźć odpowiedniego
następcę na jego miejsce, a kiedy to się udało,
w końcu wydaliśmy nasz debiutancki album w
2016 roku - 19 lat po tym, jak zaczęliśmy!
Wyobrażasz to sobie? Ale po wydaniu albumu
wydawało się, że zespół się wypalił. Konsekwencją
było to, że przestaliśmy ćwiczyć i grać.
Nigdy oficjalnie nie rozwiązaliśmy zespołu, ale
nie byliśmy aktywni przez ostatnie pięć lat.
Może pewnego dnia w przyszłości End My
Sorrow znów ożyje, ale na razie o tym nie myślimy.
Killing zajmuje większość naszego czasu
i nie mamy go na tyle, by angażować się
jeszcze dodatkowo w inny zespół.
Dzięki za wywiad. Long Live Thrash!!!
Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że kiedyś
się zobaczymy. Do tego czasu niech thrash
metal płonie a piwo będzie zawsze zimne! Na
zdrowie!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
KILLING 45
Pizza przyjdzie zimna, za to EP-ka gorąca
"Żyjemy w okropnych czasach politycznego oraz religijnego zamętu, także nasi
słuchacze nie potrzebują więcej negatywnego przekazu. Doszliśmy do wniosku, że
zarejestrowany materiał na EP "The Pizza" powinien sprawiać, że ludzie się nim
cieszą i dzielą się nim z przyjaciółmi. Chcemy pozytywnie wpływać na nastrój innych
osób, wykorzystując humor i omijając problemy szerokim łukiem. Liczy się
tylko pizza, thrash metal i zabawa" - o naj-nowszej twórczości Crisix opowiada gitarzysta
Crisix B.B. Plaza (Marc Busqué "Busi").
HMP: Wasz poprzedni album "Against the
Odds" otrzymał od nas notę 6/6 oznaczającą
"płyta wybitna" (Jakub Czarnecki, HMP 69,
str. 157). Co ekscytującego wydarzyło się u
Was po wydaniu "Against the Odds"?
B.B. Plaza: Bardzo dziękuję za tak pozytywną
recenzję. Pamiętam ją. Uwielbiamy polskich
metalowców a pierogi z polski są najlepsze na
świecie. Po wydaniu "Against the Odds" zagraliśmy
mnóstwo koncertów - setki shows w
Europie, USA, Ameryce Południowej oraz w
Japonii. W międzyczasie ukazał się nasz album
"American Thrash" (z coverami - przyp. red.).
Do najspanialszych występów zaliczyłbym te
na Wacken, Graspop, Hellfest, Resurrection
Foto: Nervosa
one Wasze najlepsze kompozycje autorskie
spośród wielu, które napisaliście w ciągu
ostatnich trzech lat?
Dokładnie cztery kawałki oraz bonus. To nie
jest tak, że w ciągu ostatnich trzech lat nie napisaliśmy
niczego lepszego. Przeciwnie, aż
dwadzieścia numerów znajduje się w fazie
przedprodukcji na następny longplay. Zechcieliśmy
jednak wydać wpierw EP-kę, był to spontaniczny
pomysł. Wiesz, przez wiele lat dowoziłem
pizzę a gdy zapragnąłem stworzyć o tym
utwór i obraliśmy wszyscy kulinarną tematykę,
natychmiast przyszły naturalnie wszystkie pomysły
zawarte na "The Pizza". Poszczególne
piosenki najlepiej pasują do naszej kulinarnej
idei, ale niekoniecznie są najlepsze spośród
naszego nowego repertuaru. Zorganizowaliśmy
spotkanie motywacyjne w katalońskich górach
z wszystkimi zaangażowanymi osobami. Ogarnęliśmy
przyjazd Pla z Galicji do Katalonii i
spędziliśmy kilka dni wśród tutejszej natury.
Omawialiśmy przyszłość Crisix i wszyscy zgodziliśmy
się, że świat jest już wystarczająco
spierdolony. Żyjemy w okropnych czasach politycznego
oraz religijnego zamętu, także nasi
słuchacze nie potrzebują więcej negatywnego
przekazu. Doszliśmy do wniosku, że zarejestrowany
materiał powinien sprawiać, że ludzie
się nim cieszą i dzielą się nim z przyjaciółmi.
Chcemy pozytywnie wpływać na nastrój
innych osób, wykorzystując humor i omijając
problemy szerokim łukiem. Liczy się tylko
pizza, thrash metal i zabawa. Requena
przyszedł z propozycją pierwszego riffu a ja
napisałem liryki związane z gotowaniem: "No
Tip For The Kid" o pizzy; "Raptors In The
Kitchen" o drapieżnikach z Parku Jurajskiego
(film) w kuchni; "It's Tough To Cook A Song" o
tym, że komponowanie muzyki bywa równie
trudne co gotowanie. "World Needs Mosh" wychodzi
poza tą konwencję, ale i tutaj pokazujemy
stopień naszej dedykacji dla pizzy. "Raptors
In The Kitchen", "It's Tough To Cook A
Song" oraz bonus zarejestrowaliśmy na żywo w
studiu. Wszyscy graliśmy jednocześnie, w tym
samym czasie - bardzo odschoolowe podejście.
Nazywamy to "Kromką B", taką extra surową.
Ostatecznie, wyszedł nam świetny koncept.
oraz gigi wraz z Body Count i Testament. Na
początku 2020 odbyła się nasza ostatnia hiszpańska
trasa "Underground Tour" - szesnaście
wyprzedanych gigów. Udało nam się też
pojawić na zeszłorocznych edycjach Wacken i
Resurrection (streamingowanych). Pierwszą
sztuką po przerwie było Hellfest From Home
w Clisson, już w 2021 roku.
Foto: Victor Gomez
Warto wspomnieć też o nowym basiście Crisix,
Pla Vinseiro. Przywitaliście go z pizzą, a
nie np. z paellą lub z pa amb tomaquest (lokalne
hiszpańskie dania)?
Czuję, że zapowiada się na ciekawą rozmowę.
Pla jest od lat naszym dobrym przyjacielem.
Wywodzi się ze sceny metalowej, przy czym
dawniej grał w wielu zespołach na gitarze prowadzącej.
Pochodzi z Galicji. Kiedy spotkaliśmy
się, udzielał się w metalowej kapeli Mutant.
Od dawna widzieliśmy go jako potencjalnego
członka Crisix. Zastępował poprzedniego
basistę na Eastern European Against the
Odds Tour. Jego etyka pracy jest niesamowita.
Wiele się od niego nauczyliśmy. Tak naprawdę,
wszyscy wiedzieliśmy już wcześniej, że
dołączy on do Crisix. Jego pulpa de Gallego
(galicyjska ośmiornica) perfekcyjnie pasuje do
naszego pa amb tomaquet, które jest moją ulubioną
katalońską potrawą. Piszemy o tym w
"Speed Metal Kitchen of Doom", książce kucharskiej
z siedemdziesięcioma przepisami,
pełnej zarówno jedzonka, jak i metalu. Ukaże
się to we wrześniu. No i właśnie, pa amb tomaquet
to jedno z najprostszych dań do przygotowania,
ale nie wszędzie znajdziesz udane pa
amb tomaquet, bo liczy się jakość pieczywa,
zaś małe czerwone pomidorki nazywane "tomacó"
muszą być pełne wody po to, aby nasiąknęły
nią kawałki starannie upieczonego chleba.
Kroimy główkę czosnku, rozsypujemy go
po całym chlebie, aby nadać mu czosnkowego
posmaku. Następnie dodajemy dobrej śródziemnomorskiej
oliwy Virgen Extra - najlepiej
z pierwszego tłoczenia, bo wtedy ma prawdziwy
aromat oliwy. Wielu ludzi marynuje tą oliwę
z przyprawami, takimi jak pieprz, czosnek,
wawrzyn. Wówczas wychodzi fantastycznie.
Gotowanie przypomina rytuał, to nie żart.
Na nadchodzącym EP-ce "The Pizza" znajdą
się ze trzy lub cztery utwory. Czy stanowią
Jak to jest, że metalowe albumy wychodzą
zazwyczaj w piątki a pizzerie mają specjalne
oferty najczęściej we wtorki? Czy nie wolałeś,
aby "The Pizza" ukazało się we wtorek,
tak aby tytułowy "Pizza Kid" jednak dostał
napiwek?
Nie pomyśleliśmy o tym. Zawsze dobrze jest
zjeść pizzę. Postanowiliśmy natomiast, że winylowe
wersje EP wyjdą w takich samych opakowaniach,
jak pudełka na pizze. Będą one dostępne
od września 2021 w ośmiu katalońskich
pizzeriach. Kilka egzemplarzy dostarczymy
osobiście do drzwi fanów. Wiesz, założymy
strój dostawców pizzy, wsiądziemy na typowe
dostawcze rowery i zapukamy do drzwi naszych
lojalnych fanów. Z nostalgią wspominam
czasy, gdy byłem królem drogi, dostarczając
pizze tu i tam, z wiatrem we włosach. Chętnie
dostarczyłbym osobiście do Ciebie EP-kę wraz
z crisixowską pizzą zrobioną ze specjalnych,
sekretnych składników. Niestety, nie mogę, bo
nasz grafik jest zbyt napięty. Musisz zaczekać
do poniedziałku na listonosza. Pizza przyjdzie
zimna, za to EP-ka gorąca.
A czy fani mogą dostarczać lokalne przysmaki
do muzyków Crisix? Lubisz polskie dania?
Tak jak wspomniałem na początku, uwielbiamy
polską kuchnię. Piszemy o tym w "Speed
46
CRISIX
Metal Kitchen Of Doom". Zawsze cieszymy się,
gdy dostajemy prezenty w postaci jedzenia.
Możesz je przynieść na nasze show. Odgrzejemy
i uraczymy się tym na backstage'u. Alternatywnie,
możesz też coś podesłać do naszego
managementu. Zjemy wszystko. Nasz management
to takie same łakomczuchy, jak i my, a to
pomaga nam tworzyć perfekcyjny kolektyw.
Nazwa labelu "Listenable Records" sugeruje,
że pizzę da się nie tylko jeść i wąchać, ale też
słuchać.
Absolutnie. Posłuchaj, a uzależnisz się od niej.
Czy uważasz, że dwanaście minut powinno
wystarczyć szefom kuchni, aby przygotować
chrupką wegańską pizzę? Wydaje mi się, że
musieliby nieźle moshować, aby wyrobić się
ze wszystkim w tym czasie?
Potrzeba dokładnie trzynastu minut i trzydziestu
dwóch sekund, aby zrobić najlepszą crisixowską
pizzę w życiu. Ujawniamy w książce
co najmniej pięć różnych przepisów na pizzę.
Cały świat potrzebuje moshu, dlatego rekomendujemy
ją wszystkim. Nawet mistrzom
pizzy. Moshowanie podczas gotowania jest
świetnym ćwiczeniem fizycznym, które znacznie
poprawia smak (dopóki nie wkradnie się
do ciasta żaden włos - przyp. red.). To dlatego,
że "mosh is love, and to love is to cook".
Może się jednak tak zdarzyć, że owładniętemu
moshem kuchcikowi przeszkodzi jakiś
drapieżnik.
I wkrótce przekonasz się, czym są halucynacje
drapieżników. Trzeciego września opublikujemy
serię czterech videos "The Pizza EP - Based
On A True Story". Zawierają one ujęcia z
imprez, pokaz pizzy i skrzek drapieżników. Javi
(perkusista Javi Carrión - przyp. red.) wymyślił
zabójczy, old schoolowy, crossover -
thrashowy riff w "Raptors In The Kitchen",
który perfekcyjnie pasował do drapieżników,
na pomysł których wpadł Juli. Nasz wokalista,
Julián Baz, jest fanatykiem filmów oraz dyrektorem
odpowiedzialnym za nasze video. Za
sprawą wymienionych składników możesz
oczekiwać czegoś szczególnego, a przynajmniej
wartego obejrzenia choćby jeden raz (śmiech).
Odlecisz, obiecuję.
Jak gotujecie thrash metalowe utwory?
"It's tough to cook a [good] song". Niemniej,
ironicznie, kawałek o tym tytule napisaliśmy w
mig (śmiech). Siedziałem akurat w siedzibie
Crisix wraz z Pla. Chodził mi po głowie riff w
stylu D.R.I., który chciałem zawrzeć na EP-ce.
Tuż przed dokonaniem przedprodukcji dysponowaliśmy
wieloma utworami i jeszcze większą
ilością - dobrych - riffów. Często nasze piosenki
powstają spontanicznie, ale zdarza się, że
ich odpowiednie ukończenie zajmuje trochę
czasu. Jeden dobry riff nie wystarcza. Potrzebujemy
struktury kompozycji i fajnego tekstu,
aby nadać rozpędu całemu procesowi. Zupełnie
tak, jak kucharz, który potrzebuje właściwych
składników i musi połączyć je we właściwej
kolejności oraz proporcji, w optymalnej
temperaturze. Czosnek ma być chrupki a cebula
złociście brązowa itd.
Czy inspektorzy pojawiający się na samym
końcu Waszej EP-ki lubią Wasze innowacyjne
idee?
Podejrzewam, że chodzi Ci o szefa ze "Speed
Metal Kitchen Of Doom", który występuje w
"It's Tough To Cook A Song"? Więc tak, zaaprobował
EP-kę. Bardzo utalentowany z niego
kucharz, jest zaufanym przyjacielem zespołu,
ale też surowym krytykiem muzycznym. Skoro
on chwali naszą muzykę, to czujemy się bezpiecznie.
Nawet szef Ramsay nie powinien
mieć nic przeciwko "Speed Metal Kitchen Of
Doom" (tutaj B.B. Plaza nawiązuje raczej do
kulinarnego celebryty Gordona Ramsay'a -
przyp. red.).
Ramsay nie miałby nic przeciwko, dlatego że
- jak podpowiada okładka - jednym z głównych
składników Waszej pizzy jest pepperoni,
a nie ananas. Czy wobec tego Wasza
pizza jest raczej pikantna niż słodka?
Aha, znów podchwytliwe pytanie. Gdyby Juli
był teraz z nami, prawdopodobnie dałby Ci lekcję
o tym, jak ważne są ananasy na pizzy.
Czyni ją bardziej egzotyczną, a to wspaniale.
Pepperoni to klasyka, jak Iron Maiden "Somewhere
In Time". Wszyscy lubią pepperoni.
Crisix "The Pizza" stanowi znakomitą kombinację
słodkości z pikanterią. Zachowujemy
wszystkie cechy rozpoznawcze Crisix, ale rozwinęliśmy
je. Mógłbyś wręcz stwierdzić, że powróciliśmy
do korzeni, skoro nagrywaliśmy w
old schoolowy sposób. W porządku, ale jednocześnie
EP-ka reprezentuje współczesne podejście
do thrashu. Niezmiernie cieszymy się wolnością
artystyczną podczas tworzenia tego materiału,
nagrywania go a teraz promowania.
Kto ze składu Crisix najlepiej gotuje? Nie
bardzo byłbym skłonny uwierzyć, że zawsze
gotujecie wspólnie. Trochę solówek tu i tam
dobrze na wszystkich działa, tak jak tamto
solo w "World Needs Mosh".
Crisix to bardzo demokratyczny zespół, również
podczas tworzenia. Od samego początku
koncertowaliśmy daleko od domów. Wynajmowaliśmy
mieszkanie, musieliśmy sami w
nim gotować. Jedliśmy makaron, ale robiliśmy
przy tym mnóstwo bałaganu, zaś Javi odpowiadał
za sól i solił stanowczo za dużo. Tworząc
muzykę, zazwyczaj rozpoczynamy od riffu. Javi
wymyśla główną strukturę kompozycji, ale
to trwa, bo każdy się angażuje, tak aby każdy
był zadowolony. Zdarza się, że komuś bardziej
wpadnie w ucho jakiś riff lub melodia. Ostatecznie,
pracujemy i podejmujemy decyzje demokratycznie.
Wzajemnie się szanujemy i dokładnie
rozumiemy moż-liwości pozostałych.
W związku z "The Pizza", Pla przyleciał z Galicji
do Igualady. Pomagał przy dopieszczaniu
struktur, melodii i tekstów przez kilka miesięcy.
"No Tip For The Kid" to dobry przykład.
Pla, Juli i ja przyszliśmy z pomysłami na tekst.
Requena (Albert Requena, gitarzysta Crisix -
przyp. red.) zagrał wspaniały pierwszy riff. Ale
dopiero po pewnym czasie wszyscy staliśmy się
zadowoleni z drugiego riffu oraz z części C.
Działając razem, zamieniamy się w twórczych
Foto: Victor Gomez
potworów. Za solówki zawsze odpowiada Requena,
ale kawałki dokańczamy razem.
Będziecie gotować podczas trasy koncertowej,
czy też poszukiwać tapasów w lokalnych
jadłodajniach?
Lubimy jeść w trasie, od kanapek ze stacji benzynowych,
po podgrzane w mikrofalówce macaroni.
Da się upichcić coś zjadliwego w vanie,
więc nie jesteśmy zdani na stacje benzynowe.
Odrobina liści bazylii, jakieś pomidorki cherry
i kropelka oleju z oliwy zmienia posiłek diametralnie.
Po dłuższych przejażdżkach korzystamy
z cateringu na backstage'u. Próbujemy lokalnej
kawy oraz lokalnej pizzy. Jeśli pozostaje
nieco czasu przed występem, sprawdzamy
oferty miejscowych jadłodajni. Ale najbardziej
smakuje nam to jedzenie, które nasi przyjaciele
przynoszą dla nas na show, zwłaszcza z prywatnych
ogródków lub od Babć. Rozmaite ciasta,
zielska, sery, ciasteczka. Natomiast najgorszą
opcją jest pośpieszny posiłek w McDonalds.
Serwują tam śmieciowe żarcie, po którym
pierdzimy. Może się wydawać, że mamy
już dość pizzy. To nieprawda. Dostajemy ją po
występie, jemy zimną w drodze i nie możemy
doczekać się, kiedy dostaniemy kolejną po następnym
show. Najlepsza pizza pochodzi bezpośrednio
z piekarnika, ale nic nie stoi na przeszkodzie,
abyśmy delektowali się nią na zimno.
Najdziwniejsza potrawa, jaką kiedykolwiek
próbowałeś lub chciałbyś spróbować?
Jest mnóstwo takich potraw. Nasi managerowie
sporo dla nas gotują. Nazywają swoją kuchnię
"Speed Metal Kitchen Of Doom". Speed,
bo gotują bardzo szybko; doom, bo nigdy do
końca nie wiemy, co jemy. Serwują nam dania,
na których nazwy nigdy sami byśmy nie wpadli.
Od "strudla", poprzez "spetzle", aż po "tarta
de calamares". W Japonii jedliśmy smażone koniki
polne i inne dziwactwa. Najbardziej
obrzydliwym daniem jakim jadłem osobiście w
życiu (poza Crisix) była megasłodka pizza z
"quince" oraz ziołami "cilantro". Uff, szalona
kombinacja. O ile pamiętam, próbowałem tego
gdzieś w Kolumbii lub w Chile.
Jeśli nie przepadasz za przesadnie słodkim, to
proponuję fermentowanego przez sześć miesięcy
rekina grenlandzkiego. W każdym razie,
dziękuję za rozmowę i gratuluję smacznei EPki.
Dziękuję i mam nadzieję, że zobaczymy się
wkrótce. Abrazos.
Sam O'Black
CRISIX 47
HMP: Właśnie na rynek trafił album "And
Gods Made War". Wszystkie utwory z tego
wydawnictwa znamy już z albumu "Strenght
And Honour" z 2012 roku. Skąd właściwie się
wziął pomysł na wydanie ich w nowych wersjach?
Michael Soliz: Na dobrą sprawę nie nagraliśmy
tego ponownie. Grzebiąc w naszych archiwach,
natknąłem się na wersje tych utworów
ze wszystkimi indywidualnymi ścieżkami instrumentalnymi.
Bart Gabriel i ja pomyśleliśmy,
że byłoby lepiej, gdybyśmy zremiksowali
Ogłupienie Ameryki
Militia to jeden z tych zespołów,
który ma pewnego pecha. Jak
sam Michael Soliz, wokalista zespołu
stwierdził, w ich rodzimych
Stanach Zjednoczonych
bardziej od samego zespołu jest
znana ich pierwsza EPka "The
Sybling". Na rynek właśnie trafiła
jej reedycja. Jednak to nie jedyny
powód tej rozmowy. Skupiliśmy
się głównie na pełnym wydawnictwie
"And Gods Made War".
Mimo iż nie zawiera ono premierowego
materiału, to jednak warto się nim
zainteresować. Dlaczego? O tym nam opowie Michael
później zapytaliśmy go, czy chce być częścią
Militia. Następnie zwerbowaliśmy Arta. To,
co nam się w nich podoba, to to, że wnieśli oni
do grupy aspekt powermetalowy. Nagle nasze
brzmienie stało się nieco mocniejsze.
Z zespołu ostatnio odszedł Rob, więc na ten
moment to Ty i Tony i jesteście jedynymi
oryginalnymi członkami Militia.
Rok temu Scott Womack (Juggernaut) na basie
zastąpił Roberta Willinghamsa, gdyż ten
chciał się skoncentrować na swoich sprawach.
Kim są Ci "bogowie" z tytułu Waszego albumu?
Tytuł ten mówi bardziej o nawiedzonych grupach
religijnych i ich przedstawicielach. Tak
jakby jakiś kaznodzieja lub prorok przemawiał
w imieniu ich bogów, dając im jakąś władzę do
popełniania okrucieństw i wojny z przeciwnymi
ideami.
Zaangażowane teksty to chyba stały element
Waszej twórczości, czyż nie?
Pisanie tekstów na ten album nie należało do
najłatwiejszych czynności. Mogę szczerze powiedzieć,
że nie należę do ludzi potrafiących
pisać na zawołanie. Słowa po prostu pojawiają
się pod wpływem chwili, a potem zaczynam
umieszczać je we właściwych miejscach w danym
utworze. Inspiracją była dla mnie obserwacja
świata i jego rozpadającego się społeczeństwa.
Więc te piosenki były moim pytaniem
"co tu się do cholery dzieje?" bez kazania
i mówienia ludziom, jak mają żyć. Po prostu
skupiłem się na wnioskach wyciągniętych z
moich obserwacji.
całość. Fajnie, że to zrobiliśmy, ponieważ brzmi
o 300% lepiej niż wcześniej. Daliśmy tej
muzyce więcej życia. W tej chwili "Strength
and Honor" jest uważany za wersję demo
"And the Gods Made War". Jest on też nauczką
dla nas, by nigdy więcej nie miksować
własnych materiałów.
Od tego czasu skład Waszej kapeli się nieco
zmienił. W 2016r. dołączyli do Was gitarzysta
Art Villareal oraz pekusista Chip Alexander.
Jak właściwie trafili oni w szeregi
Militia.
Art Villareal to osoba wychowana na metalowej
scenie lat 80-tych z San Antonio. Jednak
to Chip dołączył jako pierwszy. Spotkaliśmy
go podczas reunionu grupy Karion. Jakiś czas
Foto: Militia
Nadal uważamy Roba za nieobecnego członka
zespołu.
Jeden z Waszych dawnych kolegów, Jesse
Foto: Faithful Breath
Villegas niestety opuścił już ten świat…
Kiedy usłyszeliśmy o śmierci Jessego, byliśmy
w szoku i było nam bardzo przykro. Współczuliśmy
jego rodzinie. Zawsze będę pamiętać
Jessego jako świetnego gitarzystę rockowego,
który przystosował się do grania thrashu. Byłem
bardzo zadowolony z jego pracy na gitarze,
którą wykonał na albumie. Jesse był dobrą
duszą…
"Furious" opowiada o ludziach zmanipulowanych
przez media. Pierwsza wersja tego
kawałka pojawiła się w 2012 roku. Czy jest on
dalej aktualny? A może wręcz przeciwnie,
uważasz, że od tamtego czasu sporo się
zmieniło.
"Furious" jest nie tylko o tym. Media są tak zapchane
negatywnymi informacjami, że trudno
jest rozróżnić, co jest prawdą. Jednocześnie
chodzi również o ogłupienie Ameryki. Jestem
pewien, że odnosi się to również do innych
części świata, również za pomocą bezużytecznych
reality show, które tylko uczą cię osądzać
i pozostać infantylnym w swoim codziennym
zachowaniu.
W tym utworze pada wers "take the blue pill".
Czy to jakaś inspiracja filmem "Matrix"?
Właściwie to Tony Smith napisał ten tekst,
więc być może wziął to z filmu, ale nie jestem
pewien na sto procent.
"The Judas Dream" może się wydawać obrazoburczy
dla pewnych grup religijnych.
To utwór o koszmarze Judasza, który ciągle
do niego powraca z powodu jego zdrady i oszustwa.
To był główny koncept tego utworu.
Jak już wspomniałeś, produkcja jest dziełem
Barta Gabriela. Jak się zaczęła ta współpraca?
Bart zwrócił się do mnie na festiwalu Keep It
True w 2019 roku, aby sprawdzić, czy mógłbym
być zainteresowany zrobieniem czegoś w
rodzaju projektu ponownego wydania Militia.
Tak też się stało. Bart był najbardziej odpowiednim
człowiekiem do tego zadania. Wykonał
świetną robotę i sprawił, że ten album
znów stał się możliwy do słuchania.
48
MILITIA
Pewnie Bart przedstawił Ci jakieś polskie
zespoły?
Nie sądzę.
Do sprzedaży trafia także Wasza EPka "The
Sybling". Czy na nowej wersji pojawią się
jakieś bonusy.
EPka "The Sybling" zostanie wydana bez
zmian. Nie będzie tam żadnych utworów bonusowych.
Dlaczego do sprzedaży trafi tylko 400 kopii?
Taką decyzję podjęła wytwórnia płytowa. Tak
naprawdę nie myślałem o proszeniu ich o
więcej, ale jest jakaś szansa na to. Jednak większość
obecnego nakładu musi zostać wyprzedana.
Szczerze mówiąc, ze względu na wartość
produkcyjną wczesnych nagrań trochę ciężko
się tego słucha. Jako wokalista jestem zażenowany
za każdym razem, gdy słyszę coś, co
chciałbym móc cofnąć i naprawić, ale rozumiem
młodość, etap naszej kariery i czasy, w
których zostały zrobione. Doszedłem również
do wniosku, że super rzadka EPka "The Sybling"
jest właściwie bardziej znana niż sam
zespół. Może to być trochę obciążające, gdy
chce się rozpropagować swoją markę. Mając to
na uwadze, Militia już dawno nie zrobiła czegoś
innego niż poleganie na starych materiałach
i miejmy nadzieję, że "And the Gods Made
War" przyniesie nowe uznanie dla nowego
składu Militia.
"And The Gods Made War" nie jest materiałem
premierowym. Kiedy się możemy takowego
spodziewać?
Foto: Militia
Dokładnie. To nie jest nic nowego, ale mamy
nadzieję, że pomoże to odkryć ludziom zespół
na nowo. Mamy nadzieję, że kiedy cały ten
pandemiczny bałagan zniknie, będziemy mogli
się spotkać i zacząć tworzyć nowe kawałki.
Może to nie jest najwłaściwszy czas na to
pytanie, ale snujecie jakieś nieśmiałe plany
koncertowe?
Ludzie chcieli, żebyśmy grali, ale przy obecnych
ograniczeniach, wydaje się to trochę bezcelowe.
Więc będziemy czekać aż będzie można
wypełnić cały obiekt bez limitu. Chciałbym
oczywiście zabrać nowy skład do Europy,
ale to już zależy od tego, jak album zostanie
tam przyjęty.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Tytul nowego wydawnictwa "The Powers
That Be". Tytuł idealnie pasuje do lirycznej
strony albumu.
To świetne określenie na nasze aktualne czasy,
ponieważ naprawdę wydaje się, że wszyscy jesteśmy
targani przez siły, które w żaden sposób
nie są odpowiedzialne za zwykłych ludzi.
Siły, które istnieją są zbyt rozproszone, by się
na nich skupić, a jednocześnie zbyt nieprzejednane,
by się im przeciwstawić. Wiele tekstów
do tego albumu napisaliśmy podczas lockdownów
Covid-19 i czterech okropnych lat
nieludzkiego przywództwa w Stanach Zjednoczonych.
Myślę, że to słychać. Przechodziliśmy
przez pandemię, wciąż znosiliśmy idiotyczne
rządy Trumpa, a masowy ruch praw obywatelskich
Black Lives Matter robił manifestacje
we wszystkich większych amerykańskich
miastach. To był stresujący czas dla wszystkich.
HMP: Witaj, właśnie powracacie z pierwszym
albumem po dziewięciu latach.
Matt Johnsen: To wspaniałe uczucie! Tworzenie
albumów Pharaoh jest dla mnie proces
trudny i nieco niepokojący, więc nie ukrywam,
że jego zakończenie jest dla mnie powodem do
radości. Jednakże w tym przypadku fakt niewydawania
albumu przez tak długi okres czasu
naprawdę zaczynał mnie uwierać, szczególnie
w ciągu ostatnich kilku lat. Wierz mi lub nie,
ale doprowadzenie procesu nagrywania i wydania
tej płyty to dla mnie wielka ulga.
Według własnych zasad
Zacznę trochę od dupy strony. Pamiętacie może polski zespół Mama,
który to w roku 1987 wydał świetny album "Heavy Rock & Roll". Starsi być może
pamiętają, młodsi pewnie zastanawiają się, o czym ten gość pierniczy. Jeśli macie
ochotę, to sprawdźcie w wolnej chwili. Zdziwiło mnie jednak, że album ten razem
z "Innym Niepotrzebni" grupy Non Iron jest dobrze znany Mattowi Johnsenowi,
gitarzyście amerykańskiej formacji Pharaoh. Oczywiście to na tym zespole najbardziej
skupiła się nasza rozmowa.
patrzysz na niego z pewnym dystansem?
Kiedy się ukazał, szczerze mówiąc byłem średnio
zadowolony. Brzmi on zbyt podobnie do
"Be Gone", jak na mój gust. Chcę, żeby każdy
album Pharaoh odróżniał się od pozostałych i
miałem wtedy wrażenie, że na "Bury the
Light" niestety się powtarzamy. Ale z perspektywy
czasu myślę, że ten album ma swoją własną
osobowość, różni się od "Be Gone" a kilka
z utworów, które się tam znalazły należy do
moich ulubionych. Na obecną chwilę jestem z
niego bardzo zadowolony. Wciąż jednak bardzo
obawiałem się, że przy nowym albumie
mogę wpaść w tę samą pułapkę i zajęło mi sporo
czasu, aby znaleźć formułę, która pomoże
mi wytyczyć nowe kierunki rozwoju zespołu.
Mam nieodparte wrażenie, że "The Powers
That Be" to najlepszy album Pharaoh od strony
wokalnej. Tim brzmi niesamowicie.
To dość zabawne, gdyż niektórzy krytycy
twierdzą, że Tim brzmi lepiej niż kiedykolwiek,
podczas gdy inni narzekają, że stracił
swój głos. Zawsze kochałem głos Tima, i nie
mówię tego jako facet, który gra z nim w zespole
z nim, ale jako prawdziwy fan metalu.
Przyjęcie Tima do Pharaoh wydawało mi się
wtedy zbyt piękne, żeby było prawdziwe i nadal
tak uważam, ale to było w 1998 roku.
Nikt z nas nie młodnieje, a jak możesz sobie
wyobrazić, śpiewanie w taki sposób jak Tim
bardzo obciąża struny głosowe. Głos Tima
zmieniał się na przestrzeni lat, ale jego fundamentalny
charakter nie uległ zmianie. Jednak
tym razem musieliśmy trochę poeksperymentować,
by znaleźć jego nowe mocne punkty.
Ostatecznie uważam, że było to warte wysiłku.
Jeśli chodzi o jego faktyczne techniki ochrony
głosu, cóż, nie wiem! Ale uczy też technik głosowych,
więc to pewnie utrzymuje go w dobrej
formie.
Powiedz mi proszę, czy lockdown w jakikolwiek
sposób wpłynął na proces nagrywania?
Nagrywamy wszystko osobno, co oznacza, że
najpierw nagrywamy perkusję, potem gitary,
następnie bas i wokal, więc nigdy nie ma
dwóch osób grających w tym samym czasie.
Teoretycznie lockdowny nie musiały mieć na
nas zbyt dużego wpływu. Zazwyczaj nagrywamy
w studiu Matta Crooksa w Virginii (stan
USA na południe od Waszyngtonu), jednak
tym razem Chris nagrywał swoje partie perkusji
w swoim domu w Chicago, a ja nagrywałem
całą resztę w moim domu w Pensylwanii (kolejny
wschodni stan USA, na północ od Waszyngtonu
i na południe od Nowego Jorku).
Brakowało mi zabawy związanej z pracą z
Crooksem, ale poza tym, była to łatwa zmiana.
A co właściwie przez ten czas się z Wami
działo?
Skupiliśmy się na zwykłym, codziennym życiu.
Wiesz, wychowywanie dzieci, wykonywanie
bezsensownej pracy w zamian za skromną
kasę, itd. Chris Black oczywiście był bardzo
zajęty High Spirits i różnymi innymi projektami,
a Tim wydał albumy z XThirt13n i
Angband oraz założył nową grupę o nazwie
Helios. Pomagałem Chrisowi przy niektórych
jego materiałach, na przykład przy większości
wydawnictw Dawnbringer, 7" MetalUSAfer i
LVPVS, plus kilka innych gościnnych solówek
tu i ówdzie. Wszyscy mamy dzieci, chociaż te
Tima są już dorosłe. Myślę, że wszyscy przekonaliśmy
się, jak bardzo mogą one pochłaniać
czas.
Wasz ostatni album "Bury The Light" ukazał
się w 2012. Czy przez te lata, jako twórca
Foto: Pharaoh
Żałuję tylko, że nie udało mi się skończyć
wszystkiego wcześniej, ale cóż, takie jest życie.
Jeden z utworów na albumie nosi tytuł
"Freedom". Czym w Twoim rozumieniu jest
owa wolność?
Świetne pytanie! To temat, który można by
roztrząsać godzinami. Ale krótko mówiąc, wolność,
ta prawdziwa oczywiście, to możliwość
do życia według własnych zasad. Oczywiście
pod warunkiem, że można to zrobić bez krzywdzenia
innych lub uniemożliwiania im życia
po swojemu. Oczywiście, nie jest to takie proste,
co frustruje wielu ludzi, którzy uważają, że
"wolność" powinna być binarną cnotą, czymś
łatwym do zdefiniowania i obrony.
Pomówmy o muzyce. Uwielbiam to zwolnienie
w utworze tytułowym.
Podoba mi się ten rodzaj nagłego przesunięcia
tekstury - wprowadza element zaskoczenia.
Na dobrą sprawę fragment, o którym mówisz,
wcale nie jest wolniejszy niż reszta utworu,
który, w moim odczuciu, jest grany w stałym
tempie. Jest po prostu cichszy, ale większość
metalu jest tak pozbawiona zmian dynamiki,
że samo ich stosowanie przez metalową grupę
budzi szok. Szczerze można powiedzieć, że ten
kawałek jest zainspirowany przypadkowymi
50
PHARAOH
wybuchami czystej gitary, które pojawiały się
dość często w starych utworach Overkill (mówię
o pierwszych czterech albumach). Zawsze
je uwielbiałem takie przerywniki w przypadku
długich utworów.
Utwór "Will We Rise" w moim odczuciu ma
dużo z nurtu NWOBHM. Jak Twoje obecne
inspiracje mają się do muzyki, na której się
wychowywałeś?
Ta piosenka została zbudowana wokół intro.
Wierzcie lub nie, ale było ono zainspirowane
perkusją Stewarta Copelanda z The Police.
To mój ulubiony zespół z czasów dzieciństwa.
Jedną z rzeczy, która powstrzymuje metal
przed znaczącym rozwojem w dzisiejszych czasach
jest niechęć do włączania różnych pomysłów
rytmicznych - w zasadzie wszystkie metalowe
uderzenia w bębny są inspirowane innymi
metalowymi uderzeniami w bębny - więc
świadomie staram się wprowadzać do naszej
muzyki uderzenia, które nie są powszechne w
metalu. W zasadzie w utworach Pharaoh upchnąłem
wszystkie inspiracje The Police. Można
również usłyszeć arpeggia w stylu Andy'
ego Summersa, a "Yos" na końcu "I Can Hear
Them" to czysty Sting. Chris Black napisał
partie wokalne w tym utworze i poprosił, by
Tim zaśpiewał tam "Ohs", ale Tim i ja, obaj
będący wielkimi fanami Police, natychmiast
dostrzegliśmy podobieństwo do charakterystycznych
jodłów Stinga i zmieniliśmy je na "Yos",
wbrew woli Chrisa. Na szczęście facet, który
zaczyna piosenkę ma zazwyczaj prawo weta i
podczas gdy Chris napisał tekst do tego utworu,
ja napisałem i zaaranżowałem wszystkie
riffy, więc wygrałem tę bitwę. Wracając jednak
do "Will We Rise", ta piosenka nie jest tak naprawdę
pastiszem Police, ale w większości pełna
jest harmonii w stylu Iron Maiden i kilku
thrashowych riffów (zacząłem słuchać metalu
w 1988 roku, więc thrash odegrał dużą rolę w
moim metalowym rozwoju), a refren ma pewien
dług wobec twórczości Blind Guardian.
Można śmiało powiedzieć, że w swej muzyce
mieszamy wiele różnych wpływów.
Wspominany już w rozmowie Twój kolega z
zespołu, Chris Black w Pharaoh gra na perkusji.
Jednakże udziela się on w wielu innych
projektach, gdzie gra na innych instrumentach
oraz udziela się jako wokalista. Nie brał
nigdy pod uwagę poszerzenia swojego pola w
Pharaoh?
Kiedy Pharaoh zaczynał swoją działalność,
Chris był głównie perkusistą. Miał silne zaplecze
muzyczne i potrafił komponować, ale jego
umiejętności gry na gitarze czy basie były dalekie
jeszcze od profesjonalizmu. Jego śpiew
również pozostawiał wiele do życzenia. Posłuchaj
jak śpiewał "Heaven Can Wait" z Dawnbringer
w 1998 roku i porównaj to z jego
ostatnimi dokonaniami z High Spirits, a zobaczysz
jak daleko zaszedł jako wokalista. Teraz
jest o wiele lepszy niż w czasach naszych
początków. Tak więc role, które odgrywamy,
zostały tak naprawdę ustalone dawno temu.
Jednakże jest to pierwszy album, na którym
śpiewamy razem z Chrisem. Wcześniej robiliśmy
oczywiście chórki zazwyczaj przy skandowanych
fragmentach, a tym razem obaj
wspieraliśmy Tima w kilku utworach. Nie wydaje
mi się, żebyśmy kiedykolwiek dali Chrisowi
rolę głównego wokalisty, ale spodziewam
się, że jego głos będzie bardziej słyszalny na
następnym albumie Pharaoh.
Podziwiam gościa, Jak on znajduje na to
Foto: Pharaoh
wszystko czas?
Jego inne zespoły to w większości przypadków
tylko markowe projekty solowe. Współpracuje
z innymi muzykami, ale nie mają oni żadnego
wpływu na kierunek muzyki. Superchrist
był pod tym względem bardziej "prawdziwym"
zespołem, ale Dawnbringer, High
Spirits, MetalUSAfer, Professor Black, itd.
są pod jego całkowitą kontrolą, a Chris potrafi
dobrze zarządzać swoim czasem. Wie, kiedy
wszystko musi być zrobione i odpowiednio to
planuje. Biorąc wszystko pod uwagę, Pharaoh
nie wymaga od niego jakiejś dużej ilości poświęconego
czasu. Tworzenie albumu Pharaoh
może być wymagającym i intensywnym
projektem, nawet dla Chrisa, ale on również
bierze to pod uwagę, kiedy ustala swój harmonogram
i wydaje się, że to działa. Chris jest z
nas wszystkich osobą najbardziej zapracowaną,
przynajmniej muzycznie, więc reszta z nas
gdy pojawią się konflikty zawsze będzie się
podporządkowywać jego harmonogramowi.
Wydaje się, że to wszystko powinno być o wiele
bardziej skomplikowane i trudne, ale z jakiegoś
powodu tak nie jest. To działa dla nas w
Pharaoh, więc nie mieszamy się do tego systemu.
Po co poprawiać coś, co pracuje bez zarzutu.
Na albumie pojawiło się dwóch gości. Pierwszym
jest Jim Dofka, którego śmiało można
nazwać Waszym stałym współpracownikiem,
gdyż od 2003 udziela się na każde z waszych
płyt. Może go w końcu przyjmiecie do
kapeli? (śmiech)
Ha, nie, nie sądzę, żeby to zrobił. Po pierwsze,
myślę, że on i Tim po prostu wpadliby w stare
schematy i zaczęliby się ze sobą kłócić. Ale
również Jim lubi, gdy jego zespoły mają bardziej
osobisty charakter. Lubi próby i występy,
a to nie są zajęcia typowo w stylu Pharaoh.
Na tą chwilę prawdopodobnie trudno byłoby
zintegrować nasze różne zainteresowania muzyczne.
Ale jest on wspaniałym przyjacielem i
inspirującym muzykiem (przynajmniej dla
mnie), więc posiadanie go jako gościa na każdym
albumie jest po prostu fajną tradycją, jedną
z wielu które istnieją w Pharaoh.
Drugi to Danie Mongrain znany między innymi
z Voivod. Jak zaczęła się Wasza współpraca?
Staraliśmy się znaleźć innych potencjalnych
gości. Zazwyczaj w przeszłości zawsze
mieliśmy do nich szczęście, tym razem było to
o wiele trudniejsze. Dostaliśmy kilka odmów.
Trafiliśmy w końcu na kogoś, kto wydawał się
zainteresowany, ale potem nie podjął żadnych
działań. W końcu udało nam się znaleźć kogoś
prawdziwego, ale nie był on w stanie dotrzeć
na czas na nasz miks. Byem bliski poddania
się. Przypadkowo, właśnie obejrzałem filmik z
lockdownu, zrobiony przez Chewy'ego i Colina
Marstona z Behold the Arctopus, plus
kilku innych muzyków, wykonujących utwór
grupy Death, i to zainspirowało mnie, by spróbować
pozyskać Dana, którego grę uwielbiam
od czasu, gdy usłyszałem pierwszy album
Martyr dekady temu. Poprosiłem Colina
(którego znam od dawna) o dane kontaktowe
do Dana, ale tak naprawdę nie wchodzili w interakcję
podczas kręcenia tego wideo. Więc po
prostu wypełniłem formularz kontaktowy na
osobistej stronie Dana i w mniej niż tydzień
miałem gotową solówkę! Świetnie się z nim
pracowało, mieliśmy kilka naprawdę zabawnych
pogawędek o innej muzyce, no i oczywiście
jego solówka jest mistrzowską klasą. Idealny
gość, naprawdę!
Dzięki za wywiad! Może chcesz powiedzieć
parę słów naszym czytelnikom?
Tak! Wy, polscy metalowcy, wydaliście zdecydowanie
zbyt wiele albumów, które są z niedowierzaniem
nieznane poza granicami waszego
kraju i desperacko potrzebują reedycji. To
jakaś paranoja, że na CD dostępny jest tylko
jeden album Violent Dirge, nie mówiąc już o
takich rarytasach jak Mama - "Heavy Rock &
Roll" czy Non Iron - "Innym Niepotrzebni".
Oto jestem tutaj, tworzę albumy Pharaoh dla
wszystkich, a nikt nie oddaje mi tego mrocznego
wschodnioeuropejskiego metalu, którego
tak bardzo pragnę. Bierzcie się za to! Ale poza
tym, dzięki za danie szansy mojemu zespołowi
i mam nadzieję, że pewnego dnia spotkam was
wszystkich na Waszej ojczystej ziemi. Pozostańcie
fanami heavy!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Joanna Pietrzak
PHARAOH
51
Broń przeciw obskurantyzmowi
Rzymski rzeźbiarz wydał debiutancki album w głębokim undergroundzie...
Tak, znów dałem się nabrać. Jak dowiemy się z poniższego wywiadu, powszechnie
znany wokalista Giuseppe "Ciape" Cialone z legendarnego Rosae Crucis
wydał bez rozgłosu epic heavy metalowy album "Anno Mille", przyjmując pseudonim
Sommo Inquisitore i okrywając się mnisim płaszczem. W rozmowie o średniowiecznych
dziwactwach musiałem prosić włoskiego znajomego o tłumaczenie
pytań. W konsekwencji, dopiero w ostatniej chwili przed publikacją doczytałem
się, że Sommo to jeden z najsłynniejszych wokalistów świata, a nie nowicjusz.
Może dzięki tej wpadce, poniższy tekst wypadł wręcz ciekawiej?
HMP: W jednym z poprzednich wywiadów
powiedziałeś: "Zrobiliśmy wszystko skrycie
nie po to, aby zbudować wokół zespołu otoczkę
tajemniczości, lecz po prostu dlatego, że
okoliczności nas do tego zmusiły". Czy moglibyśmy
porozmawiać o debiucie Sommo Inquisitore
"Anno Mille", skoro już się ukazał?
Sommo Inquisitore: Jasne. To żaden sekret.
A jeśli nawet tak to wyglądało z zewnątrz, nie
było to zamierzone. Z powodu lockdownu pracowaliśmy
nad albumem samodzielnie, bez
udziału gości z zewnątrz. "Anno Mille" to taka
mała zachcianka, leżąca w szufladzie od dłuższego
czasu. Ujrzała światło dzienne wtedy,
gdy nadszedł na nią odpowiedni moment. Powiedziałem
o niej znajomym dopiero po jej
ukończeniu. Zespół składa się ze mnie w roli
wokalisty oraz z dwóch moich przyjaciół grających
na instrumentach: Piero Arioni na perkusji
i Andrea Mattei na gitarach, basie, klawiszach
(również aranżował i nagrywał całość).
Działamy jawnie.
Na skrzypcach udziela się też Eleonora. Czy
znaliście się wszyscy jeszcze przed oficjalnym
powstaniem formacji w kwietniu 2020?
Znalałem Andreę od czasów szkolnych. Zawsze
chciałem z nim pracować, ponieważ uważam
go za niezwykle utalentowanego gitarzystę.
Nie jest on fanem metalu, ale na pewno
znakomitym muzykiem, posiadającym własne
studio i potrafiącym grać na kilku instrumentach
jednocześnie. Pomyślałem o nim natychmiast
po stworzeniu
kompozycji na "Anno
Mille". Nie byłem jednak
pewien, czy zaakceptuje
zaproszenie.
Bardzo się ucieszyłem,
gdy wyraził zainteresowanie
i w pełni się zaangażował.
Jeśli chodzi
o Piero, też znamy się
od lat. Bębnił wcześniej
w moim poprzednim
zespole Rosae Crucis i
dlatego był jedyną osobą
braną przeze mnie
pod uwagę na miejsce
perkusisty w Sommo
Inquisitore. Zaangażowanie
Eleonory wynika
ze sprzyjającej
okazji. Od urodzenia
mieszkamy w sąsiednich
apartamentach tego
samego budynku.
Eleonora jest wspaniałą
skrzypaczką w dużej
orkiestrze i nauczycielką
muzyki. Andrea zaproponował
partię
skrzypiec w kilku utworach
a ja od razu zwróciłem
się do niej.
Wszyscy jesteśmy bliskimi
znajomymi.
Hell.
Chciałbym podkreślić, że absolutnie kocham
wymienione zespoły. Podejrzewam, że kiedy
słuchasz "Anno Mille", możesz znaleźć pewne
nawiązania do nich, wynikające z podobnej
atmosfery bądź z tematów poruszanych w lirykach.
Pomimo tego, Sommo Inquisitore brzmi
inaczej, zarówno pod względem instrumentalnym
jak i wokalnym.
Co oznacza określenie "Metallo Medievale",
którym tak chętnie posługujesz się w prasie?
"Metallo Medievale" to zwyczajnie dwa słowa definiujące
temat tekstów utworów i ich ogólny
klimat. Nigdy nie nazwałbym "metallo medievale"
stylem muzycznym. Nie słyszałem, żeby
ktokolwiek tak robił. Niektóre folk metalowe
zespoły nawiązują często do średniowiecza, ale
to kompletnie inna sprawa.
Czy historyczna tematyka wynika z Twojej
fascynacji tym przedmiotem w szkole?
(śmiech) Nie. Uczęszczałem do szkoły artystycznej,
gdzie najbardziej pochłaniało mnie rysowanie,
rzeźbienie, malowanie, itp. Nigdy nie
byłem też przewodnikiem turystycznym, w żadnym
razie. Jestem zawodowym artystą, konkretnie
snycerzem, czyli rzeźbię w dłucie
rzymskie dzieła sztuki, broń oraz zbroję zgodną
z tradycją antycznego Rzymu. Utrzymuję
się z tego. Muzyka dopełnia moją satysfakcję z
życia.
Jednak to wokół średniowiecza obraca się
"Anno Mille". Jak wiemy, każda epoka w historii
ludzkości kończy się bez jednego specyficznego
wydarzenia granicznego. Wskazanie
nawet kilku byłoby zbytnim uproszczeniem,
dlatego że klasyfikacja epok zależy od kontekstu,
a zwłaszcza od regionu geograficznego.
Takie kraje jak Chiny lub Egipt nie zaznały
swoich odpowiedników średniowiecza.
Czy można stąd wywnioskować, że Twoja
muzyka jest nie tylko mocno osadzona w czasie,
ale też w przestrzeni?
Poprzez muzykę Sommo Inquisitore proponuję
własną interpretację wydarzeń, do których
doszło w średniowieczu. Ten okres jest
główną ramą moich dociekań; chodzi mi o wieki
ciemne, obskurantyzm, o czas absolutnego
panowania Świętej Inkwizycji, gdy najgorszym
koszmarem było wejście jej w drogę. To naturalne,
że za najbardziej inspirujące źródła uważam
te, które były mi wcześniej osobiście znane,
a więc dotyczące historii europejskiej. Nie
potrafiłbym zabrać konstruktywnego głosu o
miejscach, z którymi się nie identyfikuję.
Foto: Sommo Inquisitore
Według notki prasowej,
Twój styl ukształtowały:
Mercyful Fate,
Death SS oraz
Znaczącą część (jeśli nie wszystkie) utworów
śpiewasz po łacinie. Jak język łaciński ma się
do średniowiecza? Przecież w codziennym
życiu, łacinę przestano używać już w VI wie-
52
SOMMO INQUISITORE
ku naszej ery. Czy chciałeś w ten sposób nawiązać
do tekstów sakralnych, np. do Biblii?
Nie ma na "Anno Mille" ani jednego cytatu z
Biblii, która zresztą została oryginalnie napisana
najpierw po hebrajsku, później po aramejsku,
a następnie po grecku. Łacina to jednak
język Kościoła, również w średniowieczu. Nawet
jeśli mocno różniła się od klasycznej łaciny
Rzymskiej Ery, to i tak Kościół używał jej w
wiekach ciemnych. Nie ulega to wątpliwości.
Msze odprawiano po łacinie, wszystkie oficjalne
dokumenty również były długo później pisane
po łacinie. Zwróć przykładowo uwagę, że
pierwsza Msza w języku włoskim odbyła się
dopiero w 1965 r.n.e. Tak więc Inkwizycja posługiwała
się łaciną, kiedy potępiała heretyków,
modliła się i uwalniała ich dusze przez
Bogiem. Jednocześnie, to właśnie znajomość
łaciny dawała osobom wykształconym zdolność
formułowania wiarygodnych zdań. Nie wyobrażam
sobie, jak mógłbym nie zaśpiewać po
łacinie na albumie skoncentrowanym na Inkwizycji.
Według niektórych legend, średniowiecze
rozpoczęło się, gdy Wschodniofrankońki Król
Otto I przyjął koronę Imperium Rzymskiego.
Czy wynika stąd, że inspirowała Ciebie także
niemiecka historia?
Nie. Nie znam niemieckich legend. Nie potrafiłbym
o tym pisać. Z drugiej strony, sporo w
"Anno Mille" wiedźm, tortur, plag i Inkwizycji
w swobodnym, poetyckim ujęciu, dlatego wydaje
mi się, że ktokolwiek lubi takie tematy,
odnajdzie na moim albumie odrobinę swojego
kraju.
Które filmy lub książki polecasz, żeby poznać
temat głębiej?
Jest ich mnóstwo. Wszystkie mnie inspirowały,
ale żaden utwór nie został oparty na jednym
konkretnym tytule. Mogę jednak przywołać
jedną nowelę oraz jeden film, które
szczególnie mi się podobają. Tą nowelą byłoby
"Imię Róży" - czytałem tą wspaniałą książkę
jako dziecko. Wywarła ona na mnie głębokie,
pozytywne wrażenie, bo jest wyjątkowo pięknie
napisana przez jednego z najgenialniejszych
historyków naszych czasów, Umberto
Eco. Filmem byłaby zaś sztuka w zachwycający
sposób odzwierciedlająca okres średniowiecza,
pt. "Czarna Śmierć".
Czy zgodziłbyś się z opinią, że Marcin Luter
zakończył średniowiecze? Czyż nie jest to
nadmierne uproszczenie, wziąwszy pod uwagę
jego oponenta Desideriusa Erasmusa Roterodamusa?
Obaj zapisali swoje imiona na kartach średniowiecznej
historii. Nie uważam Lutera za rewolucjonistę
definitywnie kończącego średniowiecze,
chociaż jego myśli stanowiły istotny przełom.
To, jak Erasmus postrzegał relacje: Boga,
człowieka oraz wolnej woli, stało w opozycji
do luterańskich tez, co jeszcze bardziej wzmacniało
podział w Kościele. Wybiegamy teraz poza
obszar zainteresowania Sommo Inquisitore.
Nasz zespół widzi zło wszędzie, nawet jeśli
go tam nie ma... każdy powód jest dobry, aby
rozpalić ogień u stóp wiedźm.
Nawet teraz, w 2021r.? Pytam, bo jeszcze
inne źródła wskazują na Barucha Spinozę jako
na filozofa, który ostatecznie i totalnie
zdewastował średniowieczne kołtuństwo. A
Ty właśnie powiedziałeś, że każdy powód
jest dobry, aby rozpalić ogień u stóp wiedźm.
Czyli Spinozie jednak się nie udało? Zacofanie
hula po świece w
najlepsze?
Tutaj się zgodzę. Niestety,
monoteistyczne
religie wciąż pozostają
głęboko zakorzenione
w mentalności dominującej
za czasów średniowiecza.
W rozmaity
sposób, w różnym zakresie,
ale nadal zajmują
pozycję obskurantyzmu.
Wystarczy przywołać
przykład dyskryminacji
kobiet lub uprzedzenia
do homoseksualistów.
Dzieje się to
począwszy od najbardziej
niewinnie wyglądających
przejawów
wrogości, aż po najbardziej
ekstremalne praktyki,
często powodowane
religią. Czy infibulacja
i kamieniowanie
cudzołożących kobiet
to nie jest czyste
średniowiecze? Wszystkie
religie nadmiernie
zniewalają i ujarzmiają
całe populacje. Według
mnie, najlepszą bronią,
aby wygrać tego rodzaju
wojny, jest wiedza. A
żeby z niej korzystać,
warto nieustannie ciekawić
się światem, czytać,
zastanawiać się nad
wieloma sprawami. Zawsze
drąż i pytaj o to
Foto: Sommo Inquisitore
jedno więcej "dlaczego?", "po co?". Nie pozwalaj
sobie na lenistwo umysłowe ani kiepski kompromis
w kluczowych sprawach. Mamy dziś do
dyspozycji wiele narzędzi ułatwiających poszukiwanie
i rozumienie natury wszechrzeczy.
Nigdy nie lekceważmy lekcji przeszłości, a
uczynimy przyszłość lepszą.
Wiedźma z okładki albumu ma zakrytą
twarz. Co symbolizuje noszenie maseczki
bez czyjejś świadomej zgody?
Maska wstydu. Narzędzie tortur zaprojektowane
w celu ukarania mącicieli ciemnego systemu.
Po pewnym czasie zaczęto ją masowo zakładać
na twarze domniemanych wiedźm,
dzięki czemu jak się je złapało i uwięziło, to
nie mogły rzucać czarów. Maski wstydu miały
kawał metalu przechodzący po środku przedniej
części, który po założeniu wchodził wewnątrz
szczęki i blokował język, uniemożliwiając
mówienie - a w przypadku wiedźm uniemożliwiając
rzucanie czarów.
"Anno Mille" składa się z ośmiu utworów.
Jakie szczególne znaczenie przypisujesz liczbie
osiem?
Ósemka to liczba stale przewijająca się w symbolizmie
chrześcijańskim i okultystycznym. W
chrześcijaństwie odpowiada narodzinom,
zmartwychwstaniu Chrystusa oraz człowiekowi.
Poza tym, osiem kątów mają dwa kwadraty,
czyli symbol niestabilności i chaosu. Kocham
liczbę osiem. Reprezentuje nieskończoność...
podwójny okrąg... Zapętlona kabała,
sekretny numer budowania starożytnych katedr.
Numer osiem jest podstawą narodzin i podstawą
konstrukcji rzeczywistości ze snów.
Czy rozważałeś już zaaranżowanie któregoś
numeru na orkiestrę? Np. najbardziej epicki
kawałek "Malleus Maleficarum"?
Kocham epicki metal, więc na "Anno Mille"
znalazł się nie jeden epicki fragment. "Malleus
Maleficarum" to bardzo "teatralna" piosenka.
Jeśli potrafisz wyobrazić ją sobie w wykonaniu
orkiestry smyczkowej zamiast na gitary, lub
też z moim głosem zastąpionym przez chór, to
mam nadzieję, że nie zagubiłaby ona swej mrocznej
atmosfery. Mogłaby wręcz zyskać większej
powagi, uroczystego i sakralnego charakteru.
No, ale wtedy nie byłby to już metal, a ja
chcę wykonywać metal.
Jaką scenę wyobrażasz sobie we wstępie do
"Pestilentia"? W jaki sposób wyglądałaby
owa scena na teledysku?
"Pestilentia" jest pierwszym napisanym przeze
mnie utworem. Intro przedstawia piekielną
scenę rozgrywaną podczas wybuchu dżumy.
Gdybyś mógł obserwować scenę ze wzgórza,
ujrzałbyś dolinę noszącą piętno czasu, w której
rozproszone stosy rozświetlają zadymiony krajobraz.
Gałęzie nagich drzew rozciągałyby się,
tak jak czarownica rozciąga kościste ręce. W
obliczu lodowatego mrozu, wrony latałyby w
kółko i zajadałyby się leżącymi na ziemi zwłokami.
A potem usłyszałbyś, jak ktoś się zbliża
- jakiś człowiek pchałby wózek wśród zrujnowanych
domów umierającego miasta, aby
usunąć zwłoki, zawodząc: "wytargać zmarłych!"
W tle dzwoniłyby dzwony kościelne, wyglądające
jak jedyna nadzieja w świecie zniszczonym
przez zarazy.
Sam O'Black
SOMMO INQUISITORE 53
Znamię Wilkołaka
Kanadyjski wokalista i gitarzysta James Delbridge już od urodzenia w
1998r. garnął się do występowania przed publicznością. Zafascynowany metalem,
wydał właśnie debiutancki longplay swojego zespołu Lycanthro "Mark Of The
Beast". Zakręcił się w mediach społecznościowych i dzięki swej charyzmatycznej
osobowości dynamicznie zdobywa kolejnych followersów. Oby więcej tak pozytywnych
postaci reprezentowało najmłodsze pokolenie metalowców! Zapoznajcie
się z jego pierwszymi krokami, zanim zostanie ikoną nowej dekady.
HMP: Cześć James. Co słychać u Ciebie?
Czy dzwonisz teraz z Ottawy? Nie byłem
tam nigdy, ale wyczytałem, że o ile Nowojorczycy
kochają swój Central Park, o tyle stolica
Kanady jest jego większą wersją.
James Delbridge: (patrzy nieruchomo bez słowa
przed dłuższą chwilę, po czym odpowiada)
Nie wiem o czym mówisz. Kanadyjczycy zwykli
żartować, że Ottawę pamięta się jako stolicę,
której się zapomniało - nic się tutaj nie
dzieje (śmiech). Sceny metalowe w Toronto i
w Montreal są większe, ale ottawskie zespoły
trzymają się razem, nawet te grające różne gatunki
metalu.
Aczkolwiek podnoszący na duchu charakter
power metalu motywuje Was, żeby jednak
działać w tym kierunku?
oraz przyjazny. To niesamowicie inspirujący
muzyk, który pasowałby stylistycznie do Lycanthro.
Dwukrotnie widziałem koncert Demons
& Wizards w 2019r., tuż przed premierą
ich najnowszego albumu. Te występy
wypadły niesamowicie. Ów projekt zakończył
się w momencie, gdy Jon Schaffer trafił do
więzienia (śmiech). Nie wiem, czy takie wiadomości
docierają do Polski?
Nie mieszkam w Polsce i nie śledzę polskich
mass mediów, ale znajomi to widzieli. W każdym
razie, sporo rozmawiamy o gościach, a
jak sprawy się mają z regularnym line-up'em
Lycanthro? Od momentu rozpoczęcia działalności
w 2016 roku, tylko Ty pozostałeś w
składzie?
Może to cliché, ale naprawdę chodzi o różnice
muzyczne. Ottawa jest death metalowa. Mało
kto gra tu power metal. Zdarzało się, że dobrzy
instrumentaliści dołączali, przez pewien czas
fajnie nam się współpracowało, ale wkrótce dochodzili
do wniosku, że to nie jest do końca ich
styl. W porządku, świat kręci się dalej. Różnice
w osobowości, ego, odmienne opinie na rozmaite
tematy - takie rzeczy też stawały nam na
drodze. Potrzebowaliśmy czasu, żeby skompletować
właściwy skład. Myślę, że nareszcie się
to udało. Dobrze się dogadujemy i każdy z nas
ma te same gusta muzyczne oraz cele odnośnie
przyszłości Lycanthro.
Z obecnego składu tylko Ty grasz od początku
do końca na całym "Mark Of The
Wolf", przy czym nowy gitarzysta Forest
Dussault zaprezentował ponoć kilka solówek
gitarowych.
Forest jest naszym nowym gitarzystą prowadzącym.
Nie byłem zadowolony z partii gitarowych
jego poprzednika Dave'a, po prostu
nie brzmiały dobrze. A Forrest gra świetnie jak
Luca Turilli lub Jeff Loomis. Bardzo wszechstronny
muzyk. Kiedy do nas dołączył, niemal
kończyliśmy album, ale poprosiłem, żeby zaprezentował
kilka solówek. Słyszymy go w
pierwszych pięciu utworach: "Crucible", "Fallen
Angels Prayer", "Mark Of The Wolf", "Enchantress"
oraz "In Metal We Trust". Nie oznacza to
jednak, że te numery stały się nagle neoklasycznie
wirtuozerskie.
O tak. Power metal faktycznie brzmi pozytywnie.
Chociaż myślę, że każdy rodzaj muzyki
potrzebuje zróżnicowania i nie wszystkie kawałki
mojego zespołu Lycanthro są pogodne,
to jedank zależy nam, aby ludzie dobrze się
czuli, kiedy nas słuchają.
A jak Ty się czujesz tydzień po wydaniu debiutanckiego
LP Lycanthro "Mark Of The
Wolf"?
Szczerze, stresuje mnie to. Przed nami jeszcze
mnóstwo pracy związanej z promocją. Staramy
się szerzyć dobre słowo o Lycanthro w social
mediach i w prasie. Planujemy też nasze pierwsze
music-video. Nakręcimy je w czerwcu
2021.
Foto: Lycanthro
Hej, widziałem już Wasze video do "Evangelion".
Zdaje się, że macie też lyric video?
"Evangelion" łączy cechy music-video oraz lyric-video
w jednym filmiku. Ale to, o którym
wspomniałem, że nakręcimy w czerwcu, ma
bardziej rozbudowaną fabułę. Robimy co w naszej
mocy, żeby dotrzeć do odbiorców. Nie
możemy występować na żywo, więc każdego
tygodnia organizujemy live-stream-chats na
Instagramie, w których biorą udział nie tylko
wszyscy członkowie Lycanthro, ale też goście
specjalni. Cieszę się, że mogę przy tej okazji
spotykać własnych muzycznych idoli. Jak widzisz,
mam teraz na sobie koszulkę Leather
Leone z Chastain, która bardzo mnie inspiruje
i którą ostatnio gościliśmy. Przy czym nie
chcemy, żeby przybrało to formę wywiadów,
lecz talk-show - w tym sensie, że zachowujemy
się swobodniej a fani mogą dołączać i również
nawiązywać z nami interakcję. W efekcie, poznajemy
osobiście wielu przedstawicieli wyższych
szczebli metalowego łańcucha pokarmowego.
Na "Mark Of The Wolf" również pojawili
się goście, np. profesjonalny chór kameralny
w "Fallen Angels Prayer". W wywiadzie dla
portalu BreathingTheCore powiedziałeś jednak:
"Osobą, którą chciałbym zaprosić do wykonania
utworu Lycanthro bardziej niż kogokolwiek
innego, jest Hansi Kursch z Blind
Guardian". Czy pokusiłbyś się o skomentowanie
zakończenia jego współpracy z Jon'em
Schaffer'em w ramach Demons & Wizards?
Hansi absolutnie należy do moich najwspanialszych
idoli. Za każdym razem, gdy ktoś pyta
mnie: "kogo chciałbyś zaprosić do sesji nagraniowej
Lycanthro?", odpowiadam: "Hansi!". Niesamowity
wokalista. Spotkałem go na amerykańskim
festiwalu w 2019 i mogę potwierdzić
obiegową opinię, że jest on bardzo uprzejmy
W "Into Oblivion", "Ride The Dragon" oraz
"Evangelion" już nie?
Nie. Tam ja wymiatam po jednej solówce. Co
ciekawe, nigdy wcześniej nie spotkałem się z
Forrestem, ponieważ dopiero co przeprowadził
się do Ottawy. Dołączył do Lycanthro po
tym, jak wywarł na mnie ogromne wrażenie
warsztatem technicznym (w podesłanych plikach
video).
Cały album rozpoczyna się od Waszego koncertowego
evergreenu "Crucible".
Absolutnie. Zawsze go gramy. Nie zdarzyło
się, żebyśmy rozpoczęli występ od czegoś innego.
Publiczność reaguje najgoręcej właśnie
na "Crucible". Wydaje się, że to nasz najlepszy
utwór. Od pierwszego dnia, w którym go
skomponowałem, trwa ponad siedem minut. Z
jakiegoś powodu ciężko pisze mi się krótkie kawałki
- zdarza się, że nawet te zwarte wydłużają
się nagle do siedmiu lub nawet ośmiu minut,
kiedy je wykonujemy. Choć "Crucible" jest
długie, brzmi na tyle interesująco, że nie widzę
potrzeby, aby go skracać. Słuchacze już mi mówili,
że nie nudzą się przy nim.
Inny utwór, z którego jesteś naprawdę dum-
54
LYCANTHRO
ny, nazywa się "Evangelion". Przyznałeś w
mediach, że włożyłeś w niego najwięcej
"krwi, potu i łez". Czy tylko dlatego, że jego
ukończenie zajęło cały rok?
Powiedziałem tak przynajmniej z dwóch powodów.
Nie powstał za jednym podejściem,
tylko złożyłem go z wielu części, a w międzyczasie
zajmowałem się innymi numerami. Słyszałem
w głowie całe "Evangelion", ale dopracowałem
najpierw jeden motyw, odłożyłem, po
miesiącu ułożyłem kolejny fragment itd. Myślałem
o pojedynczych partiach oddzielnie, nie
potrafiłem zająć się wszystkimi na raz. Stwierdziłem,
że włożyłem w niego najwięcej "krwi,
potu i łez", bo dokładnie tak było. Widzisz, nagrywałem
we własnym domu sześć spośród ośmiu
utworów zawartych na LP. Zaśpiewanie
"Evangelion" okazało się wyjątkowo wymagające.
Żaden producent nie udzielał mi feedbacku
w trakcie, nie komentował mojego głosu.
W tej sytuacji zaśpiewanie "Evangelion"
dłużyło się jakby w nieskończoność i wiele kosztowało
mnie emocjonalnie. Musiałem sam
krytykować efekty i poprawiać własne niedoskonałości.
W efekcie, włożyłem w "Evangelion"
najwięcej wysiłku, ale jest to moim
zdaniem nasz najlepiej zaśpiewany kawałek.
W jaki sposób udało Ci się osiągnąć tak
dobre brzmienie we własnym domu?
W domu tylko śpiewałem. Pozostałe instrumenty
zarejestrowaliśmy w studiu, już dwa
lata przed premierą. Czasami żartuję, że data
wydania opóźniała się, bo prace przypominały
Spinal Tap - wszystko, co mogło pójść źle, szło
jeszcze gorzej. Inżynierowi dźwięku niespodziewanie
urodziło się dziecko, więc porzucił
cały projekt. Nie możemy go za to winić, tak
bywa. Czekaliśmy, aż uporządkuje swoje sprawy
prywatne i na spokojnie dokończy swoje
zadanie. Zaproponowałem mu, żeby dał nam
to, co ma, a ja dodam pozostałe wokale u siebie
w domu (dwa numery zaśpiewałem w studiu,
a reszty nie). Chciałem, żeby skoncentrował
się na rodzinie, skoro rodzina była w tamtym
okresie dla niego najważniejsza. Odnośnie
jakości brzmienia głosu utrwalonego w warunkach
domowych, należy pamiętać, że i tak po
nagrywaniu wykonuje się mix oraz mastering.
Tak się składa, że uczyłem się nagrywania muzyki
w szkole, a za mix "Mark Of The Wolf"
odpowiadał mój niesamowity profesor Jason
Jaknunas (inźynier dźwięku z Ottawy). Mój
przyjaciel Jack Kosto (gitarzysta Seven Spires
i też świetny inżynier dźwięku) zadbał zaś o
mastering. To dzięki nim efekt brzmi satysfakcjonująco.
Czy używałeś w domu przenośne panele akustyczne
lub wyłożyłeś ściany pianką akustyczną?
Nie. Odpowiem jak nerd. Używam w domu
dwóch mikrofonów: kondensatora, wymagającego
właściwej akustyki otoczenia (już go
sprzedałem; łapał nawet odgłos przelatującej
muchy) oraz mikrofonu dynamicznego
(SM7B). Ten drugi nie jest szczególnie czuły -
wymaga przyłożenia ust bardzo blisko, żeby
złapał dźwięk, a co za tym idzie gwarantuje
dobrą jakość niezależnie od walorów akustycznych
pomieszczenia. Osobiście preferuję mikrofony
dynamiczne. Nie potrzebuję do nich
audiofilowych rozwiązań.
Ale czy małe pokoje nie psują dźwięk poprzez
echo? Najniższe słyszalne przez ludzi dźwięki
rozchodzą się w postaci fal o długości 17
metrów (20 Hz), więc pokoje krótsze niż 8,5
metra mogą stwarzać ryzyko słyszalnego w
nagraniu pogłosu. Co o tym myślisz?
(rozgląda się uważnie) Mój pokój ma jakieś 6
lub 7 metrów długości i szerokości. Moim
zdaniem, nie ma takiej potrzeby, żeby pomieszczenie
nagraniowe spełniało jakieś normy
wielkości. Audiofile oczekują wielu specyficznych
parametrów, ale nie każdy jest audiofilem.
Większość publiczności, a zwłaszcza
metalowcy, zwraca baczniejszą uwagę na jakość
miksu niż na walory akustyczne pomieszczenia
nagraniowego. Mówią: "jep, dobra produkcja"
i tyle. Nie odczuwam presji, żeby pokój
był wielki, albo żeby używać paneli.
Wielu ludzi mówi i pisze, że "Mark Of The
Wolf" fajnie wyszło. Nie tylko fani, ale również
muzycy go rekomendują: Exciter, Liege
Lord, Annihilator, Overkill...
Yeah, pisemny feedback dostaliśmy od nich
dawniej. Jak tylko powstało Lycanthro, od razu
postanowiliśmy zadbać o wizerunek. Zdołaliśmy
uzyskać przychylne opinie od najwspanialszych
muzyków, których znaliśmy prywatnie.
Exciter pochodzi z Ottawy. John Ricci
dostał nasz starszy materiał z prośbą o wysłuchanie
oraz zaopiniowanie na potrzeby press
kitu, jeżeli mu się spodoba. Chętnie się zgodził.
Poprzedni gitarzysta Lycanthro, Dave,
zagadał na Facebooku do Joe Comeau (Liege
Lord, Annihilator, Overkill) i również od niego
dostaliśmy pozytywną odpowiedź. Prawdopodobnie
wkrótce zbierzemy więcej takich cytatów.
Dobrze wyglądają w naszym press kitcie.
Co z ich wiarygodnością?
Oczywiście, to prawdziwe cytaty! Nie zmyślamy.
Znam osobiście Johna Ricci'ego z Exciter.
Pracuje w sklepie z gitarami 10 minut od
mojego domu. Jak powiedziałem, Exciter pochodzi
z Ottawy, więc znamy się. Joe Comeau
napisał zaś do nas na Facebooku. Rozumiem
jednak, skąd to pytanie.
A może chcielibyście wprowadzić inną sławną
postać do świata Lycanthro, ale na stałe
- chodzi mi o wilkołaka (bo Lycanthrope to
grecki odpowiednik polskiego wilkołaka -
przyp. red.)?
Już wprowadziliśmy (śmiech).
Na okładce "Mark Of The Wolf", a co z nim
dalej?
Foto: Lycanthro
Tak, na okładce, ale również na scenie. To zabawne.
Zainspirowała nas postać Eddi'ego z
Iron Maiden. Nasz przyjaciel wkracza podczas
koncertów w wilczej masce, rękawicach
oraz skórzanej kurtce i biega pomiędzy nami.
To nasza prawdziwa zespołowa maskotka.
Cool. Zaplanowaliście występ 16 września w
Ottawie z Powerglove, Immortal Guardian
oraz Sinful Ways. Co to za impreza?
Cóż, prawdopodobnie do tego nie dojdzie, bo
lockdown. Podejrzewam, że koncertować będziemy
dopiero w przyszłym roku. Chętnie zagramy,
jeśli wspomniana przez Ciebie impreza
wypali, ale nie wydaje mi się to realne. Frustrująca
sprawa. Robiliśmy już kiedyś gig z Powerglove,
oni są fantastyczni, więc super gdybyśmy
mogli znów się zgadać. Możliwe, że na początku
2022r.
Nie graliście dotąd poza Kanadą?
Jeszcze nie. Bardzo chcielibyśmy wybrać się do
Europy oraz do Stanów Zjednoczonych. Nie
nadeszła jeszcze odpowiednia ku temu okazja.
A gdyby pojawił się właściwy organizator, to
czy wszyscy muzycy Lycanthro byliby gotowi
do wyruszenia w odległą trasę?
Mam taką nadzieję (śmiech). Basista Stew
Everitt i perkusista Panos Andrikopoulos są
w tym względzie doświadczeni. Gitarzysta Forest
Dussault to świeżak - nie udzielał się nigdzie
przed Lycanthro, ale chcemy go w składzie,
bo brak doświadczenia nadrabia biegłością
w grze na gitarze. Uczymy go bycia w zespole
metalowym. Na co dzień wykonuje on
najlepiej płatny zawód spośród nas, ale mamy
nadzieję, że przystąpiłby do dłuższego tournee.
W razie gdyby jednak ktoś z nas nie mógł,
mamy na oku osobę, o której wiem, że wsparłaby
nas na żywo.
Bardzo dziękuję za rozmowę. Twoje call-toaction
na zakończenie?
Sprawdźcie "Mark of The Wolf", zamówcie
go, poszukajcie nas na Spotify, YouTube, Facebook,
Instagram, Bandcamp. Dzięki za rozmowę.
Sam O'Black
LYCANTHRO 55
Paul Konjicija pokazuje światu, na co go stać
Najbardziej niedocenianego US power metalowego gitarzysty, Paula Konjicija,
nie ma już wśród nas na tym poapokaliptycznym świecie. Na zawsze pozostanie
wszak jego muzyka i już wiadomo, że jego spuścizna jest kontynuowana.
Na nowym, pośmiertnie wydanym albumie Dark Arena "Worlds Of Horror" pokazuje
on światu, na co naprawdę go stać, ponieważ to on zagrał na nim niemal
wszystkie partie gitar oraz basu. Zarazem, mamy do czynienia z powrotem Dark
Areny, ponieważ ich stały wokalista Juan Ricardo nagrywa już następny album z
premierowym materiałem i z ekscytacją patrzy w przyszłość.
HMP: Cześć. Co dzieje się obecnie w świecie
Dark Arena?
Juan Ricardo: Witam i pozdrawiam wszystkich
wspaniałych fanów Dark Arena z Polski.
W tej chwili, Dark Arena rozpoczęła nagrywanie
albumu powrotnego na podstawie muzyki,
nad którą pracowałem wraz z Paulem Konjicija
(gitarzysta i lider Dark Arena - przyp.
red.), zanim Paul umarł. Działamy w składzie:
gitarzysta Allan Marcus, basista Ryan Tyndal,
klawiszowiec Ron George, perkusista
Ewell Tyler Martin i ja na wokalu. A więc,
Przyjmij proszę kondolencje dla Paul'a Konjicija,
który zapadł na śpiączkę cukrzycową.
Jak go wspominasz jako muzyka i przyjaciela?
"Tall" Paul był bez wątpienia jedną z najbardziej
kreatywnych osób, jakie kiedykolwiek
spotkałem, oraz niesamowitym przyjacielem.
Podobnie jak ja, miewał tendencje do perfekcjonizmu,
co pozytywnie wpływało na naszą
współpracę. Pamiętam, że gdy spotkaliśmy się
w latach osiemdziesiątych, Paul był jeszcze
dzieciakiem a już przerastał wszystkich wokół.
Posiadał wspaniały talent muzyczny oraz wiarę
w siebie. Odkąd rozpoczęliśmy intensywne
muzykowanie w latach dziewięćdziesiątych, łączyła
nas przyjaźń trwająca ponad 20 lat.
Ale czy nie doszło w pewnym momencie do
Twojego odejścia z Dark Areny? Ponoć Brian
Allen zastąpił Ciebie na chwilę w 2017 roku.
Cóż... Koncertowałem wówczas po Europie z
zespołami Sunless Sky i Wretch, przez co nie
byłem dostępny, gdy Paul zaproponował nagrywanie
nowego albumu Dark Arena. To prawda,
aczkolwiek nigdy oficjalnie nie opuściłem
Dark Areny ani nie zostałem wykopany... Po
wydaniu LP "Ode To The Ancients" (2012),
go, żeby poszedł do Pure Steel - w ten sposób
nagrywaliśmy album jako nowozakontraktowany
zespół. Chcieliśmy najpierw wznowić
nasz debiut "Alien Factor" (2006), a dopiero
po nim wydać nowy krążek. Niestety, Paul
zmarł zanim do tego doszło. To smutna a zarazem
ironiczna tragedia, biorąc pod uwagę, jak
bardzo był podekscytowany przyszłymi planami.
Gratulacje za zawartość "Worlds Of Horror".
Czy nagrywaliście go we wspomnianym
wcześniej składzie, czy może ktoś inny przewinął
się przez Dark Arenę w okolicach 2018
roku?
Dziękuję! "Tall" Paul Konjicija nagrał niemal
wszystkie partie gitary i basu na "Worlds Of
Horror", za wyjątkiem kilku solówek w gościnnym
wykonaniu Mike G. Natomiast na perkusji
i na klawiszach grał Noah Buchanan, gościnnie
wspomagany w utworze "Anunnaki
Arise" przez Ewella Tylera Martina (bębniarza
Sunless Sky). Ja śpiewałem, z tym że moja
córka Mylie "Karma" Gorman dołączyła do
mnie w numerze "Abandoned".
zdecydowanie tak, ukaże się jeszcze przynajmniej
jeden album Dark Areny, a w dodatku
Pure Steel planuje wznowienia naszych wcześniejszych
longplay'ów.
Foto: Dark Aaron
Paul zajął się innymi projektami a ja założyłem
Sunless Sky i podpisałem kontrakt z Pure
Steel. W związku z tym Dark Arena nie
planowała wejścia do studia przez kilka następnych
lat. A gdy pod koniec 2016r. dołączyłem
do Wretch, Paul powiadomił mnie o planach
nagrywania nowego materiału Dark Arena.
W tej sytuacji odpowiedziałem, że musiałby
zaczekać kilka miesięcy, aż ukończę wpierw
płyty Sunless Sky oraz Wretch a później odbędę
trzymiesięczną trasę z oboma kapelami po
Europie. To właśnie wtedy Sunless Sky spędziło
tydzień w Polsce... Podczas mojej nieobecności,
Paul czuł, że nie chce zbyt długo
czekać i zatrudnił Briana, ale zaśpiewał on tylko
jeden utwór. Gdy wreszcie wróciłem do
Ameryki, spotkałem się z Paulem i zapewniłem
go, że nadal zależy mi na Dark Arena.
Wkrótce zabraliśmy się za przygotowania
"Worlds of Horror". Co więcej, namówiłem
OK, to kompletnie inna ekipa. Czujesz, że
Wasz obecny skład jest kompletny, czy może
szukacie jeszcze dodatkowej osoby?
W tej chwili nie szukamy. "Worlds of Horror"
oraz ten drugi album, nad którym już rozpoczęliśmy
pracę, uważamy za nasze właściwe
płyty powrotne. Mamy mocny line-up złożony
z ekstremalnie utalentowanych muzyków,
podekscytowanych wizją przyszłości... Ale,
oczywiście, interesuje mnie poznawanie wspaniałych
muzyków i zawsze rozglądam się za
młodymi talentami.
Czy za tą ekscytacją idzie Wasza pewność
siebie, że "Worlds Of Horror" jest lepsze niż
wszystko co do tej pory wydaliście, a może
przeciwnie - obawa przed reakcjami fanów?
Czuję, że "Worlds of Horror" jest najlepszym
albumem w dyskografii Dark Arena. Jako że
dopiero co podpisaliśmy kontrakt z Pure
Steel, zależało nam, aby zabrzmieć najciężej i
najmroczniej, jak się da. Szczególnie Paul
chciał zaznaczyć tym albumem nasz powrót w
chwale, a ja miałem nadzieję, że zdobędzie
dzięki niemu należne uznanie. Przez ponad
dwadzieścia lat, tworzyliśmy wspólnie wyśmienitą
muzykę. Mnie udało się zdobyć grupę
fanów, ponieważ śpiewałem również w Attaxe,
Ritual, Sunless Sky i Wretch, podczas gdy
Paul pozostawał w cieniu, niedostrzegany i
niedoceniany. A gdy nareszcie Paul wylądował
w dużym labelu, chciał pokazać światu, na co
naprawdę go stać, gitarową zręczność, twórczą
kreatywność, ogólnie cały potencjał... Po jego
śmierci dążymy wraz z Pure Steel do kontynuowania
jego spuścizny, tak aby świat poznał
56
DARK ARENA
jego muzykę.
W te dążenia prawdopodobnie wpisują się
Wasze oświadczenia, że Dark Arena na
"Worlds Of Horror" mniej eksperymentuje
niż dotychczas. Co dokładnie przez to rozumiecie?
Brzmienie oraz struktury kompozycji na wcześniejszych
albumach Dark Areny miało silne
podłoże prog-rockowe oraz prog-metalowe.
Nigdy nie obawialiśmy się eksperymentować.
Od dziwnych aranżacji poprzez nieortodoksyjne
użycie klawiszy, aż po mieszanie wokali
death metalowych z operowymi, a nawet używanie
folkowych instrumentów - zawsze
czymś zaskakiwaliśmy, ale nie na "Worlds of
Horror". Przyjęliśmy bowiem założenie, że to
ma być US power metalowy album i tyle. Aczkolwiek
wspomniane elementy eksperymentalne
zacierające granice pomiędzy prog, death i
power metalem na pewno powrócą na kolejnym
albumie.
Jak z Twojej perspektywy wygląda ewolucja
gatunku US power metal od lat osiemdziesiątych
do dnia obecnego?
Był to od zawsze mój ulubiony gatunek muzyczny,
ale lubię metal, hard rock oraz prog rock
w rozmaitych postaciach. Interesujące, że power
metal ewoluował w kompletnie różne style,
brzmi inaczej w Europie (bardziej melodyjny
i symfoniczny) a inaczej w Ameryce (bardziej
thrashowo). W pewnym sensie, są to dwa
różne gatunki wewnątrz jednego. Śpiewam teraz
w kapelach należących do obu kategorii -
Wretch bardziej podpada pod euro power metal
a Sunless Sky pod US power metal. Dark
Arenę widzę gdzieś pośrodku, ponieważ często
nawiązujemy do thrash i death metalu, a
jednocześnie podchodzimy do komponowania
tak jakbyśmy chcieli tworzyć coś symfonicznego
i bardzo melodyjnego.
Ile science fiction tkwi w przekazie lirycznym
"Worlds Of Horror"?
Od zawsze uwielbiam pisać liryki o science fiction
i o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Nie inaczej w
Dark Arena. Co najmniej połowa
tekstów dotyczy tych intrygujących
zagadnień. Dla
przykładu powiem Ci, że
utwór tytułowy dotyczy historii
rasy kosmitów, podróżującej
pomiędzy planetami i pożerającej
wszystko, co stanie
na jej drodze, niczym stado
szarańczy. Numer "Dark Arena"
opiera się na spostrzeżeniu
Paula, że nazwa naszego
zespołu odpowiada miejscu w
podświadomości, gdzie nasze
skrajne uczucia toczą między
sobą wojnę (jak na wirtualnej
arenie); dobre myśli próbują
wyprzeć diabelskie tendencje.
Po tych dwóch kompozycjach
uplasowaliście "Annunaki
Arise". Czy wierzysz w
to, że owi starożytni bohaterowie
sumaryjskich, akkadyjskich,
asyryjskich i babilońskich
legend to odpowiedniki
herosów z greckiej mitologii,
a może symbolami
zdradzieckich mesjaszów
Foto: Dark Arena
udających zesłańców od bogów?
"Annunaki Arise" oparliśmy na hipotezie, że
bóstwa starożytnych Sumerów były w rzeczywistości
reprezentantami zaawansowanej rasy
z innej części kosmosu, ale stanowiącej przodków
ludzi. Postaci te wstają w "Annunaki
Arise" z grobów, aby przejąć swoją dawną rolę
zarządców świata.
Uwielbiam Waszą fantastyczną balladę
"Abandoned" za mroczną atmosferę a zarazem
zwartą treść. To jedna z najlepszych ballad,
które ostatnio słyszałem. Jak ją skomponowaliście?
Znów dziękuję Ci za dobre słowo! Wiele dla
mnie znaczy, słyszeć takie
opinie, bo właśnie one najlepiej
świadczą, że nasze wysiłki
twórcze przynoszą zamierzone
efekty. Oczywiście
"Abandoned" jest historią o
duchach, ale zakręconą. Zazwyczaj
tego rodzaju opowieści
traktują o nawiedzonych ludziach,
natomiast ja śpiewam
o tym, jak to jest być samą
zjawą. Wyobrażam to sobie
jako koszmarny stan, w którym
jednocześnie jest się częścią
znanego nas świata, a jednocześnie
nie. Zjawa może
widzieć, choć pozostaje niewidoczna.
Może słyszeć, ale pozostaje
niesłyszana. Chce dotykać
i być dotykana, ale nie
pozwala jej na to uwięzienie w
dziwnej fizyczności. Moim
zdaniem jest to straszniejsze,
niż gdybym zobaczył zjawę.
to za najwyższą formę uznania dla nas, a zwłaszcza
dla mnie, dlatego że faktycznie Helstar
nas inspiruje a James to jeden z moich ulubionych
wokalistów. Z nieskrywaną dumą przyznam,
że jestem z Jamesem również dobrymi
przyjaciółmi, odkąd spotkaliśmy się podczas
Pure Steel Metalfest w 2018r. Inne zespoły
mające silny wpływ na Dark Arenę to: Nevermore,
Pagans Mind i Kamelot.
Dlaczego nie jesteście zbyt aktywnie w mediach
społecznościowych? Czy chodzi o nadmierną
cenzurę na fejsie?
Na Facebooku jest zbyt wiele cenzury, ale po
śmierci Paula i jeszcze do niedawna, Dark
Arena była moim projektem studyjnym.
Szczerze mówiąc, dziwnie czuję się reprezentując
Dark Arenę bez Paula. Niemniej, z dumą
kontynuuję to, co przyniosła nasza przyjaźń
i staram się dać to światu. Założę wkrótce
oddzielną stronę na Facebooku, ale póki co publikuję
wiadomości na mojej stronie Juan Ricardo
Facebook.
Czy masz już jakieś konkretne plany koncertowe?
Zwykłem mówić "nigdy nie mów nigdy", bo nie
da się przewidzieć przyszłości. W tej chwili nie
myślę o trasach, ale rozmawiamy o specjalnym
show z okazji powrotu Dark Arena. A więc,
trzymajcie kciuki. Super byłoby zagrać jakiś
festiwal lub dwa, polecieć do Europy. Głównie
jednak koncentrujemy się obecnie na albumach,
planując jeden dzień na raz. Cieszę się,
że powróciliśmy, ale nie naciskam nikogo na
żadne zobowiązania odnośnie koncertów przynajmniej
do momentu, gdy ukończymy następny
album.
Foto: Dark Arena
Jak często porównują Was
do Helstar?
Dark Arena jest porównywana
do Helstar od pierwszego
dnia działalności, natomiast
mnie porównują do wspaniałego
Jamesa Rivery. Uważam
Dziękuję za rozmowę. Najlepsze pozdrowienia
od wszystkich polskich fanów US power
metalu.
Również dziękuję wszystkich wspaniałym
fanom Dark Arena z Polski! Mam nadzieję, że
wkrótce do Was zawitamy.
Sam O'Black
DARK ARENA
57
Ścianę dźwięku słychać niemal wszędzie na
"The Final Stage". Jakie macie podejście do
"redukcji hałasu" podczas edytowania utworów?
Szczerze mówiąc, magia dzieje się w fazie miksowania.
Produkcją zajmuje się VO Pulver
(Poltergeist, Gurd) - jest najlepszym znanym
mi fachowcem w tym zakresie. Jego brzmienie
jest warte milion dolców! Zazwyczaj rejestrujemy
instrumenty oddzielnie. Każdy decyduje
indywidualnie, jak dokładnie chce siebie usłyszeć
na słuchawkach. Ściana dźwięku powstaje
w fazie miksu, z tym że wpierw nagrywamy
kilka ścieżek tej samej gitary rytmicznej z użyciem
czterech różnych mikrofonów oraz dwóch
różnych wzmacniaczy. Posługujemy się również
cyfrowym modelarzem Kemper. To się
sprawdza.
Porzucajcie wzorce i próbujcie coś nowego
Wrze, zieje, kipi, buzuje, chlupie i pulsuje, ale "najważniejsze, jak go wykonano,
czy brzmi wiarygodnie, oraz czy zamysł twórcy ma szansę trafić do właściwej
grupy słuchaczy" - rozmyśla basista, kompozytor i wokalista Adriano Troiano
po wydaniu najnowszego albumu swojego Distant Past pt. "The Final Stage".
Pozornie, jest to solidny, ale niewyróżniający się tradycyjny heavy metal. Dopiero
po bliższym zapoznaniu się z tą muzyką okazuje się, że daje nam ona kopa poza
strefę komfortu. Stanie się jasne, że nie wszystko w klasycznym heavy zostało już
wymyślone, kiedy spojrzymy na cel tworzenia oraz słuchania muzyki z alternatywnej
perspektywy.
HMP: Czy Distant Past to już regularny zespół,
a może nadal projekt z okazjonalnymi
koncertami?
Adriano Troiano: Założyłem Distant Past jako
projekt studyjny (w 2002r. - przyp. red.), do
którego realizacji zapraszałem przyjaciół oraz
gości specjalnych. Chciałem nadać życie własnym
kompozycjom, a miałem ich sporo. Po wydaniu
koncept albumu "Rise of the Fallen" (w
2016r., wraz z Agnusem McFive znanym z
Gloryhammer) zechcieliśmy pograć trochę na
żywo. Cześć muzyków mojego poprzedniego
zespołu Emerald wsparła nas w organizacji jednego
występu. Nie utworzył się z tej grupy
stały line-up, więc poszukałem innych osób, z
którymi mógłbym wspólnie skomponować następny
longplay.
W jaki sposób nowi muzycy Distant Past
uczą się grać Wasze utwory?
Ogrywaliśmy wszystko, dopóki byliśmy niezadowoleni.
W przeciwieństwie do wcześniejszych
albumów, "The Final Stage" aranżowaliśmy
wspólnie i każdy mógł wyrazić własną
opinię. Dzięki temu wszyscy czujemy najnowsze
kawałki. Inaczej z wcześniejszymi utworami
- tych uczyliśmy się w międzyczasie. Najpierw
samodzielnie w domu, a później zespołowo
podczas prób. Fajnie usłyszeć starszy materiał
w interpretacji nowych muzyków. Rozumiemy
się doskonale, cieszymy się wspólnym
graniem i uzyskujemy intensywność brzmienia
porządnego zespołu. Zależy nam obecnie, aby
zaprezentować to publiczności na żywo. Czekamy
na sprzyjające okoliczności.
Czy odczuwaliście przy tym presję, aby nowe
kompozycje okazały się bardziej przystępne
dla publiczności klubowej?
Po prostu zabraliśmy się za tworzenie krótszych
numerów, z refrenami dającymi się śpiewać
przez tłum. W przeszłości chciałem przekazywać
rozmaite historie poprzez własną muzykę
i w związku z tym ich struktura wychodziła
złożona, progresywna. Np. "The Hell of
Verdun" z LP "Utopian Void" opowiadał o I
Wojnie Światowej, dlatego zabiera słuchaczy w
muzyczną podróż, nie składając się z prostych
motywów, lecz z wielu zmian dynamiki oraz
nastroju. Z nowym składem czułem się tak,
jakby to był dla mnie całkiem nowy etap. Myślałem
w ten sposób, że jeśli słuchaczom się to
spodoba, to naprawdę będę usatysfakcjonowany,
ale niezależnie od ich opinii, i tak warto się
starać. Teraz wiem, że ludziom fajnie słucha się
"The Final Stage".
Jaki Twoim zdaniem wpływ ma rozpoczynanie
komponowania od gitary basowej na
ostateczne harmonie Distant Past?
Granie na basie w studiu pozostawia mi więcej
czasu na kwestie produkcji oraz na aranżowanie
detali, ale zazwyczaj komponuję posługując
się gitarą prowadzącą. Mam szczęście współpracować
z osobami o znacznie lepszym warsztacie
wykonawczym ode mnie. Mogę polegać
na ich inwencji odnośnie dodatkowych melodii,
a także w fantastycznych solówkach.
Co symbolizuje "smok" w openerze "Kill the
Dragon"?
"Kill the Dragon" lub "Kill the Demon" (pierwotna
nazwa) to ostatni numer napisany przeze
mnie jeszcze dla zespołu Emerald. Odświeżyłem
go sobie i postanowiłem umieścić go na
albumie. Lirycznie jest podchwytliwy, bo chodzi
w nim o opuszczanie strefy komfortu.
Smok odpowiada wewnętrznemu strachowi
przed porzucaniem utartych wzorców i próbowaniem
czegoś nowego. Po skompletowaniu
wszystkich kompozycji, ów wątek perfekcyjnie
wpasował się na sam początek. Zawiera bowiem
wszystko, co najważniejsze w Distant
Past 2021.
Czy dobrze słyszę, że solo gitarowe w "Staring
At The Stars" wpisuje się w bliskowschodni
styl?
Pozwól, że zapytam Lorenza (…) Jego intencją
(gitarzysta Lorenz Laederach - przyp. red.) było
uchwycenie stylu Bliskiego Wschodu, ale zainspirowała
go jedyna szwajcarska melodia
folkowa w skali minor, "Guggisberg". Wspomniana
w tekście góra znajduje się tuż obok
miejsca, w którym on mieszka. Wciąż pamięta
bezchmurną noc, podczas której wpatrywał się
tam w gwiazdy wraz z dziewczyną.
Podczas wizyty w Lucerne dwa lata temu odniosłem
wrażenie, że szwajcarskie społeczeństwo
jest dosyć mocno zaangażowane w międzynarodowe
misje militarne. "The Lion Monument"
dedykowane szwajcarskim strażnikom
poległym podczas Francuskiej Rewolucji
to może już historia, ale sam widziałem rozwrzeszczany
tłum maszerujący środkiem ulicy,
co miejscowy świadek wyjaśnił mi tylko
jednym słowem: Erdogan!
Możliwe, że to akurat nie Szwajcarzy, lecz Turcy.
Nie wiem. Fakt, że zdarzają się u nas liczne
demonstracje związane z problemami innych
krajów. Nasz demokratyczny system umożliwia
ludziom głosowanie we wszystkich sprawach.
Przedstawiciele Szwajcarii nie mogą zdziałać
nic bez zgody obywateli. A gdyby jednak zrobili
coś wbrew woli mieszkańców, sprawnie zebrałoby
podpisy w sprawie referendum. Więc
tak czy owak, ludzie głosują. Swoją drogą, ciekawe,
że nie mamy jednego Prezydenta, lecz
siedmiu.
58 DISTANT PAST
Foto: Distant Past
Czy podzielasz pogląd, że o ile sama Szwajcaria
jest powszechnie kojarzona z neutralnością,
o tyle międzynarodowe misje pokojowe
są szalenie ważne, a może nawet emocjonujące
dla Szwajcarów?
Nie czuję się ekspertem w tym temacie. Z tego
co się orientuję, mogę jednak powiedzieć, że
szwajcarscy żołnierze zasłynęli w historii z pełnienia
roli najemników. W średniowieczu istniał
na nich spory popyt, a ponieważ nie służyli
żadnemu królowi w swoich stronach, to udzielali
się w imię tego, kto oferował im godziwe
wynagrodzenie. Dobrym tego przykładem może
być choćby szwajcarska straż papieska.
Czy "I am Omega" opisuje strach egzystencjonalny
podsycany przez szwajcarskie media
głównego nurtu?
Nie. "I am Omega" napisałem po obejrzeniu
filmu "The Omega Man" z 1973 roku. Uwielbiam
science fiction, stąd wiele spośród moich
utworów ma apokaliptyczny lub utopijny temat.
Sam film został oparty o nowelę "I am
Legend". Istnieje też współczesna ekranizacja o
tym samym tytule, a także zupełnie inny film z
podobnym pomysłem, "The Last Man on
Earth".
Wbrew temu, co powiedzieliśmy o zwartości
Waszych najnowszych numerów, "Dawn City"
ciągnie się ponad siedem minut. Czy uważasz,
że najlepsze epic metalowe hymny są
konkretne, nawet jeśli długie?
To zależy. Podobają mi się takie z jednym riffem,
jak i te dłuższe, magiczne, z wieloma zmianami.
Najważniejsze, jak je wykonano, czy
brzmią wiarygodnie, oraz czy zamysł twórcy
ma szansę trafić do właściwej grupy słuchaczy?
Co do "Dawn City", przedstawiamy w nim eksperymentalne
miasto Aeroville w Indiach, którego
mieszkańcy żyją bez pieniędzy, bez rządu
i bez religii (o tym też śpiewamy). Mówi się, że
potrzebujemy zmienić styl życia, żeby ludzka
rasa mogła dalej ewoluować. Jak ta ryba, która
po raz pierwszy wyszła z wody... Prawdziwa
utopia na Ziemi to ciekawy koncept, ale czy dałaby
radę? "Dawn City" składa się z trzech części:
w pierwszej opisujemy miasto, w drugiej intencję
jego założyciela, a trzecia podsuwa wskazówki
dlaczego jest ono skazane na upadek.
Fajny utwór z fajnym tematem. Jeśli ktoś jeszcze
to wygoogluje, dowie się o tym i pomyśli z
trochę innej perspektywy o ludzkiej ewolucji,
moja misja zakończy się sukcesem.
Pod Waszym postem na Facebooku z video
"Queen of Sin" (it rocks out!), gitarzysta zarówno
Distant Past, jak i Age of Disclosure,
Ben Sollberger, napisał: "Distant Past, powinniśmy
zaplanować kolejny wspólny projekt!".
Odpowiedzieliście: "Powinniśmy. (…)
Nie ma nas już w Kansas". O co w tym chodziło?
(śmiech) Czasami mamy ochotę sobie pożartować!
Ale opowiem Ci o tym. Age of Disclosure
to metalowy projekt Bena, w ramach którego
współpracowaliśmy po raz pierwszy. Ja
grałem tam nie tylko na basie, ale również zaśpiewałem
(w moim studiu). Wokalista Distant
Past, "Jay Jay", zresztą też tam śpiewa.
Mamy sporo wspólnych muzycznych doświadczeń,
również wyniesionych z zespołu Skrylls.
Ben właśnie wydał album Ben Sollberger Project
"I Hate to Say", na którym zrobił wszystko
sam - sprawdź to. W każdym razie, gdy on
pisał "I'm from Jersey", ja zaproponowałem "Nie
ma nas już w Kansas", co nie ma nic wspólnego z
zespołem Kansas (aczkolwiek lubię ich).
Wspomniane zdanie pochodzi z "The Wizard
of Oz", w którym Dorothy trafia do innego
świata. Przetłumaczyłem je jako "nie ma nas
tam gdzie dawniej byliśmy" w znaczeniu, że
udaliśmy się dalej. Taka tam zabawna minikonwersacja.
Przy okazji, Rainbow rozpoczynało
swoje występy od motywu z tego filmu.
"Nie ma nas już w Kansas, musimy być gdzieś za
Foto: Distant Past
tęczą" (gra słów - przyp. red.) i Blackmore odpala
melodię "Somewhere over the Rainbow",
przechodzącą w "Kill the King".
Idąc za ciosem, co Wasza okładka ma wspólnego
z Arthurem Brownem ("Fire")?
Po sukcesie "Fire", Arthur Brown uciekł przed
sławą do Francji. Ale wkrótce później utworzył
zespół Kingdom Come (teraz nazywający się
Arthur Brown's Kingdom Come, nie należy go
mylić z formacją o tej samej nazwie z lat 80.).
Bruce Dickinson kowerował "Spirit of Joy",
pochodzący z trzeciego albumu Kingdom Come.
Rozpadli się po tym trzecim longplay'u, ale
ich klawiszowiec Victor Peraino kontynuował
jako Victor Peraino's Kingdom Come. Wydał
album w latach osiemdziesiątych, a w 2014
nagrał ponownie niektóre utwory z gościnnym
udziałem Arthura Browna. Jako kolekcjoner,
koniecznie musiałem mieć to CD. Kocham tą
okładkę oraz zawarte tam ilustrację do tego
stopnia, że skontaktowałem się z ich twórcą
Jamesem Beveridgem, zachwyciłem się obrazami
z jego Facebooka i użyłem jeden z nich
jako cover do "The Final Stage".
Nazwałeś kiedyś Helstar "najlepszymi przyjaciółmi
Emerald". Czy dziś nazwałbyś ich
"najlepszymi przyjaciółmi Distant Past"?
Kiedy byłem jeszcze w Emerald, odbyliśmy w
2012r. trasę po Europie z Helstarem. Oczywiście
przyjaźnie zacieśniają się podczas takich
tras. Ale z tamtej ekipy pozostałem tylko ja w
Distant Past. Helstar też znacząco zmienił
skład (Helstar ma nowego basistę Garrick
Smith i nowego gitarzystę Andrew Atwood -
przyp. red.). Był jeszcze rozgrzewający publiczność
zespół The Order of Chaos, ale niestety
w ogóle już on nie istnieje. Niemniej, bardzo
chciałbym pojechać z Helstarem w trasę. Oby
do tego doszło w lepszych czasach.
Twoje ostatnie call-to-action dla polskich
metalowców?
Polska publiczność zawsze nas dobrze odbierała,
dostajemy od niej mnóstwo pozytywnych
opinii. Więc dołączajcie do naszej nowej muzycznej
przygody, słuchając głośno "The Final
Stage" oraz oglądając video do "Queen of Sin".
Bardzo dziękuję za wsparcie. Heavy metal nigdy
nie umrze.
Sam O'Black
DISTANT PAST 59
HMP: Jak się masz tydzień po premierze
"Crimson Wreath"?
Costas Koulis: Wspaniale. Widzimy mnóstwo
pozytywnych recenzji. Dostajemy też od
mediów sporo zaproszeń do rozmowy, co mnie
cieszy. Za kilka dni ukaże się nasze czwarte
oficjalne video, do utworu "Ashes To Dust" (po
"Crimson Wreath", "All Blood Red" i "Besetting
Sins" - przyp. red.).
Ten album jest dla Was szczególny, jako
trzeci w dyskografii. Co dokładnie musiałoby
się wydarzyć, abyś czuł się pewien, że odniósł
on odpowiedni sukces?
Mam nadzieję, że faktycznie okaże się on
szczególny. Czas pokaże. Na pewno pojawi się
więcej recenzji i wywiadów. Ciekawe, z jakimi
jeszcze reakcjami spotka się "Crimson
Wreath" ze strony rynku, prasy oraz fanów.
Przyznam więc, że to świetny album. Trwa
78 minut i słychać, że jest dopracowany w
najdrobniejszych szczegółach; zresztą nie
tylko muzycznie, ale i wizualnie.
Dziękuję. Traktujemy nasz album tak jakbyśmy
traktowali nowo narodzone dziecko i faktycznie,
dbamy o każdy detal z nim związany.
Staramy się, żeby każdy kolejny album w naszym
dorobku wypadł lepiej od poprzedniego.
Ważnym bodźcem do tego jest pozytywny
feedback ze strony odbiorców.
Wybraliście cztery utwory na single: "Besetting
Sins", All Blood Red", "Crimson
Wreath" i "Ashes To Dust". Dlaczego akurat
te, a nie inne?
Illusory to bardzo demokratyczny zespół. Każdą
decyzję podejmujemy na drodze głosowania
całego sześcioosobowego zespołu. Uważam,
że jest to właściwe podejście i najlepszy
sposób na to, żeby publiczność otrzymywała,
Wojna nie jest złem koniecznym
Perkusista i autor liryków Illusory, Costas Koulis, opowiedział nam o
antywojennym przesłaniu ich najnowszego albumu "Crimson Wreath". Podzielił
się też swoimi osobistymi opiniami o heavy metalu, byciu perkusistą oraz fałszywej
propagandzie mediów głównego nurtu.
co dla niej najlepsze. W tym przypadku głosowanie
wyłoniło czterech kandydatów na singla.
W konsekwencji, te cztery utwory promują
album.
No tak. Grecja jest przecież kolebką demokracji.
Głównym przesłaniem "Crimson
Wreath" jest sprzeciw wojnom. To wrażliwy
temat?
"Crimson Wreath" nie jest koncept-albumem,
ale koncentruje się na dwóch ważnych sprawach:
na wojnie oraz na stracie. Wielu ludzi
uważa wojnę za zło konieczne. My się z tym
nie zgadzamy. Dla nas wojna to zło. Część
utworów wyraża antywojenną deklarację. Inne
- ludzką stratę. Zwłaszcza "An Opus of Loss
and Sorrow", na który składają się trzy kawałki,
dotyczy ludzkiej straty. Poszczególne
utwory nie tworzą jednej spójnej historii, ale są
wzajemnie powiązane tematycznie.
Czy chciałbyś bliżej przedstawić te tematy?
Grecja uczestniczyła we współczesnej historii
w dwóch wojnach bałkańskich, walczyła
przeciw Królewstwu Ottomańskiemu,
później przeciw Republice Tureckiej, a ponadto
broniła się przed najazdem Włochów
oraz nazistów. Czy te konflikty zbrojne
bezpośrednio zainspirowały Ciebie do pisania
tekstów utworów? Czy myślałeś o nich
podczas tworzenia?
Ogólnie wojna jest złem, bez względu na to, w
której części świata, w którym roku, czy też w
której erze się toczy. Pisaliśmy o negatywnych
aspektach wojny jako takiej. Masz rację, że
Grecja doświadczyła współcześnie wiele wojen,
ale inne kraje również. Wydaje mi się, że
współcześnie tylko USA nie brało udziału w
żadnej międzynarodowej wojnie, z tym że u
nich doszło do Wojny Secesyjnej (1861-1865,
pomiędzy północnymi a południowymi
Stanami - przyp. red.). Wymieniłeś wojny
związane z Grecją i masz rację: 1821, Bałkany
1912, I Wojna Śwatowa 1914-1918, II Wojna
Światowa, wojna domowa w Grecji, etc. Po
części te konflikty działy się samoistnie, ale
odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie
rządy państw uznały je za sposoby realizacji
części swoich planów strategicznych. My w
Illusory nie zgadzamy się z takim podejściem.
Naszym zdaniem do żadnych wojen nie powinno
wcale dochodzić; są one szkodliwe pod
każdym względem i nie wynika z nich żadna
korzyść. Wojna nie może dać Ci życia, może je
jedynie odebrać. Potrzebowaliśmy to przekazać
na najnowszym albumie, podążając ścieżką
innych zespołów, które też niejednokrotnie
sprzeciwiały się wojnom.
Kilka dni temu podzieliliście się na swojej
stronie Facebook recenzją od VelverThunder:
"Wokalista wyraża jasne oświadczenie na
"Crimson Glory", że zamierza rzucić wyzwanie
"the top orderowi". Czy zgadasz się z
tym zdaniem?
Stanowczo podkreślam, że Illusory nie jest zespołem
politycznym. Nie zamierzamy angażować
się w politykę. Mówimy tylko, że wojna
jest okropna dla narodów, zaangażowanych ludzi
oraz dla tych, którzy o niej decydują. W
ogóle nie powinno dochodzić do wojen.
Jak skomentowałbyś fakt, że mówiąc o zadłużeniu
Grecji wobec europejskich banków
centralnych często pomija się milczeniem, że
współczesna Grecja niesamowicie szybko
rozwijała się po II Wojnie Światowej, zwiększając
swój produkt krajowy brutto z 4.5 biliona
USD do 360 bilionów USD w ciągu
zaledwie 60 lat? Wygląda na to, że Grecja
rozwija się współcześnie znacznie szybciej od
starożytnej Grecji, co oczywiście znajduje
odzwierciedlenie w greckiej nauce i sztuce.
To, co starożytnej Grecji zajęło stulecia,
współczesna Grecja osiągnęła w zaledwie
kilkadziesiąt lat.
Nie powinno porównywać się dwóch różnych
epok w historii naszych krajów. Nie należy porównywać
sytuacji w XIX / XX / XXI - wiecznej
Grecji z sytuacją w V wieku przed naszą erą.
Nie da rady, z oczywistych powodów - różne
społeczeństwa, różne sposoby myślenia, różne
podejście do wojen czy też do handlu. Takie
porównanie nie byłoby ani sprawiedliwe, ani
logiczne. Dostrzegam zbyt wiele uproszczeń w
przekazie mediów głównego nurtu. Obecnie
Grecja jest zadłużona wobec europejskich banków
centralnych, ale inne kraje UE również.
Niemcy mają teraz wielokrotnie większy dług
niż Grecja - 20 razy większy? 30 razy? No ale
Niemcy są liderem Unii Europejskiej, a Grecja
nie. W każdym razie, to fałszywa polityczna
propaganda. Nie powinniśmy przykładać wagi
do stronniczych wiadomości, które nie mają
żadnego pokrycia w rzeczywistości. O tym złożonym
zagadnieniu mógłbym napisać książkę.
Grigoris Valtinos wypowiedział narrację do
utworu "Ashes to Dust". Czy jesteś fanem
tego aktora?
Grigoris Valtinos jest filarem greckiej kultury
jako wielki aktor i dyrektor teatralny. To on
wystąpił w roli głównego bohatera pierwszego
przedstawienia wystawionego przez Colosseum
po 1500 latach ciszy. Latami oglądaliśmy
jego sztukę i podziwialiśmy jego talent. Podczas
komponowania "Ashes to Dust" potrzebowaliśmy
dodać dramatyczną narrację. Był pierwszą
osobą, o której natychmiast pomyśleliś-
60
ILLUSORY
my. Skontaktowaliśmy się z jego agentem
medialnym. Wysłuchał naszej propozycji i po
dwóch dniach potwierdził zaangażowanie. Cieszymy
się, że jego głos wybrzmiał na naszym
albumie. Doskonale oddał esencję utworu.
Znakomita partia.
Na "Crimson Wreath" słyszymy też inne
narracje głosowe, orkiestracje, chóry oraz partie
fortepianowe. W jaki sposób aranżujecie
utwory?
Rozmawiamy, przeprowadzamy burzę mózgów,
wymieniamy się pomysłami. Ja nie decyduję
samodzielnie o partii perkusji, ponieważ
staram się zawsze dostosować do charakteru
utworów. Wiadomo, że inny podkład rytmiczny
potrzebuje ballada, a inny thrashowy
killer. Dbam o dobro kompozycji.
Czy skomponowaliście jakieś ciekawe utwory,
które nie znalazły miejsca na "Crimson
Wreath"?
Wiele. Album trwa 78 minut, więc więcej kawałków
nie zmieścilibyśmy na pojedynczym
dysku CD. Całość naszego nowego materiału
trwa około 120 minut. Pozostałe utwory znajdą
się na następcy "Crimson Wreath", który
wkrótce się ukaże, bo sześć lub siedem z nich
mamy już w fazie przedprodukcji. Demokratycznie
głosowaliśmy, co powinno się znaleźć na
obecnym, a co dopiero na następnym albumie.
Klawiszowiec i gitarzysta George
Konstantakelos zagrał na Waszym poprzednim
LP "Polysyllabic", ale już nie na "Crimson
Wreath". Greg Bakos zagrał na gitarze
na "Crimson Wreath" a Makis Vandoros na
klawiszach na "Crimson Wreath". Jakbyś
skomentował te zmiany w line-upie Illusory?
Zacznę od sprostowania, że Greg Bakos zagrał
na gitarze zarówno na "Polysyllabic", jak i na
"Crimson Wreath" (zaktualizujemy to na Metal
Archives). George Konstantakelos jest i
na zawsze pozostanie naszym serdecznym
przyjacielem. Wchodził w skład zespołu przez
około 15 - 16 lat. Odszedł z powodów osobistych,
w atmosferze wzajemnego zrozumienia i
szacunku. Możesz usłyszeć go gdzieniegdzie
na "Crimson Wreath". Mam nadzieję, że obecny
skład przetrwa próbę czasu i pozostanie
niezmieniony na następnych wydawnictwach.
Siódmego września 2019r. wystąpiliście przed
Gus G. na "Let's Rock Festival". To zdaje się
Wasz ostatni koncert jak dotąd. Jak wspominasz
tamtą imprezę?
Wspaniała noc. Organizator zaprosił nas w
ostatniej chwili. Ucieszyliśmy się z możliwości
uczestnictwa. Przybyliśmy na miejsce o godzinie
12 w południe, zrobiliśmy próbę dźwięku,
wszystko brzmiało pięknie. Spędziliśmy niezapomniany
dzień w metalowym środowisku.
Gus G. był headlinerem, a kiedy skończył
swój set, pogadaliśmy z nim oraz z członkami
pozostałych zespołów o muzyce. Nie możemy
się doczekać naszego kolejnego koncertu.
Jako główny manager noizy.gr jesteś doskonale
zaznajomiony z grecką sceną metalową.
Z pewnością słyszałeś o progresywnym
Fortress Under Siege?
Znam ich. Dzieliliśmy scenę w 2015r. To znakomici
muzycy o odpowiednim podejściu.
Mam na ich temat jak najlepsze zdanie. Przykładają
się, są oddani metalowej scenie. Podziwiamy
ich za to, co robią.
Oba zespoły: Illusory oraz Fortress Under
Siege, cechuje podobny sposób grania progresywnego
metalu. Wasza muzyka jest
zwarta, nieprzekombinowana, a jej odbiór nie
stanowi wyzwania dla słuchaczy nieoddychających
progiem. Wiecie, jak zdobyć uwagę
fanów od pierwszego odsłuchu.
Dziękuję. Nie interesuje nas komplikowanie
struktur kompozycji w stylu Dream Theater,
Meshuggah, The Mars Volta. Nie czujemy
tego. Lubimy, gdy muzyka jest przyjemna w
odbiorze, aczkolwiek nie prostacka. Twórczość
Illusory może nie wydawać się trudna technicznie,
dopóki nie przychodzi do jej grania, bo
wtedy okazuje się, że jednak wymaga konkretnych
umiejętności. Kochamy heavy metal.
Czysty, bezpośredni heavy metal z lat osiemdziesiątych.
Nie usiłujemy wynaleźć koła na
nowo. Nie chcemy tego. Nie zależy nam na
wykreowaniu całkiem nowego gatunku. Wręcz
nienawidzimy rzeczy typu djent - dla nas to
pozbawione sensu, w pewnym sensie fałszywe.
Nie widzę powodu, żeby tak kombinować.
Myślę, że możesz znaleźć wiele odniesień do
tradycyjnego heavy metalu na naszych albumach.
Tak. Mogę też znaleźć liczne świadectwa
Waszego talentu do tworzenia świetnych
melodii. W ich cieniu pozostaje jednak "Immortal
No", ponieważ więcej w nim gitarowego
riffowania niż wpadających w ucho
melodii. Za każdym razem "Immortal No"
podoba mi się coraz bardziej.
Dziękuję. Pomysł do liryków "Immortal No"
wymyśliłem już w 1991 roku, czyli w momencie
rozpoczęcia przygody z perkusją. Kiedy pozostali
zaproponowali podkład muzyczny,
przypomniałem sobie o tych tekstach. Opowiadam
w nich o najemniku, który zorientował
się, że źle postępuje. Początkowo lubił możliwość
zarobku w zamian za udział w wojnie,
ale zaczął zadawać sobie pytania: "czy to etyczne?
Czy to przyzwoite? Czy to słuszne?".
Zespół wyszedł z tym wspaniałym riffowaniem,
obserwowałem jak utwór się rozwija i
pomyślałem: "OK, 100% heavy metal!". Super
będzie zagrać to na żywo. Świetny numer do
head bangingu.
Jesteś znakomitym perkusistą. Czy również
tancerzem? Lala z Burning Witches porównała
kiedyś jedno z drugim.
(śmiech) Burning Witches to fantastyczny
zespół, jeden z najintensywniej obecnie działających.
Te dziewczyny wywierają na mnie
wrażenie. Odpowiadając na pytanie przyznam,
że osobiście jestem najgorszym tancerzem na
świecie. Od razu widać, że nie potrafię tańczyć.
Ale jest coś w słowach Lali, ponieważ perkusista
potrzebuje doskonale czuć rytm, aby
właściwie współpracować z zespołem. Grunt,
żeby utwór dobrze brzmiał, a nie samo "bębnienie".
Jak przeciwdziałasz efektowi "łokcia tenisisty"?
Na szczęście nie doświadczam żadnego efektu
ubocznego gry na perkusji. Dbam o ręce i
stopy, prowadzę ogólnie zdrowy tryb życia.
Zdarzało nam się w przeszłości dawać trzy i
pół godzinne koncerty, więc zdaję sobie sprawę,
jak ważne jest zachowanie formy.
Czy chciałbyś dodać coś na koniec, o co
Ciebie nie zapytałem?
Oczywiście. Dziękuję Tobie za pytania a fanom
za to że nas słuchają. Album "Crimson
Wreath" ukazał się 21 maja 2021r. za sprawą
Rockshots Records. Jesteśmy z niego dumni i
mamy nadzieję, że będziecie go słuchać.
Wspierajcie wszystkie zespoły tworzące dobrą
muzykę. Do następnego razu, dobranoc.
Sam O'Black
ILLUSORY 61
HMP: Dlaczego zdecydowaliście się nazwać
album "El Camazots"? Oczywiście nietoperze
są ważnym elementem gatunku, wystarczy
zapytać Ozzy'ego, ale musi stać za tym
coś więcej. Myślicie, że mitologia Majów dobrze
łączy się z metalową estetyką i tekstami?
Pascal Remans: Tytuł wziął się z tekstu napisanego
przez naszego wokalistę. Zainteresował
się wierzeniami stojącymi za El Camazots i
kiedy przedstawił ten koncept reszcie zespołu,
pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem będzie
Nigdy nie musieliśmy iść na kompromis
Entierro to wybuchowa mieszanka. Gra tu sam Victor Arduini z Fates
Warning, ale w składzie znalazło się też wielu innych doświadczonych muzyków.
Hołdują klasycznemu heavy, ale nie brak im progresywnej natury, prowadzącej do
nowoczesnych brzmień i kawałków bliskich doomowi czy stonerowi. Jak sami
przyznają, w obecnym składzie napisali najlepszą płytę w całej swojej dotychczasowej
działalności. O "El Camazots" - EPce zbudowanej na postaci nietoperza
śmierci z wierzeń Majów, pełnej numerów odzwierciedlających gust ich autorów,
znaczeniu początku gatunku dla współczesnej sceny i planach na przyszłość zespół
opowiedział w wywiadzie dla Heavy Metal Pages.
sami chcielibyśmy słuchać i mamy nadzieję, że
innym też się to spodoba.
Jakie były reakcje po wydaniu waszej EPki?
Do tej pory otrzymaliśmy dużo pozytywnych
opinii związanych z jej wydaniem. To póki co
nasza najbardziej udana propozycja, biorąc
pod uwagę recenzje i sprzedaż, a dla nas osobiście
to najmocniejsza pozycja w naszym katalogu.
Na "El Camazots" mieszacie wiele gatunków.
Jest thrashowy riff w tytułowym kawałku,
doom/stoner w "The Penance", nowoczesne,
metalowe brzmienie w "The Tower" i
sporo klasycznego heavy w każdym z nich.
Jest jakieś powiązanie między tym a waszą
"progresywną" naturą? Może po prostu nie
chcieliście się ograniczać?
Tworzenie jest dla nas bardzo dotkliwym doświadczeniem.
Piszemy wyłącznie na podstawie
tego, co nas porusza. Jak już wspominaliśmy,
komponujemy rzeczy, których sami chcemy
słuchać, a ponieważ jesteśmy fanami wielu
różnych podgatunków metalu, naturalnie inspirujemy
się i mieszamy wszystkie te różnorodne
muzyczne "przyprawy" w naszych utworach.
Nigdy się nie ograniczamy, bo nie jesteśmy
związani żadnymi trendami w muzyce popularnej.
To jedna z zalet grania muzyki, którą
kochamy. Nigdy nie musieliśmy iść na kompromis
w tym, co chcemy zrobić, aby zadowolić
dyrektora jakiejś wytwórni fonograficznej
czy dotrzeć do mas. Gramy dla metalowców
takich, jak my i mamy nadzieję, że jazda, w
jaką ich zabieramy, spodoba im się tak samo
jak nam.
połączenie go z okładką. Stworzyliśmy groźną
bestię, która, jak myślimy, pasuje do brzmienia
naszej EPki.
Czy przeszłość Victora w Fates Warning i
Chrisa w Jasta wpłynęły na materiał na waszej
EPce? Inspirowaliście się poprzednimi
zespołami, czy chcieliście zacząć kompletnie
nowy projekt?
Na obu podświadomie wpływa każda muzyka,
jaką grali i nie zawsze jest to metal. Każdy
członek zespołu przyszedł z własną, unikalną
kombinacją inspiracji, wciąż nawiązującą do
tego, gdzie zaczynaliśmy, ale jednocześnie
wpływającą na to, co robimy teraz. Niektóre z
nich mogą nie być od razu słyszalne, ale wciąż
są obecne w mniej lub bardziej oczywisty sposób.
Chociaż wielu członków zespołu grało wcześniej
w wielu dużych składach, to pierwszy
tak wielki projekt dla waszego innego gitarzysty,
Chrisa Begnala. Mimo to, jego gra
jest świetna. Jak wam się z nim pracowało,
dlaczego go wybraliście?
Chrisa wkręcił nasz pierwszy gitarzysta Javier
Canales. Jego obecność tak naprawdę rozpoczęła
granie harmonii, które tak lubimy w naszych
kawałkach. Co dziwne, gdy już zadomowił
się w zespole, stał się jednym z najbardziej
płodnych twórców. Jest również zabójczo przystojny.
Foto: Entierro
Dlaczego postanowiliście założyć Entierro?
Jakie były wasze główne cele?
Entierro zaczęło jako boczna gałąź zespołu
Treebeard, który stracił kluczowego członka.
Początkowo, gdy zaczęliśmy razem tworzyć,
nasze brzmienie było bardziej doom/stoner
metalowe, ale kiedy pojawił się Victor, zaczęliśmy
pisać w stylu tradcyjnego metalu. Chociaż
nie była to świadoma decyzja, czuliśmy, że
taki rozwój naszej muzyki jest nieunikniony,
bo to był gatunek, którego wszyscy słuchaliśmy
najczęściej. Naszym celem jest tak naprawdę
stanie się mistrzem stylu, który wszyscy
uwielbiamy, a czujemy, że nigdy mu się no nie
przysłużyło we wczesnych latach 80. Po prostu
staramy się pisać takie kawałki, których
Dlaczego zdecydowaliście się na cover jednego
z wczesnych kawałków Judas Priest
("Call for the Priest") na waszej EP-ce?
Udało wam się przełożyć go na wasz styl, ale
w oryginale nie jest to stylistyka, w której
zdecydowaliście się grać. Było to dla was
wyzwanie, forma uhonorowania jednej z waszych
inspiracji?
Zdecydowaliśmy się coverować Priest, ponieważ
wywarli ogromny wpływ na nas wszystkich
- szczególnie właśnie ich wczesny okres.
Ich znaczenie dla muzyki, którą gramy jest niezmierzone
i bez nich nigdy nie zdecydowalibyśmy
się na granie metalu. Sam kawałek, który
wybraliśmy, jest złożony z mnóstwa fajnych
elementów, które odzwierciedlają sposób, w jaki
chcielibyśmy pisać własne utwory: ciężkie
riffy, prowadzące harmonie w przerwach i ciekawe
rytmy. W ciągu naszego istnienia coverowaliśmy
też "Dissident Aggressor" z tego samego
albumu ("Sin After Sin"). To chyba nasza
ulubiona płyta Judasów w całym ich katalogu.
Pomimo klasycznych, heavy metalowych
62
ENTIERRO
patentów w waszej muzyce, wasze brzmienie
jest raczej nowoczesne - tak jak wasz sposób
pisania. Myślicie, że współczesne zespoły
metalowe powinny iść do przodu zamiast
imitować klasyków, czy trzymać się tradycji?
Myślimy, że potrzebne jest osadzenie fundamentów
w tradycji. Heavy metal w swojej
najprawdziwszej postaci nie jest nową muzyką,
a najlepszy metal wciąż zawiera ślady brzmienia
wczesnych lat 70., które go zrodziło. Mając
to na uwadze, samo powtarzanie tego, co już
zostało zrobione, faktycznie może być nudne i
mało inspirujące. Staramy się wykorzystać to
tradycyjne brzmienie i pozwolić, by niektóre z
nowoczesnych wpływów, które mamy, "wtopiły"
się jakoś podczas pisania piosenek. Nie jest
to świadomy proces, ale dzieje się bardzo organicznie.
Myślimy też, że konieczne jest, aby
młode zespoły naprawdę wróciły do korzeni,
posłuchały przodków gatunku i doświadczyły
wielkości początków tego ruchu. Tak jak wszyscy
wielcy muzycy bluesowi czerpią inspirację
z przeszłości, metalowcy powinni robić to samo.
Co myślicie o kondycji współczesnego heavy
metalu? Macie ulubione, nowe zespoły?
Tu, w Ameryce, undergroundowa scena jest
żywa i mocna. Podczas gdy trochę zespołów
przebija się do mainstreamu, pozostaje tu nadal
mnóstwo świetnych zespołów, grających
świetny metal. Wiele z nich, jak my, stara się
wrócić do old-schoolowego stylu, na którym
wszyscy dorastaliśmy, co jest fantastyczne.
Wśród tych kilku, które nam się podobają są
Eternal Champion, Haunt i Hour of 13.
Jakie macie plany na przyszłość? Gdzie lub z
Foto: Entierro
kim najbardziej chcielibyście zagrać?
W tym momencie po prostu szykujemy się do
grania koncertów po pandemii, naprawdę nie
możemy się doczekać powrotu na scenę. Mamy
też kolejną płytę, napisaną jeszcze w czasach,
kiedy występy były dość odległe, więc jesteśmy
bardzo podekscytowani możliwością
dalszej pracy nad tym materiałem. Uwielbiamy
grać koncerty z niektórymi lokalnymi metalowymi
talentami, które tutaj mamy, mamy nadzieję,
że uda nam się wpasować w festiwale,
tutaj w Stanach, które najlepiej prezentują
nasz styl, takie jak Hell's Heroes lub Legions
of Metal Fest.
Z którego osiągnięcia, jako Entierro, jesteście
najbardziej dumni?
Jako zespół za największe osiągnięcie uważamy
stworzenie naszej EPki. Czujemy, że w
końcu staliśmy się prawdziwą całością i dopiero
teraz możemy pisać na poziomie przewyższającym
wszystko, co wydawaliśmy w
przeszłości. Dotarcie do tego momentu nie
było łatwe, bo po drodze traciliśmy członków i
musieliśmy wiele razy zaczynać od nowa, ale
obecny skład tworzy najlepszą muzykę, jaką
ten zespół kiedykolwiek napisał.
Iga Gromska
więc zdecydowałem się opuścić zespół.
HMP: Witam serdecznie! Bardzo mi miło, że
mogę zadać Wam kilka pytań. Na początek
jednak chciałbym się dowiedzieć, czy wszystko
u Was w porządku i czy zdrowie dopisuje?
Pascal Remas: Tak, wszyscy mamy się dobrze!
Może poza kilkoma dodatkowymi kilogramami
przez wirusa! Jednak wszyscy jesteśmy
w niezłej kondycji!
Przetrwanie próby czasu
To zawsze ciekawe doświadczenie móc przepytać kogoś takiego jak Pascal
Remas. Wokalista belgijskiego Breathless chętnie opowiedział o swoich początkach,
o tym, jak kształtowała się jego macierzysta formacja, ale i poruszył kwestię
dotyczące powrotu do grania. Muszę przyznać, że Pascal, który nie jest gadułą,
mimo wszystko rzetelnie i zajmująco wyjaśnił każde pytanie. Pozostaje mi
zaprosić na poniższe efekty tego spotkania!
Album "Breathless" to naprawdę kawał dobrego
speed metalu. Kompozycje nie są jednowymiarowe,
słychać, że staraliście się tworzyć
jakiś klimat i zmieniać nastroje. Powiedz,
jak odbywała się praca nad nimi?
Cóż, wszyscy byliśmy bardzo młodymi muzykami,
próbującymi stworzyć unikalne brzmienie.
Miałem tylko 15 lat i rozpracowywałem
różne style śpiewania. Poza tym wszyscy świetnie
się bawiliśmy odkrywając te wszystkie szalone
rzeczy!
Okładka płyty przedstawia dwa walczące ze
sobą, jeśli dobrze kojarzę, Velociraptory.
Skąd akurat taki, w sumie niecodzienny, pomysł
i w jaki sposób współgrać miał on z
nazwą i muzyką?
Myślę, że przede wszystkim zafascynowała nas
idea dwóch gigantycznych sił walczących o
dominację. Oglądanie takiej sceny w prawdziwym
życiu musiało zapierać dech w piersiach,
jeśli wiesz o co mi chodzi… Myśleliśmy również,
że to był po prostu naprawdę fajny
obraz w tamtym czasie, (śmiech) który mógłby
pasować do agresywnej natury naszego brzmienia.
Oprócz wspomnianych Relics From The
Crypts reedycję wydał również Dying Victims,
w formie cyfrowej. Czy jesteście zadowoleni
z niej tak samo jak z fizycznego nośnika?
Tak, absolutnie!!! Wszyscy jesteśmy bardzo
zadowoleni z tego, jak to wszystko się potoczyło!
Po tak długiej przerwie Breathless wraca do
żywych. Czy może teraz jest dobry moment
na to, żeby pomyśleć o następcy - czy może są
już jakieś zarysy kompozycji, które mogłyby
znaleźć się na premierowym krążku w niedalekiej
przyszłości?
Szczerze mówiąc, obawiam się, że to się nigdy
nie wydarzy... Krótko mówiąc, nie mamy ambicji,
by znów zacząć tworzyć muzykę jako
zespół. Niektórzy z nas odeszli ze sceny muzycznej
lata temu, a reszta członków zespołu,
którzy nadal są aktywni jako muzycy, po prostu
podążają w różnych kierunkach.
Muszę przyznać, że poznałem muzykę
Breathless dość niedawno, przy okazji pisania
recenzji reedycji przygotowanej przez Relics
From The Crypt. Od kogo wyszła inicjatywa
wydania ponownie Waszej jedynej
płyty?
Pomysł wyszedł od naszego dobrego przyjaciela
Patricka Broekmansa. Belgijska scena metalowa
lat 80-tych jest wciąż bardzo żywa i
przez ostatnie dekady było wiele próśb z całej
Europy dotyczących albumu Breathless.
Foto: Breathless
W przypadku reedycji zawsze pojawiają się
wspomnienia. Domyślam się, że było trochę
wzruszeń - to przecież szmat czasu od 1985
roku. Możesz zdradzić, jakie najciekawsze
fragmenty tamtych sesji są warte szczególnego
zapamiętania?
Myślę, że najbardziej pamiętnym momentem
był nasz pierwszy raz w studio, kiedy nagrywaliśmy
album. Tworzysz naprawdę wyjątkową
więź między sobą, kiedy pracujesz bardzo ciężko
nad czymś takim!
Co takiego stało się, że grupa nie dała rady
nagrać nic więcej?
Z wiekiem zacząłem się coraz bardziej interesować
i skupiać na grze na gitarze. Chciałem
połączyć śpiew z grą na gitarze. Mieliśmy już
dwóch gitarzystów w Breathless, a trzech gitarzystów
nie było czymś, do czego dążyliśmy,
Gdybyście mogli cofnąć się w czasie, to co na
pewno zrobilibyście inaczej, żeby Breathless
mógł spróbować chociażby przetrwać dłużej,
być może nawet do czasów współczesnych?
To trudne pytanie! Myślę, że głównie z powodu
mojego bardzo młodego wieku w tamtym
czasie, naprawdę próbowałem się odnaleźć, nie
tylko jako muzyk, ale jako jednostka. Zawsze
chciałem odkrywać różne rodzaje muzyki, różne
sposoby śpiewania, różne sposoby gry na gitarze,
wiesz? Dla mnie Breathless był pierwszą
fazą mojego rozwoju jako muzyka. Gdybym
mógł zrobić wszystko jeszcze raz, prawdopodobnie
zrobiłbym to w ten sam sposób.
W związku z tym, że ciężko znaleźć jakieś
szersze informacje na temat grupy, chciałbym
zapytać jak wyglądała Wasza droga - od założenia
Breathless aż do nagrania debiutanckiego
krążka?
Przed Breathless miałem bardzo mało doświadczenia
jako wokalista. Kilka miesięcy
przed rozpoczęciem działalności Breathless,
próbowałem swoich sił w lokalnym zespole
Anger, ale oni szukali innego typu głosu, więc
to nie wypaliło. Antonio (Tredici, perkusista)
i Stanis (Czycyck, basista) również mieli niewielkie
doświadczenie, grali w lokalnych zespołach
punkowych/rockowych. Dirk w tamtym
czasie był prawdopodobnie najbardziej
wykształconym muzykiem z nas wszystkich,
nawet nauczył Laky'ego grać na gitarze zanim
ten dołączył do Breathless!
Współcześnie muzyka metalowa bardzo wyewoluowała.
Chciałbym zapytać więc jak widzisz
Breathless w współczesnym świecie i
jaki mielibyście plan by przyciągnąć młodych
64
BREATHLESS
słuchaczy żeby mogli zainteresować się speed
metalem w waszej formie?
Produkcja albumu i teksty kawałków brzmią
trochę przestarzale, ale nie sądzę, żeby to miało
jakiekolwiek znaczenie, ponieważ "Breathless"
oddaje ducha tamtych czasów! Osobiście
wolałbym słuchać tej płyty z bardziej nowoczesnym
brzmieniem, ale jeśli jesteś fanem,
powiedzmy, Deep Purple, to na pewno nie
chciałbyś zmieniać brzmienia ich pierwszych
albumów, prawda? Wierzę więc, że zespół taki
jak Breathless przetrwał próbę czasu. Bazując
na opiniach, które często dostaję od młodych
metalowców, wiem, że oni naprawdę kochają
klasyczne brzmienie speed metalu z lat 80-
tych, więc zainteresowanie nowych pokoleń
już jest!
Czy podczas prac nad reedycją "Breathless"
nie pojawił się pomysł, żeby dotrzeć do jakichś
taśm demo grupy? Ostatnio sporo takich
płyt ukazuje się i można doświadczyć
progresu w twórczości danej formacji.
Nie było pomysłu na taśmy demo, nie. Zdecydowanie.
Domyślam się, że po wydaniu "Breathless" w
1985 roku jeszcze jakiś czas działaliście ale
potem wszystko naturalnie weszło w stan
zawieszenia. Zdradzisz, co działo się z wami
przez te lata aż do teraz?
W 1992 roku zacząłem dołączać do coverbandów.
W tamtych czasach nie było w Belgii sceny
zespołów metalowych, które robiłyby własne
rzeczy, no wiesz... To były wszelkiego rodzaju
rockowe covery. Nie żałuję tych decyzji,
bo dzięki temu nauczyłem się używać i rozwijać
swój głos na różne sposoby. Śpiewanie w
coverbandach dało mi również możliwość grania
koncertów prawie co tydzień, więc zdobyłem
mnóstwo doświadczenia scenicznego!
W 2012 roku zagrałem na festiwalu The Metal
Legacy w Genk, zorganizowanym przez
Patricka Broekmansa i Phoenix Events. To
był genialny pomysł Patricka, aby zebrać grupę
starych belgijskich zespołów metalowych z
lat 80-tych razem na ponowne spotkanie!
Więc tak - tego dnia grałem z Breathless i
Shoan. Shoan to zespół, który założyłem razem
z Otto Marsili (gitara), Chrisem Willems
(perkusja) i Rogerem Grossard (bas), zaraz
po tym jak opuściłem Breathless. Wszyscy
byli członkami Westfalen, dobrze znanego
belgijskiego zespołu metalowego z lat 80-tych,
który również wystąpił tego samego dnia. Innym
bardzo popularnym belgijskim zespołem
metalowym z lat 80-tych, który wystąpił tego
dnia, był Black Widow. Pierwotny gitarzysta
Stefan Verstappen, który niestety nie jest już
w stanie grać na swoim instrumencie z powodu
choroby mięśni, został zastąpiony przez znanego
holenderskiego gitarzystę Marcela Coenena.
Marcel i Spike Meulders (zastępujący
perkusistę Black Widow), zauważyli mój występ
tego dnia z Breathless i Shoan. Tak więc
kilka miesięcy po tym wydarzeniu, Spike
skontaktował się ze mną pytając, czy nie byłbym
zainteresowany założeniem metalowego
coverbandu, razem z Marcelem Coenenem.
Muszę przyznać, że potrzebowałem trochę
czasu do namysłu, bo miałem już naprawdę
dość coverbandów, ale po jakimś czasie zdecydowałem
się przyjąć ofertę. Zespół nazywał się
Metal Attack. Dziewięć lat później, jestem w
trzech coverbandach: Metal Attack, The
Gary Moore Tribute Band i Creep. Kilka lat
temu grałem w holenderskim projekcie metalowym
o nazwie Consonance, założonym przez
Giela Bertranda. Bas Maas, gitarzysta Doro
Pesh, również brał w tym udział. Rok temu
połączyłem siły z kilkoma świetnymi holenderskimi
muzykami, by promować Toneshed
Recording Studio w Horst/Holandii, którego
właścicielem jest Erwin Hermsen. Zrobiliśmy
zajebistą wersję "Queen Of The Reich" zespołu
Queensryche. Powinniście to sprawdzić na
Youtube. Poza tym wszystkim, użyczam swojego
głosu dla różnych projektów, zespołów i
dla artystów solowych.
Czy poza tym wszystkim, o czym opowiadasz,
próbujesz swoich sił tworząc jakąś
muzykę czy grając gościnnie jakieś koncerty?
Mam swoje małe, improwizowane studio domowe,
w którym spędzam czas głównie nagrywając
dla różnych muzyków. To wszystko. Od
czasu do czasu pracuję nad piosenkami razem
z Marcelem Coenenem.
Życie bez muzyki jest trudne ale nie nierealne.
Chciałbym zapytać co poza muzyką sprawia
ci przyjemność? Masz jakieś ciekawe
hobby?
Lubię oglądać filmy, zwłaszcza Tarantino! Zawsze
lubiłem uprawiać trochę sportu od czasu
do czasu, ale w tej chwili ból pleców mnie
wykańcza, więc... (śmiech)
Interesujesz się sportem, a może też piłką
nożną? Kiedy piszę te pytania, Belgia niestety
skończyła swój udział w Euro 2020 po
niezłym meczu z Włochami. Miałeś jakiegoś
faworyta do wygrania tej imprezy, naturalnie
oprócz swojej reprezentacji (śmiech)?
Aarghh!!! Muszę się przyznać, że w ogóle nie
przepadam za piłką nożną!!! Sorry!
Jednym z bardziej znanych zespołów belgijskich
grających speed metal jest / był Acid.
Oni zrobili ciekawą karierę z damskim wokalem.
Nigdy nie zakładaliście, że może by
spróbować takiego rozwiązania w Breathless?
(śmiech)
Uhm… nie, nie bardzo. (gromki śmiech)
Wracając do teraźniejszości - chciałbyś z
Breathless pograć jakieś koncerty? Domyślam
się, że może jakaś gigantyczna trasa nie
wchodzi w grę, ale parę dobrych sztuk, jak na
przykład festiwal Keep It True?
Nie, stary! Breathless już na zawsze pozostanie
tym, czym było wtedy. Naprawdę chcę,
żeby ten stan się nie zmieniał.
Miło było spędzić ten czas z Tobą i muzyką
Breathless. Życzę wszystkiego dobrego, dużo
zdrowia i szczęścia. Ostatnie słowo zostawiam
dla Ciebie - coś dla czytelników
Heavy Metal Pages i maniaków metalu w
Polsce!
Chciałbym podziękować wszystkim maniakom
metalu i sympatykom Breathless w Polsce, to
naprawdę znaczy dla nas wiele!!! Dzięki za
przeprowadzenie ze mną tego wspaniałego wywiadu,
pozostańcie metalowcami na zawsze!!!!
Adam Widełka
Tłumaczenie Joanna Pietrzak, Szymon
Paczkowski
BREATHLESS
65
Przyjmij więc również i moje gratulacje, bo
"74" to naprawdę solidny kawał rockowego
grania! Wydaje się, że atmosfera podczas nagrań
była świetna!
Szczerze mówiąc, Covid trochę pokrzyżował
nasze plany (i w sumie nie tylko nasze) i koniec
końców album nagraliśmy między sierpniem
2019r. a majem 2021r., podczas czterech
różnych sesji, z których każda trwała jakieś
trzy-cztery dni. Oczywiście graliśmy intensywne
próby zanim zdecydowaliśmy się na nagrania,
ale wyprawa do Pearce Farm Studio,
do naszego kumpla i producenta, Iana Turnera,
to było świetne doświadczenie. Fajnie
wspominam też dzień w którym nasi starzy
kumple, Terry Wapram i Paul Sears, wpadli
do nas z wizytą - mieliśmy dużo radochy!
HMP: Cześć David, jak się masz? Zanim
pogadamy o muzyce, powiedz mi jak podobał
Ci się ostatni sezon w wykonaniu West
Hamu? Dadzą radę na jesieni w Europie?
David Smith: Cześć! Jestem fanatykiem West
Hamu od prawie 55 lat, od jakichś 20 lat jestem
szczęśliwym posiadaczem sezonowych
karnetów na ich mecze. Cholera, jestem strasznie
dumny po tym sezonie, szkoda tylko, że
Wehikuł Czasu
Do 2018 roku nazwa Gypsy's Kiss istniała w świadomości fanów rocka
jako mityczna, legendarna nazwa zespołu, w którym lider Iron Maiden, Steve Harris
zaczynał swoją muzyczna karierę. Zespół istniał raptem... dwa lata - rozpadł
się w 1975 roku, kiedy Harris dołączył do grupy Smiler. Zapewne wiedza na temat
Gypsy's Kiss pozostałaby w sferze fantazji i legend, gdyby nie osoba Andy'ego
Hollowaya, organizatora londyńskiego Burr Fest, który po wielu latach starań doprowadził
do reaktywacji tego zespołu na potrzeby swojego festiwalu w 2018 roku.
I tak, po 43 latach od ostatniego koncertu, Gypsy's Kiss zagrał ponownie. Co
jednak najbardziej istotne, lider formacji, David Smith oraz jego kompani postanowili
pójść za ciosem i wskrzesić zapomniany diament rockowej ewolucji. Owocem
tej inicjatywy jest płyta "74'", debiutancki album brytyjskiej formacji - pasjonujący,
pełen hard rockowego ognia krążek, który po latach dopełnia w pewien
sposób historię Żelaznej Dziewicy. O nieprawdopodobnie krętych ścieżkach prowadzących
do reaktywacji Gypsy's Kiss, przyjaźni ze Steve'm Harrisem oraz emocjach
towarzyszących wydawaniu płyty po prawie 50 latach od założenia kapeli,
rozmawiałem z liderem, gitarzystą i wokalistą formacji, Davidem Smithem.
Pierwsze single które wydaliście chwilę po
waszym reunion, były kawałkami z przeszłości
które postanowiliście odświeżyć. Jak
to się ma w przypadku nowego albumu? Wykopaliście
jakieś perełki z dawnych lat czy to
całkiem nowe rzeczy?
No tak, EPka "Heat Crazed Vole: Re-Tailed"
to faktycznie swego rodzaju wehikuł czasu, bo
to materiał, który napisaliśmy około 1973-74
roku. Po prostu wiele osób prosiło nas o to
żeby te kawałki uwiecznić, więc to zrobiliśmy.
Dodaliśmy do nich dwa całkiem nowe numery
i okazało się, że spotkały się one z równie entuzjastycznym
przyjęciem. Nowy album to całkiem
nowe kawałki, które napisałem na przestrzeni
ostatnich dwóch lat wspólnie z Jonathanem
Morleyem a swój kamyczek do
ogródka dorzucili też Ross Hunter i Fraser
Marr.
Otwierający płytę "Take Me Down" to klasyczny
hard rockowy banger, bardzo dynamiczny,
motoryczny, miejscami znajomo galopujący.
Gitary natomiast grają trochę w stylu
UFO czy wczesnego Judas Priest...
Dzięki! Wiesz, nasze inspiracje to generalnie
klasyka lat 70-tych, trochę glam rocka i odrobina
progresu. Chcieliśmy też dodać na tym
albumie nowoczesnych wpływów. Zawsze byliśmy
wielkimi fanami UFO - pierwszy raz widziałem
ich razem ze Stevem Harrisem jakoś
w 1975r., gdzieś w Londynie. Bardzo mi
schlebia kiedy ktoś porównuje moje kawałki
do UFO, serio. Natomiast "Take Me Down" to
taki numer, który w moim odczuciu jest najbliżej
Iron Maiden, jak może być, choć oczywiście
trzyma się stylu Gypsy's Kiss. Tekstowo
to taka teologiczna refleksja wokół jednego
roku życia w pandemicznym zamknięciu.
66
przez koronawirusa, większość meczów odbyła
się bez kibiców i tak ważny rok dla naszego
klubu oglądaliśmy jedynie z ekranu telewizora.
Bardzo jestem ciekaw nowego sezonu, będę się
tym jarał zaraz jak skończę kibicować Anglikom
na Euro. Europejska przygoda West Hamu
będzie ekscytująca, nie mogę się doczekać!
GYPSY’S KISS
Foto: Gypsy’s Kiss
No to trzymamy kciuki za Hammersów! Za
Anglików niech będzie że też, a przynajmniej
dopóki nie trafią na Polaków (śmiech). Ok, to
pogadajmy teraz o muzyce. Na początek powiedz
mi jakie to uczucie wydawać debiutancki
album po niemal 50 latach od założenia
zespołu?
Och, to wspaniała sprawa. Jestem mega dumny.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z materiału
który nagraliśmy a od osób które już słyszały
tę płytę, docierają do nas słowa uznania.
Wiesz, w sumie w 2019 roku wypuściliśmy
kilka nowych nagrań, ale pełny album to jednak
coś innego. Świetne uczucie, naprawdę.
Drugi numer z kolei jest trochę "purpurowo"
zabarwiony, jeśli tak mogę powiedzieć -
pewnie to przez te wszędobylskie klawisze!
Nie myśl, że oskarżam Was tu o jakieś kopiowanie,
ale ten charakterystyczny klimat
rocka lat 70-tych jest u Was bardzo wyraźny,
a zarazem wydaje się być bardzo naturalny.
No wiesz, jesteśmy też oczywiście fanami
Deep Purple, ich sound, sound ich klawiszy
na pewno miał na nas wpływ. Bardzo lubię ten
numer, zwłaszcza, że chcieliśmy zawrzeć w
nim trochę kontrastów akustyczno-elektrycznych.
Sądzę też, że fajnie wyszły tu moje
wokale, jestem bardzo zadowolony z roboty jaką
tu wykonałem.
Jednym z numerów, na który zwróciłem
szczególną uwagę jest nieco filozoficzny "My
Own Holy Grail"...
Ten numer kojarzy mi się trochę z wczesnym
AC/DC. I tak, masz rację, to dość refleksyjny i
filozoficzny kawałek jeśli chodzi o tekst, jest w
nim sporo osobistych odniesień.
Uwielbiam też "Traveller", w którym urzekają
mnie Wasze pomysły na gitarowe harmonie.
Są niesamowite! Dużo słyszę w tym
klimatów z "Argus" Wishbone Ash.
Hmmm, akurat "Traveller" to kawałek, który
miał nawiązywać do brzmienia takiego starego
brytyjskiego bandu jak Big Country. Ale tak,
masz rację z tym Wishbone Ash. "Argus" to
mój absolutny top 10, te wszystkie gitarowe
zagrywki z tej płyty były dla mnie i w sumie
dla Steve'a Harrisa też, wielką inspiracją, elementarzem
hard rockowej gry na dwie gitary.
Wiesz co? W sumie nie tylko gitary elektryczne
przypominają mi o kapeli braci Turner.
Wasze gitary akustyczne też robią robotę,
zwłaszcza w przypadku gdy w sumie nie gracie
ballad a mimo to akustyki wciąż mają
swoje miejsce.
W sumie to masa rockowych zespołów używa
akustycznych gitar w swoich kawałkach. Osobiście
uwielbiam akustyki i bardzo lubię używać
ich podczas nagrań, dodają kawałkom tej
specyficznej przestrzeni.
David, powiedz mi co oznacza tytuł albumu:
"74"? Z tego co kojarzę, Gypsy's Kiss powstało
w 1973 roku, a jestem prawie pewien, że
w tytule chodzi jednak o rok.
Tak, masz rację. Musisz wiedzieć, że Gypsy's
Kiss zostało założone jako Influence przeze
mnie i Steve'a Harrisa kiedy opuściliśmy
szkołę w Leyton, we Wschodnim Londynie,
czyli w 1973 roku. W 1974 roku natomiast
dołączył do nas Paul Sears i wtedy zmieniliśmy
nazwę na Gypsy's Kiss. Pierwszy koncert
zagraliśmy podczas talent show dla Track Records
w Poplar na początku 1974r. a pierwszy
"płatny" gig odbył się chwilę później, w lecie, w
legendarnym już pubie Cart & Horses. Więc
jak widzisz to ten 1974 rok jest dla nas jednak
najbardziej kluczowy, stąd też tytuł płyty.
Foto: Gypsy’s Kiss
Foto: Gypsy’s Kiss
David wspomniałeś, że w studiu mieliście
gości. Jednym z nich był Terry Wapram, gitarzysta
zespołu Buffalo Fish, który miał również
epizod w Iron Maiden, dokładnie w 1977
roku. Jak doszło do Waszej współpracy?
Terry to świetny kumpel i wspaniały gitarzysta.
Jestem jego wielbicielem, z resztą Terry już
parę razy pojawiał się z nami na scenie podczas
koncertów. Dlatego też postanowiłem zaprosić
go do nagrania kilku partii na nasz album.
Czułem, że "The Man For All Seasons" to idealny
kawałek dla niego, by mógł pokazać swoje
umiejętności. Nagrał pięć różnych solówek i
powiem Ci szczerze, że gdybym mógł, wszystkie
z nich zamieściłbym na płycie, bo wszystkie
były wspaniałe! Nie umieliśmy wybrać najlepszej,
więc zostawiliśmy to naszemu producentowi.
Drugim gościem na płycie jest wspomniany
już przez Ciebie Paul Sears, oryginalny bębniarz
Gypsy's Kiss, który również miał swój
epizod w Maiden. Pytanie dlaczego Paul jest
tylko gościem na płycie swoje macierzystego
zespołu?
Paul to mój wielki przyjaciel od ponad 47 lat.
Nagrał wspaniałe bębny do "Traveller", zrobił
naprawdę kawał dobrej roboty. Paul wycofał
się z grania już jakiś czas temu, ale kiedy zapytałem
go czy chciałby z nami nagrać kawałek,
powiedzmy jako swego rodzaju pożegnanie z
graniem, zgodził się bez wahania. Paul był
świetny i spędziliśmy naprawdę piękny dzień
w studiu. Kto wie, może Paul zdecyduje się jednak
jeszcze kiedyś wystąpić z nami gościnnie
na scenie? Byłoby ekstra!
Dobra, skoro już dotknęliśmy trochę przeszłości,
pozwól, że trochę o niej porozmawiamy.
W 2018r. Gypsy's Kiss reaktywowało
się na potrzeby koncertu na Burr Fest, ale z
tego co wiem, ten koncert zagraliście z oryginalnym
wokalistą, Bobem Verschoylem. Bob
jednak nie kontynuuje swojej przygody z
Gypsy's Kiss a wokalistą formacji jesteś Ty.
Opowiesz jak do tego doszło?
Wiesz, na przestrzeni lat wiele osób pytało
mnie o możliwość reaktywacji Gypsy's Kiss
ale ja czułem, że ten temat powinien jednak
pozostać jako element historii. Jednak w 2018
roku, kiedy odezwał się do nas Andy Halloway,
organizator Burr Fest, nieoczekiwanie
pomyślałem: "hej, a czemu nie?" Paul Sears
nie mógł wtedy z nami zagrać, ale Bob powiedział
że może to zrobić, więc na szybko dobrałem
kolejnych muzyków, z czego dwóch z
nich, Jonathan Morley i Ross Hunter zostali
już z nami i grają do dziś. Reakcja fanów podczas
tego koncertu była niesamowita! Szybko
zdecydowałem, że trzeba ten wątek kontynuować.
Zaangażowanie Boba było jednak pomyślane
jako jednorazowy temat, zrobił świetną
robotę podczas tego koncertu, ale nie planował
nic ponad to. Niemniej w tym momencie
trzeba jasno powiedzieć, że tak naprawdę
to ja byłem oryginalnym wokalistą Gypsy's
Kiss, kiedy Bob dołączył do nas w 1974 roku,
ja chciałem wówczas skoncentrować się na grze
na gitarze i z chęcią oddałem miejsce za mikrofonem.
A co z Timem Evansem? Nie był zainteresowany
ponowną grą?
Tim mieszka teraz w Nowej Zelandii. Wysłał
nam niedawno piękną wiadomość kiedy skończyliśmy
nagrania, gratulował nam. To świetny
kumpel, wspaniały facet.
Jestem pełen uznania, że mimo okoliczności,
zdecydowałeś się jednak podjąć temat reaktywacji
Gypsy's Kiss i wprowadzić plan w
życie.
Tak. Wydaje mi się, że wcześniej byłem trochę
samolubny, myślałem tylko o sobie, nie biorąc
pod uwagę innych osób, fanów, którzy przecież
dali nam naprawdę ogromne wsparcie
podczas naszego powrotu. Z perspektywy czasu
cieszę się że w końcu dojrzałem i zmieniłem
zdanie.
Gypsy's Kiss to zespół, który jest znany
przez pryzmat "pierwszego zespołu Steve'a
Harrisa", który potem zbudował legendę Iron
Maiden. Jak wspominasz czasy kiedy Steve
był w kapeli i dopiero zaczynaliście swoją
muzyczną przygodę?
Steve i ja dorastaliśmy żyjąc w zasięgu kilome-
GYPSY’S KISS 67
Foto: Gypsy’s Kiss
tra jeden od drugiego, chodziliśmy razem do
szkoły. Razem kibicowaliśmy West Hamowi i
pasjami pochłanialiśmy kolejne rockowe płyty.
Nieuniknione było, że za chwilę założymy
wspólnie kapelę, co w końcu zrobiliśmy. Docelowo
Steve chciał być perkusistą, ale kiedy
założyliśmy zespół, zaczął grać na basie. Był
bardzo zdolnym uczniem, był cholernie ambitny
i pojętny. Ja, Steve i Paul Sears chodziliśmy
na masę różnych koncertów, widzieliśmy
naprawdę dużo świetnych kapel w latach 70-
tych! Steve'a zawsze wyróżniała jego ciężka
praca, pewna etyka w stosunku do muzyki,
gość miał po prostu naturalne predyspozycje
do zostania gwiazdą rocka, choć z drugiej strony,
był zawsze bardzo spokojną, wyważoną
osobą, która niesamowicie denerwowała się
przed koncertami.
Dlaczego Wasze drogi się rozeszły?
Nie było żadnych animozji między nami, po
prostu każdy poszedł w swoją stronę. Byliśmy
młodzi, ja i Paul byliśmy niezłymi imprezowiczami,
Steve taki nie był. To był jego poświęcenie
i dzięki temu poświęceniu Maiden odniósł
spektakularny sukces, na który my nigdy
byśmy nie zapracowali.
No właśnie, Steve to nie tylko świetny basista,
ale też wspaniały kompozytor i "mózg
operacyjny". Przejawiał już takie cechy charakteru
w latach 70-tych?
O tak, nawet jeśli ja pisałem całą muzykę dla
Gypsy's Kiss, to wiedziałem, że Steve ma
ogromny dar komponowania i w pewnym momencie
to eksploduje. Nie pomyliłem się.
Z tego co kojarzę, w 2013 roku oryginalny
skład Gypsy's Kiss miał okazję spotkać się
ponownie. Jak wspominasz tamten meeting?
Tak było! Spotkaliśmy się jakoś przed Świętami
Bożego Narodzenia w 2013 roku, podczas
koncertu mojego ówczesnego zespołu,
The Front Covers. Wspaniały wieczór. Spotykamy
się od tamtego czasu na koncertach
Maiden i British Lion, rozmawiamy przez telefon
- ostatnio gadaliśmy kilka tygodni temu,
kiedy nasza płyta była już w fazie miksów.
Steve to naprawdę świetny gość. Wiesz, dla
mnie on zawsze będzie tym długowłosym dzieciakiem
ze szkoły, z którym założyłem mój
pierwszy zespół!
David, to teraz tak szczerze i bez ściemy: istnieją
jakieś nagrania Gypsy's Kiss z lat 70-
tych?
Tak, istnieją. Ale ani ja ani Paul nie jesteśmy
w ich posiadaniu. Steve je ma!
Cholera, a już myślałem, że kolejnym krokiem
będzie próba namówienia Ciebie żebyś
mi je wysłał (śmiech). Gypsy's Kiss zakończyło
działalność w 1975 roku. Co porabiałeś
przez te wszystkie lata, bo chyba nie odwiesiłeś
gitary na kołek?
Nie, cały czas byłem aktywny i grałem z różnymi
kapelami, wiesz jak jest: covery, trochę
popu i soulu, grałem nawet country. Miałem
wspaniałe muzyczne życie. Po cichu nagrałem
nawet dwa solowe albumy!
Wiesz co jest dla mnie niesamowite? Że Iron
Maiden stało się tak ogromne, że ich fani docierają
do historii takich bandów jak Gypsy's
Kiss i wciąż chcą je poznawać po tych wszystkich
latach.
Tak, fani Maiden to prawdziwi rockowi maniacy,
kochają swój ulubiony band bezgranicznie
i uwielbiają odkrywać historię. Nie znam chyba
bardziej zaangażowanych fanów od fanów
Maiden! Uwielbiam ten klimat. Na przykład
pub Cart & Horses w Londynie zrzesza wielu
z nich, co jest świetne, bo to miejsce jest dla
mnie szczególne w moim życiu. Chodziłem
tam na koncerty już w 1971 roku a potem miałem
na tyle szczęścia, żeby zagrać tam jeden z
pierwszych koncertów w 1974 roku. Potem po
reaktywacji Gypsy's Kiss zagrałem tam chyba
ze trzy czy cztery razy i nie mogę się doczekać
aż pub zostanie ponownie otwarty, żeby znów
stanąć na tamtejszej scenie!
David, jestem pewien, że jest jeszcze masa
niesamowitych historii do opowiedzenia, ale
myślę że jak na pierwszy wywiad Gypsy's
Kiss dla polskiej braci, powiedziane zostało
już naprawdę wiele. Ostatnie słowa do Polskich
fanów zostawiam Tobie. Dzięki za wywiad!
Polska znana jest w UK i w zasadzie na całym
świecie jako dom dla rocka. Jestem naprawdę
bardzo wdzięczny za każde wsparcie dla
Gypsy's Kiss płynące z Polski i szczerze, bardzo
bym chciał zagrać kiedyś koncert na Polskiej
ziemi. Dziękuje Wam bardzo!
Marcin Jakub
HMP: Historia Eisenhand zaczęła się w "lochach
Linz". To dosłownie metalowe miasto:
bardzo industrialne, pełne maszynerii i stali,
o czym śpiewacie nawet w jednym z waszych
kawałków, "Steel City Sorcery". Czy dorastanie
w Linz wpłynęło na wasz gust muzyczny?
Jest jakieś powiązanie?
Eisenhand: Myślę, że położenie geograficzne
nie ma znaczenia i nie wpłynęło na nasz gust.
Wszyscy pochodzimy ze wsi, Linz to tylko
miejsce, gdzie nasz zespół nabrał finalnego
kształtu, ale energię do tego czerpaliśmy skąd
się dało. To skromne miasto i jeśli chcesz, by
coś się tam działo, musisz zrobić to sam. "Steel
City Sorcery" to nasz hymn dla wszystkich
zmotywowanych ludzi, dzięki którym udało
się stworzyć tak kwitnącą metalową scenę i
miejsce, do którego w tak małym miasteczku
możesz pójść i dobrze się bawić.
Jakie macie zdanie o lokalnej metalowej scenie
i ogólnie scenie austriackiej? Myślicie, że
wasz zespół jest jej ważną częścią? Chcecie
grać głównie lokalnie, czy wolicie koncertować
za granicą?
Eisenhand: Wierzę, że austriacka scena ma się
najlepiej w ostatnich latach. Dziesięć lat temu
byłoby mi trudno wymienić chociaż dziesięć
dobrych, nowych zespołów, ale dziś wydaje się,
że z każdego zakątka tego pustkowia wychodzi
masa świetnych składów grająca każdy gatunek.
Odważę się stwierdzić, że to seria koncertów
Steel City Sorcery, w której organizacji
braliśmy udział (Domaniac jest główną, odpowiedzialną
za to osobą), mogła zmotywować
kilka osób, by się uaktywnić, ale może to tylko
ostatni zapłon, którego potrzebowali - mieć
miejsce, gdzie mogliby wystąpić. Granie tu to
świetna zabawa, bo lubimy grać dla naszych
przyjaciół i fanów, ale nie możemy się też doczekać
częstszego grania za granicą i niesienia
pochodni w odległe krainy!
Większość dzisiejszych zespołów metalowych
gra w bardziej lub mniej nowoczesny
sposób. Jeśli już inspirują się latami 80., to
raczej końcówka dekady, wy brzmicie bardziej
jak jej początki. Co sprawiło, że wolicie
taki styl?
Eisenhand: Lata 70. i początki 80. mają w sobie
ducha wyzwolenia - co oczywiście jest kontynuacją
lat 60., ale trochę bardziej dziką i
agresywną - co jak dla mnie jest tym, o co chodzi
w heavy metalu. W późnych latach 80. było
więcej tego całego gwiazdorzenia, wielkich
biznesów z mnóstwem show i medialnym cyrkiem.
To też dobra zabawa, ale myślę, że trochę
odległa od pierwotnych założeń i ducha, w
którym chcieliśmy żyć.
Surowość i prostota "Fire Within" jest jego
największą zaletą. Wydaje się, że chcieliście
nagrać album w stylu DIY, więc dlaczego nie
zrobiliście tego na własną rękę?
Eisenhand: (śmiech) Próbowaliśmy! Jest
gdzieś pełna wersja tego albumu, którą nagraliśmy
sami, ale myślę, że problemem był brak
czasu i motywacji, połączony z upartym perfekcjonizmem,
który stał na przeszkodzie do jej
skończenia. Zawsze świetnie się bawię nagrywając
demówki i EPki, ale to już było trochę za
dużo. Potem, półtora roku później, skończyliśmy
nagrania z dwójką braci - nigdy nie widziałem
zespołu pracującego z taką łatwością, jak
oni - który, jak myślę, wydobył z nas wszystko,
co najlepsze. Nagranie tej płyty wcześniej i pozwolenie
jej "odleżeć" swoje na tak długo dało
nam czas, by dopracować najdrobniejsze deta-
68
GYPSY’S KISS
Żadnych punktów zwrotnych - idziemy tylko naprzód
Są głośni, rytmiczni i prymitywni - tacy, jaka według nich powinna być
muzyka. Austriacki skład po wyjściu z podziemi Linz albumem "Fire Within" podbija
podziemia reszty świata. Zarówno okładka jak i brzmienie sprawiają, że łatwo
ich pomylić z zapomnianymi przedstawicielami gatunku z wczesnych lat 80.,
którzy dopiero go budowali. O tym, jak widzą muzykę tamtego okresu, próbach
nagrywania w duchu DIY, austrackiej i polskiej scenie metalowej i jeżdżeniu na
desce opowiedzieli muzycy Eisenhand.
le i dźwięki. Wspaniale było się też pozbyć bólu
głowy spowodowanego zamarwtianiem się
montażem, mixem i masteringiem. Mogliśmy
się po prostu skoncentrować na procesie twórczym.
Opowiedz coś więcej o nagraniach. Jak długo
zajęły, jak się wtedy czuliście?
Eisenhand: Nagranie bębnów, basu i gitar rytmicznych
zajęło jeden dzień, po czym nastąpiło
może 4-5 sesji (nie pamiętam dokładnie)
overdubów, gitary solowej i wokali. Jak już
wspomniałem, proces nagrywania poszedł bardzo
gładko i czuliśmy się dobrze podczas niego
już od pierwszego dnia. Gorące, letnie dni w
piwnicy, a potem dzikie noce na wsi.
Jakie były reakcje po wydaniu płyty? Jaki był
największy komplement, który otrzymaliście
lub jaki chcielibyście otrzymać?
Eisenhand: Odzew był bardzo dobry. Wiele
osób załapało o co nam chodzi, a z tymi, którzy
nie, nie będziemy się kłócić. Po prostu nie
zrozumieli (śmiech). Największym komplementem
była dla nas recenzja od Ryana Tysingera
(Your Last Rites) - ten koleś prześwietlił
każdy kawałek w najdrobniejszych detalach.
Kiedy publikujesz swoją muzykę i teksty,
to zawsze dużo o tobie mówi (lub powinno tak
być!). Ujawniasz swoje wnętrze i nie można
czuć się bardziej spełnionym niż wtedy, gdy
ktoś rozumie, co chcesz powiedzieć.
w życiu ważne i co chcemy wnieść do ludzkich
umysłów. Nie utknęliśmy w przeszłości, po
prostu z niej czerpiemy.
Czym współczesna scena różni się od tej z
lat 80.? Jest lepsza, gorsza?
Eisenhand: Mamy na karku dwudziestki i
trzydziestki, skąd mielibyśmy wiedzieć?
Jest też w waszych kawałkach nutka punk
rocka. Jestem pewna, że inspirowaliście się
Misfits, The Adicts czy Dead Kennedys. Jakie
widzicie podobieństwa pomiędzy punkiem
i metalem, dlaczego tworzą tak dobrą mieszankę,
na przykład w crossover thrashu?
Eisenhand: Oba gatunki są prymitywne, głośne
i rytmiczne - a to jest wszystko o co chodzi
naszym albumie wahają się od bardzo prostych
do zbudowanych na niewielu ponad 5 riffach i
nie chce mi się wierzyć, że staniemy się bardziej
progresywni, niż to. Na nasz nowy album
szykujemy trochę więcej kawałków w umiarkowanym
tempie, ale nie chcemy zmieniać
swojego stylu. Progres jest czymś naturalnym i
nie stoi nam na przeszkodzie, że ludzie mogą
oczekiwać od nas czegoś konkretnego.
W jednym z wywiadów przyznaliście, że jedną
z waszych inspiracji jest polski zespół
Kat. Jak ich odkryliście, co wam się w nich
spodobało? Co jeszcze wiecie o polskiej scenie
metalowej?
Adam: Dzięki, że zainteresowałaś się tym, co
kształtowało Eisenhand. Każdy w zespole ma
konkretne grupy z którymi się utożsamia (w
zależności od sytuacji w jakiej się aktualnie
znajduje), ale jest kilka kapel, które towarzyszą
każdemu z nas przez całe życie. (po polsku)
Witam, tu mówi Torpedo, a dla mnie jest to
Kat! Zespół, który poprzez "Noce Szatana"
buntował się przeciwko katolickiemu i komunistycznemu
reżimowi, krzycząc na ludzi z
płonącym pentagramem jako zasłoną. Nie ma
potrzeby głębszej interpretacji. Dzisiejsza polska
scena (w której się poruszamy), jest przesiąknięta
krwią i mięsem. Raging Death,
Black Hosts i Necrömanzer zagrali na naszym
festiwalu "Death Over Eferding", który
co roku organizujemy.
Wasz album "Fire Within" to świetna muzyka
do jeżdżenia na desce. Jeździcie?
Fabs: (śmiech), zajebiście to słyszeć, dzięki!
Herv i ja jesteśmy skate'ami od prawie dwudziestu
lat i nie zamierzamy z tym kończyć. To
dla mnie jedna z najlepszych rzeczy na świecie,
może cię wiele nauczyć i co najważniejsze sprawia,
że czujesz się wiecznie młody, jeśli wiesz
co mam na myśli. Zainteresowałem się muzyką
właśnie dzięki oglądaniu skate'owych filmików.
"One Step Beyond" od Adio było pierwszym
nagraniem, jakie kupiłem na VHS,
masz tam Guns N' Roses, Danzig, W.A.S.P.
i Van Halen! Cholera, wszystkie te wideo miały
wtedy najlepsze soundtracki! Zazwyczaj nie
jeździmy do muzyki (na słuchawkach), ale jeśli
"Fire Within" jest tym, co cię odpala, to naprawdę
to doceniamy.
Dlaczego zdecydowaliście się być wiernym
minionym dekadom? Myślicie, że trafiliście
na złe czasy, czy może cieszycie się, że gracie
dziś, przywracając lata 80. dla nowych metalowych
fanów?
Eisenhand: Myślę, że staramy się trwać przy
riffowaniu w stylu lat 70-80., bo te czasy niosą
ze sobą pewną lekkość i wolność - coś, za czym
tęskni wiele osób w tym toksycznym i kapitalistycznym
społeczeństwie, gdzie jesteś tylko
numerem. To nam przypomina o tym, co jest
Foto: Eisenhand
w muzyce od początku ludzkości. Jest po to, by
tańczyć wokół ognia, pokiwać głową w jej rytm
czy uwolnić się od trudności codziennego życia
- nawet jeśli tylko przez czas trwania dobrego
heavy metalowego refrenu, ale czujesz się wtedy
totalnie wolny!
Pomimo punkowego klimatu, nagraliście też
bardzo długie numery, jak "Dizzying Heights".
Chcecie w przyszłości komponować
bardziej złożony materiał, może w stylu późniejszych
lat 80.? A może nawet zmienić styl
na mniej surowy i mniej prosty?
Eisenhand: Tak, nasze brzmienie zdecydowanie
ewoluuje, ale nie w kierunku późnych
lat 80. Daj nam odpocząć od tych pytań o nie!
Jestem pewien, że są setki kolesi w spandexie z
toną lakieru do włosów, którzy chcieliby na nie
odpowiedzieć (śmiech). Myślę, że piosenki na
Co było największym punktem zwrotnym w
waszej karierze, co uważacie za swój największy
sukces?
Eisenhand: Żadnych punktów zwrotnych,
idziemy tylko do przodu.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Są konkretne
festiwale, na których chcielibyście zagrać
lub zespoły, obok których chcielibyście
wystąpić?
Eisenhand: Naszym jedynym planem jest
tworzenie nowej muzyki, granie na żywo, imprezowanie,
nagrania i podróżowanie. Mamy
nadzieję, że uda nam się robić to teraz częściej!
Iga Gromska
EISENHAND
69
HMP: Witam. Cieszę się, że udało się Wam
znaleźć dla nas czas. Jak się ogólnie odnajdujecie
w postpandemicznej rzeczywistości?
Nick Allaire: Dzięki! Radzimy sobie całkiem
nieźle. Cieszę się, że świat powoli wraca do
normy. Oznacza to, że możemy ponownie wejść
na scenę.
Jordan Rhyno: Dzięki. W tej chwili wszystko
jest super.
Z licznych rozmów z muzykami wnioskuję,
że ten cały lockdown wcale jednoznacznie nie
wyszedł na złe. Jak to było z Wami?
Nick Allaire: Spędziłem dużo czasu ucząc się,
grając na gitarze i skupiając się na innych hobby.
Na szczęście udało mi się również znaleźć
Może będziemy jak Darkthrone…
Pewnie wszyscy już wymiotujecie, jak tylko słyszycie o różnych lockdownach,
obostrzeniach i innych tego typu wynalazkach. Nie mniej jednak, gdy rozmawiamy
o nowej EP-ce Kanadyjczyków z Antioch, nie sposób pominąć tego tematu,
gdyż miał on wpływ nie tylko na muzykę, ale także skład w jakim "Antioch
V" zostało nagrane. Więcej na ten temat opowiedzieli nam Nick Allaire oraz Jordan
Rhyno.
Jordan Rhyno: Wszystko sprowadzało się do
logistyki. Po wydaniu "Antioch IV: Land of
No Kings" opuścił nas gitarzysta Alex Dupuis.
Nick grał na perkusji w "Antioch IV", a
moja gra na gitarze stawała się coraz lepsza,
więc pierwotnym pomysłem było sprawdzenie,
czy damy radę to zrobić tylko we dwoje. Tylko
kilka utworów, żeby po prostu zobaczyć, czy
będziemy w stanie zrobić to sami. W dzisiejszych
czasach tak wiele zespołów nagrywa pełne
albumy z jednym członkiem robiącym
wszystko, że wydawało się, że nagrywanie tylko
we dwoje było możliwą rzeczywistością.
Tak więc w lutym 2020 r. Nick i ja spotkaliśmy
się i razem jammowaliśmy. Mniej więcej
tydzień później Kanada została zamknięta i
wokale w moim domu. Jasne, moglibyśmy nagrać
kilka piosenek ze mną na perkusji, ale
czułbym się dziwnie, gdybyśmy nagle zmienili
perkusistów w połowie albumu. Brendan i ja
mamy swój własny, niepowtarzalny styl, jeśli
chodzi o granie i pisanie partii perkusji, więc
słuchacze wyłapali by podmiankę
Słuchając na przykład "On the Ledge" mam
wrażenie, że tym razem bardziej skupiliście
się na melodii.
Nick Allaire: Nasze założenie było proste: napisać
garść piosenek, do których ludzie mogliby
śpiewać/krzyczeć i robić pożądny headbangy.
Fani metalu z lat 80. z pewnością ucieszą
się z "Antioch V".
Jordan Rhyno: Chwytliwe riffy i chwytliwe
refreny to to, co ogólnie kochamy. Zwłaszcza
w tym stylu metalu, to tylko czyni piosenkę
lepszą. "On A Ledge" właściwie zaczął się jako
melodyjka, którą wymyśliłem podczas jazdy
samochodem. Po prostu śpiewałem te śmieszne
teksty w stylu wokalnym podobnym do
Danzig. Może pewnego dnia podzielimy się
tym, czym były te teksty. Albo je lubisz albo
nie (śmiech).
pracę. Ten dodatkowy czas w zamknięciu był
świetną okazją, aby po prostu usiąść i przetrawić
muzykę, nową i starą.
Jordan Rhyno: Spędziłem go głównie na nagrywaniu
"Antioch V" i oglądaniu wielu filmów.
Większość z nich została wyprodukowana
przed 1970 rokiem. Kanada była dość
surowa ze swoimi obostrzeniami, ale nie miałem
z tym problemu. Lepiej być nawet lekko
nadgorliwym niż później żałować.
Wspomnieliście o "Antioch V". To EPka.
Czemu nie zdecydowaliście się na pełny album?
Foto: Antioch
nie widziałem się z Nickiem aż do sierpnia.
Przez przypadek mój brat Brendan przyjechał
ze Stanów na krótką wizytę i lockdown wszedł
w życie w momencie, gdy on miał wyjeżdżać.
Jego pierwotnie krótka podróż zamieniła się w
cztero-miesięczny pobyt. Tak naprawdę nie
było nic innego do roboty, więc zapytałem, czy
byłby zainteresowany nagraniem z nami kilku
kawałków. Udało nam się wyczarować ich
pięć.
Nick Allaire: Jordan całkiem dobrze to podsumował.
W związku z tym, jak restrykcyjne
były przepisy dotyczące lockdownu w Ontario,
nie mogliśmy się spotkać. Kiedy wszystko się
rozjaśniło i mogliśmy się spotkać, nagraliśmy
Jak uzyskaliście ten charakterystyczny efekt
gitarowy na początku "Hang The Eagle"?
Jordan Rhyno: Co za pytanie! To będzie naprawdę
nerdowe. Oprócz wzmacniacza użyłem
następujących efektów gitarowych: JHS Pulp'
N'Peel Compressor, Earthquaker Devices Spires
(część overdrive), delay Ogre Kronomaster,
delay IdiotBox Effects Dimension X, MXR
Phase 90 i włączony Crybaby 535Q pedał
Wah. Główne dziwne dźwięki pochodzą z Dimension
X i Phase 90. Nasz producent, Erik
Gurney, również dodał efekt flanger podczas
miksowania. (dobra, udam że wiem o czym
mówi - przyp. red)
Nick, mam wrażenie, że czasami brzmisz jak
Udo Dirkschneider.
Nick Allaire: Po pierwsze: wow! Dziękuję bardzo.
Nie masz pojęcia, jaki to dla mnie komplement.
Muszę przyznać, że nigdy tak naprawdę
nie patrzyłem na Dirkschneidera jako
swój główny wzór, ale z biegiem lat, gdy pojawiały
się porównania, zacząłem więc słuchać
więcej jego nagrań i zacząłem dostrzegać, w
czym jest on najlepszy i jak mogę poprawić
swoją własną technikę. Inne moje inspiracje to
Devin Townsend, Rob Halford, King Diamond,
Eric Adams, Cam Pipes, Klaus Meine,
Dan Avidan i kilku innych, którzy prawdopodobnie
cię zaskoczą. Uważam, że można
się czegoś nauczyć od wszystkich wokalistów
uprawiających różne style i zastosować tę wiedzę
w naszej wersji heavy metalu.
70
ANTIOCH
Jak wyglądało tworzenie oraz nagrywanie tego
materiału?
Nick Allaire: Jordan wymyślił dużą część pomysłów
i fundamentów dla tych utworów. Następnie
pracowaliśmy razem, aby dostosować
je melodyjnie i tekstowo, aż dopasowaliśmy je
do naszej wizji.
Jordan Rhyno: Podczas nagrywania zrobiliśmy
kilka rzeczy inaczej niż dotychczas, ale nic
nadzwyczajnie odbiegającego od ostatnich
dwóch albumów. Z każdą płytą uczysz się jakichś
nowych rozwiązań. Prawdopodobnie największą
różnicą tym razem było to, że nagraliśmy
wokale w nowej kabinie wokalnej Nicka.
Tym razem w jego śpiewu jest o wiele więcej
głębi.
Na chwilę obecną Antioch dalej gra jako trio.
Zamierzacie rozszerzyć skład na koncerty?
Jordan Rhyno: Po nagraniu perkusji, Brendan
wrócił do Stanów więc w tej chwili wróciliśmy
do bycia duetem. Wkrótce będziemy
szukać trzech nowych muzyków. Perkusisty,
basisty i drugiego gitarzysty. Nie chcielibyśmy
robić tego na siłę. Nie zamierzamy zapraszać
muzyków sesyjnych tylko po to, żeby zagrali z
nami kilka koncertów a potem "nara". Nienawidzę,
kiedy zespoły to robią. Widać to na scenie.
Nick Allaire: Obecnym celem jest przymiarka
do tego, co kiedyś było czteroosobowym zespołem,
i zobaczenie, jak to będzie funkcjonować
jako kwintet. Nie ma określonego terminu,
kiedy to się stanie, ponieważ Alex i Brendan
są dla mnie niezastąpieni. To pewnie zajmie
trochę czasu, ale chcemy zrobić to naprawdę
dobrze.
OK, jakie kryteria zatem musi spełnić muzyk,
który chce grać w Antioch?
Jordan Rhyno: Energia, szczerość i pasja do
heavy metalu.
Nick Allaire: Tak jak powiedział Jordan.
Ptrzebujemy kogoś godnego zaufania, pełnego
pasji, z energią, która pokazuje się na scenie i
stylem, który dobrze współgra z naszym.
Jak rozumiem, na chwilę obecną poważniejszych
planów koncertowych nie macie.
Jordan Rhyno: Nie. W tej chwili skupiamy się
na "Antioch VI". Za każdym razem musisz ponownie
wprowadzać nowych muzyków, co zabiera
trochę czasu na nagrywanie nowego materiału.
I… nie wiesz, czy ci ludzie będą się zazębiać
w sensie nagrywania. Na razie więc skupimy
się na nowej muzyce i utrzymamy piłkę
na tym froncie. Ale prawdopodobnie jak już
skończymy, zaczniemy szukać ludzi. Kto wie?
Może Antioch po prostu zmieni się w coś takiego
jak Darkthrone.
Macie jakieś swoje ulubione miejsca, w których
szczególnie lubicie grać?
Jordan Rhyno: Do diabła, nie graliśmy koncertu
od 2018 roku. Jest mnóstwo powodów,
dla których tego nie zrobiliśmy. Ale zapytaj
ponownie za kilka lat, a zobaczymy, czy to się
zmieni. Nie jest to jednak wystarczająco dobra
odpowiedź, więc przeredagujmy pytanie.
"Macie jakieś swoje ulubione miejsca, w których
szczególnie chcielibyście grać?" Świetne pytanie!
Ale cholera, odpowiedź też jest do bani. Zagramy
wszędzie. Nieważne, czy jest to weekend
w Europie, czy miesiąc w Chinach, będziemy
na to przygotowani.
Nick Allaire: Jeśli jest zapotrzebowanie na
Antioch, Antioch tam będzie.
Foto: Antioch
Macie jakieś szczególne marzenia jako zespół?
No chyba, że nie chcecie ich zdradzać
(śmiech)?
Nick Allaire: Jest wiele zespołów, z którymi
chciałbym dzielić scenę. Jeśli chodzi o to,
moim jedynym marzeniem jest żyć z robienia
tego, co kocham. Nie muszę być bogaty ani
sławny, tylko na tyle zamożny, żeby utrzymać
metalową maszynę, jaką jest Antioch.
Jordan Rhyno: Trasa koncertowa z Judas
Priest, którzy grają "Point of Entry". "Turbo"
też w sumie mogłoby być. Widzę oczami wyobraźni,
że Wasi czytelnicy się śmieją, ale mówię
śmiertelnie poważnie. Oba te albumy są
fantastyczne.
Uważacie, że w dzisiejszych czasach osiągnięcie
szeroko rozumianego sukcesu na scenie
heavy metalkowej wiąże się z dużym poświęceniem?
Jordan Rhyno: Sukces sprowadza się do
szczęścia i awansu. Jedyne rzeczy, które zespół
naprawdę poświęca, szczególnie na naszym
poziomie, to czas i pieniądze. Jeśli tego chcesz,
te rzeczy nie są wielkim poświęceniem. Jeśli
ludzie kupują twoją muzykę i jesteś w stanie z
tych pieniędzy zapłacić za czas w studio oraz
miksowanie. Zostaje czas, który temu poświęcasz.
Co znowu nie jest poświęceniem, kiedy
kochasz to robić.
Nick Allaire: Zgadzam się z Jordanem.
Oczywiście trzeba ciężko pracować, ale często
jest to rzut kostką. Nigdy nie wiadomo, kiedy
i ile osób zauważy twoją muzykę, ilu się wciągnie,
a ilu więcej kupi albumy, gadżety itp.
Przytulanie się z wytwórnią pomaga, ale często
odbywa się to kosztem wolności artystycznej.
Na szczęście rzadko zdarza się to w metalu.
Lokalizacja też jest ważna. Niektóre obszary
są trudniejsze dla niektórych gatunków.
Dopóki cieszysz się z tego, co robisz, niczego
nie poświęcasz.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
ANTIOCH
71
wchodzimy do sali prób, utwory powstają same.
Te wczesne EPki są ciężkie do dostania. Planujecie
jakieś reedycje?
W toku są plany ponownego wydania wczesnych
utworów w jakiejś jeszcze bliżej nieokreślonej
formie. Bądź czujny i śledź Discogs!
Jesteśmy zwartą grupą przyjaciół
Fajnie mieć taką zwartą paczkę kumpli, jaką są chłopaki z brytyjskiego
Heavy Sentence. Można tworzyć nie tylko wspaniałą muzykę, ale i odwalić parę
ciekawych akcji, które w pamięci zostają na długo. Takich jak ta ze zdjęciem zespołu
za więziennymi kratami. O tym, ale również o czysto muzycznej stronie
działalności zespołu opowiedział nam Bryan Suddaby, który to w Heavy Sentence
obsługuje perkusję.
HMP: Siemanko Bryan. Rok 2021 przyniósł
nam debiut Heavy Sentece. Jakie masz uczucia
gdy trzymasz ten krążek w rękach.
Bryan Suddaby: Cześć Bartek! Wypuszczenie
"Bang To Rights" jest kamieniem milowym w
historii zespołu. Włożyliśmy w to sporo emocji
i długo nad nim pracowaliśmy. W międzyczasie
wydarzyło się parę rzeczy, przez które żaden
zespół nie chce przechodzić. W trakcie
tworzenia płyty zmarł nasz bliski przyjaciel i
gitarzysta Mike. Mike włożył bardzo dużo w
te utwory i jesteśmy naprawdę dumni z tego,
że możemy go uhonorować poprzez ukończenie
i wypuszczenie tej płyty.
Jak wspominasz Mike'a?
Mike jest zawsze z nami, kiedy gramy razem.
Słyszę, jak krzyczy "do dupy!", ilekroć coś sparzymy
na próbie. Był facetem, który brał życie
za rogi wystarczyło go spotkać tylko raz, aby
pozostawił na tobie niezatarty ślad. Jego
śmierć była dla nas wszystkich ogromną stratą.
Macie na koncie parę EPek. Czy widzisz wyraźną
różnicę w pracy nad mini albumami a
pracy nad pełnym wydawnictwem?
Pierwszy singiel "Protector" został napisany i
nagrany przez wokalistę Gaza i głównego gitarzystę
Tima. Dopiero po wydaniu tego singla
zebrali razem cały zespół. Gdy tylko zaczęliśmy
grać jako zespół, byliśmy jak uciekający pociąg!
Nowe piosenki wychodziły gęsto i szybko,
a my dużo koncertowaliśmy. Drugi singiel
"Edge Of The Knife" został nagrany i wydany
po bardzo krótkim odstępie czasu. Mieliśmy
już garść kawałków, które graliśmy na żywo,
które ostatecznie znalazły się na LP. Jak już
wspomniałem, niefortunne okoliczności zatrzymały
nas przed zakończeniem pisania. Ale
ukończenie LP to naprawdę wielka ulga.
Utrzymujecie szybkie tempo wydawnicze.
Na brak produktywności chyba nie narzekacie.
Szczerze mówiąc, nie powiedziałbym, że jesteśmy
aż tak płodni. Jesteśmy zwartą grupą
przyjaciół, którzy naprawdę dobrze się dogadują.
Wszyscy wnosimy pomysły do pisania, a
ponadto łączy nas silna miłość do surowego i
agresywnego rock and rolla, więc kiedy razem
Słuchając "Bang To Rights" cały czas towarzyszy
mi uczucie, że G. Howells brzmi jak
Lemmy na mocnym speedzie (śmiech).
Jak Lemmy na speedzie? Czyli po prostu jak
zwyczajny Lemmy. (śmiech) Sporo ludzi próbuje
imitować Lemmy'ego, ale Gaz tak po
prostu brzmi. On niczego nie udaje. Tak, miłość
do Motörhead jest oczywista, ale, tak jak
my wszyscy, Gaz czerpie inspiracje z poza
heavy metalu.. Na przykład blues, folk, hard
rock z lat 70., hardcore punk, itd. Chyba można
je usłyszeć w jego głosie.
Owszem, jak najbardziej. Szczególnie wpływy
hardcore punk. Od strony czysto muzycznej
"Bang For Rights" również brzmi bardzo
surowo. Nawet na tle współczesnych albumów
heavy metalowych.
Na pewno nigdy nie chcieliśmy dopracowanego
nagrania. To nie jest nasz gust i nie pasowałby
do naszego stylu. Nagrywaliśmy w Stationhouse
Studio w Leeds z Jamesem Atkinsonem.
Jest on szczególnie znany z tego, że
nagrywa dużo współczesnego brytyjskiego
hardcore punka, więc wiedzieliśmy, że nie
przesadzi z produkcją. Tak też się stało! Ten
riff nie jest surowy do tego stopnia, że tworzy
nieczytelną ścianę dźwięku, ale jednocześnie
nie jest dopracowany do tego stopnia, że pozbawia
utwór tej pierwotnej dzikości. Jako ciekawostkę
dodam, jego studio znajduje się na
starym posterunku policji, a my nagrywaliśmy
w starych celach! To było naprawdę świetne
przeżycie!
Na jednym ze zdjęć pozujecie za zamkniętymi
więziennymi kratami. To pamiątka z tego
studia?
Akurat nie. Należę do kolektywu, który wynajmuje
stary budynek przemysłowy w Sheffield
(godzina drogi od Manchesteru), który remontujemy
na sale treningowe i bar/miejscówkę do
zakrapianych spotkań. Zasadniczo dziedziniec
ma dużą starą żeliwną bramę, która przypomina
więzienne kraty. Więc wszyscy się wkurzyliśmy
i pewnego wieczoru po próbie zrobiliśmy
kilka głupich zdjęć za kratami. Budynek znajduje
się w niezbyt bezpiecznej części miasta, a
policjanci przejeżdżając obok, pytali, co robimy.
Nie pomógł nam fakt, że był środek
lockdownu i spotykanie się w większych grupach
było zakazane. Jebać to, i tak mamy
nasze zdjęcia!
Utwór, który wyróżnia się na tle reszty to
"Heavy Sentence". Niech zgadnę, to Wasz
hymn?
Ta piosenka jest w zasadzie o Mike'u i naszym
czasie spędzonym z nim w zespole. To dla nas
najbardziej osobisty kawałek, który wciąż budzi
wiele emocji. Muzycznie uważam, że nadaje
on albumowi nieco zróżnicowanej dynamiki
i pokazuje naszą miłość do klasycznego heavy
metalu.
Foto: Heavy Sentence
Kto stworzył tą oldschoolową okładkę?
Okładkę nowej płyty narysował pewien dzieciak,
konkretnie Tin Savage z Londynu. Wcześniej
nasze grafiki robił pewien Szkot o imie-
72 HEAVY SENTENCE
niu Billy. Obaj mają dość podobne style.
Wszyscy kochamy oldschoolową grafikę z
punkową atmosferą. Niektóre heavymetalowe
grafiki z "nowej szkoły" przyprawiają mnie o
mdłości. Nie mogę uwierzyć, że niektóre zespoły
uważają, że to gówno rzeczywiście wygląda
dobrze.
Większość z Was udziela się muzycznie poza
Heavy Sentence. Muzyka to dla Was zapewne
tylko hobby, a poza nią macie jeszcze
swoje prace, rodziny i inne aktywności. Jak
udaje Wam się na to wszystko znaleźć czas?
Z wielkim trudem. Muzyka zdecydowanie nie
jest naszym chlebem powszednim. Wszyscy
gramy w wielu zespołach i pracujemy w ciągu
dnia. Jednak przez całe nasze dorosłe życie tak
było. Jeśli muzyka jest dla Ciebie czymś ważnym,
to znajdziesz na nią czas.
Młode zespoły zazwyczaj zaczynają grając
covery kapel, które ich inspirowały. Jak było z
Wami?
Właśnie nie. Tworzyliśmy autorski materiał
Heavy Sentence od samego początku istnienia
tej kapeli. Nie zrozum mnie źle, nie jesteśmy
przeciwni graniiu coverów. Mogą być
świetną zabawą, ale ponieważ Tim i Gaz napisali
już całe utwory przed naszą pierwszą
wspólną próbą, od razu mieliśmy materiał do
pracy. Niedawno zrobiliśmy cover jednego z
utworów Venom. Bez wątpienia usłyszysz go,
gdy znów zaczniemy koncertować.
HMP: Rok temu ukazała się Wasza EPka
"Dulce Bellum Inexpertis". Spotkała się ona z
wieloma pozytywnymi opiniami.
James Kirn: Byłem tym bardzo podekscytowany.
Cieszę się, że ludziom naprawdę podobają
się nasze utwory i koncepcje liryczne, które
przedstawiłem na tym wydawnictwie! To
była moja pierwsza próba napisania heavy metalu
po latach grania hard rocka i black thrash
w stylu lat 70-tych, więc miło było otrzymać
tak wiele pozytywnych opinii.
Teraz przyszedł czas na pierwszy pełny
album zatytułowany "Endless Halls Of Golden
Totem". Można powiedzieć, że pierwszy
główny cel każdego młodego zespołu został
przez Was osiągnięty. Ciągle świętujecie jego
osiągnięcie, czy nie zatrzymujecie się i
idziecie dalej?
Robimy obie te rzeczy. Staramy się promować
nowy album, rozpowszechniać informacje i
cieszyć się z pozytywnych opinii, które są o
nim głoszone. Jednocześnie skupiamy się na
pracy nad nowym materiałem. Wierzę, że zespoły
powinny zawsze tworzyć i posuwać się
naprzód z ich pisaniem, więc już zaczynamy
pracować nad nowym materiałem!
Ezoteryczny klimat
Z twórczością Blazon Rite spotkałem się po raz pierwszy w zeszłym roku
przy okazji wydania EP-ki "Dulce Bellum Inexpertis". Zrobiła ona na mnie naprawdę
dobre wrażenie. Gdy doszła do mnie informacja o pierwszej długogrającej
płycie tych gości z Pensylwanii, nie mogłem się wręcz jej doczekać. Ucieszyłem się
również, gdy dostałem możliwość przeprowadzenia wywiadu z Blazon Rite, a co
się z tym wiąże przedpremierowy dostęp do albumu "Endless Halls Of Golden
Totem", o którym zresztą porozmawiałem z liderem grupy Jamesem Kirnem.
Jak wizja towarzyszyła Wam podczas pisania
tego materiału? Czy w założeniu miaa to
być kontynuacja "Dulce Bellum Inexpertis"?
Chciałem poszerzyć swe umiejętności tworzenia
i podejść kreatywnie do pisania heavy metalu.
Chciałem, by słuchaczowi towarzyszyły
rozmaite uczucia. Poeksperymentowałem zatem
z tempem i długościami utworów. Chciałem
dać kilka kawałków z bardziej rozbudowanymi
strukturami, jak również kilka prostych,
mocno uderzających piosenek. Moim zdaniem
to wydawnictwo różni się od naszej EP-ki i pokazuje
dojrzałość i ruch w kierunku bardziej
dopracowanego brzmienia.
Album zaczyna się utworem "Legends of
Time and Eidolon". "Eidolon" to słowo zapożyczone
z greckiej mitologii. Czy ten temat
jest Ci bliski?
Nie przepadam za grecką mitologią szczerze
mówiąc. Użyłem tego słowa głównie dlatego,
że to naprawdę fajnie brzmi (śmiech). Moją
główną inspiracją były materiały związane z
Dungeons and Dragons. Staram się grać raz
w tygodniu z moją grupą DnD i świetnie się
przy tym bawimy. Równie ważną inspiracją są
koncepcje fantasy, które po prostu rozgrywają
się w mojej głowie. Wymyślam niewiarygodne
Pochodzicie z Manchesteru. Jak obecnie wygląda
młoda scena heavy metalowa w tym
mieście?
Manchester ma świetną scenę metalową. Dużo
dobrych zespołów i kilka solidnych miejscówek,
które wspierają podziemną muzykę. Powiedziałbym,
że powodem, dla którego undergroundowe
zespoły w Manchesterze są tak dobre,
jest to, że nie podążają za trendami na scenie
metalowej i skupiają się na dobrej muzyce,
a nie na wizerunku. Właściwie mieszkam w
Sheffield. Miasto, które ma silną scenę punkową
typu "zrób to sam", a nie undergroundową
scenę metalową. Podróże między Manchesterem
a Sheffield i spędzanie czasu w tych
dwóch miastach oznacza, że dostajemy to, co
najlepsze z obu światów, a Heavy Sentence
idealnie odnajduje się w obu.
Bartek Kuczak
BLAZON RITE 73
światy oraz historię. Myślę, że podprogowo
czerpię inspirację z wielu rzeczy. Oczywiście
mistrzowie Robert Jordan i J.R. Tolkien zawsze
dodają mi jakąś iskrę,
Bardzo podoba mi się partia syntezatora na
początku tego utworu.
Zazwyczaj piszę partię gitary z myślą o nałożeniu
na nią syntezatorów. Pokazuję ją Piersonowi,
a on ją przejmuje i po mistrzowsku czyni
swą magię z syntezatorami. Niektórzy ludzie
to kochają, inni nienawidzą, ale ja uważam,
że dodaje to ezoterycznego i atmosferycznego
klimatu, który naprawdę lubię.
"Put Down Your Steel (Only for the Night)"
ma bardzo specyficzny riff przewodni, który
jest w mojej opinii najbardziej zapadającym
w pamięć motywem z tego albumu. To w
ogóle najbardziej chwytliwy utwór na Waszym
pierwszym długograju. Czy to zamierzone?
Tak! Zdecydowanie. Początkowo nie zdawałem
sobie sprawy jak bardzo chwytliwy i zapadający
w pamięć będzie ten utwór, ale kiedy
został nagrany wiedziałem, że stworzyłem naprawdę
coś. Chciałem prostej i nieskomplikowanej
piosenki, która byłaby prostym haczykiem.
Ten refren, plus małe solówki i melodie,
które robi Pierson, naprawdę przenoszą ją do
strefy chwytliwości!
Z drugiej strony mamy na przykład "The
Night Watchmen of Starfall Tower", który
brzmi, jakby powstał w latach 70-tych.
Chciałem zrobić hymn w stylu Judas Priest z
powolnym, posuwistym i prostym stylem uderzenia.
Myślę, że kiedy już zacząłem pisać ten
utwór, chciałem go przełamać i przenieść w zupełnie
inne intymne i szalone miejsce z pojedynczymi
harmoniami i naprawdę podnieść go
na wyższy poziom. Kiedy już miałem chwytliwy
refren i hymniczne zwrotki, poświęciłem
trochę czasu i naprawdę stworzyłem szaloną
partię w stylu Thin Lizzy!
Kto jest odpowiedzialny za partię chóru w
tym kawałku?
To piękny głos naszego wspaniałego producenta
Matta Mellora, który nadał temu utworowi
wspaniały charakter!
Jaka idea kryje się za obrazkiem zdobiącym
ten album?
To koncept zainspirowany sztuką fantasy i
okładkami zespołu Summoning. Chciałem
zawrzeć w niej pewne obrazy z moich tekstów
i ostatecznie zdecydowałem się skupić na tytułowym
utworze "Endless Halls of Golden
Totem". Miałem pomysł w głowie i kiedy Matt
Stikker się tym zajął, zrobił to po mistrzowsku.
Szykujecie się do drugiego koncertu w Waszej
karierze...
Niedługo zagramy nasz drugi koncert w historii
zespołu i jesteśmy tym bardzo podjarani!
Nasz nowy album jest już prawie wyprzedany
bez zagrania żadnego koncertu, co jest szalone!
Więc jesteśmy zdecydowanie podekscytowani,
że będziemy mogli wystąpić przed żywymi ludźmi!
Może wpadniecie do Europy?
Oczywiście bardzo byśmy tego chcieli! Jednak
teraz skupiamy się nad rozpoczęciem pracy
nad naszym następnym albumem Mamy już
gotowe trzy kawałki. Reszta jest w fazie dopracowywania.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dzięki za całe wsparcie i za wywiad! Jeśli jeszcze
nie obczailiście naszego nowego albumu
"Endless Halls of Golden Totem", powinniście
zrobić nam przysługę i posłuchać go natychmiast!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie Joanna Pietrzak
HMP: Jakie jest znaczenie tytułu waszej EPki,
czy to czterej jeźdźcy Apokalipsy są prawą
ręką Boga? Czy Boga można powiązać ze
złem?
Parish: "God's Right Hand" to koncepcyjna
EP-ka. Każdy z czterech utworów jest zainspirowany
innym Jeźdźcem. Według Księgi Objawienia
w Nowym Testamencie, zostali oni
przyzwani w momencie, gdy Baranek Boży
(lub Jezus) zabrał zwój z prawej ręki Boga i go
rozwinął. Stąd wziął się tytuł.
Album został wydany w czasie pandemii, jednym
z jeźdźców jest Zaraza. Istnieje jakieś
powiązanie? Pisząc i nagrywając materiał
czuliście, że tworzycie soundtrack do obecnej
sytuacji na świecie?
Napisaliśmy i nagraliśmy tę płytę rok przed
pandemią. Może to było przeczucie, a może to
zapeszyliśmy.
Holy Mountain Studios, w którym nagrywaliście
płytę, to studio analogowe, co też wpływa
na brzmienie w stylu lat 60.-70. To był
wasz świadomy pomysł, sugestia wytwórni,
a może tylko przypadek?
W Holy Monutain jest sporo analogowego
sprzętu, ale skończyliśmy nagrywając cyfrowo,
nie na taśmie. Używaliśmy jednak komputera
tak, jakby był magnetofonem, ustawiając wszystko
z użyciem zewnętrznych efektów i mixując
w czasie rzeczywistym. To było coś więcej,
niż wymagałby od nas analogowy sposób pracy
- proces ustawiania sprzętu wysokiej jakości,
uchwycenia dobrego brzmienia i mixowania
bez tego całego bałaganu - zamiast ścisłego
trzymania się analogowych nagrań dla samego
faktu.
Lubicie przypowieści i chrześcijaństwo bez
wątpienia jest ich pełne. Jest wam też bliski
folklor i mitologia. Dlaczego zdecydowaliście
się postawić na chrześcijańską estetykę (nazwa
zespołu, symbolika, materiały promocyjne)?
Większość waszych inspiracji (Coven,
Witchfinder General, Black Sabbath) nawiązywała
raczej do okultyzmu i magii.
Używamy tej estetyki żeby wywołać konkretne
emocje, które towarzyszyłyby atmosferze muzyki,
którą tworzymy. Chrześcijańska ikonografia
jest zwykle uwikłana w historię i folklor
Wysp Brytyjskich, a to miejsce stanowi dużą
część tego, co nas inspiruje. Sporo elementów
powiązanych z chrześcijaństwem jest modyfikowanych
i wykorzystywanych w innych kontekstach,
takich jak okultyzm i Wicca; zabawa
konwencjami jest ważną częścią bycia prawdziwym
artystą i wywierania wpływu na odbiorców.
Nazwa "Parish" miała, według was, wywoływać
uczucie niepokoju. Co jest w niej jednak
tak niepokojącego? Jej mistyczność, niedopowiedzenia,
powiązania z religią?
Bawimy się wyobrażeniami miejsc i czasów,
które inspirują nasze piosenki. The Parish to
miejsce dziwnych i mrocznych opowieści.
W waszym przypadku, folklor nie pozostaje
inspiracją tylko dla tekstów, ale też muzyki,
co można usłyszeć w "By a Bandit's Knife".
Może to czas na akustyczną kompozycję?
Wspomnieliście Neila Younga jako jedną z
waszych inspiracji.
Czytasz nam w myślach! Ostatnio poszliśmy z
takim brzmieniem trochę dalej. Miejmy nadzieję,
że uda nam się coś takiego nagrać, zanim
przekombinujemy.
74
BLAZON RITE
Parish to miejsce mrocznych opowieści
Uniwersum Parish to podróż w czasie do początków gatunku, której
towarzyszy folklor Wysp Brytyjskich, spirytualizm i przede wszystkim estetyka
czerpiąca z chrześcijaństwa. Debiutancka EP proto-metalowego zespołu, "God's
Right Hand", bazuje na Apokalipsie Św. Jana, a każdy utwór poświęcono innemu
Jeźdźcowi Apokalipsy. Wystarczy dodać tylko, że całość brzmi jak wczesne Black
Sabbath, ale grupie o tak nieograniczonej wyobraźni nie można zarzucić bycia czyjąkolwiek
kopią. W rozmowie z HMP zespół opowiedział o emocjach, które chce
wywoływać, inspiracjach, procesie nagrywania, nadchodzącej płycie i miłości do
heavy metalu.
energicznego, bez bycia całkowicie doszlifowanym.
Praca gitar Richarda Rolfa na pierwszym
albumie November to też wielka inspiracja:
gra ciężko i z groovem gdy jest taka potrzeba,
ale też melodyjnie i z wrażliwością, żeby
to zbalansować. Świetna dynamika. Randy
Davis z Ashbury to też świetny przykład
umiejętności przełączania się pomiędzy siłą a
delikatnością, co miało na nas duży wpływ.
Jako trio, musicie radzić sobie z jedną gitarą.
Postrzegacie to jako wadę czy zaletę, w kontekście
muzyki, jaką gracie?
Chcieliśmy, by Parish cechowało raczej proste
brzmienie. Używamy dwóch gitar w niektórych
miejscach na płycie, ale głównie to pojedyncze
partie. W tym momencie nam to pasuje.
Jeden z inspirujących was zespołów, Witchfinder
General, wziął swoją nazwę od filmu.
Wasza muzyka także jest bardzo obrazowa.
Czy jakieś filmy kształtowały wasze zainteresowania,
gust muzyczny i wrażliwość artystyczną?
Największy wpływ miały na nas brytyjskie horrory,
głównie "Witchfinder General" (1968) i
dwa inne filmy, którym zawdzięcza się powstanie
podgatunku folk horroru - "Blood on
Satan's Claw" (1971) i "The Wicker Man"
(1973). Jednym z naszych ulubieńców jest też
"Psychomania" (1973), choćby ze względu na
sam soundtrack! Jesteśmy wielkimi fanami
wielu filmów wyprodukowanych przez Hammera.
Pracujemy nad kawałkiem, który trafi
na album bezpośrednio inspirowany odcinkiem
z serii antologicznej z 1980, "Hammer
House of Horror".
W apokalipsie Św. Jana, tylko jeden Jeździec
- Śmierć - jest wymieniony z imienia. Wymienia
się jednak jego kompana, Opactwo. Gdybyście
napisali dedykowaną mu/jej piosenkę,
byłaby to ballada, powolny, doomowy kawałek,
czy galopujący hard rock?
To byłby długi, ponury, wolny, doomowy
utwór.
Na kompilacji "Road to Parish - a pastoral
proto-heavy mixtape" podzieliliście się swoimi
inspiracjami. Niektóre z nich wydają się
oczywiste, ale znalazł się tam też belgijski
heavy-metalowy skład z kobiecym wokalem -
Acid. Czy Parish planuje ewoluować w stronę
klasycznego heavy metalu lub przynajmniej
częściej używać jego elementów, czy
zostaniecie przy proto-metalowej stylistyce?
Uwielbiamy heavy metal i gdybyśmy tylko
umieli grać wystarczająco szybko, prawdopodobnie
bylibyśmy zespołem heavy metalowym.
Osobliwe elementy z heavy metalu przenikają
w pewien sposób do naszych utworów -
bo słuchamy bardzo dużo takiej muzyki. W
większości skupiamy się jednak na uchwyceniu
odpowiednich emocji i opowiadaniu historii,
które chcemy opowiedzieć, niż wpasowywaniu
się w jakikolwiek konkretny gatunek.
Graliście na jednym festiwalu z Demon i
Tokyo Blade. Mimo że wasza muzyka nawiązuje
do prekursorów heavy metalu, różni
się od tego, czym finalnie jest ten gatunek.
Jak odebrała was publiczność? Cieszyliście
się, że dzielicie scenę z legendami, czy nie
czuliście się komfortowo?
Tak, zebraliśmy trochę pozytywnych opinii.
Myślę, że zainteresowania fanów heavy metalu
przecinają się z rodzajem muzyki, którą gramy,
wydawało się, że ludzi to kręci. Tak, jak mówisz,
trzeba mieć pokorę, żeby dzielić scenę z
zespołami, które naprawdę cenimy. Koncerty
heavy metalowe to zawsze świetna zabawa,
więc zamierzamy je grać tak długo, jak będziemy
tego chcieć.
Foto: Parish
W innym wywiadzie przyznaliście, że graliście
w zespołach grających bardziej złożoną
muzykę. Co graliście wcześniej i dlaczego
zdecydowaliście się zwrócić stylistycznie ku
latom 60. i 70.?
Graliśmy w grupach, które miały więcej progowych
i heavy metalowych elementów, ale dla
Parish od początku chcieliśmy uzyskać proste
brzmienie.
Bez wątpienia da się usłyszeć, że inspirowało
was wczesne Black Sabbath. Która z ich płyt
była dla was najważniejszą w historii tej grupy,
a która osobiście, dla was?
Istnieje płyta Sabbath na każdą okazję, nastrój
i stan odurzenia, ale myślimy, że dla Parish
najbardziej istotny jest ich debiut.
Kto, poza Iommim, miał wpływ na wasze gitarowe
brzmienie i technikę? Może Matt Pike
ze Sleep, Scott Weinrich z Saint Vitus,
albo ktoś kompletnie niepowiązany z psychodelią
i doomem?
James jest wielkim fanem stylu Phila Cope'a
(Witchfinder General) - bardzo surowego i
W ciekawy sposób łączycie muzykę z historią,
jak w przypadku "In the Shadow of the
Hill". Co chcielibyście upamiętnić w przyszłości,
może coś bardziej mistycznego, niż
rzeczywiste wydarzenie historyczne?
Mamy szczęście czerpać z wielu różnych rzeczy,
które nas inspirują, zarówno faktycznych,
jak i mitycznych. Myślę, że to właśnie sprawia,
że dobrze się bawimy tworząc w uniwersum
Parish, to studnia bez dna różnych opowieści.
Przygotowaliśmy prawdziwy mix historii i legend
na nasz nowy album, więc bądźcie na to
gotowi.
Może przytoczycie jakąś legendę lub opowieść
z waszej rodzinnej Anglii, która, według
was, wpasowałaby się w stylistykę Parish?
Jeśli lubisz takie rzeczy, spodoba ci się nasz
nowy album.
Nagraliście koncepcyjną EP. Czy longplay
również będzie concept albumem? Jeśli tak, o
czym będzie opowiadać - skoro teraz pisaliście
o śmierci i zniszczeniu, może o odrodzeniu
i życiu pozagrobowym?
Piosenki na naszym albumie nie będą bazować
na pojedynczym koncepcie, jak na EP-kę, ale
najprawdopodobniej będą ze sobą powiązane
tematycznie.
Iga Gromska
PARISH 75
HMP: Myślę że dla formalności muszę zacząć
od pytania na które pewnie odpowiadacie
teraz regularnie - jak doszło do reaktywacji
Scald? Ta wiadomość wstrząsnęła metalowym
światem, który prawdopodobnie absolutnie
nie miał nadziei zobaczyć Was na żywo,
a już tym bardziej usłyszeć w nowym repertuarze!
Velingor: Jeszcze niedawno my (członkowie
Scald) nie wyobrażaliśmy sobie nawet, że reaktywacja
zespołu będzie możliwa. Wierzyliśmy,
że historia Scald dobiegła końca. Niektórzy z
Ancient Doom Metal
Pal licho, zacznijmy od spoileru - tytuł tego wywiadu to robocza nazwa
nowej płyty nad którą pracują Wikingowie z Jarosławia! Od ponad półtorej roku
z obozu Scald co jakiś czas płyną same pozytywne informacje, dawkowane jak u
Hitchcocka. Na początku bomba o reaktywacji, a potem napięcie tylko rosło. Dwa
koncerty, wydanie EPki, reedycja kultowego "Will of the Gods…", a jak się okazuje
to wciąż nie koniec. W związku ze wspomnianymi wydawnictwami dostąpiłem
ogromnego zaszczytu przeprowadzenia rozmowy z Velingorem i Ottarem, czyli de
facto trzonem rosyjskiej legendy epickiego doom metalu. Panie i Panowie - przed
Wami Scald!
(która jest obecnie menadżerem zespołu).
Wierzyła, że można to zrobić z nowym wokalistą
i że to się uda ze względu na kultowy status,
jaki album "Will of the Gods is Great
Power" zyskał przez lata. Tak więc pod koniec
2018 roku odbyło się spotkanie zespołu, na
którym wszyscy zgodziliśmy się, że powinniśmy
spróbować to zrobić. Zrobiliśmy też kilka
zdjęć całej naszej czwórki i zamieściliśmy je na
Facebooku wraz z małym konkursem dla naszych
fanów - mieli zadawać Scaldowi dowolne
pytania, a autor najlepszego z nich miał
otrzymać podpisany egzemplarz albumu. Fani
byli podekscytowani, ale wpływ tego postu na
Facebooku okazał się znacznie większy niż się
spodziewaliśmy - dosłownie tego samego dnia
skontaktował się z nami promotor festiwalu
Hammer of Doom (Niemcy) Oliver Weinsheimer
i zaprosił zespół do zagrania na festiwalu
w 2019 roku. To również Oliver zasugerował,
abyśmy poprosili Felipe, aby był naszym
głosem na koncercie. Natychmiast skontaktowałem
się z Felipe (znaliśmy się od kilku
lat, ale tylko przez kontakt e-mailowy), a on z
chęcią przyjął ofertę, ponieważ był długoletnim
fanem Scald, a Agyl miał duży wpływ na
jego sposób śpiewania. Tak więc zaraz po tym
zaczęliśmy próby, aby przypomnieć sobie
utwory, których nie graliśmy na żywo od ponad
20 lat. Felipe zdołał wziąć udział w dwóch
z nich podczas swojej wrześniowej wizyty w
Jarosławiu, a dzięki Oliverowi mieliśmy jeszcze
jedną próbę tuż przed występem na Hammer
of Doom. W tym czasie wszyscy zgodziliśmy
się, że powinniśmy kontynuować współpracę
z Felipe i że powrót Scald nie poprzestanie
na zagraniu tylko jednego koncertu. Na
potwierdzenie tego skomponowaliśmy i wykonaliśmy
nowy utwór, zatytułowany "There
Flies Our Wail!" (który został wydany jako EP
przez High Roller Records w 2021 roku,
sprawdźcie go!). Występ na Hammer of
Doom był niesamowity - spotkaliśmy się z fantastyczną
reakcją publiczności i dziesiątkami
fanów, którzy przyjechali do Niemiec z całego
świata, żeby zobaczyć Scald. Myślę, że to był
moment, w którym dotarło do nas ostatecznie
- tak, rzeczywiście wskrzesiliśmy zespół! Mieliśmy
zagrać ten sam set na festiwalu Up the
Hammers w Grecji, ale właśnie wtedy rozpętało
się piekło koronawirusa. Udało nam się
jednak zagrać mini-gig w Atenach, na który
mogli przybyć najbardziej oddani fani, więc
ogólnie rzecz biorąc to była niezła przygoda!
Niedługo potem skontaktowało się z nami
High Roller Records, które wydało już wspomnianą
wyżej EP-kę "There Flies Our Wail!",
a wkrótce wyda nową reedycję "Will of the
Gods is Great Power" (została wydana 16 lipca
br., niedługo po przeprowadzeniu wywiadu
- przyp. red.). Jeśli chodzi o zespół, to
otrzymaliśmy niesamowitą reakcję na nowy
utwór od naszych fanów na całym świecie, a
teraz pracujemy nad pełnowymiarowym albumem.
nas oczywiście o tym myśleli, ale nigdy nie rozmawialiśmy
o tym na poważnie. Wszyscy byliśmy
zajęci czym innym; niektórzy z nas grali
w innych zespołach, podczas gdy inni przez
długi czas nie grali nigdzie. Czasami nasze muzyczne
ścieżki się krzyżowały - Ottar i ja przez
kilka lat graliśmy razem w Tumulus (progressive
folk metal z Jarosławia), a Harald czasami
pomagał nam jako inżynier dźwięku podczas
koncertów lub kiedy pracowaliśmy w studio.
Nasza trójka (Velingor, Ottar, Harald) nagrała
również album "Vakor", pod nazwą Intothecrypt
(pagan shaman metal). Z tego co wiem,
Karry czasami nagrywał partie gitarowe dla
niektórych rosyjskich zespołów i brał udział w
lokalnych koncertach metalowych. Pomysł zjednoczenia
Scald należy do Tatiany Krylovej
Foto: Scald
Czujecie już pewną stabilność w zespole?
Patrząc na wiele reunionów, niestety często
kończą się one na szeregu reedycji, kilku koncertach
i ewentualnie wypuszczeniu singla/
EPki, po czym następuje kolejne zawieszenie
(dosyć wspomnieć o głośnych powrotach
Heavy Load czy Sortilege).
Velingor: To jest dokładnie to, co czujemy -
stabilność! Rozumiemy się naprawdę dobrze i
dzięki obecnej technologii możemy pracować z
Felipe online (ponieważ mieszka on w Szwecji).
Mieliśmy również zaplanowane występy w
Rosji i Europie Wschodniej w 2020 roku, ale
Covid-19 zepsuł wszystkim plany. Miejmy nadzieję,
że to się wkrótce skończy!
Ottar: Powiedziałbym, że tak naprawdę nigdy
się nie rozeszliśmy - w każdym razie nie w typowym
tego słowa znaczeniu. Velingor i ja
graliśmy razem w Tumulus przez wiele lat,
Karry i Harald byli zajęci swoimi własnymi
projektami, ale zawsze pozostawaliśmy z nimi
w kontakcie. A w 2018 roku Velingor, Harald
i ja nagraliśmy razem album Intothecrypt.
Więc kiedy w końcu dotarliśmy na naszą pierwszą
(po tylu latach) próbę jako Scald w 2019
roku, poczuliśmy się tak, jakbyśmy rozstali się
zaledwie tydzień lub dwa temu.
Muszę przyznać że singiel "They Flies Our
Weil" robi naprawdę świetne wrażenie. Myślicie
że to coś, co mogłoby powstać jako naturalny
następca "Will of Gods Is a Great
Power" w latach 90.?
Velingor: Dziękuję za uznanie! I tak, wierzę,
że coś takiego mogło powstać jeszcze w latach
90-tych - obaj gitarzyści Scald zawsze byli
świetnymi melodystami, a Agyl miał potężny i
emocjonalny wokal. Więc można sobie łatwo
wyobrazić, że taki utwór mógł powstać w tamtych
czasach.
Ottar: Dziękujemy za wysoką opinię o utwo-
76
SCALD
rze, jest nam naprawdę miło to słyszeć. Trudno
jest udzielić jednoznacznej odpowiedzi,
ponieważ wtedy wszystko działo się tak nagle
- musieliśmy przerwać pracę nad nowym materiałem
zanim w ogóle mogliśmy ją właściwie
rozpocząć. Również pod koniec lat 90-tych
scena doom metalowa zaczęła się zmieniać,
pojawiło się wiele nowych gatunków, które
miały swój wpływ na już istniejące zespoły...
Już wtedy chcieliśmy nieco zmienić nasze brzmienie,
ale te plany nigdy nie zostały wprowadzone
w życie, z oczywistego powodu.
Wspomnieliście o pracach nad albumem -
więc "They Flies…" to zapowiedź czegoś większego?
Czy możecie już ujawnić jakieś
szczegóły dotyczące Waszych dalszych planów
wydawniczych?
Velingor: Pracujemy nad nowym albumem już
od prawie półtora roku. Chcielibyśmy, żeby
wszystko szło szybciej, ale są pewne okoliczności,
na które nie mamy wpływu (jak pandemia
i zamknięte granice). Poza tym, nigdy
nie lubiliśmy komponować utworu za utworem
tylko po to, by wydać nowy album tak szybko,
jak to możliwe. Naszym celem jest tworzenie
materiału wysokiej jakości, a to zawsze wymaga
czasu. Na razie możemy mieć tylko nadzieję,
że przyszły pełnowymiarowy album Scald
pod roboczym tytułem "Ancient Doom Metal"
nie zawiedzie naszych fanów i pomoże
nam zdobyć nowych!
Śledząc kolejne wydania "Will of Gods…"
doliczyłem się łącznie osiem wersji okładek.
Szczególną uwagę przykuwa ostatnia, autorstwa
Andreya Andreeva, która koresponduje
z grafiką zdobiącą singiel (również jego autorstwa).
Czy planujecie stałą współpracę?
Velingor: Masz rację, wiele reedycji "Will of
the Gods..." ma swoje własne, unikalne okładki.
Wierzymy, że w ten sposób jest to o wiele
bardziej interesujące i ekscytujące, zarówno
dla fanów, jak i dla nas samych. Pierwsze wydanie
na kasetach, wyprodukowane przez
MetalAgen w 1997 roku, miało okładkę, której
wytwórnia użyła bez naszej zgody. Uważaliśmy
(i nadal uważamy!), że była okropna i
nie miała żadnego związku z muzyką, którą
gramy. Na wewnętrznej stronie okładki również
znalazło się kilka błędów, co doprowadziło
do wieloletniego zamieszania co do nazwy
albumu itp. Dlatego też od tamtego czasu
jesteśmy bardzo ostrożni i skrupulatni jeśli
chodzi o szatę graficzną albumów. Zawsze prosimy
wytwórnie o pokazanie nam wszystkiego
przed wysłaniem do druku. W niektórych
przypadkach Ottar lub ja (obaj mamy pewne
umiejętności w tej dziedzinie) musieliśmy poprawiać
lub po prostu przerabiać pewne rzeczy.
Jeśli chodzi o Andreya Andreeva, to po
Foto: Scald
raz pierwszy rozpoczęliśmy z nim współpracę,
kiedy nasz album "Vakor" Intothecrypt był
już gotowy. Artysta stworzył genialną okładkę
do tego albumu, doskonale odzwierciedlającą
muzykę i koncept, który za nią stoi. Więc kiedy
"Will of the Gods..." Scalda miał być ponownie
wydany przez Hammerheart Records,
zdecydowaliśmy się poprosić Andreya
o stworzenie kolejnej okładki. Wszyscy (wytwórnia,
fani, członkowie zespołu) byli zachwyceni
kiedy to zobaczyli, więc od tego momentu
postanowiliśmy zawsze pracować z Andreyem
Andreevem, którego styl jest idealny
dla Scald - zarówno oryginalny jak i imponujący.
Ottar: Tak, uwielbialiśmy pracować z Andreyem.
Najważniejsze jest to, że obrazy, które
on tworzy są pełne tych samych idei i emocji,
co nasza muzyka.
Wróćmy teraz do trudnych wspomnień z 1997
roku. Jak wyglądała sytuacja w obozie Scald
gdy dowiedzieliście się o tragicznej śmierci
Agyla? Gdy emocje opadły, debatowaliście
nad dalszymi losami zespołu czy po prostu
wszystko umarło śmiercią naturalną?
Velingor: To był ogromny szok - zaledwie
dzień przed śmiercią Agyla mieliśmy kolejną
próbę, jak zwykle... Wolałbym nie mówić tutaj
o naszych osobistych odczuciach - straciliśmy
nie tylko wokalistę, ale wspaniałego przyjaciela
i lidera zespołu. Dla Haralda była to tym większa
strata, że Agyl był jego kuzynem i wzorem
do naśladowania od czasów, gdy obaj byli
małymi dziećmi.Odbyła się krótka dyskusja na
temat przyszłości zespołu, ale w tamtym czasie
nie znaliśmy żadnej osoby, która mogłaby zająć
miejsce Agyla, więc bardzo szybko zdecydowaliśmy,
że Scald się skończył. Niedługo
potem założyliśmy nowy zespół, Tumulus, z
wokalistą zupełnie innym niż Agyl, i zaczęliśmy
grać progresywny folk metal, styl, który nie
miał wiele wspólnego z epickim doomem Scalda.
Oczywiście nie wszyscy byli tym zainteresowani
i dość szybko się rozstaliśmy - tylko
Ottar i ja graliśmy w Tumulus przez kilka lat.
Ottar: Tego samego dnia wszyscy zdaliśmy sobie
sprawę, że Scald jest skończony. Pozostało
tylko potwierdzić to na spotkaniu... I nigdy nie
zakwestionowaliśmy tej decyzji w następnych
latach.
Mieliście wówczas jakieś plany na kolejną
płytę lub trasę, których realizację przerwał
tragiczny wypadek Maxima? Pozostały
jakieś niepublikowane materiały lub niewykorzystane
pomysły z tamtego okresu?
Velingor: Jasne, pracowaliśmy nad nowym albumem
i mieliśmy już skomponowane trzy
utwory, które nazywały się "The Flame", "Ravens"
i "Master of Tundra". Istnieją ich nagrania
na żywo, które zostały użyte kilka razy jako
bonusowe utwory na różnych reedycjach
"Will of the Gods is Great Power". Być może
pewnego dnia nagramy je z Felipe w profesjonalnym
studiu i wydamy je prawidłowo, ale na
razie mamy inne plany. Jesteśmy pełni zupełnie
nowych pomysłów na nadchodzący album.
Przed śmiercią Agyla było też kilka pomysłów
na dwa kolejne utwory, część z nich została
wykorzystana przez Tumulus. Co do planowania
trasy koncertowej - nie, wtedy nie mogliśmy
nawet marzyć o trasie. W Rosji w tamtych
czasach tylko dużo większe zespoły mogły
sobie pozwolić na trasę (na przykład Aria
albo Mental Home). Jedyne, na co mogliśmy
liczyć, to zagranie kilku koncertów, może
udział w festiwalach w Rosji. A granie poza
granicami naszego kraju było po prostu poza
naszymi marzeniami.
Ottar: Po prostu graliśmy to, co lubiliśmy.
Jasne, że chcieliśmy stać się sławni, być znani
na całym świecie itd., ale wszystko było wtedy
zupełnie inne... Dla większości rosyjskich zespołów
metalowych były to tylko marzenia,
które nie mogły się spełnić.
Wbrew temu co działo się w mainstreamie,
epic doom metalowa scena w latach 90. miała
się całkiem dobrze. Obok Was, światu objawiły
się w tym dziesięcioleciu choćby takie
nazwy jak Solstice, DoomSword, Forsaken
czy Solitude Aeturnus. Ale w Rosji sytuacja
wyglądała nieco inaczej, byliście tam właściwie
jedynymi reprezentantami tego gatunku.
Mieliście wówczas tego świadomość? Czuliście
się częścią większej, światowej sceny?
Velingor: Cóż, chcieliśmy aby Scald był na
tym samym poziomie co zespoły, które wymieniłeś.
Wysyłałem listy (nie mailowe, ale
tradycyjne) do Johna Pereza (Solitude Aeturnus)
i Richa Walkera (Solstice), wysłałem im
nawet nasze demo "North Winds" i otrzymałem
pozytywne reakcje od nich obu (a Rich
Walker wysłał mi nawet w prezencie koszulkę
Solstice "Lamentations"). Nadal jesteśmy im za
to bardzo wdzięczni. W tych trudnych i niepewnych
czasach dla zespołu takiego jak Scald
SCALD 77
było to wielkie wsparcie i inspiracja. Ale nie
wydaje mi się, żebyśmy naprawdę mogli czuć
się częścią światowej sceny. Po prostu graliśmy
doom metal z czystymi wokalami, ponieważ
sami to kochaliśmy. Nigdy nie dążyliśmy do
tego, aby stać się częścią jakiegoś głównego
nurtu. Staraliśmy się stworzyć coś oryginalnego,
inspirowaliśmy się Bathory z okresu "Asatru",
Candlemass, wczesnym Manowar, Solitude
Aeturnus i Solstice... Jeśli chodzi o
doom metal w Rosji - cóż, był on dość popularny
w latach 90-tych, ale był to głównie
death/doom metal, z growlowanymi wokalami.
Wielu ludzi po prostu nie rozumiało jak czysty,
mocny wokal Agyla może być połączony z
doom metalem, byli przekonani, że lepiej grać
coś w stylu tradycyjnego heavy metalu. Tak
więc pod tym względem Scald był naprawdę
wyjątkowy i nie zawsze rozumiany, i chyba
dlatego nie byliśmy tak popularni w latach 90-
tych. Oczywiście mieliśmy kilku oddanych fanów
(wielu z nich wciąż jest z nami, za co mamy
dla nich wielki szacunek!), którzy stali się
bardziej liczni pod koniec lat 90-tych, ale
wciąż nie można tego nawet porównać do poziomu
uznania, jakim zespół cieszy się teraz.
Ottar: W tamtych czasach nie mogliśmy nawet
marzyć o byciu częścią światowej sceny,
czy graniu na tej samej scenie z zespołami,
które podziwialiśmy. Wszystko co mogliśmy
robić to komponować i grać utwory, które sami
uważaliśmy za inspirujące, nie mając nawet nadziei,
że pewnego dnia te piosenki wpłyną na
innych młodych muzyków.
Czy jesteście na bieżąco ze współczesnym
tradycyjnym doom metalem? Macie swoich
ulubieńców (oprócz oczywistych nazw związanych
z osobą Felipe, czyli Procession i Capilla
Ardiente)? Pytam, bo choć moja ojczyzna
nie może poszczycić się w tym temacie
wieloma nazwami, to funkcjonują u nas bardzo
mocne Monasterium i Evangelist (które
nagrało nawet split z Capillą). Słyszeliście o
nich?
Velingor: Znam Monasterium i lubię niektóre
z ich utworów. Niektórzy z nas śledzą
współczesną scenę doom metalową, a niektórzy
nie - po prostu nie mamy na to czasu. I cała
nasza czwórka zawsze miała bardzo różne preferencje
muzyczne - co nigdy nie było problemem,
gdy przyszło nam grać razem w Scald.
W większości wciąż słuchamy tych samych
zespołów, których słuchaliśmy w latach 80-90.
Foto: Scald
Inspiracje o których mówicie najczęściej to
Manowar, Candlemass i Bathory. Kto jeszcze
inspirował Was wówczas? Gdybyście
mieli wskazać kilka (dajmy na to pięć) płyt,
które najsilniej wpłynęły na twórczość Scald
w latach 90., które by to były?
Velingor: Powiedziałbym, że są to: Manowar
"Into Glory Ride", Bathory "Hammerheart",
Candlemass "Tales of Creation", Solitude
Aeturnus "Into the Depths of Sorrow" (oraz
"Beyond the Crimson Horizon" w takim samym
stopniu), Solstice "Lamentations".
Ottar: Ważne jest, aby zrozumieć, że każdy
członek zespołu był pod wpływem innych zespołów
i albumów. Dla mnie były to: Paradise
Lost - "Gothic", Voivod z lat '86-'93, King
Diamond - "Fatal Portrait" i "Abigail", Bathory
- "Hammerheart", Celtic Frost - "Into
The Pandemonium".
Czy przez minione lata coś się zmieniło?
Czerpiecie z innych źródeł czy powyższą
listę pozostawilibyście bez zmian?
Velingor: Cóż, może niektórzy z nas mają nowe
źródła inspiracji, ale lista jest mniej więcej
taka sama. Wszyscy tworzyliśmy jako muzycy
w latach 90-tych i to się nie zmieni.
Ottar: Niektóre rzeczy się zmieniły, tak. I
wszyscy słuchamy różnych rodzajów muzyki -
nasze gusta nie są wcale takie same.
Chciałbym poruszyć jeszcze starszy temat,
dotyczący składu pierwszego wcielenia Scald
- czyli Ross. Gdy w 1992 część składu przeszło
nawrócenie na chrześcijaństwo, panowie
odmówili grania muzyki, która nie wychwala
Chrystusa. Czy z perspektywy czasu sądzicie
że faktycznie mogłoby to kolidować z
przekazem zespołu? Opisywanie motywów
pogańskich nie oznacza przecież automatycznej
wrogości wobec chrześcijaństwa.
Velingor: Teraz może nam się tak wydawać,
ale wtedy było zupełnie inaczej. Wszelkiego
rodzaju kulty chrześcijańskie (większość z nich
została później zakazana) były w Rosji ogromne
- wielu ludzi próbowało znaleźć coś, w co
mogliby wierzyć po upadku ZSRR i po tym,
jak ideologia komunistyczna przestała obowiązywać.
Niektórzy dali się naprawdę ponieść do
tego stopnia, że ich wierzenia stały się dość
radykalne. Tak właśnie było z chłopakami z
Rossa - dla nich wchodziły w grę albo teksty
chwalące Chrystusa, albo żadne. Nie byli
otwarci na kompromis, więc nie mogli zostać w
zespole.
Ottar: To jest raczej osobista sprawa, o której
nie sądzę, że powinniśmy szczegółowo dyskutować.
Tematyka Waszych tekstów jest zasadniczo
dobrze znana, jednak chciałbym się dowiedzieć
czy motywuje Was jakaś konkretna
misja. Czy za lirykami i wizerunkiem Scald
stoi przekaz który chcecie nieść światu, czy
chodzi o rodzaj eskapizmu i opowiedzenia
pewnych historii? A może to po prostu wdzięczny
temat który zwyczajnie Was ciekawi i
pasuje do muzyki zespołu?
Velingor: Dokładnie - to po prostu ciekawy
temat, który uważamy za fascynujący i pasujący
do naszej muzyki. Nigdy nie próbowaliśmy
(i nie zamierzamy) używać naszej muzyki i
tekstów do jakiegokolwiek rodzaju propagandy.
Po prostu lubimy komponować piosenki o
północnej naturze, skandynawskiej mitologii,
bogach, rytuałach itd., ale nie próbujemy promować
pogaństwa czy czegoś w tym stylu.
Co więc było pierwsze w koncepcie zespołu?
Sposób w jaki chcecie grać, czy otoczka i tematyka,
do której dopasowaliście swoje brzmienie?
Velingor: Trudno powiedzieć co było pierwsze,
ponieważ muzyka i teksty zawsze były
ze sobą głęboko połączone. Dobrze pamiętam
jak Agyl tłumaczył nam każdą ideę kryjącą się
za tekstami, aby nasza muzyka odzwierciedlała
je w najlepszy możliwy sposób.
Ottar: Zazwyczaj najpierw jest inspiracja muzyczna,
która potem rozrasta się i tworzy pewne
obrazy. A później te obrazy są odzwierciedlane
w tekstach.
Nie piszecie tekstów anglojęzycznych od początku
istnienia. Nagrania Ross były śpiewane
po rosyjsku. Nie myśleliście by dalej
pójść tym tropem? Nie sądzicie że pieśni w
ojczystym języku dodawałyby jeszcze więcej
"prawdziwości" Waszym antycznym hymnom?
Jak to było, że podjęliście decyzję o
tworzeniu tekstów po angielsku?
Velingor: Już za czasów Ross Agyl wpadł na
pomysł, żeby przestać pisać po rosyjsku. A kiedy
powstał Scald, wszyscy zgodziliśmy się, że
wszystkie teksty powinny być po angielsku.
Naprawdę chcieliśmy być bliżej międzynarodowej
sceny metalowej, zagranicznych zespołów
metalowych, a żeby to osiągnąć, trzeba
było śpiewać po angielsku. Masz rację co do
tego, że śpiewanie w ojczystym języku może
pomóc w osiągnięciu "prawdziwości", a w ciągu
ostatnich dwóch dekad używanie własnego
języka w tekstach stało się bardziej popularne.
Ale jeszcze w latach 90-tych w ogóle tak nie
było. A wszystkie młode zespoły z byłego
ZSRR, które miały ambicję osiągnąć cokolwiek
i zdobyć światową sławę, miały swoje teksty po
angielsku. Scald nie był wyjątkiem. A teraz, po
ponownym zjednoczeniu, jesteśmy o wiele
bardziej znani w Europie, USA itd. niż w Rosji
czy krajach byłego ZSRR... Więc nadal będziemy
pisać nasze teksty po angielsku, aby
być pewnym, że większość naszych fanów
może je zrozumieć. Czy kiedykolwiek wykonamy
piosenkę lub dwie po rosyjsku? Nie mogę
78
SCALD
w tej chwili powiedzieć nic konkretnego, ale na
pewno nie mamy teraz takich planów. Jednak
Felipe wspomniał kilka razy, że byłby to dla
niego ciekawy eksperyment, więc kto wie!
Chciałbym jeszcze wrócić do tematu reaktywacji
i koncertu na Hammer of Doom (w
listopadzie 2019). Mieliście trochę szczęścia
w nieszczęściu - właściwie chwilę po festiwalu
rozpętało się pandemiczne piekło związane
z lockdownem i coraz bardziej poszerzanymi
zakazami organizowania imprez masowych.
Opowiedzcie trochę o wspomnieniach
z tamtego wyjazdu.
Velingor: Cóż, o Hammer of Doom mówiłem
już przy okazji odpowiedzi na pierwsze pytanie.
I masz rację - mieliśmy niesamowitego farta
z tym występem. Miesiące przygotowań,
wiele wysiłku zarówno z naszej strony, jak i
ekipy festiwalowej, weszło w to mnóstwo finansów...
Nie chcę nawet myśleć, co by było,
gdyby pandemia wybuchła wcześniej i doprowadziła
do odwołania Hammer of Doom
2019. Ale na szczęście tak się nie stało.
Planujecie trasę gdy sytuacja się uspokoi?
Velingor: Cóż, planowanie to zbyt mocne
słowo - nikt już tak naprawdę nie jest w stanie
niczego zaplanować. Sytuacja wciąż jest bardzo
niestabilna, europejskie granice wciąż są
zamknięte dla podróżnych z Rosji, a wszystko
wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej, a nie
lepiej. Większość międzynarodowych festiwali
została w tym roku ponownie odwołana, a tylko
niektóre z nich odbywają się z udziałem lokalnych
zespołów... Dlatego też zdecydowaliśmy
się poświęcić cały nasz czas i wysiłek na
stworzenie nowego albumu. Ale na pewno
Foto: Stefankova Margarita
chcielibyśmy zrobić małą trasę koncertową lub
wziąć udział w większej ilości festiwali. Wiemy,
że w waszym kraju jest wielu fanów Scald
- spotkaliśmy ich mnóstwo w Niemczech i
Grecji i wszyscy chcieli, żebyśmy przyjechali i
zagrali w Polsce. Mamy nadzieję, że pewnego
dnia to się stanie! Miejmy nadzieję, że kryzys
się skończy i fani z całego świata będą mogli
znów zobaczyć Scald na żywo!
To już wszystko ode mnie. Wielkie dzięki za
rozmowę!
Velingor: Dziękujemy za wasze ciekawe i dające
do myślenia pytania!
Piotr Jakóbczyk
Tłumaczenie - Joanna Pietrzak
Czas, jako naczynie na wszystko co było i co nadejdzie
Nie ukrywam, że imponuje mi postawa reprezentowana przez muzyków
Wheel. Panowie nie mają wielkiego parcia na sławę, a muzyka jest dla nich po prostu
pasją, którą realizują na swoich warunkach i na tyle, na ile pozwala im życie
rodzinne i zawodowe. Na "Preserved in Time" fanom przyszło czekać długie lata,
ale efekt jest więcej niż zadowalający. Bez pędu by jak najszybciej wypuścić nowe
wydawnictwo, Niemcy dopracowali album do najdrobniejszego szczegółu i zaowocowało
to jakością, która nie przeszła bez echa w doomowym podziemiu. Na kilka
pytań z tym związanych, odpowiedział mi w dość treściwy - żeby nie powiedzieć
lakoniczny - sposób gitarzysta i główny kompozytor zespołu, Benjamin Homberger.
HMP: Chciałbym zacząć od tego że to wielka
radość móc z Wami porozmawiać, tym
bardziej że od czasu wydania "Icarus" minęło
aż 8 lat! Co było powodem tak długiej przerwy?
Benjamin Homberger: Było wiele powodów
tej ogromnej przerwy, ale głównym było to, że
chcieliśmy być pewni co do utworów na album,
częściej je próbowaliśmy, zrobiliśmy porządną
przed-produkcję/demo... ale dla niektórych
z nas przyczyną były też prawdziwe
wydarzenia życiowe, takie jak rodzicielstwo
czy nowa, codzienna praca.
Skoro mówimy o ostatnich latach, to ciekawi
nam cotygodniową wspólną pracę w sali prób.
Na początku były chęci, ale rzeczywistość szybko
dała o sobie znać i okazało się to po prostu
niepraktyczne. Jest on również wokalistą,
który wymagał ode mnie, jako autora piosenek,
linii wokalnych, których nie jestem przyzwyczajony
pisać, ponieważ Arkadius zawsze
pisze swoje własne melodie. Myślę, że każdy
w zespole jest odpowiedzialny za swój instrument,
co czyni zespół wyjątkowym, a nie przekształca
go w "jednoosobowy projekt", czy coś
w tym stylu.
Myślę też, że na naszych dwóch poprzednich
albumach jest wiele mocnych piosenek, ale
produkcja i/lub samo granie na tych nagraniach
mogłoby być poprawione tu i ówdzie.
Mam wrażenie że "Preserved…" to najdojrzalsza
pozycja w Waszej dotychczasowej
dyskografii. Z pewnością najbardziej melodyjna,
podniosła i chyba najbardziej przystępna
w odbiorze. Czy przez minione lata
odczuwaliście swoją ewolucję muzyczną?
Coś zmieniło się w Waszym podejściu do
tworzenia?
Myślę, że długi czas prób nad utworami i fakt,
że nie znudziły nas one ani nie zmęczyły, były
dobrym znakiem. Ale też zdobyliśmy więcej
doświadczenia jako zespół, a ja jako autor piosenek.
Pogadajmy o oprawie graficznej. Na okładkę
płyty wykorzystaliście dzieło wiedeńskiego
secesjonisty Kolomana Mosera. Kobieta
dzierżąca klepsydrę budzi we mnie skojarzenie
jakby niosła ją na wzór rytualnego naczynia.
Opowiedz o tym w jaki sposób doszło do
wyboru grafiki i jak Wy ją interpretujecie?
Najpierw mieliśmy tytuł "Preserved in
Time", który pewnego dnia podsunął nam
nasz perkusista Cazy. Początkowo pomysł był
związany z mumią (która oczywiście też jest
"zakonserwowana"), ale chcieliśmy też powrócić
do naszej pierwszej okładki i sztuki secesyjnej.
Przeszukiwałem Internet i przez przypadek
znalazłam to zdjęcie.
Na "Preserved…" nie ma utworu eponimicznego,
gdzie więc mamy odnaleźć myśl
zawartą w tytule? Czy czas to motyw przewodni
całej płyty?
Czas jako naczynie na wszystko co było i co
nadejdzie oraz zdolność postrzegania czasu
jako ciągłego strumienia jest na pewno motywem
przewodnim.
mnie krótki epizod z 2018 roku, kiedy na stanowisku
wokalisty Wheel pojawił się znany
z Midnight Rider Micha Baum. Czy możecie
zdradzić kulisy tej krótkiej współpracy?
Nie zaowocowała ona co prawda opublikowaniem
czegokolwiek, ale czy powstały wówczas
jakieś materiały?
Cóż, fakt że Micha jest z Koblencji, która jest
bardzo daleko od Dortmundu, uniemożliwił
80 WHEEL
Foto: Wheel
Jeszcze przed wydaniem "Preserved in
Time", wypowiadaliście się o nowym materiale
bardzo entuzjastycznie. Faktycznie album
został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność
i krytykę. Czy mieliście wobec niego
takie oczekiwania? Uważacie że faktycznie
nagraliście najlepszą płytę w Waszej dotychczasowej
twórczości?
To jest najlepszy album od nas pod względem
całościowym: produkcji, piosenek, dźwięku i
oprawy graficznej - wszystko do siebie pasuje.
"After All" jest tu chyba tekstowo najbliżej
tej tematyki. Brzmi jak swego rodzaju epitafium,
hymn o przemijaniu. Stoi za nim konkretna
historia?
Jest to, jak powiedziałeś, piosenka z perspektywy
zmarłego człowieka i jego pogrzebu. I to
wszystko, nie ma żadnej głębszej historii.
Ciekawi mnie również tekst do "Hero of the
Weak", w którym bardzo bezpośrednio rozprawiacie
się z terrorystycznymi poczynaniami
islamu. Wydaje mi się że w dzisiejszych
czasach trzeba mieć niezłe jaja żeby zacząć
utwór od słów "Allah's hordes are gathered
for their very last procession" a parę wersów
niżej zaśpiewać "As warriors fed on anger
fan the hellfire in the night". Opowiedzcie
krótko o tym, co Was pchnęło do napisania
tego utworu?
Celem tekstu jest retoryczne zakwestionowanie
radykalnego podejścia ludzi. Chodzi o
tych, którzy ślepo podążają za ideami bez
refleksji, poddają się, podporządkowują i tym
samym utrudniają pokojowe współistnienie
różnych wiar i wyznań. Tematycznie można
to odnieść do wszystkich nieludzkich ataków,
bez względu na to, czy są one motywowane
religijnie, politycznie czy rasowo. Jako zespół
brzydzimy się wszelkimi formami przemocy i
terroru, a szczególnie tymi, które pod przykrywką
religii lub innych etycznych wartości
moralnych zwracają się przeciwko tym, którzy
myślą lub wyglądają inaczej!
Czy "Deadalus" ma w jakiś sposób nawiązywać
do tytułowego utworu z poprzedniej
płyty? Zarówno w "Icarus" jak i "Deadalus"
nie opowiadacie wprawdzie 1:1 historii mitologicznych,
a operujecie metaforami. Czy
zestawienie tych utworów ma mieć jakiś
sens czy jest dziełem przypadku?
Tak, jest to przeciwne spojrzenie na historię,
ale jak powiedziałeś, nie w 100% mitologiczne.
Otwierający riff też jest dość podobny.
Chciałbym poruszyć jeszcze temat producenta.
Wiem, że od początku chcieliście by
Waszą nową płytę wydało Cruz Del Sur.
Dlaczego akurat ten wybór?
Bo kupuję od nich mnóstwo płyt w ciemno,
patrząc tylko na reklamy. Prawie nigdy się nie
zawiodłem, więc wiem, że mają wyczucie, co
jest dobre w metalowym podziemiu i jak trzeba
to promować.
Jak wyglądało nawiązanie współpracy - kto
wyszedł z propozycją jako pierwszy? I czy
braliście w ogóle pod uwagę że to może nie
wypalić? Co gdyby (hipotetycznie) nie byli
Wami zainteresowani?
Na początku stworzyłem w głowie listę moich
"wymarzonych wytwórni", w których chciałbym
się znaleźć. Rzeczywiście mieliśmy kilka
innych wytwórni, które wykazały zainteresowanie
podpisaniem z nami kontraktu. Więc
myślę, że właściwie znaleźliśmy tutaj naszego
"wymarzonego" partnera.
Arkadius - co z projektem Aiwaz? Po obiecującym
nagraniu demo i upublicznieniu projektu
okładki albumu, zapadła cisza. Czy
aby pomysł nie upadł?
Nie chcemy teraz rozmawiać o pobocznych
projektach w wywiadach z Wheel, ale myślę,
że on to kontynuuje.
Plany koncertowe - podkreślacie że ze względów
osobistych, wchodzą w grę przeważnie
terminy weekendowe. Dla mnie to imponujące,
że potraficie tak wyraźnie nakreślić
priorytety (tym bardziej gdy jednym z nich
jest rodzina), ale czy nie obawiacie się zaprzepaszczenia
jakichś dużych szans, pokazania
się szerszej publiczności?
My już jesteśmy szczęśliwi i zadowoleni z
tego, co osiągnęliśmy. Wiele osób podchodzi
do mnie i mówi: "Jeśli chcesz się rozwijać jako
zespół zrób to czy tamto...". Cóż, ja nie widzę
potrzeby, by się rozwijać. Po co? Nie potrzebujemy
więcej pieniędzy ani sławy. Chcemy
tylko wolności, by robić to co chcemy i kiedy
chcemy. A jeśli ktoś jest przewidywalnie nieosiągalny
na koncercie: niech tak będzie! ...byleby
nie stało się to zasadą.
Foto: Wheel
Ok, ale co, gdy pewnego dnia odezwą się do
Was goście z Black Sabbath i powiedzą "Reaktywujemy
się i zapraszamy was na intensywną,
roczną trasę"? (śmiech)
(śmiech!) Trudno powiedzieć... Myślę, że to i
tak byłoby niemożliwe, bo mamy w zespole
"urzędników", którzy straciliby pracę, od której
zależą oni i ich rodziny...
Zatem, czy wiecie już coś możliwie pewnego
na temat trasy koncertowej promującej "Preserved…"?
Jeśli trasa wypadłaby w czasie wakacji szkolnych
tutaj w Niemczech... Może wtedy jakiś
tydzień trasy jest możliwy. Nie planujemy
niczego, ale zobaczymy. Bardziej prawdopodobne
jest, że pojawimy się na jakichś festiwalach
lub weekendowych koncertach, jak
wspomniałem.
Wielkie dzięki za rozmowę!
Nie ma za co! Wielkie dzięki za zaproszenie!
Piotr Jakóbczyk
Tłumaczenie - Joanna Pietrzak
WHEEL 81
HMP: Na początku gratuluję dobrej płyty.
Słucham jej z dużą przyjemnością! Wybaczcie,
że zacznę od porównań, ale tak czasem
bywa w przypadku debiutujących zespołów,
że porównania, to pierwsze, co się nasuwa
przy słuchaniu płyty. Jeśli chodzi o nastrój,
teksty i otoczkę Anataha wydaje się inspirować
pionierem "mitologicznego heavy metalu",
czyli Virgin Steele oraz współczesnym
mistrzem tego gatunku, czyli Atlantean Kodex.
Trafione skojarzenia, czy zupełnie nie?
Kyle Brickell: Nie ma problemu! Tak po prostu
jest, bo jak można inaczej się odnieść, porównać
czy zasugerować komuś nowy zespół
bez mówienia mu "a wiesz, oni brzmią jak...",
więc rozumiem. Cóż sprawa wygląda tak - możesz
mi oczywiście nie uwierzyć - nigdy nie słuchałem
ani Virgin Steele, ani Atlantean Kodex!
Będę musiał ich posłuchać, żeby zobaczyć,
do czego zmierzasz. Porównywano nas
do wielu współczesnych kapel, o których nigdy
wcześniej nie słyszeliśmy. Według mnie to
znaczy, że istnieje jakaś burza, która unosi się
nad zbiorową, naszą i innych podświadomością.
Coś, co chce być powołane do życia kolektywnie.
Mógłbym to porównać do tego, jak w
latach 80. byliśmy świadkami jednoczesnych
narodzin thrash metalu w Ameryce, Brazylii i
Niemczech. A w zasadzie te zespoły nie słyszały
się nawzajem.
Solar vibe
Nie spodziewałam się takich ciekawych odpowiedzi. Często w wywiadach
muzycy opowiadają podobne rzeczy, tym razem jednak z każdym kolejnym zdaniem,
byłam coraz mocniej zainteresowana treścią wywiadu. Wywiadu co prawda korespondencyjnego,
ale za to doskonale dopasowanego do charakteru zespołu, jako że członkowie
Anahata sami poznali się w Internecie i stworzyli płytę całkowicie na odległość.
To, co ich połączyło to wspólna filozofia, która przebija przez treść i otoczkę płyty.
Dzięki niej dowiedziałam się w ogóle, że istnieje subkultura miłośników solarnej filozofii
życia i to właśnie ona połączyła muzyków. Jeśli jesteście ciekawi, na czym ona
polega, przeczytajcie wywiad i zwróćcie uwagę na odnośniki, które Kyle i Ioan podają
w swoich wypowiedziach.
Bardzo ciekawa refleksja. Jeśli zaś chodzi o
samą muzykę, słychać na "Auspicious Atavism"
inspiracje Visigoth i Eternal Champion.
Tu też nie trafiłam?
Kyle Brickell: Cóż, Eternal Champion też nigdy
nie słuchałem! Ale za to lubię Visigoth.
Powiem nawet na swoją obronę, że "The
Thunderer" i "Son of Fate" napisałem wiele
lat wcześniej, zanim ich usłyszałem. Te dwa
kawałki siedziały na moim komputerze jakieś
sześć, siedem lat dopóki natknąłem się na Ioana,
który nagrał do nich swoje wokale na demo,
a to miało miejsce w grudniu. Powiem tak,
Foto: Anahata
Visigoth miał pewien wpływ, chociaż nie nazwałbym
ich wprost "inspiracją", w takim sensie,
że nie chciałem ich naśladować. Choć z
pewnością nadajemy na tych samych falach, o
których wcześniej wspomniałem.
To ciekawe, bo z Eternal Champion łączy
Was jeszcze jedna rzecz. Muzycy tego zespołu
siedzą też w gatunku dungeon synth.
Czytając o Was w internecie, też natknęłam
się na fakt, że ten gatunek Was kręci. Jak to
jest, że gatunek muzyki, który nie zawiera ani
gitar, ani żywej perkusji ma taki wpływ na
klasycznie heavymetalowe zespoły?
Kyle Brickell: Uwielbiam synth, zarówno ten
atmosferyczny styl dungeon, jak i ten energetyczny
w rodzaju Carpenter Brut, Mitch
Murder, Perturbator i im podobne. Jestem
też totalnym maniakiem electro-popu, ale to
już inna beczka. Myślę, że coś, co przyciąga
muzykę synth do grania dokładnie tego rodzaju
metalu jest chęć nie tyle śpiewania i grania
"o metalu" czy "bycia gwiazdami rocka" lub
czegoś w tym rodzaju, ale raczej żądza budowania
światów. Napisać spójny "epic metalowy"
album to jak napisać powieść, historię czy
zbudować krainę, w której słuchacz się zanurzy.
Nie chodzi tu o noszenie skór, bycie metalowcem,
tu chodzi o zamknięcie oczu i stanie
się solarnym herosem. Heraklesem, Arjuną
czy Cú Chulainnem.
Ioan Tetlow: Myślę, że wszyscy zaangażowani
w ten projekt wiedzą, jak ważne są kawałkiinterludia,
takie jak te, dorzucone do tego projektu
przez naszego dobrego kumpla, Zacka
Jansona z Graal Knyght (na płycie jest kilka
krótkich klawiszowych fragmentów - przyp.
red.) Właściwie to heavy metal jest pod wieloma
względami taką bardziej otwartą i energetyczną
siostrą black metalu, jako gatunku. Oba
ukształtowały się na tych samych składowych,
które uczyniły te gatunki wielkimi. Mówię o
limitowanych wydawnictwach, bliskości do
mitologii i fantasy czy oddanych, dumnych
fanach. Doceniamy te folkujące skłonności gatunku
(w kulturowym znaczeniu) i to jest
oczywiście podstawa, na której budujemy
atmosferę i historię na tej płycie. Dla wielu te
interludia są jak zaprawa, która wiążę nasze cegły
w nieustanną, progresywną podróż.
No właśnie, macie blackmetalowy motyw w
trzeciej minucie "Hierophany".
Kyle Brickell: Kocham blasty. Kocham klasyczny
heavy metal. Dlaczego by ich nie połączyć?
Wykuwać nowe i robiące wrażenie brzmienia
można tylko dzięki łączeniu wielu źródeł
i inspiracji. Robiłem wszystko, co mogłem,
żeby nie popaść rażąco w schemat "a tutaj jest
część black metalowa, a tutaj melodyjna", ale
raczej starałem się, żeby te dwa elementy przechodziły
płynnie jeden w drugi. W blastach i
tych "black metalowych" elementach jest coś
absolutnie pierwotnego i zmysłowego. Uwielbiam
to, jak wnoszą wspaniałą, nową przyprawę
na stół. Na podcascie "Terminus - Extreme
Metal" kilku bardzo miłych dżentelmenów
dyskutowało o płycie i padła wtedy jedna pochlebna
i ciekawa rzecz, a mianowicie: "jeśli zamierzasz
tworzyć neotradycyjny heavymetalowy
album... dlaczego nie możesz mieć blastów
i charczących wokali?". Zgadzam się w pełni,
bo mimo że próbujemy stworzyć stary dobry
klasyczny heavy metal, jesteśmy w roku 2021
i otacza nas nieskończony przesyt zespołów
oraz wpływów, z których możemy i powinniśmy
czerpać, żeby wzmocnić fundamenty.
Wrócę do tekstów i tematyki. Macie spójny
wizerunek tekstowo-graficzny: logo, okładka,
teksty. Kto z Was jest największym miłośnikiem
mitologii, wierzeń czy historii kultury?
Kyle Brickell: W zasadzie to wszyscy, ale ja i
Ioan nadajemy dokładnie na tych samych falach.
Mamy duży zasób wiedzy o wielu mitologicznych,
historycznych, ezoterycznych i duchowych
sprawach. Z naciskiem na duszę
indoeuropejską, bo wyrośliśmy właśnie z tego
drzewa. Pozwolę Ioanowi zagłębić się w jego
inspiracje, bo wszystkie teksty są jego autorstwa.
Ioan Tetlow: Tak, gdy album powstawał i ja i
Kyle nadawaliśmy na tej samej częstotliwości.
Przyjaźń zawiązaliśmy dzięki rozmowom na
temat wyprawy po Graala i ludzkiej wędrówki,
która pod wieloma względami przerasta je-
82
ANAHATA
go fizyczne ciało, metafizyczny rozwój poza
życie. Działamy w tych samych kręgach i subkulturach,
które cechuje głęboka fascynacja
mitem i autoalchemią. A nawet wraz z Zackiem
dokładamy się do tej niewielkiej kultury
prowadząc stronę halithaz.com
Teksty i przekaz efektownie korespondują z
otoczką. Na Bandcampie opisując czas tworzenia
płyty posłużyliście się opisem rodem z
czasów, gdy ludzkość nie miała kalendarza, a
na Instagramie zamieszczanie reprodukcje
obrazów.
Kyle Brickell: Ioan i ja byliśmy i jesteśmy na
tym samym archetypicznym polu pojęć i koncepcji,
które łączą się w formy. W tym momencie
trudno jest zrozumieć mity tym, którzy
żyją na zewnątrz czy na skraju. Od siebie mogę
powiedzieć, że w czasie zimowego przesilenia
po niebie naprawdę przemyka Wildes Heer
(mit o Dzikim Gonie - przyp. red.). To ciemny
czas, a tradycja nakazująca przynieść drzewko
Yule i udekorować je światełkami jest aż rażąco
oczywista. Wiecznie zielone rośliny pozostają
zielone nawet w czasie północnej zimy,
trwają mimo długich, ciemnych nocy, trzaskających
mrozów, kiedy wszystko inne hibernuje
i zapada w długi, głęboki sen. Nasi przodkowie
to widzieli i przynosili je do domu, stawiali początkowo
blisko paleniska i dekorowali światłami
- pierwotnie świeczkami, które symbolizowały
Słońce przezwyciężające mrok. Weź
dowolne zimowe tradycje i rytuały od Klifów
Moheru (Irlandia - przyp red.) po Jezioro Bajkał,
wszędzie znajdziesz jakieś przesileniowe
świętowanie. W zeszłym roku zdecydowaliśmy
się wydać demówkę jako nasz solarny wkład w
podtrzymanie tego Niebiańskiego Ognia w
tym najmroczniejszym okresie w roku. Nawet
jeśli spojrzysz z naukowego punktu widzenia,
to moment, w którym ziemia jest najdalej od
Słońca. Jeśli to nie ma dla kogoś żadnego magicznego
i duchowego znaczenia, to ta osoba jest
zagubiona i ja nie mogę jej znów przywrócić do
ogniska solarnego kultu. Jeśli zaś chodzi o
obrazy powiązane z każdym kawałkiem, poprzedzające
wydanie płyty, to myślę, że ważne
jest, żeby przyciągać uwagę do rzeczy pięknych,
stworzonych przez naszych przodków i
przodków naszej kultury. My nie tworzymy niczego
zupełnie nowego. Bierzemy to, co jest,
być może rozkładając na czynniki pierwsze, a
następnie odbudowujemy. Przyciągnięcie uwagi
do detalu odzwierciedla nasz podziw do detali
i pasję do muzyki.
"Auspicious Atavism" niczym jakaś literatura
z kategorii historii kultury łączy wiele mitologii.
Sami macie nazwę hinduską, piszecie
o mitach i legendach różnych kultur. Nic
Was nie ogranicza?
Kyle Brickell: Ioan mógłby to rozwinąć, ale w
zasadzie tak jak wspomniałem, jesteśmy pod
wpływem indoeuropejskiej kultury, historii i
mitów. Jako że jesteśmy zainteresowani raczej
archetypicznymi formami i ideami, niż jakąś
konkretną kulturą (jest już wystarczająco dużo
"wikińskich" grup) nie czujemy, że potrzeba
nam jakichś konkretnych granic, poza trzymaniem
się ogólnie przyjętego klimatu solarnego.
Ioan Tetlow: Dla mnie najpiękniejszy aspekt
tworzenia, to związanie przeszłości, teraźniejszości
i przyszłości w jeden wciąż ewoluujący
cykl tworzenia i niszczenia. Album odzwierciedla
naszą własną metodę tworzenia, ponieważ
zawiera riffy sprzed lat, myśli sprzed lat,
uczucia z miejsc, które moja pamięć dawno zapomniała,
oraz pytania, na które nie było jeszcze
potrzeby odpowiadać. Dla mnie stworzenie
czegoś nieśmiertelnego to zrozumienie, że
ono się nie kończy wraz z opublikowaniem. W
nadchodzących latach, nawet po mojej i Kyle'a
śmierci, młodzi chłopcy i dziewczyny mogą
czerpać z tej płyty myśli i otuchę, a to nawet
ważniejsze niż stworzenie samej płyty w teraźniejszości.
To właśnie ta wiara w krew i moc
czasu, która płynie wszystkimi niezbędnymi
drogami sprawia, że muzyka i poezja są naprawdę
magiczne.
Zastanawia mnie "Thunderer". Rozumiem,
że to nie o konkretnym bóstwie ale raczej o
tym, że niemal każda kultura ma lub miała
gromowładne bóstwo?
Kyle Brickell: Mogłoby równie dobrze być
tak, że "Thunderer" nie byłby wcale o bóstwie
piorunów, gdybym nie miał już wcześniej zmiksowanych
dźwięków gromów na ścieżce demo!
Kiedy wysłałem Ioanowi te kawałki demo,
nie miałem już pojedynczych ścieżek, ale
skończone pliki mp3. Nawet wtedy gdy pierwotnie
pisałem i je nagrywałem, coś do mnie
krzyczało "thunder!".
Ioan Tetlow: Kiedy po raz pierwszy usłyszałem
"Thunderer" od razu naszła mnie bardzo
jasna wizja, może nie bóstwa, ale człowieka
przepełnionego boskimi mocami. Skoro Kyle
się z tym zgadza, to jest to dowód na istnienie
bogów na ziemi. To dzięki naszym rękom i
krwi ziemia wciąż tworzy nowe historie i opowieści
o trudach i ścieżkach wielkich herosów.
Wydaje się, że zarówno instrumentalny
"Hymn to Lykeios" jak i następujący po nim
"Son of Fate" to utwory inspirowane czcią
oddawaną słonecznemu bogu Apollu. Słońceaureola
pojawia się tez na okładce. Co jest
takiego w tym bóstwie, że dostało tak ważne
miejsce na " Auspicious Atavism"?
Kyle Brickell: Nasz dobry kumpel Zack napisał
nam trzy kapitalne synthowe tracki, a
"Hymn to Lykeios" jest dla mnie piękny szczególnie,
w swoim najbardziej tragicznie męskim
znaczeniu. Kiedy dostaniemy kontrakt na winyl
i będę mógł zatrudnić mojego grafika do
zaaranżowania składanej wkładki, słowa
"Hymn to Lykeios" z pewnością będą wytłuszczone
złotą czcionką. Słońce jest... po prostu
jest. Jak wcześniej wspomniano, coraz trudniej
jest wyjaśnić te idee tym, którzy jeszcze nie
wpadli w mity. Powstają coraz większe kręgi
zarówno w świecie wirtualnym, jak i realnym,
ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy czują pociąg
do wszystkiego, co solarne, co jest uporządkowane,
piękne, jasne i rozgrzewające.
Niemal zawsze obecne, niezawodne. Ale też
ogniste, mocne i onieśmielające. Bardzo polecam
tym, którzy są zainteresowani tą szkołą
myślenia książkę "Fire in the Dark" Jacka
Donovana. Uchwyciła ona tę esencję w doskonałym,
celnym stylu, którego nie będę nawet
próbował tutaj naśladować.
W składzie Anahata każda osoba pochodzi z
innego kraju. Poznaliście się w internecie?
Kyle Brickell: Podejrzewam dla Europejczyka,
Kolumbia Brytyjska i Ontario to zupełnie inne
kraje i my sami tak się czujemy (Metal Archives
wprowadza w błąd podając inne kraje pochodzenia
muzyków, zapewne to państwa
gdzie się urodzili, a nie gdzie mieszkają -
przyp. red.)! Prawdę mówiąc, wszystko przez
Instagram. Śledziłem od pewnego czasu profile
Jacka i Ioana z powodu wspólnych zainteresowań
i wspólnej estetyki. W tamtym czasie
nie miałem w planie tworzyć już muzyki. Uważałem,
że ten rozdział mojego życia jest już
zamknięty. Pewnego dnia scrollując zobaczyłem
jak Ioan śpiewa i brzdąka sobie na akustyku.
Od razu spodobał mi się jego wokal i zapytałem
go, czy mógłby dodać wokale do kilku
moich starych kawałków. Tak samo z Jackiem.
Pewnego dnia wrzucił filmik, jak schreduje na
gitarze i po prostu go zapytałem czy byłby zainteresowany
współpracą. Choć z mediami
społecznościowymi wiąże się potencjalne szkody,
uzależnienia i różne negatywy, ostatecznie
jest to tylko narzędzie, które można użyć w
dowolny sposób. Zajmij się stronami, które pokazują
rzeczy i ludzi, które cię inspirują.
Chyba teraz trudno o dobrą współpracę. W
normalnych warunkach trudno jest się spotkać,
a co dopiero teraz, gdy państwa stawiają
duże bariery we wpuszczaniu turystów z powodu
pandemii. Jak Wam się udaje współpracować?
Kyle Brickell: Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze
się nie spotkaliśmy. Mam nadzieję, że z Ioanem
spotkamy się raczej szybciej, niż później.
Na szczęście Ioan mieszka w pobliżu Zacka i
naszego producenta Alexa, z którym miał
przez wiele lat swój pierwszy zespół Unbowed.
Będą niedługo mieć nową płytę. Wydali
także niesamowity album swojej black metalowej
kapeli, także z Zackiem, nazywa się Hirsi
i wyszła tego samego dnia kiedy my wydaliśmy
"Auspicious Atavism". Muszę się niestety powtórzyć
i powiedzieć, że cały proces pisania
przyszedł niesamowicie gładko przez to, jak
zsynchronizowani jesteśmy w tematyce mitów,
szkole myślenia i tworzenia. To było najsympatyczniejsze
doświadczenie pisania i współpracy,
jakiego kiedykolwiek doświadczyłem z
kimkolwiek, kto był zaangażowany w tworzenie
płyty.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
ANAHATA 83
HMP: Czy możesz powiedzieć, czego się możemy
spodziewać po waszej muzyce? Co was
inspiruje?
Manni: Mamy o czym rozmawiać. Nasz nowy
album łączy agresję i pęd thrash-metalu z
chwytliwymi melodiami i wzniosłymi refrenami
heavy i power metalu. Kontynuujemy to, co
zaczęliśmy na "Reborn Again", łącząc elementy
charakterystyczne tych gatunków w nasze
brzmienie. Chcemy tworzyć bardziej melodyjny
rodzaju thrash metal z rygorystycznie pozytywnym
podejściem i historią. Czerpiemy inspiracje
z wielu źródeł. Teksty w większości
zostały zainspirowane przez osobiste tematy,
wewnętrzne zmagania oraz to, w jaki sposób je
pokonujemy i z nimi trwamy. Jeśli chodzi o
muzykę, są tu odniesienia do zespołów z wybrzeża
i kapel, takich jak Exodus oraz Overkill,
jak i nawiązania do niemieckiego power
metalu reprezentowanego przez Blind Guardian
oraz Helloween.
Czy mieliście jakieś albumy, dema, EPki jako
Slavery?
Manni: To było, zanim dołączyłem, ale tak,
mieliśmy. Było jedno demo, "Beuaty Bastard",
zanim nawet Bernie (gitara rytmiczna)
stał się częścią zespołu. Debiut Godslave,
"Bound by Chains" zasadniczo zawiera starą
muzykę Slavery i może być widziany zmierzch
Slavery i ponowne narodziny, jako Godslave.
Nie ma wstydu
Niemiecki Godslave jest dość ustabilizowaną kapelą, która powstała na początku
kolejnego milenium, jako Slavery. Parę lat potem, w 2007 r. zespół zmienił nazwę
na obecny Godslave. O tej zmianie i tego, w jaki sposób wcielili obie nazwy w szatę
graficzną, opowiedzą nam gitarzyści Manni oraz Bernie. Poza tym odniosą się do
zawartości najnowszego albumu, "Positive Aggressive", opowiedzą o swoich inspiracjach
oraz o przebiegu pracy nad tym albumem, wręcz od podszewki. Poza tym poruszą
poważny problem, który stoi w cieniu ostatniej pandemii, jednak przybiera coraz
bardziej na sile. Nie przedłużając, powoli będę oddawał głos samym zainteresowanym.
Czy możesz porównać wasze "Reborn
Again" do "Positive Aggressive"?
Manni: Do pewnego stopnia tak. Złożoność i
poziom techniczny kompozycji jest podobny
do tego na "Reborn Again". "Positive Aggressive"
różni się od poprzedniczki tym, że jest
cięższa, bo zajmuje się bardziej poważnymi tematami,
które są bliskie naszym sercom. Ma
mniej tego imprezowego stylu "Reborn
Again", jeśli spojrzysz na to z tej strony. "Positive
Aggressive" jest bardziej poważnym i odważnym
stwierdzeniem, a muzyka odnosi się
Foto: Godslave
do tej powagi tekstów na tym albumie. Muzycznie
jest to logiczny krok naprzód, w stronę
bardziej ścisłego tworzenia utworów. Ogólnie
mówiąc, utwory na "Positive Aggressive" są
bardziej bezpośrednie, niż te na poprzedniej
płycie.
Opowiesz nam o procesie produkcji "Positive
Aggressive"? Jak długo czasu wam to zajęło,
gdzie, z kim, i tak dalej?
Manni: Chętnie! Jak z każdym naszym pełnowymiarowym
albumem od czasów "Out of the
Ashes", nagrywaliśmy po raz kolejny z naszym
dobrym przyjacielem Philem Hillenem z SU2
Studios w południowo-zachodnich Niemczech.
Jest trochę jak szósty członek zespołu,
ponieważ rozumie to, jak stworzyć brzmienie
Godslave. Lubię to uczucie bycia w domu, kiedy
tylko wchodzimy do studia, ponieważ z
tym facetem pracuje się lekko, za co go uwielbiamy.
Komponowanie i produkcja była trochę
problematyczna. Lockdowny na jakiś czas zasadniczo
rozwaliły wszystkie nasze terminy,
organizacje prób i finalizację utworów. Poza
tym zauważyliśmy, że nasze utwory wymagają
większej pracy, tak więc przenieśliśmy terminy
nagrań w studiu o dwa miesiące później, by
mieć więcej czasu na doprowadzenie utworów
do stanu, w którym chcieliśmy je mieć. Wiedzieliśmy,
że mamy coś wyjątkowego, więc nie
chcieliśmy z tym się spieszyć, lub wymuszać na
sobie nagrywanie tego zbyt wcześnie i późniejsze
ograniczanie się na albumie. Poza tym z
tego powodu, że próby zostały poddane restrykcjom
covidowym, przez jakiś czas miałem
problem z moim prawym nadgarstkiem. Nie
byłem w stanie ogarnąć, co jest tego przyczyną,
aż do ostatniego roku. To sprawiło, że nie
byłem w stanie grać na gitarze, zresztą wciąż
mam problemy z tym i zaplanowaną wizytę u
chirurga w najbliższym miesiącach. To wszystko
kosztowało nas trochę prób. Ze względu na
to, że Bernie zajmował się zarządzaniem zespołem,
moją pracą było wzięcie się za pisanie
muzyki - wraz z basistą Mika - i nagrywaniem
gitar samemu. Wtedy byłem jedyną osobą,
która była w stanie grać motywy gitarowe. Lokalny
chirurg rozwiązał czasowo mój problem
i udało się nam na czas przeprowadzić wszystkie
próby, przed wejściem do studia. Zakończyłem
preprodukcję wokali z naszym wokalistą
Thommym kilka dni przed tym, jak sam
miałem zacząć nagrywać. Miałem nagrać trochę
motywów rytmicznych w studiu domowym,
dopracować je i przynieść do studia, by
je ponownie edytować, nie wiedząc, czy mój
nadgarstek da sobie radę z nagrywaniem gitar
ciągle przez trzy dni z rzędu. Kolejność instrumentów,
w której nagrywaliśmy również się
zmieniła. Zwykle najpierw nagrywamy perkusję.
Ze względu na okoliczności, byłem pierwszy
do nagrań, więc nagrałem gitary używając
zaprogramowanej perkusji z demówek, następnie
Mika nagrał ścieżki basowe, potem Tobi
zrobił już na poważnie perkusję, a Thommy
skończył swoimi wokalami parę tygodni później.
Cały proces nagrywania odbył się pomiędzy
wczesnym październikiem i późnym styczniem,
ponieważ musieliśmy pogodzić to z
każdym muzykiem zespołu i ich pracą. Jeśli
chodzi o sprzęt, to użyliśmy innego wzmacniacza
gitarowego. Podczas nagrywania "Reborn
Again" używaliśmy Kemper Profiler do Mesa
4x12, tak tym razem użyliśmy Blu Guitar
Ampi Iridium do Vintage Amp 4x12 cab, załadowanego
głośnikami Jensena i utrwalanego
przy użyciu dwóch mikrofonów. Genialny
twórca tego zestawu, Thomas Blug, jest miejscowym
bohaterem gitar i twórcą wzmacniaczy
z naszego rodzinnego miasta z Saarbrücken, z
którym zaczęliśmy współpracować pod koniec
2019r. Świetny gość! W mojej opinii to niepowtarzalne
brzmienie gitary dodaje nagraniu
nowej nuty i sądzę, że ogólnie brzmienie albumu
pasuje idealnie do muzyki i nastroju. Tak
więc, ze względu na problemy związane z nagraniem,
napisaniem i próbami, nikt z nas
przez długi czas nie chciał widzieć lub słyszeć
o tym albumie. Zrobiliśmy parę zmian na ostatnią
chwilę, nagraliśmy ponownie parę ścieżek
basu, trochę gitarowych solówek i wysłaliśmy
Philowi do obróbki. W momencie, w którym
trzymaliśmy finalny master, byliśmy piekielnie
dumni i nie możemy się doczekać by wydać
ten album i przedstawić go publice. Finalnie
tych wiele problemów i trudności opłaciło się.
Czy "Positive Aggressive" może być opisany
84
GODSLAVE
jako chaos? Pisząc o chaosie mam na myśli
coś, co może być zarówno destruktywne jak i
konstruktywne.
Manni: Dobre pytanie! Możesz spojrzeć na
muzykę jako na chaos, który Cię otacza, zaś
następnie na słowa są niczym promienie
światła, które wyprowadzają Cię z tego bałaganu.
To jest jeden ze sposobów, w które możesz
spojrzeć na tę kwestię. Dla mnie osobiście
"Positive Aggressive" jest bardziej wezwaniem
do akcji, czy jeśli wolisz budzącym policzkiem
w twarz. Nie łączyłbym stricte chaosu z tym
albumem, zawiera zbyt dużo porządku i przywiązania
do detali. Powiedziałbym, że "Positive
Aggressive" jest bardziej zachętą do kroku
naprzód, wyciągniętą pomocną ręką w stronę
słuchacza, żeby zachęcić ich do uporządkowania
swojego bałaganu. Wezwaniem do
akcji, pozbierania się, ponieważ pod koniec
tylko Ty sam jesteś w stanie dokonać zmiany
w swoim osobistym życiu. Podobają mi się w
sumie oba spojrzenia.
Czy nie jest lekko dziwne to, że zaczynacie
"(Positive) Aggressive" z "How About
(No)"? To taki słowny żart który spaliłem...
Co do muzyki w samej sobie, brzmi dobrze i
ma chwytliwe tempo. Co ją zainspirowało?
Manni: Właściwie uważam, że "How About
No" jest świetnym otwieraczem i introdukcją
do ogólnych pomysłów tekstowych na albumie.
Sam utwór zadaje dwa proste pytania:
"Czy muszę reagować na wpływy z zewnątrz, bądź
niezależne ode mnie czynniki?" oraz "Czy raczej
powinienem kontrolować swoje reakcje i wziąć stery?".
Ta zabawa słowna stała się bardziej moim zdaniem
i poważnym pytaniem, które sobie zadawałem
przez ostatni rok. Utwór został zainspirowany
przez wiele bezsensownych i męczących
dyskusji, wiele z nich odbyło się w mediach
społecznościowych, część w moim prywatnym
życiu. Obecnie wielkim problemem
jest to, że nie słuchamy po to, żeby zrozumieć,
tylko po to by odpowiedzieć. To samo w sobie
sprawia, że prowadzenie twórczej dyskusji jest
bardzo trudne, zaś z obcymi osobami praktycznie
niemożliwe. Niestety lubię kłócić się z
obcymi ludźmi oraz pokazywać bezsens w ich
toku myślenia, często się tym zajmowałem
przez ostatnie lata. Ale tak naprawdę nikt w
internecie, w sekcji komentarzy nie jest zainteresowany
rozwiązaniem problemu, po prostu
każdy chce wysrać swoją opinię w komentarzu
i przyciągnąć uwagę. Nie ma sensu kłócić się z
narcystycznymi ludźmi spuszczającymi się do
własnego ego. Tak więc po stracie mojej energii
w kolejnej kłótni z rzędu, z totalnymi obcymi
ludźmi i przepracowywaniem się nad głupotą
innych ludzi, poszukałem materiału o tym, jak
przestać to robić i nauczyłem się jednej podstawowej
rzeczy: "prawda zostaje taka sama,
niezależnie od tego, czy ktoś ją uznaje, czy
nie". Po prostu nie zawsze musisz zajmować się
kłótnią o bzdety, które nie mają wartości. W
internecie nikt nie będzie próbował zrozumieć,
jeśli rozbijesz ich chujowe opinie faktami lub
prostą logiką, raczej będą szli zaparte, tylko po
to, by zachować twarz w przestrzeni publicznej.
Jednak to nie zmienia prawdy samej w
sobie; tego używałem, by uciec od takich dyskusji.
Jednak potem wpadło "a może by tak
nie?". Czy ja właściwie muszę odpowiadać na
głupie opinie? Nie muszę. Wers "impuls, spokój,
skupienie i odpór" odnoszą się do czterech kroków,
które podejmuje zawsze, kiedy widzę głupi
komentarz. Czuję "impuls" dochodzący do
mnie, "uspokajam" się i myślę o tym zdaniu na
temat fundamentalnej prawdy, "skupiam" się
na nim i "odpieram" moją chęć do komentarza.
Aktywnie skupiam się nad tym by panować
nad swoimi akcjami i walczyć z zewnętrznymi
Foto: Godslave
bodźcami, co pozwala mi zachować moją energię
i zrobić coś produktywnego, zamiast skupiać
kwadransa na logicznie brzmiącej ścianie
tekstu, której mój dyskutant nawet nie przeczyta
czy zrozumie. Co do oprawy dźwiękowej,
to można znaleźć odniesienia do Metalliki
z okresu "And Justice For All". Wokalistka
Britta Görtz z Critical Mess użyczyła utworowi
swojego wspaniałego głosu, by podkreślić
złość i energię, którą ten utwór zawiera. I to
jest doskonałe wejście w liryczny motyw albumu:
weź stery i zacznij się kontrolować.
Czy "See Me in a Crown" jest na temat percepcji
i pozytywnego nastawienia?
Bernie: Możesz tak powiedzieć. Jego podmiot
liryczny śpiewa: "jeśli możesz zobaczyć mnie w
koronie - to by Cię ukorzyło (...) w wielkości i chwale
byś utonął". Cały utwór jest o tym, by nie pozwolić
innym dyktować Twojej wartości. Ty
wiesz lepiej, ile jesteś wart i to już dużo. Każda
osoba ma swoją wyjątkową wartość, której nie
musisz potwierdzać byle komu. To nie aplauz
innych potwierdza naszą wartość, niezależnie
czy ktoś Cię aprobuje, czy nie.
Czy mógłbyś opisać przykładową "bliznę", o
której mówisz w "Show Me Your Scars"? Co
może mieć wpływ na życie danej osoby w bardzo
negatywny sposób?
Manni: Jest naprawdę wiele rzeczy, które mogą
w taki sposób wpłynąć na innych, jednak
doświadczenie każdego jest ukształtowane
inaczej. Możesz spaść z drabiny, złamać jedną
lub dwie kości i nigdy ponownie na nią nie
wejdziesz, ponieważ rozwinął się w Tobie strach
przed wysokością, czy coś. To już jest blizna
na Twojej psychice. Część z nas mogła doświadczyć
gnębienia lub poniewierki w dzieciństwie
i tymi bliznami są teraz niskie samooceny,
zniekształcona opinia o samym sobie i
inne pęknięcia, które objawiają się w naszych
duszach. Inni mogą doświadczyć tych samych
rzeczy i pokonać je w inny sposób. Część może
doświadczyć depresji i innych problemów ze
zdrowiem psychicznym i nauczyć się z tym
żyć, czy pracować nad nimi. Jedni po prostu
starają się je tłumić i ignorować, co w końcu
sprawi, że na koniec zostanie blizna. Cierpimy
wszyscy, na różne sposoby i wszyscy doświadczamy
różnych blizn. Jednak my wszyscy to
przeżywamy.
Swoją drogą był to także świetny sposób na
łączenie się z publiką. Mam tu na myśli akcję
z zapraszaniem ludzi, by pokazali swoją ciężką
przeszłość w waszym teledysku. Czyj to
był pomysł?
Manni: To był pomysł Berniego i Mika, jeśli
mnie pamięć nie myli. Wszyscy mamy blizny,
część z nich jest widoczna, część ukryta. Myślę,
że ważne do zrozumienia jest to, że nikt
nie przechodzi przez wody życia suchą stopą.
Wszyscy jesteśmy produktami naszego środowiska,
naszych doświadczeń i naszego życia.
Wszyscy mają blizny, więc nie myśl, że Twoje
są tak bardzo odmienne od innych lub, że
przez to znaczą mniej.
Bernie: Tak, właściwie naszym celem, w wypadku
tego utworu, było zmuszenie ludzi do
mówienia! Każdy ma swój krzyż do niesienia.
Ten krzyż może naprawdę poturbować, jeśli
nie podzielisz się nim z innym. Może się manifestować
w fizycznej, szpecącej bliźnie lub w
problemie natury psychicznej. Rany goją się
wtedy, kiedy dostają powietrza. Tak samo jest
z psychicznymi ranami i bliznami. Nikt nie
musi rozmawiać o swoich problemach i bliznach,
ale nikt też nie powinien bać się tego
robić. Straszenie kogoś z tego powodu nie jest
do zaakceptowania. Tak więc chcielibyśmy dorzucić
się do kultury otwartej komunikacji po-
GODSLAVE 85
między fanami metalu. Wszyscy mamy rzeczy,
które nas zajmują i ciężary do uniesienia, porozmawiajmy
o nich i zacznijmy sobie pomagać.
Czy obawiasz się tego, że obecne zdrowie
psychiczne w Niemczech ulega pogorszeniu?
Ja mam takowe obawy względem Polski.
Manni: Tak, całkiem ciężko jest przegapić rozwój
tej sytuacji. Prawdopodobnie pogarsza się
jeszcze bardziej. Sytuacja z koronawirusem
zmieniła wiele, wiele żyć, wszyscy możemy odczuć
skutki półtora roku z lockdownami, restrykcjami,
ograniczeniami i strachem złapania
potencjalnie śmiertelnego wirusa. Możemy to
poczuć wokół nas. To wchodzi ludziom na
umysł, nie ma nawet o czym mówić! Żeby jeszcze
pogorszyć sprawę, w Niemczech planowano
obciąć koszta w wypadku pewnych terapii,
jak sesje terapeutyczne i ograniczyć je poprzez
ustalenie, ile sesji będzie w ramach umowy z
ubezpieczycielem za określoną diagnozę. Zdrowie
psychiczne jest złożonym tematem samym
w sobie. Nie ma dwóch takich samych ludzi,
nawet jeśli obaj zostali zdiagnozowani na przykład
na ten sam przypadek chorobliwego lęku.
Jak jesteś w stanie zapewnić efektywne leczenie
tym dwóch indywidualnym osobom, które
być może będą potrzebować innego sposobu
traktowania w różnych okresach, jeśli wyrównasz
je przy użyciu arkusza kalkulacyjnego?
Kompletna głupota jak dla mnie. Zdrowie psychiczne
wciąż nie dostaje uwagi na którą zasługuje,
nie wspominając o publicznej akceptacji,
której potrzebuje.
Opowiedzcie o waszej przyjaźni z Destruction.
Jak się spotkaliście?
Manni: Spotkałem się z nimi w roku 2019,
kiedy dostaliśmy bilety z wejściem na backstage
na koncert w naszym rodzinnym Saabrücken,
jednak reszta znała się z nimi znaaaaacznie
wcześniej, więc oddaje głos Berniemu.
Bernie: Zaczęło to się eony temu w dalekich
przestrzeniach… (śmiech). Zasadniczo to poznaliśmy
się z nimi w roku 2009, jak sądzę to
było na festiwalu Metal Invasion, gdzie chwilę
pogadaliśmy. Następnym razem kiedy grali
w naszym mieście, wpadliśmy do nich, biorąc
do nich tę regionalną kiełbasę, o której Manni
gadał i całkiem dobrze się rozumieliśmy. I od
tego momentu zawsze staramy się z nimi spotkać
kiedy są tylko w naszym mieście i dobrze
się bawić! Mike zagrał dwie solówki na "Into
the Black", zaś teraz na nowym albumie jest
Damir. To naprawdę świetni goście, uwielbiamy
ich! Szczęścia im!
Foto: Godslave
Co sądzicie o Metalville? Z tego co wiem,
przez długi czas pracowaliście w wydawnictwie
Green Zone Music... Czy to wasze
własne wydawnictwo, które zostało pochłonięte
do Metalville?
Manni: Bernie oraz Mika założyli Green Zone
Music jakiś czas temu, gdy sami zarządzaliśmy
kapelą, terminami i promocją. W obecnych
czasach, kiedy sam zarządzasz zespołem
naszej wielkości, z dobrą rozpoznawalnością w
mediach społecznościowych, to właściwie nie
ma konieczności pracy z wytwórnią. Jeśli
chcesz włożyć czas i pracę w reklamowanie
swojej twórczości, możesz całkowicie sam wydawać
własną muzykę na własnych zasadach,
lecz do pewnego momentu. Zaś co do Metalville,
to przyszli do nas wraz z siostrami z innej
matki, które grają w Eradicator. Partnerstwo
z wydawnictwem pozwoliłoby nam pójść
naprzód i otworzyć się na nowe możliwości, a
to było dokładnie to, co oferowało nam Metalville.
To był logiczny krok naprzód i znaleźliśmy
dobrego partnera w postaci tamtejszych
gości i lasek, wciąż będąc u sterów zespołu,
procesu twórczego i innych takich.
Czy wasze okładki są zainspirowane zombie?
Czuć ten klimat w grafika na każdym z
waszych długograjów. Możecie opowiedzieć
nam więcej o tym widocznym motywie na
waszym każdym LP?
Manni: Masz na myśli naszą maskotkę,
Horsta? Powstał z ręki szwedzkiego artysty
Jima Svanberga w jego obrazie "Sold My
Heart For Stones". Horst jest na naszym każdym
albumie i wciąż się rozwija wraz z zespołem.
Każdy album długogrający reprezentuje
kolejny krok milowy w rozwoju zespołu, jako
że każdy z nich był tworzony w czasie, w którym
zostały napisane i zagrane, zaś Horst musiał
z nami cierpieć przez to i być gloryfikowaną
kroniką zespołu. Zaczął skuty w kajdanach
("Bound In Chains)" z raną w swojej klatce
piersiowej, udał się w mrok ("Into The
Black", był w piekle ("In Hell") wraz z nami,
kiedy Thommy stracił swój wokal i znalazł
inny, powitał was wszystkich w zielonej strefie
("Green Zone"), powstał po raz kolejny ("Reborn
Again") i jest gotowy by napełnić wszystkich
swą agresją ("Positive Aggressive"). Przez
całe istnienie naszego zespołu leczył rany, pokonywał
przeszkody, przechodził przez ciężkie
czasy i trwał silniejszy niż kiedykolwiek, w gotowości
do uderzenia. Są tu także odniesienia
do zombie, masz tu całkowitą rację. Grafika
naszej kompilacji "10/10 - Rarities Recovered"
zawierała w sobie starszą grafikę z twarzą
zombie na niej. Na starych albumach pojawiały
się wzmianki o kilku filmach z zombie. Grafiki
na "Bound By Chains", szczególnie zdjęcia
kapeli były utrzymane w motywie zombie.
Który wasz album polecilibyście nowym słuchaczom
na początek?
Manni: Zależy od słuchacza. Generalnie to ja
bym oczywiście wybrał "Positive Aggressive"
oraz "Reborn Again", ponieważ uważam, że są
dobrym wskaźnikiem tego, co będziemy tworzyć,
zaś zespół nie brzmiał lepiej niż na tych
wydawnictwach. Jednak to tylko moja opinia,
jeśli wolisz bardziej surowy i staroszkolny
thrash to poleciłbym "Into The Black" lub "In
Hell".
Co zamierzacie robić w latach 2021/2022?
Manni: Obecnie zajmujemy się materiałem
promocyjnym dla właśnie wychodzącego albumu,
dajemy świetne wywiady (wink-wink) oraz
rozmawiamy z naszymi fanami na mediach
społecznościowych. Ostatni raz kiedy mieliśmy
próbę jako zespół to był późny wrzesień
roku 2020, chwilę przed nagraniami w studio.
Po tym nie byliśmy w stanie się spotkać i poćwiczyć
ponieważ nastały restrykcje. Zasadniczo
wszystkie koncerty z roku 2020 zostały
przesunięte na rok 2021... zaś potem znowu
przesunięte na rok 2022, więc obecnie nie ma
co zbytnio planować. Jednak wraz ze wzrostem
ilości zaszczepionych i obniżaniem się ilości
chorych, najpewniej będziemy w trasie tak szybko,
jak to tylko możliwe. Będzie jakieś wydarzenie
z okazji wydania albumu, ale wciąż
jesteśmy w fazie koncepcyjnej. Mamy nadzieję
spotkać się z naszymi fanami, tym razem już
na poważnie, w niedalekiej przyszłości. Interakcja
z nimi przez media społecznościowe nie
zastąpi spotkania przy piwie i rozmowie twarzą
w twarz po emocjonującym występie.
Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą
do was.
Manni: Dziękuje bardzo za ten wspaniały wywiad!
Świetne i przyjemne pytania! Do wszystkich
pozostałych: możesz to zrobić! Nie pozwól,
by czynniki zewnętrzne Cię dopadły i
nie bądź niewolnikiem własnych odruchów! Jesteście
swoimi kowalami losu i jesteście w stanie
to zrobić! I do każdego, kto potrzebuje to
usłyszeć: nie jesteś sam! Może czasem tak się
wydawać, jednak zawsze gdzieś są ludzie, którzy
współdzielą Twoje myśli i przechodzą
przez te same sytuacje i emocje. Bądź silny,
jeśli zaś nie jesteś w stanie: nie ma wstydu w
szukaniu i akceptowaniu pomocy od innych.
Nie jesteś sam!
Jacek Woźniak
86
GODSLAVE
Czy powiedziałbyś, że Druga Wojna Światowa
ma duży wpływ na Twoją muzykę?
Knox Colby: Może nie tyle jest dużą inspiracją,
ale dla mnie jest to zawsze źródło historii i
informacji. Studiowałem historię Drugiej Wojny
Światowej, dlatego jest to definitywnie materiał
źródłowy.
Nic poza ułudą...
Enforced to stosunkowo młoda kapela, powstała w Stanach zjednoczonych
w 2016 roku. Zadebiutowała albumem "At The Walls" i od pewnego czasu
szykowała swój najnowszy album "Kill Grid". O nim oraz o inspiracjach, także tych
historycznych i mitologicznych, przez chwilę porozmawiam z dwoma członkami
kapeli, wokalistą Knoxem Colbym oraz gitarzystą Willem Wagstaffem.
HMP: Cześć czy mógłbyś opisać swoją muzykę
osobom, które nie miały jeszcze okazji
się z nią jeszcze poznać?
Will Wagstaff: Staroszkolny death/thrash.
Knox Colby: Agresywny i bezlitosny.
Czy byliście kiedyś porównywani do Devastation
z Teksasu? Czy powiedziałbyś, że to
porównanie ma sens?
Will Wagstaff: Tak, zdecydowanie uwielbiamy
Devastation. Strasznie niedoceniany zespół!
Zasadniczo to "UXO (Unexploded Ordnance)"
całkiem pasuje do nas, Polaków. Jednak z
tego co wiem, inne kraje mają więcej problemów
z pozostałościami po wojnie czy
uzbrojonymi minami. Co właściwie zainspirowało
was do napisania tego utworu?
Knox Colby: Oryginalnie utwór ten został napisany
na temat nalotów dywanowych na Laos
podczas wojny w Wietnamie, jednak podczas
odkrywania tego tematu, uznałem, że to może
dotyczyć większego grona ludzi na świecie.
Niewybuchy są dużym problemem na całym
Czy T34 Calliope (czołg z wyrzutnią rakietową)
w jakiś sposób zainspirowało "Curtain
Fire"?
Will Wagstaff: Nie.
Czy "Hemorrhage" w jakikolwiek sposób zostało
zainspirowane obecną pandemią C-19?
Will Wagstaff: Nie.
Czy powiedziałbyś, że ten album jest cięższy
do grania niż debiut, "At The Wall"?
Will Wagstaff: Tak, jeszcze jak.
Co sądzicie o współpracy z Century Media
Records?
Knox Colby: Na razie jest dobrze. Podoba mi
się nasza relacja. Mam nadzieję, że przyniesie
kolejne plony. Zobaczymy.
Joe Petagno zrobił zajebistą robotę z okładką.
Pasuje idealnie. Czy mógłbyś powiedzieć
więcej o inspiracjach, które mieliście i jak
przebiegała praca nad nią?
Knox Colby: Wysłaliśmy Joemu nagranie
Czy jest coś, co byście zmienili na waszym
debiucie, "At The Walls"?
Will Wagstaff: Szczerze to była kompilacja
naszych dem oraz nowych rzeczy, nad którymi
w tamtym czasie pracowaliśmy. Nie sądzę, żebym
dużo tam zmienił. Naszym głównym celem
było danie tym utworom wydawnictwa i
rozgłosu, na który zasługiwały.
Knox Colby: Niczego bym nie zmienił. To jest
najlepsze, co mogliśmy wykrzesać z tych utworów.
Jestem zadowolony z rezultatu.
Czy nie miałbyś problemu z porównaniem
waszego najnowszego albumu, "Kill Grid"
do… - sprawmy żeby było trochę ciekawiej...
-"Tapping The Vein" lub "A Vision Of Misery"?
Czy jesteś w stanie znaleźć jakieś
wspólne cechy pomiędzy nimi?
Knox Colby: Sądzę, że jestem w stanie usłyszeć
parę podobieństw, w "A Vision of Misery",
jednak żadnych podobieństw jeśli chodzi o
ogólne tempo czy strukturę utworów. Zaciekawiłeś
mnie tymi zestawieniami. Nie żebym tu
pomstował czy coś, po prostu nie jestem w stanie
zauważyć oczywistego porównania lub logicznego
powiązania.
Chodziło mi o te mniejsze podobieństwa. Z
tego co zauważyłem, religia i krucjaty inspirują
zawartość obu waszych albumów?
Knox Colby: Tak jak wyjaśniłem w utworze
"At The Walls", w którym chodzi o oblężenie
Antiochii, które nie przyniosło niczego, poza
ułudą, głodem, halucynacjami i ruiną (obu
stron konfliktu). Doprowadziło do setek lat
ciągłych starć pomiędzy obiema siłami. Mniej
dla powodów, bardziej dla tytułów, coś jak gra
lub turniej. Antiochia była tylko nagrodą.
W klimacie poprzedniego pytania, co sądzicie
o "The IVth Crusade" Bolt Throwera?
Will Wagstaff: Uwielbiamy Bolt Thrower.
Byli jedną z najlepszych kapel death metalowych
wszech czasów. Jeśli chodzi o ich brzmienie,
ten album był przełomowy i ustanowił
styl, w którym szli naprzód.
Foto: Enforced
świecie. Stare bomby, miny lądowe, ładunki
wybuchowe i tak dalej. Druga Wojna Światowa
i konflikty, które wydarzyły się po niej,
wciąż są częścią naszego codziennego życia.
Chciałem się odnieść do tej grozy.
Co zainspirowało "Beneath Me"?
Knox Colby: Ten utwór został zainspirowany
przez profesora literatury, Josepha Campbella,
który poświęcił całe swoje życie nad badaniami
różnych systemów wierzeń. Campbell,
tak jak historia ludzkości, twierdzi, że bóg
i religia są fasadami ludzkiej natury i spójności.
Możemy nad tym dyskutować bez końca.
Dla mnie jego prace są przełomowe, dlatego
napisałem tekst o tym, czego udało mi się od
niego nauczyć.
wraz z krótkim określeniem motywów i klimatu
nagrania. Natychmiast przystąpił do pracy,
zaś pierwsze szkice były bliskie okładce albumu.
Świetnie się z nim współpracowało i
oczywiście, że zarekomendowałbym go każdemu.
Czy uchyliłbyś rąbka tajemnicy na temat
waszych obecnych planów?
Will Wagstaff: Nie, jednak powiem, że ten
rąbek jest całkiem pokaźnych rozmiarów.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Knox & Will: Dziękujemy!
Jacek Woźniak
ENFORCED 87
Zagrać je perfekcyjnie
Cryptosis może być uznawany za całkiem świeżą kapelę, która
miała farta pojawić się z Vektorem na splicie, aczkolwiek tak naprawdę
jest ona tylko kolejnym etapem twórczości trio, które wcześniej było odpowiedzialne
za dobrze przyjmowane Distillator. O ten etap kariery, jak i
o zawartość najnowszego albumu przepytałem basistę i wokalistę kapeli,
Frankiego Suima.
HMP: Cześć! Z tego co wiem, wcześniej
działaliście jako Distillator, czy to prawda?
Co sprawiło, że zmieniliście swoją nazwę na
Cryptosis?
Frank Suim: Cześć! Na początek chciałbym
podziękować za możliwość udzielenia tego wywiadu!
Przechodząc do rzeczy, tak, masz rację,
wcześniej działaliśmy jako Distillator! Nagraliśmy
dwa pełne albumy oraz split z Space
Chaser. Po splicie zaczęliśmy tworzyć nasz
trzeci pełny album. Tym razem chcieliśmy
wprowadzić do procesu twórczego więcej nowych
inspiracji. Chcieliśmy wyjść poza przestrzeń
thrash metalu i mieć w naszych nowych
utworach więcej elementów z innych dokonań.
Poza tym cała nasza trójka w wolnym czasie
słucha różnych stylów muzyki. Kiedy utwory
zaczęły przybierać formę, zauważyliśmy, że to
już nie brzmi jak Distillator, a od dawna prowadziliśmy
rozmowy na temat zmiany nazwy.
Uznaliśmy, że jest to idealny moment na zmianę
nazwy! Poza tym nie chcieliśmy zawieść fanów
Distillatora, którzy oczekiwali kolejnego
thrash metalowego albumu.
Jak bardzo różni się muzyka Cryptosis od tej,
którą tworzyliście pod szyldem Distillator?
Co zostało takie same a co się zmieniło?
Distillator był tylko skupiony na thrash metalu.
Jeśli ograniczasz się tylko do jednego gatunku,
to masz niewielką przestrzeń do eksperymentów
i próbowania nowych pomysłów.
Wraz z Cryptosis pozwoliliśmy poluzować ramy
gatunkowe i pisać dokładnie taką muzykę,
jaką chcieliśmy grać. Oczywiście wciąż jest w
niej wiele thrash metalowego DNA, ale są też
nowe pomysły. Dodaliśmy do naszego brzmienia
Melotron, parę progresywnych elementów,
mamy też zróżnicowaną listę utworów na albumie,
z większą ilością gatunków połączonych
w nasze brzmienie.
Foto: Cryptosis
Co sądzicie o porównaniu was do Vektor
oraz Revocation? Uważam, że takie zestawienie
jest możliwe. Szerzej, także do innych
kapel, takich jak Hexenhaus czy Mekong
Delta...
To zaszczyt być porównywanym do takich kapel
jak Vektor czy Revocation, które są świetnymi
zespołami. Sądzę że wraz z Cryptosis
znaleźliśmy nasze własne brzmienie. Każdy z
nas w zespole słucha różnych stylów muzyki,
jak folk, jazz, muzyka atmosferyczna, elektroniczna
i tak dalej. Wszystkie te wpływy jakoś
objawiają się podświadomie na utworach na
tym albumie. Kiedy pisaliśmy materiał na tę
płytę, każdy dobry pomysł został nagrany
przez jego twórcę, a potem odsłuchany przez
resztę kapeli. Chcieliśmy mieć najlepsze utwory,
niezależnie od gatunku. Dlatego też ten album
jest tak zróżnicowany. Od kawałka głośnego
do łagodnego, od szybkiego do wolnego,
od złożonego do prostego.
Co sądzicie o najnowszych utworach Vektor?
Czy wam się podobają? Czy powiedziałbyś,
że dzielenie EPki wraz z Vektorem
sprawi, że staniecie się bardziej popularni?
Utwory "Dead by Dawn" oraz "Activate" Vektora
są niesamowite. Dobrze napisane, z ich
typowym brzmieniem. Można zauważyć, że
eksperymentowali z wokalami i z budową
kompozycji. Myślę, że to idealnie się łączy z
naszą muzyką. Od czasu, kiedy jako Distillator
graliśmy z nimi trasę, wszyscy jesteśmy fanami
tej kapeli. Współtworzenie tego splitu
było dla nas zaszczytem. Dotarł on do wielu
fanów prog/thrashu na całej kuli ziemskiej.
Myślę, że to był stu procentowy sukces i lepszego
startu kapeli, nie moglibyśmy sobie wymarzyć.
Czy mógłbyś opisać proces produkcji "Bionic
Swarm"? Jak długo trwa przeniesienie fazy
koncepcyjnej do samych nagrań?
Prosto po wydaniu naszego splita w 2018r. z
Space Chaser, jako Distillator, powoli zaczęliśmy
zbierać pomysły w naszej bazie danych,
jamy, pomysły na teksty i tak dalej. Po wielu
koncertach, tak około pół roku potem, zaczęliśmy
pisać właściwe utwory. Zajęło nam to
około dwudziestu miesięcy by napisać w całości
"Bionic Swarm", od pierwszych riffów do
ostatnich szczegółów. Tydzień przed tym, jak
weszliśmy do studia by nagrać perkusję, zarezerwowaliśmy
sobie salę prób na jakimś zadupiu.
Byliśmy tam przez około 10 dni, tylko nas
trzech, by dopracować ostatnie szlify. Nagraliśmy
album w wielu oddzielnych sesjach pomiędzy
listopadem 2019r. i styczniem 2020r. Ten
album został nagrany z pomocą naszego drogiego
przyjaciela i akustyka Olafa Skorenga.
Ma on fantastyczne ucho do nagrywania i produkcji
muzycznej. Jest spokojnym oraz zrelaksowanym
gościem, który pcha nas do granic
możliwości tak, by otrzymać jak najlepsze efekty.
Wynajęliśmy studio w naszym miasteczku,
by pracować w naszym tempie. Naprawdę
chcieliśmy się skupić na małych detalach,
co z pewnością usłyszycie w naszej muzyce.
Praca z przyjacielem w bezstresowym otoczeniu
była najlepszą rzeczą, która mogła się
przytrafić podczas prac nad tym albumem.
Myślę, że rezultat jest nawet lepszy niż sobie
wyobrażaliśmy.
Czy mógłbyś powiedzieć, że doświadczenie
Fredrika Folkaresa z Unleashed wpłynęły na
wasz najnowszy album?
Fredrik był odpowiedzialny za miks "Bionic
Swarm", od początku brzmienie było całkiem
potężne. Nie trzeba było długo czekać, żeby
usatysfakcjonował nas efektem swoich prac.
Fredrik miał bardzo duży wpływ na to, jak
brzmi intro "Overture 2149". Dał jakiś efekt na
ścieżkę gitarową i finalny miks sprawił, że brzmiało
to całkiem dystopijnie. Opadły nam
szczeny!
Co sądzisz o okładce do "Bionic Swarm"
88
CRYPTOSIS
stworzonej przez Elirana Kantora? Jak przebiegały
prace nad nią?
Eliran zrobił fantastyczną robotę. Poza tym to
był pierwszy raz, kiedy umieściliśmy składaną
grafikę okładki. "Bionic Swarm" jest albumem
koncepcyjnym i chcieliśmy okładkę, która by
reprezentowała wszystkie utwory. Zrobiliśmy
krótkie spotkanie z Eliranem, na którym omówiliśmy
pomysły. On zaś wpadł na pomysł, w
którym ludzkość dobrowolnie pozwala na bycie
gospodarzem dla pasożyta. Po zebraniu referencji
dotyczących m.in. anatomii, wizualnych
atrybutów i tak dalej, wykonał rysunek
hełmu w kształcie pasożyta na ludzkiej głowie.
Czy rok 2149 ma jakieś znaczenie dla was
poza tym, że jest częścią tytułu?
Wszystkie teksty na albumie zostały napisane
z perspektywy kogoś, kto żyje w roku 2149.
Uznaliśmy, że ten tytuł ma sens w kontekście
konceptu. Sam rok nie został celowo wybrany.
Równie dobrze mógłby to być 2105 lub 2712.
Uznaliśmy, że 2149 brzmi dobrze.
Jak duży wpływ na nasze życie mają media
społecznościowe?
Bardzo niedoceniany. Mają naprawdę ogromny
wpływ na nasze codzienne życie. Gdziekolwiek
pójdziesz, znajdziesz ludzi zajętych swoimi
telefonami. Albo są to media społecznościowe
lub komunikatory jak Facebook czy Whatsapp,
albo są zajęci innymi rzeczami, takimi jak
czytanie newsów lub granie w gry komputerowe.
Myślimy, że media są świetną technologią
z wieloma zaletami, jednak sprawiły, że nasze
społeczeństwo stało się bardziej skupione na
sobie niż kiedykolwiek wcześniej.
Czy powiedziałbyś, że "Bionic Swarm" jest
głównie o naszej psychice i wpływie technologii
na nasze życie?
Myślę, że w dużym skrócie właśnie o tym jest
ten album.
Czy bycie egoistycznym nie jest czymś naturalnym
dla ludzi?
W zasadzie jest to naturalna rzecz dla człowieka.
O ile ludzie zawsze żyli w grupach przez
całe istnienie ludzkości, to głównie przez to, że
to współpraca pozwoliła ludzkości osiągnąć taki
sukces.
Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania?
Każdy utwór na swój sposób jest trudny do zagrania.
Szybsze utwory są trudniejsze, ponieważ
są bardziej techniczne. Jednak te wolniejsze
utwory też są trudne do grania, ponieważ
mają sporo detali do zapamiętania. Poza tym
musisz poczuć groove tej muzyki, co jest może
nawet trudniejsze od napierdalania na pełnej
prędkości. Chcieliśmy podnieść poprzeczkę każdemu
członkowi zespołu na tym albumie i
wszyscy musieliśmy sporo ćwiczyć, by być gotowym
do nagrywania. Graliśmy te utwory ciągle.
Graliśmy je wszystkie i wciąż wyzwaniem
jest zagranie ich perfekcyjnie!
Co zainspirowało "Flux Divergence"?
Chcieliśmy napisać najszybszy utwór, jak do
tej pory. "Flux Divergence" jest tego wynikiem.
Jest to czysty techniczny thrash z dużą ilością
wpływów prog metalu, black metalu oraz metalu
symfonicznego. Zakończenie z rozmachem!
Foto: Cryptosis
Czy mógłbyś podzielić się waszymi planami
na ten rok?
Zaczniemy pisać teksty i jamować z materiałem
na nasz drugi album. Spodziewajcie się
też, że ponownie zagramy trasę po całej Europie!
Tak szybko jak tylko świat się otworzy...
Dziękuje za wywiad! Powodzenia.
Jacek Woźniak
CRYPTOSIS 89
Ciężko jest powiedzieć, że coś jest perfekcyjne
Szwecja jest znana ze swojej sceny metalowej. W mojej ocenie bardziej
znane tamtejsze kapele reprezentują death lub black metalowe nurty, w przeciwieństwie
(choć nie do końca), do techniczno/progresywnego thrash metalu, który
reprezentowany jest przez dzisiejszych gości, Paranorm. O swojej muzyce, skojarzeniach,
i o tym dlaczego swój pierwszy długogrający krążek wydali po dobrych
12 latach istnienia, opowie nam głównie gitarzysta Fredrik Kjellgren, wspomagany
czasem przez wokalistę formacji, Markusa Hiltunena. Poza tym będziemy w
tym wywiadzie rozważać bardziej egzystencjalne części ich najnowszego albumu,
zatytułowanego "Empyrean". Powiemy też o kulisach pracy nad nim i o najbliższych
planach. Nie przedłużając...
HMP: Czy mógłbyś nowym słuchaczom opisać
waszą muzykę?
Fredrik Kjellgren: Dziękuję za poświęcenie
nam miejsca w waszym czasopiśmie. Naprawdę
cieszy mnie możliwość udzielenia wywiadu
dla waszego magazynu. To ciekawe pytanie.
A nawet całkiem zabawne, mając na uwadze,
że po wydaniu "Empyrean" nasza muzyka była
opisywana na wiele różnych sposobów oraz
określana szeroką gamą różnych gatunków.
Myślę, że słuchacz powinien podjąć ostateczną
decyzję, jednak jeśli o nas chodzi, to zwykle
opisujemy naszą muzykę, jako coś z pogranicza
death/thrash metalu z elementami progresywnymi
i melodyjnymi. Zaczęliśmy jako zespół
grający tradycyjny thrash metal, jednak
do pytania, wydaje mi się, że nasza najnowsza
EPka, "The Edge of Existence" mogła być bardziej
inspirowana ich twórczością, niż kiedy pisaliśmy
materiał na "Empyrean".
Markus Hiltunen: Zabawne jest, że wspomniałeś
o Obliveon. Zespół wtedy naprawdę
miał coś w sobie i byłem bardzo zainspirowany
przez ich styl pisania melodii, który wydaje mi
się błyszczy dzięki utworowi tytułowemu
"Empyrean".
EPki z waszego pierwszego okresu?
Fredrik Kjellgren: Nie sądzę. Przynajmniej
nie ma teraz żadnych takich planów. Te nagrania
reprezentują naszą kapelę w tamtym konkretnym
czasie i wydaje mi się rozsądne pozostawienie
tego w taki sposób, jaki jest. Być może
jednak rozważymy ponowny miks i porządne
wydanie ich za pośrednictwem wydawcy
(wcześniej były wydane własnym sumptem).
Co zainspirowało "Empyrean"?
Markus Hiltunen: Muzycznie, jesteśmy oczywiście
zespołem opartym na starym thrash
metalu i ten styl wciąż jest naszą inspiracją.
Dla nas istotny jest rozwój i próbowanie muzycznie
nowych rzeczy, tak więc wzięliśmy do
naszych utworów również elementy z deathu,
blacku i neoklasycznego metalu. Muzyka stała
się wielowarstwowa i skomplikowana, czasami
wręcz mroczna, tak więc dopasowaliśmy pomysły
tekstowe do muzyki. Jesteśmy zafascynowani
nauką i jej fikcyjnymi interpretacjami,
stąd motywy liryczne przyszły naturalnie.
Większość utworów jest złym korzystaniu z
naukowej przewagi wraz z ogólnym złym obyciem
ludzi, które ostatnio jest całkiem depresyjne.
wcześnie zaczęliśmy eksperymentować z naszym
brzmieniem i teraz czerpiemy inspiracje
z wielu miejsc, tak by podkręcić trochę atmosferę.
Czy porównałbyś Paranorm do Vektor? Powiedziałbym,
że wasz debiut, brzmi całkiem
jak muzyka Vektor (zmieszana z Obliveon,
Watchtower, Angrą oraz dodatkowo z Mekong
Delta)...
Fredrik Kjellgren: Vektor zawsze był dla nas
oczywistą inspiracją i jesteśmy zaszczyceni porównaniem
do nich. Ich wpływ na scenę jest
znaczący i oni naprawdę zmieniają granice tego
gatunku. Pamiętam, jak wiele lat temu
uczyłem się utworów z "Black Future" (ich
najlepszy album w mojej opinii) i to było tak
ekscytujące, jak nauka utworów Metalliki, kiedy
po raz pierwszy wziąłem gitarę. Wracając
Foto: Paranorm
Zaczęliście w roku 2008, mam rację? Dlaczego
czekaliście tak długo z debiutem? Czy to
był brak czasu, brak możliwości spotkania
się, czy coś jeszcze?
Fredrik Kjellgren: Tak, to prawda. Założyliśmy
kapelę w roku 2008 i do 2014 wydaliśmy
parę demówek i EPek. Myślę, że wtedy wiele
czynników spowodowało opóźnienie, jak to
określiłeś, wydania naszego debiutu. Na początek,
Paranorm nie jest kapelą, która wydaje
coś po łebkach. Chcemy poświęcić tyle czasu,
ile potrzebujemy by wydać tak dobry album,
jak to jest tylko możliwe. Przynajmniej ja i
Markus, główni kompozytorzy muzyki Paranorm,
jesteśmy bardzo skrupulatni podczas
pisania. Praktycznie wszystko planujemy co do
pojedynczych nut. To oczywiście zabiera trochę
czasu. Poza tym zmiany personalne w zespole,
kontuzja, która sprawiła, że nie byłem w
stanie grać na gitarze przez ponad rok, poza
tym my wszyscy jesteśmy zajęci naszym własnym
życiem i karierą poza muzyką.
Czy zamierzacie ponownie nagrać dema lub
Czy powiedziałbyś, że "Empyrean" byłby
dobrym soundtrackiem dla serii Fallout?
Markus Hiltunen: Tematycznie pewnie! Nie
grałem zbytnio w te gry, ale czy czasem muzyka
w nich to nie był jazz lat 50.? Być może momenty,
w których jest walka mogłyby się nadawać
do naszej muzyki!
Jak długo zajęło wam nagranie i dopracowanie
"Empyrean"?
Fredrik Kjellgren: Zależy, jak na to spojrzysz.
Właściwie zajęło nam około 35-40 dni roboczych,
by wszystko to nagrać. Tak więc bylibyśmy
w stanie zakończyć nagranie w nieco
ponad miesiąc, jeśli w studiu byśmy spędzali
czas dzień w dzień. Jednak terminarz zespołu
oraz inżyniera dźwięku Larsa Hultmana nie
do końca ze sobą współgrały. Skończyło się na
tym, że perkusję nagraliśmy w ciągu dwóch tygodni
w lecie roku 2019. Bas, gitary i wokale
były nagrywane na jesieni roku 2019 i na początkach
lata 2020. Byliśmy tylko w studiu
przez jeden lub dwa dni w tygodniu w tamtym
czasie. Swoją drogą Lars wykonał wspaniałą
robotę. To była świetna współpraca i naprawdę
jesteśmy zadowoleni z jej wyników.
Czy mi się wydaje, że "The Immortal Generation"
jest na temat tworzenia wielu kopii
samego siebie?
Markus Hiltunen: Utwór jest o postępach w
medycynie, które pozwalają na wydłużone lub
wręcz niekończące się życie. To w jakim sposób
to osiągnąć nie zostało wyjaśnione w utwo-
90
PARANORM
rze, jednak jednym z możliwych scenariuszy
byłyby transfery świadomości pomiędzy kopiami
swojego własnego ciała.
Czy waszym zdaniem bezsensowna nieśmiertelność
jest gorszą karą, niż śmierć?
Markus Hiltunen: To by oczywiście zależało
od okoliczności tego Twojego niekończącego
się życia. Kiedy pisałem ten utwór, bardziej
myślałem o tym w kontekście tego, że ktoś, kto
jest nieśmiertelny, posiada nieskończone pokłady
czasu, stąd nie czuje pośpiechu, by
ukończyć cokolwiek. W tym sensie twoja motywacja
i sens zniknęłyby. Myślę, że istotną
częścią bycia żywym jest ciągłe dążenie ku
doskonałości, ku lepszym decyzjom, lepszej
wersji siebie. Jeśli ta motywacja nie istnieje i
tylko marnujesz się nic nie robiąc, wtedy z zasady
nie ma zbytnio powodów by żyć.
Widzę wiele kolorystycznych rzeczowników i
przymiotników w waszych utworach? Czy
uważasz, że wizualne określenie koloru, tekstury
i przestrzeni pomaga w opowiadaniu
historii? Powiedziałbyś, że udało Ci się trafić
w tym aspekcie w Twoich utworach?
Markus Hiltunen: Tak, sądzę, że przymiotniki
mogą dać doskonały rezultat w dowolnym
rodzaju pisania, w szczególności w tekstach
utworów. Była to nasza świadoma decyzja, by
włączyć ten styl tekstów dla "Empyrean". W
wielu aspektach jest to bardzo przesadzony album,
włącznie z tekstami. Ciężko powiedzieć,
że coś jest perfekcyjne, jednak myślę, że z tym
sposobem tworzenia liryk na tym albumie to
się udało całkiem dobrze.
Czy uważasz, że obserwacje mogą być tylko
relatywne do naszej percepcji, czy jest jakaś
szansa, że jesteśmy w stanie postawić jakieś
obiektywne zmienne.
Markus Hiltunen: Trudne pytanie, jednak
mówiąc z perspektywy naukowca, wierzę w
obiektywną rzeczywistość oraz w to, że nasze
zmysły wyewoluowały na tyle, by być w stanie
złapać i dokonać interpretacji tej rzeczywistości,
jednak bez żadnych środków, które by pozwoliły
zrozumieć jej całokształt. Do tej pory,
byliśmy ograniczeni naszymi biologicznymi
zmysłami - bardzo wrażliwymi na błędy - kiedy
tworzyliśmy nasze teorie na temat świata.
Jednak wraz z upływem czasu, w dużej mierze
z pomocą skomplikowanej aparatury, odkryliśmy,
że rzeczywistość ma pewne cechy, choć
wciąż do końca nie mamy pewności, jak one
działają.
Foto: Paranorm
Czy powiedziałbyś, że "Empyrean" jest
albumem koncepcyjnym o przemijaniu?
Wnioskuje z tego, że większość utworów na
tym albumie używa konceptu czasu lub przemijania.
Jak duży wpływ ma czas jako koncept
na sam album?
Markus Hiltunen: Nie powiedziałbym, że ten
album jest albumem koncepcyjnym w klasycznym
tego słowa znaczenia, jednakże są
powracające motywy jak właśnie czas. Spora
część albumu jest o pytaniu, czy ludzie jako
istoty mają miejsce w wszechrzeczy na długi
czas, czy obecnie już mamy tak przejebane, że
ciężko będzie nam przetrwać kilka następnych
wieków. "Empyrean" jest takim szczytem
ludzkich osiągnięć - jeśli tylko byliśmy w stanie
porzucić wszystkie nic nieznaczące rzeczy,
które nas różnią i wspólnie pracować w celu
osiągnięcia ogólnych celów, to powinniśmy być
w stanie osiągnąć boski poziom rozwoju. Jednak
znowu, nasza egoistyczna natura oraz
podział my-oni są rzeczami, które raczej przetrwają
i tak jak w utworze tytułowym, pochłoną
nasze istnienia.
Który utwór z "Empyrean" jest najtrudniejszy
do zagrania?
Fredrik Kjellgren: Dla mnie jest to "Edge of
the Horizon". Tempa są szybkie i jest w pizdu
dużo riffów w tym utworze.
Markus Hiltunen: Pełna zgoda, ten utwór to
potwór w wielu aspektach.
Niezła okładka. Czy powiedziałbyś więcej o
jej inspiracjach, kto ją stworzył i jak przebiegała
współpraca z grafikiem?
Fredrik Kjellgren: Dziękuje. Nie mogliśmy
być bardziej zadowoleni z rezultatu, jaki osiągnęliśmy.
Grafiki składają się z dwóch oryginalnych
prac stworzonych przez Davida Östbyiego.
Jest naprawdę utalentowanym artystą i
przyjacielem kapeli. O współpracy z nim myśleliśmy
przez jakiś czas. Jednej nocy spotkaliśmy
się na parę piw i zaczęliśmy dyskutować
o potencjalnych pomysłach na grafikę. Mieliśmy
parę różnych pomysłów w głowie, o których
nie opowiemy, ponieważ być może użyjemy
je na naszym kolejnym albumie, jednak
pod koniec zdecydowaliśmy się na obecnie widoczny
koncept. Mieliśmy całkiem czystą wizję
rezultatu, który otrzymaliśmy od samego
początku, zaś cała współpraca przebiegała naprawdę
gładko. David pracował nad grafiką w
swoich studiu i pokazywał kolejne etapy produkcji,
poprawiając drobne rzeczy zgodnie z
naszymi uwagami. Ostateczna wersja była
wspaniała, zaś obecnie mamy jego obrazy w
swoich mieszkaniach. Sprawdźcie portfolio
Davida lub wyślijcie zapytanie przez jego stronę
internetową.
Co zamierzacie robić w 2021/2022?
Fredrik Kjellgren: W bieżącym roku zaczęliśmy
już pisać nowy materiał i prawdopodobnie
będziemy kontynuować to jeszcze przez chwilę.
Mam nadzieję, że wydanie albumu nie zajmie
nam kolejnej dekady. (śmiech) Mam nadzieję,
że cała sytuacja z Covidem w tym roku
w końcu się ustabilizuje pozwalając nam wreszcie
promować najnowszy album na żywo. Jak
ja się nie mogę tego doczekać!
Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą
do was.
Fredrik Kjellgren: Dziękuje za wywiad. To
była prawdziwa przyjemność! Do wszystkich
czytelników magazynu, jeśli nie sprawdziliście
jeszcze, to rzućcie okiem na "Empyrean" (jest
wszędzie) oraz udajcie się na nasz bandcamp:
https://paranorm.bandcamp.com/ jeśli uznacie,
że chcecie zakupić album oraz zdobyć trochę
świetnego merchu! Wszystkiego dobrego!
Jacek Woźniak
Foto: Paranorm
PARANORM 91
W taki sposób powstają teorie konspiracyjne
Miałem przyjemność rozmawiać z gitarzystą i wokalistą niemieckiej
thrash metalowej kapeli Eradicator, Sebastianem Stöberem o ich najnowszym albumie
"Influence Denied", ale też o tym, czym się on różni w porównaniu do poprzedniego
krążka, do czego świat zmierza, w jaki sposób technologia wpływa na
ludzi oraz o pewnych zagadnieniach, które technologia podniosła do nowego poziomu.
Jednak nie przedłużając, zacznijmy od porównania do poprzedniego albumu
kapeli, jakim było wydane w roku 2018 "Into Oblivion".
HMP: Czy możesz powiedzieć jak dużym
sukcesem było "Into Oblivion"? Co zmienilibyście
na nim, gdybyście mieli szansę poprawić
ten album?
Sebastian "Seba" Stöber: Przede wszystkim
dziękuje za przyjemność udzielenia wywiadu.
Cóż, obecnie trudno jest zmierzyć sukces tego
albumu. Jednak uważam, że "Into Oblivion"
ruszyło nas do przodu, jeśli chodzi o rozwój
społeczności naszych fanów, zdobywanie uwagi
i wielu świetnych występów. Poza tym w
całości wydaliśmy go sami w wydawnictwie
Green Zone Music. Jest to firma, którą założyliśmy
z naszymi dobrymi przyjaciółmi z
Godslave. W ten sposób nabraliśmy sporo
biznesowego doświadczenia, które jest naprawdę
pomocne teraz! Wracając w przeszłość,
przypadkowy. Wybraliśmy go ponieważ najlepiej
pasował do zawartości naszego albumu.
najlepsze kawałki. Seeb oczywiście jest odpowiedzialny
za miks i master nagrania, które w
mojej opinii sprawiły, że brzmienie stało się
absolutnie fantastyczne.
Czy "Influence Denied" jest zainspirowany
przez wszystko, co się działo przez ostatnie
dziesięć lat?
Tak, moje utwory są zainspirowane przez
wszystko, co obecnie dzieje się na świecie. Z
jednej strony zagadnienia polityczne i społeczne,
zaś z drugiej, rzeczy z którymi czujemy
się związani. Wiele utworów jest na temat
tego, jak światowe społeczeństwa rozwijały się
w wieku technologii i zmieniły nasz styl życia.
Technologia daje nam wszystkie możliwości i
dostęp do wiedzy, którą mamy jako społeczność.
Jednak to, co robimy to kontrola ludzi
przez użycie algorytmów, które szpiegują
wszystkich, tylko po to by zasugerować im
reklamę lub zaprowadzić nienawiść. Może
nasze teksty sprawią, że część ludzi zobaczy i
przemyśli swoje akcje. Oczywiście po tym, jak
kupi nasze płyty (śmiech).
92
niczego bym nie zmienił!
Czym się różni "Into Oblivion" od najnowszego
album "Influence Denied"? Co się
zmieniło? Czy to, że oba zaczynają się od
litery I to czysty przypadek?
"Influence" jest naszym piątym albumem i sądzę,
że rozwijamy nasz styl za każdym nowym
utworem czy albumem, który piszemy. Proces
twórczy oraz sytuacja, w której tworzymy
nasze utwory zbytnio się nie zmieniła. Jednak
ze względu na wydarzenia początku ostatniego
roku, musieliśmy odwołać masę występów i
skupić się na skończeniu nowego albumu. To
było całkiem luźny proces. Wybór tytułu album
rozpoczynającego się na "I" był naprawdę
ERADICATOR
Powiedziałbyś, że "Influence Denied" brzmi
trochę jak Heathen zmieszane z Testamentem?
Raczej bym tak nie powiedział, ale przyjmę to
jako komplement. Uwielbiam obie te kapele,
miały one na nas oczywiście wielki wpływ.
Porównanie do swoich idoli naprawdę jest
świetne, szczególnie w tak pozytywny sposób!
Z drugiej strony, nie próbujemy brzmieć jak
zespół "XY". W mojej opinii udało nam się
rozwinąć nasz własny styl, zaś wraz z ostatnimi
albumami jest on coraz bardziej słyszalny.
Dla mnie to wygląda bardziej na naturalny postęp,
kiedy porównujemy nasze albumy między
sobą.
Foto: Tom Row
Możesz opowiedzieć nam o procesie produkcji
waszego najnowszego albumu?
Pierwszy raz pracowaliśmy z Sebastianem
"Seeb" Levermanem. Znam go od roku 2006,
mieszka w pobliżu naszego miasta i już wiele
razy dzieliliśmy z nim deski sceny. Teraz, kiedy
stał się również wspaniałym inżynierem
dźwięku, uznaliśmy, że dobrze byłoby pozwolić
mu aby przyłożył rękę do nowego albumu.
Przez lockdown gitary nagraliśmy sami w naszym
domowym studiu. Perkusja i wokale zostały
nagrane z Seebem w prawdziwym studio.
Kiedy zaczęliśmy nagrywać album, mieliśmy
skończone wszystkie utwory i przygotowane
Jak duży wpływ ma temat zdrowia psychicznego
w waszych tekstach?
Cóż, to zależy od definicji zdrowia psychicznego.
Powiedziałbym, że część tekstów jest
oparta na tematach zbytniej pewności siebie,
egoizmu, ignorancji i na innych podobnych
rzeczach. Nie zdefiniowałbym tego jako diagnozy
klinicznej. Jednak wstępniak "Driven By
Illusions" omawia tak zwany efekt Dunninga-
Krugera. Jest to teoria, która stwierdza, że
ludzie z niskimi umiejętnościami w czymś
zwykle przeceniają swoje umiejętności, ponieważ
nie mają wiedzy, która pozwoliłaby im
stwierdzić ich własną słabość. Jest to coś co
zdarza się często w polityce i sądzę, że możemy
wszyscy wymienić parę znanych przykładów.
O czym myślisz, kiedy wspominasz termin
"Echo Chamber"? Osobiście widzę to, jako
grupę ludzi mającą podobne lub te same
przekonania na dane zagadnienia, których nie
zmienią.
Tak, dokładnie o tym to jest. Jest o ludziach
oraz ich opiniach umieszczonych w bańce, w
której znaleźli się przypadkiem. W takiej sytuacji
zwykle otaczają Cię ludzie z tą samą lub
bardziej radykalną opinią i każdy każdego
wzmacnia poprzez myśli i działania. Chociażby
w taki sposób powstają i rozwijane teorie
spiskowe. Pod koniec trudno jest stwierdzić co
jest prawdą, a co tylko fantazją. W utworze
podmiot liryczny doświadcza takiej sytuacji.
Czy dekadę temu spodziewaliście się, że technologia
będzie miała na nas oraz nasze
życie aż taki wpływ?
Trudne pytanie. Kiedy miałem 22 lat, miałem
o wiele ważniejsze rzeczy do roboty niż myślenie
o tym, jak świat będzie wyglądał kiedy
będę starszy. (śmiech) Myślę, że byłem świadomy
wpływu, jaki może mieć technologia na
nasze życie. Filmy Science Fiction ciągle nam
mówią, co może być możliwe, przynajmniej w
naszych snach. Jednak częścią naszej ludzkiej
natury jest błędne wykorzystywanie nowoczesnych
narzędzi do swoich własnych egotycznych
celów. Ten cały temat z Cambrigde
Analytica/Facebook niestety był tylko logiczną
konsekwencją. Jednak to nie sprawia, że
jesteśmy lepsi, prawda?
O co chodzi z "5-0-1"?
Inspiracją do utworu było zainteresowanie
rzutkami, które wraz z moim bratem - jest też
perkusistą w Eradicator - mieliśmy od naszego
dzieciństwa. Wydaje mi się, że pomysł na
napisanie tego utworu powstał podczas
Mistrzostw Świata w roku 2016. Podczas rozmowy
z Jensem z Surgical Strike, który również
mocno interesuje się rzutkami, pomyślałem
o wskrzeszeniu pomysłu i tekstu, który
napisałem lata temu. Jemu również spodobał
się pomysł i tekst, który mu zaprezentowałem.
Zdecydowałem się użyć go w następnym
utworze, który napisałem. Pitti i ja mieliśmy
okazję zobaczyć Mistrzostwa Świata w
Londynie w roku 2019. Wchodzenie do tych
świętych hal było niesamowitym doświadczeniem!
Czy "Mondays for Murder" był zainspirowany
przez książkę o podobnym tytule?
Kiedy opublikowaliśmy listę utworów na "Influence
Denied" na mediach społecznościowych,
jeden z naszych fanów zażartował, że
tytuł to konsekwencja upojnego wieczornego
picia alkoholików (śmiech). Spodobał mi się
ten pomysł, jednak temat jest bardziej poważny.
Traktuje o konsekwencjach, które spotkają
ludzkość, jeśli nie ruszą dupy i nie potraktują
poważnie naukowców i ruchu "Piątki dla
przyszłości" na poważnie.
Czy sądzisz, że antropocen będzie uznany
jako jedna z geologicznych er?
Miejmy taką nadzieję, że ktoś zostanie, by
móc to ocenić, po tym jak antropocen się skończy.
Foto: Tom Row
Czy powiedziałbyś, że "Influence Denied"
jest ciężkie do zagrania? Co jest najtrudniejszą
częścią albumu?
Właściwie utwór tytułowy ma bardzo szybkie
dolne kostkowanie i pomijanie strun, co
wymaga trochę praktyki na gitarze. Naprawdę
uwielbiam zmuszać siebie do grania tak
dokładnie, jak tylko możliwe oraz do śpiewania
do tego, co gram. Jestem pewny, że gdy po
raz kolejny wrócimy na scenę całkiem dobrze
będzie tak działać. Dla mnie najcięższe są
solówki gitarowe. Kiedy pisałem i nagrywałem
je, naprawdę dużo ćwiczyłem. Z całą tą otoczką
biznesową i przygotowaniami do wydania
albumu, nie miałem zbyt dużo czasu na ćwiczenia,
jednak wcześniej czy później znowu
będę w stanie je grać.
Okładka "Influence Denied" wygląda podobnie
do obwoluty Grinder "Dawn of The
Living"? Szczególnie paleta koloru. Zgodzisz
się?
O, musiałem to wyszukać (śmiech). Nie, nie
sądzę, że mieliśmy tą samą intencję. Jednak
proszę nie porównywać nas do "Master of
Puppets", przynajmniej nie znaczeniowo!
(śmiech!)
Czy możesz opowiedzieć nam o współpracy
z Mario Lopezem? Jak przebiegła?
Całkiem dobrze i łatwo się z nim współpracowało.
Najpierw mieliśmy burzę mózgów
wewnątrz zespołu na temat okładki. Potem
zaprezentowałem mu nasze pomysły i przedyskutowaliśmy
je. Jest prawdziwym profesjonalistą
- chwilę później - mieliśmy nasze
pierwsze szkice. Po tym jak je zaakceptowaliśmy,
stworzył fantastyczną okładkę! Kiedy
szukaliśmy artystów, którzy podjęliby stworzenia
nowej okładki, odkryliśmy Mario. Od
razu polubiliśmy jego portfolio. Byłem szczęśliwy,
kiedy skontaktowałem się z nim i powiedział,
że nasze pomysły są świetne.
Co zamierzacie zrobić w latach 2021/2022?
To samo co w każdym roku. Spróbujemy podbić
świat naszym thrashem! Mamy nadzieję, że
znowu będziemy w stanie zagrać wiele występów
i zostawić te ostatnie półtora roku za
nami. W tym momencie wydaje się, że koncerty
będzie można grać ponownie w sierpniu.
Nie możemy się doczekać na granie nowych
utworów, czy nawet praktykowanie ich w salce
prób. Nie graliśmy razem od ostatniego września,
zanim nagraliśmy album. To było smutne.
Ale jestem przekonany, że niebawem będzie
lepiej!
Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą
do Ciebie.
Rozmowa z Tobą to była przyjemność.
Wszystkiego dobrego fanom metalu czytającym
to. Trzymajcie się! Thrash Metal jest żywy
i ma się dobrze!
Jacek Woźniak
Foto: Tom Row
ERADICATOR 93
HMP: Politycy musieli naprawdę zaleźć wam
za skórę, skoro w tytule nowej płyty porównujecie
ich do insektów?
Holger: Tak, a konkretnie większość światowych
przywódców będących obecnie u władzy
w krajach zachodnich. Wygląda na to, że bardzo
niewielu z nich jest skłonnych zrobić cokolwiek
konkretnego, aby rozwiązać rzeczywiste
problemy, takie jak zbliżający się kryzys klimatyczny
i rosnące różnice w zamożności, a
bardziej zależy im na zdławieniu wszelkich
prób socjalizmu i utrzymaniu przewagi nad resztą
świata, aby utrzymać niezrównoważone
sy-stemy władzy.
Myślisz, że w dobie fake newsów czy zakłamania
w mediach, nader często zależnych od
Prawdziwy zespół
- Nie ma to jak skończyć album! - podkreśla Holger, wokalista i gitarzysta
Deathblow. I chociaż jego zespół wydał dopiero dwie duże płyty, to zważywszy
na poziom najnowszej "Insect Politics" warto czekać na kolejne - o ile rzecz jasna
lubi się siarczysty thrash w amerykańskim wydaniu.
dyskursem.
Do tego zło jest wciąż bardziej fascynujące
od dobra oraz bardziej medialne, bo lepiej się
sprzedaje - tego chyba też już nie zdołamy
zmienić?
Nie zawsze jest zabawne śpiewać o złu. Szczególnie
w przypadku mrocznej, popieprzonej
muzyki jak thrash i death metal. Prawdopodobnie
z powyższego powodu wielu ludzi bardzo
nie lubi Stryper.
Nie wiedzą co tracą (śmiech). Debiutancki
album "Prognosis Negative" wydaliście na
początku 2014 roku, ale na jego długogrającego
następcę trzeba było poczekać - pewnie
gdyby nie pandemia "Insect Politics" nie
Wydawaliście też krótsze materiały, ale zdajecie
się być jednym z zespołów przywiązujących
dużą wagę do dużych płyt - nagrywanie
albumów wciąż ma sens, szczególnie w
przypadku metalowych grup?
Absolutnie! Fajnie jest próbować sił w krótszych
wydaniach. Zwłaszcza, że chcieliśmy
utrzymać wszystko w ruchu wydając więcej
naszego materiału, ale nie mieliśmy go wystarczająco
dużo na długogrający materiał. A nie
ma to jak skończyć album. To właśnie wtedy
zwracasz na siebie uwagę i czujesz, że udało ci
się coś osiągnąć!
Wielu muzyków mówi jednak bez ogródek, że
płyta jako zwarta całość, artystyczne medium
pewnego przekazu, nie jest już dla nich
czymś atrakcyjnym, wolą publikować serie
cyfrowych singli czy EP/mini albumy. Nie
jest to jednak czasem pójście na łatwiznę,
ukłon w stronę tych mniej wymagających, bazujących
na streamingu, słuchaczy?
Myślę, że tak, znaczy to mniej, kiedy masz
tylko single wydawane co jakiś czas w sieci.
Myślę, że musisz zachować fizyczną dynamikę
muzyki, żeby poczuć się jak prawdziwy zespół.
Rozumiem, dlaczego tak wielu artystów wydaje
single online, bo jest to szybkie i bardziej
przystępne. Nie da się tego jednak porównać
do włożenia energii w stworzenie albumu i
upewnienia się, że jego fizyczne wydanie właściwie
go reprezentuje.
określonych opcji politycznych czy biznesowych,
a do tego bardzo powierzchownego podejścia
wielu ludzi do tego co ich otacza,
zwracanie ich uwagi na te sprawy ma jakikolwiek
sens, wywoła jakikolwiek oddźwięk?
Czuję, że jest to ważny temat i powinien być
poruszany i wywoływać reakcję. Jednak nie sądzę,
żeby to co mówimy lub wkładamy w nasze
teksty odnosząc się do tych kwestii miało
coś zmienić (śmiech). Szczególnie w metalu
myślę, że dla większości fanów główną atrakcją
jest energia i brzmienie muzyki. Teksty to tylko
lukier na torcie i myślę, że może to być katharsis
dla ludzi czujących podobnie, ale nie
sądzę, że otworzymy komukolwiek oczy lub
zmienimy czyjeś poglądy. Koncepcje zawarte
na albumie były głównie wyładowaniem naszego
strachu i frustracji związanej z ówczesnym
Foto: Deathblow
ukazałby się w ubiegłym roku, a tak wykorzystaliście
w sposób najlepszy z możliwych
nadmiar wolnego czasu?
Tak, myślę, że to uczciwe stwierdzenie. Ciężko
pracowaliśmy, żeby szybko to wypuścić, ale
byliśmy w studiu, kiedy Stany Zjednoczone
zaczęły wszystko zamykać z powodu pandemii.
Myślę, że dało to grafikowi (Axel Hermann)
mnóstwo czasu na przygotowanie
okładki tak jak chcieliśmy i nam też dało czas
na samodzielne wytłoczenie wersji winylowej.
Zwracacie też uwagę na jakość oprawy graficznej
swych wydawnictw. Okładkę ostatniej
EP-ki "Demolition Deployment" stworzył
dla was Adam Burke, poprzednią "The
Other Side Of Darkness" Andreas Marschall,
a cover "Insect Politics" to dzieło
Axela Hermanna. Wygląda na to, że interesuje
was praca tylko z najlepszymi, w
dodatku w dwóch ostatnich przypadkach to
ludzie, którzy już od lat 80. mają na koncie
wiele klasycznych okładek - kto będzie następny,
Ed Repka?
(śmiech) Nie wydaje mi się. Lubię Eda Repkę,
ale wydaje mi się, że może jest on zbytnio wykorzystywany
w świecie thrashu... Jestem wielkim
fanem wielu niemieckich zespołów thrashowych
z lat 80. i zawsze uwielbiałem okładki
od takich artystów jak Hermann i Marschall.
Mam wrażenie, że mają w sobie trochę z Repki,
ale ich prace są bardziej surowe, może trochę
mniej kreskówkowe.
Kiedy pracuje się nad danym materiałem dłużej
jest to swego rodzaju ułatwienie, czy
przeciwnie, nie mając jakiegoś określonego
deadline'u, jest trudniej, choćby z utrzymaniem
koncentracji, skupieniem się na czymś -
tym bardziej, że nie zajmujecie się przecież
tylko muzyką?
Czuję, że wyznaczenie sobie ostatecznego terminu
przy ostatnim albumie było bardzo pomocne,
chociaż to się zmieniło, jak już wcześniej
wspomniano, wraz z pandemią. Myślę
też, że nigdy byśmy niczego nie zrobili, gdybyśmy
nie próbowali przesunąć nieco naszego
94
DEATHBLOW
deadline'u. Z drugiej strony czasami jestem
wdzięczny, że nie jesteśmy jeszcze w dużej
wytwórni, bo można być zmuszonym do wydania
czegoś, nawet jeśli materiał nie jest na najwyższym
poziomie. Nie chcemy być w takiej
sytuacji.
Gracie metal, w dodatku dość intensywny.
Zapytam więc dość przewrotnie: lubisz
ciszę? Masz dni, kiedy potrzebujesz wytchnienia
od muzyki, nie włączasz jej więc od
samego rana, nie sięgasz po gitarę, potrzebujesz
takiego swoistego resetu, chwili wyciszenia?
Absolutnie! Cisza jest dla mnie bardzo ważna.
Znam wielu muzyków grających ekstremalny
metal, którzy już prawie w ogóle nie słuchają
metalu, bo są nim tak zmęczeni. Nadal jesteśmy
koneserami ekstremalnej muzyki, ale trzeba
zachować równowagę. Obecnie w domu słucham
dużo muzyki klasycznej, żeby się
wyciszyć i uspokoić mózg, podczas gdy mając
lat 20 cały mój czas poświęcałem na punk i
metal! Myślę, że cieszenie się ciszą, jak również
innymi stylami muzycznymi jest ważne,
by zachować równowagę i bardziej doceniać
ekstremalne rzeczy.
Po takiej przerwie ulubione płyty brzmią
jeszcze lepiej, a komponowanie sprawia jeszcze
większą frajdę? A propos: pisząc muzykę
starasz się niczego nie słuchać, żeby uniknąć
mimowolnych zapożyczeń, czy jest to w
twoim przypadku proces nieustanny, tak więc
nie ma o czymś takim mowy, bo jak miesiącami
niczego nie słuchać? (śmiech)
(śmiech!) Tak... Nie ma prawdziwej stałej formuły.
Mam wielką paranoję na punkcie zapożyczania
od innych wielkich kapel metalowych.
Miałem dwa riffy, z którymi pracowałem
bez końca i w końcu zdałem sobie sprawę,
że bardzo mocno zdzierałem z Exodusa i Sepultury.
Myślę, że sposób w jaki powstał ten
ostatni album był taki, że przejrzałem setki
starych riffów, które nagrałem i próbowałem
powiązać kawałki razem, aby uformować podstawy
utworów. Następnie jammowaliśmy z
nimi jako zespół i opracowywaliśmy wszystko
na nowo, aż w końcu wyszło tak, jak chcieliśmy.
"Insect Politics" to płyta dla was bardzo ważna,
może nawet przełomowa, taki nowy rozdział
dla Deathblow. Jednak aby zaistniała
Foto: Deathblow
musicie ją dobrze wypromować, co w niepewnej
sytuacji związanej z pandemią może
być trudne?
Absolutnie, myślę, że jedną z najtrudniejszych
rzeczy, z jaką się zmagamy, jest wydobycie
naszych talentów na zewnątrz i uwidocznienie
ich. Rynek metalowy jest tak nasycony, że
musisz postarać się o coś naprawdę przyciągającego
uwagę i wpadającego w ucho, żeby
ludzie w ogóle chcieli tego spróbować. Do tego
wydawnictwa zatrudniliśmy Clawhammer
PR. Jest on prowadzony przez gościa o imieniu
Scott, który zrobił dla nas cuda, dostarczając
płytę w odpowiednie ręce, jeśli chodzi o metalowe
blogi, recenzje i ziny.
Koncerty zaczynają wracać, ale większość festiwali
przełożono na przyszły rok, a w przypadku
mniejszych imprez też nie wygląda to
za dobrze - macie w Salt Lake i w najbliższej
okolicy jeszcze gdzie grać, czy większość pubów,
klubów, etc. została zamknięta i raczej
już się nie podniesie?
Tak, na szczęście mamy tutaj wygłodniałą
punkową i metalową społeczność. Zwłaszcza
po pandemii mocno się ona rozkręciła! Zagraliśmy
nasz pierwszy koncert od czasu pandemii
w nowym metalowym barze o nazwie Aces
High Saloon i wypełniliśmy to miejsce po
brzegi. Mamy jeszcze kilka innych koncertów
zarezerwowanych na resztę roku. Chcielibyśmy
wkrótce wyruszyć w trasę koncertową, ale
nie jesteśmy zbyt optymistycznie nastawieni
co do stanu koncertów w USA i na świecie, ponieważ
sytuacja w związku z pandemią jest
wciąż bardzo niepewna.
Tym bardziej chyba cieszy was udział w sierpniowym
Crucial Feast, albo fakt, że mogliście
zagrać ten pierwszy koncert po długiej
przerwie - coś, co jeszcze niedawno było
czymś naturalnym, urasta teraz do rangi wydarzenia,
wręcz święta?
Właściwie naszym pierwszym koncertem był
Aces High, który odbył się 3 lipca. To było
niesamowite doświadczenie po prawie dwóch
latach nie grania. Jesteśmy bardzo podekscytowani
koncertem na Crucial Fest i kilkoma
innymi, które mamy w planach!
W odniesieniu do koncertów również pojawia
się wiele kontrowersji czy sprzecznych informacji,
bo niektórzy artyści lub organizatorzy
różnicują publiczność na lepszą - szczepioną i
gorszą, która szczepić się nie chce. Albo,
zgodnie z zaleceniami lokalnych władz, tak
jak Bruce Springsteen, dopuszczają udział
osób zaszczepionych preparatami określonych
firm, co może zakrawać na dyskryminację,
gdy ktoś nie miał wyboru co do szczepionki
- na przykład nauczyciele w Polsce zostali
zaszczepieni jedną, ustaloną odgórnie.
Śledzicie te doniesienia? Myślisz, że rynek
koncertowy po pandemii będzie zupełnie inny,
czekają nas spore zmiany?
Tak, to jest teraz naprawdę zagmatwana sytuacja
i nie jestem pewien, co się stanie z koncertami
w najbliższym czasie. Ostatecznie
wszystko będzie zależało od tego, w jakim kierunku
będzie zmierzał wirus. Niestety wygląda
na to, że nikt nie jest po tej samej stronie i
szczepienie się stało się w jakiś sposób upolitycznioną
kwestią, tak jak wszystko inne. Myślę,
że będziemy musieli po prostu odczekać nasz
czas i zobaczyć, jak potoczą się sprawy. Może
będziemy mieli trochę czasu, aby popracować
nad naszym następnym albumem.
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
Foto: Deathblow
DEATHBLOW 95
Piewcy wojny
March In Arms grają power metal, nie unikając przy tym odniesień do
tradycyjnego heavy czy thrashu, opatrując swe kompozycje tekstami dotyczącymi
wojen i konfliktów zbrojnych. Lider tej amerykańskiej grupy Ryan Knutson podkreśla
jednak, że w żadnym razie nie są pod wpływem Sabaton, chociaż uwielbiają
ten zespół.
HMP: Przez blisko 10 lat byliście zespołem
niezależnym, sami wydaliście dwa albumy -
podpisanie kontraktu z RFL Records jest
więc pewnie dla was nie lada wydarzeniem?
Ryan Knutson: Podpisanie kontraktu z RFL
było dobrym posunięciem dla zespołu. Postrzegamy
ich jako część naszej drużyny i z pewnością
dają nam więcej możliwości, jeśli chodzi
o rozpowszechnianie i promocję naszej muzyki.
Ważne jest chyba również to, że dzięki tej
umowie "Pulse Of The Daring" pojawi się w
ogólnoświatowej dystrybucji, a wy odetchniecie,
uwolnieni od wysyłania zakupionych
przez fanów płyt?
To na pewno jeden z najlepszych aspektów
podpisania z nimi kontraktu. Sami poświęciliśmy
mnóstwo czasu na pakowanie i bezpośrednią
wysyłkę międzynarodowych zamówień
na całym świecie. Będzie to również świetne
rozwiązanie dla naszych fanów zza oceanu, ponieważ
znacznie obniży to koszty wysyłki.
W roku 2021 umowa z wydawcą to coś ułatwiającego
funkcjonowanie zespołu? W waszym
przypadku pewnie tak, bo debiutancki
album wydaliście cztery lata po jego nagraniu,
a drugi po dwóch latach - mając kontrakt
nie musielibyście tak długo czekać na te płyty?
Posiadanie wytwórni sprawia, że wszystko jest
o wiele bardziej oficjalne i zorganizowane.
Daje nam to lepszą mapę drogową co do porządku
i kolejności w celu zmaksymalizowania
wydawania kolejnych płyt. Główny problem z
ostatnimi dwoma wydawnictwami sprowadzał
się do tego, że chcieliśmy, żeby wszystko było
przygotowane z wyprzedzeniem. Dotyczy to
oprawy graficznej, teledysków do singli i kampanii
PR. Wszystko to może zająć dużo czasu.
To coś deprymującego, kiedy ma się nowy
materiał i nie można się nim podzielić ze
słuchaczami, ewentualnie opublikować go
tylko w wersji cyfrowej, ale to jednak nie to
samo co wydanie na CD, kasecie lub LP, bo
fizyczne nośniki w świecie metalu wciąż są
istotne?
Foto: March In Arms
Zawsze czuliśmy, że ważne jest posiadanie naszej
muzyki w fizycznym formacie. Cyfrowe
Foto: Ironbound
wersje są świetne dla wygody, ale ludzie wciąż
chcą fizycznych kopii, szczególnie na rynku
europejskim. Tak przy okazji, fani w Europie
są niesamowici. Wspaniale jest dostawać zdjęcia
i wiadomości od kogoś, kto jest tysiące mil
stąd, podekscytowany, że jego egzemplarz dotarł
do niego pocztą!
Wasz długogrający debiut "March In Arms"
został ciepło przyjęty, tak więc mieliście jasną
wizję: kontynuować stylistykę z tej płyty,
próbując jednocześnie zagrać bardziej klasycznie,
bez flirtów z nowoczesnym rockiem/
metalem, bo to niezbyt się sprawdziło?
Wzięliśmy ogólne brzmienie pierwszego albumu,
a potem naprawdę skupiliśmy się na napisaniu
największych, najbardziej zapadających
w pamięć refrenów na ten nowy album. Uwielbiamy
grać na żywo i mieć fanów śpiewających
razem z nami, więc zrobiliśmy nowe utwory
tak chwytliwe, jak to tylko możliwe.
Czym jest dla was kolejny album? Następnym
etapem, próbą sprawdzenia się, kiedy
pojawiły się już pewne oczekiwania ze strony
słuchaczy?
Następny album jest już w trakcie pisania.
Jeśli jest jakiś aspekt definiujący dotychczasowe
brzmienie, to jest nim fakt, że w muzyce
może być jeszcze więcej kontrastów. Zawsze
byliśmy dumni z tego, że tworzymy albumy,
które nie brzmią jak jedna i ta sama kompozycja,
ale ten następny album być może będzie
jeszcze bardziej kontrastowy. Materiał będzie
miał szeroki zakres nastrojów i temp, ale z pewnością
nadal będzie bardzo chwytliwy.
Muzycznie to wciąż power metal, z odniesieniami
do klasycznego heavy czy thrashu, a
do tego kontynuujecie wątki tekstowe, dotyczące
wojen i konfliktów zbrojnych - to wdzięczny
temat dla metalowego zespołu?
Od dziecka interesuję się historią, a w szczególności
historią wojen. Myślę, że to niezwykle
ważne, aby pisać teksty z pasji, aby wymyślić
dobry materiał. W rzeczywistości brzmienie
wielu naszych utworów jest pod wpływem treści
tekstów i na odwrót. Zawsze będziemy porównywani
z Sabatonem, który uwielbiamy,
ale to nie oni mieli wpływ na March In Arms.
Naprawdę jednak doceniam to, co robią i czuję,
że Joakim i ja bierzemy na siebie historyczną
odpowiedzialność za opowiedzenie tych
ważnych historii tak dokładnie, jak to tylko
możliwe w kilku zwrotkach i refrenach.
Wygląda na to, że wojny są niejako wpisane
w ludzki genotyp już od tysiącleci, a krwawe
wydarzenia z przeszłości niczego nas nie nauczyły
i chyba już nie nauczą, skoro raptem
20 lat po wielkiej wojnie 1914-18 wybuchł kolejny,
jeszcze okrutniejszy konflikt, a i teraz nie
brakuje na świecie punktów zapalnych?
Nawiązuję do tego w kawałku "Not For Nothing",
w której pojawia się zdanie "this lesson
never learned". Ta kompozycja to wieloczęściowy
utwór, który porusza różne aspekty następstw
wojny. Tytuł zaczerpnąłem z filmu dokumentalnego
Kena Burnsa o wojnie w Wietnamie.
Pod koniec amerykański weteran mówi
coś w stylu "może ci wszyscy ludzie nie zginęli na
darmo, jeśli będzie to przypomnienie o konsekwencjach
wojny". My, jako gatunek, jesteśmy zdecydowanie
zaprogramowani na wojnę, historia
uczy nas tego raz za razem. Zdumiewa mnie
fakt, że żyjemy w czasach, w których zdecydowanie
najkrwawszy konflikt w całej historii
ludzkości jest tak niedawny, że niektórzy z
tych, którzy w nim walczyli, wciąż są wśród
nas, w tym mój dziadek. A jednak wojownicze
narody biorące w nim udział, czyli alianci oraz
Niemcy i Japonia, w pełni się pojednały. Właśnie
przeczytałem książkę, w której wspomnia-
96
MARCH IN ARMS
no, że Curtis LeMay, architekt masowych
bombardowań japońskich miast podczas drugiej
wojny światowej, został po latach, w 1969
roku, odznaczony przez Japonię najwyższym
odznaczeniem. Odegrał bowiem kluczową rolę
w odbudowie tego samego narodu, z którym
wcześniej prowadził wojnę. Naszemu przymusowi
prowadzenia wojny towarzyszy na szczęście
nasza zdolność do przebaczania i posuwania
się do przodu.
I i II wojna światowa, ale też bitwa w Mogadiszu
w roku 1993 czy inne konflikty - było w
czym wybierać, ale czy zarazem nie jest to
pewne utrudnienie, żeby dostosować daną
historię do ram tekstu, który musi też przecież
pasować do muzyki?
Adaptacja tych historii do utworów muzycznych
może być naprawdę wyczerpująca. Jak
już wspomniałem, uważam to za odpowiedzialność,
by jak najdokładniej opowiedzieć,
co się wydarzyło. Te momenty w dziejach są
tak obszerne, że trzeba najpierw opracować oś
czasu, a potem wybrać najważniejsze punkty.
Refren jest dla mnie kotwicą i tam staram się
umieścić najbardziej emocjonalny aspekt historii,
który może podsumować treść wszystkich
wersów.
Na pierwszej płycie mieliście utwór "Overlord",
teraz jest "Omaha" - wygląda na to, że
pewne wydarzenia, jak rzeczone lądowanie
aliantów w Normandii w roku 1944, interesują
was bardziej?
Kawałek "Omaha" miał być na pierwszym albumie
zaraz po "Overlord". Doszło jednak do
tego, że "Omaha" po prostu nie była gotowa na
czas, by nagrać ją na pierwszy album. Dla mnie
"Overlord" wprowadza w nastrój ludzi przeprawiających
się przez kanał La Manche, myśli
kłębiące się w ich umysłach, gdy zbliżają się do
plaży. "Omaha" była jednym z kilku punktów
lądowania w Dzień D i zarazem najbardziej
krwawym. Ta kompozycja skupia się na uderzeniu
w plażę i walce o przejęcie nad nią kontroli.
Opener "1914" i finałowy utwór "Not For Nothing"
wzbogaciliście partiami wiolonczeli i
skrzypiec - żywe instrumenty to jednak coś
zupełnie innego niż sample, efekt końcowy
jest zdecydowanie lepszy?
Mamy to szczęście, że mamy dostęp do znakomitych
muzyków smyczkowych i
Foto: March In Arms
wiedzieliśmy, że w jakimś stopniu znajdą się
na albumie. Mieliśmy więcej czasu na nagrywanie
nowego albumu, więc wykorzystaliśmy
to. Na następnym albumie znajdzie się znacznie
więcej smyczków i chórów.
Pierwszym singlem był utwór "Welcome The
Blitz", po podpisaniu kontraktu wypuściliście
niedawno kolejny, rzeczony "1914" - promocji
nigdy za wiele?
Planujemy wydać teledysk do każdego utworu
na albumie, niezależnie od tego czy będą to teledyski
do tekstów czy pełne produkcje na żywo.
Klipy naprawdę wzbogacają utwory i znaczenie,
które się za nimi kryje.
Foto: Fireforce
Mieliście też okazję pograć ostatnio na żywo,
nie tylko w klubie, ale też podczas "Slow Burning
Music Festival 2021"? Fajnie było wrócić
na sceniczne deski po tej pandemicznej przerwie?
Ponowne granie na żywo było wspaniałe.
Postaraliśmy się to wykorzystać i zorganizowaliśmy
profesjonalną produkcję wideo do jednego
z naszych ostatnich koncertów. Wyszło
niesamowicie i wkrótce opublikujemy ten
materiał! Planujemy zorganizować jeszcze wiele
koncertów, a naszym celem jest zorganizowanie
europejskiej trasy.
Teraz trochę odetchnęliśmy, ale już straszą
nas wariantem Delta, a jego konsekwencją
może być już wkrótce kolejny lockdown -
przetrwamy i te utrudnienia, czy z każdym
kolejnym zamknięciem będzie coraz trudniej,
nie tylko w sensie ogólnym, ale też i dla muzyki
jako takiej, szczególnie tej niszowej i niezależnej?
Jeśli występy na żywo znów zostaną zamknięte,
będziemy kontynuować pracę nad pisaniem,
nagrywaniem i publikowaniem kolejnych
filmików. Nie ma powodu, aby przestać
rozwijać się z materiałem i treścią. Myślę też,
że w pewnym momencie te zamknięcia zostaną
całkowicie zlekceważone. Ludzie zniosą to,
że ich życie jest zakłócane tylko na określoną
liczbę razy i na określony czas.
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
Foto: March In Arms
MARCH IN ARMS 97
Źródło satysfakcji
Przypomnijmy sobie włoski zespół Ibridoma, zanim w zimie 2021/2022
ukaże się ich szósty album studyjny. Obchodzą obecnie dwudziestolecie działalności,
grają współczesny heavy metal z pomysłem i starają się podzielić ze słuchaczami
siłą, zachęcając do zdecydowanego stawiania czoła życiowym wyzwaniom.
Na pytania odpowiada trzydziestopięcioletni basista Leonardo Ciccarelli, który
uczestniczył w nagrywaniu wszystkich longplay'ów formacji.
HMP: Co czujecie, gdy patrzycie na własne
muzyczne osiągnięcia w drugiej dekadzie
obecnego stulecia? Satysfakcję, dumę, zadowolenie
i czystą przyjemność? A może raczej
czujecie, że przebyliście długą drogę pełną
wyzwań, która w jakiś sposób wytrąciła Was
poza strefę komfortu?
Leonardo Ciccarelli: Prawdopodobnie mieszankę
tego wszystkiego. Jesteśmy dumni z
wszystkich naszych albumów, które stanowią
dla nas (mniejsze lub większe) źródło satysfakcji.
Oczywiście, nasze pierwsze płyty były
znacznie bliższe klasycznego heavy metalu, a
to dlatego, że Ibridoma miała inny skład i nie
była odpowiednio doświadczona w innych gatunkach.
Na przestrzeni lat usiłowaliśmy wykraczać
coraz bardziej poza osobistą strefę
komfortu po to, aby tworzyć własne unikalne
brzmienie - pomimo tego, że nigdy nie byliśmy
pewni, czy zmiany stylistyczne zostaną zaakceptowane
przez naszych fanów.
Czy podczas pracy nad wszystkimi kolejnymi
longplay'ami uważaliście, że właśnie tworzycie
najlepszy album w Waszej dyskografii?
Nagrywając kolejne albumy, dajemy z siebie
wszystko, co najlepsze. Nie ulega wątpliwości,
że każdy z nas ma swojego faworyta, ale to nie
tak, że uważamy jedno nagranie za lepsze od
innego, tylko raczej za bardziej "osobiste", w
tym sensie, że kojarzą nam się one z rozmaitymi
wspomnieniami. Każdy album Ibridoma
jest najlepszy, jaki byliśmy w stanie nagrać w
danym momencie.
Szukając informacji na temat Waszego
włoskiego regionu Marche, natknąłem się na
opinię, że Marche słynie z autentyczności,
ponieważ to tutaj można przekonać się, jakimi
Włosi są naprawdę. Czyż nie jest to zbytnie
uproszczenie?
Nie zgadzam się z tą opinią. Istnieje sporo
turystycznych resortów w Marche, odwiedzanych
regularnie przez zagranicznych turystów,
ale ten region jest przede wszystkim kierunkiem
wybieranym przez rodaków poszukujących
spokoju. Poza wyjątkowymi sytuacjami,
rzadko można tutaj zobaczyć większe grupy
turystów zainteresowanych włoską kulturą i
sztuką. Co więcej, Region Marche jest położony
w centralnej części Włoch i rozpościera się
na ogromnym terytorium, a co za tym idzie,
Foto: Ibridoma
podejście ludzi do życia różni się w zależności
od konkretnego miejsca, nosząc często ślady
podobieństwa do sąsiednich regionów Włoch,
lecz nadal utrzymując unikalną tożsamość
Marche.
Wasz debiutancki LP zawiera kawałek "Ibrido".
Czy uważacie go nadal za aktualny? Jeżeli
tak, to czy chcielibyście kiedyś nagrać
jego angielskojęzyczną wersję?
"Ibrido" było pierwszym utworem, jaki kiedykolwiek
skomponowaliśmy, dlatego wiąże się z
nim wiele wspomnień. Do dziś wykonujemy go
na naszych koncertach. Napisaliśmy wersję angielskojęzyczną,
ale nigdy nie myśleliśmy o
wstawieniu jej na żaden nowy album. Po części
ze względu na sentyment do wersji pierwotnej,
a po części dlatego, że nie pasowałaby ona
stylistycznie do naszego obecnego brzmienia.
Prawdopodobnie jej obecność na którymś z następnych
albumów zaburzyłaby dynamikę całości.
Album "Night Club" nie przedstawia tylko
blasków życia nocnego, ponieważ pytacie na
nim "Why Do You Feel Alone" (taki tytuł
nosi jeden z utworów - przyp. red.)? Jaka jest
Twoja opinia na temat samotności wśród
włoskiej metalowej społeczności?
Samotność jest znaczącą częścią życia każdego
człowieka. Wszyscy miewają mniej lub bardziej
dotkliwe momenty, w których czują się
porzuceni i potrzebują odnaleźć w sobie siłę,
aby odpowiednio sobie poradzić. Poprzez
"Why Do You Feel Alone" próbowaliśmy wykazać
się jak największą empatią i wesprzeć słuchaczy
znajdujących się akurat w takiej sytuacji,
jakkolwiek niewielkie to wsparcie by było.
Czy czuliście się samotnie 20 lat temu, gdy
zakładaliście heavy metalowy zespół? Czy
doświadczyliście osobiście, że heavy metal
staje się obecnie popularniejszy i bardziej
akceptowany we Włoszech, niż dawniej?
Pewnie, że tak - muzyka heavy metalowa stała
się ostatnio popularniejsza niż 20 lat temu.
Niemniej, w tamtych czasach nie mieliśmy
problemu, żeby rozmawiać z ludźmi o muzyce.
Mieszkaliśmy w niewielkich miasteczkach, w
których większość nastolatków albo grało na
jakimś instrumencie, albo kumplowało się z
rówieśnikami, którzy to robili. Dzięki temu
dorastaliśmy w atmosferze otwartej na rozmaite
style. Oczywiście, wszędzie znajdziesz kogoś,
kto uważa heavy metal za sztukę "diabła",
ale to pogląd nieszkodliwej mniejszości. W
każdym razie, wszyscy sąsiedzi wiedzieli, jakimi
ludźmi jesteśmy, niezależnie od słuchanej
przez nas muzyki.
Dlaczego ukończyliście album "Goodbye
Nation" (2014) słowami: "Tell me who are
you? And go away from me! There is no
future for you, because you are a liar" (w
luźnym tłumaczeniu: "Powiedz mi kim jesteś?
I spadaj! Nie ma przed tobą przyszłości,
bo jesteś kłamcą?")? Czy nadal
gniewacie się na to samo?
Ów album, a zwłaszcza jego utwór tytułowy,
to oskarżenie wymierzone przeciwko włoskim
politykom, którzy w okolicach 2014r. nie zrobili
niemal nic, aby pomóc młodym ludziom
znaleźć pracę, a mimo tego narzekali, że Włosi
emigrują do innych krajów. Później nieco to
się zmieniło, ale restrykcje znów pogorszyły
sytuację.
Czy LP "December" dedykujecie jednej konkretnej
osobie?
Każdy z nas zadedykował "December" konkret-
98
IBRIDOMA
nej, innej osobie. Wszyscy straciliśmy niespodziewanie
kogoś bliskiego. W naszej opinii, to
najgorsza możliwa strata, z którą nie sposób
zmierzyć się we właściwy sposób. Takie tragedia
dzieją się bez ostrzeżenia, nagle; często
trudno na początku zrozumieć, co właściwie
się stało; dezorientujemy się. Potrzebowaliśmy
skomponować o tym muzykę, aby dać sobie
szansę głębszego zanalizowania wydarzeń oraz
oczyszczenia myśli.
Ile nadziei tkwi w "City of Ruins"?
Pokładamy wiele wiary w "City of Ruins". Napisaliśmy
ten kawałek jako hymn mający na
celu zachęcenie zarówno siebie, jak i innych,
do wzięcia się w garść po trzęsieniu ziemi, które
uderzyło nasz kraj kilka lat temu. Przypominamy
w tym utworze, że nie wszystko jest
stracone; że pomimo przeciwności losu, należy
się podnieść i żyć dalej dla siebie oraz dla
wszystkich osób, za które bierzemy odpowiedzialność.
Kataklizm uderzył wiele miejsc, ale
ludzie zaczęli się odbudowywać i powracać do
codzienności w miasteczkach pogrążonych na
lata przez strach.
Wszystkie Wasze poprzednie krążki ukazały
się za sprawą SG Records, poza "City of
Ruins", które wydało Punishment 18 Records.
Czy zachowaliście wszelkie prawa związane
z całym katalogiem Ibridoma? Gdybyście
mogli ulepszyć jeden aspekt działalności Punishment
18 Records, co dokładnie by to było?
Posiadamy wszystkie prawa do naszych utworów.
Gdy zaczynaliśmy tworzenie "City of Ruins",
SG Records było już zdecydowane na
zamknięcie biznesu. Wybraliśmy Punishment
18, ponieważ poznaliśmy już wcześniej ich
metody pracy, przy okazji różnych festiwali
oraz targów muzycznych. Nie widzimy potrzeby
ulepszania niczego w ich (już) znakomitej
działalności.
Jak Wasz nowy gitarzysta Lorenzo Castignani
wpływa na komponowanie nowego
materiału? Czy jest on muzykiem lubiącym
tworzenie harmonii oraz składanie rozmaitych
fragmentów utworów w jedną spójną
całość?
Lorenzo wspaniale uzupełnił skład Ibridomy.
Zwykł często uczestniczyć w naszych koncertach
oraz słuchać naszej muzyki, na długo zanim
dołączył. Będąc już na pokładzie, wykazał
się aktywnym podejściem do tworzenia riffów
Foto: Olga Korh
oraz harmonii. Rozumiał, na jakim brzmieniu
nam zależy. Na żywo radzi sobie doskonale, na
pewno nie boi się sceny. Z czasem będziemy
się rozumieć podczas koncertów coraz lepiej -
Lorenzo ma znakomity potencjał do wyszlifowania.
Wydaje się, że Ty oraz gitarzysta Marco
Vitali musicie lubić death metal, skoro obaj
graliście death metal w innych kapelach w
przeszłości. Czy muzyczny gust Lorenzo
dobrze pasuje do Waszych muzycznych upodobań?
A może właśnie to jest fajne, że patrzycie
na metal z różnej perspektywy?
Lorenzo słucha głównie klasycznego heavy
metalu, ale to nie problem, ani dla niego, ani
dla pozostałych. Przeciwnie - nasza siłą tkwi w
różnorodności metalowych gatunków, jakich
słuchamy. Dzięki temu, że jesteśmy muzyczne
bardzo "heterogeniczni" i otwarci, Ibridoma
stała się tym, czym dziś jest. Pozwoliło nam to
bowiem na stworzenie własnego brzmienia,
które nas wyróżnia. To nie problem, to zasób.
Jak podsumowalibyście wszystkie Wasze
dotychczasowe doświadczenia sceniczne?
Czy było aby tak, że pierwsza połowa historii
Ibridoma (kiedy nie mieliście jeszcze wydanego
żadnego LP) sprowadzała się do grania
lokalnych gigów od czasu do czasu, natomiast
Wasze show znacznie się wzbogaciło
wraz z wydawaniem albumów?
W ciągu pierwszej dekady naszej muzycznej
kariery koncentrowaliśmy się na koncertowaniu
- to był, i nadal jest, główny powód oraz cel
naszej działalności. Na początku brakowało
nam jeszcze doświadczenia w produkcji muzycznej,
aczkolwiek mieliśmy na koncie dwie EPki
("Lady of Darkness" 2005 i "Page 26" 2008).
Postrzegaliśmy zespół bardziej jako młodzieńczą
pasję niż jako poważne zobowiązanie. Z
pewnością wyprodukowanie kilku albumów
studyjnych wzbogaciło nasze show, jako że teraz
możemy przedstawiać się promotorom bardziej
profesjonalnie, a za tym idą nowe i lepsze
zaproszenia na koncerty.
Czy mógłbym opowiedzieć nam o Waszym
specjalnym akustycznym występie z okazji
dwudziestolecia Ibridomy? Chodzi mi o imprezę
z 10 sierpnia 2021r.
To było fantastyczne show. Ze względu na restrykcje,
mnóstwo czasu czekaliśmy na możliwość
ponownego zagrania. Koncert nazwałbym
intymnym (kameralnym), ale zaprosiliśmy
wielu naszych przyjaciół oraz fanów. Podczas
tej imprezy pożegnaliśmy poprzedniego
gitarzystę Sebastiano Ciccale (odszedł, aby
zająć się innymi projektami) i oficjalnie przywitaliśmy
jego utalentowanego następcę. Lorenzo
został gorąco przyjęty przez wszystkich
fanów.
Jakie macie plany na przyszłość?
Nagramy w tej chwili nowy album studyjny z
zamiarem wydania go w okolicy zimy 2021/
2022. Następnie chcemy wyruszyć w promocyjną
trasę. Mamy nadzieję, że restrykcje nie
zaostrzą się. Utknęliśmy bez koncertów na
zbyt długo, więc nie możemy doczekać się ponownego
zobaczenia się z fanami, zarówno we
Włoszech, jak i za granicą.
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Dziękuję. Zapraszam wszystkich do sprawdzenia
Ibridomy na głównych portalach społecznościowych
oraz na kanałach streamujących
muzykę. Mam nadzieję, że zobaczymy się już
niedługo na koncertach. Stay metal.
Sam O'Black
Foto: Olga Korh
IBRIDOMA 99
Alarm natury
Wokalista Fabio Attacco przybliżył nam historię zmierzającą do wydania
drugiego albumu Evilizers "Solar Quake", począwszy od śpiewania coverów
Judas Priest i pierwszych krokach zespołu, poprzez debiut "Center of the
Grave", aż po koncertowanie poza Włochami (również w Polsce) w ramach
promocji autorskich wydawnictw. Przedstawił też swoje główne przesłanie liryczne,
a nawet podzielił się swym największym marzeniem.
100
HMP: Evilizers powstał w 2013r jako cover
band Judas Priest, wówczas pod nazwą
Priest Killers. Jak wspominasz ten okres?
Fabio Attacco: Z sentymentem. Od dziecka
jestem fanem Judas Priest. Super było naśladować
Roba Halforda!
Jak duża jest baza fanów Priest w północnych
Włoszech?
Mamy tu mnóstwo "old-schoolowych" fanów,
ale też młodzi metalowcy szaleją na punkcie
ich najnowszego LP "Firepower".
Judas Priest potrzebowało wielu lat eksperymentów,
aby rozwinąć atrybuty heavy metalowej
estetyki (aczkolwiek nigdy nie przestali
z nimi eksperymentować). Czy dla Was jest
naturalne, że od początku wyglądacie, zachowujecie
się i brzmicie po heavy metalowemu?
Tak, dlatego że kiedy założyliśmy Evilizers w
2017r., heavy metal był w pełni ukształtowanym
gatunkiem już od czterdziestu lat. Jak
najbardziej naturalnym jest dla nas czerpanie
inspiracji od bogów tego gatunku. Jesteśmy fanami
"od zawsze".
Co myślisz o obecnym wizerunku scenicznym
Judas Priest? Wydaje się, że niektóre
spośród wykorzystywanych przez nich efektów
nie należy do archetypowego kanonu
heavy metalu, choćby kolorystycznie.
Bardzo nam się podobają ich ostatnie scenografie.
Dzięki nim śmiało konkurują z najmłodszymi
zespołami, które są przecież nowocześniejsze
i w większym stopniu wykorzystują
EVILIZERS
technologie. Kolory kolorami, ale skóry, łańcuchy,
pirotechnika ani ćwieki nie zniknęły z ich
sceny.
Co następujące nazwy mają wspólnego z
Evilizers: Cannibal Giant, Deceiver, Eden
Beast, Entirety, Legion Warcry, To Feed of
Flesh?
Po prostu każdy muzyk wchodzący w skład
Evilizers ma lub miał w przeszłości inne projekty,
którym zawdzięczamy dodatkowe inspiracje
do tworzenia naszych utworów - bardzo
szerokie, od black do power metalu.
Foto: Evilizers
Evilizers utrzymuje identyczny line-up od
momentu, gdy zaczęliście używać tej nazwy
w 2017r. Jak myślisz, które spośród Waszych
cech charakteru najbardziej pomogły Wam w
zbudowaniu świetnie dogadującego się zespołu?
To nie jest wcale takie łatwe. Robimy to, co
trzeba, żeby wydobyć z siebie wszystko, co najlepsze.
Dzięki temu, że dobrze się dogadujemy,
udaje nam się sprawnie osiągać założone
cele, a także skutecznie przewidywać potencjalne
problemy.
"Center of the Grave" (2018) to Wasz debiutancki
album. Czy jesteś z niego w pełni zadowolony?
Ten album odzwierciedla styl inspirujących
nas zespołów, przy czym brzmi współcześnie,
a jego dynamika została dostosowana do obecnych
standardów. Utwory tworzyliśmy po kolei:
jeden przypominający Judas Priest, inny
Iron Maiden, a jeszcze inny Black Sabbath
itp. Następnie przekuliśmy je na kształt naszych
artystycznych wizji najlepiej, jak potrafiliśmy.
Teksty traktują tam ogólnie o życiu
oraz o dzisiejszym świecie. Myślę, że te kawałki
reprezentują nas w najlepszym świetle. Czujemy
się dumni, że udało nam się zrealizować
w formie longplay'a coś, co początkowo było
tylko luźnym pomysłem. Pozostanie on nam
na zawsze bliski.
Zarówno na "Center of the Grave" (2018), jak
i na najnowszym LP "Solar Quake" (2021),
zaprezentowaliście autorskie kompozycje,
bez żadnych coverów. Jak postrzegasz różnicę
w pracy nad własnym materiałem w
porównaniu do wykonywania coverów?
Kompletnie inaczej grało się na żywo covery
niż własne numery. Jako Priest Killers staraliśmy
się, aby wyszły one możliwie jak najbardziej
podobne do wersji oryginalnych,
uwzględniając nawet kostiumy i ruchy sceniczne.
Ale podczas występów Evilizers koncentrujemy
się na własnych utworach. Czujemy
się wolni, aby robić to, co zechcemy oraz
swobodnie wyrażać się poprzez muzykę.
Zastanawiałem się niedawno nad rolą "tendencji
do wędrowania myśli w umyśle jako
przeciwieństwa zdolności koncentracji na
jednej sprawie" w procesie kreacji nowej
muzyki. Z badań statystycznych wyszedł mi
wniosek, że im lepsza jest nasza pamięć, tym
mniej kreatywni jesteśmy, i przeciwnie - im
trudniej nam coś zapamiętać, tym łatwiej
wymyślić coś nowego. Jak odniósłbyś się do
tego z perspektywy wokalisty, który najpierw
śpiewał w cover bandzie, a później w zespole
komponującym własne utwory?
Myślę, że wędrowanie myśli oraz improwizowanie
pod wpływem chwili jest ważną częścią
komponowania, ale pamiętając o uznanych
wzorcach oraz o własnych, indywidualnych
doświadczeniach, zwiększamy jakość efektów
twórczych. Pisanie dobrej muzyki wymaga i
tego i tego. Grunt, to aktywna współpraca całego
zespołu przy każdym utworze, tak aby
korzystać z synergii wynikającej z wszystkich
doświadczeń.
"Solar Quake" zarejestrowaliście już w 2019r.,
ale wydaliście go dopiero w marcu 2021r. Skąd
ta obsuwa?
Ukończyliśmy mix oraz mastering "Solar
Quake" już w lipcu 2019r. Następnie przeznaczyliśmy
kilka miesięcy na znalezienie odpowiedniego
wydawcy. Chcieliśmy wydać materiał
w marcu 2020r., ale na naszej drodze stanęły
restrykcje. Minął cały rok, uznaliśmy, że
nie czekamy dłużej, i wydaliśmy album.
W jaki sposób podsumowałbyś główny
przekaz liryczny "Solar Quake"?
To introspektywna analiza o tym, jak obrócić
przeciwności losu w życiową energię, a także o
tym, jak wiara w siebie może wzmocnić Ciebie
jako osobę. Kilka utworów mierzy się z relacją
pomiędzy człowiekiem a naturą. Nie brakuje
też prostych tekstów o imprezowaniu w stylu
lat osiemdziesiątych.
Czy utwór "Earth Die Screaming" traktuje o
niszczeniu Planety Ziemi przez ludzką aktywność?
Jeżeli tak, to co skłoniło Was do zabrania
głosu na ten temat?
Tak, w "Earth Die Screaming" komentujemy
złą sytuację, w jakiej znalazła się obecnie nasza
Planeta. Zwracamy w nim uwagę na katastrofy
w ziemskiej atmosferze, takie jak trzęsienia
ziemi, tsunami, zmiany klimatyczne. Naszym
zdaniem, natura w ten sposób alarmuje nas o
powolnym i niepowstrzymanym upadku Ziemi,
wywoływanym przez ludzkość.
Jak skomentowałbyś rolę doom metalu w
Waszej muzyce?
Komponujemy pod wpływem chwilowych impulsów.
Na pewno zależy nam na masywnym
brzmieniu, ale "Solar Quake" zawiera znacznie
więcej szybszych momentów niż "Center
Of The Grave". Lubimy doomowe klimaty. Z
pewnością doom mocno nas inspiruje.
A co zapamiętałeś z występu Evilizers w
Polsce w sierpniu 2019r.?
Było absolutnie fantastycznie! To jeden z
ostatnich występów w ramach trasy "Center of
the Grave". Odbył się w Krakowie. Polacy
okazali się świetną publicznością i spowodowali,
że czuliśmy się u nich jak w domu. Dzięki
Foto: Evilizers
tego rodzaju doświadczeniom spoza Włoch,
czujemy się nieco bardziej międzynarodowo.
Mamy nadzieję, że wkrótce do Was wrócimy.
W jaki sposób wyglądałyby przyszłe koncerty
Evilizers, gdybyście mogli zrobić, cokolwiek
chcecie?
Podążamy naszą drogą krok po kroku, starając
się, aby za każdym razem nasz koncert wypadł
jak najlepiej. Wspaniale byłoby zagrać na dużych
europejskich festiwalach, typu Wacken
Open Air - ten festiwal jest naszym marzeniem.
Sam O'Black
Prosto i bezpośrednio - oto nasza mantra
Mediolański wokalista Alessandro Bottin z szerokim uśmiechem opowiedział
o swoim heavy metalowym zespole Slabber, najnowszym albumie "Apocryphal
Diary" oraz o potrzebie odnowienia bezpośrednich relacji pomiędzy zespołami
a fanami. Zauważył celnie, że "małe sale koncertowe są konieczne dla przetrwania
underground'owych kapel", zwłaszcza wykonujących żywy i bezpośredni
heavy metal.
HMP: Powiedz proszę kilka słów o historii
Slabber.
Alessandro Bottin: Gitarzysta Marco Poliani
założył Slabber w 2015r. Grał on wcześniej
wraz z naszym perkusistą Marco Maffina w
Rapid Fire. Oba zespoły brzmiały podobnie.
Wkrótce dołączyłem do nich, wraz z wszechstronnym
(bo osłuchanym w rozmaitych
dźwiękach - od hard rocka po thrash) basistą
Francesco Valerio. Szybko odnaleźliśmy własny
styl, łączący tradycyjny heavy metal i
thrash metal z naciskiem na melodie. W roku
2007 ukazał się nasz debiutancki LP "Colostrum",
który kipi ówczesną energią Slabber.
Od tamtego czasu nieco ewoluowaliśmy i drugi
nami pomysłami i motywuje nas do dodania
czegoś extra. Podstawowym elementem utrzymującym
całość w ryzach oraz nadającym muzyce
przestrzeni jest perkusista Marco Maffina.
Nie mniej istotne są partie basu Francesco
Valerio, ponieważ znacząco uatrakcyjniają kawałki,
jak wisienka na torcie. Ja również staram
się wnosić wiele własnej inicjatywy, a inspiruje
mnie hard rock i power metal.
Jak dziś postrzegasz debiut Slabber "Colostrum"?
Mam do niego sentyment. Lubię jego prostotę
i bezpośredniość. Każdy członek Slabber
wniósł w niego swój wkład. Na "Apocryphal
Przed marcem 2020r. regularnie spotykaliśmy
się w jednym miejscu. Każdy z nas uczestniczył
w dopieszczaniu kompozycji najpierw
samemu w domu, a następnie sprawdzaliśmy,
jak to brzmi zespołowo. Zdarzało się tak, że
dopiero w grupie pojawiały się alternatywne
propozycje i podejścia. Czasami zwykłe błędy
prowadziły do całkiem nowego riffu. Również
w studiu pracowaliśmy wspólnie. Nie dokończyliśmy
całego materiału w 100% przed sesją,
więc wymienialiśmy się pomysłami jeszcze w
studiu.
W notce prasowej napisaliście, że 10 utworów
składające się na "Apocryphal Diary" wyróżnia
m.in. "histrionic vocal". Co to oznacza?
Tak pisano o moim głosie w pierwszych artykułach
w lokalnej prasie. Śpiewałem w życiu
różne rzeczy. Nie tylko agresywny metal, ale
też kawałki Skid Row i Europe. "Histrionic",
ponieważ zdarza mi się śpiewać melodyjne
piosenki z brutalnymi lirykami lub przeplatać
spokojniejsze linie wokalne z bardziej agresywnymi.
Moja ekspresja ulega gwałtownym
zmianom.
Co stanowiło dla Ciebie wyzwanie podczas
pracy nad "Apocryphal Diary"?
Myślę, że ten album zawiera energię o rozmaitych
barwach. Pomimo braku ballad, każdy kawałek
pokazuje w pewnym sensie inny kolor
metalu. Nie brakuje okazji, żeby każdy muzyk
odzwierciedlił na "Apocryphal Diary" własne
metalowe fascynacje z różnych okresów życia.
Pomimo tego jest spójny.
"Apocryphal Diary" rozpoczyna się od utworu
"Time Of Boredom". Dlaczego wybraliście
go jako pierwszy, poza tym, że doskonale oddaje
charakter całego albumu?
Sam odpowiedziałeś na to pytanie. Natychmiast
uderza kwintesencją tego, co Slabber ma
słuchaczowi do zaoferowania. Wystarczy
chwila, żeby poznać nasz styl oraz nastrój całego
LP. "Time Of Boredom" to rezultat współpracy
zespołowej. Cieszę się, że udało nam się
wypracować wspólne brzmienie, ponieważ wywodzimy
się z różnych środowisk muzycznych.
LP "Apocryphal Diary" wyszedł nam dojrzalej.
Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby nagrać
najlepsze albumy, jakie potrafiśmy stworzyć.
Okres między 2015r. a 2019r. oceniam jako
bardzo intensywny. Chociaż zależy nam na
utrzymaniu bezpośredniości oraz muzycznej
prostoty, nieco eksperymentowaliśmy w tym
czasie i rozwijaliśmy styl Slabber. Mam nadzieję,
że słuchacze docenią to na "Apocryphal
Diary".
Skład Slabber pozostaje niezmieniony. Co
dobrego mógłbyś powiedzieć o pozostałych
muzykach?
Jest nas czterech. Prostotę uznajemy za mantrę.
Utwory z obu krążków zostały skomponowane
przez Marco Poliani, który oprócz gitary
włada też innymi instrumentami. Sporo
pracuje w samotności, a następnie dzieli się z
Foto: Slabber
Diary" weszliśmy jednak na wyższy poziom.
Kiedy, z kim i jak powstały utwory na "Apocryphal
Diary"?
Bezpośrednio po ukazaniu się "Colostrum" w
2017r zabraliśmy się za tworzenie "Apocryphal
Diary". Utwory mocno jednak ewaluowały
przed wejściem do studia. Kawałek "Condemned
To Live" napisaliśmy z myślą o "Colostrum",
ale ostatecznie zdecydowaliśmy się
zachować go na następny LP, ponieważ nie był
wówczas jeszcze w pełni gotowy. Sesję rozpoczęliśmy
w 2019 roku, ale restrykcje sanitarne
opóźniły ją, dlatego album wyszedł dopiero 26
marca 2021r.
Próby odbywacie wspólnie w jednym miejscu,
czy na odległość za pośrednictwem Internetu?
Czy oznacza to, że "Time Of Boredom" jest
właśnie takie jak powiedziałeś, bardziej niż
inne utwory z "Apocryphal Diary"?
Nie wiem. Z pewnością dobrze nas reprezentuje.
Wspomniałeś na samym początku rozmowy,
że jest u Was też sporo thrashu. Zdaje się, że
"Insane Attack" najbardziej wyróżnia się pod
tym względem?
Więc to jest drugi utwór na albumie. Thrashowy,
a przy tym emocjonalny. Powtórzę: bardzo
prosty i bezpośredni numer. Gramy riff i podoba
nam się lub nie. Staramy się uzewnętrzniać,
pamiętając o naszych metalowych korzeniach.
Lyric-video do utworu "Evil To Pay" skomentowaliście
na Facebook-u: "dla tych, którzy
kochają heavy metal".
Bardzo go lubimy. Liryki nie nastrajają tam
optymistycznie, ale to heavy metal w 100%,
bardzo czadowy, z riffem nawiązującym do
najlepszych tradycji, a przy tym melodyjny.
Mam nadzieję, że spodoba się wszystkim odbiorcom.
Czy "Dirty Hands" jest społecznie lub politycznie
zaangażowane?
102
SLABBER
Tak. Slabber nie jest zespołem opowiadającym
się po żadnej politycznej stronie ani wskazującym
na jedno konkretne wydarzenie, ale
dzielimy się emocjami powodowanymi polityką.
Myślałem o IRA, Korei Północnej, Donaldzie
Trumpie, Unii Europejskiej, globalizacji,
różnych ideologach, kapitale kryjącym się
za wydarzeniami, potrzebie pozostawania w
porządku wobec siebie itp. Mimo wszystko
Slabber nie jest zespołem zbytnio zastanawiającym
się nad tymi sprawami; raczej zorientowanym
na emocje oraz instrumenty, niż na
intelekt i słowa. Gramy to, co czujemy, bez budowania
strategicznej konstrukcji stojącej pomiędzy
nami a muzyką.
Drugie video nakręciliście do "Condemned
To Live". Gracie tam razem a na drugim planie
wyświetla się coś jakby kod programisty.
Co chcieliście przekazać poprzez ten kod?
Z powodu restrykcji graliśmy osobno, a następnie
połączyliśmy ujęcia w jedną całość. Reżyser
video zasugerował, żebyśmy dodali ten technologiczny
element. Ma to sens. Ludzie na
ogół tworzą wokół siebie sztuczną warstwę łączącą
ich z systemem społecznym, w którym
żyją, po to aby pozostawać konkurencyjnymi
wobec innych. To dążenie czyni ich bardziej
robotami, a mniej naturalnymi istotami. Pojawiają
się dziwne zasady, których przestrzeganie
warunkuje możliwość uczestnictwa w systemie.
Potępiamy to. Do pewnego stopnia potrzebujemy
tworzyć efektywne społeczeństwo,
ale zdarza się, że tracimy równowagę. Osobiście
przeraża mnie to, odczuwam wobec tego
wstręt i widzę negatywne skutki uboczne. Ludzie
powinni mniej porównywać się z innymi i
konkurować między sobą, a bardziej współpracować
z innymi i wzajemnie dzielić się fenomenem
życia. Kiedy reżyser zaproponował ten
technologiczny motyw na naszym video, uznaliśmy,
że doskonale on pasuje. Fajnie, że w
konsekwencji dodatkowa osoba (czyli reżyser
video) mogła włożyć swój twórczy wkład w
Slabber.
Czy mieszkasz w Mediolanie? Wydaje mi
się, że Mediolan jest zdecydowanie bardziej
nastawiony na mordercze współzawodnictwo,
podczas gdy pozostała część Włoch już
dawno temu wrzuciła na luz?
Foto: Slabber
Możliwe. Traktuję Mediolan jak kontynentalną
metropolię typu Londyn, Madryt, Paryż,
Berlin. Na pewno mieszkańcy mojego miasta
czują się zobowiązani do życia wedle wspomnianych,
sztucznych zasad kapitalistycznych.
Mocno wpływa to na życie całej lokalnej populacji.
Pamiętam, że pędząc dwa lata temu taksówką
na monachijski dworzec autobusowy,
aby dostać się z Monachium do Mediolanu,
kierowca zapytał mnie dokąd się wybieram?
Odpowiedziałem, że to Mediolanu, na co on:
"A, Monaco". Poprawiłem: "Milan", na co on
wzruszył ramionami: "To samo".
(śmiech) Nie byłbym tego taki pewien
(śmiech).
Czy to prawda, że na co dzień pracujesz jako
IT System Architect? Jak widzisz przyszłość
kanałów komunikacji pomiędzy rockowymi i
metalowymi zespołami a fanami?
To bardzo ważne pytanie. Od wielu już lat
cyfrowe platformy odgrywają znaczącą rolę w
każdym aspekcie życia człowieka - nie tylko w
muzyce. Kiedy spojrzymy na ostatnie wydawnictwa
wielkich zespołów metalowych, np.
Helloween, stoi za nimi rozbudowana strategia
marketingowa na rynku cyfrowym. W ciągu
ostatnich dwóch lat ta tendencja jeszcze
bardziej się nasiliła. Prawdopodobnie coraz
więcej zespołów będzie streamingować swe
koncerty on-line. W tym kierunku to zmierza,
ale nie lubię tego. Moim zdaniem potrzebujemy
obecnie więcej uwagi przeznaczyć odbudowie
żywych relacji pomiędzy fanami a
zespołami, jak również planować działalność
koncertową po zakończeniu restrykcji. Potrzebujemy
wznowić nie tylko największe festiwale,
na które dawniej regularnie uczęszczaliśmy,
ale też otworzyć mniejsze lokale i puby,
w jakich występują mniej popularne zespoły.
Może John Petrucci tego Ci nie powie, ale
małe sale koncertowe są konieczne dla przetrwania
undergroundowych kapel. Potrzebujemy
grać bezpośrednio przed ludźmi i widzieć
ich (pozytywne lub negatywne) reakcje z pierwszej
ręki, a nie tylko zza monitorów. Z drugiej
strony fani też chcą spotykać się z zespołami
osobiście. Naprawdę, jest to konieczne
dla obecnych i dla przyszłych pokoleń, aby
młode osoby też chciały tworzyć, wymieniać
się pomysłami i czuć metal. Scena nie przetrwa
bez bezpośrednich relacji między ludźmi.
Plany na przyszłość Slabber?
Kontynuujemy wspólne komponowanie.
Wkrótce ujawnimy więcej szczegółów odnośnie
nowych utworów. Marco Poliani wspominał
mi już o trzecim albumie Slabber. Nie
możemy doczekać się, kiedy znów wejdziemy
do studia. Zdecydowanie zależy nam również
na wznowieniu działalności koncertowej.
Więc kiedy przyjedziecie do Polski?
Wtedy, gdy nas zaprosicie (wesoły śmiech).
Byłoby wspaniale zagrać w Polsce.
Sam O'Black
Foto: Slabber
SLABBER 103
Pierdolić komputery
O tak. Komputer to urządzenie, bez którego z jednej strony trudno jest
sobie wyobrazić dzisiaj życie w wielu dziedzinach. Z drugiej zaś strony naprawdę
potrafi napsuć człowiekowi krwi. Chyba każdy z Was przynajmniej raz w swoim
życiu tego doświadczył. Ta kapryśna maszyna popsuła też humory chłopakom z
Aeonblack. Jak? Odpowiedź w poniższym wywiadzie.
HMP: Witaj Holger. Pomijając niezbyt bogatą
dyskografię, jesteście na scenie już spory
kawałek czasu. Jako Aeonblack gracie od
roku 2003, jednak historia tego zespołu zaczęła
się znacznie wcześniej. Zaczynaliście już
w 1988 jako Groggy Elks. Co zatem sprawiło,
że Wasz pierwszy album zatytułowany
"Metal Bound" ujrzał światło dzienne dopier
w roku 2015?
Holger Berger: Witajcie ponownie. Szczerze
mówiąc nie mogłem doczekać się tego wywiadu.
O tak, tworzymy razem muzykę od dawna.
Cóż, fakt, że album "Metal Bound" został wydany
dopiero w 2015 roku, wynikał z tego, że
potrzeba trochę czasu, zanim rozwiniesz się
muzycznie i poznasz oprogramowanie do
nagrywania. (śmiech) Wszystko nagrywaliśmy
sami, bo nie było pieniędzy na wizytę w studiu.
Były też różne zmiany w składzie, problemy
z nagrywaniem (pierdolić komputery -
śmiech), zamknięcie naszej sali prób, itp. Nie
zawsze było łatwo i nie chcę dziś za bardzo
tego wspominać. Teraz na starcie mamy nowy,
Czyli sześć lat różnicy. Dużo i mało.
Wszystko zależy od punktu widzenia. Kiedy
zaczęliście tworzyć utwor, które słyszymy na
"The Time Will Come".
Holger Berger: Pisanie piosenek rozpoczęło
się w 2018 roku, co było procesem ciągłym aż
do rozpoczęcia nagrywania w 2019 roku. Detale
poszczególnych utworów zostały również
dopracowane podczas nagrywania. Najgorzej
było, gdy dysk twardy komputera się zepsuł.
Na pewno możesz sobie wyobrazić, przez co
przeszliśmy. Na szczęście mieliśmy kopię zapasową
wszystkiego na zewnętrznym dysku
twardym. To tyle, jeśli chodzi o komputer, to
było bardzo stresujące.
szedł do zespołu podczas nagrywania, gdy odszedł
od nas stary gitarzysta. Wciąż szukamy
nowego basisty. Ponieważ wszystkie szkice nowych
kawałków zostały skończone w wcześniej,
Ferdinand nie miał na nie wpływu.
Wniósł jednak kilka świetnych solówek i przejął
partie basu.
Ferdinand Panknin: Ponieważ późno dołączyłem
do zespołu, miałem niewielki wpływ na
pisanie nowych piosenek. Wszystkie były
skończone, kiedy zacząłem w Aeonblack.
Stworzyłem kilka partii rytmicznych z drugą
gitarą, takich jak ósemkowy rytm w refrenie
"Specter in Black", co moim zdaniem wywarło
duży wpływ na ten kawałek. Pozostali członkowie
byli bardzo otwarci na moje pomysły,
mimo że piosenki były już całkiem skończone.
Największą zmianą jest to, że podzieliliśmy
partie solowe, więc dodanie solówek było jedyną
rzeczą, na którą rzeczywiście mogłem
sobie pozwolić. To była nowość dla zespołu,
ponieważ w przeszłości istniała separacja między
gościem od solówek a gitarzystą rytmicznym.
Holger, Tak naprawdę jesteś jedynym muzykiem
grającym w kapeli od początku. Czy
zatem zawsze masz ostatnie słowo w każdej
kwestii.
Holger Berger: Nie, absolutnie nie. Jestem
najdłużej działającym członkiem, współzałożycielem
i gościem, który wymyślił nazwę, ale
nie podejmuję sam żadnych decyzji. O wszystkim
decydujemy razem.
niesamowity album zatytułowany "The Time
Will Come" i to wszystko, co się w tym momencie
dla nas liczy.
No właśnie. Jak postrzegasz ten album na tle
debiutu?
Holger Berger: Nie ma naprawdę dużej
różnicy. Zawsze trudno to porównać, osobisty
wpływ na proces nagrywania odgrywa kluczową
rolę. Moim zdaniem utwory na "The Time
Will Come" brzmią nieco bardziej dojrzale i
spójnie. Jest to album bardziej wyważony. Ale
to nie znaczy, że album "Metal Bound" brzmi
gorzej. "Metal Bound" to rok 2015, a teraz
mamy rok 2021.
Foto: Aeonblack
Macie nowy skład. Czy nowi muzycy Aeonblack
mieli jakiś wpływ na tworzenie nowego
albumu
Holger Berger: W zasadzie nie mamy zbyt
wielu nowych członków. Pit był na pokładzie
od wydania "Metal Bound". Ferdinand jest
jak dotąd jedynym nowym muzykiem. Przy-
Masz jakieś metody poszukiwania nowych
muzyków do zespołu?
Holger Berger: Umieściliśmy ogłoszenia w
branżowych serwisach i aktywnie rozglądaliśmy
się za muzykami. Zawsze jest trudno. Jak
już kogoś znajdziesz, musi on pasować do zespołu
nie tylko jako muzyk, ale też jako osoba.
On lub ona naprawdę musi bawić się tym, co
robimy, a nie robić to z jakiegoś przymusu.
Dobrzy muzycy, na których można polegać, są
tu naprawdę rzadkością. Każdy woli robić swoje,
nie rozumiem tego, ale tak jest u nas w południowych
Niemczech.
Ferdinand Panknin: Pita na perkusję i mnie
jako gitarzystę dość łatwo było znaleźć. Najtrudniej
jest znaleźć basistę. Było kilku basistów,
którzy wyrazili chęć grania z nami. Niestety
żaden z nich nie pasował do zespołu albo
musieli odejść z powodów osobistych.
Porozmawiajmy o tekstach. Tyrtuł "The
Time Will Come" brzmi nieco tajemniczo i
może być różnie interpretowany. Czy stoi za
nim jakiś concept?
Holger Berger: Nie, to zdecydowanie nie jest
concept album. Utwór tytułowy oparty jest tekstowo
na przepowiedni Nostradamusa. Nie
wszystko, co przepowiedział ten człowiek spełniło
się, ale we wszystkim jest trochę prawdy.
W kawałku "I Won't Think About Tomorrow"
śpiewasz, że nie myślisz o przyszłości
tylko żyjesz tu i teraz. Jest to przesłanie wychodzące
na przeciw wszystkim tym pseudorozwojowym
bzdurom, które wypełniają sieć.
Skąd pomysł na taki utwór?
Holger Berger: Och, nie pamiętam już jaka
była główna inspiracja dla tego tekstu. Ale powiedz
sam sobie szczerze, co jest najlepsze w
życiu? Kiedy urządzasz dobrą imprezę lub spotykasz
się z dobrymi przyjaciółmi. Są to chwi-
104
AEONBLACK
le, którymi naprawdę należy się cieszyć i całkowicie
zapomnieć o reszcie. Bez względu na
to, co było wczoraj, czy jutro w ogóle nadejdzie.
"No Man's Land" to naprawdę ekscytujący
utwór. Zwłaszcza główny riff i tekst, który w
tym wypadku do wesołych nie należy. Kto
jest autorem tego utworu?
Holger Berger: Cóż, piosenkę tą napisał zespól
Aeonblack (śmiech). Żarty na bok, miałem
linię wokalną ze zwrotki, przejścia i refrenu,
Maunze dodał gitarę a Pit partie perkusji.
Potem złożyliśmy wszystko do kupy, aż kawałek
ten osiągnął wersję, którą słyszysz na albumie.
Skąd się wziął pomysł na instrumentalny
"1999 Annihilation Overture"? W mojej opinii
byłoby to świetne intro do całości, jednak
kawałek ten nie trafił na początek?
Holger Berger: Pomysł opierał się na riffie od
Maunzego. Ten instrumentalny szkic miał w
zanadrzu od dawna i teraz mógł go wcielić w
życie. Tak, chciałem mieć to intro razem z
tytułowym utworem "The Time Will Come"
jako pierwszy numer na albumie, ale większość
zdecydowała się na "Spectre in Black", który
jest również świetnym numerem otwierającym.
"1999" to rok, w którym ta melodia powstała.
Czy ta apokaliptyczna okładka to również
Wasz pomysł?
Holger Berger: Tak. Pomysł na okładkę również
wyszedł od nas jako zespołu. Całość zaimplementował
Andreas Nagel, naprawdę, bardzo
fajny facet. Przedstawił nasze pomysły apokaliptycznej
wersji dokładnie tak, jak sobie wyobrażaliśmy.
Nie mogę powiedzieć, czy ta wizja
się spełni, jak pokazano na zdjęciu, ale rzeczywistość
jest już taka, że wszyscy chodzimy
w maskach. Co dalej...?
Jak sami twierdzicie, chcecie nadać heavy metalowi
trochę świeżości. W tym miejscu
chciałbym zapytać w jaki sposób chcecie tego
dokonać. Nie sądzicie, że to próba wymyślenia
koła na nowo?
Holger Berger: Z pewnością nie jesteśmy wymyślić
koła na nowo, ale przyozdobić to istniejące
ugruntować nasze brzmienie w tym gatunku.
Kiedy patrzę na wszystkie powermetalowe
zespoły na całym świecie, które są w podziemiu,
to widzę, że ten styl muzyki wraca pełną
parą.
Czy zatem "The Time Will Come" Twoim
zdaniem osiągnął swój cel f odświeżył nieco
ten gatunek?
Holger Berger: O tak, tak myślę, myślę też, że
utwory z obecnego albumu "The Time Will
Come" mogą urosnąć do prawdziwych klasyków.
Za każdym razem, gdy ponownie słucham
albumu, jestem zaskoczony tym, co
stworzyliśmy tutaj jako Aeonblack. Bardzo
trudno jest bronić się przed wielkimi postaciami
heavy metalu na scenie, ale jest to coś warte,
gdy się z nimi porównuje, co też jest wstydem.
Zespół powinien być zawsze oceniany
neutralnie. Ale ciągle łapię się na porównaniach
ze znanymi postaciami ze sceny.
Nagraliście teledysk do "The Phantom Of
Pain". Czy to Wasze pierwsze doświadczenie
z tego typu produkcjami?
Holger Berger: Tak, to było pierwsze doświadczenie
w nagraniu wideo. Znowu muszę
powiedzieć, że nakręciliśmy to całkowicie sami.
To był zabawny czas. Mieliśmy pomysł,
opracowaliśmy plan i zaczęliśmy filmować.
Ferdinand Panknin: Tak, to było nasze pierwsze
doświadczenie w tworzeniu teledysku. Ze
względu na przepisy dotyczące Covida nie mogliśmy
spotkać się wszyscy razem, więc tylko
Foto: Aeonblack
dwoje z nas spotkało się w tym samym czasie i
wykonało sekwencje. W końcu zmiksowaliśmy
to wszystko razem z kilkoma innymi filmami
pasującymi do tematu. Moim zdaniem była to
ciekawa i ekscytująca rzecz, bo dla nas wszystkich
była to nowość. Wszyscy byli bardzo ciekawi
i mieli wiele pomysłów, więc był to prawdziwy
projekt zespołu, chociaż nie spotkaliśmy
się ze sobą, ale zrobiliśmy to przez internet.
Wreszcie nasz pierwszy teledysk i warunki,
jakie mieliśmy, zrobiły się naprawdę dobre
i otrzymaliśmy wiele pozytywnych reakcji, o
czym można przeczytać na Youtube.
Zatem w przyszłości pewnie chętnie to powtórzycie,
czyż nie?
Holger Berger: Hmm, myślę… może… sam
się przekonaj obserwując nasz kanał na You
Tube i nasze strony na mediach społecznościowych.
Ferdinand Panknin: Tak, w tej chwili opracowujemy
plan nowego teledysku. Ale trudno
jest znaleźć lokalizację. Nie wolno nam się spotykać
jako zespół gdzieś w środku. Szukamy
więc miejsca na zewnątrz, gdzie możemy zrobić
sesję nagraniową. Nie jest to łatwe, bo nie
możemy tego zrobić gdzieś w miejscu publicznym.
Naszym celem jest stworzenie czegoś,
co z jednej strony pasuje do piosenki, a z drugiej
różni się od naszego poprzedniego teledysku.
Dzięki za poświęcony czas...
Ferdinand Panknin: Dziękujemy za wasze
zainteresowanie naszą muzyką!
Holger Berger: Dziękuję również za ten fajny
wywiad, mam nadzieję, że udało nam się
szczegółowo odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Rogi w górę, metalowcy! W jedności siła!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymopn Paczkowski
Foto: Aeonblack
AEONBLACK 105
Jakby to było wczoraj
Paladine to nazwa, która ma całkiem sporą szansę na zaistnienie w metalowym
świecie. Ich drugi krążek "Entering The Abyss" w chwili gdy to czytacie już
zdążył zdobyć pewne uznanie wśród słuchaczy i krytyków. O okolicznościach jego
powstania i historycznym już koncercie u boku Manilla opowiedział nam Christ
Stergianidis, który w Paladine obsługuje bas.
HMP: Witajcie. Na początku chciałbym
Wam pogratulować świetnego albumu. Jak
długo nad nim pracowaliście?
Christ Stergianidis: Witam. Z tej strony
Christ Stergianidis, basista i założyciel Paladine.
Bardzo dziękujemy za zainteresowanie
naszą twórczością oraz miłe słowa. Rozpoczęlimy
proces tworzenia materiału na początku
2019 roku. Do studia weszliśmy w 2020 roku.
Tak więc ja sam widzisz, pracowaliśmy nad naszym
nowym albumem przez około dwa i pół
roku.
Z wielu rozmów, które przeprowadziłem z
różnymi muzykami wynika, że można mieć
dwa różne podejścia do swej twórczości i samego
procesu kompozycyjnego. Jedni mają
konkretny zarys i wizje albumu zanim jeszcze
zaczną komponować, inni zaś preferują bardziej
spontaniczne podejście. Jak to jest z
Wami?
Christ Stergianidis: Na początku naszą wizją
dotyczącą nowego albumu było upewnienie
się, że ludzie rozumieją, o co chodzi w koncepcji.
Skupiliśmy się głównie na koncepcie. Poświęciliśmy
zbyt wiele uwagi dopracowaniu
szczegółów, ponieważ chcieliśmy uchwycić go
poprzez naszą muzykę w najlepszy możliwy
sposób. Potem wszystko inne zostało powołane
do życia po prostu dzięki inspiracji.
Moją szczególną uwagę przykuł riff z utworu
"Beetwen Gods and Men".
Nick Protonotarios: Ideą całej kompozycji
albumu było pójście o krok dalej niż miało to
miejsce na pierwszym albumie Paladine. Miałem
pomysł, aby wprowadzić świeższe i nowsze
brzmienie bez utraty tożsamości, którą wypracowaliśmy
na debiucie. I tak narodził się
ten nowy styl. Ze świeżymi pomysłami, bardziej
technicznymi riffami i większą ilością niespodzianek
dla uszu słuchaczy. Jeśli chodzi o
utwór "Between Gods and Men", chciałem
stworzyć riff, który przypomniałby słuchaczom,
że zespół potrafi grać nie tylko ciężko,
ale również technicznie. Przyszłościowym celem
dla mnie jest pokazanie, że zespół rozwija
się i z każdym nowym albumem mogę przenieść
kompozycje na nowy poziom. Rozwój i
postęp to nie tylko moje cele, ale i sposób na
życie. Jeśli następny album nie będzie lepszy
niż poprzednie, to jaki jest w tym wszystkim
sens?
W dość intrygujący sposób potraficie budować
napięcie. Mam tu na myśli szczególnie
początek utworu tytułowego. Czyj to pomysł?
Nick Protonotarios: Kompozytorem tego
utworu i głównym kompozytorem albumu byłem
ja, Nick Protonotarios. Kiedy skomponowałem
główny riff tego utworu, pomyślałem,
że jest on zbyt mocny i poważny jak na początek.
Dlatego wpadłem na pomysł, żeby go najpierw
stopniowo zbudować. Komponując zawsze
mam na uwadze fakt, że słuchacz potrzebuje
niespodzianek. Główny riff musi być dobrze
ugotowany, zanim zaserwuję go słuchaczom.
Nawet jeśli masz świetny przepis, jaki
jest sens, jeśli nie przyrządzisz go dobrze?
Moim ulubionym utworem jest "Mighty
Heart". To zresztą chyba najbardziej melodyjna
pozycja na tym albumie.
Nick Protonotarios: Nie wiem, czy "Mighty
Heart" jest moim ulubionym kawałkiem, ale na
pewno jest to najbardziej "paladinowy" utwór
na albumie! Moją inspiracją podczas komponowania
"Mighty Heart" był sam zespół.
Potrzebuję trzech elementów, które muszą być
połączone, aby skomponować dobry utwór
Paladine.... Epickość, moc i pozytywne uczucie.
To są te trzy elementy, które pozwalają mi
skomponować dobry utwór Paladine. Ten
przepis nigdy mnie nie zawiódł, dlatego mam
już wiele "paladinowych" kompozycji gotowych
na kolejne albumy, które być może wydamy.
Nick, Twoje wokale uważam za jeden z
głównych atutów zespołu
Nick Protonotarios: Dziękuję Ci bardzo za
miłe słowa! Nie uważam, że jestem idealnym
wokalistą. Szczególnie na pierwszym albumie
zauważyliście, że lepiej gram na gitarze niż
śpiewam. Mimo to uważam, że posiadam pewne
potężne atuty wokalne, z których jestem
bardzo dumny... Przede wszystkim bardzo
kocham to, co robię. Poza tym, jestem w stanie
stworzyć tyle linii wokalnych, ile potrzebuję do
każdej piosenki, ale główną bronią jest to, że
sam śpiewam utwory, które tworzę. To
pozwala mi wykorzystać całą moją wizję podczas
ich tworzenia. Mój trening wokalny nie
jest niczym szczególnym... Nie znam nawet
ćwiczeń wokalnych... Jestem bardziej kompozytorem
i gitarzystą niż wokalistą. Kiedy śpiewam,
podążam tylko za swoim instynktem i
sercem! I oczywiście, zawsze szanuję moich kolegów
z zespołu, ich wizję i gust. Jeśli robię coś,
co im się nie podoba, zawsze proponuję alternatywne
rozwiązania, aż będą zadowoleni!
W jakich okolicznościach odkryłeś swój talent
wokalny?
Nick Protonotarios: Udzielę nieco dziwnej
odpowiedzi na to pytanie. Nie odkryłem swojego
talentu do śpiewania. Nigdy nie myślałem
o sobie jako o wokaliście, ale inni zawsze mnie
tak postrzegali. Przez to że przeprowadzałem
ludzi przez śpiewanie kompozycji, które dla
nich tworzyłem, zawsze mówili mi, że jestem
dobrym wokalistą. Więc to nie ja wybrałem
śpiew, to śpiew wybrał mnie. Nawet dziś wyda-
Foto: Paladine
106
PALADINE
je mi się to dziwne, że jestem głównym wokalistą
wielu zespołów, takich jak Darklon,
The Saturn Five i oczywiście Paladine. To
był nieoczekiwany krok w mojej muzycznej
karierze, z którego ostatecznie jestem bardzo
zadowolony!
Christ, jesteś jedynym muzykiem, który gra
w Paladine od samego pozątku istnienia tej
kapeli. Czy w związku z tym to do Ciebie
należy ostatnie słowo?
Christ Stergianidis: Tak, rzeczywiście, jestem
zarówno liderem jak i założycielem zespołu.
Zawsze mam ostatnie słowo w każdej sprawie,
ale daję też dużo swobody twórczej pozostałym
członkom. Każdy z nich wnosi coś unikalnego
do zespołu i bardzo doceniam ich
wkład. Każda decyzja jest podejmowana po
długich rozważaniach i dopóki nie osiągniemy
wspólnego mianownika.
Przypuszczam zatem, że jesteś zadowolony z
całej drogi, którą przeszedł zespół Paladine?
Christ Stergianidis: Tak, jestem naprawdę
zadowolony i usatysfakcjonowany z postępów
zespołu, biorąc pod uwagę, że zaczynaliśmy jako
amatorzy. Na początku chcieliśmy po prostu
grać muzykę, którą kochamy, dla naszej
własnej zabawy, nie myśląc o robieniu czegokolwiek
poważnego, jak wydawanie albumów,
granie koncertów, itp. Zdaliśmy sobie jednak
sprawę, że być może mamy coś wyjątkowego w
naszych rękach, kiedy zaczęliśmy pisać nasze
własne piosenki. Postanowiliśmy więc pracować
nad naszym materiałem z bardziej profesjonalnym
podejściem, co zaowocowało wydaniem
naszego debiutanckiego albumu. Ogólnie
rzecz biorąc, nie zmieniłbym niczego, ponieważ
podoba mi się to, jak potoczyły się sprawy
zespołu.
Nowa płyta nagrana została w nieco odświeżonym
składzie. Nowi członkowie zapewne
wpuścili w zespół trochę "świeżej krwi"?
Christ Stergianidis: Tak, w zespole jest
trzech nowych członków - Sotiris, John i
Mpampis. Oczywiście, wnieśli oni "świeżą
krew" do zespołu. Sotiris, w szczególności, napisał
trzy kawałki na nowy album. Wszyscy
nowi muzycy są bardzo kreatywni i wykazali
się poświęceniem, jak również zaangażowaniem
podczas nagrywania i produkcji albumu.
To uczucie odświeżenia było ważne dla zespołu.
Poza tym, nowi członkowie są bardzo
fajnymi, łatwo nawiązującymi kontakt facetami
i bardzo szybko zaadaptowali się w zespole.
Jakie kryteria musi spełniać muzyk który
aspiruje do grania w Paladine?
Christ Stergianidis: Oczywiście, głównym
kryterium jest umiejętność odpowiedniego grania
utworów. Po drugie, nowy członek dołączający
do zespołu musi być "jednym z nas" i
czuć się jak część rodziny - być osobą, z którą
łatwo się dogadać. Innymi słowy, przyjazną
osobą, z którą możesz porozmawiać bez okazywania
wrogości, urazy i tego typu rzeczy.
Wierzę, że każdy zespół poszukuje mniej więcej
tych samych cech.
Jesteś fanem uniwersum Dragonlance.
Christ Stergianidis: Tak, jestem wielkim fanem
Dragonlance i wszystkich gier Advanced
Dungeons and Dragons. Jest to niesamowity
świat, który może zabrać Cię we wspaniałą podróż
i sprawić, że spojrzysz na rzeczy z innego
punktu widzenia. Tak więc, zdecydowanie polecam
każdemu, kto nie jest zaznajomiony z
Foto: Paladine
tym uniwersum, aby zaczął grać i czytać o nim
Myślę, że się spodoba.
Jak właściwie odkryłeś tą sagę?
Christ Stergianidis: Odkryłem świat Dragonlance
i konkretne jej częśći w wieku około 13
lub 14 lat podczas grania grę Dungeons and
Dragons w tamtym czasie, zwaną Heroes
Quest. Potem wsiąkłem w ten świat na dobre.
Przeczytałem prawie wszystkie powieści, większość
z nich dwa lub trzy razy. To naprawdę
fascynujące.
To Twoja jedyna inspiracja, jeśli chodzi o
teksty z "Entering the Abyss"?
Christ Stergianidis: Tak, "Entering the
Abyss" jest albumem koncepcyjnym opartym
w całości na Dragonlance. Opowiada on bardzo
specyficzną historię rozgrywającą się w tym
uniwersum. Dlatego na Twoje pytanie mogę
odpowiedzieć twierdząco. Nie miałem żadnych
innych inspiracji dla moich tekstów.
Robiąc research przed tym wywiadem często
trafiałem na opinie porównujące Was do innego
greckiego zespołu power metalowego,
mianowicie Firewind.
Christ Stergianidis: Te komentarze są dla nas
wielkim komplementem. Porównywanie naszej
muzyki do Firewind i tego typu opinie, to naprawdę
zaszczyt. Tak, zgadzam się z nimi po
części, ale nie do końca. Rozumiem skąd się
biorą, ponieważ nasze i ich brzmienie są do
pewnego stopnia podobne. Ale jednocześnie
uważam, że mimo wszystko nasze brzmienie
pod wieloma względami się różni i zdecydowanie
nie jesteśmy ich kopią. Mimo to, dalej
uważam to za zaszczyt.
Nie uważasz, że dobrym pomysłem byłoby
zaproszenie Gus G. jako gościa?
Christ Stergianidis: Oczywiście, współpraca z
Gusem G. byłaby nie tylko interesująca, ale
również byłaby dla mnie powodem do dumy.
Tak naprawdę nie myślałem o tym. W gruncie
rzeczy, to nie myślałem o współpracy z żadnym
sławnym muzykiem. Ale wiadomo, nigdy
nie mów nigdy.
Jednak zarówno na Waszym debiucie "Finding
Solace", jak i na "Entering The Abbyss"
paru gości się znajdzie.
Christ Stergianidis: Tak, mieliśmy kilku gości
na "Finding Solace". Na "Entering the Abyss"
jest tylko jeden gość. Nazywa się Thomas Sykes
i jest aktorem podkładającym głos w intro
"Raistlin's Ambition".
Macie na koncie wystę u boku Manilla Road.
Jak ogólnie wspominasz tamten wieczór?
Czy fani ekipy Marka Sheltona dobrze zareagowali
na Waszą muzykę?
Christ Stergianidis: Tak, dzieliliśmy scenę z
legendarnym Manilla Road i w rzeczywistości
był to nasz pierwszy występ pod nazwą Paladine.
Wydaje się, jakby to było wczoraj, z tego
występu wspaniałe wspomnienia. Nie wyobrażam
sobie lepszych okoliczności na pierwszy
występ. Wierzcie lub nie, ale pamiętam, że
zrobiliśmy tylko dwie lub trzy próby w ramach
przygotowań, co było niesamowite a drugiej
strony trochę ryzykowne, ponieważ nie znaliśmy
się wtedy tak dobrze. Manilla Road
przywitała nas ciepło za kulisami. Ogólnie
rzecz biorąc, otrzymaliśmy wiele pozytywnych
reakcji i opinii. Zarówno Manilla Road, jak i
ich fani polubili naszą muzykę i chciałbym im
wszystkim bardzo podziękować.
Miałeś zapewne okazję poznać Marka przed
jego śmiercią.
Christ Stergianidis: Tak, spotkałem Marka
Sheltona za kulisami podczas koncertu i na
krótko przed jego śmiercią. Oczywiście, jest mi
bardzo przykro z powodu jego śmierci, tak jak
wszystkim. Mieliśmy krótką pogawędkę. Tak
naprawdę nie było to nasze pierwsze spotkanie,
ponieważ spotkałem go również kilka razy
w przeszłości. Był przyjaznym, otwartym, jednocześnie
mocno stąpającym po ziemi człowiekiem
i takim go zapamiętam na zawsze.
Dziękuję bardzo za miłą pogawędkę.
Christ Stergianidis: Chciałbym Ci również
bardzo podziękować za ten wywiad. To była
przyjemność odpowiedzieć na wszystkie Twoje
pytania i pozwolić Twoim czytelnikom dowiedzieć
się więcej o Paladine. Jestem wdzięczny
za danie mi tej szansy. Bardzo to doceniam i
cieszę się, że spodobał Ci się nasz nowy album.
Życzę wszystkiego najlepszego Tobie i Twoim
czytelnikom. Uważajcie na siebie. Keep the
Flame Alive!
Bartek Kuczak
Tłumczenie Joanna Pietrzak
PALADINE
107
Dla mnie wszystko jest nowe
Warto zobaczyć, jak Rebellion wygląda z perspektywy nowego muzyka.
Podczas gdy płyta "We are the People" rzeczywiście jest nieco inna, niż poprzednie
krążki kapeli, dla Martina Giemzy, wszystko w Rebellion jest czymś nowym.
O nowocześniejszym brzmieniu, kawałkach inspirowanych współczesną historią i
roli Uwego Lulisa opowiadał nam nowy gitarzysta kapeli.
Martin Giemza: Cześć Katarzyna! (po polsku
- przyp. red.) Cieszę się, że mogę udzielić wywiadu
dla polskiego magazynu, bo mam polskie
korzenie. Zanim zapomnę, chciałbym pozdrowić
całą moją mieszkającą tam rodzinę!
HMP: Super! Ludzie kojarzą Rebellion z dawnymi
czasami, epoką żelaza, okresem wikingów
czy czasami Szekspira. Teraz jednak
wskoczyliście w zupełnie inne ramy czasowe.
To trochę tak, jakbyście wraz "We are the
People" rozpoczęli jakiś nowy rozdział Rebellion.
Tak, to prawda, dawne czasy są typowe,
zwłaszcza dla naszych starszych członków
(śmiech). Pomysł na taki specyficzny temat
miał nasz tekściarz i basista, Tomi, który odpowiadał
też za tematykę na starszych krążkach.
Jako że trzech z pięciu członków kapeli
to osoby nowe, wydaje się, że dobrze było zrobić
wraz Rebellion coś nieco innego. Także
muzycznie. Jako że ja też należę do tych nowych,
trudno mi więc mówić o jakiejś kolejnej
epoce. Dla mnie wszystko tutaj jest nowe. Bardzo
mnie rzecz jasna cieszy, że różnica względem
dawnych płyt jest zauważalna i jest postrzegana
jako nowa era.
Użyliście słowa "rebellion" w kawałku "Liberté,
Égalité, Fraternité". To brzmi mocno. To
przypadek czy użycie tego słowa ma drugie
dno? Na przykład, że jako zespół, jakoś
szczególnie identyfikujecie się z przesłaniem
kawałka?
"Rebellion" zarówno jako słowo, jak i nasza
nazwa idealnie pasuje do kawałka. Chodzi tu o
Rewolucję Francuską i o to, że biedniejsi ludzie
powstają przeciwko swoim ciemiężcom. W klipie
świadomie zdecydowaliśmy się na taki
wiejski anturaż. Jeśli zaś chodzi o Rewolucję,
to można też mówić o rebelii. W każdym razie
raczej identyfikujemy się z koncepcją na płytę
jako taką, a niekoniecznie z tym czy innym kawałkiem.
Czytałam, że "Vaterland" jest inspirowany
Waszym hymnem narodowym.
W zasadzie to Fabrizio napisał muzykę do kawałka
"Vaterland". Tomi posłuchał i od razu
skojarzyła mu się w niemieckim hymnem. Jak
tylko wpadł na to skojarzenie, od razu zadzwonił
do mnie z urlopu i mi zaśpiewał (śmiech).
To, jak muzyka i tekst ze sobą współgrają, jest
mocne. Muzyka uroczyście opiewa śmierć mężów
oraz dzieci, które zaginęły. Hymn narodowy
jest rzeczywiście słyszalny i dlatego postrzegam
go jako muzyczny cytat, który przez
fakt, że pochodzi od dawnego hymnu cesarskiego,
dodaje jeszcze głębszego znaczenia.
Nie mieliście problemów natury prawnej?
Na przykład w Polsce nie wolno przerabiać
hymnu.
Nie, nie obawialiśmy się żadnych prawnych
problemów. Sama melodia powstała na bazie
austriackiego hymnu cesarskiego, a skomponował
ją pod koniec XVIII wieku Joseph
Haydn. W Niemczech mamy okres ochronny
dla sztuki. Po 70 latach od śmierci kompozytora
prawa autorskie wygasają i melodia jest
dostępna. O ile mi wiadomo, nie ma żadnego
prawa, które specjalnie zabraniałoby robić tego
z hymnem narodowym. Nawet się dziwię, że
tak jest w Polsce.
Czytałam, że płyta ma mocne i konkretne
przesłanie. Do tej pory Rebellion raczej opisywał
historię, niż przekazywał przesłanie.
Tak, przesłanie płyty jest jasne: rasizm i nacjonalizm
ponoszą winę za wojny oraz związane
z nimi zniszczenia i zagładę. Cały zespół
reprezentuje zjednoczoną Europę i nikt z nas
nie chce, żeby historia się powtórzyła. Jak
wcześniej wspomniałem, to Tomi miał taki pomysł
i koniecznie chciał go zrealizować. I tak
się stało.
A pandemia miała jakiś wpływ na to nowe
oblicze Rebellion?
Wydaje mi się, że nie ma muzyka, którego pandemia
nie dotknęła. Wiele występów zostało
odwołanych i musieliśmy się nieco ogarnąć.
Ale dobrze spożytkowaliśmy ten czas, nagrywając
płytę. Było dla nas ważne, żeby zespół
wpadł w rytm. Dlatego jak tylko pandemia na
to pozwalała, spotykaliśmy się w sali prób i
ćwiczyliśmy kawałki. Chcielibyśmy już wcześniej
być na scenie, ale tym bardziej się cieszymy,
że niedługo znów wszystko ruszy!
Są gatunki metalu, które zaangażowanie
światopoglądowe czy polityczne mają we
Foto: Rebellion
108
REBELLION
krwi, jak choćby thrash metal. W kręgu klasycznego
heavy metalu nie jest to typowe. Myślisz,
że takie zaangażowanie jest konieczne?
Szczerze mówiąc, wolałem się nie wypowiadać
na temat polityki za pomocą muzyki. Ale, że
pojawił się taki temat, z którym akurat się w
100% identyfikuję, nie był to dla mnie problem.
Kiedy jakaś kapela czuje, że powinna się
w jakiś sposób wypowiedzieć na temat polityki,
trzeba jej na to pozwolić. Mamy wolność
wypowiedzi i powinna ona mieć miejsce także
w muzyce. Coś, co wydaje mi się zawsze dobre,
to kiedy zespół swoją muzyką występuje przeciwko
ksenofobii, rasizmowi i opowiada się za
tolerancją.
A może muzyka powinna być tylko rozrywką?
Wy macie to szczęście, że Tomi to historyk,
ale jest masa kapel, które nie mają
żadnej wiedzy i o historii czy polityce piszą
bzdury.
Muzyka może wywierać szczególny wpływ, a
niektóre tematy mogą głęboko poruszać. Nie
chcę mówić, że musi być rozrywką, tak samo
jak nie może być lekcją historii. Bardzo świadomie
poprowadziliśmy muzykę tak, żeby oddziaływanie
tekstów zyskało jeszcze większą
głębię. Jestem bardzo zadowolony, że wspomina
się o tym też w recenzjach! Utwór "Shoa (it
could have been me)", dobrze wybija rytm, ale
nie pozwala na wspólne maszerowanie, bo stopa
perkusji porusza się w przeciwnym kierunku.
Kroczący riff symbolizuje machinę śmierci
Holokaustu, a stopa idzie właśnie w ten sposób,
ponieważ bylibyśmy źle poczytani, gdyby
dało się do tego kawałka dobrze tańczyć. W
"Verdun" gitary imitują spadające raz po raz
bomby oraz gromy z broni maszynowej, a akordy
w zwrotkach poruszają się niczym odpierający
atak oddział wojskowy. Ten kawałek nie
ma też refrenu, do którego można byłoby śpiewać.
To także nie pasowałoby do tematyki.
Druga całkiem nowa rzecz na nowej płycie to
sound. "Verdun" brzmi bardzo ciężko, "Gods
of War" ma momenty, które brzmią niemal
jak black metal, a w "Vaterland" jest ciężka
solówka. Do tego bębny na całej płycie brzmią
bardzo przestrzennie. Czytałam, że za
sound odpowiada Uwe Lulis. Tomi dał mu
wolną rękę?
Tak, Uwe Lulis był odpowiedzialny za brzmienie,
ale nie za pisanie kawałków. Dzięki
niemu zespół brzmi jak właściwy zespół, w
którym zgadzają się pojedyncze dźwięki.
Świetnie je zmiksował i zmasterował. Wspomniane
momenty w kawałkach takich jak
"Verdun", "Gods of War" czy "Vaterland" już na
początku były ustalone. Chcieliśmy, żeby "Verdun"
brzmiał masywnie, więc dostroiliśmy gitary
do C. To jedyny kawałek płyty, który jest
tak nisko nastrojony. "Gods of War" napisał
Fabrizio, który dorastał wraz z black metalem,
a chaotyczna solówka w "Vaterland" zwyczajnie
pasuje do kawałka, bo niszczy jego epicki
refren. A Uwe nadał temu wszystkiemu odpowiednie
brzmienie.
A jak to się w ogóle stało, że Uwe znów działa
wraz z Rebellion?
Uwe i Tomi wciąż utrzymują kontakt. A jako
że potrzebowaliśmy kogoś, kto nagra nam płytę,
przyszedł pomysł, żeby był to Uwe. Zgodził
się, więc dobiliśmy targu (śmiech). Pomysł,
żeby Uwe wdrożył nowe rzeczy, nie był
zły.
Tomi chciał, żeby wskazał Tobie i innym
Foto: Stefanie Preuss
nowym muzykom drogę?
Jako gitarzysta mogę się od niego wiele nauczyć.
Nawet mi pokazał, jak powinno się zagrać
kilka starych kawałków Rebellion. Wydaje
mi się, że jego styl grania na gitarze także
miał wpływ na mój sposób pisania kawałków.
A obecność Simone Wenzel jest skutkiem pojawienia
się Uwe? To jakaś taka "podróż sentymentalna"?
Jako że Uwe i Simone już razem w zespole
grali, uznaliśmy, że będzie pasować, jeśli i ona
się nieco do tego przyczyni. Pozwolę się powtórzyć:
zgodziła się, więc dobiliśmy targu
(śmiech).
Wracając do brzmienia, mam wrażenie, że z
płyty na płytę jest ono coraz cięższe i bardziej
masywne.
Chcieliśmy na tej płycie zabrzmieć trochę nowocześniej,
jednocześnie nie stracąc typowego
dla Rebellion brzmienia. A jako że nowoczesny
metal nieco masywniej i ciężej brzmi, w
tym właśnie kierunku podażyłem pisząc kawałki.
Przy czym na płycie jest tylko kilka ciężkich
numerów. Zaliczają się do nich według
mnie "Verdun", "Gods of War" i "Shoa".
Kawałek "We are the People" przypomina mi
nieco "Miklagard". Raz - podobne zakończenie,
dwa - obecność nieco folkowej melodii.
To podobieństwo jest celowe?
Obawiam się, że mogę Cię rozczarować, ale w
tym maczać palce musiał przypadek. Nie było
zamiaru, żeby kawałek brzmiał podobnie. Dla
mnie ważne było, żeby w części kluczowej "We
are the People" gitary wybrzmiały dwugłosem,
bo chodzi w niej o zjednoczenie ludzi. Dlatego
gitary powinny grać solówkę w parze.
Okładka, zarówno pod względem symboliki,
jak i wykonania, jest po prostu genialna.
O okładkę zadbał Tomi, a wykonał ją Björn
Gooßes. Sam pomysł omówiliśmy krótko i daliśmy
artyście wolną rękę. A zrealizował ją o
wiele lepiej, niż sobie mogliśmy to wyobrazić!
Jesteśmy z tego powodu bardzo zadowoleni!
Katarzyna "Strati" Mikosz
REBELLION
109
HMP: Cześć Titan. Witaj ponownie.
Titan Fox V: Cześć Bartek, wspaniale znów z
Tobą porozmawiać! Minęły już prawie trzy lata,
jak ten czas leci! Nasz album "Hammer
King" jest już na rynku i wszystko idzie po naszej
myśli. Po raz pierwszy weszliśmy na niemieckie
listy przebojów albumów, a nawet
awansowaliśmy na 46. miejsce, z czego jesteśmy
bardzo dumni!
No właśnie! Dlaczego akurat wybraliście na
tytuł nazwę Waszego zespołu?
Właściwie są dwa powody. Po pierwsze, w kapeli
nastąpiło coś, co nazwałbym restartem zespołu.
Napalm Records to nasza nowa wytwórnia,
Péter Sallai to nasz nowy twórca
okładek, Jacob Hansen dokonał miksu i masteringu,
mamy nowe kostiumy wykonana na
zamówienie specjalnie dla nas przez OV
Thunder Clothing, i oczywiście Gladius
Thundersword to nasz nowy basista. Jest to
więc nowy rozdział w historii Hammer King,
a tytuł albumu to odzwierciedla. Drugi powód
jest oczywisty: wszystkie nasze albumy były
jak książki z opowieściami o pewnej części życia
Hammer Kinga. Debiut opowiadał o Królestwie
i postaciach tam żyjących, drugi ("King
Is Rising") opowiadał o bitwach i wojnach króla,
a "Poseidon Will Carry Us Home" o rejsach
Króla. Kiedy zaczęliśmy przyglądać się
nowym utworom, od razu stwierdziliśmy, że
większość piosenek dotyczyła osoby samego
Króla. Więc musieliśmy po raz pierwszy umieścić
Króla na okładce i nazwać album jego
imieniem.
Jak już wspomniałeś, trafiliście pod skrzydła
nowej wytwórni. Wszystkie poprzednie albumy
Hammer King były wydane przez Cruz
Idealne połączenie
Trzy lata minęły od czasu, gdy Jego Wysokość
Hammer King wypuścił dla swych
poddanych ostatnią porcję muzyki. Na
szczęście dbanie o Królestwo i podróże
statkiem "Poseidon" nie przeszkodziły mu,
by zesłać nową inspirację na swych czterech
posłańców. Z jednym z nich, Titanem Foxem V
udało mi się zamienić parę słów. To zresztą nie
pierwszy raz, gdy Jego Wysokość Hammer King
wskazała mu moją osobę, by nieść wieść dalej.
Del Sur Music. Teraz jest to Napalm Records.
Co Wam dała ta zmiana?
Na początku chcę powiedzieć, że byliśmy bardzo
zadowoleni z Cruz Del Sur Music, a Enrico
Leccese w dalszym ciągu jest naszym
prawdziwym przyjacielem. Czuliśmy jednak,
że nasza odmiana metalu nie była tym, czego
zwykle szuka grupa docelowa Cruz Del Sur
Music, a z drugiej strony nie mogliśmy zbyt
łatwo dotrzeć do "naszej" publiczności. Tak
więc wszyscy zgodziliśmy się, że idziemy do
wytwórni specjalizującej się w naszej muzyce, a
Enrico nas w tym wspierał. Wybraliśmy Napalm
Records, ponieważ współpracuje z wieloma
zespołami wykonującymi bardziej komercyjny
rodzaj metalu. To naprawdę świetnie
działa i widzimy, że dobrze zorganizowana akcja
promocyjna bardzo nam pomogła w dotarciu
do nowych fanów i followersów. Nie zwolnimy
tempa i wykorzystamy tę zmianę tak dalece,
jak to możliwe!
Jak udało się Wam tam trafić?
Z początkiem 2020 roku skontaktowaliśmy się
z kilkoma wytwórniami z wersjami demo
trzech utworów, a Napalm z radością był jedną
z nich, która zaproponowała nam umowę.
Byli pierwsi i ich oferta była najbardziej optymalna.
Wspomnieliście również o zmianie image'u.
To akurat słuszny krok, bo w tych mundurkach
z poprzedniej sesji wyglądaliście jak
pracownicy kuchni, którym na chwilę udało
się wyrwać na fajkę (śmiech).
Dobre! (śmiech), jesteśmy bardzo zadowoleni
z nowych strojów! Z każdym albumem stopniowo
zmienialiśmy swój look. Nasz make-up
też ewoluował. Osobiście nie widzę podobieństwa
do żadnego innego zespołu, ponieważ
mamy ten nieco odważny, celtycki wygląd,
który naturalnie pasuje do naszego pochodzenia…
Pozwól, że rozwinę wątek producenta. Od
niedawna współpracujecie z Jacobem Hansenem
Wszystkie Wasze albumy sprzed
"Hammer King" nagraliście we współpracy z
Charlesem Greywolfem.
Właściwie Jacob jest kolejną osobą w naszym
teamie. Charles Greywolf był i wciąż jest naszym
zaufanym producentem. Jego Studio
Greywolf przeniosło się do nowego miejsca, w
którym jest jeszcze lepsza akustyka. Spędziliśmy
naprawdę wspaniały i kreatywny czas w
studio, a genialne brzmienie sali nagraniowej
sprawiło, że nasz perkusista Dolph brzmi na
znacznie wyższym poziomie niż wcześniej. To
samo zresztą dotyczy wokali. Chcieliśmy mieć
kogoś nowego do miksowania i masteringu, ponieważ
spędziliśmy wiele tygodni pracując w
studiu z Charlesem, a ponieważ bardzo nam
się podoba to, co Jacob zrobił dla Pretty
Maids, był naszym pierwszym wyborem. Jego
miks zwalił nas z nóg, tego właśnie szukaliśmy:
potężnego dźwięku z dużą mocą, który jest
jednocześnie przejrzysty i ciepły! Charles i Jacob
to dla nas idealne połączenie.
Jak wyglądało tworzenie tego materiału?
Był to proces dość innowacyjny. Napisaliśmy o
wiele więcej kawałków niż wcześniej! W sumie
trzydzieści utworów, z których wykorzystaliśmy
dwanaście. Reszta to po prostu (dobrze, że
Gino tego nie słyszy) był materiał do wyrzucenia.
Nie były to słabe utwory, ale czegoś im
brakowało. W przeszłości pisaliśmy w zasadzie
tyle materiału, ile mieściło się na albumie. Teraz
naprawdę piszemy jak najwięcej i zaczynamy
pracować tylko nad pomysłami. Jesteśmy
bardziej kreatywni i wychodzą nam lepsze numery.
"Awaken the Thunder" to naprawdę idealny
opener albumu. To takie uderzenie młota Jego
Wysokości Hammer Kinga. Ustalacie kolejność
utworów na albumie już w czasie tworzenia
czy może robicie to w trakcie nagrywania?
Wielkie dzięki, ładnie to określiłeś. W tej
chwili "Awaken The Thunder" to nasz ulubiony
utwór. Jest on świetną mieszanką brutalnego
Foto: Thommy S. Mardo
110
HAMMER KING
riffu, surowej zwrotki, bardzo tradycyjngo mostku
ze wszystkimi galopowymi gitarami, a następnie
pięknym, wpadającym w ucho komercyjnym
refrenem. Dokładnie to, co lubimy najbardziej.
"Awaken The Thunder" towarzyszył
nam dosyć wcześnie podczas sesji pisania, a
kiedy zrobiliśmy demo z trzema utworami dla
wytwórni płytowych, "Awaken" był już utworem
otwierającym. Nie był to trudny wybór.
Zarówno wtedy, jak i później.
Jako singiel promocyjny wybraliście jednak
utwór "Atlantis (Epilogue)".
Właściwie pierwszym singlem był "Hammerschlag"
z Gerrem z Tankard, Isaaciem z Epica
i The Crusaderem z Warkings. Ale to
"Atlantis" był faworytem zarówno naszym, jak
i ludzi z Napalm Records. To bardzo "gęsty"
utwór, w ciągu 6 minut dużo się dzieje. Mamy
kilka świetnych melodii wokalnych, kilka fantastycznych
solówek gitarowych i wielkie zakończenie
z kontrapunktowym wokalem, z
którego jesteśmy bardzo dumni. Muzyka przyszła
do mnie, gdy spędziłem trochę czasu w
Szwajcarii nad Jeziorem Zuryskim, więc w muzyce
była woda od samego początku. Lirycznie
sprowadza "trylogię morską" z albumu "Poseidon..."
z 2018 roku do konkluzji: Król przepłynął
starożytną trasą Przylądka Horn, a następnie
wraca do domu, lub do nowego domu
w miejscu zwanym Atlantydą. Zawsze fascynowało
mnie pytanie, czy Atlantyda jest mitem,
czy bardzo odległym wspomnieniem wczesnego
okresu ludzkiej historii. Z pewnością jest teraz
częścią historii Hammer Kinga!
No właśnie! "Hammerschlag" ma niemiecki
tytuł. Nie zapomnieliście skąd pochodzicie.
Nie myśleliście o nagraniu całego utworu w
Waszym języku?
Właściwie nigdy nie planujemy naszej muzyki,
ona pochodzi od nas, tak jak ją przekazuje
Wasza Wysokość, sam Hammer King. Uważam
jednak, że śpiewam po angielsku znacznie
lepiej niż po niemiecku.. Ale naprawdę, kiedy
opisujesz wpływ uderzenia młota, nie ma tak
silnego angielskiego słowa jak niemiecki hammerschlag
- więc musieliśmy go tutaj użyć!
"We Are the Kingdom" ma dość intrygujący
riff. On też pochodzi od Króla, czy historia
tego kawałka jest inna?
Król zesłał ten riff, jak wszystkie inne, ale tym
razem przekazał go Dolphowi. Piosenki, które
inicjuje Dolph są zawsze wyjątkowe, a większość
z nich trafia również na albumy. Bardzo
podoba mi się klimat wczesnych lat 80. i późnych
lat 70. na "We Are The Kingdom". Specjalny
riff dla nas!
"Into The Storm" to zaś najsurowszy utwór
na "Hammer King". Brzmi trochę jak wczesny
Iron Maiden. Czy Jego Wysokości się to
podobało?
Król to napisał, więc musi mu się to podobać!
Nigdy nie odważylibyśmy się kwestionować
decyzji Króla w jakiejkolwiek formie. Na pewno
słychać tam wczesny klimat maiden.
Wszyscy zaangażowani w nagranie albumu tak
bardzo polubili ten kawałek. Charles Greywolf
nalegał, abyśmy zamieścili go na albumie,
a ostatnio jeden dziennikarz nazwał "Into The
Storm" najlepszym utworem na albumie.
Rozumiem, że cały materiał pochodzi od Jego
Wysokości. Również teksty. Co tym razem
Król chciał w nich przekazać?
Foto: Thommy S. Mardo
"Awaken The Thunder" to pierwszy utwór, w
ktorym pojawia się we wszechświecie Hammer
King, ale ma też mocne przesłanie dla "świata
zewnętrznego". Będziemy nadal pisać tego rodzaju
teksty w przyszłości, aby nie tylko opowiadać
legendę o Królu Młocie, ale także mieć
wpływ na ludzi żyjących poza Królestwem.
Chcemy mieć pewność, że świat ze wszystkimi
jego złymi i brzydkimi stronami może powoli
zamieniać się w jakieś miłe miejsce. Prawie tak
wspaniałe jak Królestwo!
Macie nowego basistę, o którym zresztą już
wspomniałeś. Jak Król wskazał Wam Gladiusa
Thundersworda? Co się stało z KK Basementem?
Gladiusa zasugerował nasz przyjaciel, Chris
Glaub z niemieckiego magazynu
Break Out. Chris wiedział,
że szukamy nowego członka i
wiedział, że Gladius był bardziej
niż gotowy i chętny do
wykonania tej pracy. Nie mogliśmy
zrobić nic innego, jak
tylko przyłączyć go do nas w
naszej królewskiej krucjacie.
Dlaczego nastąpiła zmiana? To
jak w każdym dobrym małżeństwie,
w tym małżeństwie są
cztery osoby. Ludzie czasami
rozwijają się w różnych kierunkach
i nie zawsze można powstrzymać
oddalanie się od siebie.
Spędziliśmy razem kilka
wspaniałych lat, więc trzymajmy
się ich i cieszmy się dziedzictwem
trzech albumów, które
wspólnie nagraliśmy.
Foto: Thommy S. Mardo
Czy Jego Wysokość chciałby
coś przekazać swym polskim
wyznawcom?
Zdecydowanie! Wszystkim
poddanym i wyznawcom Króla
z Polski pragniemy podziękować
za wsparcie. To przyjemność
znów trafić na łamy Heavy
Metal Pages. Król nadejdzie i
miejmy nadzieję, że niedługo
zagramy po raz pierwszy w Polsce!
Do zobaczenia wkrótce.
Dziękuję Bartku. Uwierz przyjacielu,
że to był zaszczyt znów z Tobą rozmawiać
- Boże błogosław Króla, niech Król Was
błogosławi
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HAMMER KING 111
jednak któryś z pozostałych członków ma
świetne pomysły, jestem całkowicie otwarty na
ich wkład. Ale jak na razie pozostali muzycy
nie przedstawili nam żadnych pomysłów
(śmiech).
HMP: Witaj Fredrik. Właśnie na rynek trafił
nowy album Bloodbound "Creatures Of the
Dark Realm". Cofnijmy się jednak nieco w
przeszłość. Czy gdy ukazał się Wasz debiut
"Nosferatu" czułeś, że Bloodbound kiedykolwiek
dojdzie do punktu, w którym jest dzisiaj?
Fredrik Bergh: Cześć Bartek! Miło Cię słyszeć!
Cóż, nie myślałem wtedy o dziewiątym
albumie(śmiech). Kontynuowanie tworzenia
nowych utworów i koncertowanie. To było wówczas
wszystko, czego chcieliśmy. Jestem dumny
z tego, gdzie jesteśmy dzisiaj! Przeszliśmy
Stawić czoła lękom
Miłośnikom melodyjnego metalu zespołu Bloodbound przedstawiać nie
trzeba. Na tym poletku Szwedzi już dawno ugruntowali swoją pozycję. Może nie
w takim stopniu, jak ich rodacy z Hammerfall czy Sabaton, nie mniej jednak ich
dziewiąty w dorobku album udowadnia, że nie zamierzają być w tyle. O "Creatures
Of the Dark Realm" I nie tylko opowiedział nam grający w Bloodbound na instrumentach
klawiszowych Fredrik Bergh.
Pomówmy jednak o nowym albumie. "Creatures
Of the Dark Realm" to dość intrygujący
tytuł...
Koncepcja liryczna albumu opowiada o stawianiu
czoła swoim lękom i o tym, że strach może
przybierać różne kształty i formy. Ludzie boją
się różnych rzeczy, ale zazwyczaj są to tylko
fantazje w ich głowach. Możesz je przezwyciężyć
z odpowiednim nastawieniem umysłu.
OK, macie swoje doświadczenie, które pewnie
przekłada się na konkretny sprawdzony
sposób pracy, Nie kusiło Was jednak, by tym
razem zrobić coś inaczej niż zwykle?
Proces tworzenia nie różnił się tym razem od
poprzednich albumów, które zrobiliśmy. Ja,
Tomas i Patrik najpierw pracujemy samodzielnie
w naszych domowych studiach. Po
zebraniu mnóstwa pomysłów prezentujemy je
sobie nawzajem i decydujemy, nad którymi
chcemy dalej pracować, a następnie działamy
razem razem i zamieniamy najlepsze pomysły
w odpowiednie utwory. Naszą wizją było napisanie
albumu pełnego "metalowych hitów",
piosenek z chwytliwymi i mocnymi melodiami.
Postawiliśmy sobie poprzeczkę wysoko i
myślę, że udało nam się stworzyć zabójczy album!
\m/
Na Waszej nowej produkcji nie znajdziemy
żadnej ballady. To celowy zabieg?
Wydaje mi się, że w historii zespołu stworzyliśmy
może 3-4 ballady (śmiech). W sumie
nigdy się nie zastanawiałem dlaczego tylko tyle.
Może dlatego, że wolimy się wyszaleć
(śmiech). Nie wykluczam jednak, że na następnym
albumie pojawi ballada. Zobaczymy!
Jednym z moich faworytów na "Creatures Of
the Dark Realm" jest "When Fate is Calling".
Jestem zachwycony sposobem, w jaki
budujecie napięcie zwłaszcza na początku
utworu.
Świetny wybór. Ta piosenka jest w większości
napisana przez Patrika. On skomponował
wszystkie partie oprócz refrenu. Podczas pracy
nad tym kawałkiem jednak utknął, więc wkroczyłem
ja i napisałem refren, a Tomas napisał
tekst. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek!
Bardzo chcę włączyć ją do naszego setu
na żywo, kiedy będziemy mogli ponownie wyruszyć
w trasę!
długą drogę od czasu albumu "Nosferatu".
Jak postrzegasz "Nosferatu" po tych wszystkich
latach.
Nadal uważam, że to świetny album. Na pewno
jest na nim kilka ważnych dla nas utworów
i nawet po czasie jestem z niego dumny.
Ale kiedy nagrywaliśmy go, nie byliśmy nawet
prawdziwym zespołem. Tylko ja i Tomas Olsson
tworzyliśmy ten materiał i nigdy nie spodziewaliśmy
się, że zostanie on tak dobrze
przyjęty. Dzisiaj postrzegają na ten album jak
na klasyk. Tak, "Nosferatu" od strony czysto
muzycznej jest znacznie inny niż nasze ostatnie
dokonania, ale myślę, że to efekt naturalnego
rozwoju na przestrzeni lat.
Foto: BloodBound
Cały materiał został napisany przez Ciebie,
Tomasa oraz Patrika. Powiedz mi proszę,
który aspekt Waszej współpracy lubisz najbardziej?
Tak, to prawda. Jesteśmy osobami odpowiedzialnymi
za tworzenie w zespole. Lubię
współpracować z chłopakami. Na przykład
jeśli zacząłem coś pisać, a w pewnym momencie
utknąłem i nie wiem jak to pociągnąć dalej,
Patrik lub Tomas mogą rozwinąć mój pomysł.
I na odwrót. Bardzo dobrze nam się razem pracuje.
Mamy jasny obraz tego, jak chcemy, żeby
Bloodbound brzmiał.
Pozostali członkowie Bloodbound nie chcą
brać udziału w procesie tworzenia?
Pisanie piosenek to rzemiosło, które wymaga
wielu lat rozwoju, a co z tym się wiąże, ciężkiej
pracy i doświadczenia w komponowaniu. To
nie jest coś, co każdy może robić od ręki. Jeśli
W tym oraz paru innych utworach możemy
usłyszeć dość ciekawie brzmiące chórki. Czyja
to robota?
Większość chórków na albumie została nagrana
przez Patrika z niewielką pomocą jego brata
Andreasa i innego wokalisty o imieniu David.
Zawsze dobrze jest śpiewać chóry różnymi
głosami.
Wydaje mi się, że w "Ever Burning Flame"
oraz "The Wicked and the Weak" słychać
sporo folkowych wpływów. Mam rację?
Tak. Lubimy dodawać folkowe elementy do
naszej muzyki. Na ostatnim albumie również
mieliśmy kilka utworów z wpływami folkowymi.
Ja osobiście wychowałem się na twórczości
takich wykonawców jak Thin Lizzy i Gary
Moore. Lubię szczególnie tą nutę irlandzkiego
folku w ich muzyce.
Bloodbound jest zespołem, który skupia się
przede wszystkim na chwytliwych melodiach
(doskonałe przykłady to "Kill Or Be Killed"
oraz "Marching To War"). Wspomnieliśmy
już o folku, ale wydaje mi się, że czerpiecie
masę inspiracji z innych niemetalowych gatunków.
Świetny wybór, ja również bardzo lubię te kawałki.
Nie słuchaliśmy niczego szczególnego
112
BLOODBOUND
podczas komponowania. Zwykle mam otwarty
umysł na muzykę. Lubię każdy rodzaj muzyki,
o ile jest to dobrze skomponowana piosenka.
Wszystko, od Lady Gagi po metal (śmiech).
Pewnie się cieszycie, że znowu można grać
koncerty.
Tak! Jesteśmy szczęśliwi, że znów będziemy
mogli grać na żywo! W październiku zagramy
dwa koncerty w Finlandii i dwa w Szwecji, a w
grudniu wystąpimy na jednym festiwalu w
Niemczech i jednym w Belgii. W marcu 2022
roku wyruszymy w europejską trasę "Tour of
the Dark Realm". Niestety nie mamy w planie
żadnego koncertu w Polsce.
Jest jakiś jeden szczególny koncert Bloodbound,
który wspominasz najbardziej?
Zagraliśmy wiele koncertów w 25 krajach, więc
bardzo trudno jest wybrać! Ale nasze trasy w
Japonii i Stanach Zjednoczonych były świetne.
Głównie dlatego, że zawsze chciałem tam zagrać.
Ale jak już mówiłem, zagraliśmy wiele
wspaniałych koncertów przez te wszystkie lata!
Trochę rozmów z muzykami już przeprowadziłem.
Wielu z nich narzekała na życie w
trasie i twierdzą, że poza samym występem
na scenie to jedna wielka męczarnia. Głównie
chodziło o przemieszczanie się, brak możliwości
spokojnego snu, czasem brak możliwości
wzięcia prysznica itp. Jestem ciekaw,
jak Ty to postrzegasz bazując na swym osobistym
doświadczeniu.
Zwykle nie robimy bardzo długich tras, więc
nigdy nie dochodzimy do punktu, w którym
jesteśmy zmęczeni i/lub znudzeni życiem w
trasie (śmiech). Zawsze dobrze się bawimy i
naprawdę cieszymy się wszystkim, co związane
z byciem w trasie, szczerze mówiąc! Ale jeśli
miałbym wskazać już jakiś minus, to jedynie
to, że jesteśmy z dala od naszych rodzin!
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Wielkie dzięki! Mam nadzieję, że zobaczymy
się w Polsce na trasie!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie Joanna Pietrzak
BLOODBOUND 113
Wyrażanie zła na swój własny sposób
Japoński Evil gra siarczysty i intensywny black/thrash metal na tyle dobrze,
że postanowiliśmy przepytać lidera grupy, śpiewającego gitarzystę Ryo Kitamurę.
Zwolennicy Sodom, Venom, Hellhammer czy Sarcófago powinni zainteresować
się drugim albumem tego kwartetu, zatytułowanym "Possesed By Evil".
HMP: Jak to jest być opętanym przez zło i
podążać życiową ścieżką zła w uporządkowanym,
japońskim społeczeństwie? Czujecie
się outsiderami, wyrzutkami, bo wasza muzyka
nawet dla niektórych fanów metalu jest
pewnie zbyt prymitywna i ekstremalna?
Ryo Kitamura: W Japonii jest wiele undergroundowych
zespołów z różnych gatunków.
Nie czuję się więc szczególnie skrępowany.
Chodzi tylko o to, że jest to zazwyczaj muzyka
ekstremalna, więc nie zawsze jest mile widziana.
(śmiech)
Czy to właśnie te zespoły, a do tego Sarcófago
czy wczesna Sepultura, których covery,
obok "Witching Metal" Sodom też nagraliście,
miały na was największy wpływ, kiedy
zaczynaliście grać?
Wczesny Sodom, oczywiście! Po prostu uwielbiam
sposób, w jaki grają na granicy załamania.
I oczywiście Sarcófago. Oba te zespoły
mają na nas ogromny wpływ.
podziemny etos, również za sprawą kolejnych
wydawnictw, ukazujących się nie tylko na
CD, ale też na kasetach i na 7" EP - jest to
dla was ważne, żeby w tych cyfrowych czasach
mieć swoją muzykę nie tylko na fizycznych,
ale nawet na analogowych nośnikach
dźwięku?
Myślę, że analog jest ważny bez względu na to,
w jakim wieku żyjemy, ponieważ pozwala nam
doświadczyć prawdziwego i bezpośredniego
słuchania muzyki. Poza tym, moim osobistym
marzeniem było wydanie płyty winylowej.
W przypadku obu albumów można nawet
mówić, że wydaliście je niczym w końcu lat
80., bo na trzech fizycznych nośnikach - wtedy
cyfrowych wersji jeszcze nie było. A nawet
więcej, bo "Possesed By Evil" doczekała
się niedawno drugiej wersji winylowej, ale jako
picture disc - wygląda na to, że warto było
mieć kolorową okładkę?
Tak, było. Chciałem wydać to jako picture
disc, ponieważ naprawdę uwielbiam ten design.
Jest niesamowity, jak oldschoolowe grafiki
z horrorów, które uwielbiam!
Jesteście kolekcjonerami takich podziemnych
wydawnictw z całego świata, chętnie wymieniacie
się na płyty i wciąż je kupujecie, powiększając
swe kolekcje?
Słucham więcej muzyki cyfrowo niż kiedyś, ale
ostatnio spędzam więcej czasu w domu z powodu
Corony, więc liczba winylowych płyt w
moim domu ciągle rośnie (śmiech). Nasz perkusista
jest prawdziwym kolekcjonerem, typem
faceta, który ma wiele wydań tej samej
płyty.
Ale w sumie i tak macie lepiej niż muzycy
Venom, Hellhammer na przełomie lat 70. i
80. czy później Sodom, bo granie takiej muzyki
wtedy to był dopiero hardcore - obecnie daje
się chyba zauważyć większa tolerancja na
takie podejście do metalu, jakie prezentujecie?
Masz rację. Jak już wspomniałem w Japonii
jest wiele zespołów, więc mam wrażenie, że nasza
muzyka jest przez niektórych akceptowana.
Myślę też, że to w pewnym sensie dobry
czas, ponieważ w dzisiejszych czasach wiele
osób styka się z nową muzyką przez Internet.
A Internet przyniósł nową muzykę nowemu
pokoleniu i każdy może łatwo słuchać tego rodzaju
muzyki.
Foto: Evil
A japońskie grupy, z mistrzami takiej stylistyki
jak Abigail czy Sabbat na czele? Od tych
drugich chyba też zaczerpnęliście nazwę, bo
przecież w początkach istnienia zwali się
właśnie Evil?
Tak, ale najpierw słuchałem niezależnych,
thrashmetalowych kapel zza oceanu, a japońskich
zacząłem słuchać dużo później. Więc nie
jestem pod bezpośrednim wpływem ich muzyki.
Ale mamy teraz dobre relacje i szanujemy
ich! Również nazwa zespołu nie pochodzi od
nich. Nie wiedzieliśmy, że Sabbat grał wtedy
pod nazwą Evil. Wybraliśmy Evil bez zastanowienia.
To było proste i pasowało do naszej
muzyki.
Kiedy dostałem pliki z "Possesed By Evil"
byłem przekonany, że to jakiś nowy materiał
duńskiego, niedawno reaktywowanego Evil,
znanego z MLP "Evil's Message"; dopiero
odpaliwszy "The Cycle Of Pain" zorientowałem
się, że chyba jednak niekoniecznie
(śmiech). Wybierając tę nazwę nie obawialiście
się, że fani będą mylić wasz zespół z innymi
grupami zwącymi się Evil?
Tak naprawdę nie myślimy o tym (śmiech). Po
prostu kontynuujemy wyrażanie zła na swój
własny sposób. Kawałki, które napisaliśmy były
po prostu "Possessed by Evil", dlatego wybraliśmy
ten tytuł.
Od początku istnienia zespołu kultywujecie
Japonia jest dla płytowych kolekcjonerów
prawdziwą mekką, wasze tłoczenia są bardzo
cenione w świecie, do tego wiele edycji przygotowanych
z myślą o rynku japońskim zawiera
utwory bonusowe - można się w tym
wszystkim zatracić tak, że pensja stopnieje
nie wiadomo kiedy? (śmiech)
Tak... dość często zdarza się, że mój portfel
jest pusty (śmiech). Ostatnio jest szczególnie
źle, większość moich zarobków wydaję na płyty.
Chętnie uczestniczycie również w wydawaniu
splitów - takie łączone wydawnictwa są
idealną formą promocji dla takich zespołów
jak Evil?
Osobiście chcę robić splity tylko z zespołami, z
którymi jestem blisko lub które są naprawdę
fajne. Myślę, że to jest dobre dla promocji i dotarcia
do fanów, którzy znają tylko jeden z
tych zespołów.
"Possesed By Evil" to jakby udoskonalona, a
do tego brutalniejsza wersja "Rites Of Evil",
stąd obecność na tej płycie utworów dłuższych,
przekraczających cztery minuty, co
wcześniej wam się nie zdarzało, zrównoważonych
tymi w granicach minuty-dwóch - o
taki efekt właśnie wam chodziło, żeby pokazać
Evil jakby w dwóch odsłonach, potwierdzić
rozwój zespołu potrafiącego coś więcej
niż tylko łojenie na najwyższych obrotach?
Tak, zrobiliśmy, tym razem myśleliśmy o poprawieniu
jakości utworów bardziej niż przy
poprzedniej płycie.
Jakie to uczucie, mieć nową płytę, idealną do
prezentacji na żywo, ale bez szansy na granie
koncertów z powodu pandemii? Jesteście rozczarowani,
czy może fakt, że ta sytuacja do-
114
EVIL
Metal totalny
Nie lubią szufladek, łatek czy etykietek.
Łoją tak, jak Venom czy
Slayer za najlepszych lat i niedawno
wydali debiutancki album
"Krvcifix Invertör". Nie brakuje też
na tej płycie dowodów ("Mephistopheles"!),
że ci młodzieńcy z Ligurii
mają również dość oryginalne
pomysły, a do tego chcą sprawić,
żeby heavy metal znów był
niebezpieczny.
tyczy praktycznie wszystkich muzyków na
całym świecie, jest tu pewną pociechą?
To jest po prostu pechowe. Osobiście dużo
przebywałem w domu, więc otarło się to u
mnie o załamanie psychiczne. Codziennie
mam nadzieję, że normalność wkrótce wróci.
Bardziej popularne czy mainstreamowe zespoły
metalowe mają w tej sytuacji znacznie
większe możliwości promocyjne: są nawet takie,
które kręcą teledyski do wszystkich utworów
z nowej płyty, żeby tylko zwiększyć zainteresowanie
tym wydawnictwem. Wy zawsze
stawialiście na bardziej bezpośrednie
formy promocji, zresztą dotarliście z koncertami
również do Europy. Co teraz? Liczycie,
że dobre recenzje, wywiady i opinie fanów,
wyrażane choćby na ich blogach czy w sieci,
przełożą się na lepsze niż debiutanckiego albumu
przyjęcie "Possesed By Evil"?
Hmmm, tak naprawdę nie myślałem o tym co
zrobimy w przyszłości. Oczywiście byłoby miło
dostawać dobre recenzje, ale nie możemy
wyruszyć w trasę, więc uciekamy od myślenia
o tym (śmiech).
Co uważacie za sukces na tym etapie istnienia
Evil, bo to przecież już 10 lat, jak gracie
razem, możecie więc już pokusić się o
jakieś podsumowanie?
Myślę, że chodzi o możliwość utrzymania zespołu
w prawie tym samym składzie przez 10
lat i wyprodukowanie albumu. Myślę, że najtrudniejszą
częścią bycia w zespole jest umiejętność
pozostania przyjaciółmi. Widziałem
wiele zespołów, które zaczynały jako dobrzy
kumple, ale się rozpadły. Mam nadzieję, że
uda nam się pozostać razem.
Planujecie jakoś przyszłość, czy też podchodzicie
do niej na zupełnym luzie, w myśl zasady:
chcesz rozbawić Boga, powiedz mu o
swoich planach, w obecnych, pandemicznych
realiach chyba jeszcze bardziej aktualnej?
W tej chwili nie mam żadnych konkretnych
przemyśleń na ten temat. Jeśli chodzi o nowy
materiał, to chciałbym o nim nie myśleć przez
jakiś czas, ale jeśli będziemy chcieli go zrobić,
to możemy się zebrać i go wyprodukować.
Dzięki za wywiad.
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
HMP: Pandemia odcisnęła swoje piętno praktycznie
na każdym aspekcie naszego życia,
ale kiedy posłuchałem "Alcoholic Brigade"
pomyślałem, że bardzo musiało wam też brakować
zakrapianych prób, weekendowych
wypadów do pubów czy generalnie imprez?
Hellraiser: My tak naprawdę nigdy nie przestaliśmy
pić, nawet gdy puby zostały zamknięte.
Często zbieraliśmy się by na okrągło
puszczać Baphomet's Blood. Ten żart będzie
się ciągnął przez lata, a my nie zamierzamymu
ulec; już zagraliśmy sekretny show i zrobimy
to znowu. Ci, którzy dadzą się zamknąć w domu
po raz trzeci, są głupimi pizdami.
Łączenie whisky i wina to dobry pomysł, nawet
jeśli weźmiemy poprawkę na to, że jako
nacja jesteście znani z miłości do wina właśnie?
(śmiech)
To nie jest zbyt dobry pomysł, no chyba, że
następnego poranka chcesz się czuć jakby ktoś
ci wbijał gwoździe do głowy. Wino to po prostu
kolejna rzecz, którą robimy lepiej niż inni.
A jak oceniłbyś w takim razie swój stopień
uzależnienia od muzyki, tak w skali od 1 do
10? Myślisz, że ten stan narasta, pogłębia się
z biegiem lat?
Tak, ponieważ nigdy nie potrafiliśmy tego
zmierzyć, co było oczywistym znakiem, że powinniśmy
poświęcić nasze życia heavy metalowi.
Na waszym długogrającym debiucie "Krvcifix
Invertör" nie brak dowodów na to, że
musicie uwielbiać dawne dokonania Slayer i
Venom - to prawda, że zaczynaliście grać,
próbując zgłębić tajniki "Countess Bathory" i
innych klasycznych numerów z wczesnych
lat 80.?
Trzema płytami, których namiętnie słuchałem
przez moje młodzieńcze lata były "Black Metal"
Venom, "The Day Of Wrath" Bulldozer
oraz "Show No Mercy" Slayera. Słuchałem
ich codziennie, czasami nawet po pięć razy. I
tak, na naszych pierwszych próbach zwykle
graliśmy muzykę Venom.
Co przemówiło do was w tej muzyce? Nie
kręcił was death, black czy jakiś nowoczesny
metal, old school to coś, w czym czujecie się i
wyrażacie najpełniej?
Ja i Skullcrusher mieliśmy już blackmetalowy
projekt, coś na wzór Mayhem i Darkthrone.
Mieliśmy wtedy po 13 lat, to wówczas pokochaliśmy
Venom i tak powstał Hellcrash. Od
czasu naszego pierwszego demo nie zmieniłem
sposobu pisania muzyki. Jedynym gatunkiem,
który się nam przypisuje, a który akceptuję to
speed metal; głównie dlatego, że nigdy nie było
klarownej definicji tego, czym jest. Metal totalny
też brzmiałoby dobrze.
Foto: Hellcrash
HELLCRASH 115
Każda muzyka, niezależnie od tego czy jest
nowatorska, czy nawiązuje do czegoś co już
było, jest jednak zakorzeniona w swoim tu i
teraz, czerpie również z epoki w której powstała
- w tym aspekcie jesteście jednocześnie
i klasyczni, i na czasie?
Nie, nie czerpiemy nic z tej ery. Wszystkie nasze
inspiracje pochodzą z czasów przed upadkiem
żelaznej kurtyny. Czujemy dumę z tego,
że jesteśmy przestarzali i nie chcemy mieć nic
wspólnego z tym postmodernistycznym gównem.
Nie spieszyliście się z nagraniem i wydaniem
pierwszego albumu - na wszystko musi
przyjść pora, tym bardziej, że w początkach
istnienia zespołu byliście jeszcze nastolatkami
bez większego muzycznego doświadczenia?
Po prostu nie mieliśmy wtedy pieniędzy na nagrywanie,
dlatego tak długo nam to zeszło. Poza
tym, przez pierwsze dwa lata nie mieliśmy
prawdziwego perkusisty, to Skullcrusher siedział
za perkusją na pierwszym demo. Nigdy
jednak nie przestaliśmy tworzyć nowego materiału,
to pomogło zdefiniować nasz styl. Szczerze,
cieszę się z tego, że nie wypuściliśmy tego
wcześniej.
"Krvcifix Invertör" to wyłącznie premierowy
materiał, nie bawiliście w odgrzewanie starych
numerów?
Większość utworów była napisana kilka miesięcy
przed wejściem do studia, poza "Hordes
Of Satan" i "Alcoholic Brigade", które zostały
napisane w roku 2015, kiedy znacznie
częściej niż zazwyczaj słuchaliśmy Motörhead.
Oczywiście jest sporo kawałków, których
nie użyliśmy, a w tym momencie finalizujemy
nowe kompozycje, które pojawią się na
naszym nowym LP.
Zauważalne jest, że nie rezygnując z siarczystego
łojenia w najlepszym duchu połowy
lat 80. zanotowaliście też pewien rozwój, proponując
też dłuższe, bardziej rozbudowane
kompozycje, z finałowym "Mephistopheles"
na czele - toż wasze drugie demo w całości
trwa niewiele dłużej?
"Mephistopheles" jest najlepszą kompozycją,
jaką kiedykolwiek napisałem, lepszej już prawdopodobnie
nie stworzę (daj spokój, za młody
jesteś na takie deklaracje - przyp. red.). Jest to
też mój ulubiony utwór do grania na żywo.
Zrobiłem go w mniej niż dwie godziny i wyszła
idealnie, to był w stu procentach dar od szatana.
To nie będzie jednak nasz najdłuższy kawałek
w życiu, mamy sporo dłuższych kompozycji,
które ukażą się w przyszłości.
Czyli takie "At War With Satan" jeszcze
przed wami? (śmiech). Zaś na serio: ponoć
młodzi ludzie nie za bardzo garną się do
książek, ale kiedy zerknąłem na tekst "Mephistopheles"
pomyślałem, że nawet jeśli nie
czytaliście "Fausta" Goethego, to przynajmniej
musieliście o nim słyszeć?
Dokładnie! Mniej więcej wiem o co chodzi w
tej historii, ale nigdy nie czytałem tej książki.
Teksty są nacechowane typowo satanistycznie,
ale mają też, jak można zauważyć, posmak pewnej
narracji.
Nie koliduje to trochę z wizerunkiem niekorzesanego
metalowca, czy nie macie z tym
żadnego problemu, w myśl walki ze stereotypami?
(śmiech)
Mam nadzieję, że jacyś potomkowie Goethego
tego nie znajdą, bo inaczej powstanie kolejny
"To Tame A Land"!
Pewnie cieszy was ten pozytywny szum wokół
Hellcrash, bo recenzje są pozytywne, fani
prawdziwego metalu przyjmują wasz album
nader ciepło, a do tego zabijają się o niego
również wydawcy - po wersjach CD i MC
wydanych nakładem Red Wine Rites Records
Dying Victims Productions wypuścili
LP, są też wydania CD przygotowane przez
meksykańskie czy japońskie wytwórnie?
Byliśmy oszołomieni. To znaczy, wiedzieliśmy,
że wszystkie kawałki na albumie mają mocne
riffy i pomysły, ale nie mieliśmy zbyt wiele
czasu, żeby to nagrać, więc wszystko było
robione zbyt szybko i pod pewnymi względami
mogło być lepsze. Niektóre kawałki są niezręcznie
niechlujne, ale jak widać podobają się ludziom,
mają w sobie to coś.
Przygotowaliście dla Carnal Beast jakiś
ekskluzywny bonus, żeby tradycji stało się
zadość, a japońskie wydanie było warte swej
wysokiej ceny?
Tak, bonusowy utwór to są kulisy naszych sesji
nagraniowych. Czy cena jest wysoka? Nie
wiem. (śmiech)
Podkreślacie, że jedyną promocją zespołu
takiego jak wasz jest wydawanie płyt i koncertowanie.
Z tym pierwszym nie ma problemu
nawet w pandemii, ale granie na żywo do
niedawna było praktycznie niemożliwe - brakowało
wam tego, jak sądzę?
Dlatego nie mogę już znieść tej farsy. Jak powiedziałem
wcześniej, w razie potrzeby zagramy
więcej tajnych koncertów, jak powinien to
zrobić każdy, porządny zespół heavymetalowy.
Niech heavy metal znów będzie niebezpieczny!
Dlatego planujecie na przyszły rok dużą trasę
z zaprzyjaźnionymi kapelami, żeby "Krvcifix
Invertör" dotarł do jak największej liczby
maniaków?
Podpalimy Europę ze szwedzkim Eternal Evil
i chorwackim Krucificadores. Wkrótce ogłosimy
daty, więc bądźcie uważni! Do zobaczenia
na trasie!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
HMP: Zanim przejdziemy do waszego najnowszego
albumu zatytułowanego "Churches
Without Saints", który został wydany 4
czerwca, chciałbym się zapytać o wasz poprzedni
album, "The Oath of an Iron Ritual".
Jak dużym był dla was sukcesem? Czy
chciałbyś coś w nim zmienić, czy raczej zostawić
tak, jak jest?
Sataniac: Osobiście nie myślę o zmianach na
starszych albumach. To już jest zrobione. Nie
ma tam nic do zmiany lub naprawy, zostało to
już wydane. Postrzegam te płyty jako świadków
tamtego czasu. A sukces jest tym, co sam
sobie zdefiniujesz. I tak, to dla mnie jest i był
sukces, ponieważ wciąż uwielbiam stare albumy.
Jaka jest największa różnica pomiędzy "The
Oath..." a "Churches Without Saints"?
Najbardziej różni te albumy brzmienie i produkcja,
reszta jest prawie taka sama.
Czy mógłbyś opisać proces tworzenia i nagrywania
waszego najnowszego albumu? Jak
długo pracowaliście nad "Churches Without
Saints"?
Przenieśliśmy się do nowej sali prób pod koniec
roku 2019, jest ona naprawdę przestronna
i wygodna. Tak więc mieliśmy okazję napisać
i nagrać album w naszym własnym miejscu,
co zawsze jest łatwiejsze i pozwala na większy
luz porównaniu do wynajmowanego studia. I
oczywiście nagrywaliśmy z naszym dźwiękowcem
Janoschem, tak więc nie było żadnej presji.
Mieliśmy skończone trzy lub cztery utwory
po ostatnim występie w Szwecji w marcu roku
2020. Po tym skupiliśmy się na nowym albumie
i byliśmy gotowi do nagrywania w październiku
tego samego roku.
W roku 2018 mieliście zmiany w zespole, rozstaliście
się z waszym byłym perkusistą Tormentorem
i przyjęliście Honta. Czy ciężko
było zacząć pracę z nowym perkusistą?
Ciężko było się rozstać z Tormentorem, jest
naszym prawdziwym przyjacielem. Praca z
Hontem to czysta przyjemność, ponieważ jest
on totalnym maniakiem metalu.
Jak duży wpływ miał koncept pustki na teksty
z "Churches Without Saints"? Poza oczywistym
"Learn To Love The Void", powiedziałbym,
że "Endless Awakening", "Primordial
Obscurity" oraz "Armed Architects of
Annihilation" również kontynuują sentencję
"jeśli nie ma życia po śmierci, to lepiej żyć
jego pełnią i zaakceptować to, że nie będzie
nic po nim".
Cieszy mnie to, że poświęciłeś czas by przeczytać
tekst. I tak, masz rację. To nie jest album
koncepcyjny, jednak motyw pustki, śmierci i
116
HELLCRASH
Przeciwko życiu po śmierci
Niemiecki black/thrash ma na pewno kilku godnych reprezentantów, jak
Sodom, Protector, Minotaur czy Desaster, który położył swoją cegiełkę pod podwaliny
tego gatunku. Z ostatnią z tych kapel miałem okazję zamienić kilka słów
na temat jej najnowszego albumu "Churches Without Saints". Dowiemy się, jak
został stworzony i jakie motywy dominują w tekstach. Nie przedłużając, oddaję
głos wokaliście zespołu, Sataniacowi.
sprzeciwu wobec idei życia pozagrobowego był
ciągle z tyłu mojej głowy, kiedy pisałem teksty
na "Churches Without Saints".
Czy fakt, że nasze życie może być tylko
oszustwem coś zmienia? Czy utwór "Armed
Architects of Annihilation" został w jakikolwiek
sposób zainspirowany przez opowieść "I
Have No Mouth and I Must Scream" (autorstwa
Harlana Ellisona)? Jeśli nie miałeś
się okazji zapoznać, to krótki skrót - świat
ogólnie jest rozjebany przez sztuczną inteligencję,
która zostawiła sobie pięciu nieszczęśników,
by się nimi bawić.
Nie czytałem tego powieści. Teksty były zainspirowane
przez nasze własne myśli na temat
tego wątku. I tak, jeśli ludzkość byłaby w stanie
radzić sobie ze śmiercią w bardziej realistyczny
sposób, życie mogłoby być proste, zaś
wszyscy ci fanatycy religijni i polityczni nie
mieliby przeciwnika, którego mogliby nienawidzić.
Czy "Hellputa" określa waszą postawę wobec
hedonizmu i seksualności? I czy jest to
także nawiązanie do jednego z waszych poprzednich
albumów, "Angelwhore"?
Nie, naprawdę nie. Jest to raczej o ludziach z
"wyższą moralnością". Osobiście zawsze mam
szacunek do każdej osoby, którą spotkam.
Szczególnie kobiet. Jednak cholera, zostawmy
kościół w mieście, jak to w naszym języku się
przyjęło. Nie bierz siebie i swoich małych opinii
zbyt poważnie, jesteśmy tylko homo sapiens
na małej planecie z małym słońcem. Nie
ma nawet dobra czy zła, istnieje tylko świat,
który tworzy nasz umysł. Infernal napisał tekst
do tego utworu, jednak dla mnie jest to tylko
mała prowokacja z niepoważnym tłem… I
tak, jest to odniesienie do "Angelwhore" i
"Queens of Sodomy".
Co zainspirowało "Exile is imminent"?
Ten kawałek został zainspirowany przez lockdowny.
Po tym jak nasze ciała umrą, wszyscy
pójdziemy na absolutne wygnanie. Totalnie
natychmiastowo.
Czy "Aus Asche" był pierwszym utworem z
długograja, na którym śpiewacie w swoim
języku ojczystym?
Tak, to jest pierwszy w całości utwór (bardziej
jako outro) z niemieckim tekstem. Jednak miałem
także trochę wersów po niemiecku w "The
Splendour of the Idols" oraz "Learn To Love
Void"...
Zamierzacie tworzyć więcej utworów w innym
języku niż angielski? Obecnie jesteście
dość stonowani w tym... poza wspomnianym
"Aus Asche". Mamy tylko pojedyncze wersy
w stylu "Und ihr… ihr tretet an… das kosmiche
Spiel zu gewinnen?" z "Learn to Love
the Void"?
To nie tyle kwestia wycofania, to przychodzi
naturalnie, a nawet nie... Myślę, że jeśli jakiś
utwór lub motyw muzyczny potrzebuje trochę
słów po niemiecku, to piszę owe słowa w moim
ojczystym języku. Jest to black thrash i język
angielski pasuje do tego stylu bardzo dobrze.
Gitary na "Aus Asche" brzmią dość dziwnie,
jak na Desaster i być może dlatego uznałem,
że językiem moich słów będzie niemiecki.
Jaki utwór z waszego najnowszego albumu
jest najtrudniejszy do zagrania?
Myślę, że "Primordial Obscurity", ponieważ
ma agresywne łamanie tempa i zmiany.
Czy wasza kolejna okładka będzie miała to
czerwono-pomarańczowe zabarwienie, tak
samo jak wasze dwa ostatnie albumy?
Może?! (śmiech)...
Czy macie już wybrany utwór do teledysku?
Jeśli tak, to dlaczego ten konkretny utwór?
W najbliższej przyszłości zrobimy materiał do
"Learn To Love The Void"… ponieważ zawiera
dobry przekaz w ostrym, bezpośrednim kawałku.
Widziałem wasz materiał wideo z Facebooka
na temat waszych pięciu ulubionych albumów
z wydawnictwa Metal Blade Records…
więc wymieniliście tylko cztery:
"Doomsday for the Deceiver", "Hell Awaits",
"Don't Break The Oath" oraz "Angelwhore"?
Czy teraz uzupełniłbyś ten ostatni?
W mojej opinii jest to "Eaten Back To Life"...
Co zamierzacie robić w najbliższych latach
2021/2022?
Dobre pytanie. Mam nadzieje na nasze szybkie
wejście na deski sceny. Jednak obecnie nie
mamy w związku z tym żadnych konkretnych
planów.
Jacek Woźniak
Foto: Diana Mennicke
DESASTER 117
Nagrać album, który sam chciałbym usłyszeć
Mijają lata, a Nocturnal wciąż łoi bezkompromisowy black/thrash najwyższej
próby, nie bacząc na muzyczne mody. Pieczę nad tym wszystkim wciąż
trzyma gitarzysta Avenger, a najnowszy album "Serpent Death" należy do najlepszych
dokonań zespołu, chociaż reszta składu uległa zmianie.
HMP: Pamiętam jak w roku 2001 kupiłem w
Pagan Records waszego pierwszego singla
"Slaughter Command". Od tamtej pory minęło
20 lat, w metalu przeminęło ileś mód i
trendów, a wy wciąż jesteście wierni archetypowemu,
surowemu black/thrashowi. Musicie
chyba całkiem dobrze czuć się w swojej
niszy - list przebojów nie podbijecie, ale nie
jest to ważne, skoro gracie to, co lubicie?
Avenger: Miło słyszeć, że byłeś tam już w
naszych wczesnych latach! Zwykle dostawałem
świetne rzeczy z Pagan Records, jak
Throneum, Damnation, Imperator i jeden z
moich polskich faworytów Sacrilegium, album
"Wicher". W każdym razie, w odniesieniu
wobec mojej własnej muzyki, zawsze chcę
nagrać album, który sam chciałbym usłyszeć i
którego brakuje mi w dyskografiach innych
dla fanów czymś wyjątkowym, bo zawsze są
ludzie, którzy są zainteresowani tego typu rzeczami,
a ci którzy nie są... po prostu trzymają
się albumów. Ponadto, ponieważ zazwyczaj
wydawałem te EP-ki przez większość czasu w
mojej własnej wytwórni, zawsze miałem coś w
rękach, co mogłem rozprowadzić, handlując
samemu. Wydałbym album tylko wtedy, gdy
miałbym poczucie, że jest to bezbłędny materiał
od początku do końca, i tak poza problemami
ze składem, z którymi zawsze musieliśmy
sobie radzić, jest to również powód, dla
którego zajęło nam minimum cztery lata zanim
wydaliśmy nowy album. Ponieważ skomponowanie
materiału wysokiej jakości wymaga
czasu i zawsze muszę być w odpowiednim nastroju,
więc nigdy nie zmuszałbym się do ukończenia
czegokolwiek tylko po to, by dotrzymać
śmiałym eksperymentem. Teraz też postawiłeś
na zmiany, stąd powrót Nocturnal do
męskiego głosu i akces Invokera?
Cóż, płeć nigdy nie grała roli w naszej decyzji.
Tyrannizer była po prostu właściwym wyborem
w 2008 roku, kiedy dołączyła do zespołu
i nigdy nie robiliśmy nic, żeby podkreślić fakt,
że mamy teraz kobietę w zespole. Jeśli ktoś robił
z tego wielką sprawę, to byli to inni ludzie,
jak promotorzy, którzy umieszczali na swoich
ulotkach napis "female fronted...", o którego
usunięcie zawsze prosiliśmy, albo fani, którzy
po prostu lubili nas za to, że mamy kobietę
jako wokalistkę. Oczywiście dostawaliśmy też
gówno od starszych fanów, którym nie podobało
się, że mamy kobietę w zespole, ale z
biegiem lat ludzie się do tego przyzwyczaili i
stało się to normalne. Dla ludzi, którzy dopiero
co nas poznali z nią na wokalu, to i tak było
normalne. Kiedy odeszła i potrzebowaliśmy
nowego frontmana, również nie chcieliśmy
spełniać oczekiwań ludzi, upewniając się, że
mamy inną kobietę na wokalu. Nie ma innej
kobiety, która mogłaby dorównać Tyrannizer
w duchu i postawie, więc mamy Invokera, który
jest tak samo silny w duchu i postawie, a tak
się składa, że jest mężczyzną. Metalowcy nigdy
nie lubią zmian, szczególnie jeśli chodzi o
wokalistów. Ja też nie lubię zmian, ale ludzie
są ludźmi i muszę się z tym pogodzić.
Moguncja to całkiem spore miasto, a i kraj
związkowy Nadrenia-Palatynat nie narzeka
na brak mieszkańców. Musi być jednak
wśród nich krucho z perkusistami chcącymi
grać siarczysty metal, skoro musieliście zwerbować
Belga Johna Berry'ego?
Znalezienie odpowiedniego perkusisty, który
pasowałby muzycznie, emocjonalnie, duchowo
i osobiście do zespołu było naprawdę trudnym
zadaniem. W Johnie z pewnością znaleźliśmy
taką osobę i fakt, że udaje nam się to nawet
pomimo odległości mówi wiele o jego motywacji,
która moim zdaniem jest tutaj kluczowym
czynnikiem. Możesz mieć kogoś siedzącego
obok, ale jeśli jego priorytety nie są takie same
jak twoje, to nie zadziała. Więc czy odległość
jest problemem? Tak... ale głównie dla Johna!
(śmiech)
zespołów. Nie jestem uzależniony od sukcesu
Nocturnal, więc oczywiście gramy to, co lubimy
i nie obchodzi mnie, czy mainstreamowi
ludzie lubią to co robimy, czy nie.
Ten podziemny status podkreślacie również
tym, że w waszej, całkiem obszernej dyskografii,
figurują tylko cztery albumy studyjne,
roi się za to od singli, EP-ek i splitów? Preferujecie
takie krótsze wydawnictwa, na pewno
ciekawsze dla słuchaczy niż seryjnie produkowane
albumy, gdzie często połowa zawartości
to jakieś wypełniacze?
Cóż, w przeszłości, kiedy nie wszystko od razu
trafiało do internetu, miałem wrażenie, że
mniejsze wydawnictwa z różnymi wersjami naszych
utworów i ekskluzywnym materiałem są
Foto: Nocturnal
jakiegoś wymyślonego przez siebie terminu.
"Serpent Death" można śmiało określić nowym
początkiem w historii Nocturnal, bo w
porównaniu z poprzednim albumem 3/4 składu
to nowy zaciąg?
Masz rację... dla każdego, kto porównuje składy
ze "Storming Evil" i nowego albumu, może
to być zaskoczeniem, ale ponieważ Invoker
(wokal) jest w zespole od 2017 roku, a reszta
chłopaków od końca 2018 roku, dla mnie ten
nowy początek faktycznie nie jest już taki nowy.
(śmiech)
Wcześniej też nie bałeś się ryzyka, kiedy do
zespołu trafiła wokalistka Tyrannizer, co mogło
wydawać się niektórym ortodoksom dość
Nie jest to pierwszy taki międzynarodowy
transfer w waszej historii, bo przecież przed
laty grała w Nocturnal Włoszka Jex - metal
nie zna granic, to coś uniwersalnego i ponad
podziałami?
Niewiele osób pamięta o Jex, która była częścią
naszego pierwszego składu koncertowego w
latach 2002/2003. Grała na drugiej gitarze i
nagrała z nami 7-calową EP-kę "Fire Of Revenge",
a przy okazji jest też kobietą o silnym
charakterze. Niestety, nie układało się nam
najlepiej, więc wyrzuciliśmy ją przed nagraniem
"Arrival Of The Carnivore", co z perspektywy
czasu okazało się być naszym nie
najlepszym posunięciem. Ale OK, byliśmy
młodzi i głupi i nadal czuję się źle z tego powodu,
kiedy myślę o tym, jak to się wtedy potoczyło,
ale trudno, to było już ponad 15 lat
temu. Mieszkała wtedy w Niemczech, ale w
okolicy Ruhry, czyli około dwóch godziny jazdy
samochodem w jedną stronę od miejsca, w
którym odbywały się nasze próby, co stanowiło
problem mimo motywacji, ponieważ nie
miała prawa jazdy.
A jak do składu trafił basista Incinerator?
Też znaliście się wcześniej, co ułatwiło sprawę?
118
NOCTURNAL
Gra on również w Wound... Znam go dzięki
temu, że wspólnie graliśmy z Wound z jednym
z moich licznych zespołów The Fog, ale
znaliśmy się też poprzez wspólnych znajomych.
Do dnia, w którym dołączył do zespołu
był "tylko gitarzystą", ale kiedy powiedział mi,
że niedawno kupił bas, bo chce się tym bardziej
zająć, po prostu powiedziałem mu, że
właśnie dostał tę pracę. Najpierw nie był pewien,
czy mówię poważnie, ale teraz, prawie
trzy lata później, można powiedzieć, że tak
było (śmiech). Myślę, że tylko Invoker i on nie
znali się nawzajem zanim dołączył do Nocturnal,
ale ta więź rozwinęła się równie szybko.
To z powodu problemów ze składem trzeba
było czekać na "Serpent Death" nieco dłużej
niż zwykle, bo wcześniej wypuszczaliście albumy
tak co 4-5 lat, pandemia też pewnie
dołożyła swoje trzy grosze?
Problemy z line-upem były oczywiście powodem,
dla którego trwało to dłużej niż zwykle.
Czuję się zmotywowany do poważnej pracy
nad nowymi utworami tylko wtedy, gdy mam
odpowiedni zespół, który może ruszyć z miejsca.
Tak więc w czasie, kiedy nie było pewne
kiedy i z kim wszystko się potoczy, nie pracowałem
zbytnio nad nowym materiałem.
Zbieranie riffów i pomysłów tu i tam tak, ale
nie nadawanie utworom ostatecznego kształtu.
Pandemia opóźniła nagrania albumu o około
pół roku, kiedy to pierwszy termin nagrań perkusji
w Belgii został odwołany właśnie z tego
powodu.
Fani naczekali się na tę płytę, ale wam pewnie
też doskwierała ta przedłużająca się
przerwa: tyle, że zdołaliście zasygnalizować
im potencjał nowego składu splitem z Nuctemeron,
wydanym jeszcze przed pandemią, a
później nic już nie było takie samo?
Split Nuctemeron został wydany, ponieważ
zawsze miałem ochotę na ponowne nagranie
dwóch starych kawałków, a stary skład nie
chciał nagrywać niczego na nowo i uszanowałem
to. Ale teraz miałem okazję i nagraliśmy
w sumie cztery utwory, w tym dwa covery.
Pozostałe covery oraz nagrany ponownie
"Beast Of Hades" z tej sesji zostaną najprawdopodobniej
wydane na 7"splicie z Sabbat
jeszcze w tym roku. Była to również próba
sprawdzenia, czy dam radę nagrać album samemu
i przekazać pliki komuś do zmiksowania.
Ponieważ wyszło nam to na dobre, postanowiliśmy
nagrać album dokładnie w ten sam
sposób. 7" była również dobrą okazją do pokazania
znaku życia z nowym składem, ponieważ
pod koniec 2019 roku nie byliśmy na tyle
daleko z albumem, aby mógł się on ukazać w
najbliższym czasie, więc był to właściwy czas
na wydanie czegoś krótszego.
Podoba mi się to, że nie stoicie w miejscu.
"Serpent Death" jest jak dotąd najdłuższą
płytą w waszym dorobku, trwając ponad 47
minut: zawiera, podobnie jak jej poprzednik
"Storming Evil", aż cztery dłuższe utwory,
ale jeszcze bardziej rozbudowane, bo taki
"Black Ritual Tower" przekracza nawet
osiem minut?
Nie zapomnijcie wspomnieć, że ten 8-minutowy
utwór jest pierwszą kompozycją na płycie
(śmiech). Cóż... Zawsze staram się mieć dziesięć
utworów na albumie. Nie wiem z jakiego
powodu, ale pewnie dlatego, że parzysta liczba
lepiej wygląda na okładce płyty podzielonej na
dwie strony (śmiech). Po prostu okazało się, że
kompozycje ogólnie stały się dłuższe. W końcu
nie ograniczam się, jeśli krótki, dwuminutowy
kawałek działa tak jak jest, po co dodawać
gówno, żeby był dłuższy... tak samo z
dłuższymi utworami... jeśli czuję, że powinno
być dodane to i tamto, po prostu zrobię to, co
będzie korzystne dla utworu. Cieszę się tylko,
że ostatecznie czas grania nie przekroczył maksymalnego
czasu 12" longplaya. (śmiech)
Jeden z tych dłuższych utworów, "Damnator's
Hand", udostępniliście też jako pierwszy
do odsłuchu - trzeba iść do przodu, rozwijać
się, nawet w ramach wypracowanej
przez lata formuły, bo inaczej w oczy może
zajrzeć twórcza stagnacja i będzie po zespole?
Sposób, w jaki to piszesz, brzmi na bardziej
zaplanowany i przemyślany niż był w rzeczywistości
(śmiech). Myślę, że częścią rozwoju
byłoby to, że utwory mają bardziej tradycyjny,
heavymetalowy charakter niż w przeszłości. A
także z powodu niektórych riffów i bardziej
dopracowanych partii solowych. Ale to również
przyszło naturalnie i było tym, co tym razem
chciałem zrobić. Pracuję nad utworami
tak długo, aż mam poczucie, że wszystko jest
godnym dodatkiem do dyskografii Nocturnal.
Pozostanie wiernym formule i nie powtarzanie
się, przy jednoczesnym zachowaniu świeżości,
jest czasem piekielnie trudnym zadaniem, ale z
drugiej strony myślę, że skoro jestem bardziej
fanem niż muzykiem, to w końcu wszystko się
wyrównuje i ma sens.
Teledysk nakręciliście jednak do krótszego,
bardziej typowego dla was utworu "Bleeding
Heaven". Nie chcieliście wystawiać na zbyt
dużą próbę słuchaczy, którzy preferują krótkie,
szybkie numery?
Cóż... Jedynym prawdziwym powodem, dla
którego zrobiliśmy teledysk do "Bleeding
Heaven", a nie do którejś z pozostałych kompozycji,
było to, że miałem już wstępny
pomysł, co moglibyśmy zrobić koncepcyjnie z
tym kawałkiem. I tak, fakt, że jest to jeden z
bardziej "łatwych do słuchania" utworów z albumu
sprawił, że bardziej się do tego nadawał.
Myślę, że kręcenie metalowego teledysku może
bardzo szybko zmienić się z czegoś fajnego
w niedorzeczność... Obejrzałem dosłownie setki
metalowych teledysków, żeby znaleźć jakąś
inspirację, ale odnalazłem tylko miałkie rzeczy,
które mi się nie podobały... na przykład
wokaliści, którzy krzyczą do kamery bez mikrofonu.
Jako fana i kolekcjonera pewnie cieszy cię
fakt, że kolejne wydawnictwa Nocturnal są
dostępne nie tylko na CD czy w wersjach
cyfrowych, ale też na kasetach i na winylu, bo
to nośniki dla metalu wymarzone, nie tak
syntetyczne jak te dwa pierwsze?
Tak, dostać swój album na winylu to zdecydowanie
najlepsza rzecz. Nie jestem pewien czy
kaseta z albumem byłaby naprawdę potrzebna
w dzisiejszych czasach, ale na pewno fajnie jest
coś takiego po prostu mieć. Wciąż mam ponad
2000 kaset, głównie demo, które dostałem w
ramach wymiany. Uwielbiałem to, ponieważ
był to jedyny format, w którym mogłeś zająć
się produkcją wszystkiego samemu za niską
cenę i od razu wysłać to w świat.
Ponoć dni płyty kompaktowej jako dominującego
od lat nośnika dźwięku są już policzone,
bo fani pasjonaci, szczególnie ci starsi, preferują
winyl, innym wystarcza streaming. Myślisz,
że to może być prawda? Ja osobiście
wciąż zbieram płyty CD, bo to wygodny format,
nie wszystko też da się (rarytasy!) mieć
na LP, a i wiele współczesnych produkcji po
prostu nie brzmi z czarnej płyty tak, jak te
klasyczne materiały z analogowej ery...
Myślę, że CD to umierający format, ponieważ
w dzisiejszych czasach nawet ja wolę streaming
od CD z praktycznych powodów, ale każdy ma
swoje zdanie. Jeśli chcę mieć pełne wrażenia
słuchowe, to włożę winyl. Jeśli jest to dostępne
tylko na CD, to również kupię CD. Ale w tej
całej dyskusji o formatach nie ma dobra lub
zła. Na wszystko jest jakiś powód... Przez lata
płyty CD były najlepszym formatem obok kaset
do handlu zagranicą, ponieważ były tanie
w produkcji i bez pudełek nadawały się również
do wysyłania w listach, co pozwalało
utrzymać niską opłatę pocztową.
Liczysz, że pod koniec sierpnia, kiedy to
"Serpent Death" będzie mieć swoją premierę,
sytuacja będzie już stabilna na tyle, że zaczniecie
intensywniej koncertować? Pewnie
nie możecie się już tego doczekać, nie tylko
zresztą wy? A może przeciwnie, odpukać!
Znowu wszystko zostanie zamknięte, bo możemy
spodziewać się każdego scenariusza?
Myślę, że sprawy wyglądają dobrze i w najbliższej
przyszłości wszystko będzie bardziej
otwarte. Byłem już na Obscene Extreme Festival
w Czechach w ostatni weekend i wszystko
co było potrzebne to szczepionka lub test
Covid, żeby się dostać. I nie widzę żadnego powodu,
dla którego nie powinno być grupy ludzi,
którzy upewnili się, że nie są chorzy, razem
na koncercie. Ale tutaj w Niemczech, jak
zawsze, sprawy są nieco bardziej skomplikowane,
gdzie biurokracja zawsze wygrywa ze
zdrowym rozsądkiem. W tej chwili jest kilka
koncertów z bardzo ograniczoną liczbą osób
oraz miejsc i musisz nosić maskę oraz udowodnić
swoje szczepienia lub test. Pod koniec sierpnia
zagram w ten sposób koncert z The Fog...
Szczerze mówiąc nie jestem pewien, jak bardzo
będzie to rozrywkowe... ale lepsze to niż
nic, dobrze jest widzieć, że sprawy posuwają
się choć trochę do przodu...
Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,
Szymon Paczkowski
NOCTURNAL 119
Obecne wcielenie Saratan może nie fascynować
zwolenników mocniejszych czy ekstremalnych
odmian metalu. Jednak z drugiej
strony macie szansę przyciągnąć takich słuchaczy,
dla których graliście kiedyś za ostro,
zbyt jednowymiarowo, a obecne połączenie
metalu i muzyki etnicznej czy orientalnej w
waszym wydaniu jest dla nich interesujące?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Jest unikalne.
I intrygujące. Target wciąż pulsuje, od totalnego
negatywu po fascynację. Obserwujemy ruch
nowego materiału po świecie i fakty cieszą.
Wyszliśmy już dawno daleko poza własne, rodzime
podwórko. Osobiście bardzo cieszę się z
każdego mocniejszego uderzenia w kompozycjach
Jarka. "Nabatea" w tym względzie całkowicie
mnie zaspokaja.
Jarosław Niemiec: Ciężko byłoby w ten sposób
kalkulować. Po prostu robiliśmy to co nam
się muzycznie podobało. Uznaliśmy, że w naszej
muzyce chcemy mieć więcej etnicznych instrumentów;
następnie, że chcemy mieć bardziej
zróżnicowane wokale, a na koniec, że
chcemy skupić się na orientalnym klimacie. To
była ciągła zmiana i w moim odczuciu naturalny
rozwój zespołu.
HMP: Wyobraźmy sobie sytuację, że komuś
spodobał się wasz pierwszy album "The Cult
Of Vermin", po czym na kilkanaście lat stracił
kontakt z Saratan, jakimś cudem nie słyszał
kolejnych płyt. Odpala "Nabatea" i jaka
jest jego reakcja? Rozczarowanie czy pozytywne
zaskoczenie?
Jarosław Niemiec: Szczerze mówiąc nie mam
pojęcia. Pewnie części osób spodoba się rozwój
i odkrywanie nowych muzycznych terytoriów.
Na pewno znajda się też tacy, dla których zmiany
w naszej muzyce zaszły za daleko. Naszą
pierwszą płytę od "Nabatea" dzieli kilkanaście
lat i w tym czasie miało prawo wiele się wydarzyć.
Jesteśmy innymi muzykami, ludźmi, niż
kiedy wydawaliśmy nasz debiut. Niemniej jednak
sądzę, że ten kierunek orientalny w naszej
muzyce zawsze był i można było się tego
spodziewać, że w miarę zbierania doświadczenia
i rozwijania się muzycznie, będziemy podążać
w tym kierunku. Zresztą jest wiele zespołów
diametralnie zmieniających swoją stylistykę
na przestrzeni lat. Nie sądzę, żeby to mogło
kogoś dziś dziwić.
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Z perspektywy
babki dołączającej do zespołu w zaawansowanym
okresie jego rozwoju - tak, to może dziwić,
ma nawet prawo szokować. Już moje dołączenie
uznawałam za zbyt kontrowersyjną decyzję
chłopaków. Pewnie nie każdy z odbiorców
był wtedy "zadowolony". Niemniej to zażarło,
szczególnie za granicą, gdzie kupiono
nas w pełni z nową wizją, odważnym krokiem
dalej i przemyślanym planem na przyszłość.
Odkrywanie nowych terytoriów
Saratan każdą kolejną płytą potwierdza, że orientalny metal to stylistyka
dla tego zespołu wymarzona. Piąty album krakowskiej grupy "Nabatea" to, kolejny
w jej dorobku, klasyczny concept album, płyta wielowymiarowa i urzekająca rozmachem
artystycznej swobody. O kulisach jej powstania opowiadają Jarosław
Niemiec i Małgorzata "Maggie" Gwóźdź.
Każdy kolejny album pokazuje konsekwencję
w obranym kierunku. Również każdy kolejny
projekt jest coraz bardziej zaawansowany muzycznie,
wchodzi level wyżej w trudności kompozycji,
instrumentarium i zaawansowanej realizacji.
Wymagający i stroniący od bylejakości
słuchacz będzie zadowolony. O to przecież
chodzi.
Bardzo ważna wydaje mi się w tym kontekście
również wasza własna satysfakcja, bo
przecież nie gracie dla fanów, poklasku czy
sławy - chcecie realizować się w stylistyce,
która was kręci, a cała reszta, w tym zainteresowanie
słuchaczy, to już tylko bardzo
miły, ale jednak dodatek?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Od lat podziwiam
konsekwencję Jarka i patrzę z radością,
jak jego odważne pomysły sprawdzają się i odnoszą
sukces. Chyba nie miałabym tyle odwagi
i zaparcia, co on, żeby cisnąć w kierunku, w
którym ostatecznie poszliśmy. Prawdą jest jednak,
że nie samym mainstreamem żyje twórca.
Chyba jesteśmy już zbyt starzy i zbyt doświadczeni,
żeby tylko komercyjny sukces i piski
młodszego pokolenia pod sceną były celem
samym w sobie. Z nami pogadasz raczej o
czymś więcej.
Jeszcze nie tak dawno, bo w latach 80. i 90.,
niezależnie od rodzaju uprawianej sztuki,
twórcy jako w sumie wartość nadrzędną stawiali
intelektualne wzbogacanie jej odbiorców.
Obecnie wygląda to zupełnie inaczej i
zdecydowanie gorzej, ale Saratan wciąż jest
jednym z zespołów, proponujących słuchaczom
ambitną, wielowymiarową i nieoczywistą
muzykę - wolicie tkwić w niszy niż iść na
łatwiznę, na tak zwany lep komercji?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Odbiorca
wrażliwy, wymagający, świadomy, zdolny do
zasłuchania i wysłyszenia kunsztu jest najlepszą
nagrodą. Dla niego warto robić to na sto
procent.
To wszystko zaczęło się przed nagraniem albumu
"Martya Xwar", na którym odważniej
sięgnąłeś po tar. Co cię do tego skłoniło?
Szukałeś nowych dróg rozwoju, tak jak kiedyś
wielu innych muzyków, czułeś, że tradycyjne,
metalowe instrumentarium zaczyna cię
powoli ograniczać?
Jarosław Niemiec: W 2006 roku pojechałem
do Azerbejdżanu i tam kupiłem swój pierwszy
Foto: Saratan
120
SARATAN
profesjonalny instrument etniczny - tar azerski.
Wziąłem go nawet ze sobą na sesję naszej
pierwszej płyty, ale nic wtedy nie nagrałem.
Mieliśmy piętnastodniową sesję nagraniową i
nie było czasu na eksperymenty. Na kolejną
sesję, czyli podczas nagrywania "Antireligion",
pierwszy raz wykorzystałem tar w naszej muzyce,
konkretnie w zagrałem solową partię w
otwierającym "Extinguishing the Hope" i zamykającym
"Antireligion pt. 2". Od tego czasu rola
instrumentów etnicznych w Saratan stale
rosła, a apogeum tego było przy okazji "Dark
Orient". Od początku istnienia zespołu chcieliśmy
by oryginalności nadawał nam taki orientalny
pierwiastek. Moje zainteresowanie
muzyką tradycyjną Iranu, Azji centralnej, Kaukazu
rozwijało się równolegle. W pewnym momencie
te instrumenty stały się dla mnie tak
samo ważne w naszej muzyce jak gitara, bas
czy perkusja. To nie był gwałtowny proces i
wyszło to bardzo naturalnie.
Z każdą kolejną płytą Saratan było tych etnicznych
instrumentów coraz więcej: setar, kamancheh,
cura, teraz doszły do nich santur,
saz czy baglama. Nic nie może równać się z
ich naturalnym brzmieniem, sample, które
kiedyś przecież wykorzystywałeś, to zdecydowanie
ubogi krewny prawdziwych instrumentów?
Jarosław Niemiec: Dokładnie. Przy okazji
"Martya Xwar" użyliśmy kilku bębnów etnicznych
i wspomnianego wcześniej tara. Resztę
instrumentów etnicznych zrobiłem używając
wirtualnych instrumentów. Miałem mało instrumentów
etnicznych i żeby płyta brzmiała
różnorodnie, użycie VST wydawało się rozsądnym
rozwiązaniem. Niemniej jednak czułem,
że to jakiś półśrodek. Instrumenty te brzmiały
sterylnie i nie miały tego klimatu, charakterystycznego
dla muzyki tradycyjnej tych regionów.
Nie oddychały. Instrumenty tradycyjne
czasem nie stroją idealnie, czasem coś zabrzęczy,
coś zastuka. Niektóre z nich są tak ciche,
że podczas ich nagrywania słychać jak oddycham.
Ale właśnie te niedoskonałości tworzą
ich magię. Doszedłem do wniosku, że chcę iść
dokładnie w stronę całkowitej naturalności.
Od tego czasu używam tylko prawdziwych instrumentów
i nie używam żadnych sampli.
Tym bardziej, że w międzyczasie moja kolekcja
instrumentów etnicznych znacznie się powiększyła.
Mam ich teraz około 40.
Co ciekawe EP "Dark Orient" to z jednej
strony wasz najbardziej etniczny i akustyczny
materiał, ale też po części metalowy - to
obecnie nierozłączne już elementy stylistyki
Saratan?
Jarosław Niemiec: Tak. Nie wyobrażam sobie
teraz tworzenia muzyki Saratan bez etnicznych
instrumentów i akustycznych momentów.
Jesteście też dość przewrotni, bo ten, niby
krótszy z nazwy, materiał trwa ponad godzinę,
gdy najnowszy album "Nabatea" niecałe
35 minut - nawet jeśli dwa utwory na "Dark
Orient" zamieściliście w dwóch różnych wersjach,
to można było je przecież potraktować
jako bonusy i wydać całość jako piąty album
Saratan?
Jarosław Niemiec: "Dark Orient" traktujemy
jako EP-kę nie z powodu długości trwania, ale
dlatego, że to bardziej kompilacja niż album.
Zawiera cover "Whenever I May Roam", naszą
wersję ludowej pieśni "Ederlezi" i trzy wersje
językowe utworów "Desert Winds" i "Khan
Foto: Saratan
Tengri". Pozostały materiał jest w większości
akustyczny. Nie jest to materiał zwarty jak
inne nasze płyty. Jest bardziej eksperymentem
jak daleko nam się uda zabrnąć w tworzeniu
mrocznej i klimatycznej muzyki etnicznej.
Bardzo lubię ten muzyczny kierunek. Mimo,
że "Dark Orient" nie jest pełnoprawnym albumem,
w dużym stopniu ukształtował nasz styl
muzyczny.
Nabatea, czyli Nabatejczycy, temat bardzo
ciekawy - przy takiej oprawie instrumentalnej
warstwa tekstowa musiała być dopracowana
w stu procentach i nie odstawać od muzyki
nawet o cal, bo powstałoby wtedy poczucie
dysonansu?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: O merytorykę
dba, zawsze niezastąpiony w tych sprawach,
Jarek. To gwarantuje spójność i autentyczność
materiału, bez zbędnych kompromisów czy
odstępstw. Ja dostałam w "Nabatea" sporo
wolności w interpretacji i melodii wokali. Jednak
Jarek zawsze czuwa nad utrzymaniem
autentyczności tej sztuki. Szczerze mówiąc,
nie wyobrażam sobie, żeby nie było go w pobliżu,
kiedy nagrywam swoje pomysły.
Jarosław Niemiec: Kiedy album powstawał -
jeszcze w 2019 roku - Michał, Adam i ja pojechaliśmy
turystycznie do Jordanii. Ślady historii
Nabatejczyków, ruiny ich miast i inne rzeczy
które tam widzieliśmy zrobiły na nas takie
wrażenie, że stały się inspiracją podczas tworzenia
tej płyty. Po tym wyjeździe zacząłem
coraz bardziej zgłębiać tematykę historii i kultury
Nabatejczyków. Wtedy też ruszyłem z pisaniem
tekstów.
To klasyczny concept album, od instrumentalnej
uwertury do pięknego finału w postaci
najdłuższego na płycie, akustyczno-epickiego
utworu "Mysteries Of The Ancient Paths",
jakby osiem rozdziałów dłuższej opowieści?
Jarosław Niemiec: "Nabatea" to album koncepcyjny,
tak samo jak wcześniejsza "Asha". W
przypadku naszej ostatniej płyty głównym elementem
konceptu jest warstwa tekstowa, która
traktuje o kulturze, wierzeniach i upadku Nabatejczyków.
Za warstwą muzyczną też stoi
koncept, który spinają w klamrę utwory instrumentalne.
Chciałem żeby ten album był bardzo
spójny pod każdym względem i najlepiej
byłoby go przesłuchiwać w całości.
Dlatego nie trafił na tę płytę singlowy utwór
"Shena", chociaż śpiewający w nim Mir Cyaxares
udziela się jednak na "Nabatea"?
Jarosław Niemiec: Mir to mój kumpel z Kurdystanu.
To dobry kolega i świetny muzyk -
założyciel zespołu Cyaxares. Od początku
mieliśmy plany nawiązania jakiejś współpracy
i taka trwa do dziś. Na początku pomagał mi
w utworze "Shena". Razem z wokalistką zespołu
Cyaxares - Nawą, napisali tekst do utworu
i go zaśpiewali. Nawa zaspiewała w języku
chaldejskim, a Mir dośpiewał krótką wokalizę.
Dodatkowo pomógł przy nagraniach instrumentu
nay, na którym zagrał Brwa - jeden z jego
znajomych. Następnie pomógł mi w EP-ce
mojego solowego projektu. "Serzemin" to druga
EP-ka sygnowana moim imieniem i nazwiskiem.
EP-ka ta inspirowana jest tradycyjną
muzyką kurdyjską. Mir pomógł mi w znalezieniu
wokalistki, która zaśpiewała w języku sorani
w utworze "Xewnek". Następnie ja nagrałem
santur do jednego z jego projektów, a on
gościnne wokale na "Nabatea". Wracając do
"Shena" - to niezależny utwór. Nie pasowałby
do "Dark Orient" czy "Nabatea". To inna historia,
inny język, inny region. Swoją drogą po
wydaniu tego utworu doszedłem do wniosku,
że zacznę tworzyć muzykę etniczną niezależnie
od Saratan, w której skupię się na całkowicie
akustycznym instrumentarium.
Wcześniej nagrywaliście jeszcze dłuższe
utwory, jak "Dakhma - The Tower Of Silence"
czy "Dark Orient", ale teraz komponowanie
nie poszło w tym kierunku, stąd większość
utworów napłycie to krótsze numery w
granicach czterech minut?
Jarosław Niemiec: Komponując nie planuję
długości utworu. Czasem wyjdzie dłuższy, czasem
krótszy. To wszystko kwestia jak mi się
muzyka i tekst zgadza. Nie ma za tym żadnej
ciekawej historii.
Gdyby nie pandemiczne zawirowania "Nabatea"
ukazałaby się szybciej? Do studia weszliście
w studio ubiegłego roku, a cały proces
zakończyliście w kwietniu - jak na zespół niezależny
i całą tę sytuację, to chyba i tak całkiem
dobry wynik?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Skomplikowanie
sytuacji przez pandemię było ewidentne
i oczywiste. Przed wybuchem zarazy, kiedy
świat nie śnił nawet o tym, co się wydarzy, zgodnie
uznaliśmy, że bardzo chcemy nagrać ten
album. Paradoksalnie covid okazał się tu
SARATAN 121
sprzymierzeńcem, bo w zamknięciu domów,
uruchomił nas twórczo. To był po prostu jeden
wielki wybuch pomysłów, natchnień, kończący
się na organizowaniu prywatnych przestrzeni
nagraniowych. Dla mnie osobiście pandemia
to rozdział zupełnie nowych możliwości technicznych.
Oczywiście wszystko dzięki temu, że
wirus nie powalił nas doszczętnie, co doceniamy,
bo nie każdy miał tyle szczęścia. Niemniej
kiedy obostrzenia zaczęły topnieć, byliśmy gotowi
do właściwych nagrań - ograni, osłuchani,
przygotowani na szóstkę do wejścia do studia.
I poszło elegancko.
Macie za sobą współpracę z polskimi i zagranicznymi,
również większymi, wytwórniami,
ale od kilku lat Saratan jest sam sobie żeglarzem,
okrętem i sterem. Są pewnie plusy i
minusy tej sytuacji, ale pełna niezależność
jest tu nie do przecenienia?
Jarosław Niemiec: Rynek muzyczny stale się
zmienia. Mam wrażenie, że dużo szybciej niż
dawniej. Kiedy zakładałem zespół w 2003 roku
byłem przekonany, że musimy wydawać
płyty przez wytwórnie i opierać się na ich dystrybucji.
Wtedy głównym nośnikiem była płyta
kompaktowa, a serwisy streamingowe jeszcze
nie istniały. Dziś płyta CD jest raczej przeżytkiem,
prawie wszyscy słuchają muzyki na
Spotify i podobnych. Do wypuszczenia muzyki
w internet nie potrzebujemy pośrednika.
Tym bardziej, że wytwórnie podczas tych dwudziestu
lat też się mocno zmieniły i mniej inwestują
w mniejsze zespoły. Dla mnie to nie
kwestia niezależności, tylko reakcji na to jak
zmienia się scena i rynek muzyczny. Masę zespołów
zaczęło tak robić na długo przed nami.
"Nabatea" wydaliście też na CD w limitowanym
nakładzie 200 egzemplarzy, podobnie
zresztą jak EP "Dark Orient". To na tę chwilę
realna liczba fizycznych nośników, jakie
jesteście w stanie rozprowadzić, cyfrowa dystrybucja
muzyki to podstawa?
Jarosław Niemiec: Dokładnie. Ludzie słuchają
muzyki w streamingu, na Youtubie, Bandcampie.
Od lat nośnik jakim jest płyta CD
umiera. To normalna kolej rzeczy i nie ma co
się nad tym specjalnie rozwodzić. Mamy taką
symboliczną ilość płyt, dla tych, którzy chcą
mieć taki digipack w kolekcji, ale zdecydowanie
większość osób preferuje jednak wersje cyfrowe
i streamingi.
Foto: Saratan
Słyszy się jednak, że analogowe nośniki
dźwięku, kasety i winylowe LP czy EP, święcą
prawdziwe triumfy, ich sprzedaż wzrasta z
każdym rokiem, a wiele zespołów musi przygotowywać
kolejne nakłady - może to więc
kompaktowy dysk odchodzi powoli do lamusa
i warto pomyśleć o wzbogaceniu fonograficznej
oferty Saratan?
Jarosław Niemiec: Oczywiście płyty winylowe
wróciły do łask i wypierają płyty kompaktowe
w klasyfikacjach fizycznych nośników. Jednak
cały czas to mały procent w porównaniu
z odtwarzaniem muzyki cyfrowo. Jeżeli kiedyś
pojawi się zapotrzebowanie na wydanie jakiegoś
naszego albumu na winylu, na pewno to
rozpatrzymy. Na ten moment nie mamy jednak
takich planów.
Pierwszy utwór promocyjny to lyric video do
"The Dusk Of Raqmu", ale niedawno skończyliście
też zdjęcia do regularnego teledysku.
Jesteście zadowoleni z rezultatów i kiedy
nastąpi jego premiera?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Czekam jak
na prezent pod choinkę albo paczkę od kuriera.
Realizowany w dwóch etapach, w ciekawych
okolicznościach, miejscach i stylistyce.
Będzie zjawiskowo.
Jarosław Niemiec: Nad klipem cały czas pracujemy.
Na razie nagraliśmy ujęcia w studiu.
Zostało nam jeszcze kręcenie w plenerze. Klip
kręcimy do "The Lament to al-Qaum" i powinien
być gotowy już w sierpniu. To prywatnie
mój ulubiony utwór z tej płyty, i mam nadzieję
że efekty pokryją się z naszymi oczekiwaniami.
Pewnie po okresie koncertowej posuchy liczycie
też na to, że zdołacie zagrać trochę koncertów,
zaprezentować premierowy materiał
również na żywo?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Nie ma na razie
takich planów. Z naszej strony nie ma na to
też jakiegoś szczególnego ciśnienia. Co nie
zmienia faktu, że niemożliwie za tym tęsknię.
W dodatku bardzo wiele osób o to pyta, więc
fajnie byłoby coś, kiedyś, gdzieś. Ale nic za
wszelką cenę.
Jarosław Niemiec: Pod tym względem trochę
się u nas pozmieniało. Pewnie będziemy grać
jakieś koncerty w przyszłości, ale nie skupiamy
się na planowaniu tego. Za to coraz więcej czasu
spędzam w studiu nagraniowym. Prócz nagrywania
materiału Saratan, nagrywam gościnnie
etniczne instrumenty dla innych zespołów
i nagrywam nowe projekty i pomysły na
potrzeby mojego solowego projektu. Coraz
bardziej czuję, że praca w studiu to moje ulubione
zajęcie. Dodatkowo pandemia i nasze
prace też nie pomagają w snuciu dalekich planów.
Pożyjemy, zobaczymy.
Nie obawiacie się, że po chwilowym, obecnym
otwarciu szybko będzie kolejny lockdown,
znowu wszystko zostanie zamknięte? A
w takiej sytuacji nie da się niczego zaplanować,
zorganizować, co w branży muzycznej
jest podstawą - owszem, można w takiej sytuacji
pisać i tworzyć, ale czy taka kolejna
sytuacja będzie miała rację bytu, skoro już teraz
mamy prawdziwy wysyp nowych płyt?
Małgorzata "Maggie" Gwóźdź: Jak wspominałam,
sytuacja kryzysu podziałała na nas
twórczo. Z każdym rokiem jesteśmy też bardziej
odporni na nieprzewidziane zwroty akcji.
Do "Nabatea" podeszliśmy niezwykle spokojnie.
Nie pamiętam, kiedy w czasie robienia
materiału panował taki luz. Jestem spokojna o
kolejne kroki. Tylko, jak to mówią, najważniejsze,
byśmy byli zdrowi…
Wojciech Chamryk
Foto: Saratan
122
SARATAN
nek widzów, chociaż... kto tam wie. W takich
czasach żyjemy i tu próbujemy się jako artyści
odnaleźć. I wchodzimy z materiałem, który nie
brzmi jak schabowy z ziemniakami i ma zdecydowanie
więcej barw niż żółty ser.
Ciągle do przodu alternatywnej rzeczywistości
Najnowszy album HellHaven "Mitologia bliskości serc" potwierdza, że ten zespół
nigdy nie osiada na laurach, ciągle szukając nowych pomysłów i rozwiązań w
obrębie wypracowanego stylu. Mamy więc jakby ciąg dalszy bardzo udanego albumu
"Anywhere Out Of The World", ale w jeszcze ciekawszej oprawie dźwiękowej i z polskimi
tekstami. Gitarzysta Jakub Węgrzyn i wokalista Sebastian Najder opowiadają o
kulisach powstania tej bardzo ciekawej i kto wie, może nawet przełomowej dla zespołu,
płyty.
HMP: Znowu zaskoczyliście, przygotowując
po "Anywhere Out Of The World" płytę zupełnie
odmienną, chociaż od razu można dostrzec,
że to produkcja HellHaven - takie
mieliście założenie, czy tak po prostu wyszło
na etapie procesu twórczego?
Jakub Węgrzyn: To zawsze wychodzi w trakcie,
chociaż z drugiej strony pewne ramowe założenia
i koncepcje były obecne od początku
pisania materiału. Nie powiedziałbym, że jest
to płyta zupełnie odmienna od "Anywhere
Out Of The World". Dla mnie jest kolejnym
krokiem, ale wynikającym z każdego poprzedniego.
Stąd ma z nią wiele wspólnego, ale faktycznie,
tym razem wprowadziliśmy więcej słyszalnych
zmian tj. dopracowaliśmy brzmienie
oraz przeskoczyliśmy z języka angielskiego na
Czyli to, co mówiłeś przy okazji premiery poprzedniego
albumu, że uwielbiacie kombinować
z brzmieniami, stylistyką, formą i aranżacją,
jest niezmienne?
Jakub Węgrzyn: Niezmienne, chociaż przefiltrowane
obecnie przez kolejne lata doświadczenia.
Nadal bawimy się wszystkimi zabawkami,
jakie znajdujemy w tej muzycznej piaskownicy.
Od brzmienia, przez instrumenty, formę
wyrazu, technikę a kończąc na wycieczkach
w różne style muzyczne. Jednakże 12
lat tworzenia pod szyldem HellHaven nauczyło
nas, że to jednak słuchacz jest najważniejszym
elementem tego cyrku i to dla niego tworzymy.
Nie tylko dla siebie. Zaczęliśmy słuchać
odbiorców naszej muzyki ze skupieniem i
zrozumieniem. Spisaliśmy wszystkie swoje dotychczasowe
błędy, przeczytaliśmy wszystkie
recenzje, opinie, komentarze i wspólnie opracowaliśmy
ramę dla płyty składającą się z listy
"czego nie robić". Jakich błędów nie popełnić.
Jakie decyzje podjąć, aby tą płytą dotrzeć do
jak największej liczby słuchaczy. A cel jest o
tyle trudny, że przeciętny słuchacz nie jest
Na "Anywhere Out Of The World" zaskakiwały
partie trąbki, teraz wykorzystaliście lirę
korbową czy dudy - skoro pojawiają się pomysły
i możliwości grzechem byłoby z nich
nie skorzystać, bo zdecydowanie poszerza to
dźwiękową paletę HellHaven?
Sebastian Najder: Cóż, nie tylko paletę
dźwiękową, ale i intertekstualność całości.
Używając akustycznych instrumentów, wokół
utworu tworzy się żywa otoczka klimatu, która
spaja całość biologiczną klamrą. Nie jest to
wcale takie proste, aby zharmonizować to ze
sobą (w szczególności w przypadku etnicznych
instrumentów) ale moim zdaniem w erze szybko
postępującej cyfryzacji jest to zabieg jak
najbardziej pożądany.
Trzymacie się również tej wypracowanej formuły,
że wasze kolejne płyty ukazują się co 4-
5 lat. Przy tak ambitnej muzyce nie da się
inaczej, pewne kwestie wymagają dopracowania,
choćby aranżacyjnego?
Jakub Węgrzyn: Są utwory, które napisały się
w tydzień. Są jednak takie, nad którymi siedzieliśmy
do ostatnich momentów. Szanowni
koledzy z zespołu coś o tym wiedzą, kiedy w
przeddzień wysłania gotowych nagrań na finalny
miks próbowałem ich przekonać do ostatnich
słusznych poprawek (słusznych oczywiście
tylko z mojego punktu widzenia). Skończyło
się to dla mnie łykaniem nerwosolu. Ale
bardzo się cieszę, że przeszliśmy przez taki
proces, bo ta płyta została napisana, nagrana i
wyprodukowana naprawdę wspólnymi siłami.
I jest to znacznie trudniejsze, niż zabawa w
projekt solowy. Bo w zespole musi być pewna
zgoda, wspólna koncepcja, rama. Każdy z nas
odrobił wielką lekcję pokory i cierpliwości. Ale
to była bardzo cenna lekcja, która tylko ugruntowała
naszą przyjacielsko-rodzinną strukturę.
I spowodowała, że dokończyliśmy tę płytę nie
mając na koncie wyroku za zabójstwo lub okaleczenie.
To też się liczy. Ale tak na serio - każdy
dostał na płycie możliwość stworzenia czegoś
według swojej wrażliwości muzycznej. Do
tego stopnia jest to wspólna praca, że na koniec
zrezygnowaliśmy z podpisywania utworów
nazwiskami. Uważam to za najlepszą decyzję,
bo dzisiaj każdy z nas czuje się współautorem
całego materiału.
język ojczysty. Utwory też są bardziej... przebojowe?
Nie wiem czy to dobre słowo. Mają na
pewno nośne elementy. Takie wiesz, że chcesz
wcisnąć "replay". Cieszy mnie, że uważasz, że
słychać tam HellHaven. To znaczy, że nasz
styl zaczyna się krystalizować i być rozpoznawalny.
Nad tym mocno pracujemy. Ciężko jest
być w dzisiejszych czasach oryginalnym, stąd
każda taka opinia jest dla nas bardzo budująca.
Foto: HellHaven
przyzwyczajony do płyty, na której dzieje się
tak wiele. A przecież to właśnie tak chcemy
grać. Społeczeństwo raczej lubi (co nie jest
przytykiem!) proste formy przekazu. 20 lat kupujesz
w sklepie ten sam żółty ser, bo się przyzwyczaiłeś
i w sumie nigdy nie wpadłeś na pomysł,
że obok stoi jeszcze 50 innych. Jak
obiad, to schabowy z ziemniakami, bo "a co,
jak mi tamte dziwactwa nie będą smakowały?".
Trochę tacy jesteśmy. Boimy się zmian w tak
prozaicznych momentach jak zwykłe zakupy a
co dopiero, kiedy mówimy o kulturze czy sztuce.
Pewnie większość wolałaby, aby Małysz
dalej skakał, bo już się przyzwyczaili, że co
niedziela po obiedzie mieli stabilną i powtarzalną
rozrywkę. Cud, że po 20 latach "Kevin
sam w domu" na Polsacie to już bardziej zabawny
trolling, niż faktyczne spełnianie zachcia-
"Mitologię bliskości serc" nagrywaliście w
czasie pandemicznych ograniczeń, pracowaliście
więc w różnych miejscach, również w
warunkach domowych, dzięki wykorzystaniu
mobilnego studia. Było to duże utrudnienie
czy zdarzało się wam już wcześniej pracować
w taki sposób?
Jakub Węgrzyn: Proces nagrań był dla mnie
szczególnie ważny. Wiesz, każdy z nas szuka
w zespole pewnej specjalizacji. Pisanie muzyki
i granie koncertów to tylko "marny" czubek góry
lodowej. Stąd Sebastian jest specem od social
media, ma wyczucie w kontaktach z ludźmi
i spore doświadczenie w internetach. Paweł
jest przedsiębiorczy i potrafi załatwić kupę rzeczy,
o których istnieniu nawet nie mamy pojęcia.
Marcin trzyma fundusze, które inaczej byłyby
w stanie permanentnego chaosu a Hubert
opowiada doskonałe kawały o papieżu. Ja za
cel postawiłem sobie przeprowadzenie nas
przez cały proces nagrań z uwzględnieniem
124
HELLHAVEN
odwiecznych problemów finansowych, ale w
taki sposób, aby zrobić duży krok do przodu w
brzmieniu i jakości. I w taki sposób nie nagrywaliśmy
jeszcze nigdy. Mówiąc w skrócie (bo
wszystko trwało ponad 30 miesięcy) zaczęliśmy
od rejestracji materiału na tzw. "setkę".
Omikrofonowaliśmy wszystko co się dało i
przez kilka miesięcy rejestrowaliśmy utwór po
utworze. Proces ten pozwolił nam nie tylko na
stworzenie tzw. taśmy-matki, ale także na rozpoczęcie
procesu pierwszych poprawek naszych
ówczesnych kompozycji. To już na tym
etapie zaczęliśmy słyszeć pewne niedociągnięcia,
wdrażać nowe pomysły, rozwiązania, brzmienia.
Testowaliśmy sprzęt oraz nasze umiejętności
do granic możliwości. Potem uderzył
Covid. Trzeba było się szybko dostosować.
Rozbiliśmy sesję nagraniową na wizytę w
trzech studiach oraz wspieraliśmy się dość nowatorską
metodą nagrywania gitar w domu
przy użyciu prawdziwych wzmacniaczy, ale z
pominięciem głośników. Dzięki czemu, mając
budżet przeciętnego Kowalskiego, byłem w
stanie spędzić cztery miesiące na poszukiwaniu
odpowiedniego ustawienia wirtualnych mikrofonów,
paczek, głośników, zachowując
świetne brzmienie lampowej głowy... W standardowym
studio miałbym na to może dwatrzy
dni czasu. W taki sposób spędziliśmy pierwszy
lockdown. I m.in. w taki sposób udało się
uzyskać dobre i selektywne brzmienie na tej
płycie, które już zostało docenione. Dużo pracy
zajęło też stworzenie finalnego projektu, w
którym musiałem skleić do kupy nagrania z
wszystkich czterech sesji nagraniowych (osobno
dla wokali, syntezatorów i gitar, perkusji i
instrumentów akustycznych). Sam projekt
płyty w formie suchych nagrań ważył bodaj
32GB i miał około 220 ścieżek. Monstrum.
Może dla kogoś to chleb powszedni, ale dla
mnie to było ogromne wyzwanie. Ale się udało.
Przeprowadziłem zespół przez ten proces i
jestem z niego bardzo dumny.
Później wszystko było już więc w rękach osoby
odpowiedzialnej za miks i mastering materiału
- z tego co słyszę Nikolas Roy Quemtri
spisał się bardzo dobrze, wiedzieliście zresztą,
że warto powierzyć mu to zadanie?
Jakub Węgrzyn: Wpadliśmy na niego zupełnie
przypadkowo. Zastanawiając się jak ta płyta
powinna brzmieć, przesłuchiwałem próbne
miksy starej płyty, od różnych ludzi z całego
świata. Było ich chyba ze czterdzieści. Wpadł
mi wtedy próbny miks właśnie Nikolasa, który
jakimś cudem okazał się lepszy niż ten, który
ostatecznie wybraliśmy na tamtą płytę. Nie
mówię, że poprzednia płyta "Anywhere Out
Of The World" brzmiała źle. Ale faktycznie,
czuć było, że Nikolas dał od siebie coś więcej
(oczywiście wiem dlaczego wtedy nie wybraliśmy
jego miksu, ale żeby to wytłumaczyć, znów
musiałbym mówić o pieniądzach, a to nudny i
śmierdzący temat). Kiedy wysłaliśmy nową
płytę na wstępne próbne miksy, Nikolas bezsprzecznie
wygrał z pozostałymi. Jako jedyny
nie tylko zajął się odpowiednim miksem według
naszych sugestii, ale "podprodukował"
trochę ten materiał, dodając subtelne elementy
do struktury utworów (np. specyficzne efekty
dźwiękowe, rozwiązania realizatorskie etc.).
Ta ingerencja tak nam się spodobała, że uścisnęliśmy
sobie dłoń i rozpoczęliśmy ponad półroczną
współpracę.
To wasz pierwszy album zaśpiewany po polsku,
chociaż zaczątki czegoś takiego mieliśmy
już przy okazji wznowienia debiutanckiego
"Art For Art's Sake" ("Trauma pana Twaina").
Skąd ta decyzja o odejściu od anglojęzycznych
tekstów, chciałeś spróbować czegoś
innego również na tym polu?
Sebastian Najder: Ujmując rzecz precyzyjniej,
polska wersja "Twaina" pochodzi jeszcze z
sesji nagraniowej do "Beyond The Frontier".
Nagraliśmy wtedy dwie wersje językowe utworu
z czego na płycie znalazła się wersja angielska,
a na koncertach śpiewałem ją po polsku.
Dopiero właśnie przy okazji reedycji "Art For
Art's Sake" dołączyliśmy do wydawnictwa niepublikowane
wcześniej na fizycznych nośnikach
utwory, takie jak właśnie polska "Trauma
pana Twaina". Co do decyzji o śpiewaniu po
polsku… Cóż - większość koncertów gramy w
naszym kraju, utwory w rodzimym języku znacznie
bardziej trafiają do szerszej publiczności.
Dodatkowo język polski jest znacznie bogatszy
w słowa, znaczenia, gry słowne i to co kryje się
pod nimi. Chcieliśmy po prostu tworzyć w języku
naszych myśli.
Foto: HellHaven
Trudniej pisze się w ojczystym języku czy
przeciwnie, daje on większe możliwości, również
w kontekście aranżacji partii wokalnych?
Sebastian Najder: To zależy. Na pewno pisanie
samych tekstów przychodzi mi z większą
łatwością. Nie muszę się zastanawiać nad tym,
czy coś jest poprawne gramatycznie, albo czy
aby na pewno ma takie znaczenie w użytym
zdaniu jak mi się wydaje (i czy nie jest przypadkiem
bez sensu). W języku polskim czuję
się jak ryba w wodzie. Mogę bawić się gierkami
słownymi, wieloznacznością słów i ich
składnią. Gorzej jest na pewno przenosić to w
muzykę i jej melodyczny wydźwięk/aranżacje.
Tutaj angielski zawsze będzie miał jakąś tam
wyższość. Jest bardzo dźwięczny… natomiast
język polski jest wdzięczny. (śmiech)
Myślisz, że dzięki temu zabiegowi uda wam
się dotrzeć do nieco szerszego grona słuchaczy,
a do tego uatrakcyjnić koncerty, bo jednak
publiczności łatwiej włączyć się do
wspólnego śpiewania gdy teksty są po polsku?
Sebastian Najder: Myślę, że tak. Nie patrzyłbym
tu nawet w stronę wspólnego śpiewania, a
raczej obopólnego zrozumienia. Emocje łatwiej
przenosić na łączach stworzonych z tych samych
słów, a co za tym idzie, dajemy empatii
o wiele szersze pole do popisu. Czy to na koncertowych
salach, czy na słuchawkach w domowym
zaciszu.
Można traktować "Mitologię bliskości serc"
jako całość, chociaż poszczególne utwory nie
są ze sobą powiązane, bo to jakby tom opowiadań
jednego autora, skoncentrowanego na
jednej tematyce, więc zawsze pojawią się w
nich jakieś wspólne wątki czy nawiązania?
Sebastian Najder: Mniej więcej można tak to
odbierać.
Jakub Węgrzyn: Mniej więcej, to można było
trochę więcej napisać w tym temacie, Sebastianie.
(śmiech)
Czym jest więc mitologia bliskości serc, do
czego się odnosi?
Sebastian Najder: Mitologia bliskości serc
odnosi się do wyobrażeń, mitów, legend, które
sami tworzymy w swoich głowach na temat
osób, które nas otaczają. Nigdy nie możemy
być pewni kim są tak naprawdę, tam w środku.
Mamy więc pewne obrazy osób, które sami
tworzymy, jednak nadal są to tylko historie,
portrety i konstrukty namalowane przez naszą
wyobraźnię.
Każdy z utworów dopełniają cytaty, wybrane
z dzieł różnych autorów - były one źródłem
inspiracji na etapie pisania tekstów, stąd myśl
o ich wykorzystaniu?
Sebastian Najder: W niektórych przypad-
HELLHAVEN 125
kach tak, jak na przykład w "Imperium radości",
które w całości inspirowane było pełnometrażowym
stand-upem Billa Hicksa pod
tytułem "Revelations". Natomiast w całej reszcie
są to mniej lub bardziej przylegające koncepcje
czy przemyślenia poszczególnych autorów,
których bardzo szanuję i z którymi często
odczuwam ogromną więź uczuciową mimo, że
nasze bytowania na tej planecie dzielą dziesiątki-setki
lat.
Można też powiedzieć, że w pewnym sensie
edukujecie też słuchaczy, bo o Lemie, Lovecrafcie
czy nawet Nietzchem słyszał praktycznie
każdy, nawet jeśli nie czytał ich książek,
ale już o Michelu de Montaigne czy Albercie
Hoffmannie już niekoniecznie?
Sebastian Najder: Można tak powiedzieć. Jednak
nauka jest dla tych, którzy chcą się uczyć
(śmiech). Polecam zapoznać się z literaturą i
sztuką wszystkich wymienionych!
Zamykający płytę, niemal instrumentalny
utwór "1420 MHz" ma jeszcze bardziej dać
do myślenia, stąd ten cytat Carla Sagana i
sam tytuł, odnoszący się do linii wodoru?
Jakub Węgrzyn: "1420 Mhz" jest utworem o
nadziei. O ludziach, którzy patrzą w gwiazdy.
Dalej niż sięga nasz wzrok, poza nasze ziemskie
problemy i bolączki. To taki symboliczny
utwór na zakończenie płyty. W wielu krajach
używanie częstotliwości 1420 Mhz jest prawnie
zabronione. Wiesz dlaczego? Bo uważa
się, że jeżeli będzie istniała obca cywilizacja,
wykorzysta ten matematyczny uniwersalny język
i będzie kontaktować się właśnie na tej
częstotliwości, w której drga wodór - najbardziej
powszechna cząstka we wszechświecie.
To równie piękne, co intrygujące. Kiedy patrzymy
w górę, w gwiazdy, cała ziemia kurczy
się do rozmiaru główki od szpilki. I jak wtedy
zaczniemy zadawać sobie pytanie co robimy
jako ludzkość z tym mikroskopijnym w skali
wszechświata kawałkiem skały, dojdziemy szybko
do wniosków jak nieporadni i krótkowzroczni
jesteśmy. A to póki co nasz jedyny
dom. Zakończyliśmy tę płytę pytaniem-przestrogą.
Pytaniem, czy aby na pewno podejmujemy
jako ludzie dobre decyzje i czy nie jesteśmy
już przypadkiem w takim momencie, że
nasze życie tu na ziemi może być zagrożone.
Zawsze zwracaliście też uwagę na szatę
graficzną kolejnych wydawnictw HellHaven,
ale teraz jest ona jeszcze bogatsza, bo to
prace nie tylko Moniki Piotrowskiej, ale też
Łukasza Rusinka i Jerzego Gorczycy. I to,
paradoksalnie, w czasach dominacji streamingu,
gdzie liczą się tylko dźwięki, a powodowani
wygodą i lenistwem słuchacze w większości
odchodzą od kompaktowego nośnika.
Muzyka i cała reszta ma tworzyć zwartą
całość, a do tego tak efektownie wydana płyta
ma być swoistym prezentem dla słuchacza,
który zdecyduje się po nią sięgnąć?
Sebastian Najder: I tak mieliśmy wydawać
fizyczny nośnik, więc jeżeli ma to mieć jakikolwiek
sens w dzisiejszych czasach, musi on być
czymś więcej niż tylko płytą CD. W tym wypadku
jest to małe dzieło sztuki z którego jestem
bardzo dumny i które cieszy samo w sobie,
gdy się z nim namacalnie obcuje. Takie
było założenie i nawet odrobinę przekroczyło
moje oczekiwania. Włożyłem w to bardzo wiele
pracy i czasu, aby nadać temu obecny wygląd…
oczywiście z ogromną pomocą wszystkich
wymienionych artystów…
Foto: HellHaven
Jakub Węgrzyn: Na pewno nie możemy się
obrażać na streaming czy szeroko pojęty
Internet. Żeby przeżyć, trzeba się umieć szybko
dostosować. Młodzi ludzie nie wiedzą już
na czym odtworzyć płytę CD. Czaisz to?
(śmiech) Dałem naszą płytę kilku młodym
znajomym, a oni w śmiech. Dla nich płyty CD
to coś, czym dla nas są dzisiaj kasety albo winyle.
Z drugiej strony mamy "starych wyjadaczy",
którzy bez CD nie posłuchają płyty, a
winyle to dla nich wisienka na torcie. Do
wszystkich tych ludzi staramy się dotrzeć i dać
im możliwość spotkania się z naszą muzyką.
Prawda jest też taka, że co by się nie działo na
rynku muzycznym, posiadanie fizycznej kopii
jest namacalnym dowodem, że płyta została
naprawdę wydana, a nie tylko wpuszczona
cyfrowo w sieć. Nie wyobrażam sobie nagrywania
płyty tylko po to, aby była obecna w
formie cyfrowej. Muszę ją dotknąć, powąchać i
postawić na półce. To jak z piciem taniego piwa.
Z plastikowego kubeczka smak jest kiepski.
Ale przelej ów napój do kryształu...
Można zaryzykować twierdzenie, że pełną
wersję "Mitologii bliskości serc" pozna się
dopiero z płyty, bo sama muzyka w przypadku
tego wydawnictwa to nie wszystko?
Sebastian Najder: Można tak powiedzieć, ale
jak każdą muzykę jaką spotykamy na naszej
drodze i która zostaje z nami na dłużej - definiuje
ją samo życie, a skala naszego poznania jest
wprost proporcjonalna do naszego doświadczenia.
HellHaven jakoś nie miał przez te wszystkie
lata szczęścia do wydawców, ale może do
czterech razy sztuka?
Jakub Węgrzyn: Czy ja wiem? I tak zaliczamy
się do raczej wąskiej grupy artystów, którzy
mieli szczęście podpisywać umowy wydawnicze
od praktycznie samego początku. Jasne, że
ma to swoje minusy, ale z perspektywy czasu
powiem tak - współpraca z każdym wydawcą
dała nam bardzo dużo. Owszem, z jednym z
nich (tym niemieckim, pominę nazwę dla dobra
sprawy) mieliśmy dziwną sytuację, bo po
dodruku płyt (w sumie sprzedał ich podobno
ok. 3000-5000 sztuk) zniknął z naszymi pieniędzmi.
Ale jedno trzeba mu przyznać - opłacił
nam wtedy całą sesję nagraniową. Wyszliśmy
na zero, czyli spory sukces jak dla tej
branży (śmiech). Jednak największy przełom
dla nas ma miejsce obecnie. Po podpisaniu
umowy wydawniczej z Prog Metal Rock Promotion
dostaliśmy wiatru w żagle. Spotkaliśmy
odpowiedniego człowieka, który nie tylko
zaryzykował, ale także czynnie zaczął brać
udział w rozwoju naszego zespołu. Wiem, że
tej współpracy wyjdzie jeszcze dużo dobrego i
niejeden fajny projekt wydawniczy.
Jak będzie przebiegać promocja "Mitologii
bliskości serc"? Sytuacja koncertowa na tę
chwilę jest niepewna, ale pewnie liczycie, że
uda wam się zaprezentować ten materiał live,
biorąc przy tym pod uwagę różne inne scenariusze?
Jakub Węgrzyn: Z jednej strony mamy Covid
i problemy z koncertami, ale z drugiej żyjemy
w XXI wieku i mamy dostęp do wspaniałej
technologii. Jeżeli promocja zwolni nam przez
kolejny lockdown, przeskoczymy mocniej do
Internetu. Zresztą teraz już tak działamy. Pracujemy
nad kolejnymi teledyskami, chcemy
ostatecznie w sieć wrzucić cały album w formie
różnego rodzaju teledysków, wizualizacji, projektów
graficznych. Lockdown mobilizuje nas
także nad tym, aby rozwijać zespół w kierunkach,
na które nie było wcześniej czasu. Przed
nami też duży projekt realizacji koncertówki.
Ostatnią mamy z 2013 roku, czyli praktycznie
dwie płyty wstecz. Dużo do nadrobienia w
okresie, gdy nie gra się tak dużo koncertów.
Ale to cały czas próba dostosowania się do nienaturalnej
sytuacji. Stworzenia alternatywnej
rzeczywistości. Nasze miejsce jest na scenie i
chciałbym, aby jak najszybciej tak to się skończyło.
Jesteśmy spragnieni koncertów i obcowania
z odbiorcą twarzą w twarz. Internet, chociaż
daje doskonałe kanały promocji, odbiera
tej sztuce intymność. Nie ma nic lepszego, niż
rozmowa z fanem po koncercie, od którego
słyszysz, jak ważna dla niego/jej jest twoja
praca. To są momenty, do których chcemy
wrócić z całych sił. To jest świat do którego
tęsknimy.
Wojciech Chamryk
126
HELLHAVEN
Z brutalną siłą
Ian Parry to taki rockman, z którym można by rozmawiać na artystyczne
tematy bez końca, zaś jego muzyki słuchać w kółko. Czterdziestą rocznicę swej
wokalnej kariery celebruje on wraz z wydaniem żywiołowego a przy tym urozmaiconego
albumu Rock Emporium II "Brute Force". W wywiadzie przedstawia
pokrótce swe najważniejsze muzyczne dokonania, ujawnia wiele ciekawostek ze
studia i dzieli własnym poglądem o brutalności współczesnego świata.
HMP: Cześć Ian. Jak się masz? Czy mógłbyś
opowiedzieć na początku, co skłoniło
Ciebie do przeprowadzki z Liverpoolu do
Amsterdamu kilka dekad temu? Od Anglików
mieszkających w Holandii słyszałem, że
wcale nie musiała to być bohaterka przeboju
"Woman In Uniform".
Ian Parry: Cześć Sam, to zabawne, że mówisz
po holendersku; mnie opanowanie tego języka
zajęło lata.
Chciałem zapytać, co skłoniło Ciebie do zamieszkania
w Holandii?
Wpierw przeprowadziłem się z Liverpoolu do
Londynu w 1981r. w związku z powodzeniem
przesłuchania zorganizowanego przez Mono
Pacific. W skład tego zespołu wchodził perkusista
Zak Starkey - syn Ringo Starra (The
Beatles), który grał również w The Who oraz
w Oasis. Wkrótce Mono Pacific się rozpadło
a ja odpowiedziałem (1983r.) na ogłoszenie
zamieszczone w Melody Maker przez holenderski
zespół hard rockowy Hammerhead;
wysłałem taśmę z moim głosem i otrzymałem
zaproszenie na przesłuchanie w Amsterdamie.
Następnie poprosili mnie oni o przeprowadzkę
do Holandii a ja to zrobiłem. Po tym, jak nasz
album nagrywany dla EMI Germany został
odrzucony (niewydany), zobaczyłem w telewizji
Queen występujące na Live Aid 1985,
zatęskniłem za Anglią i powróciłem do Londynu.
Śpiewałem przez moment w Airrace
(poprzednia kapela Jasona Bonhama, syna
Johna Bonhama z Led Zeppelin). Ponownie
wyjechałem do Holandii w 1988r., aby utworzyć
Perfect Strangers wraz z perkusistą Josem
Zoomerem (Vandenberg) oraz basistą
Barendem Courboisem (Blind Guardian).
Potem dołączyłem do Vengeance, wydałem
trzy solowe albumy i zasiliłem skład Elegy.
Tak mijały lata. W międzyczasie, otworzyłem
własny label Non-Stop Productions, którym
zajmuję się do dziś. Ostatnio cieszyłem się z
powodu Brexitu, aczkolwiek mając brytyjskie
obywatelstwo i jednocześnie mieszkając na stałe
w Holandii, mój status był przez przejściowo
skomplikowany. Otrzymałem jednak ostatecznie
prawo legalnego pobytu i myślę, że już
pozostanę w Holandii.
Kojarzyłem dotąd Amsterdam z DJ-ami techno
i raczej z jeansami niż ze skórami (Amsterdam
jest światową stolicą jeansów).
Twoje imię raczej nie widniało na plakatach
tutejszych imprez ostatnich lat, nie widziałem.
W 2014r. śpiewałem gościnnie podczas trasy z
włoskim zespołem Headless supportującym
Fates Warning w Chorwacji, Serbii (Belgrad),
Bułgarii (Sofia) i w Grecji (Ateny). Następnie
spędziłem aż dwa lata w studiu, pracując m.in.
nad debiutem Rock Emporium "Society of
Friends", w związku z czym nie występowałem
aż do 2018r. Później zaśpiewałem na 12 koncertach
jako gość niemieckiego zespołu Grahama
Bonneta. Odbył się tylko jeden nasz występ
w Den Bosch (stolica Brabancji Północnej,
Niderlandy), żaden w Amsterdamie. Myślę,
że młodsi fani poznają współcześnie muzykę
streamując albumy lub przeglądając media
społecznościowe.
Czy Twoja obecność w mediach społecznościowych
nie jest aby zbyt skromna?
A to dlatego, że naruszają one prywatność. Publikuję
posty na mojej oficjalnej stronie internetowej
ianparry.com lub w mediach społecznościowych
wtedy, kiedy mam coś naprawdę
ważnego do przekazania.
Obchodzisz właśnie czterdziestą rocznicę
swojej kariery wokalnej. Gratuluję (gefeliciteerd).
Jak ją celebrujesz?
W okresie lockdownu nagrałem nowy album
Rock Emporium 2 "Brute Force", wydany
przez Metal Mind Productions (pod ich
skrzydłami ukazało się też w lutym 2020r.
wznowienie mojego piątego albumu solowego
"In Flagrante Delicto", ale covid pojechał w
trasę dookoła świata, zamiast mnie).
Ta rozmowa ukaże się w czasopismie "Heavy
Metal Pages". Czy zgadzasz się, że "Brute
Force" ma w sobie coś z wibracji metalowych?
Pierwotne założenie Rock Emporium polegało
na zabawie klasycznym rockiem / hard rockiem
lat osiemdziesiątych, ale w ramach Rock
Emporium 2 świadomie postaraliśmy się o
obranie bardziej neo-klasyczno metalowego
kierunku, jednocześnie zachwując melodyjny
hard rockowy sznyt poprzedniego albumu "Society
of Friends". Chciałem czerpać z różnych
stylów, które wszyscy kochamy. Możliwe, że
zrobię jeszcze kiedyś Rock Emporium 3, ale
to musiałoby być bardziej nowoczesne i eksperymentalne,
no zobaczymy. Teraz koncentruję
się na "Brute Force".
Czy jest to Twój najlepszy album (pełną odpowiedź
na to pytanie poznamy w dalszej
części rozdziału - przyp. red.)?
"Brute Force" jest cool, melodyjne, rockowe,
lekko prog power metalowe. Zostało świetnie
wykonane przez jednych z najlepszych muzyków
na świecie, takich jak Allan Sorensen
(Pretty Maids / Royal Hunt), Patrick Rondat
(Jean Michel Jarre / Elegy), Beth Ami
Heavenstone (Graham Bonnet Band), Barend
Courbois (Blind Guardian, Michael
Schenker Group), Patrick Johansson (Yngwie
Malsteen) oraz debiutujący, bardzo utalentowany
gitarzysta i kompozytor Luca Sellitto, a
to tylko kilka nazwisk spośród 26 zaangażowa-
IAN PARRY 127
nych muzyków. Wokalnie wspierał mnie m.in.
Wade Black (Crimson Glory). Cieszę się, że
każdy z nich (zarówno w Europie, jak i w
Stanach) bardzo chciał wziąć udział w moim
projekcie i dał z siebie wszystko, co najlepsze
(ja również). Kiedy tak wiele pozytywnej energii
otrzymuję od podziwianych przeze mnie
muzyków, to jest już połowa sukcesu. Dodając
do tego, że poszczególne utwory są urozmaicone
i żywiołowe, jestem pewien, że rockowi i
metalowi słuchacze w każdym wieku polubią
"Brute Force".
Nie brakuje wśród nich power/speed metalowych
killerów, jak np. "Darkest Secrets".
Jak czułeś się aranżując partie wokalne w
tym kawałku? Czy nie było przypadkiem tak,
że intensywna sekcja instrumentalna postawiła
przed Tobą wyzwanie, jak dopasować
do niej ścieżki wokalne? Czy próbowałeś różnych
wariantów?
"Darkest Secrets" napisał wspomniany nowy
włoski talent gitarowy Luca Sellitto. Gdy
usłyszałem jego riff, wpadłem w podziw. Jak
tylko wymyśliłem pierwszy szkic tekstu o
ukrywanych sekretach, melodie wokalne przyszły
same. Atmosfera Dio mocno siedziała mi
w głowie, co ułatwiło mi nagrywanie zabójczych
wokali do muzyki Lucasa.
"My Confession" brzmi zaś jak efekt spotkania
Deep Purple oraz Jessy Martens. "Confess"
to również tytuł autobiografii Roba
Halforda. Co chciałeś "wyznać" poprzez ten
utwór?
Cieszę się, że przyrównałeś "My Confession" do
Deep Purple, dlatego że jako Anglik dorastałem
z Deep Purple. To był jeden z moich ulubionych
zespołów. Bardzo chciałbym dzielić
kiedyś z nimi scenę. Numer "My Confession"
napisał mój dobry przyjaciel i dawny kolega z
Crystal Tears - Dimitris Goutziamanis,
który komponował i grał też na "Society of
Friends". Zapytałem go, czy mógłby zaproponować
melodyjny, współcześnie brzmiący
utwór hard rockowy. To, co od niego otrzymałem,
przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Fragment instrumentalny ma atmosferę
nowoczesnego fusion i został pomysłowo wykonany
nie tylko przez Dimitrisa, ale też
przez niesamowitego perkusistę Allana Sorensena,
wspomaganego przez potężny bas Erika
Palmqvista (Von Baltzer). Wysłałem demo
do Danii do Allana, który bardzo to polubił;
wyznał, że to nie jego styl bębnienia, jednak
spróbował zagrać. Cóż, myślę, że Allan powinien
więcej grać właśnie w tym stylu, ponieważ
jego wykonanie mnie porwało. Liryki pisałem
osobiście z Dimitrisem w Thessalonikach,
więc widziałem, jak ciężkie czasy nastały w
Grecji. Postanowiłem opowiedzieć w tekście o
tym, jak wartościowi ludzie starają się wiązać
koniec z końcem, ale muszą wyznać rodzinie,
że nie udaje im się znaleźć pracy, aby zarobić
na chleb. Mój ojciec miał podobnie w latach
sześćdziesiątych w Liverpoolu, gdy byłem dzieckiem,
dlatego czuję szczerą empatię wobec
Greków, który są świetnie wykształceni, lecz
Foto: Ian Parry
nie mogą znaleźć żadnej pracy.
A jakie jest przesłanie "Lethal Injection"?
Mój najlepszy przyjaciel umierał na raka. Podjął
decyzję, by zakończyć swoje życie i ból,
przyjmując legalny śmiertelny zastrzyk / eutanazję.
Z drugiej strony, niektórzy ludzie zażywają
nielegalnie narkotyki i w rezultacie często
popełniają samobójstwo w wyniku ich nadużywania.
To są dwie strony, które chciałem zilustrować.
Napisałem muzykę lata temu, ale nigdy
nie mogłem wymyślić melodii lub tekstu,
aż do niedawna, kiedy zacząłem nagrywać
"Brute Force", wtedy nagle wszystkie części po
prostu połączyły się w odpowiednim momencie.
"Rings Of Fire" łącząc moc z melodią przypomina
mi o Tank "War Nation".
Dobrze znam gitarzystę Tank Micka Turnera,
bo on też jest Brytyjczykiem mieszkającym
w Holandii. Nie widzę żadnego podobieństwa
pomiędzy "Rings Of Fire" a "War Nation", ale
Dougie White daje czadu w tym utworze
(chodziło o ogólne vibe albumu "War Nation"
a nie o nutki jednego utworu - przyp. red.). Co
do "Rings Of Fire", nagrywałem go już na "Society
of Friends", ale wówczas go nie ukończyłem.
Dopiero ostatnio Timo Somer (gitarzysta
Delain) i Barend Courbois (basista Blind
Guardian / Michael Schenker Group) zarejestrowali
swoje partie, zaś Fabio Calluori
(Sonic Temple Studios, Włoszech) znakomicie
to zmiksował. Niełatwo wybić klawisze na
pierwszy plan w miksie, zwłaszcza organy
Hammonda, a jeszcze trudniej gdy trzeba
uwzględnić rozbudowane wokalizy i chóralne
zaśpiewy (w tym przypadku Ani Lozanova).
Myślę jednak, że Fabio poradził sobie doskonale.
Czy "Where Do We Go From Here" brzmi
"maksymalnie mokro" (nadmierny pogłos,
słyszalny Twój oddech), dlatego że w przeciwnym
razie ta błyskotliwa ballada nie byłaby
tak efektywna?
Mocno zależało nam na cieple w "Where Do
We Go From Here" przy konstruowaniu melancholijnej
atmosfery opowieści o wyzbytych z
ludzkich odczuć atakach terrorystycznych z
zeszłego roku we Francji. Jednocześnie, chcieliśmy
utrwalić naturalne brzmienie nylonowych
strun akustycznej gitary Lucasa Sellittona,
twórcy utworu. Jak dla mnie, ostateczny
rezultat zawiera perfekcyjną kombinację efektów
wzmacniających przekaz owej pięknej,
melancholijnej ballady.
Czy Freddie Mercury to jeden z Twoich najważniejszych
idoli, skoro zamykasz "Brute
Force" coverem "One Vision"?
Moimi największmi idolami są: Paul Rodgers
(Free, Bad Company), David Coverdale
(Deep Purple, Whitesnake), Dio, Graham
Bonnet (z którym koncertowałem w 2018 roku
po Europie). Dawniej lubiłem Queen z
Freddie'm Mercury'm, kiedy grali jeszcze
rock/ hard rock. "One Vision" wykonaliśmy z
okazji 30. rocznicy jego śmierci, a także jako
tribute dla Queen. Oznaczyliśmy go jako special
bonus track.
Dlaczego nazwałeś cały album "Brute Force"
("Brutalna Siła")? Czy uważasz, że nasz
świat jest zbyt brutalny?
Dostrzegam zmianę w zachowaniu ludzi na całym
świecie. Skończyły się czasy, gdy ślepo podążaliśmy
za zachciankami oraz ideałami poli-
128
IAN PARRY
tyków. Wielu ludzi potrzebuje przemawiać z
"brutalną siłą", aby politycy ich słuchali, a nie
narzucali im siłą swoją wolę. Największym wyzwaniem
podczas prac nad "Brute Force" było
koordynowanie całego projektu wbrew restrykcjom.
Wielu muzyków dysponuje domowymi
studiami tak jak ja, ale niektórzy potrzebowali
korzystać z różnych studiów we Włoszech,
Holandii oraz Danii. Nie miałem wcale takiej
intencji, aby aż 26 niewiarygodnie utalentowanych
artystów brało udział w tworzeniu pompatycznego
albumu, ale tak wyszło naturalnie.
Z każdym kolejnym utworem coraz bardziej
czułem potrzebę uzyskania wyjątkowego brzmienia,
zróżnicowanego stylistycznie tak bardzo,
że poszczególne partie wymagały udziału
różnych muzyków. Wiązało się to z mnóstwem
pracy, ale efektem jest mocarny album,
stąd jego tytuł "Brute Force".
Jak porównałbyś sesje nagraniowe Rock Emporium
I "Society of Friends" (2016), solowego
"In Flagrante Delicto" (2020) i Rock Emporium
II "Brute Force" (2021)? Czy intuicja dobrze
mi podpowiada, że "Society of Friends"
to zapis niemalże imprezy z przyjaciółmi, natomiast
podczas nagrywania kolejnych albumów
byliście wszyscy bardziej skupieni i
skoncentrowani?
Myślę, że dysponowaliśmy większą ilością czasu
przy "Society of Friends". Mogliśmy spotkać
się jak starzy znajomi i swobodnie wymieniać
pomysłami podczas nagrywania. Nad "In
Flagrante Delicto" pracowałem wspólnie z
przyjacielem i klawiszowcem Jeroenem van
der Wiellem, który też uczestniczył w sesji
"Society of Friends". Wymyślił on dobry materiał
na około pięć utworów, które natychmiast
mi się spodobały. Wiedziałem, że dodając
zabójcze gitarowe riffy i mocne linie basu, moglibyśmy
na ich podstawie stworzyć coś niezwykłego
(jak opatrzony videoclipem numer
tytułowy "In Flagrante Delicto"). Brzmi nowocześnie,
z hipnotyzującym sekwencerem syntezatorowym,
ale posiada atmosferę Rammstein
ze względu na ciężkie gitary Stephana
Lilla (Vandenplas). Album "Brute Force" zapoczątkował
instrumental stworzony przez
Luca'sa Sellitto'na na jego solowej płycie "The
Voice Within" (Lucas zaprosił mnie do śpiewania,
ale ja byłem wtedy zajęty swoim piątym
albumem solowym "In Flagrante Delicto"). Natychmiast
po wysłuchaniu jego kawałka wiedziałem,
jakie wokale doskonale będą tam pasować.
Zapoczątkowało to dłuższą współpracę,
która ostatecznie przerodziła się w drugi LP
Rock Emporium.
Rock Emporium II "Brute Force" ukazało się
jakieś 16 miesięcy po Twoim solowym LP "In
Flagrante Delicto". To raczej szybko.
Przez wiele lat nosiłem się z zamierem nagrania
swojego piątego albumu solowego, który
byłby kontynuacją "Visions" (2006). W
2018r. rozpocząłem pracę nad "In Flagrante
Delicto", który Metal Mind Productions wydało
w 2020r. Nie chciałem od razu zabierać
się za Rock Emporium 2, ale restrykcje uniemożliwiły
mi koncertowanie. Podszedłem do
sprawy pozytywnie, tzn. napisałem i nagrałem
piosenki z przyjaciółmi cierpiącymi na restrykcje.
Kiedy śpiewam w studiu, i tak jestem, że
tak powiem, "zamknięty", więc mogłem działać.
Pracowaliśmy 6 miesięcy nad "Bruce Force",
podczas gdy w normalnych okolicznościach
zajęłoby to nam do dwóch lat, zwłaszcza
z uwagi na rozmach produkcji.
Foto: Ian Parry
W ten sposób fani mają mnóstwo dobrej muzyki
do słuchania. Czy jest jakiś jeden utwór
w Twojej bogatej karierze, z którego zaśpiewania
jesteś najbardziej zadowolony?
Wskazałbym na album Eternity's End "The
Fire Within" (2016r., wydaje się, że to jest ten
najlepszy album w karierze Iana Parry'ego -
przyp. red.), fantastycznie napisany przez
Christiana Munznera. Jestem współautorem
utworu "White Lies", ale wokale na całym tym
longplay'u są pełne mocy.
Elegy jest jeszcze innym zespołem, w którym
ostatnio śpiewałeś. Czy fani mogą spodziewać
się kiedyś następnego LP Elegy po wydanym
w 2002 roku "Principles Of Pain"?
Elegy skończyło się ponad 10 lat temu, bo
główny kompozytor i gitarzysta nie chciał już
nigdy więcej niczego nagrywać. Metal Mind
Productions wznowiło kilka albumów Elegy
wraz z wieloma wcześniej niewydanymi bonusami.
Wkrótce ukażą się wersje winylowe. Nie
planujemy wskrzeszenia Elegy.
Na koniec chciałbym zadać Ci jeszcze kilka
pytań odnośnie Holandii. Czy polujesz na
winyle w sklepach typu Concerto przy
Utrechtstraat (Amsterdam)?
Lata temu to robiłem, ale już nie.
Twój ulubiony holenderski malarz (mi humor
poprawia dentysta z obrazu Jana Steena "The
Tooth Pooler")?
Zdecydowanie Van Gogh. Odwiedziłem kiedyś
przytułek / szpital / klinikę w południowej
Francji, w której zatrzymał się on na jakiś czas,
aby malować pokrzywione drzewa na tle górskiego
krajobrazu. Zawitałem przy okazji do
miasteczka Arles w poszukiwaniu Yellow Café,
ale ta niestety już nie istnieje. Jestem jego
wielkim fanem za sprawą mojego artystycznie
uzdolnionego brata. Moim ulubionym malarzem
świata jest zaś Salvador Dali. Odwiedziłem
jego dom w Port Ilegat oraz museum w
hiszpańskim Figueres, a także mały zameczek,
który kupił dla swej żony Gala. Miał tam nawet
prywatnego angielskiego sekretarza Captain
John Peter Moore, któremu zadedykował
wiele obrazów i posągów (w mieście Cadaques).
Dziewczyny z Burning Witches wydały
ostatnio album "The Witch of the North" z
holenderską wokalistką Laurą Guldemond
(Zoetermeer). Teksty dotyczą nordyckiej mitologii,
ale w swobodnych interpretacjach.
Jako że Ty urodziłeś się w Liverpoolu a mieszkasz
w Amsterdamie, powiedz proszę, czy
zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że Anglia
jest równie nordycka co Holandia, dlatego że
oba kraje łączą silne tradycje żeglarskie na
Morzu Północnym?
Tak. Zarówno historia Holandii, jak i UK, jest
ściśle związana z budowaniem łodzi oraz żeglarstwem.
Liverpool słynie nie tylko z
Beatlesów, ale jest też miastem konstruktorów
łodzi. Liverpool i Amsterdam łączą wspólne
wspomnienia o statkach odkrywających
świat. Z całą pewnością, istnieje silny związek
tych miejsc z regionem nordyckim.
Wielkie dzięki za rozmowę.
Dziękuję Tobie za pomoc w przekazywaniu
wieści o naszej muzyce oraz wszystkim czytelnikom
Heavy Metal Pages za ciągłe wspieranie
naszej muzyki. Życzę Wam zdrowego i szczęśliwego
życia.
Sam O'Black
IAN PARRY 129
Pełne spektrum
Pracując nad debiutanckim albumem "Patterns In Parallel"
Pale Mannequin mieli już pełny skład, nowe pomysły i dużo
chęci, żeby jak najszybciej podzielić się nimi ze słuchaczami.
Dlatego nagrywając pierwszą płytę przygotowywali
już następną, ale nie zdążyli jej wydać do marca 2020 roku.
Musieli więc odczekać 12 pandemicznych miesięcy, ale w
końcu CD "Colours Of Continuity" ujrzał światło dzienne. To
Pale Mannequin w zupełnie odmienionej, poprawionej odsłonie,
taka wersja 2.0 udanego przecież debiutu, rock progresywny na bardzo
wysokim poziomie, dopracowany i robiący wrażenie, o
czym warto przekonać się osobiście, również na koncertach.
HMP: Skoro materiał na "Colours Of Continuity"
zaczęliście tworzyć w drugiej połowie
2018 roku, to było to jeszcze przed wydaniem
waszego debiutanckiego albumu "Patterns In
Parallel". Skąd taka nietypowa sytuacja, że
nagrywając pierwszą płytę jednocześnie komponowaliście
już następną?
Tomasz Izdebski: To wynikało z faktu, że debiut
nie był tak naprawdę nagrywany jako zespół.
Cały projekt tamtych nagrań ogarniałem
sam (na perkusji zagrał po znajomości Kuba -
jeszcze wtedy bez większych planów), z zajawki,
żeby zrobić coś muzycznie tylko dla siebie,
może nawet do szuflady, jako muzyczny zapis
z pewnego okresu. Niemal jak pamiętnik.
Grzesiek i Darek dołączali do mnie na przestrzeni
nagrań i miksów, kiedy już sobie postanowiłem
że Pale Mannequin będzie jednak
zespołem z krwi i kości. Zanim "Patterns In
Parallel" zostało dopięte (załatwienie wydawcy,
tłoczni, sesji zdjęciowej, sociale, itp.) z
Grześkiem zaczęliśmy pisać kolejne numery, z
których ostatecznie część trafiła potem na "Colours
Of Continuity".
Tworząc nowy materiał nie miałeś w tej sytuacji
ciągotek do tego, żeby zmieniać ten starszy,
choćby w kontekście innych aranżacji,
czy też "Patterns In Parallel" był już skończoną
całością, a wy potrzebowaliście natychmiastowego
ujścia do kolejnych pomysłów,
stąd to swoiste dwa w jednym?
Tomasz Izdebski: Nie, "Colours Of Continuity"
miało być z założenia zupełnie inne niż
pierwsza płyta. Osobiście nie byłem zadowolony
z wielu rzeczy na debiucie i druga płyta miała
być nową jakością - pod wieloma względami.
Uznałem, że "Patterns In Parallel" to zamknięty
temat i czas iść dalej, już jako grupa.
Rozgrzebywanie nagrań i miksów "Patterns In
Parallel" nie miało na tym etapie sensu.
"Colours Of Continuity" to materiał bardziej
zespołowy - to również miało wpływ na intensywność
jego powstawania i samo tempo pracy
nad kolejnymi kompozycjami?
Tomasz Izdebski: Po części tak. Materiał na
"Colours Of Continuity" pisaliśmy ja oraz
Grzesiek i wzajemnie nakręcaliśmy się na nowe
pomysły. Potem na próbach, każdy mógł
dołożyć swoją cegiełkę, chociaż akurat czasu na
tym etapie nie było jakoś mega dużo. Dla porównania
- "Patterns In Parallel" nigdy nie trafiło
na salę prób przed nagraniami - wszystko
powstawało w komputerze. Oprócz tego, osobiście
miałem po prostu wenę i wyraźną wizję
tego co chcę zrobić. Wielkiego kopa dało mi to,
że udało mi się przekonać do swojej wizji muzycznej
kilka innych osób, ponieważ do tej pory
nie miałem szczęścia do znajdowania muzyków,
którzy chcą grać w podobnych co ja klimatach.
Przez kilka lat przed Pale Mannequin
udzielałem się w różnych muzycznych projektach
ale nigdy nie czułem ich na 100%. To, że
nagle siedziałem na sali prób z trzema innymi
gośćmi, którzy grają moje numery i którzy są
tym zajarani - to był potężny zastrzyk motywacji.
Zauważalne jest również to, że postawiliście
na zmiany, bo poza melancholijnym, progresywnym
graniem mamy tu również fragmenty
znacznie mocniejsze, nie tylko w warstwie gitarowej,
ale również wokalnej - nie ma nic gorszego,
jak po raz kolejny nagrywać tę samą
płytę, od poprzedniej różniącą się tylko okładką
czy listą utworów?
Tomasz Izdebski: Dokładnie takie mamy założenie.
Nie każda płyta musi być rewolucją -
Foto: Pale Mannequin
to byłoby mega trudne - ale chcemy, by każda
wniosła do naszej twórczości coś nowego lub w
jakimś zakresie podnosiła poprzeczkę.
Tytuł "Kolory ciągłości" można też odebrać
jako wasz dowód na przywiązanie do wybranej
stylistyki, tyle, że jednocześnie unikacie
schematów, staracie się szukać nowych rozwiązań?
Grzegorz Mazur: Kolory ciągłości na tej płycie
przede wszystkim mają zwrócić uwagę na to, że
świat jest różnorodny a wszelakie zamykanie go
w utarte ramy, schematy, kwantyzacja - zakłamują
czy nawet zubożają obraz. W odniesieniu
do muzyki chcemy pokazać że możemy zaserwować
pełne spektrum emocji - radość, smutek,
wściekłość, różnymi środkami wyrazu: szeptem,
krzykiem, raz metalowymi rytmami, raz
funkowymi. Nie chcemy zamykać się w jednym
gatunku - słuchamy bardzo wielu rzeczy więc i
bardzo wiele rzeczy przecieka do naszej twórczości.
W tekstach eksplorujecie różne odcienie, jak
podkreślacie, zbyt wąskiej perspektywy - w
tym sensie "Colours Of Continuity" jest klasycznym
konceptem, skoro warstwa tekstowa
jest dość zwarta, oscyluje wokół jednego tematu?
Tomasz Izdebski: Nie było ambicji aby album
był koncepcyjny, natomiast na pewno chciałem
żeby był słuchany jako całość i dobrze jako całość
się bronił. Tak sam słucham muzyki - albumami,
prawie nigdy playlistami czy singlami.
Dużą uwagę przykładam do kolejności utworów
i staram się, aby w miarę możliwości - numery
w jakiś sposób do siebie nawiązywały. Kolejność
utworów to jest coś, co staram się rozpracowywać
już na etapie dem.
Faktycznie z bliska wszystko potrafi zlać się
w jedną, pstrokatą masę - dystans do wszystkiego
jest wskazany, a nawet nieodzowny,
niezależnie od sytuacji?
Tomasz Izdebski: Jest bardzo przydatny i
chciałbym sobie kiedyś go wypracować.
(śmiech)
Postanowiliście najwidoczniej kuć tak zwane
żelazo, póki było gorące, skoro krótko po premierze
debiutanckiego albumu i niewielu próbach
poświęconych nowemu weszliście ponownie
do studia?
Tomasz Izdebski: Osobiście jestem trochę jak
w gorącej wodzie kąpany. Czułem, że jeżeli pojawiały
się nowe, dobre pomysły, a jednocześnie
odróżniały się mocno od debiutu i było
ogólne wrażenie, że sporo rzeczy poszło do
przodu - to czemu nie? Nie przewidzieliśmy
tylko że z pół roku zaplanowanego na ogrywanie
materiału pod studio, które mieliśmy już
zaklepane, większość czasu wypadnie na ogarnianie
przygotowań do pierwszych koncertów
(dla mnie to był też debiut jako wokalisty na
scenie, a tego bałem się najbardziej). Było nerwowo;
po czasie przyznaję że to pewnie był
błąd. No ale przynajmniej jest co poprawić następnym
razem. (śmiech)
Pierwsza płyta powstawała w różnych studiach
oraz miejscach i w niepełnym składzie.
Teraz od początku postawiliście na współpracę
z Magdą i Robertem Srzednickimi,
mieliście już też stałego basistę. To zupełnie
inny komfort pracy, kiedy nie trzeba myśleć o
kilku sprawach jednocześnie, można skoncentrować
się wyłącznie na nagrywaniu, etc.?
Tomasz Izdebski: Tak, przy "Colours Of
Continuity" to była dobra decyzja, bo skupie-
130
PALE MANNEQUIN
nie szło na dobre wykony i produkcję, a nie ciągłe
backupowanie nagrań ze studia X a Y / domu
czy synchronizację sesji między różnymi systemami
lub dobór brzmienia. No i była też pewność,
że jeżeli dany hi-hat czy werbel kompletnie
nie sprawdzi się w miksie - doświadczony
realizator wyłapie to od razu, a nie po trzech
dniach nagrań. Natomiast jeśli jest dobra organizacja
i trochę doświadczenia - metoda hybrydowa
dom/studio też moim zdaniem może się
sprawdzić. Dzisiaj mnóstwo rzeczy można jednak
nagrywać w domu i nie oszukujmy się - z
ogromną ulgą dla budżetu. Nagrywanie samemu
ma tylko tę wadę, że nie ma wtedy osoby,
która w pewnym momencie powie "stop - mamy
już dobry wykon, nie ma potrzeby robić
piętnastego take'a tej solówki" - na tym można
czasem stracić mnóstwo czasu. Samemu łatwo
też pogubić się w mnogości dostępnych muzykowi
brzmień. Przykład - ostatnio poświęciłem
cały weekend na znalezienie pasującego mi brzmienia
gitary (korzystam z jednego z popularnych
modelerów), przed tegorocznym sezonem
koncertowym. Kładąc się spać w sobotę byłem
przekonany że jest idealnie… po czym niedziela
zeszła mi na odkręcaniu tych zmian, bo okazało
się że brzmienie od którego zaczynałem
było jednak lepsze (śmiech). To znana pułapka
w świecie symulacji gitarowych.
Paradoksalnie to szybkie tempo pracy wyszło
wam na zdrowie w tym sensie, że w marcu
ubiegłego roku mieliście już zmiksowany materiał,
więc kolejne lockdowny nie utrudniły
przebiegu dalszych prac na nową płytą?
Tomasz Izdebski: Skończyliśmy w samą porę
jeśli chodzi o covid, natomiast trochę bolało że
płyta musi leżeć ponad rok bez premiery. Osobiście
było to dla mnie frustrujące i bardzo mi
ulżyło jak pierwszy singiel ujrzał światło dzienne.
Ale nie było wyjścia - wydawanie jej w środku
pandemii faktycznie nie miało żadnego sensu,
co nieustannie tłukł mi do głowy Grzesiek.
Wydawnictwo trzeba poprzeć koncertami, co
właśnie mamy wielką przyjemność robić.
Pracowaliście więc w swoim tempie, żeby
osiągnąć jak najlepsze rezultaty, bo przecież
album to nie tylko muzyka, ale też oprawa
graficzna, sesja zdjęciowa, teledyski, a to
wszystko również musi być dopracowane, żaden
z elementów nie może odstawać in minus,
co potwierdziliście już przy okazji wydania
"Patterns In Parallel"?
Grzesiek Mazur: Przy "Kolorach" zdecydowanie
włożyliśmy dużo więcej pracy w całą oprawę
albumu, trochę nam tego zabrakło przy
pierwszym albumie, ale myślę że nadrobiliśmy
to z dużą nawiązką.
Tym razem pracowaliście z Mateuszem
Twardochem-Sienkiewiczem. Oprawa graficzna
płyty to jego wizja, czy też pod tym
względem również mieliście wszystko bardzo
sprecyzowane?
Grzesiek Mazur: Do tematu okładki, jak i
również sesji zdjęciowej czy teledysku, podeszliśmy
w ten sposób, że my określiliśmy ramy w
których osadzony jest cały koncept albumu, a
resztę pozostawiamy wybranym przez nas artystom
- to oni znają się najlepiej na swoim fachu,
chcemy im zaufać i pozwolić by stworzyli coś w
100 % ich, co jednocześnie będzie się też bronić
samodzielnie, w oderwaniu od muzyki, jako
osobne dzieło. I tak też było z okładką - poza
opowiedzeniem Mateuszowi o co chodzi w naszej
płycie wrzuciliśmy tylko jedno wyraźne
wymaganie - okładka ma się rzucać w oczy i iść
na przekór utartemu standardowi gatunkowemu
okładki smutnej czy czarno białej/melancholijnej.
Z perspektywy czasu uważam że to
był strzał w dziesiątkę i udało nam się w ten
kolektywny sposób stworzyć kilka świetnych
rzeczy.
Manekiny i kwiaty to ciekawe zestawienie, a
do tego ten człowiek o barwnej twarzy, kryjący
się pod popękanym plastikiem - z rozmysłem
podsuwacie słuchaczom różne tropy interpretacyjne?
Grzesiek Mazur: Dokładnie tak, podobnie jest
z tekstami - każdy z nich ma konkretne znaczenie,
które przyświecało nam przy ich pisaniu,
ale są napisane na tyle metaforycznie, że można
je interpretować wielorako. Dzięki temu
słuchacz, który wgryzie się w teksty czy naszą
otoczkę, ma możliwość udziału w tworzeniu
swojego doświadczenia - w końcu każda indywidualna
interpretacja niesie pierwiastek wniesiony
przez odbiorcę.
Sami nie bylibyście w stanie wydać tego albumu
w tak efektownej formie - debiut był tylko
zwykłym digipackiem, tu mamy obszerny digibook
- stąd współpraca z Ambient Media
House?
Grzesiek Mazur: Współpraca z Ambient Media
House wzięła się przede wszystkim z tego,
że musimy zaangażować więcej rąk do pracy
żeby pójść dużo dalej dużo szybciej. Każdy z
nas ma skończoną ilość czasu. Ja na przykład
nie jestem w stanie jednocześnie tworzyć nowej
muzyki, cwiczyć starej, przygotowywać się do
koncertów, bookować koncertów, prowadzić
szeroko rozumiany marketing i komunikację z
prasą, itd. Potrzebowaliśmy z jednej strony rozłożyć
obowiązki proporcjonalnie po wszystkich
członkach zespołu, jak i nawiązać współpracę z
zewnętrznymi podmiotami, które już mają sieć
kontaktów, czas i zapał - i oczywiście również
dodatkowy budżet. A sam obszerny digibook to
był dla nas must-have przy tym wydawnictwie.
Dożyliśmy czasów ,że muzyki słucha się ze
Spotify albo na koncertach, a jeżeli już ktoś kupuje
fizyczny nośnik to głównie kolekcjonersko
- uważamy więc, że wydanie fizyczne musi być
najwyższej jakości i dawać coś ekstra - wydawanie
po prostu wypalonej płyty w tekturowym
pudełku to dużo za mało.
I to wszystko w czasach zauważalnej dominacji
pojedynczych piosenek, kiedy mało kto
ma czas czy chęci na słuchanie całych płyt, a
jeszcze rzadziej zwraca uwagę na ich oprawę
graficzną? Nie macie poczucia, że możecie
dotrzeć tylko do tych najbardziej konserwatywnych
fanów i zarazem prawdziwych pasjonatów
muzyki, celebrujących słuchanie albumów,
etc.?
Grzesiek Mazur: Jasne, póki co docieramy faktycznie
do tych największych pasjonatów, ale
my nie jesteśmy dinozaurami, słuchamy ton
nowej muzyki i ciągle eksperymentujemy. Uważam
że wnosimy pewną świeżość i mamy też
coś do zaoferowania dla tzw. "casualowych" fanów
muzyki - musimy się tylko tam lepiej przebić
(śmiech). Jasne, większość ludzi słucha muzyki
wyrywkowo, ale z drugiej strony niemal
każdy na świecie słucha muzyki - dzisiaj tort
jest większy, więc jego mniejszy kawałek to może
być dla nas nadal cały wszechświat.
To chyba również swoisty znak czasów, że
nawet fani muzyki podchodzą do niej powierzchownie,
nie czytają tekstów, ale zawsze warto
walczyć o zwrócenie uwagi kolejnych słuchaczy,
stąd singlowe utwory "Most Favourite
Trap" i "Scattered"?
Grzesiek Mazur: Do muzyki podchodzi się
powierzchownie jak do wszystkich mediów -
jest tego po prostu tak dużo, że mało komu
starcza czasu na głęboką analizę pojedynczych
albumów. A z drugiej strony muzyka jest dziś
czymś mainstreamowym więc trafia na wszelkie
grunty. I właśnie tutaj jest dzisiejsze wyzwanie
- dzisiaj nagrać i wydać album jest banalnie prosto
- sztuka to zainteresować nim ludzi. I nad
tym dużo pracujemy - co zrobić, żeby zaciekawić,
gdy każdy ma do wyboru tysiące innych
zespołów.
Macie jakąś wiedzę na temat do kogo dociera
muzyka Pale Mannequin? To raczej starsi
słuchacze, osłuchani i wymagający, czy raczej
młodsi ludzie, dopiero rozpoczynający swą
przygodę z ambitnym rockiem?
Grzesiek Mazur: Obecnie zarówno po statystykach
Spotify jak i koncertach widać, że docieramy
do słuchaczy średniej lub starszej daty,
ale nie brakuje też świeżej krwi. Zdecydowanie
są to fani muzyki ambitnej.
Liczycie, że z nową płytą grono waszych
zwolenników zwiększy się, szczególnie kiedy
będzie już można wrócić do koncertowania?
Grzesiek Mazur: W momencie odpowiadania
na to pytanie mamy już za sobą pierwsze dwa
koncerty promujące nowy album i już widać że
"Kolory" zrobiły nieporównywalnie więcej szumu
niż "Wzorce", to jest dla nas zupełnie nowy
start, ta płyta już nam otworzyła wiele nowych
drzwi… a my się dopiero rozkręcamy z promocją.
Generalnie jednak, zważywszy na "antymisję"
mediów publicznych w dziedzinie promowania
wartościowej muzyki, każdy artysta
decydujący się na wykonywanie czegoś ambitniejszego,
sam skazuje się niejako na niszę
- warto jednak, pozostając rzecz jasna sobą,
dążyć do tego, by była ona jak największa, bo
przecież w żadnym razie nie jest tak, że ludzie
nie słuchają już choćby rocka progresywnego
czy jazzu, mimo tego, że raczej nie usłyszymy
ich w komercyjnych stacjach?
Grzesiek Mazur: Paradoksalnie uważam że
bycie niszowym jest czymś pozytywnym. Jak
coś jest dla wszystkich, to jest dla nikogo -
gdzieś musimy się zaczepić, skąd będziemy dalej
rosnąć. Zaczynamy w dosyć ciasnym poletku
polskiego prog rocka, ale już teraz powoli z
niego wychodzimy, robiąc lekki skok w bok. A
jak już wcześniej było wspomniane - prog rock
to przede wszystkim bardzo lojalni i zaangażowani
słuchacze, to wspaniałe miejsce do gorącego
startu.
Macie więc jasno wytyczony cel - tworzyć
coś, co dostarcza wam satysfakcji, a do tego
sprawić, by ta muzyka docierała również do
zainteresowanych nią osób, a każda płyta jest
swoistym etapem tego procesu?
Grzesiek Mazur: Tak, nasz cel to tworzyć muzykę
która sprawia frajdę i dostarcza przeżyć
zarówno nam jak i słuchaczom, ale to chyba
taki truizm, każdy tak mówi. Jeśli miałbym
wskazać to co potencjalnie nas wyróżnia to faktyczne
mocne skupienie na tym jak nas ci słuchacze
odbierają (kolory, scenografia, stroje,
mieszanka stylów muzycznych). Nie tworzymy
muzyki "po prostu" ale patrzymy na nią z punktu
widzenia odbiorcy. A gdzie to nas zawiedzie
na trzecim, czwartym czy piątym albumie?
Przekonacie się. (śmiech)
Wojciech Chamryk
PALE MANNEQUIN 131
Jak wyglądałoby życie bez muzyki?
Lokalna prasa w Szwecji ogłosiła sensację, że komuś udało się przebić
Opeth. Trzeci album Astrakhan "A Slow Ride Towards Death" stworzył ponoć nową
niszę filmowego rocka progresywnego a ich wokalistę Alexandra Lycke nazwano
najwspanialszym głosem Szwecji AD 2021. Jakby na przekór, innowacyjny
longplay przepełniły emocje towarzyszące zakłóconemu związkowi miłosnemu z
muzyką. Wyrazowi artystycznego uniesienia daje upust założyciel formacji i basista
Per Schelander.
Wasza muzyka ma moc przekształcenia uwagi
słuchaczy w ich zachwyt (attention into
affection), dlatego że używacie dźwięku jako
języka do wyrażania głębokich myśli I emocji,
zamiast jedynie do zabawy z falą akustyczną.
Co o tym sądzisz?
Kompozytorzy na ogół pragną aktywnych
słuchaczy. Zdaję sobie sprawę, że nasza muzyka
wymaga wiele uwagi ze strony odbiorców,
aby zostać w pełni doceniona. Nie jest przeznaczona
do słuchania biernego, gdy ktoś robi
w międzyczasie coś innego. Wierzę też, bo mówią
mi tak fani, że posiada ona wymiar wizualny
- może zabrać Ciebie mentalnie do innego
miejsca niż to, w którym fizycznie się znajdujesz.
W tym kontekście zgodzę się, że udaje
nam się dzielić głębokimi emocjami. W tym
procesie obie strony nawiązują kontakt ze
swym wewnętrznym archipelagiem. Przystępuję
do pisania muzyki oraz liryków dla Astrakhan
bez wyraźnego planu, co dokładnie poprzez
nie wyrażę. Nad tym zastanawiam się
później, ale oczywiście zależy mi, żeby słowa z
muzyką wzajemnie się uzupełniały.
Jak głębokie są te myśli i uczucia w Twojej
ocenie? Czy kontrolujesz je? A może to one
kontrolują Ciebie? Czy podążanie za nimi
możemy odnieść do powolnej przejażdżki w
Foto: Astrakhan
się nią zajmować aż do śmierci - przeczuwam,
że może nie być to możliwe dłużej niż 10
następnych lat. Widzisz, moja rodzina ma genetycznie
przekazywane problemy z mięśniami,
które mogą rzutować na ręce. Mój ojciec na
to cierpiał, możliwe że ja też będę, a skoro tak,
to pozostało mi jedynie 10 lat grania na basie
na profesjonalnym poziomie. Potem... Raczej
już nie dam rady. Oto moja powolna przejażdżka
w stronę śmierci.
Niektórzy fani nazywają "A Slow Ride
Towards Death" filmowym rockiem progresywnym.
Jak Wasze poprzednie artystyczne
doświadczenia doprowadziły Was do tej
niszy? Czy stanowią kontynuację i rozwinięcie
Waszych wcześniejszych pomysłów, a
może wręcz przeciwnie - staracie się stworzyć
coś innego?
Ja gram na basie w rozmaitych zespołach od
25 lat. Możliwe, że ktoś widział mnie na żywo
wraz z House of Shakira, Royal Hunt lub
Pain of Salvation? Astrakhan sformowałem
na bazie idei dzielonej przeze mnie z moim
bratem Jörgenem. Mieliśmy taką bożonarodzeniową
tradycję, że spotykamy się w tym
samym miejscu i piszemy wspólnie muzykę.
Wówczas, w okolicy 1994/1995r., nie zastanawialiśmy
się nad gatunkami, kierunkiem, stylem
czy czymś podobnym. Po prostu pisaliśmy
cokolwiek, sambę, reagge, rock, cokolwiek, z
czystej przyjemności kreatywnego współdziałania.
Zmieniło się to dopiero po kilku latach.
Tak fajnie nam się pracowało a komponowanie
wychodziło tak prosto, że postanowiliśmy
stworzyć cały album złożony z 10 utworów.
Uporaliśmy się z tym bardzo szybko, ale pojawił
się problem ze znalezieniem odpowiedniego
wokalisty. W międzyczasie obaj zajmowaliśmy
się też innymi zespołami (po mojej
stronie: Royal Hunt i Pain of Salvation). Perkusista
Martin Larsson usłyszał nasze demo,
spodobało mu się i próbował nas przekonać,
abyśmy dokonali profesjonalnych nagrań. Widział
w nas potencjał. Jesienią 2012r. zarezerwowaliśmy
porządne studio, w którym przygotowaliśmy
ścieżki perkusji, basu i klawiszy.
Wiosną 2013r. spotkaliśmy Alexa Lycke, który
sprawnie zaśpiewał. Marcus Jidell zajął się
gitarami, ale wkrótce potem pochłonął go zespół
Avatarium. Wiedziałem, kim chcę go zastąpić.
Zadzwoniłem do Johana Hallgrena, z
którym poznałem się w okresie mojego udziału
w Pain of Salvation. Wyraził zainteresowanie,
ponieważ i on opuścił PoS.
HMP: "So it all will end where it started"
(więc wszystko skończy się tam gdzie zaczęło)
- co za nietypowe rozpoczęcie całego albumu
"A Slow Ride Towards Death"! Dlaczego
postanowiliście użyć ludzkiego głosu do
wywołania pierwszego wrażenia u słuchaczy?
Per Schelander: Podjęliśmy tą decyzją w
ostatniej chwili. Oryginalna wersja rozpoczynała
się od riffu, ale wydawała się mało porywająca.
Jako że Astrakhan zalicza się do gatunku
prog rock/metal, typowe byłoby użycie
intro, najlepiej długiego. Zamiast tego uderzyliśmy
od razu, wrzucając słuchacza wprost w
utwór. Uwielbiam wstęp do "Great Southern
Trendkill" Pantery. Pamiętam, że po załączeniu
tego CD w odtwarzaczu, pogłośniłem i poszedłem
do kuchni. Wystraszyłem się, gdy
akcja rozkręciła się po dwóch sekundach - to
było niespodziewane!
stronę śmierci ("A Slow Ride Towards
Death" to tytuł albumu - przyp.red.)?
Lubię podejście "strumienia świadomości". Fascynuje
mnie, co może wyjść z przyzwolenia
sobie na swobodny przepływ energii. Okazuje
się bowiem, że w ten sposób znajdujemy się
blisko owych emocji oraz myśli. Zaczynając pisanie
liryków w 2018/2019, nie zdawałem sobie
sprawy, jak poruszane w nich tematy staną
się wszystkim bliskie w 2020r. Na ogół moje
teksty obracają się wokół zagadnienia straty.
Tym razem, wyobrażałem sobie własne życie
bez muzyki, czyli bez jednej z najważniejszych
relacji w moim życiu. Miałem ku temu dobry
powód. Muzyka to mój życiowy eliksir odkąd
ukończyłem 15 lat; życiowa kotwica. Teraz
zbliżam się do pięćdziesiątki i nawet, jeśli będę
Widziałem opinię, że śpiewający w Astrakhan
Alexander Lycke to jeden z najwspanialszych
szwedzkich wokalistów. Jak udało
mu się osiągnąć ten poziom?
Alexa wyróżnia naturalna zdolność do wyrażania
głosem emocji. Praca z nim to jak spełnianie
marzeń - jest świetnym wokalistą i frontmanem.
Oczywiście, talent i dobry głos są nieodzowne,
ale potrzebował też nad tym popracować.
Zdobył licencjat z muzyki oraz aktorstwa,
a także doświadczenie (wzdłuż i wszerz Europy)
w głównych rolach dużych musicali: Jesus
Christ Superstar, Miss Saigon, Hair etc. Potrzebował
tego, żeby doskonalić nie tylko głos,
ale również prezencję sceniczną. Dopiero
Astrakhan to jego pierwsze przedsięwzięcie z
oryginalną muzyką. Nie znaliśmy się osobiście
przed nagrywaniem pierwszego albumu "Retrospective"
(2013). Wcześniej próbowaliśmy
z innymi dobrymi wokalistami, ale wszystko
zaskoczyło dopiero z Alexem. Wprawdzie poszukiwał
swojego rockowego charakteru jesz-
132
ASTRAKHAN
cze w studiu, bo wywodzi się ze świata musicali,
ale obecnie z łatwością dzieli oba podejścia.
Czy zagłębienie się we wspomniane musicale
mogłoby okazać się interesujące dla heavy
metalowców?
Jak najbardziej tak. Zachęcam do sprawdzenia
koncertówki Astrakhan "Superstar Experience",
na której wykonujemy rockowy musical
Jesus Christ Superstar. Ciekawe, jakby to
brzmiało, gdyby Deep Purple go wykonało w
czasach swej największej świetności? Pełno w
tej historii krwi, potu, miłości i pasji. Naszej
interpretacji bliżej do regularnego rockowego
show, ale z naciskiem na opowieść oraz towarzyszące
jej emocje. "Superstar Experience"
utrwala zapis prawdziwego koncertu - tylko
trochę poprawialiśmy w studiu, bo wiadomo,
że słuchacz nie chce rażących usterek. Mikrofon
Alexa stracił sygnał w trakcie "Poor Jerusalem",
akurat w momencie, gdy pozostał sam
z fortepianem. Dograliśmy to w studiu.
Wracając do "A Slow Ride Towards Death",
wprawdzie Wasz najnowszy album jest
atmosferyczny, ale nie przytłacza słuchacza
znajdującego się akurat w kompletnie innym
nastroju. Jak udało Wam się osiągnąć ten balans?
Nie myślę o tym podczas komponowania. Poszukuję
ciekawych brzmień, riffów lub innych
pomysłów, których dotąd nie słyszałem u innych
zespołów. Staram się znaleźć nowe muzyczne
rozwiązania i podnosić poziom własnej
twórczości. Lubię myśleć o utworach jak o bohaterach
noweli, którzy wyskakują z czymś
nieplanowanym. Prawdopodobnie magia kreatywnego
procesu muzycznego polega na tym,
że kompozycje same znajdują swoje własne
kierunki rozwoju. Często stanowią efekt popełnionego
przeze mnie błędu, np. zagrałem
nieprawidłowo akord rozstrojoną gitarą albo
pomieszałem coś w Cubase (cyfrowa stacja do
obróbki dźwięku - przyp. red.). Ale spodobało
mi się to, co usłyszałem i utrwaliłem na albumie.
"Youtopia" tak właśnie powstała, a to jeden
z moich ulubionych kawałków na "A Slow
Ride Towards Death". Wygłupiałem się z basem,
starając się przypomnieć sobie starą
szwedzką piosenkę folkową. Zamiast niej, spod
moich palców popłynęła melodia-kotwica do
"Youtopia". Uznałem, że to świetna ballada.
Dodałem nieco partii fortepianu z fajnym
opóźnieniem, ale to opóźnienie przesunęło
cały motyw jedną ósmą nuty wprzód. W efekcie
wszystko kompletnie się zmieniło, ale na
lepsze. Kontynuowałem. W pewnym momencie
chciałem dodać prosty rytm, ale nacisnąłem
nieprawidłowy przycisk i usłyszałem zapętlony
tom-tom (perkusja - przyp. red.). Strzał w
dziesiątkę. Trzy wspomniane pomyłki doprowadziły
mnie do ostatecznej wersji "Youtopia".
W jej trakcie następują mini zmiany, które w
sumie czynią z niej potwora! Żeby to zauważyć,
musisz wsłuchać się od początku do końca.
Dopiero w ostatnim refrenie ujawnia się ich
sedno - zamazana wibracja nabiera krystalicznie
jasnego sensu w końcówce. Lubię pisać
utwory mówiące: "zaczekaj na to". Może odczuwany
przez Ciebie balans wynika z balansu
pomiędzy twórczym błądzeniem a intelektualizmem?
Możliwe. Nie mniej istotnym atrybutem "A
Slow Ride Towards Death" jest jego sterylne
brzmienie. Jak wielką wagę przykładaliście
do tego w studiu? Czy próbowaliście innego
podejścia?
Jak dla mnie, ten LP jest kompletnym przeciwieństwem
sterylności. Dążyliśmy do ciepłego
i odważnego brzmienia. Moim zdaniem wszystkie
współczesne albumy heavy metalowe są
zbyt skompresowane i brzmią równie płasko,
bombastycznie i nudno. Tymczasem, w Astrakhan
chodziło od zawsze o oryginalność, którą
chcemy się wykazać również w produkcji.
Myślę, że powszechnie utrzymuje się błędny
pogląd, iż istnieje coś takiego jak "dobry
dźwięk". Głupota. Nie istnieje taki standard,
którego każdy zespół powinien przestrzegać.
Każdy muzyk brzmi i gra na instrumencie inaczej,
producent powinien to wzmacniać, zamiast
dążyć do brzmienia kogoś innego. My
pracujemy z Marcusem Jidellem na wszystkich
trzech albumach, ponieważ on myśli tak
samo. Nagrywaliśmy bas oraz perkusję w tym
Foto: Astrakhan
samym czasie i w tym samym pomieszczeniu,
aby uzyskać lepszy klimat. Jak powiedziałem,
nie ma czegoś takiego jak "właściwe brzmienie",
ale jest coś takiego jak "właściwe podejście"
- chcemy to uchwycić.
Czasami przypisuję albumom barwy. Po obejrzeniu
Waszych video do "Lonesome Cry"
oraz "Youtopia", zastanawiam się, czy kolor
szary odpowiada "A Slow Ride Toward
Death"?
Kolory są wyjątkowym nośnikiem energii. Często
wyobrażam sobie obrazy odpowiadające
utworom i przyrównuję je do scen z filmów
bądź tak jak Ty do kolorów. Myślę, że Astrakhan
używa wszystkich dostępnych barw do
skompletowania kompozycji, jednak głównie
obracamy się w zakresie, w którym szarość
przechodzi w czerń. Zwłaszcza najnowszy album
jest mroczniejszy, poczynając od tytułu.
Czy wierzysz, że nasz świat może być hologramem
lub przynajmniej bardzo różni się od
tego, co postrzegamy ludzkimi zmysłami?
Nie. Stratą czasu byłoby zastanawianie się nad
tym, czy to co my widzimy, doświadczamy lub
czujemy jest czymś innym niż to, co faktycznie
widzimy, doświadczamy lub czujemy. Taka
psychoanaliza w bardzo skomplikowany sposób
roztrząsa proste sprawy, które normalnie
są łatwe do zrozumienia. Nie chcę przez to
powiedzieć, że nie istnieje nic poza ludzkimi
doświadczeniami. Świat jest pełen cudów.
Zdarza się, że nie potrafimy czegoś wytłumaczyć.
Ale potrzebujemy zachować ostrożność i
uczyć się na błędach innych osób. Gdybyśmy
zbyt wiele życiowej energii przeznaczali sprawom
duchowym lub teoriom konspiracyjnym,
mogłoby się to dla nas skończyć tragicznie.
Czy słyszałeś o polskim zespole Dianoya?
Wydaje mi się, że plastyczność ich stylu może
mieć coś wspólnego z Astrakhan.
To ciekawe, ale nie słyszałem o Dianoya.
Jakiego rodzaju atmosferę poszukujesz słuchając
muzyki innych zespołów? Czy zależy
to od Twojego nastroju w danej chwili, a może
masz wyrobione specyficzne pole zainteresowania?
Zawsze szukam szczerości, energii i obecności
czynnika ludzkiego. Pragnę widzieć i czuć wewnętrzny
świat muzyków; obserwować jak ich
pasje, smutki, fantazje i ogólnie osobowość nabierają
namacalnej formy poprzez muzykę.
Jak wyglądałyby następne koncerty Astrakhan
gdybyśmy byli wolni od restrykcji?
Wolałbyś występować na dużych festiwalach
z ekstrawaganckimi efektami wizualnymi,
czy raczej w klubach średniej wielkości?
Uwielbiam w Astrakhan to, że dajemy radę w
obu sytuacjach. Używamy efektów wizualnych
tam, gdzie możemy. Ale zdarzało nam się już
grać mniejsze koncerty bez prądu i tam też
pokazaliśmy się z najlepszej strony. Bardzo dobrze
wspominam Polskę, do której wybrałem
się zarówno z Pain of Salvation, jak i z Royal
Hunt. Zależy mi również na powrocie do Japonii,
tym razem wraz z Astrakhan. Ale tak naprawdę,
to zagrałbym wszędzie, bo chcę pokazać
ludziom, jak fantastyczny zespół tworzymy.
Sam O'Black
ASTRAKHAN 133
posąg, ale wymaga jeszcze dopracowania detali.
HMP: Mamy wiele powodów, aby Wam pogratulować.
Po pierwsze, najnowszego albumu
"Lifeblood". Jak Twoim zdaniem został on
przyjęty przez fanów?
Roberto "Ramon" Messina: Zarówno nowi,
jak i starsi fani gorąco reagują na "Lifeblood" -
dostajemy od nich bardzo pozytywne recenzje.
Zwłaszcza osoby znające Secret Sphere już
wcześniej cieszyły się z powrotu zespołu w
znajomym składzie, czyli ze mną na wokalu.
Jaki jest zatem sekret Waszego sukcesu?
Kula! (gra słów: "Secret Sphere" można przetłumaczyć
z angielskiego na polski jako "Sekretna
Kula", przyp.red.). Poważnie, istnieje
między nami wyjątkowa alchemia zwana
Siła napędowa
Idealny kandydat to musi być młody, z dwudziestoletnim doświadczeniem,
siedmioma certyfikatami (lub albumami, jak zwał tak zwał), dojrzały, a jednocześnie
wyluzowany i jeszcze do tego wiele oferować, w zamian niczego nie
oczekując. Roberto "Ramon" Messina pokazuje, że tacy ludzie istnieją. Każdy ma
jednak swoje "lifeblood" - siłę napędową, bez której nie mógłby się obejść. Dla
niektórych artystów jest nią możliwość eksplorowania nowych pomysłów wykraczających
poza to, czym dotychczas się zajmowali. Najnowszy album Secret Sphere
"Lifeblood" z Ramonem za mikrofonem świadczy jednak o tym, że czasami powrót
po latach do sprawdzonej konwencji wychodzi liderowi zespołu metalowego
na dobre, gdyż wczorajszy figiel, greps i psot wyostrza dzisiejszy kunszt.
"przyjaźnią", która czyni Secret Sphere czymś
więcej niż tylko muzycznym projektem. Jeśli
uznamy, że muzyka i sztuka potrafią mówić -
a potrafią - to nasza muzyka z pewnością mówi
o zabawie, dobrej współpracy, kreatywności
oraz instynkcie. Uwielbiamy dodawać osobliwość
każdego spośród nas do utworów, z tym
że coraz więcej kawałków powstaje na kanwie
pomysłów Aldo Lo Nobile'sa, wzbogacanej
następnie przez pozostałych. Aldo proponuje
zazwyczaj pierwszą wersję struktury kompozycji,
to od niego wychodzą pierwotne twórcze
impulsy. Przynosi riff, linię wokalną, surowe
partie instrumentalne; zmieniamy je; całość
staje się coraz bardziej złożona, to znów prostsza.
Kochamy proste i chwytliwe piosenki
(szczególnie refreny), ale z delikatnym akcentem
ambitniejszych zagrywek tu i tam. Nie zależy
nam na produkowaniu produktów postrzeganych
jako łatwo sprzedające się, raczej
na dobrych i zapamiętywalnych melodiach.
Czyli pomimo chętnie nadawanej Wam etykietki
"prog power metal", przystępność poszczególnych
utworów jest dla Was istotna?
Tak. Osoby lubiące chwytliwą muzykę na pewno
znajdą wśród utworów Secret Sphere coś
dla siebie. Chciałbym jednak podkreślić, że zadbaliśmy,
aby nie nudziły się one po trzech odsłuchach,
jak to się czasami dzieje z popowymi
hitami. Z drugiej strony, fani prog metalu doceniają
interesujące pasaże oraz ciekawą atmosferę.
Cieszy nas to, ale nasza strategia twórcza
Czy zawsze komponowanie przychodziło
Wam lekko i naturalnie, również podczas
prac nad Waszymi pierwszymi wydawnictwami?
Już od pierwszego dema z 1997 roku cieszyliśmy
się pracą w zgranym zespole, więc tworzyliśmy
instynktownie. W międzyczasie dochodziło
wszak do zdarzeń tymczasowo zakłócających
grupową alchemię, takich jak zmiana
line-upu lub problemy osobiste. Natychmiast
odbijały się one na naszej muzyce, tak jakbyśmy
wszyscy byli częścią jednego organizmu
przechodzącego przez ciężki okres jako całość,
a nie tylko częściowo. Stało się tak przynajmniej
kilka razy.
Po kilkuletniej przerwie (Michele Luppi śpiewał
w Secret Sphere 2012 do 2020 roku, przyp.
red.) powróciłeś do Secret Sphere.
Secret Sphere doskonale dawało radę z Michele
Luppi, jednak Michele zaangażował się
w Whitesnake, a także miał błyskotliwą karierę
pozamuzyczną. Odleciałem, gdy zapytali
mnie o powrót. Natychmiast się zgodziłem.
Tęskniłem za występowaniem na scenie wraz
ze swoimi starymi kumplami. Wszystkie problemy
związane z moim odejściem przestały
mieć znaczenie.
Co uważasz o "Portrait of a Dying Heart",
"The Nature of Time" oraz o nowej wersji "A
Time Never Come"?
Że znacząco różnią się nie tylko od mojego
stylu, ale też od tego, co Secret Sphere robiło
wcześniej. Podziwiam, że zdobyli się na odwagę,
aby spróbować grać coś innego, niż oczekiwano
od marki Secret Sphere. Gdybym jednak
sam miał ponownie zaśpiewać całe "A
Time Never Come", to jeszcze bardziej postarałbym
się je zmienić w stosunku do oryginału.
I to nie tylko odnośnie interpretacji czy
też w warstwie melodyjnej, ale również napisałbym
inne liryki i tak bym zakręcił całością,
aby wydawanie tego starego materiału w nowej
odsłonie było uzasadnione artystycznie. Nie
miałbym nic przeciwko, gdyby Michele Luppi
odbiegł od mojej starej wizji. Analogicznie,
bardzo chciałbym wykonywać na żywo numery
z jego albumów "Portrait of a Dyiny
Heart" i "The Nature of Tiime", ale robiłbym
to po swojemu.
Foto: Secret Sphere
nie sprowadza się do spełniania zachcianek odbiorców,
bo takie podejście mogłoby skończyć
się źle (np. wszyscy mogliby nas za to znienawidzić).
Po prostu sami słuchamy muzyki o
takich cechach i taką właśnie muzykę najbardziej
lubimy komponować.
Inną charakterystyczną cechą Waszej muzyki
jest jej eksplodująca dynamika. W moim
odczuciu, niektórym power metalowym zespołom
nie wychodzi dawanie czadu, bo brzmią
chaotycznie zamiast dynamicznie. Czy
wkładacie wiele trudu w uzyskanie odpowiedniego
balansu?
Nie aż tak dużo... Trochę dodajemy tu, obcinamy
tam i git. To tak jak praca rzeźbiarza nad
marmurowym blokiem, który już wygląda jak
A jak myślisz, dlaczego zdecydowano się
akurat na "A Time Never Come"?
Bo fani zawsze uważali go za nasz najlepszy
longplay, chociaż najstarszy spośród nas miał
w tamtych czasach zaledwie 23 lata. Chodziło
więc o to, aby podkreślić wagę dokonania zespołu,
ale w dojrzalszych okolicznościach.
Czy zatem wskazałbyś "A Time Never Come"
jako na drugi album, po który nowi fani
powinni sięgnąć zaraz po zapoznaniu się z
"Lifeblood"?
Myśle, że tak. Sięgnięcie po oryginalną wersję
"A Time Never Come" po wysłuchaniu "Lifeblood"
mogłoby mocno zainspirować wszystkich,
którzy doceniają sztukę oraz swobodną
ekspresję.
Najnowszy opublikowany przez Was post
na Facebooku krzyczy: "Go Italy Go!". Ano
właśnie, wygranie przez Włochy Mistrzostw
Europy w piłce nożnej to następna sprawa,
której chciałbym Wam entuzjastycznie po-
134
SECRET SPHERE
gratulować. Były takie momenty, gdy już myślałem,
iż wygra Anglia, np. to oni strzelili
pierwszego gola (i to w pierwszych minutach
spotkania), a to Włochy zmarnowały pierwszego
karniaka w dogrywce.
Pamiętam to jako wspaniałą noc nie tylko ze
względu na sportowe zawody, ale też z symbolicznego
punktu widzenia. Żyjemy obecnie
we Włoszech w ciężkich czasach, ponieważ sytuacja
geo-polityczna wywiera na nas znaczną
presję. Nasi reprezentanci wygrali olbrzymią
imprezę sportową, mimo że drużyna składała
się z wielu młodych i skromnych, ale perfekcyjnie
zgranych osób. Odważę się powiedzieć,
że z takich, jakimi są ludzie z Secret Sphere.
Wprawdzie nie czujemy się żadnymi europejskimi
zwycięzcami, ale z powodzeniem możemy
"konkurować" (w artystycznym sensie) z
gigantycznymi i wspaniałymi zespołami, które
w pewnych aspektach są od nas silniejsze.
Nawiązuje do tego inspirujący videoclip (towarzyszący
utworowi) "Against All The
Odds" o spełnianiu sportowych marzeń. Czy
któryś z Was posiada jakieś konkretne
sportowe marzenie?
Wszyscy muzycy Secret Sphere uprawiają
sport, ale nie po to, aby mieć sześciopak i spotykać
się z fajnymi dziewczynami (mamy we
Włoszech zbyt wiele pysznego jedzenia, aby
zaprzątać sobie głowę sześciopakiem). To
część naszej codzienności, ale też wartość poprawiająca
jakość całego naszego życia. Pomaga
nam w utrzymywaniu koncentracji, dobrego
samopoczucia oraz pozytywnego nastroju w
trudnych sytuacjach.
Bardzo podoba mi się, gdy zespoły tworzą
videoclipy ukazujące coś więcej niż tylko siebie
na scenie. Wielką frajdę sprawia odkrywaniu
klipów nakręconych do ulubionych piosenek.
Czy podzielasz wynikającą z tą radość,
tak jak wielu innych fanów rocka i metalu?
Oczywiście, że tak. Jako przykład wspomnę o
Skid Row "Eighteen and Life" oraz o Gunsowskim
"November Rain". Jak można nie zakochać
się w tych klipach i utworach?
Skoro tak, to popatrzmy również na Wasz
klip do tytułowego "Lifeblood". Jaką rolę pełni
przechadzająca się po górskiej scenerii kobieta?
Czy jest ona femme fatale a może pierwiastkiem
kobiecym w zdominowanych przez
macho Włoszech?
Matylda jest młoda, mądra i zwyczajnie piękna.
Symbolizuje czystość, wolność, ale także
pokorę. Jest sobą i wygląda naturalnie w krótkiej
białej spódniczce, co z kolei odnosi się, po
pierwsze, do bezpośredniej relacji pomiędzy
ludzkością a wszechświatem, a po drugie do
wielkiej radości bycia częścią czegoś wspanialszego
od nas - nazwij to powierzem, górami,
bogiem, sztuką lub czymkolwiek co powoduje,
że jesteś szczęśliwy.
Za szczęściem czasami idzie wdzięczność.
"Thank You" wyraża podziękowanie za
szczęśliwy czas z kimś - w przeszłości, ale
już nie w teraźniejszości. Szukałem, ale nie
odnalazłem śladu cierpienia po rozstaniu. A
może chodzi tutaj o modlitwę do boga, który
dawniej dbał o świat, ale stracił przejawiać
zainteresowanie ludzkim losem?
"Thank You" zadedykowałem swojemu zmarłemu
ojcu, który dorastał w biedzie, a jako dorosły
ojciec każdego dnia ciężko pracował, aby
zapewniać całej rodzinie kompletne i szczęśliwe
życie. Podziękowanie pochodzi wprost z
Foto: Secret Sphere
mojego serca. Nie miałem okazji podziękować
mu osobiście, patrząc mu prosto w oczy, kiedy
jeszcze żył. Przy okazji ostrzegam innych, aby
nie przegapili takiej okazji, bo niektórzy ludzie
w naszym życiu zasługują na najwyższą wdzięczność.
Czy nie ścięliście aby zbyt gwałtownie spokojniejszej
części "The Violent Ones"? Spodziewałem
się bardziej progresywnego fragmentu
po magicznej solówce gitarowej, a zamiast
niej usłyszałem kontynuację ostrego
metalowego ataku. Jakbym dostał z liścia w
twarz (śmiech).
Nie, myśmy akurat tam niczego nie cięli. Celowo
zrobiliśmy krótką przerwę w tym bardzo
energetyzującym - i moim ulubionym na "Lifeblood"!
- utworze.
Cóż, ta przerwa nie rozwinęła się stylistycznie
w kierunku Symphony X, za to "Solitary
Fight" przypomina o "The Odyssey"
tych Amerykanów.
Zgadza się. To znaczy, prawdopodobnie tak.
Przekonałem się o tym - z przyjemnością - po
wsłuchaniu się.
Waszą wyraźniejszą inspiracją wydaje się
Helloween. Na składance "The Keepers of
Jericho - A Tribute to Helloween" pojawiła
się Wasza wersja "How Many Tears" (oryginalnie,
z debiutu "Walls of Jericho", 1985,
przyp.red.). Ostatnio Niemcy odrodzili się z
trzema wokalistami.
Skomentuję elokwentnie, że osobiście podoba
mi się, gdy ktoś poszukuje całkiem nowych
możliwości twórczych, tym bardziej gdy nie
jest już w stanie przeskoczyć własnego poziomu
z przeszłości.
Rozumiem, co to oznacza, i właśnie dlatego
sam nie powiedziałbym w ten sposób o Waszym
perkusiście Marco Lazzarini, który dołączył
ostatnio do Odd Dimension (Gabriele
Ciaccia gra na klawiszach zarówno w Secret
Sphere, jak i na wszystkich trzech longplayach
Odd Dimension, natomiast Marco pojawił
się na ostatnim krążku Odd Dimension
"The Blue Dawn", również recenzowanym w
niniejszym wydaniu HMP, przyp. red.).
Uwielbiam ich wykonanie oraz styl. Marco i
Gabriele mogą w ramach Odd Dimension
cieszyć się obszarami prog metalu, które tylko
w niewielkim stopniu są eksplorowane przez
Secret Sphere.
W jaki sposób znajdują oni czas na wywiązywanie
się z odpowiedzialności wynikających
z bycia pełnoprawnymi muzykami dwóch oddzielnych
zespołów?
Każdy z nas był lub nadal jest muzykiem innych
- mniej lub bardziej regularnie działających
- kapel bądź projektów. Podkreślę raz
jeszcze, że naprawdę ważne jest nas próbowanie
nowych rzeczy, poznawanie swoich muzycznych
predyspozycji, nawiązywanie oraz
utrzymywanie kontaktów z innymi muzykami,
występowanie przed rozmaitymi publicznościami.
Takie doświadczenia uważamy za część
drogi ku profesjonalnej oraz osobistej dojrzałości,
która może tylko wzbogacić uprawianą
sztukę. Panuje na niej żywy ruch, bo poszczególne
jej elementy muszą wchodzić ze sobą
w interakcję tak, abyśmy rośli w siłę. Co pozostaje
w szafie, ryzykuje bezpłodność.
Czy zarekomendowałbyś "The Blue Dawn"
jako dobrą muzykę, a może tylko jako dobrą
szkołę poszerzania horyzontów?
Pierwsze, co zrobiłem po usłyszeniu drugiego
singla Odd Dimension "Escape To Blue Planet",
to wysłałem - w pełni zasłużone - gratulacje
do Marco oraz do Gabriela. Odkąd pamiętam,
zawsze rekomendujemy siebie nawzajem,
ponieważ chcemy dać naszym fanom wszystko,
co najlepsze.
Szczerze dziękujemy i mamy nadzieję, że Wy
również czujecie wsparcie ze strony fanów,
również płynące z Polski. Czy słyszałeś jakieś
polskie zespoły?
Każdy Włoch ma kawałek serca w Polsce. Spośród
rozmaitych dobrych polskich kapel, jakże
można by nie wspomnieć o Behemoth?
Urocze. Jakie są Wasze przyszłe plany koncertowe?
Nagraliśmy właśnie materiał live ze studia, ale
oczywiście chcemy grać live na scenie. Nie wirtualnie,
tylko przed fanami. Zaplanowaliśmy w
związku z tym kilka gigów (ale tylko we Włoszech
i we Francji). Nie możemy się doczekać,
aż pojawi się możliwość koncertowania w
innych miejscach. Wybralibyśmy się do Polski,
czemu nie? Chcę tam być, dać czadu, może
jako headliner!
Sam O'Black
SECRET SPHERE 135
HMP: Teramaze pokazuje, że żadna przeszkoda
nie może stanąć na drodze artystom,
kiedy doznają eksplozji kreatywności. W ciągu
ostatnich 12 miesięcy wydaliście aż trzy
albumy zawierające niemal trzy godziny nowej
muzyki. Wydaje się, że ostatnio niemal
nie opuszczaliście studia.
Dean Wells: Jako że jestem producentem muzycznym,
faktycznie nie opuszczałem swojego
studia przez ostatnie 18 miesięcy. Nasz psycho
rząd utrzymuje nas w zamknięciu jak
dzieci, w związku z czym kontynuujemy pisanie
muzyki, zamiast siedzieć i narzekać na
brak tras koncertowych. Staramy się wykorzystać
czas najlepiej jak potrafimy, stąd tyle nowej
muzyki, zrodzonej z frustracji.
Czy moglibyśmy wskazać na "technikę,
emocje, orkiestracje oraz chwytliwość" jako
najmocniejsze elementy muzyki Teramaze?
Nazywaj to jak chcesz. Gramy, cokolwiek dobrego
z nas wypływa w danym czasie. Lubimy
pisać zarówno 25-minutowe kolosy, jak i 3-4
minutowe piosenki z czterema akordami.
Uważam, że wolność wynikająca z tworzenia
progresywnego zespołu sprowadza się do tego,
że fani nigdy nie wiedzą, czego mają się spodziewać,
a to daje nam przestrzeń do swobodnego
muzykowania.
Piękno zrodzone z frustracji
Australijska ikona prog metalu nagrała w ciągu kilkunastu miesięcy lockdownu
aż trzy nowe albumy studyjne: "I Wonder", "Sorella Minore" oraz "And The
Beauty They Perceive", w ten sposób konstruktywnie wykorzystując okres najbardziej
bulwersującego przekrętu politycznego XXI wieku. Zamieniliśmy na ich
temat kilka słów z wokalistą, gitarzystą i producentem Deanem Wellsem.
Wolność wynikająca z tworzenia metalowoprogresywnego
zespołu Teramaze?
Yeah, Teramaze można zaliczyć do gatunku
"metal progresywny", aczkolwiek oprócz metalowych
riffów, wykorzystujemy pomysły spoza
tego rodzaju muzyki, czasami nawet popowe
melodie. Naprawdę nie ograniczamy się.
Możemy wydać w przyszłości mocniejszy metalowy
album, jeśli najdzie nas na to ochota.
Jak wiele komputerowo generowanych dźwięków
wykorzystujecie?
Cóż, zawsze używaliśmy syntezatorów oraz
dźwięku fortepianu z komputera. Oczywiście,
kiedy sekcja instrumentalna tego nie potrzebuje,
to nie wciskamy tego na siłę. Dla mnie,
są to narzędzia do robienia lepszej muzyki.
Pierwszy spośród Waszych trzech najnowszych
LP nosi tytuł "I Wonder". Nad czym
się zastanawialiście / czym się dziwiliście?
("wonder" z angielska znaczy: zastanawiać
się, dziwić, przyp.red.)
Pisaliśmy "I Wonder" na ciężki temat poszukiwania
nadziei, z bardzo mrocznej perspektywy.
Pomimo tego, Wasza muzyka wydaje się
pasować do radia, np. kawałek "Lake 401" z "I
Wonder" odnalazłoby się w takiej konwencji.
Czemu nie? Jak często grają Was australijskie
radiostacje?
Nigdy nie lansowały nas zbyt mocno żadne lokalne,
komercyjne stacje radiowe, za to od lat
pojawiamy się często na antenach niezależnych
stacji metalowych. Żeby trafić do tych
bardziej komercyjnych, "you gotta suck dicks",
a ja nie zamierzam tego robić (śmiech).
Przykładem takiej bardziej rozbudowanej
kompozycji jest "Sorella Minore", którą uzupełniają
utwory "Stone", "Take Your Shot"
oraz "Between These Shadows" na albumie
zatytułowanym "Sorella Minore". Czy nie
zastanawialiście się aby nad wydaniem tego
jednego długiego kawałka oddzielnie?
Tak naprawdę "Sorella Minore" stanowi kontynuację
"Her Halo" LP (2015). Wspomniane
trzy pozostałe utwory dodaliśmy po to, aby
wypełnić album i nadać mu nieco różnorodności.
A dlaczego "Stone" nazywa się "Stone", skoro
opowiada o relacji z kobietą, a nie o żadnych
skałach? Czy ma to coś wspólnego z
kamieniem jako symbolem przejścia z jednego
etapu życia w drugie?
Ale "Stone" nie dotyczy zwykłej relacji z kobietą,
tylko opowiada o mężczyźnie, który nie
może zobaczyć się z własną córką, ponieważ
ludzie nagadali jej okropne rzeczy o własnym
ojcu. Do napisania tych liryków zainspirowała
mnie prawdziwa sytuacja przyjaciela.
Okładka trzeciego LP "And The Beauty
They Perceive" kompletnie nie pasuje moim
zdaniem do jego tytułu...
Chodzi o sposób patrzenia na świat. Każdy
widzi sprawy inaczej a czasami próba dostrzeżenia
piękna w tragedii może okazać się niezastąpioną
metodą przetrwania ciężkich czasów.
To kwestia perspektywy.
Jak postrzegasz piękno swojego miasta,
Melbourne?
Melbourne jest super za sprawą wspaniałego
jedzenia i świetnej kawy! Ale najpiękniejszą
częścią Melbourne są jego przedmieścia z
widokiem na Ocean Południowy, a także z dostępem
do jednych z najwspanialszych plaż na
świecie. Kocham bliski kontakt z tutejszą wodą.
Główny wers "Modern Living Space"
ostrzega, że jeśli pozostaniemy samotni, to
się rozpadniemy. Tymczasem, wskaźnik indywidualizmu
(IDV) dla Australii wynosi
90, co jest drugim największym wynikiem na
świecie (po USA, które dostało 91). Czy
chciałbyś, aby Australia stała się bardziej
kolektywistycznym, a mniej indywidualisty-
Foto: Teramaze
136
TERAMAZE
cznym krajem?
Nie.
Napisaliście na Facebooku, że "Jackie Seth
jest tutaj, aby wyrwać Was do tańca, poruszyć
i roztrzaskać Wasze pieprzone łby".
(śmiech) To dość rytmiczny kawałęk, przy
którym równie dobrze można tańczyć, jeśli
ktoś ma ochotę, a z drugiej strony brzmi na
tyle ciężko, że można machać do niego łbem
(śmiech). Odzwierciedla on moją miłość zarówno
do metalu, jak i do muzyki pop.
Co byś zrobił z głową króla, gdyby okazał
się spoko gościem (nawiązanie do numeru
"Head Of The King", przyp.red.)?
Takim nie jest, udusiłbym go na ulicy, gdybym
mógł.
Czy Wasz ostatni występ odbył się w ramach
ProgPower Festival 2019 w Niderlandach?
Jak to wspominasz?
Tak, niestety nie zagraliśmy żadnego koncertu
od tego czasu. Było wspaniale, wszystkie aspekty
dopisały: ludzie, występ, reakcje na naszą
muzykę z drugiego krańca świata. Nigdy nie
zapomnę jak tłum krzyczał: "ter - a - maze" z
lekkim akcentem. Onieśmielało i jednocześnie
oszałamiało nas to. Najzabawniejszym momentem
ProgPower było pomylenie - przez
kilku fanów - pozostałych członków Teramaze
z "roadies" (śmiech). Boki zrywać.
Czujesz głód koncertów?
Tak, ale w tej chwili nie jestem w stanie podać
żadnych szczegółów odnośnie naszych przyszłych
występów. Z pewnością chcielibyśmy
najpierw spotkać się wreszcie w tej samej sali
prób, ponieważ nie robiliśmy tego od 18 miesięcy.
Każdy z nas jest w stanie wytyczyć sobie w życiu własną ścieżkę
Spirit Adrift zaczynał jako solowy, poboczny projekt Nate'a Garretta.
Dziś jest jego pełnoprawnym dzieckiem. Już od wydania "Chained to Oblivion"
udowodnił, że potrafi swoją muzyką wiele opowiedzieć - początkowo melancholijnym,
doomowym nastrojem, dziś - odważniejszym i szybszym. Najnowsza EPka
"Forge your Future" ma równie mocne i dojrzałe przesłanie. To krytyka zachowań
współczesnego człowieka, która zbiega się z trudnymi czasami, w których przyszło
nam żyć. O koncepcie stojącym nie tylko za tekstami, ale również okładką, procesie
twórczym i roli fizycznych nośników w życiu człowieka, jak przedstawił to
teledysk grupy do singla "Wake Up", opowiedział HMP mózg Spirit Adrift - Nate
Garett.
HMP: Na waszej EP słychać wszystko, co
was inspiruje: od doom/stoner metalu i hard
rocka po klasyczny heavy metal. Łączenie ze
sobą tych gatunków i sprawienie, by razem
ciągle brzmiały dobrze wcale nie jest jednak
takie proste. Jak udało wam się znaleźć balans
pomiędzy tymi gatunkami?
Nate Garrett: Dzięki! Po prostu staram się
pisać taką muzykę, jaką chcę. Muzyka to moja
prawdziwa obsesja. Towarzyszy mi przez całe
życie. Wszystko, czego do tej pory przesłuchałem
pochłonęło Spirit Adrift i słychać to w
naszych wydawnictwach. Muzyka naszego zespołu
to bezpośrednia reprezentacja mojej osobowości
i życiowej muzycznej fascynacji.
Dużo myślisz o melodii i o nią dbasz, co
słychać w liniach wokalu, krótkich partiach
gitar pomiędzy wersami, harmoniach, solówkach
i czystych intrach, jak w pierwszym kawałku,
"Forge your Future"… Czy możesz
powiedzieć coś więcej o sposobie, w jakim
piszesz muzykę? Całym procesie, który
zaczyna się w twojej głowie.
Moje kawałki zawsze zaczynają się od gitarowego
riffu. Od tego momentu zaczyna pojawiać
się reszta struktury piosenki. Zazwyczaj
to oczywiste, która sekcja stanie się zwrotką,
refrenem czy bridgem. To się stało naturalnym
procesem. Nie muszę tego wymuszać ani zbytnio
o tym myśleć, to się po prostu dzieje. Staram
się pisać utwory i melodie, które są głębokie
i ponadczasowe. Wszystko bierze się z głębi
serca. Trudno jest sprawić, żebym był podekscytowany
muzyką, więc kiedy wpadnę na
coś, co mnie ekscytuje, wiem, że to musi być
coś dobrego. Nie próbuję się przekonywać, jeśli
takie nie jest, bo w głębi duszy wiem, że to
nieprawda.
I twoje dźwięki są zainpirowane erą Dio w
Black Sabbath. Co ci się tak podoba w "Mob
Rules" I "Heaven and Hell"?
To niesamowite albumy. Czasy Ozzy'ego są
czymś bardzo wyjątkowym. W tym składzie
tkwi wyjątkowa moc, więc nic nie jest w stanie
przebić ten materiał. Ale gdy dołączył do nich
Dio, byli w stanie wynieść muzyczne rzemiosło
na zupełnie inny poziom. Te utwory są
dumne i zapamiętywalne, a produkcja Martina
Bircha to coś pięknego. Aranżacje stały się
jeszcze lepsze i bardziej dynamiczne - właśnie
dzięki obecności Dio.
Zainspirowały was także solowe albumy
Ozzy'ego. Czuć w waszej muzyce klimat
"Crazy Train". Wiem, że Randy Rhoads miał
duży wpływ na twój styl gry. "Wake up"
przypomina trcohę "I Don't Know" z "Blizzard
of Ozz", ale ten kawałek mógłby równie
dobrze zostać wydany na "Bark at the
Moon". Więc co z pozostałymi gitarzystami
Osbourne'a? Czy taki, przykładowo, Jake E.
Lee również jest dla ciebie ważny?
Moi ulubieni, współpracujący z Ozzym gitarzyści
to Randy, Zakk Wylde i Jake E. Lee,
dokładnie w takiej kolejności. Wszyscy są
ogromnie uzdolnieni na swój własny sposób.
Wiele się nauczyłem od całej trójki.
Co jeszcze chciałbyś przekazać Waszym
polskim fanom?
Nie możemy się doczekać, kiedy powrócimy
do Europy i zagramy dla naszych polskich fanów!
Utrzymujcie wiarę, nadciągamy (keep
the faith, we are coming).
Sam O'Black
Foto: Spirit Adrift
SPIRIT ADRIFT 137
Foto: Spirit Adrift
"Forge Your Future" ma jedną z najpiękniejszych
okładek, jakie ostatnio widziałam w
metalu, świetnie współgrającą z zawartością.
Jak wpadliście na ten koncept? Czy to śmierć
stawiająca czoła słońcu, a może pustce? Czy
to metaforyczna okładka?
Chciałem czegoś naprawdę psychodelicznego.
Udało mi się znaleźć Kubę Sokolskiego, artystę
z Polski i podesłałem mu teksty piosenek.
Chciałem, żeby każdy element oprawy graficznej
współgrał z każdym utworem. Postać z
okładki jest rozdarta pomiędzy dwoma niebezpiecznymi
ścieżkami, więc decyduje się podążyć
swoją własną. Każdy z nas jest w stanie
wytyczyć sobie w życiu własną ścieżkę.
Od momentu rozpoczęcia działalności zespołu,
Spirit Adrift wydawało album prawie każdego
roku (poza 2018, ale wydaliście wtedy
przynajmniej singla). Jak znajdujesz energię,
czas i inspirację, żeby to robić i utrzymywać
to na niezmiennie wysokim poziomie?
Każdą sekundę mojego życia poświęcam na
rozwój i stawanie się lepszym muzykiem.
Wszystko, co robię, jest powiązane z muzyką.
To cały mój świat. Nawet, gdy robię sobie przerwy,
wychodzę na kontakt z przyrodą, pływam
kajakiem, spaceruję, czy cokolwiek w tym
stylu, używam tych doświadczeń, by znaleźć w
nich inspirację do kolejnych, muzycznych dążeń.
Podejrzewam, że w 2021, a może 2022, pojawi
się wasze nowe LP. Mógłbyś zdradzić więcej
szczegółów?
Skończyłem nagrywać demówki na nasz następny
album. Mamy zamiar nagrać go studyjnie
w przyszłym roku, kiedyś. Jeszcze zobaczymy,
co się wydarzy.
Teksty na EPce "Forge your Future" są
niczym ostrzeżenie dla ludzkiej rasy. To pandemia
spowodowała, że podjąłeś taki temat,
czy ogólna kondycja świata? Co więcej,
inspirują cię teksty Judas Priest i Dio. Kto,
poza nimi, jest twoim ulubionym tekściarzem?
Tak, rasa ludzka ma prawdopodobnie przejebane.
Ale nie mam na to żadnego wpływu,
więc staram się żyć pełnią życia i pozostawać
wdzięcznym za każdy dzień. Moim ulubionym
tekściarzem wszechczasów jest najprawdopodniej
Tom Petty. Nie mieści się w głowie jak
jeden człowiek mógł napisać tyle perfekcyjnych
piosenek.
Niedawno miała miejsce premiera teledysku
do "Wake Up". Płyty winylowe odgrywają w
nim ważną rolę. Czy dla ciebie, osobiście,
również są tak ważne? Wierzysz w fizyczność
w erze streamingu w przemyśle muzycznym?
Dorastałem słuchając muzyki zanim istniało
coś takiego jak streaming. Okładki płyt i możliwość
posiadania fizycznej kopii są dla mnie
kluczowe. W innym przypadku pozbawiasz się
pełnego doświadczenia. Byłem naprawdę zaangażowany
w słuchanie każdego albumu, który
kupiłem, ponieważ musiałem pracować, by pozwolić
sobie na ich zakup. To była inwestycja
- i to zupełnie inne doświadczenie, niż bezmyślne
streamowanie jakiegoś gówna całymi
dniami, poświęcając tylko częściowo uwagę temu,
czego się własciwie słucha.
Czy możesz powiedzieć coś więcej o samej
pracy nad teledyskiem, konceptem, procesie
powstawania?
Nasz przyjaciel, Guilherme Enriques z Portugalii
nakręcił ten teledysk. Pracowaliśmy razem
jak do tej pory już trzy razy. Po prostu
podsyłam mu swoje pomysły, przedyskutowujemy
je i za każdym razem robi fantastyczną
robotę.
Jaki był najlepszy koncert, który kiedykolwiek
zagraliście?
Najlepszym koncertem był prawdopodobnie
ten w Turbo Haus w Montrealu, w Kanadzie.
Nigdy wcześniej nie doświadczyłem aż takiej
mocnej reakcji ze strony publiczności. Ich miłość
i ekscytacja były wręcz przytłaczające!
Wasza najnowsza EPka idealnie oddaje ewolucję
od czasów "Chained to Oblivion" do
współczesności. Pierwsza płyta była bardziej
doomowa, powolna, melancholijna, "Forge of
Future" jest szybsza i weselsza, ale wciąż w
stylu Spirit Adrift. Jak opisałbyś wasz progres?
Jest coś, czego chciałbyś jeszcze spróbować
w przyszłości?
Nasz rozwój jest kompletnie naturalny i szczery.
Ostatnio widziałem wypowiedź Fenriza,
powiedział, że "nie jesteśmy sztucznymi, plastikowymi
produktami, któte pozostają takie
same, jesteśmy żyjącymi istotami, które naturalnie
ewoluują". Coś w tym stylu. Zawsze potrafi
świetnie ująć wszystko odpowiednimi słowami.
Czuję to samo, co on.
Iga Gromska
HMP: Cześć Lee, jak się masz? Oczywiście
rozmawiamy, bo Twój nowy album "Radio
On!" jest już dostępny! Lee, jesteś na muzycznej
scenie od lat 80-tych, czy wciąż czujesz
ekscytację kiedy wychodzi Twoja nowa
muzyka?
Lee Aaron: Jaja sobie robisz? Pewnie że tak!
Jestem bardziej podjarana nowymi kawałkami
niż rzeczami które robiłam w przeszłości.
Wiesz, zawsze czuję że moja nowa muzyka to
najlepsze co mam do zaoferowania. Z roku na
rok czuję że jestem lepszą wokalistką, kompozytorką,
producentką. Więc jak widzisz, powodów
do ekscytacji jest dość dużo!
"Radio On!" to dla mnie album którego tytuł
w zasadzie wykłada wszystkie karty na stół.
To po prostu wysokiej jakości radiowy rock.
Dobrze odczytałem tytuł?
No tak, zdecydowanie w tytule jest dość duża
podpowiedź i konotacja z AOR i radiowymi
klimatami. I tak, czujemy że ta muzyka należy
do radia, o tak. Każdy kawałek ma tą charakterystyczną,
samośpiewną melodię, solidny refren
no i tę muzykalność. Wydaje mi się że ludzie
tęsknią za taka muzą. Ja tęsknię na pewno.
Taki "Vampin" od razu narzuca skojarzenia z
blues rockiem w trochę Aerosmithowym stylu.
Nawet pierwszy akord gitarowy już zdradza,
czego możemy oczekiwać...
Wspaniale! Bardzo mi to schlebia, że widzisz
to w ten sposób. Nasz gitarzysta, Sean przyniósł
ten riff na jedną z naszych sesji kompozytorskich
i od razu się zakochałam - czysty,
młodzieżowo-rockowy riff, trochę heavy, trochę
blues rocka a i mój głos jakoś od razu jakoś
w naturalny sposób dopasował się do tego stylu
i co najważniejsze, ten kawałek nadał ton
całemu albumowi. Chcieliśmy otworzyć płytę
mocnym, wykopnym kawałkiem, tak aby ludzie
od razu zrozumieli czego powinni oczekiwać.
Następne dwa numery są z kolei nieco bardziej
hard rockowe, nawet jeśli refreny wciąż
pozostają mocno chwytliwe...
Co jest złego w chwytliwych refrenach? Dla
mnie to trochę bez sensu, że w hard rockowym
gatunku istnieje przekonanie, że jeśli zaśpiewasz
chwytliwy refren, albo że ludzie złapią się
na tym, że podśpiewują jakiś fragment albo
wystukują rytm palcami, to jest to swego rodzaju
zdrada gatunku czy coś w tym stylu. To
dla mnie kompletnie bez sensu. Sądzę, że to
jest właśnie sens pisania numerów, żeby każdy
kawałek miał jakiś haczyk, coś na co złapią się
ludzie i co będzie przy nich cały czas.
Racja. Dla mnie idealnym tego przykładem
jest "Devils Gold", kawałek który brzmi
trochę jak młodszy brat "The Ghost Of Tom
Joad" Springsteena.
(śmiech) Uznam to za komplement! Choć w
sumie ktoś już kiedyś powiedział mi, że to
brzmi jak Fleetwood Mac, więc może coś w
tym jest. To interesujące jak ludzie różnie widzą
i słyszą nasze kawałki. Chciałam napisać
coś klimatycznego ale też przerażającego, jako
swego rodzaju komentarz do świata dzisiejszych,
przeciętnych konsumentów. Wiesz, zawsze
wydaje nam się że więcej rzeczy i pieniędzy
uczynią nasze życie lepszym, ale nie zawsze
tak jest. I o tym jest właśnie "Devils
Gold".
W sumie "The Ghost Of Tom Joad" trakto-
138
SPIRIT ADRIFT
Dobrze mi z tym
Lee Aaron to ciekawa postać. Nagrała kilka naprawdę wspaniałych płyt,
które fani hard'n'heavy pamiętają po dziś dzień. Dziś kanadyjska wokalistka wciąż
aktywnie kreuje swoją muzyczną drogę, choć już na zdecydowanie innej płaszczyźnie.
To co Lee nagrywa obecnie, to po prostu przyjazny dla ucha, radiowy
rock, którego słucha się zdecydowanie przyjemnie, choć bez wielkich wypieków na
twarzy. Mimo to, miło było pogawędzić z niegdysiejszą, samozwańczą "Królową
Metalu".
wał o podobnych rzeczach (śmiech). Ale tak,
to był oczywiście komplement, bo uwielbiam
The Bossa. Fajnym highlightem Twojej nowej
płyty jest też dla mnie numer "Wasted",
numer który zaczyna się od spokojnej ballady
a przeradza się w intensywnego rockera, ze
świetną gitarową solówką!
Dzięki! Kiedy Sean przyniósł ten akustyczny
fragment na próbę, od razu wpadłam na pomysł,
że ten numer może być czymś w rodzaju
historii, która zaczyna się cicho i spokojnie,
aby potem nabrać na intensywności - tak
właśnie narodził się ten numer. To opowieść o
dziewczynie która w końcu postanawia się odciąć
od zaborczej rodziny. To numer nie o byciu
straconym, bardziej o miłości która została
w pewien sposób stracona. A Sean faktycznie
zagrał tu nieprawdopodobne solo, uwielbiam
je!
pięknych wspomnień i historii związanych z
tamtymi kawałkami i te utwory, te płyty znaczą
dla nich wciąż bardzo, bardzo dużo.
Wiesz co mnie zastanawia? Wiele kobiet,
które zaczynały od heavy metalu, poszły jednak
w późniejszym okresie swojej kariery w
bardziej radiowe klimaty - dajmy na to Doro
Pesch, która najpierw dawała czadu z Warlock
a potem na początku swojej solowej kariery
znacznie uprościła swoją muzę stawiając
na komercyjne brzmienia i eksperymenty. Ty
zrobiłaś to samo. Powiesz mi jaka historia się
za tym kryje?
Cóż, tak naprawdę nie ma wielu kapel, które
pozostały takie same przez całą swoją karierę.
Chyba tylko AC/DC to taki band, któremu to
się udało! Wiesz, ja lubię myśleć, że moja muzyka
po prostu ewoluuje, tak jak i moje umiejętności
kompozytorskie. Nigdy nie podchodziłam
do tego na takiej zasadzie, że muszę
nagrać kolejną płytę w stylu "Metal Queen".
Po prostu siadam do pianina i gram piosenki,
jeśli uważam że są dobre, to chce je nagrywać i
nie zastanawiam się czy są w stylu moich starych
płyt. Wydaje mi się że tak czy inaczej, ale
każdy mój album brzmi jak Lee Aaron, ale
tak, zdaję sobie sprawę że z biegiem czasu, moje
kawałki stały się bardziej melodyjne i generalnie,
dobrze mi z tym. Nie zastanawiam się
nad tym zbyt dużo, nie analizuje. Wiem, że
niektóre kawałki które były hitami w Kanadzie,
nie stały się zbyt popularne w Europie.
Ale ludzie na całym świecie mają różne gusta i
wydaje mi się, że niemożliwym jest zaspokoić
wszystkich jednocześnie, więc lepiej jest po
prostu zaspokoić samą siebie (śmiech).
Lee, dziękuje Ci za Twój czas. Jakieś słowo
na koniec w stronę Polskich fanów Twojej
twórczości?
Oh, nigdy nie byłam w Polsce, ale chętnie bym
się tam w końcu pojawiła! Może w 2022 uda
się zabookować jakiś gig albo festiwal dla Lee
Aaron band, kiedy to całe covidowe szaleństwo
w końcu się skończy!
Marcin Jakub
To co rzuciło mi się w uszy podczas słuchania
"Radio On!", to produkcja, która uwypukla
sekcję rytmiczną i czyni płytę dość "groovy",
wówczas kiedy styl kompozycji jest zorientowany
jednak w soft rockową formułę. Takie
było założenie?
Wiesz co, to mój band jest "groovy"! (śmiech).
Mają ten specyficzny vibe i powiem Ci, że
uwielbiam to w nich! Stonesi czy Aerosmith
też mieli coś takiego specyficznego w brzmieniu.
I widzisz, uważam że głównym aspektem
dobrej produkcji, jest uchwycić ten specyficzny
klimat kapeli. Ja produkowałam ten album i
chciałam uchwycić ten klimat żywego bandu,
nie nagrywaliśmy płyty ścieżka po ścieżce, po
prostu chłopaki weszli w tym samym dniu do
tego samego pokoju, rozstawili graty i dali czadu!
Potem to wszystko zmiksował Mike Fraser,
facet który pracował z AC/DC czy właśnie
z Aerosmith. Wydobył z tych nagrań to co
najlepsze, jednocześnie to całe ciepło, ale też
naturalne brzmienie gitar czy wokali. Wyszło
świetnie!
Wiesz, rozmawiamy o klasycznym, rockowym
graniu, ale robimy to na łamach Heavy
Metal Pages czyli gazety bardziej o heavy
metalu (śmiech). Wiesz, że fani wciąż uwielbiają
takie Twoje płyty jak "Metal Queen"
czy "Call of the Wild"?
Bardzo mnie to cieszy. Cały czas gramy na
koncertach "Metal Queen" czy "Barley Holding
On". Moje występy to taki mix starego z nowym.
Szanuje to, że wielu fanów wciąż słucha
moich starych płyt. Myślę, że wszyscy kochamy
muzykę, która była soundtrackiem naszej
młodości. Wielu fanów mówi mi, że ma wiele
Foto: Lee Aaron
LEE AARON 139
TODD MICHAEL HALL
HMP: Cześć Todd. Jak mija Tobie lato 2021
przy Saginaw Bay? Czy złowiłeś już trochę
saginawskich mintajów?
Todd Michael Hall: Wraz z rodziną czujemy
się dobrze. Zarówno wiosna, lato jak i jesień są
znakomitymi porami do życia w Michiganie,
co oznacza, że jesteśmy akurat w środku najlepszego
sezonu. Nie dorastałem w tradycji wędkarskiej
(mojego ojca bardziej kręcą samochody),
ale przyznam, że uwielbiam jeść świeże ryby
a moja żona często je gotuje.
Ktoś właśnie podesłał mi Twój najnowszy
album "Sonic Healing" z uwagą, że jest on
bliższy ZZ Top, Survivor i Aerosmith, niż
Riot V. Zaskoczyło mnie to. Nie wiedziałem,
czego mam się spodziewać po tej płycie.
Czy jest coś szczególnego, o czym heavy metalowcy
powinni wiedzieć, zanim sięgną po
ten album?
To jak najbardziej logiczne, że ktoś mógłby się
Kojące dźwięki
Niniejsza rozmowa z jednym z najsympatyczniejszych wokalistów heavy
metalowych, Toddem Michaelem Hallem, odbyła się przy okazji premiery jego solowego
albumu "Sonic Healing", utrzymanego nieoczekiwanie w klasycznie rockowym
stylu. Wbrew pozorom, charakter albumu nie jest wcale niczym dziwnym,
biorąc pod uwagę, że właśnie na takiej muzyce Todd się wychował. Zwłaszcza, od
zawsze zależało mu, aby swoim śpiewem podnosić innych na duchu.
Jaką intencją kierowałeś się wybierając dla
niego tytuł "Sonic Healing"?
Drugą sprawą, na której bardzo mi zależało,
było świadome wypełnienie całego albumu pozytywną
energią. Dokładnie taką, jaka rozpierała
muzykę z radia mojej młodości. Na obecnym
etapie życia chcę dawać innym jak najwięcej
radości. Mamy na świecie zbyt wiele negatywnych
wibracji, mnie również czasami się
ona udziela, ale celowo unikam jej na "Sonic
Healing". Najlepsza muzyka ma moc podnoszenia
nas na duchu w trudnych czasach i dlatego
tytuł "Sonic Healing" idealnie pasuje.
A zatem, czy odbija się to na charakterze
liryków?
Tak, aczkolwiek wszystkie liryki utworów wypełniających
"Sonic Healing" powstały dopiero
po powstaniu muzyki. Kurdt Vanderhoof
pisał wszystkie partie instrumentalne i na bieżąco
dzielił się nimi ze mną, abym mógł ich
słuchać. A po kilku odsłuchach, każdy utwór
sam zaczynał do mnie "śpiewać", zasiewając
ziarno melodii wokalnych oraz liryków. Kawałek
tytułowy ma np. stonowaną zwrotkę, która
Przy okazji, czy lubisz wszystkie teksty
utworów Riot V, zwłaszcza te, które śpiewasz
na żywo?
Jestem autorem trzech czwartych wszystkich
tekstów z dwóch ostatnich albumów Riot V,
bo są one dla mnie ważne. Kiedy spojrzę na historię,
Riot zazwyczaj wyróżniał się pozytywnym
przesłaniem. Być może, niektóre liryki
mają wydźwięk bojowy, ale interpretuję je jako
metaforę pokonywania trudności, na jakie każdy
napotyka w życiu. Riot ma olbrzymią ilość
autorskiej muzyki, więc prawdopodobnie niektóre
teksty piosenek mogą nie mieć ważkiego
znaczenia.
To wszystko, o czym wcześniej powiedziałeś,
udanie uzupełnia okładka "Sonic Healing" -
widzimy na niej radio, mikrofon, głośnik,
symbol systemu opieki zdrowotnej (wg teoretyków
konspiracyjnych symbol satanizmu),
rozmaite zegary. Urzekająca grafika.
Nigdy nie słyszałem, żeby Caduceus symbolizował
satanizm czy coś w tym stylu. Spotkałem
się jednak z dyskusją, czy na pewno to on
reprezentuje system opieki zdrowotnej, a może
raczej "Rod of Asclepius" (pojedynczy wąż) bardziej
odpowiada medycynie oraz uzdrawianiu?
Stanowczo zapewniam, że po mojej stronie nie
ma najmniejszej woli promowania satanizmu.
Ta okładka jest na tyle ciekawa, że można się
w nią wpatrywać przez całą godzinę słuchania
albumu. Jak ważne jest dla Ciebie, aby ludzie
to robili?
Fajnie jest mieć świetną okładkę, która naprawdę
oddaje muzyczną zawartość, ale także zawiera
sporo drobiazgów zachęcających do
dłuższego wpatrywania się w nią. Przy jej realizacji
pracowaliśmy z Jean Michel z Designations
Artwork. Ja zasugerowałem użycie symbolu
medycyny, połączonej z elementami muzycznymi,
a on urzeczywistnił tą wizję. Jestem
zadowolony z rezultatu.
Dzięki temu, że za każdym razem można odkrywać
w niej coś nowego, zapewne najlepiej
wypada w wersji winylowej?
W obecnych czasach zwykliśmy oglądać
okładki w malutkich formatach, podczas słuchania
cyfrowych wydań. Ale wciąż wielu ludzi
interesuje nabycie większych formatów winylowych,
i wobec tego uważam za ważne, żeby
okładka wyglądała dobrze w obu sytuacjach.
Jedną z najwspanialszych zalet powrotu winylu
do łask jest szansa, że ludzie dostrzegą detale
okładki, kiedy patrzą na nią w większych
wymiarach.
po moim solowym albumie spodziewać konwencji
heavy metalowej. Ale tak się składa, że
zaśpiewałem na siedmiu heavy metalowych
longplay'ach pod rząd i tym razem miałem
ochotę na coś bardziej inspirowanego klasycznym
rockiem, czyli muzyką mojej młodości.
Myślę, że muzyka może być wspaniała niezależnie
od tego, do jakiego gatunku byśmy jej
nie zaliczali. Poza tym, tak naprawdę mój solowy
album stanowi stylistycznie bliskiego kuzyna
heavy metalu, także fanom melodyjnego
metalu powinien się on spodobać.
Foto: Todd Michael Hall
wybucha pełną mocą w refrenie - ten zabieg
dynamiczny zainspirował treść liryczną owego
kawałka, oczywiście w nawiązaniu do uzdrawiającej
mocy muzyki.
Ogromne wrażenie robi na mnie, jak swobodnie
posługujesz się głosem. Niektórzy wokaliści
śpiewają siłowo, natomiast Ty lekko -
zupełnie tak, jakbyś wiedział coś, czego inni
nie wiedzą.
Wierzę, że każdy wokalista posiada własny
unikalny dar / talent, który przekłada się na jego
wyjątkowy ton. Tak się złożyło, że mój głos
brzmi niewiarygodnie wręcz czyściutko, co
prawdopodobnie wywołuje wrażenie, że śpiewam
z łatwością. Zdarza mi się jednak, że chcę
zaśpiewać z felerem i nie wychodzi mi to tak,
jakbym chciał, ponieważ taki styl nie jest dla
mnie naturalny. Ogólnie powiedziałbym, że
kiedy śpiewam naturalnym głosem, przychodzi
mi to bez trudu. Zwłaszcza, gdy wcześniej się
rozgrzeję i zatoczę przed publicznością na żywo.
Dla innych, feler może być czymś naturalnym;
może wydawać się, że wkładają oni zbyt
wiele wysiłku w śpiewanie, a wcale tak nie jest.
Obserwowałem i takich wokalistów, którzy
osiągają swój najlepszy ton poprzez głośne
śpiewanie, ale oni zazwyczaj miewali problemy
z utrzymaniem formy przez dłuższy ciąg koncertów.
Widziałem również wokalistów brzmiących
siłowo, ale robiących to znacznie ciszej,
bo po prostu to ich naturalna barwa. Trudno
wypowiadać mi się w imieniu innych, ale
w moim przypadku, żeby utrzymać swadę
przez całą trasę, muszę o siebie dbać, korzystać
z właściwych monitorów (używam monitory
douszne) i po występach nie śpiewać ani nie
140
TODD MICHAEL HALL
mówić zbyt głośno.
Twoja rada dla początkujących wokalistów,
żeby jakoś chronili się przed skutkami ubocznymi
śpiewania?
Zacząć od uświadomienia sobie specyfiki własnego
talentu i korzystania z niego, zamiast
starać się za wszelką ceną naśladować kogoś innego.
Ważne, aby zgłębiać swój własny głos.
Wprawdzie można wyćwiczyć alternatywny
ton i zakres bez szkodzenia samemu sobie, ale
jeśli zaczyna boleć, to trzeba porzucić takie
szaleństwa. Drugą sprawą jest zrozumienie, że
co innego śpiewać na żywo, a co innego w
studiu. Możliwe, że nie we wszystkich gatunkach,
ale akurat w hard rocku i w heavy metalu
zazwyczaj wkładamy więcej pary w studiu
niż na koncertach. Ja tak z pewnością mam.
Nie ukrywam dumy z faktu, że potrafię zabrzmieć
na żywo bardzo podobnie jak na albumach,
ale i tak potrzebuję wyluzować na trasach,
żeby podołać do końca. Śpiewałem z rozmaitymi
zespołami przez wiele lat i stąd wiem,
że zorientowanie się jak to robić każdej nocy,
zajmuje trochę czasu. Jeszcze jedna sprawa -
nie nadwyrężać głosu. Zarówno śpiewając podczas
show, jak i mówiąc tuż po nim. Zwykła
rozmowa z kimś w gwarnym pokoju może
wywołać gorsze skutki niż śpiewanie. Nie można
po prostu tego robić i oczekiwać, że nie
odbije się to na głosie. Jestem zmęczony po
każdym koncercie, szczególnie po takim dwugodzinnym,
jakie są normą u Riot V. Aby odpocząć,
w ogóle się nie odzywam, a jeśli już
muszę to łagodnie. Później w ciągu dnia sprawdzam,
czy dysponuję swobodnym falsetem.
Jeśli tak, no to dobrze. Ale jeśli nie, przyjmuję,
że nadwyrężyłem struny głosowe i odpowiednio
modyfikuję własne zachowanie. Uważam,
że jeśli ktoś dzień po śpiewaniu na żywo odczuwa
fizyczny ból w gardle lub nie potrafi
śpiewać równie dobrze dzień po dniu, to ewidentnie
robi coś niewłaściwego; wówczas powinien
odpocząć i przemyśleć własną technikę.
Czym pozostali muzycy biorący udział w
nagraniach "Sonic Healing" wywarli na Tobie
pozytywne wrażenie?
Możliwe, że to co powiem, wyda Ci się bardzo
zwyczajne, ale nigdy nie pracowałem z kimś
równie produktywnym muzycznie, co Kurdt
Vanderhoof. Niesamowity talent! Zaczęliśmy
od ustalenia, co mam nadzieję osiągnąć, tak
abyśmy obaj znaleźli się od razu po tej samej
stronie. W międzyczasie potrzebował on uregulować
jakieś sprawy osobiste, ale pamiętam,
jak pewnego dnia poinformował mnie, że jest
gotowy do rozpoczęcia komponowania. W ciągu
21 dni od tego momentu napisał 18 utworów.
Niesamowite. Mój biznes był wówczas
zamknięty, więc w pełni skoncentrowałem się
na muzyce. Tydzień po tym, jak Kurdt skończył
swoje, ja opracowałem teksty i melodie
wokalne do 16 numerów. Naprawdę doceniam,
jak wielkim geniuszem jest Kurdt. To
wspaniały gitarzysta, ale jeszcze lepszy kompozytor
o fantastycznym wyczuciu melodii.
Praca z nim sprawiła mi nieopisaną przyjemność
i mam nadzieję, że jeszcze będziemy mogli
coś wspólnie zdziałać.
Po Internetach pałęta się plotka, że wpierw
Ty pokazałeś mu swoje pomysły, ale on grzecznie
zasugerował, aby dać sobie z nimi spokój
i lepiej wymyślić coś całkiem nowego.
Czy faktycznie tak było?
Kiedy zwróciłem się do Joe O'Briena z Rat
Pak Records w sprawie stworzenia solowego
albumu inspirowanego
klasycznym rockiem, myślałem,
że najsprawniej
byłoby wykorzystać moje
poprzednie pomysły i
zmodyfikować je na styl
klasycznego rocka. Joe
zgadał mnie z Kurdtem
Vanderhoofem, jako że
obaj znali się już osobiście
i on wiedział, że Kurdt
też uwielbia klasyczny
rock. Wtedy Kurdt wysłuchał
moich pomysłów,
ale chciał samemu napisać
coś nowego, a do istniejącego
materiału wrócić
dopiero w razie konieczności.
Okazał się on jednak
bardzo kreatywny,
obaj lubiliśmy jego kompozycje,
i ostatecznie nie
wykorzystaliśmy już moich
pierwotnych kawałków.
Foto: Todd Michael Hall
W swoim solowym repertuarze masz taki
utwór pt. "Lumpeny" (dokładnie na singlu "Fire"
z 2019r.). Zadedykowałeś go Twojej żonie
Lumpeny z Północno-wschodnich Indii. Czy
chciałbyś opowiedzieć nam historię z jej
udziałem?
Udzielałem się w różnych zespołach od najmłodszych
lat. Na początku lat 90., czyli w
czasach, gdy ludzie wciąż komunikowali się
tradycyjną pocztą, istniał fanklub mojego
zespołu Harlet. Jakieś dzieciaki coś tam pisały,
ja odpowiadałem udzielając informacji o Harlet
a czasami załączałem też swego rodzaju formę
małych listów, które odbiorcy mogli między
sobą wymieniać. Lumpeny miała sporo
korespondencyjnych przyjaciół i za pośrednictwem
złożonej sieci znajomości, dostała od kogoś
moją formę listowną. W 1993 roku otrzymałem
coś podobnego od niej. Odesłałem jej
standardową informację o Harlet. Następnie
ona zaadresowała do mnie list, w którym się
przedstawiła. W moim fanklubie było z 1000
dzieciaków, więc nie miałem czasu, żeby każdemu
rzetelnie odpisać, ale pomyślałem, że
akurat potrzebuję poinformować Lumpenę, że
nie poszukuję korespondencyjnych przyjaciół.
W trackie, sporo dowiedzieliśmy się wzajemnie
o sobie i jednak kontynuowaliśmy znajomość.
Nie pisaliśmy do siebie listów miłosnych,
ale im lepiej ją poznawałem, tym silniejsza
stawała się nasza relacja. W końcu zaprosiła
mnie do Indii, poleciałem do niej w kwietniu
1996r., a w styczniu 1997r. zrobiłem to
ponownie, tym razem z prośbą, aby za mnie
wyszła. Wielokrotnie ją odwiedzałem w trakcie
wyrabiania stosownej wizy oraz dokumentów
rodzinnych. Ostatecznie wzięliśmy ślub w
Kathmandu (Nepal), podczas mojej szóstej
wyprawy w październiku 1999r. Po odpowiedniej
ceremonii dołączyła do mnie na stałe w
Michiganie, ale nadal odwiedzamy jej Indyjską
rodzinę niemal każdego roku.
Czy planujesz wydać kompilację złożoną z
singli "Air", "Earth", "Fire", "Water"?
Po wydaniu "Letters From India" w 2017r.,
jako prezent dla mojej żony, z zyskiem przeznaczonym
dla fundacji charytatywnej, zaznałem
niezwykle produktywnego okresu, podczas
którego stworzyłem 30 utworów na przestrzeni
dwóch kolejnych lat. Wszystkie zostały
utrzymane w stylu pogodnego rocka. Nagrywałem
je wraz z Andy'm Reedem z Reed Recording
Studio w Bay City, Michigan. Twoje
pytanie odnosi się do części tego materiału, ale
mam też 14 innych, prawie ukończonych
utworów, które również chciałbym wydać.
Wydaje mi się, że większość osób woli cyfrowe
formy zapisu muzyki lub streaming. No ja
wprawdzie wolę CDs, ale też najczęściej słucham
muzyki z iPoda. Rozważam wydanie
podwójnego CD, które zawierałoby zestaw
wszystkich kawałków z sesji z Andy'm
Reedem, ale nie jestem jeszcze pewien, czy to
zrobię. Mimo wszystko łatwiej wydać muzykę
cyfrowo i nie widzę wystarczającego popytu na
fizyczne CD.
A co z następcą LP Riot "Armor of Light"?
Ukończyliśmy około 15 utworów na nowy album.
Dema nagraliśmy już jakiś czas temu.
Wciąż potrzebujemy zrobić ich finalne wersje
studyjne. Lockdown wstrzymał bieg wydarzeń,
ponieważ Donnie ani Mike (dwóch starszych
członków Riot, odpowiednio basista Don Van
Stavern i gitarzysta Mike Flyntz - przyp. red.)
nie chcieli wydawać takiego longplay'a w okresie,
w którym nie moglibyśmy prezentować nowych
utworów na żywo. Instrumentaliści kończą
już swoje partie, ja wejdę do studia na
przełomie lata i jesieni tego roku. Planujemy
wydania nowego Riot V w 2022 r.
Jak się czujesz, kiedy potrzebujesz powtarzać
te same odpowiedzi w koło Macieju, bo dziennikarze
uparcie zadają te same, przewidywalne
pytania?
Dla mnie to nie problem, ponieważ wychodzę
z założenia, że każdy dziennikarz ma inną grupę
odbiorców. Może i pytania oraz odpowiedzi
się powtarzają, ale często odbiorcy widzą je po
raz pierwszy.
Czy masz jakieś nieprzewidywalne wezwanie
do działania dla polskich fanów?
Nie mam, natomiast chciałbym wyrazić wdzięczność.
Muzyka jest moją pasją. Mam nadzieję,
że pozytywnie wpływam na słuchaczy, analogicznie
jak inni muzycy mnie inspirują.
Także dziękuję za to, że słuchacie mojej muzyki.
Doceniam Wasze wsparcie oraz to, że zachęcacie
mnie do działania.
Sam O'Black
TODD MICHAEL HALL 141
Bunt przeciwko brazylijskiej polityce
Kiko się zbuntował. Dodał do nazwy swej formacji słówko Rebellion,
przygotował politycznie zaangażowany, neoklasyczno - heavy metalowy album
"Rebellion" i potępił WhatsApp. Przed skypowskim połączeniem, poprosił o pytania
na piśmie, żeby odnaleźć gotowce. W pewnym momencie, poprosił mnie nawet
o możliwość doczytania wszystkiego z kartki, a kiedy zamieniłem się w słuch,
poczuł się dziwnie, że mu nie przeszkadzam. Nie dałem po sobie poznać, że w
międzyczasie mnie obraził, bo sam wielokrotnie zaznaczał, że znieważa nie Polaków
lecz Brazylijczyków - czyli większość swoich słuchaczy.
HMP: Cześć, Kiko. Widzę, że starannie
przygotowałeś się do tej rozmowy?
Kiko Shred: Cześć. Tak. Popatrzyłem na odpowiedzi,
które przygotowywałem wcześniej
dla innych. Dobrze, że przesłałeś mi pytania
przed spotkaniem, bo dzięki temu mogłem
przyszykować gotowce. Niestety, trudno było
dopasować mi wzory odpowiedzi do Twoich
pytań.
Szczerze, chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś
nowego od Ciebie. Zacznijmy od prostego
pytania. Dlaczego dodałeś słowo "Rebellion"
do nazwy swojego zespołu?
Wynika to ze wspólnie podjętej umowy pomiędzy
mną a labelem Pure Steel Records.
za pośrednictwem liryków.
Wystarczy wyłączyć TV i włączyć samodzielne
myślenie. Po to piszemy, żeby kreować
bardziej konstruktywną narrację otaczającego
świata.
Jeden z utworów, "Information War" opowiada
o tym, że ludzie wymieniają się informacjami
poprzez aplikację WhatsApp. A po co się komunikują?
To właśnie powinno być zabronione,
bo wiedza stawia pytania i mąci oficjalną
narrację. Diabła nie ma, więc nie należy doszukiwać
się drugiego dna w tym, co podają w wiadomościach.
Wątpliwości mają tylko zdesperowani
ignoranci, niewykształcona biedota z faweli.
Wszyscy inni przyjmują bezkrytycznie,
co się do nich mówi. Jeden z wersów mówi:
"nie wiem, komu mam wierzyć" - wielu Brazylijczykom
brakuje elementarnej edukacji. Są
biedni. Jeśli nie wierzysz w informację z TV, a
czytasz dziwne rzeczy w Internecie, to lepiej
pójdź do szkoły.
Chcę, żeby postrzegano nas jako zespół muzyczny
a nie jako projekt jednego muzyka.
Na najnowszym albumie znalazło się mniej
utworów instrumentalnych niż na Twoich
wcześniejszych płytach, oddałeś więcej pola
wokaliście.
Pod szyldem Kiko Shred wydałem trzy longplay'e:
"Riding The Storm" (2015), "The Stride"
(2018), "Royal Art" (2019). Faktycznie,
zawierały one więcej instrumentalnego materiału.
Na "Rebellion" znalazło się natomiast aż
7 utworów z wokalem i tylko 3 instrumentalne.
To dlatego, że poczułem większą inspirację
do pisania tekstów. Wzięła się ona ze szczególnie
trudnych czasów, przez które przechodziła
ostatnio Brazylia. Chciałem zabrać na ich temat
głos i dotrzeć z moim przekazem do ludzi
Foto: Kiko Shred
Przeciwko czemu się buntujesz? (Rebellion
oznacza bunt po angielsku - przyp. red.)
Nie pisałem dotąd utworów o polityce, ale tym
razem skierowałem swój bunt przeciwko brazylijskiemu
rządowi. Czuję, że politycy nie robią
tego, co powinni. Nadali medycynie zbyt
dużego wymiaru politycznego i postawili interesy
polityczne ponad zdrowie publiczne. Mieszkańcy
Brazylii płacą na tyle wysokie podatki,
że system opieki zdrowotnej powinien działać
tutaj sprawniej. W praktyce, wcześniej
działał okropnie, a teraz jeszcze gorzej. Politycy
na to dostają wynagrodzenie, żeby ogarniali
podstawową infrastrukturę kraju. Powinni lepiej
przygotowywać się na przyszłe wyzwania.
Ludzie rozmawiali niemal wyłącznie o tym
przez cały ostatni rok.
I napisałeś o tym liryki utworów, tak?
Przepraszam, nie widziałem tego pytania w
skrypcie. Niektóre liryki o tym właśnie traktują,
choć nie wszystkie. W pewnym sensie
utwór tytułowy "Rebellion" o tym opowiada.
Poza tym, napisałem o związanej z tym frustracji
i depresji. Kawałki nie mają przesłania
pozytywnego. Przechodzimy przez zły czas,
więc naturalnie teksty nabrały negatywnego
znaczenia. Jesteśmy nieustannie atakowani fatalnymi
wiadomościami, więc jakże moglibyśmy
myśleć i pisać o czymś wesołym?
Być może muzyka stanowi dla kogoś alternatywny
świat, wolną od polityki przestrzeń.
W notce prasowej napisano, że "Rebellion" to
album dla fanów Helloween, Iron Maiden i
Dio. Czy jednak nie powinny w tym miejscu
znaleźć się raczej odniesienia do gitarzystów
pokroju Axel Rudi Pell, Herman Frank i
Yngwie Malmsteen?
Inspirują nas różne style muzyczne. Ja jestem
wielkim fanem Yngwiego Malmsteena, Axel
Rudi Pella i innych gitarowych wymiataczy
jak Steve Vai, Joe Satriani. Ale to Yngwie
Malmsteen najbardziej wpłynął na to, jak
czuję muzykę. Nasz wokalista Ed Gadlin chętniej
słucha Helloweenu oraz (brazylijskiej)
Angry. Perkusista Lucas Tagliari jest fanem
power metalu, w szczególności Helloween i
Iron Maiden (Iron Maiden nigdy nie grało
power metalu - przyp. red.). Basista Will Costa
uwielbia Rush. Słychać te wszystkie wpływy
na "Rebellion". Możliwe, że ktoś dopatrzy
się też u nas Dream Theater.
I jak, podoba Ci się najnowszym album Yngwiego
Malmsteena "Parabellum"?
Tak, naprawdę kocham "Parabellum" (to podchwytliwe
pytanie, bo rozmawialiśmy 30 czerwca
2021, a "Parabellum" miało się ukazać dopiero
23 lipca 2021 - przyp. red.).
Wielu ludzi mówi jednak, że Malmsteen zbyt
duży nacisk kładzie na techniczne wyrafinowanie,
zaniedbując przy tym swój przebojowy
potencjał. Jakie jest Twoje zdanie o równoważeniu
wyrafinowania z przystępnością?
Kiedy komponuję nową muzykę, wiem, że wielu
innych gitarzystów będzie tego słuchać. Zależy
mi na zadowoleniu tej grupy odbiorców.
To dla nich shredduję. Jednocześnie, chcę też
dać fajne refreny i sporo zapamiętywalnych
motywów pozostałym słuchaczom. Sporo mo-
142
KIKO SHRED
ich utworów ma uporządkowaną strukturę:
zwrotka - bridge - refren. To dla mnie ważne;
na wszystkich albumach, nie tylko na tym najnowszym.
Jak Twoje podejście do muzycznej agresji
ewoluowało w ciągu Twojej 25-letniej kariery
gitarzysty?
Pod koniec ostatniej dekady XX wieku obserwowałem,
że sola gitarowe nie są już cool. Nu
metalowe zespoły rzadko je grały. Ale solówki
powróciły ostatnio znów do mody. W ciągu
ostatnich 20 lat gitarzyści stroili swoje gitary
niżej niż dawniej - w B, C, co znacznie różni
się od standardowego strojenia. Być może brzmi
to ciężej, ale ja osobiście nie lubię tak stroić
gitary do grania solówek. Nie pasuje to do mojego
stylu. Wobec tego stroję swoją gitarę zaledwie
o pół tonu niżej. Malmsteen też tak robi.
Przy okazji ułatwia to zadanie wokaliście. Poziom
agresji jest inny u każdego gitarzysty.
Zdarza się i tak, że charakter całych kompozycji
narzuca gitarzystom konkretne podejście do
ich grania. Niektóre melodie wymagają łagodniejszego
traktowania. U mnie jest tak, że jak
gram heavy, power metal lub czasami hard
rock, to dostosowuję brzmienie gitary do kompozycji,
a nie na odwrót. Ballada? Emocjonalnie.
Metalowy killer? Agresywnie. Wspomagałem
kiedyś Tim Ripper Owensa na jego trasie
po Ameryce Południowej. Miał w setliście
mnóstwo dynamicznych numerów, np. z albumu
Judas Priest "Jugulator". Oczywiście potrzebowałem
w nich dać czadu. Uważam, że
dla każdego gitarzysty istotne jest, aby przekazywać
wiele różnorodnych emocji, zamiast
ograniczać się do jednej konwencji.
Czy zaczynałeś w dzieciństwie od gry na instrumencie
smyczkowym?
Nie, od fortepianu. Oznacza to, że na samym
początku grałem muzykę klasyczną. Następnie
zainteresowałem się keyboardem (bardziej
pop). W wieku 9/10 lat chwyciłem za gitarę
elektryczną (Kiko jest rocznikiem 1983 -
przyp. red.). Od tego czasu rock'n'roll / metal
to moja największa pasja. W międzyczasie
uczyłem się też gitary akustycznej. W tej chwili
gram zarówno na klasycznej, akustycznej,
jak i na elektrycznej gitarze.
Pracujesz jako nauczyciel?
Tak. Uczę grać wszystkie gatunki muzyczne.
Lubię blues (Steven Ray Vaughan, B.B. King,
Albert King), muzykę klasyczną, brazylijską
muzykę etniczną, bossanovę, sambę, jazz. Na
pierwszym miejscu jest u mnie heavy metal.
Tak się składa, że moi studenci przychodzą
głównie doskonalić heavy metalowy warsztat.
Foto: Kiko Shred
A co powiedziałbyś o muzyce neoklasycznej?
W moim odczuciu definicja metalu neoklasycznego
gryzie się z definicją muzyki neoklasycznej
(Igor Strawiński, Siergiej Prokofjew,
Witold Lutosławski).
Jak dla mnie, pionierami muzyki neoklasycznej
byli Ritchie Blackmore i Uli Jon Roth.
Podejrzewam, że musieli oni studiować muzykę
klasyczną i barokową, słyszę to. W tym stylu
chodzi o używanie - podczas gry heavy metalu
- progresji akordów typowej dla muzyki
klasycznej i barokowej (blues i rock'n'roll stosują
zupełnie inną strukturę akordów). Rozpoczęło
się to od utworu Deep Purple "Burn",
gdzie sola klawiszowe nie mogłyby być bardziej
barokowe. Inne europejskie zespoły to
podchwyciły, zwłaszcza Malmsteen i Helloween.
U wielu tego typu europejskich zespołów
dostrzegam klasyczne przygotowanie.
Mam tutaj na myśli kapele niemieckie, brytyjskie,
ale też fińskie (Stratovarius). Natomiast
pojęcie muzyki neoklasycznej w tradycyjnym,
nie rockowym ujęciu, faktycznie odnosi się do
określonych lat (od "Pulcinelli" Strawińskiego
1919r. do jego "Żywotu Rozpustnika" 1951r. -
przyp. red.). Możliwe, że doszło to zderzenia
terminologii.
Mamy na YouTube dwa klipy promujące LP
"Rebellion" - do utworów "Mirror" i "Information
War". Czy uważasz, że wszyscy słuchacze
powinni rozpocząć znajomość z Twoją
twórczością właśnie od nich, nawet po dacie
premiery całego albumu?
Te klipy faktycznie są dobre na początek, bo w
obecnych czasach obraz mocniej oddziałuje na
ludzi niż sam dźwięk. Słuchacze lubią widzieć
zespół, a nie tylko go słyszeć. Oprócz "Mirror"
i "Information War", mamy też video do utworu
tytułowego.
Skoro są one właściwe na sam początek, to
jaki cel przyświeca "Intro"?
Chciałem, żeby na albumie znalazło się dokładnie
10 tracków, bo wszystkie moje poprzednie
też miały ich dziesięć. Naprawdę nie
chciałem rozpocząć od ciężkiego "Mirror". Wolałem
zaproponować "Intro", aby poprzez nie
skoncentrować uwagę słuchacza na muzyce.
Czy uważasz swoją muzykę za otwartą na
swobodną, indywidualną interpretację, a może
przeciwnie - każdy powinien dążyć do pojmowania
jej w jeden i ten sam, "właściwy"
sposób?
Fani mogą odbierać muzykę tak, jak chcą. Za
pomocą instrumentów staram się wyrazić emocje
i sprawić, aby ludzie chętnie mnie słuchali.
Ktoś może poczuć się lepiej po spotkaniu z
moją twórczością lub nauczyć się czegoś nowego.
Bądź też wybrać się na swego rodzaju artystyczną
wyprawę, próbując uciec od problemów
dnia codziennego? Ale wówczas ten
sam album mógłby być czymś kompletnie innym
dla dwóch różnych słuchaczy. W szczególności,
że jak sam przyznałeś, dotyka on
problemów wewnętrznych Brazylii, niekoniecznie
znanych wszystkim Europejczykom.
Prawdopodobnie tak właśnie jest.
Zaraz na początku albumu, w pierwszym nieinstrumentalnym
kawałku "Mirror" pojawia
się jednak taki tekst: "You are not different
than me when you look to the mirror" / "Nie
różnisz się ode mnie, gdy spojrzysz w lustro".
Pozwól, że zastanowię się, jakimi słowami to
skomentować. Bo chodzi o wewnętrzną wojnę
ideologiczną w Brazylii. Ludzie gniewają się
wzajemnie na siebie. Zbyt wiele ich różni.
Uważają różnice poglądów za powód do wzajemnej
wrogości. Wystarczy, że ktoś lubi inną
muzykę i już nie może należeć do tego samego
grona przyjaciół. Ja natomiast chciałem powiedzieć
w "Mirror", że wszyscy jesteśmy takimi
samymi ludźmi. Nie ma znaczenia kolor skóry,
wyznanie religijne, status materialny, bo i tak
ostatecznie każdy jest człowiekiem. Jesteśmy
identyczni. Nie różnimy się.
Czy myślałeś o jakiejś specyficznej grupie
żołnierzy w "Honour To The Fallen Brothers"?
Ten numer nie jest o żołnierzach, lecz o wszystkich
ludziach, których straciliśmy, bo umarli.
Powinniśmy darzyć ich godną pamięcią.
Jak skomentowałbyś udział Doogiego White'a
na "Rebellion"?
Spotkałem Doogiego White'a w 2018 roku, w
ramach południowo-amerykańskiej trasy "Metal
Singers" (Brazylia, Chile, Peru, Paragwaj) z
udziałem czterech wielkich wokalistów: Andre
Matos, Udo Dirkschneider, Blaze Bayley i
Doogie White. Ja tam grałem na gitarze, Lucas
Tagliari na perkusji a Will Costa na basie
(dwaj ostatni z mojego zespołu). Zaprzyjaźniliśmy
się. W zeszłym roku poprosiłem Doogiego
White'a o gościnne zaśpiewanie na naszym
albumie. Wybrał utwór "Thorn Across
My Heart".
Czy jest jakiś kraj, do którego bardzo chciałbyś
się wybrać, ale nie miałeś jeszcze takiej
okazji?
Niemcy, Anglia, ogólnie Europa i Ameryka
Północna. Dobrze znam Amerykę Południową,
ale nie miałem jeszcze okazji zobaczyć innych
kontynentów. Chciałbym to kiedyś zmienić.
Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla Twoich
polskich fanów?
Zapraszam Was do posłuchania mojej muzyki.
Obserwujcie mnie na Facebooku i na Instagramie.
Ale nie na WhatsAppie.
Sam O'Black
KIKO SHRED 143
Znów w siodle
Z przyjemnością ułożyłem pytania dla zespołu Rhabstallion. Ich debiutancki
album "Back In The Saddle", który paradoksalnie ukazał się dopiero w 2021
roku, trafił bardzo w mój gust. To zresztą świetne, klasycznie brzmiące granie,
osadzone głęboko w NWOBHM. Trudno więc przejść obok nich obojętnie. Basista
Graham Hooper wystąpił w imieniu zespołu i odpowiedział wyczerpująco na
wszystkie pytania. Mam nadzieję, że z jego wypowiedzi dowiecie się czegoś więcej
o albumie, ale i o samej grupie. Dobrze, zatem zostawiam Was z, myślę, ciekawą
lekturą!
HMP: Witam! Cieszę się, że mogę zadać
kilka pytań. Jak się macie? To chyba pierwszy
wywiad dla Heavy Metal Pages?
Graham Hooper: Tak, to nasz pierwszy raz,
kiedy z wami rozmawiamy. Dziękujemy za zainteresowanie
zespołem.
Zawsze musi być ten pierwszy raz. U was z
kolei fonograficzny. Nie licząc kilku taśm demo
dawno temu, to tak naprawdę pierwszy
duży longplay ukazuje się dopiero w 2021 roku…
Jesteście szczęśliwi, że w końcu do tego
doszło?
Jesteśmy absolutnie zachwyceni, że w końcu
udało nam się nagrać ten album. Musimy podziękować
Golden Core Label i ZYX Music
za zaufanie, kiedy podpisali z nami kontrakt.
znajduje się większość naszych nagrań i niektóre
na żywo z telewizji BBC. Ułożyliśmy to
na tej płycie chronologicznie i możesz usłyszeć,
i naturalnie poczuć, wszelkie zmiany w
dźwięku na przestrzeni lat jakich dokonaliśmy
w studio.
Nie ukrywam, że najważniejszym powodem
tego wywiadu jest właśnie "Back In The Saddle".
To może po kolei… Kiedy powstał pomysł
na to, żeby napisać album?
Dobre pytanie! Żeby ustalić plan akcji… To
było podczas dnia spędzonego z Tommo pod
koniec 2017 roku. Zaproponowałem, żebyśmy
złożyli zespół z powrotem, ale na tym etapie
nie byliśmy pewni, co przyniesie przyszłość. Z
radością mogę powiedzieć, że od początku
Napisać materiał to jedna sprawa, a zarejestrować
- druga. To jeszcze pewnie świeże
zdarzenia, możesz zdradzić więc, jak przebiegała
sesja/sesje?
Dreszczyk związany z pisaniem nowego materiału
był i nadal jest niewiarygodny. Powiedziałbym,
że spełniło się marzenie, a każdy z
członków zespołu wniósł dużo od siebie. Tommo
jest naszym dyrektorem muzycznym i kiedy
podrzucamy mu nasze pomysły, stara się
nadać im kształt i formuje je w utwory, które
mają sens. Następnie ćwiczymy je i dopieszczamy
to tak, że kiedy docieramy do studia,
praca jest już tak naprawdę skończona. Podczas
prób bardzo ciężko pracujemy, i produkt
końcowy zazwyczaj nas zadowala.
To chyba było niezłe doświadczenie znaleźć
się po tylu latach w studio… Jakbyś porównał
sposób pracy z latami 80. a teraz? Wiadomo
- sprzęt… Ale są pewnie jakieś plusy i
minusy z jakimi Rhabstallion zderzał się na
początku działalności i w momencie rejestracji
debiutanckiego albumu.
Powrót do studia był fantastyczny! Tak, sporo
zmian zaszło w procesie nagrywania. Muszę jednak
powiedzieć, że większość z nich znacznie
ułatwia życie. Co ważne, w tym projekcie udało
nam się ukończyć nagrywanie na północy
Wielkiej Brytanii przed covidowym lockdownem
i wtedy technologia naprawdę nam pomogła.
To, że mogliśmy przejść przez proces miksowania
lub produkcji na południu Anglii i masteringu
w Kanadzie bez wychodzenia z domu,
było niewiarygodne! Gdybyśmy wciąż pracowali
z rzeczami typu ośmiościeżkowe taśmy,
życie byłoby znacznie trudniejsze.
Oczywiście, niektóre utwory są nowymi interpretacjami
starszych numerów, które graliśmy
dawno temu, jak "Day to Day" i "Sioux Child",
które zawsze cieszyły publiczność. Jednak nowe
kompozycje po prostu znalazły się na swoim
miejscu i wierzę, że uchwyciliśmy brzmienie
z naszych wcześniejszych lat. Wyszło to
samoistnie. Nie myśleliśmy o tym zbytnio. Dla
wyjaśnienia, naszym pierwszym nagraniem,
które zostało wydane, było "Chain Reaction",
które znalazło się na kompilacyjnym albumie
"The New Electric Warriors" wydanym przez
wytwórnię Logo Label w 1980 roku, a następnie
wydaliśmy własnym sumptem singiel "Day
to Day", a potem "Breadline" w 1981 roku,
zanim rozwiązaliśmy kapelę w 1984 roku. W
1994 roku znowu na krótko się spotkaliśmy.
Spinal Tap Records poprosiło nas o to. Stworzyliśmy
płytę CD "Day to Day", na której
Foto: Rhabstallion
2018 roku, kiedy zaczęliśmy próby, było jasne,
że silna więź w zespole i osobiste doświadczenia
każdego z członków dały pewność bardzo
ekscytującej przyszłości. Dzięki sprawnemu pisaniu
utworów w zespole, od pierwszego dnia
było jasne, że należy skupić się na nagrywaniu
i wydawaniu tego, co będzie miało być naszym
debiutanckim albumem. Podsumowując, przypuszczam,
że "Back in the Saddle" było
czymś, co po prostu musiało nadejść. Nie mieliśmy
wtedy podpisanego kontraktu z żadną
wytwórnią, czuliśmy, że po prostu musieliśmy
to zrobić!
Album brzmi jakby wyciągnięty z archiwum.
Trafia idealnie w uszy wszystkich maniaków
klasycznego, angielskiego heavy z początku
lat 80. Zapytam więc wprost - były jakieś
sztuczki z realizacją, czy po prostu przynieśliście
swoje stare klamoty, wpięliście gitary i
zaczęliście grać tak samo, jakbyście zatrzymali
czas?
Od pierwszego dnia, na próbach, brzmienie
Rhabstallion było oczywiste. Naprawdę nie
musieliśmy zbyt wiele zmieniać, poza włączeniem
trzeciej gitary. Kiedy piszemy nowe kawałki,
styl mieści się w samych utworach w
momencie ich wypuszczenia. Być może z lekkim
południowym akcentem na niektórych z
nich, ale na pewno nie ma wątpliwości, że jest
to brzmienie Rhabstallion.
Tytuł jest bardzo wymowny - "Back In The
Saddle" to tłumacząc na polski "Z powrotem
w siodle". Rozumiem, że teraz dopiero Rhabstallion
się rozkręca i następne albumy będą
trochę szybciej, co? (śmiech)
Możesz się śmiać, ale z przyjemnością mogę
powiedzieć, że mamy pięć nowych utworów w
zanadrzu i jesteśmy gotowi do ich nagrania.
Kiedy zrobimy ich jeszcze sześć, wejdziemy do
studia, ponieważ widzimy następny album jako
płytę z dziesięcioma lub jedenastoma utworami.
Nagramy dwie partie po sześć i zobaczymy,
co potem.
Chciałbym również zapytać co działo się z
Wami przez te wszystkie lata, od kiedy w
1984 roku grupa uległa zawieszeniu?
Ja odłożyłem bas i prowadziłem firmę poligraficzną.
Grałem tylko kilka gościnnych występów.
Woody grał w Tredegar i Cloven Hoof,
Stu grał w kilku lokalnych grupach, podczas
gdy Tommo i Jack byli częścią różnych innych
zespołów, głównie Lost Weekend, który wydał
chyba siedem albumów.
Część kawałków na "Back In The Saddle"
nagraliście na nowo. Wcześniej były dostęp-
144
RHABSTALLION
ne na kompilacji "Day to Day" z 1994r., a
jeszcze wcześniej na waszych demo. Brak pomysłów,
czas w studio gonił czy, może, zwykłe
niezadowolenie z brzmienia ich wtedy?
Brzmienie na płycie "Day to Day" było naprawdę
OK. Na pewno mieliśmy mnóstwo pomysłów,
ale czuliśmy, że starsze utwory, które
przerobiliśmy, musiały zostać nagrane na nowo,
ponieważ Woody przejął wokal od Steve'a,
który z powodu zdrowia i względów logistycznych
nie mógł wziąć w tym udziału. Woody
w przeszłości przed The Rhabs grał tylko
na gitarze i było dla niego ważne, aby odcisnąć
swój ślad wokalnie na tym albumie. Wielką
przyjemnością było obserwowanie, jak w studiu
zmienia się z gitarzysty w prawdziwego
frontmana.
Skład Rhabstallion, można powiedzieć, jest
unormowany od dobrych paru lat. Wcześniej
też działaliście w prawie tej samej konfiguracji.
Jak to robicie, że przez tyle lat nadal
jesteście razem i potraficie wykrzesać z siebie
tyle energii?
Energia pochodzi z podekscytowania podczas
grania. Kiedy możesz to robić z ludźmi, z którymi
pracowałeś w przeszłości, którzy nadal są
przyjaciółmi, to jest to niesamowita sprawa!
Oczywiście mieliśmy małą przerwę na kilka lat
(śmiech), ale wysiłek, jaki wnosi zespół i jego
magia są bardzo widoczne, gdy się spotykamy.
Trzy gitary w składzie to… (śmiech)…
Czyżby inspiracja współczesnym Iron Maiden?
Chyba, że Andy skupia się od niedawna
tylko i wyłącznie na śpiewaniu…
Staramy się mieszać gitary i, oczywiście, Woody
może skoncentrować się na swoich liniach
wokalnych, gdy jest to wymagane. Mamy
trzech bardzo dobrych gitarzystów o całkiem
różnych stylach. Stu jest bardzo metodyczny,
Woody ma dzikiego, nieprzewidywalnego ducha,
a Tommo trzyma linię rytmu do czasu,
kiedy uwalnia swoje szalone solówki. Słuchając
nowego materiału usłyszysz całą trójkę grającą
w harmonii i zmieniające się solówki.
Chciałbym teraz sięgnąć przeszłości. Jak to
się stało, że w waszych żyłach zaczął płynąć
heavy metal? Pamiętacie te główne impulsy?
Dorastaliśmy, słuchając takich zespołów jak
Free, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep
Purple. To bardzo na nas wpłynęło. Zresztą,
to był naprawdę dobry czas dla muzyki rockowej,
a jakość utworów spowodowała, że przetrwały
próbę czasu.
Każdy muzyk ma jakieś wzorce. Kiedy zapragnęliście
sięgnąć po instrumenty, żeby samemu
coś tworzyć, kto wywierał największy
wpływ?
Było ich wielu, ale skoro pytasz, powiedziałbym,
że był to Roger Glover. Tommo kocha
Michaela Schenkera, a Stu jest wielkim fanem
Chucka Berry'ego. Ulubionym gitarzystą
Woody'ego byłby Paul Kossoff, a jeśli o wokalistów
to Axl Rose. Jack nie umie wybrać i
jest rozdarty między Johnem Bonhamem i Ianem
Paicem.
Rhabstallion zaliczany jest do nurtu NWO
BHM. Jak to z tym było, czy odczuwaliście
to jakoś wtedy, że dzieje się coś wielkiego na
waszych oczach i jak podchodzicie do tego
teraz, kiedy z perspektywy czasu można na
coś spojrzeć zupełnie inaczej?
Tak, wtedy był to bardzo ekscytujący czas i
było to wspaniałe doświadczenie być częścią
tego ruchu. Przy tak wielu fantastycznych zespołach,
które się przebijały, trudno było nie
być z tego dumnym. Wiele z nich jest nadal
aktywnych, co pokazuje tylko długowieczność
stylu NWOBHM. Rhabstallion stara się pozostać
wiernym ruchowi tak dalece, jak to możliwe,
ale jak w przypadku każdego przedsięwzięcia,
nasz aktualny styl pisania został trochę
zmieniony. Mamy nadzieję, że zachowamy
nasze brzmienie tamtej epoki, ale z nutą świeżości.
Mieliście jakieś relacje z innymi grupami?
Wspominacie jakieś wspólne koncerty czy raczej
Rhabstallion nie miał zbyt dużo szans,
żeby dzielić scenę z tymi, którzy później zrobili
sporą karierę, jak na przykład, Saxon, Iron
Maiden czy Raven?
W momencie kiedy zawieliśmy działalność w
1984 roku, mieliśmy za sobą wiele koncertów
z różnymi artystami, i trudno jest wyróżnić
każdy. W tamtym czasie graliśmy z Saxon,
francuskim zespołem Trust, kiedy mieli Nicko
McBraina za perkusją, Hanoi Rocks, Diamond
Head i Stampede. Były to z pewnością
kapele, które najbardziej zapamiętaliśmy. Jedne
z tych koncertów, które przegapiliśmy, i
wciąż mnie to denerwuje, była okazja występów
z Def Leppard. Graliśmy z nimi co prawda
w dużym pubie w Leeds zwanym Fforde
Grene. Jednak to było wtedy, gdy dopiero się
przebijali. Podczas rozmowy z chłopakami za
kulisami tego koncertu usłyszałem od nich:
"Szkoda, że nie mogłeś zagrać z nami pełnego zestawu
koncertów". W tamtych czasach komunikacja
nie była taka jak dzisiaj i nie mieliśmy pojęcia,
że trasa jest jedną z opcji. Mogę powiedzieć, że
to prawdopodobnie byłoby tym, co zrobiłbym,
gdybyśmy mogli cofnąć się w czasie!
Czy oprócz muzyki w Rhabstallion są jakieś
inne pasje, którym poświęcacie czy poświęcaliście
wolny czas?
Piłka nożna, picie, golf i łowienie ryb. Tyle. To
muzyka zajmuje ogromną część naszego życia.
Czy waszym zdaniem teraz, współcześnie,
byłby możliwy taki zryw jak NWOBHM,
czy wręcz przeciwnie - heavy metal nie potrzebuje
już zwracania na siebie aż tak dużej
uwagi?
Jak powiedziałem wcześniej, NWOBHM i
heavy metal przeszedł próbę czasu. Myślę, że
nadal będzie grany i być może przez wiele lat.
Mam nadzieję, że przybędzie nowych zespołów,
które utrzymają ten gatunek.
Chciałbym zapytać jeszcze o teksty. Poruszacie
dużo spraw związanych z tak zwaną
prozą życia. Nie kusiło nigdy, żeby poświęcić
trochę miejsca na jakieś liryczne eksperymenty,
na fantastykę czy historię?
Czujemy, że prawdziwe życie jest tam, gdzie
powinniśmy być. Pomagamy publiczności odnaleźć
siebie w muzyce. Jednak gdy Woody
pisze teksty, nigdy nie wyklucza przejścia na
inne tematy, jak na przykład fantasy, ponieważ
ciągle ma wiele świeżych pomysłów. Tak
więc wszystko może się zdarzyć...
Rhabstallion był, jak widzę, również daleki
od wszelkich sił nieczystych. Wtedy, w latach
80. było sporo zespołów, które, można tak
powiedzieć, flirtowały z tym. Tak naturalnie
to wyszło czy wiąże się to z jakimiś osobistymi
przekonaniami?
To naprawdę nie był nasz styl, by wnosić demoniczne
lub gotyckie wpływy do naszej muzyki.
Być może wiele nocy, które spędzaliśmy
w sali prób, która w rzeczywistości była salą
kościelną, zniechęciło nas do tego pomysłu.
Również w tamtym okresie już wiele zespołów
zaczynało swoją działalność z takim klimatem
w tle i to wyszło naturalnie.
Krążek "Back In The Saddle" ukazuje się w
niepewnych czasach. Nie wiadomo do końca
jak będzie układała się sytuacja związana z
koncertami. Domyślam się, że w Rhabstallion
jest głód grania na żywo - w jakie miejsca
chcielibyście dotrzeć z promocją albumu?
Mamy już sporo zarezerwowanych koncertów.
Ponieważ ograniczenia związane z Covidem
zostały złagodzone, wystąpimy głównie w dużych
klubach i na festiwalach. The Rhabs są
najlepsi na żywo, a rezerwacje na festiwale są
wypełnione na lata 2022/23.
To jeszcze, na koniec, słowo o okładce. Moim
zdaniem jest trochę nijaka. Jak to z tym wyszło,
że prawdziwie oldschoolowa muzyka
została opakowana w mało zachęcającą część
artystyczną? (śmiech)
Projekt pochodził z tła użytego na naszym
pierwszym występie w 2019 roku. Zobaczyliśmy
w tym dyskretną okładkę, a w rzeczywistości
to utwory mówią same za siebie.
Pomijając jednak wszystko cieszę się, że powstał
taki album i że wciąż klasyczny, angielski
heavy jest żywy. To były fajne chwile, kiedy
mogłem posłuchać "Back In The Saddle",
ale też bardzo się cieszę, że mogłem zadać
Wam te parę pytań. Musimy kończyć więc
ostatnie słowa zostawiam dla Was - na przekazanie
jakichś myśli dla czytelników HMP
i wszystkich fanów dobrego heavy metalu!
Bardzo się cieszę, że podoba ci się nasz album.
Nadchodził długo i nie był łatwy do ukończenia,
ale mam nadzieję, że cała ciężka praca
była warta wysiłku. Mam nadzieję, że twoi
czytelnicy zobaczą nas na żywo w niedalekiej
przyszłości. Z przyjemnością spotkamy się z
nimi na koncercie. Mamy nadzieję, że następny
album nie zajmie nam tak długo, jak poprzedni,
bo inaczej będziemy w tarapatach! Na
koniec, odwiedźcie naszą stronę internetową,
dołączcie do listy mailingowej i śledźcie nas w
mediach społecznościowych, jeśli to możliwe.
Wielkie dzięki za poświęcony czas i zainteresowanie
Rhabstallionem. Trzymajcie się! Lets
Rockkkkkkkkk!!!
Trzymajcie się zdrowo i mam nadzieję, do zobaczenia
kiedyś na koncertach! Dzięki!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
RHABSTALLION 145
wspólnie czas i cieszymy się swoją obecnością.
Myślę, że to w tym wszystkim najważniejsza
rzecz.
Game Over
Choć większości z Was serce podeszło do gardła, gdy zobaczyliście tytuł
najnowszej płyty U.D.O., nie ma powodów do obaw. Ani zespół U.D.O., ani mistrz
tej ceremonii, czyli sam Udo nie zamierzają żegnać się ze sceną. Wręcz przeciwnie!
Na płytę trafił bardzo optymistyczny kawałek o nieprzemijalności heavy
metalu, nadziei na jego trwałość, a sam tytuł płyty odnosi się do czasu pandemii,
która - jak wyraża nadzieję Sven Dirkschneider - wkrótce będzie pieśnią przeszłości.
Nazwisko Svena to nie przypadek... Oczywiście nie omieszkałyśmy zapytać
go, jak to jest być dzieckiem znanego heavymetalowego wokalisty.
HMP: Sven, grasz z ojcem w jego wszystkich
grupach, także w DATOG. Jak się czujesz
jako członek "old gang"?
Sven Dirkschneider: (śmiech) Granie z nimi
to świetna sprawa! Znają mnie od dzieciństwa,
to znaczy, oczywiste jest, że mój ojciec dobrze
mnie zna, tak jak Peter (Baltes) i Stefan (Kaufmann).
Ci ludzie byli przy mnie przez całe życie.
Teraz nareszcie mogę z nimi współpracować
w muzycznym kontekście. To miłe. Czuję
ciągnęło mnie do heavy metalu. Kiedy chodziłem
do szkoły, pojawiały się te typowe pytania,
"kim jest twój ojciec", "co robi twoja matka" i
wtedy dopiero robiło się dziwnie. Mówiłem:
"tak, mój ojciec jest wokalistą heavy metalowym" i
wszyscy byli zdziwieni, że to prawdziwa praca!
Czasem rodzice podchodzili do mojej mamy i
mówili jej "hej, słuchałem kiedyś Accept", więc
wiesz, to bywało niekomfortowe, ale nigdy nie
miałem z tym żadnego problemu. Większość
Jak fascynacja punk rockiem wpłynęła na
ciebie jako muzyka? Czy sposób gry, który
wtedy wypracowałeś, pomaga ci nadal przy
graniu heavy metalu?
Zdecydowanie przydaje się przy graniu heavy
metalu. Kiedy grasz punka, uczysz się budować
prędkość. To szybka muzyka, pełna szalonych
przejść i innych ciekawych wypełniaczy.
Myślę, że to mi bardzo pomogło. Ale kiedy zacząłem
się uczyć, jak grać metal, musiałem zrobić
krok wstecz i poczuć groove. Punk też ma
oczywiście swój własny, wyjątkowy groove, ale
to coś innego. Musisz przyspieszać i tak dalej.
Kiedy grasz materiał U.D.O. albo Accept, większą
wagę przykładasz do właściwego tempa.
To było coś, czego musiałem się na nowo nauczyć,
uporządkować sobie tempo we własnej
głowie, stać się swoim własnym metronomem,
gdy wychodzę na scenę. To poziom wyżej od
tego, co robiłem, grając punk rocka. Wydaje
mi się jednak, że to świetna muzyka, żeby z jej
pomocą się rozwinąć.
Jako młody członek współczesnej sceny metalowej,
śledzisz to, co dzieje się obecnie w
heavy metalu, masz ulubione, nowe zespoły?
Ten gatunek zdecydowanie przeżywa teraz
drugą młodość.
Oczywiście! Uwielbiam Amaranthe, słucham
ich cały czas, kiedy jeżdżę samochodem. Mają
świetne i bardzo dobrze przemyślane kompozycje.
Śledzę wszystko, co wydają. Bardzo lubię
również Eclipse, nie wiem, czy o nich słyszałaś,
to szwedzki zespół. Cenię ich za songwriting.
Tak więc śledzę, co dzieje się na obecnej
scenie, lubię rzeczy w stylu Beyond the
Black. Oczywiście nadal słucham również staroci.
Uwielbiam oldschoolową muzykę, ale to
bardzo ważne, żeby czerpać inspirację także z
tej nowej.
się zaszczycony i jestem im bardzo wdzięczny
za dane mi możliwości.
Na jakim etapie życia uznałeś, że chciałbyś
grać wraz z ojcem? Jako dziecko lub nastolatek
myślałeś raczej, że "heavy metal to muzyka
ojców i dziadków" czy uważałeś, że bycie
synem wokalisty metalowego to zaleta? Nie
obawiałeś się ciągłych porównań, decydując
się iść tą samą ścieżką?
Nigdy nie miałem etapu, na którym nienawidziłbym
muzyki, którą grał mój ojciec. Jeśli
chodzi o heavy metal, zawsze czułem się w
tym temacie swobodnie, zarówno jeśli chodzi o
muzykę, którą puszczał w domu, jak i tą, którą
wykonywał. To zawsze było coś, czego sam
chciałem słuchać. Jako nastolatek poszedłem
nieco inną ścieżką, kiedy zaczęły mnie interesować
punkowe klimaty, głównie amerykański
punk. Miałem wtedy swój zespół, Damaged,
który też grał raczej w takim stylu, ale zawsze
Foto: U.D.O.
osób uważała, że to świetna sprawa. Moment,
w którym faktycznie zacząłem grać z ojcem,
był tak naprawdę bardzo spontaniczny. Gdy w
2014, może 2015 roku szukał perkusisty, byłem
akurat na trasie z Saxon, zagrałem z nimi
pięć koncertów. Mój ojciec pojawił się na jednym
w 2014r., to było w Berlinie, żeby spotkać
się z chłopakami z zespołu i oczywiście ze
mną. Porozmawiali chwilę z Biffem, zdradził
mu, że potrzebuje perkusisty i zapytał, czy może
kogoś polecić. Biff na to: "tak, dlaczego nie
weźmiesz swojego syna? Widzę, jak gra każdego
dnia, na każdym soundchecku i jest fantastyczny!
Dlaczego mielibyście nie współpracować?". Wtedy
ojciec podszedł do mnie i zapytał, czy chcę dołączyć
do zespołu. Myślę, że podjęcie decyzji
zajęło mi ze dwa tygodnie, musiałem przemyśleć,
czy dam sobie radę, czy nie. Finalnie się
zgodziłem i zupełnie tego nie żałuję. Tworzymy
zgrany team. Razem piszemy muzykę, teksty,
linie wokalu. Po prostu miło spędzamy
Jeszcze zanim wydaliście "Game Over", miałam
następująca refleksję. Skoro DATOG
to lżejsza i bardziej melodyjna strona Waszej
(Twojej i Udo) muzyki, to musicie sobie ten
ciężar odbić na "Game Over". Kiedy przesłuchałam
"Game Over" okazało się, że są na
niej tradycyjnie zarówno melodyjne, jak i
cięższe kawałki. Pisząc utwory do zespołów
czy projektów zastanawiacie się nad balansem
ciężaru i lekkości, czy przychodzi wam to
naturalnie?
To zdecydowanie przychodzi naturalnie. W
U.D.O., a szczególnie na "Game Over", każdy
członek zespołu bierze udział w procesie tworzenia.
Cała piątka rzuca pomysłami i razem
pracuje. Kiedy ktoś mówi "mam na ten kawałek
taki pomysł, spróbujmy zrobić to w ten sposób", reszta
go słucha i ma otwarty umysł. To najważniejsza
rzecz. Balans tworzy się naturalnie.
Ktoś ma pomysł, w którym jest więcej melodii,
a ktoś inny chce cięższy riff. Oba mogą pasować.
Finalnie i tak uważamy, że jeśli kawałek
nie chwyta od pierwszych minut, na przykład,
gdy próbujesz ułożyć linię wokalu i od razu nie
pasuje, to lepiej jest go odrzucić. Nie jesteśmy
tym typem ludzi, którzy pracują sześć miesięcy
nad jednym utworem. Jeśli dany pomysł od
razu ci pasuje, to znaczy, że to będzie dobry
numer. Zazwyczaj wszyscy spotykaliśmy się w
studio twarzą w twarz, żeby razem pracować.
Ale teraz, z powodu koronawirusa, musieliśmy
przerzucić się na Skype'a i Zooma. Jestem
dumny z końcowego efektu i że byliśmy w
146
U.D.O.
stanie stworzyć tak dobre rzeczy. Myślę, że
napisaliśmy mnóstwo kawałków, które zabrzmią
świetnie na żywo. Mam dobre przeczucie,
jeśli chodzi o nadchodzącą setlistę, na pewno
znajdzie się na niej sporo numerów z "Game
Over".
Tytuł "Game Over" brzmi jak prowokacja.
Choć w tytule chodzi krytykę ludzkości, wielu
fanów obawia się, że to pożegnanie zespołu
U.D.O. z graniem. Co kryje się za tym tytułem,
czy naprawdę zamierza porzucić swoją
muzyczną karierę?
Nie, zdecydowanie nie. Mogę z pełnym przekonaniem
powiedzieć, że to nie jest ani koniec
U.D.O., ani kariery Udo (śmiech). Pomysł na
tytuł pojawił się w marcu 2020. Nasz świat,
jako muzyków, nagle się zatrzymał. Pomyśleliśmy:
"to dla nas game over". Nie mogliśmy grać
koncertów, nie mogliśmy ruszyć w trasę, nie
mogliśmy robić tego, co kochamy i z czego żyjemy.
Użyliśmy tego stwierdzenia jako tytułu
roboczego, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że
czemu nie, niech zostanie, brzmi nieźle. Braliśmy
pod uwagę, że gdy ludzie zobaczą tytuł
"Game Over", pomyślą "cholera, mam nadzieję,
że to nie koniec U.D.O.". To bardzo ciekawe, jak
ludzie reagują! Ale prawdziwe znaczenie tego
tytułu ma związek z koronawirusem.
Na szczęście dla przeciwwagi na płycie jest
też numer "Metal Never Dies". Tekst wydaje
się osobisty, zastanawiam się, czy nie mógłby
równie dobrze brzmieć "U.D.O. Never
Dies"?
Tak, myślę, że to zdecydowanie tekst o całej
karierze mojego ojca, ujętej w muzycznej formie.
Zaczęło się od refrenu, który powstał
wcześniej. Początkowo planowaliśmy, żeby to
był typowy numer mówiący o ponadczasowości
heavy metalu. Będzie trwać i trwać, bo zawsze
znajdą się ludzie, którzy chcą słuchać tego
gatunku. Tworzymy bardzo silną społeczność
na całym świecie. Można z pełnym przekonaniem
stwierdzić, że to nie koniec tej muzyki.
Później wpadliśmy na tekst pod zwrotki.
Pomyśleliśmy, że dobrze uzupełnią główny zamysł,
bo metal mojego ojca również nigdy nie
umrze. Nigdy nie przestanie robić tego, co kocha,
to oczywiste. Opowiedzenie jego historii
dobrze współgrało nam z całością.
W tym kawałku uderza jedna rzecz. Zwrotki
i solo są bardzo w stylu Accept. Wiadomo, że
U.D.O. ma długoletnią tradycję utworów w
stylu Accept, ale te motywy w kawałku o
"trwałości" metalu wydają się mieć dodatkowe
znaczenie.
To pierwotny głos Accept, więc czegokolwiek
się nie dotknie, naturalnie będzie brzmiało jak
Accept. Można, oczywiście, pisać zupełnie
różny materiał, ale tak długo, jak on będzie w
nim śpiewać, będzie on w acceptowym stylu.
To zasługa bardzo zapamiętywalnego wokalu,
który w wielu głowach kojarzy się z jednym.
Tak więc "Metal Never Dies" nie był pisany
celowo tak, by brzmieć jak Accept. Oczywiście,
to nadal muzyka, którą chcemy tworzyć,
ale nie ma sensu wiązać jej z tym zespołem, my
robimy swoje, a oni swoje. To U.D.O. Udo
Dirkschneider to Udo Dirkschneider - osobny
byt, ale nadal oryginalny głos Accept
(śmiech).
W połowie płyty znalazła się ballada "Don't
wanna say Goodbye". Jako, że nie brzmi jak
typowa ballada U.D.O. i jest oznaczona jako
bonus track, zastanawiam się czy nie jest to
na przykład niepublikowany wcześniej materiał
lub cover.
Nie, nagraliśmy ją podczas tej samej sesji, co
inne utwory na "Game Over". W zasadzie historia
stojąca za tym kawałkiem również jest
dość osobista. Zrozumienie tekstu wymaga
otwartego umysłu. Osobiście, porusza mnie
taka muzyka, której tekst mogę odnieść do
własnych doświadczeń. Gdy ludzie słuchają
"Don't wanna say Goodbye" mogą mieć na myśli
osobę, która zmarła, miłość swojego życia,
którą stracili lub cokolwiek innego, w zależności
od człowieka. To bardzo interesujące. Gdy
słuchasz tego utworu, możesz stworzyć własną
interpretację, pasującą do twojej własnej historii.
Słuchałam Waszej ostatniej koncertówki.
Mam wrażenie, że była nagrana w celu podniesienia
fanów na duchu w czasie pandemii.
Tak, to był zdecydowanie jeden z najbardziej
emocjonalnych koncertów, jakie zagraliśmy,
nie tylko jako zespół, ale też jako oddzielni
muzycy. Będę z tobą szczery: gdy zobaczyłem
publiczność, natychmiast zaczęły mi płynąć
łzy. To dlatego, że nie grałem wtedy na żywo
od dziewięciu miesięcy, co było jak do tej pory
moją najdłuższą przerwą. To sprawiło, że ta
noc była wyjątkowa. Stwierdziliśmy, że musimy
przygotować dobrą i długą setlistę, żeby
ludzie też poczuli, że to coś niezwykłego. Udało
nam się to zrobić, a ludzie również odwdzięczyli
się energią, która wpłynęła na tę niezwykłość.
Jestem bardzo szczęśliwy, że nagraliśmy
to wydarzenie. Wyszło świetnie.
Kiedy nagrywaliście koncertówkę "Pandemic
Survival Show" we wrześniu 2020 niemal nie
było możliwości grać koncertów. Jak to się w
ogóle stało, że udało Wam się zagrać tak duży
koncert w Bułgarii? Zwróciłam też uwagę,
że sam amfiteatr jest zabytkowy. Nie spotkaliście
się z obiekcjami, że tego rodzaju
obiekt nie nadaje się do grania heavy metalu?
Wiem, że po występie Iced Earth w antycznym
amfiteatrze na Cyprze, zaprzestano
organizować tam koncerty metalowe.
Poproszono nas o zagranie tego koncertu już
wcześniej w 2020. Stwierdziliśmy, że jeśli dadzą
radę to zorganizować i jest możliwość wystąpienia
na żywo w tak trudnym okresie, to
dlaczego mamy nie spróbować i zrobimy to z
przyjemnością. Ale nie byliśmy przekonani, że
do niego dojdzie. Im bliżej września, tym bardziej
się niepokoiliśmy, ale promotor i organizator
zapewniali nas, że wszystko jest pod kontrolą,
a show ma zielone światło. Postanowiliśmy
więc również nagrać ten koncert, bo czuliśmy,
że to będzie coś wyjątkowego. Gdy dotarliśmy
na miejsce, wszystko było gotowe i
bezpieczne. Staraliśmy się także nie robić nic
nieodpowiedzialnego przed występem, żeby
nikogo nie narażać, więc ludzie mogli być spokojni.
Wirus się nie rozprzestrzenił i dla wszystkich
to była wspaniała noc, nie tylko dla publiczności,
ale też zespołu. Nie byliśmy wtedy
pewni, czy coś takiego będzie mogło się jeszcze
wydarzyć w przyszłości, więc tym bardziej cieszyliśmy
się, że nie odmówiliśmy zagrania tego
koncertu.
W Polsce zdarzają się pesymiści, którzy
twierdzą, że "już nic nigdy nie wróci do normalności",
a już na pewno nie będzie normalnych
koncertów. Wiem, jak rozwój pandemii i
pandemicznych reguł powoduje rozgoryczenie
u muzyków. Kiedy ostatnio rozmawiałam
z Udo przy okazji "We are one", wyrażał opinię,
że już niedługo wszystko będzie ok. U
Was w Niemczech też pojawiają się tacy pesymiści,
jak w Polsce? Jaki klimat panuje w
branży muzycznej?
Wciąż jest bardzo ciężko, jeśli chodzi o organizację
koncertów. Oczywiście, odbywają się, ale
to coś w stylu występów na plaży, wydarzeń z
ograniczeniami liczby osób i wymogami zachowania
odstępu. Cierpimy również finansowo.
Czasami słyszymy: "tak, możecie zagrać koncert,
ale nie wolno wam sprzedawać biletów". To zabójcze
dla promotorów i muzyków. Ale też jestem
optymistą i wierzę, że wszystko może jeszcze
wrócić do normy i w pewien sposób wróci. Zobaczymy,
jak wirus potraktuje nas zimą. Szykujemy
setlisty na listopad i grudzień, ale nie
wiemy, co się wydarzy. Możliwość pojechania
w trasę na normalnych warunkach byłaby
czymś wspaniałym. Osobiście raczej nie spotykam
wielu osób, które pesymistycznie patrzą
na obecną sytuację. Myślę, że już w przyszłym
roku powrócą festiwale, jakie znamy.
Są wykonawcy, z którymi marzysz, żeby zagrać
na jednej scenie? Z U.D.O., Dirkschneider
& The Old Gang, albo solowo,
jako perkusista.
Oczywiście, jest wielu takich artystów. Judas
Priest to chyba najlepszy przykład, jaki mogę
podać. Albo AC/DC! Ale oczywiście jest też
masa innych ludzi, z którymi chciałbym
współpracować. Współcześnie mamy mnóstwo
świetnych głosów kobiecych w heavy metalu.
Nic nie mogłoby się jednak dla mnie równać z
Judas Priest (śmiech).
Zapytam jeszcze o samą grupę Dirkschndeider.
Powstała między innymi, żeby grać kawałki
Accept. Wydawało mi się, że w związku
z tym, zespół U.D.O. zaprzestanie grania
kawałków Accept i skupi się tylko na solowej
twórczości Udo. Tymczasem na tym
koncercie pojawiły się wyjątki. Moje przeświadczenie
na temat podziału repertuaru
U.D.O. i Dirkschneider było błędne?
Nie mieliśmy w planach grać kawałków Accept
na naszej nadchodzącej trasie, ale Bułgaria
była pod tym względem wyjątkowa, bo
chcieliśmy stworzyć równie wyjątkową setlistę,
by zadowolić publiczność. Myślę, że dla obecnych
wtedy ludzi to była świetna niespodzianka.
Później, latem, stwierdziliśmy, że nie ma
zbyt wielu okazji do koncertowania, więc dlaczego
nie mielibyśmy się po prostu dobrze bawić,
grając kilka numerów Accept? O to w tym
wszystkim chodzi. Granie Accept to dobra zabawa
dla publiczności, która chce pośpiewać,
ale także dla nas, na scenie. Oczywiście, tak samo
dobrze bawię się grając materiał U.D.O.,
ale wiesz, te kawałki to pewne dziedzictwo.
Gdy zaczynasz "Princess of the Dawn", "Metal
Heart", "Fast as a Shark" albo "Balls to the
Wall", ludzie szaleją. To główne źródło radości
przy graniu ich na żywo. Tu muszę trochę
poprawić ojca (śmiech). Powiedział, że nigdy
już nie zagra kawałków Accept z U.D.O., ale
w sumie, dlaczego nie? Przecież to również jego
spuścizna. To on połączył ten zespół, to on
go stworzył, to jego historia i kariera. To jego
głos, więc to jak najbardziej słuszne, żeby nadal
wykonywać te utwory.
Bardzo dziękuję ci za dzisiejszy wywiad i poświęcony
czas. Miłego dnia.
Wzajemnie. Życzę wam dużo zdrowia!
Iga Gromska & Katarzyna "Strati" Mikosz
U.D.O. 147
został zerwany z powodu wybuchu grunge'u.
Później Unchained zmienił profil na zespół
tworzący muzykę autorską.
HMP: Co to znaczy, że jesteś "strażnikiem
rock'n'rollowej pochodni" ("a guardian of rock-
'n'roll torch")?
Tim Steinruck: (śmiech) Rock'n'rollowy ogień
rozpalił się we mnie, gdy w wieku 13 lat dostałem
swój pierwszy album Kiss pt. "Destroyer".
Zakochałem się w tej muzyce. Wkrótce
chwyciłem za gitarę. Mieszkałem na farmie w
Brytyjskiej Kolumbii (Kanada), więc podpiąłem
ją do bardzo długiego przedłużacza sięgającego
od salonu, poprzez kurnik (mieliśmy
tam aż 300 kur) aż do stodoły. Zagrałem swój
pierwszy akord w życiu, poczułem wibrację,
dźwięk eksplodował. Wyobrażałem sobie, że
niemal wybuchł pożar. Ten ogień rock'n'rolla
nadal płonie wewnątrz mnie a mam teraz 56
Pochodnia Rock'n'rolla
Premiera The Mighty One "Torch Of Rock'N'Roll" okazała się doskonałym
pretekstem do przybliżenia Wam postaci kanadyjskiego gitarzysty i wokalisty
Tima Steinrucka. W jego duszy płonie rockowy ogień, odkąd 43 lata temu zapoznał
się z Kiss "Destroyer". Ot tego czasu całe jego życie kręciło się wokół tego rodzaju
muzyki. Produkował go sam Paul Stanley, przemierzył USA z repertuarem
Van Halen, stworzył najbardziej autentyczny cover band ZZ Top na świecie, a
ostatnio wydał trzeci autorski krążek swojej hard rockowej kapeli The Mighty
One. Podczas rozmowy pokazał mi kawałek lasu obok swojego domu, ponieważ -
jak wielokrotnie podkreślał - Brytyjska Kolumbia to piękne miejsce.
niedziela była najważniejszym dniem tygodnia.
Wychodziliśmy wspólnie, spotykaliśmy
się z innymi członkami lokalnej społeczności a
wszystko odbywało się przy muzycznym
akompaniamencie. Mój Ojciec był organistą,
moja Mama śpiewała, cała rodzina występowała.
W tym sensie moi rodzice zainspirowali
mnie do wejścia w świat show-biznesu, przygotowali
do stawania przed publicznością. Jestem
im za to wdzięczny. Nie wiem, czy spodziewałeś
się tego po rock'n'rollowcu, który gra na
dużych scenach dla wielotysięcznych tłumów.
Ważne, że osiągnąłeś wiele sukcesów muzycznych.
Poprosiłbym Ciebie teraz o potwierdzenie
trzech faktów - czy są prawdziwe? Po
I po trzecie, stworzyłeś również najwierniejszą
kopię ZZ Top w postaci Leg ZZ, tak?
Tak. Jestem wielkim fanem ZZ Top. Nasz zespół
Leg ZZ był ich najbardziej autentycznym
cover bandem. Posługiwaliśmy się identycznymi
gitarami, studiowaliśmy wszystkie aspekty
ich koncertów a ja miałem przyjemność porozmawiać
osobiście z Billy'm Gibbonsem.
Wesoło. Dyskografia Twojego obecnego zespołu
The Mighty One składa się z czterech
albumów studyjnych. Czy mógłbyś po krótce
przedstawić ewolucję Waszej muzyki?
Główne różnice sprowadzają się do zródła inspiracji.
Debiut (2008) nagrałem sam, to ja byłem
więc The Mighty One. Rozpadało się moje
pierwsze małżeństwo, więc sesję traktowałem
jako terapię, która pomogła mi przejść
przez ten trudny okres. Wydawało mi się, że
zagadnienie utraty kogoś bliskiego pozostanie
głównym punktem zainteresowania całego
projektu, ale tak się nie stało. W międzyczasie
wydałem "God's Chair" (2010), ale nie ukazał
się on pod szyldem The Mighty One, tylko
podpisałem go własnym imieniem. Drugi album
"Shift" (2012) tworzyłem w kompletnie
innych okolicznościach. Studiowałem astronomię
Majów, interesowałem się końcem ich kalendarza
w 2012r. itp., więc o takich sprawach
śpiewałem. Trzeci longplay "Torch Of Rock'N'
Roll" (2021) miał być moją spuścizną, zawierającą
obok nowych pomysłów również te z
"ery Paula Stanley'a" lat 90. Styl utrzymywaliśmy
taki sam, ale zmieniała się tematyka. Czy
widziałeś video do numeru tytułowego? To jest
moja autobiografia.
Na tym video pojawia się sugestia jakoby
grunge zakończył panowanie rock'n'rolla.
Nagle dziwnie się poczułem, gdy wszyscy wokół
zaczęli nosić rozpięte flanelowe koszule i
zachowywali się na scenie jak zagubione dzieci
gabiące się na własne buty, zamiast prezentować
porządne show. To nieco przyćmiło pochodnię
rock'n'rolla.
lat. Cała moja droga życiowa została wyznaczona
przez wspomniany moment. Pochodnia
(torch) odpowiada mojemu życiowemu powołaniu
a rock'n'roll jest jej źródłem energii. Robię
wszystko co możliwe, aby go chronić, nie
tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi na
świecie, którzy go cenią. Wiem, że takich osób
jest mnóstwo, w każdym wieku. Dostali kiedyś
swój pierwszy album i od tej chwili ich życie
obraca się wokół rock'n'rolla. Oto, co znaczy
być "a guardian of rock'n'roll torch".
Dostałeś album Kiss, ale miałeś również muzykalnych
rodziców. Jak wpłynęli oni na
Twój muzyczny gust?
Moi rodzice są niezwykle muzykalni. Ważną
rolę w domu odgrywał kościół. Mieszkaliśmy
na wsi - od najbliższego sąsiada dzieliła nas
cała mila (około 1,6 km - przyp. red.). Każda
Foto: Foto: The Mighty One
pierwsze, czy to prawda, że grałeś kiedyś w
zespole Van Halen?
Nie. Uczestniczyłem jednak w tribucie Van
Halen, nazywającym się Unchained. Wiążą
się z nim moje pierwsze większe doświadczenia
sceniczne. Przemierzałem całe Stany grając kawałki
Van Halen. Był to szczególny czas, ponieważ
akurat Sammy Hagar powrócił do
Van Halen, próbując stworzyć coś nowego,
podczas gdy my koncentrowaliśmy się na ich
klasycznym dorobku.
Po drugie, wyprodukowałeś solowy album
Paula Stanley'a (Kiss) we własnym studiu?
Nie. Na odwrót. Paul Stanley był managerem
i producentem Unchained od 1989r. do
1993r. Wyprodukował nasz debiutancki album
będący formą tribute dla Van Halen.
Mieliśmy kontrakt z Polygram Records, ale
Ale tylko na kilka lat. Obecnie rock'n'roll
znów jest cool a grunge'u mało kto w ogóle
słucha. Okładka Waszego nowego albumu
przypomina o okładce archetypowego albumu
heavy metalowego Judas Priest "British
Steel". Czy Twoim zamiarem od samego początku
prac nad "Torch Of Rock'N'Roll" było
zdefiniowanie, czym dla Ciebie jest bądź powinien
być współczesny rock'n'roll?
Zdecydowanie. Moim marzeniem od lat 80.
było, aby dawać czadu na scenie, grając legendarne
utwory i doprowadzając publiczność
trzymającą rozpalone zapalniczki do szaleństwa.
Okładka dokładnie to reprezentuje. Takie
doświadczenia będą wkrótce dzielić wszyscy
fani przychodzący na nasze przyszłe koncerty.
Na Bandcampie napisaliście jednak: "Torch
Of Rock And Roll burns brighter than ever
before. A beacon of hope rising above the waves
of darkness". Czy chodzi o nastanie jakichś
nowych trendów?
Pewnie. Z punktu widzenia makro - zgadza się.
Żyjemy w bardzo wymagającym świecie. Chcę
tworzyć muzykę, która wnosi słuchaczom więcej
światła, podnosi ich na duchu, dodaje nadziei.
Jestem przekonany, że "Torch Of Rock
And Roll" dokładnie to robi. Swoją drogą, po-
148
THE MIGHTY ONE
zytywnym efektem covidu jest to, że bez niego
nasz album nie oddziaływałby aż tak mocno
na odbiorców. Covid umożliwił nam powrót
do jaskiń, w przypadku The Mighty One ową
jaskinią jest studio. Mogliśmy się w pełni skoncentrować
na nagraniach. Straciliśmy wielu ludzi
z powodu covida, ale dla mnie covid to był
"a gift" (prezent - przyp. red.).
Zapytałeś przed chwilą, czy widziałem video
do utworu tytułowego. Oglądałem również
to do "Burden". Lubię, jak operujecie w tym
utworze kontrastem, przeciwstawiając łagodne
motywy masywnej ścianie dźwięku.
Zastanawiałem się, na ile jest to nowoczesne
podejście?
Dziękuję za Twój uprzejmy komentarz. "Burden"
to akurat jeden z utworów, które napisałem
pod koniec lat dziewięćdziesiątych, a więc
ma już ponad 20 lat. Pasuje jednak do współczesności.
Myślę, że kiedy kompozytor rockowy
napisze naprawdę dobry utwór, staje się
on ponadczasowy i zawsze dobrze się go słucha.
"Burden" ma w sobie coś z Nine Inch
Nails, bo wówczas bardzo ich lubiłem. Jest
mroczny, ponury, a przy tym aktualny. Przeznaczyłem
odpowiednio dużo czasu na jego
właściwe opracowanie.
Udziela mi się ta atmosfera, a video dodatkowo
ją wzmacnia. A co powiesz o Waszym
trzecim klipie? Wiem, że się nim obecnie zajmujecie.
Sprostuję. Jako pierwsze opublikowaliśmy lyric
video do "Coming On", później klip do "Torch
Of Rock'N'Roll" i "Burden", a teraz planujemy
czwarte video. Pracujemy jednocześnie nad
trzema innymi teledyskami, nie chciałbym
zdradzić ich tytułów, ale na pewno wywrzemy
nimi mocne wrażenie na fanach. Wykorzystamy
fragment ostatniego live stream show z
Vancouver, podczas którego śpiewałem trochę
w stylu mariachi po hiszpańsku. To dlatego, że
naszym producentem był Meksykanin.
A poza tym macie mnóstwo fanów w Kolumbii.
W Kolumbii, Meksyku, Ekwadorze, Salvadorze,
Argentynie i w Brazylii. Cieszymy się gorącym
odzewem z tamtych stron. W ogóle, powiem
Ci, że mamy znacznie więcej fanów w
Południowej Ameryce oraz w Europie niż w
Ameryce Północnej. Negocjuję kilka kontraktów
w USA i w Kanadzie, ponieważ zależy mi
na zwiększeniu rozpoznawalności The Mighty
Foto: The Mighty One
Foto: The Mighty One
One w naszych okolicach.
Powodzenia. Na pewno powstanie video do
"When This Is Over"...
Tak, związane z covidem. Próbujemy w nim
przewidzieć, jak życie będzie wyglądać, kiedy
obecne lockdowny dobiegną końca.
Pozwól, że powiem Ci teraz coś o kawałku
"My Garden", bo sam wpadłem na to, że nie
śpiewasz tam wcale o narkotykach. Tytułowy
ogród to metafora świadomości, dlatego
że ogrody na ogół są zorganizowane na zamkniętym
terenie, w przeciwieństwie do
chaotycznych lasów rosnących na otwartej
przestrzeni (lasy jako metafora nieświadomości).
Co dokładnie chciałeś przez to wyrazić?
Trafiłeś niemal w dziesiątkę. Podoba mi się ta
analogia. Osobiście, powróciłem pamięcią do
okresu współpracy z Paulem Stanley'em i do
zamieszania z grunge'm. Czułem się sfrustrowany,
bo umknęło nam sporo możliwości.
Znajdowałem się w nieciekawym położeniu.
Ogród w mojej głowie nie był dobrym miejscem
na spokojne spacery, więc starałem się,
żeby ludzie się ode mnie odczepili (śmiech).
Przypominałem sobie, jak nagrywałem muzykę
i nagle musiałem opóścić studio, bo klimat
był tak gęsty i niesprzyjający.
A więc to nie tylko filozoficzny koncept, ale
odpowiedź na bardzo namacalne przeżycia w
fizycznej przestrzeni. Zupełnie inną interpretacją
tego samego utworu "My Garden" może
być ryzyko związane z opuszczaniem strefy
komfortu wywołane sesjami coachingowymi.
(śmiech) Zgadza się. Jedyna droga do światła
prowadzi poprzez ciemność. Pracuję zawodowo
jako osobisty coach wielu klientów (w tym
muzyków, producentów, inżynierów dźwięku,
innych artystów) w szkole nagraniowej w Vancouver.
Uwielbiam prowadzić sesje coachingowe,
doradcze oraz mentorskie.
Kto jest Twoim coachingowym supervisorem?
(śmiech) Ufam własnemu instynktowi oraz
własnej intuicji, ponieważ prowadzą mnie one
we właściwym kierunku.
Czy jeśli czytelnik tego wywiadu będzie potrzebować
coachingu, może się z Tobą skontaktować?
Jak najbardziej. Można wysłać do mnie wiadomość
poprzez Facebook lub e-mail: timsteinruck@gmail.com
Ostatnio Dee Snider powiedział mi, że czuje
się jak coach, gdy śpiewa. Ja nie jestem pewien,
czy to nie jest pomieszanie pojęć, ponieważ
Dee Snider stoi w centrum akcji i nie zna
specyfiki celów swoich słuchaczy.
Myślę, że kiedy wokalista stoi w świetle reflektorów
i mnóstwo ludzi go słucha - tak jak w
przypadku Dee Snidera - to na takim wokaliście
stoi odpowiedzialność za dzielenie się lekcjami
z własnych doświadczeń. Niezależnie jak
to nazwiemy, popularna osoba powinna być
wzorem do naśladowania dla innych oraz ukazywać
nowe sposoby skutecznego radzenia sobie
w życiu. Ludzie na ogół nie potrzebują
wcale być coachowani, ale często zdarza się, że
potrzebują kierunkowskazów, które pomogą
odnaleźć im własną tożsamość. To jest jedno z
głównych zadań coachingu, ale nie tylko poprzez
coaching można je realizować. Mnie inspirują
ludzie tacy jak Dee, którzy pozytywnie
oddziałują na innych, w piękny sposób.
Wokaliści mogą czuć się odpowiedzialnymi
za inspirowanie innych, ale z drugiej strony
ważne jest, aby nie wyrządzali szkód emocjonalnych.
Na jednym fejsbukowym filmie
powiedziałeś niedawno, że gniew sam w sobie
nie jest zły, ale w niektórych sytuacjach
może szkodzić zdrowiu.
THE MIGHTY ONE 149
Zgadzam się z tym. Z wysoką rangą społeczną
wiąże się wysoki poziom odpowiedzialności.
Teksty piosenek mają znaczenie. Jako figura
publiczna dostrzegam, że odpowiadam za to
co mówię, jak mówię i dokąd ludzi prowadzę.
Zamiast śpiewać "Darker Side Of Me" z
gniewem, wykazałeś się tam silną empatią w
głosie. Co dokładnie chciałeś nam przez ten
utwór powiedzieć?
Zaprzyjaźnijmy się i prowadźmy konstruktywne
relacje z własnymi cieniami. Kiedy idziemy
drogą a słońce oślepia nas pełnym blaskiem,
i tak mamy cienie. Każdy z nas jakieś
ma. Jeśli je zignorujemy, to zupełnie tak jakbyśmy
żyli tylko w nich. W rzeczywistości, w
każdym człowieku tkwi zarówno światło, jak i
cień. To nasza natura. Ważne, żeby zaprzyjaźnić
się z obiema aspektami naszych osobowości.
Tim, wywarłeś na mnie ogromne wrażenie,
stawiając odważnie czoła problemowi samobójstw
w "Kickin' Stones". To wielka sztuka,
podjąć odpowiedzialnie taki temat wobec
odbiorców, których stanu emocjonalnego
przecież nie znamy, bo nie wiemy, kto będzie
słuchać wydawanej muzyki. Czy zastanawiałeś
się nad tym, że być może "Kickin' Stones"
wysłucha osoba o myślach samobójczych?
"Kickin' Stones" dotyczy konkretnie jednej
osoby, a mianowicie mojego najlepszego przyjaciela,
perkusisty o imieniu Jeff Worobec.
Znamy się od czasów Unchained. Dedykuję
mu cały album "Torch Of Rock'N'Roll" z czterech
powodów. Jak już wspomniałem, jesteśmy
dobrymi przyjaciółmi. Pomagamy sobie wzajemnie
nieść pochodnię rock'n'rolla. Utwór
"Kickin' Stones" odnosi się do sposobu, w jaki
podchodzi on do swoich relacji z kobietami -
za każdym razem powodował implozję tych
relacji. A kiedy do tego dochodziło, reagował
nadmiernie emocjonalnie, jakby miał skończyć
się świat. Niejednokrotnie usiłował targnąć się
na własne życie. Naprawdę poniewierało to
nim. Był alkoholikiem, reagował destrykcyjnie.
Chcę ostrzec innych w "Kickin' Stones", żeby
ostrożniej podchodzili do relacji międzyludzkich.
A kiedy one się kończą, nie pozwalali sobie
na sięganie emocjonalnego dna, w którym
kompletnie by się zatracili. Mój przyjaciel
przegrał. Nie ma go już wśród nas.
Czy to ten sam przyjaciel, od którego dostałeś
swój pierwszy egzemplarz albumu Kiss?
Nie, ale on też w młodości uważał Kiss za swój
ulubiony zespół. Spotkałem go, gdy miałem 22
lub 23 lata.
Foto: The Mighty One
Za każdym razem dostaję gęsiej skórki, gdy
słyszę gitarowe solo w "Kickin' Stones". Zawarłeś
w nim tak wiele pasji, jakbyś niemal
usiłował powstrzymać nim kogoś przed odebraniem
sobie życia.
W ciemności tkwi piękny dramatyzm, kiedy
podejmujemy wyzwanie uporania się z nią.
Wskazane solo śpiewa bólem duszy mojego
przyjaciela, ale też triumfem zwycięztwa nad
ludzkimi słabościami. Zagrał je Colin Glennie
(mieliśmy dawniej zespół Reality Cane, w którym
Jeff Worobec grał na perkusji). Na początku
powstało w wersji na klawisze w wykonaniu
Jamesa Meyera (James odpowiada za
partie klawiszowe na całym albumie "Torch Of
Rock'N'Roll"). Ogólnie mogę powiedzieć, że
wszyscy ludzie zaangażowani w The Mighty
One w przeszłości, w ten lub inny sposób pojawili
się na "Torch Of Rock'N'Roll". To nasza
spuścizna (the legacy). Przeszłość, teraźniejszość
i przyszłość w jednej formie.
Klawisze kojarzą mi się nieco z solowymi balladami
Ozzy'ego Osbourne'a.
Absolutnie. Coś w tym jest. Powiem Ci jednak,
że "Kickin' Stones" to nasza odpowiedź na
Guns N'Roses "November Rain". Słuchaliśmy
tego na okrągło. Pracujemy teraz nad video do
"Kickin' Stones".
Czyli wyjawiłeś mi dziś kolejną tajemnicę
(wszyscy się śmieją, przyp. red.). Jak ważne
było dla Ciebie, żeby zakończyć album z
"When This Is Over", zamiast pozostawić
słuchaczy ze złamanym sercem w "Kickin'
Stones"?
Bardzo ważne. "When This Is Over" to nowy
utwór, zwiastujący przyszłość The Mighty
One i przynoszący nadzieję. Widzimy na horyzoncie
koniec lockdown'u, ale jeszcze nie
nadszedł. Damy radę.
W ten sposób album ma zarówno intro, jak i
outro.
To celowe. Większość moich starszych, ulubionych
albumów, je ma. Zaczynają się mocno, w
trakcie ukazują głębokie emocje, stają się mroczne,
ale kończą się happy-endem. Słuchanie
takich płyt jest jak wybieranie się w podróż.
Naszą intencją było zrobić to samo na "Torch
Of Rock'N'Roll", ponieważ brakuje nam tego
na wielu współczesnych wydawnictwach. W
efekcie, zapraszamy na muzyczną przygodę,
tak jak nas zapraszano, gdy byliśmy nastolatkami.
Płyty winylowe składają ze stron A i B.
Wasz album doskonale pasuje do formatu winylowego.
Piąty spośród dziesięciu utworów
kończy się trwającym minutę outro, zaś
szósty utwór wkracza z nową dawką energii.
Dokładnie ten zabieg wykorzystamy na winylu.
Zdradzę Ci mały sekret. Natrafiłem na tłocznię
winyli w UK, która weźmie proch Jeffa
Worobeca i rozsypie go wewnątrz specjalnej
edycji winylowej "Torch Of Rock'N'Roll". W
ten sposób dopełni się dedykacja albumu Jeffowi.
Wow. To zaskakujące i przerażające. O ile
pamiętam, Girlschool zarejestrowało kiedyś
dźwięk zmarłej Kelly Johnson, potrząsając jej
trumną w studiu nagrań.
Nie wiedziałem tego, ale ciekawe. Na pewno
poszukam informacji o tym. Ja ten pomysł
wziąłem od Kiss. Oni zmieszali swoją krew z
czerwonym atramentem w limitowanej edycji
komiksu. Przy okazji wyjawię, że pracuję nad
własnym komiksem nazwanym "The Mighty
One And The Super Hero Of Light". Wykorzystam
w nim wiele grafik z "Torch Of Rock'
N'Roll". Pierwsza seria ukaże się w ciągu następnych
trzech miesięcy (a rozmawialiśmy 27
lipca 2021r. - przyp. red.). Tobie powiedziałem
o tym w pierwszej kolejności (śmiech).
Kiedyś musi być ten pierwszy raz (śmiech).
Czy "Christmas In The North 2020" to
ostatni koncert, na którym zagrałeś?
To nie był koncert The Mighty One, tylko
mój występ wraz z norweskim Viking Queen.
Chcieliśmy wyruszyć z nimi w trasę tego lata
2021, ale prawdopodobnie wydarzy się to dopiero
w następnym roku. Jak już mówiłem,
ostatnio The Mighty One zrobiło live streaming
z gigu w Vancouver. Wkrótce pojawi się
video stworzone na jego bazie.
Co byś powiedział na koncert w Polsce?
Super byłoby zagrać w Polsce. Zależy mi na
zbudowaniu grupy fanów w Polsce, Czechosłowacji
(wyjaśniłem mu, że mamy teraz oddzielnie
Czechy oraz Słowację, przyp. red.) i w Rumunii.
Uwielbiam wschodnią Europę.
To miłe. Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.
Czy chciałbyś jeszcze coś dodać?
Życzę wszystkim, żeby pozostali silni i zdrowi.
Feel the fire, keep it burning, torch of rock'n'
roll.
Sam O'Black
PS: Recenzja The Mighty One "Torch Of Rock'N'Roll" znalazła się w HMP 79, str. 230.
150
THE MIGHTY ONE
HMP: Spotykamy się o ciekawej porze, bo w
Polsce już prawie "żyjemy po północy", ale
każda pora jest dobra, żeby porozmawiać z
Metalowym Bogiem.
Rob Halford: (śmiech) To świetnie! Jestem
bardzo podekscytowany tą rozmową. "Living
after midnight, rockin' to the down!".
Przeczytałam twoją autobiografię. Czytało
się ją jak dobrą powieść, co nie jest zaskoczeniem,
skoro jesteś tekściarzem i lubisz dobrą
literaturę. Jest jedno pytanie, które muszę zadać.
Czy po wydaniu książki udało ci się w
końcu spotkać z Noddym Holderem? (W
"Wyznaniu" Rob pisał, że mimo że on i frontman
Slade spędzili całe dzieciństwo i młodość
mieszkając obok siebie, nigdy nie udało
im się porozmawiać na żywo - przyp. red.)
(śmiech) Nie, nadal nie spotkałem Noddy'ego.
Wiele razy próbowaliśmy się umówić, ale
wiesz, teraz on jest na jednym końcu świata, ja
na drugim. To się wydaje nieprawdopodobne,
że nigdy na siebie nie trafiliśmy, gdy mieszkał
blisko mnie, w Beechdale, tuż za rogiem, tak
jak napisałem w książce. Nasz dobry przyjaciel,
Jude, który pracuje jako techniczny w ekipie
Priest, przyjaźni się z Noddym i spotykają
się w każde święta Bożego Narodzenia, więc
trzymam kciuki, że w tą przerwę świąteczną
również ja w końcu go spotkam. Gwarantuję,
że zdjęcia z tego wydarzenia obiegną cały internet,
więc na pewno się dowiesz, jeśli będzie
to miało miejsce (śmiech).
To celebracja wszystkiego, co do tej
pory udało nam się osiągnąć w metalu
Rozmowa z frontmanem Judas Priest
przypadła na idealny moment. Dokładnie
w rocznicę wydania
"Painkillera", kilka dni po okrągłych,
70. urodzinach Halforda,
w roku, w którym "Point of Entry"
skończyło 40 lat i w którym Priest zaplanowało
niespodzianki z okazji 50-
lecia istnienia. To nie tylko specjalna
trasa koncertowa, przeniesiona na 2022, ale również wyjątkowe wydawnictwo "50
Heavy Metal Years in Music" - składanka dostępna na CD i winylu, a także w specjalnym
boxie kolekcjonerskim, zawierającym, poza kompletną dyskografią zespołu,
również kilkanaście niepublikowanych wcześniej koncertówek. Rob wyjaśnił
jednak nie tylko stojącą za tym przedsięwzięciem ideę i odniósł się do wszystkich
wymienionych rocznic, ale opowiedział też o autobiografii, ulubionym filmie,
wchodzeniu w buty Ozzy'ego Osbourne'a i planach zaaranżowania kompozycji
Judas Priest na orkiestrę symfoniczną, przy wszystkim odznaczając się typową dawką
brytyjskiego humoru. Choć było to spotkanie z wyjątkową dla historii metalu
osobą, udowodnił, że w każdym swoich wcieleń jest prawdziwy. Jako frontman
największego zespołu heavymetalowego, artysta, przyjaciel i - po prostu - człowiek.
audiobooka, jest dziwnie. Wiesz, do tej pory
nawet nie przeczytałem gotowej książki, ponieważ
to ja nią jestem! Nie słyszałem też nagrania,
bo nim również jestem. Wielu muzyków
tak ma. Kończymy pracować nad płytą i
zajmujemy się kolejnym projektem. Od dawna
nie słuchałem, na przykład, studyjnej wersji
"Screaming for Vengeance". Nie potrzebuję,
w końcu byłem tam i to ja ją nagrałem. To, co
chcę przez to przekazać, to że jeśli mówimy o
książce jako terapii, to cieszę się, że udało mi
się to zrobić, ale po jej skończeniu przyszła pora,
żebym przeszedł dalej, do następnej wielkiej
rzeczy, czymkolwiek ona będzie.
Kilka dni temu skończyłeś 70 lat, więc spóźnione
wszystkiego najlepszego, Rob!
Bardzo dziękuję, jesteś pierwszym polskim metalheadem,
który złożył mi życzenia urodzinowe.
Wiem, że jedną z twoich największych inspiracji
jest Pavarotti, który najlepiej śpiewał po
60 roku życia. W nawiązaniu do muzyki klasycznej,
czy widzisz podobieństwa pomiędzy
nią a heavy metalem? Już Deep Purple wprowadziło
ją do rocka, inspirując się Bachem.
Chciałbyś kiedyś zaaranżować stare numery
Priest na orkiestrę? Czy techniki klasycznego
śpiewu pomogły ci przy trenowaniu własnego
wokalu?
To bardzo dobre pytanie. Z przyjemnością
stwierdzam, że dla mnie, osobiście, Priest najmocniej
zbliżyli się do tego, o czym mówisz,
gdy nagrywaliśmy "Nostradamusa".
Tak, pojawiły się tam takie partie.
Jest tam jeden utwór w którym śpiewam po
włosku. Starałem się przywrócić w nim ducha
Pavarottiego. Od czasu wydania tej szczególnej
płyty myślę, że byłoby wspaniale usłyszeć
całego "Nostradamusa" instrumentalnie w
wykonaniu orkiestry. Jeśli masz jakieś znajomości
wśród polskich muzyków grających w
orkiestrze symfonicznej, możesz im przekazać,
że Metalowy Bóg wzywa ich, żeby to wspólnie
zrobić (śmiech). Myślę, że byłoby to coś pięknego.
Każdy aspekt "Nostradamusa" prosi
się o to, żeby przedstawić go słuchaczom w takiej
wersji.
Na "Nostradamusie" skupiliście się na tematyce
przepowiedni. Postrzegasz obecny, trudny
czas jako spełnienie się jednej z nich? Jak
odnajdujesz się podczas pandemii jako muzyk
i uduchowiona dziś osoba?
Myślę, że Nostradamus był niezwykłym człowiekiem.
Z pewnością miał wyjątkowy dar jako
wróżbita. Istnieją tacy ludzie. Pisałem o tym w
biografii, gdy w jednym z klubów spotkałem
kobietę podającą się za medium i powiedziała
mi po śmierci mojego partnera, Brada, rzeczy,
o których tylko my dwaj mogliśmy wiedzieć.
Są różne znaki, sygnały, na które nasz mózg
nie zwraca uwagi. Na co dzień wykorzystujemy
jego możliwości w niewielkim stopniu. Ale
są ludzie, którzy potrafią dostrzec więcej, obdarzeni
czymś szczególnym. Zaraza, plaga i
wszystko to, o czym mówiliśmy na "Nostradamusie"
- możemy teraz tego znów doświadczyć.
To przerażający etap w historii ludzkości.
Tym ciekawiej byłoby przełożyć tę płytę i
doświadczenia na musical. Wszystkie ludzkie
tragedie były i mogą być przetwarzane na muzykę.
Już od czasów "there'll be bluebirds over the
white cliffs of Dover again". Muzyka pozwala dostrzec
element duchowości i człowieczeństwa
w każdym traumatycznym wydarzeniu.
Przejdźmy do składanki 50 Heavy Metal
Years, którą teraz wydajecie i specjalnego boxa
pod tą samą nazwą. Utwory, które się na
Czy postrzegałeś pisanie książki jako finałową
część swojej własnej terapii?
Wiesz, nigdy nie doceniałem, a może nawet
nie dostrzegałem terapeutycznego znaczenia
słowa pisanego i opisywania fragmentów własnego
życia. Aż do momentu wydania książki
wszystko, co ludzie o mnie wiedzą, powinni
byli odczytywać z mojej muzyki. Muzyka, którą
"mówimy", jest naszym życiem, w niej tkwi
przesłanie. Nie chodzi tylko o moje życie, ale o
życia wszystkich członków Judas Priest. Możliwość
prawdziwego wyspowiadania się w formie
książkowej była dla mnie nietypowym
doświadczeniem. To była ciekawa podróż.
Wszyscy nosimy masę wspomnień w naszych
głowach i gdy w końcu pojawia się możliwość,
żeby przenieść je na papier, a nawet nagrać
Foto: Judas Priest
JUDAS PRIEST 151
nich znalazły były remasterowane z oryginalnych
ścieżek przez Alexa Whartona w Abbey
Road Studios w Londynie. Beatlesi są bardzo
ważną częścią historii Judas Priest - jesteście
ich fanami, pisaliście nawet kawałki w domu
Lennona i Yoko Ono. Czy był to więc celowy
zabieg?
Nie, to nie było celowe. Ale to piękne, idealne
miejsce, umożliwiające nam realizowanie takich
przedsięwzięć jak to. To jak dodatkowe
błogosławieństwo, szczególnie dla mnie i dla
Glenna. Zawsze byliśmy największymi fanami
The Beatles! Sama myśl, że nasze kawałki były
remasterowane w tym samym budynku, w
którym pracowali John, Paul, George, Ringo
i George Martin jest niesamowita. To po prostu
bardzo cool. Myślę, że świetnie koreluje z
faktem, że pracowaliśmy nad "British Steel" w
domu Ringo, który należał też do Lennona.
Judas Priest i nasze życie w tym zespole ma w
sobie mnóstwo z Beatlesów!
W takim razie to świetny zbieg okoliczności.
Tak, zdecydowanie.
Lista utworów na "50 Heavy Metal Years"
jest dość nieoczywista, co pewnie ucieszy fanów.
Znalazł się tam nawet live "Green Manalishi"
Petera Greena, z okresu, w którym
powstało "Point of Entry", zdecydowanie nienajlepsza
era Priest, ale jeden z waszych najlepszych
coverów. Pojawia się także w kilku
różnych wersjach live wśród ponad 40 płyt w
specjalnie wydanym z tej okazji boxie. Co
sprawia, że ten cover jest tak ważną częścią
historii Judas Priest?
Każdy zespół ma takie piosenki, do których
wyjątkowo często nawiązuje w swoich setlistach.
To są ważne utwory, które, patrząc na
nie z perspektywy czasu definiują to, kim jesteś
i jak dużo osiągnąłeś. Równie ważne, a
może nawet bardziej, jest to, czy fani chcą je
usłyszeć! A nasi fani chcą słuchać "Green
Manalishi". Oczywiście nie gramy tego coveru
cały czas.
Zrobiliście z niego swój własny utwór.
Tak, to był dokładny powód, dla którego postanowiliśmy
zreinterpretować ten kawałek.
To dowodzi, że każda dobra kompozycja może
mieć wiele różnych interpretacji. Zrobiliśmy z
"Green Manalishi" metalową bestię. Peter
Green był muzycznym geniuszem, więc to
oczywiście również jego zasługa.
Foto: Judas Priest
To zaskakujące, że zespół działający od tak
długiego czasu wciąż ma w zanadrzu niepublikowane
materiały, którymi chce się podzielić
z fanami, szczególnie w dobie internetu.
W boxie, oprócz wszystkich studyjnych płyt
znalazło się także kilkanaście płyt z niepublikowanymi
wcześniej wykonaniami na żywo,
w tym sporo nieoczywistych - jak np. Londyn
81'. Co sprawiło, że po tylu latach zdecydowaliście
się wypuścić te koncertówki?
Myślę, że gdy zespół decyduje się wypuścić
wydawnictwo tego typu, jak nasz kolekcjonerski
box set, ważne jest, żeby uwzględnić w nim
takie nieoszlifowane diamenty. Coś, co naprawdę
połączy cię z takim projektem. W innym
razie będzie to tylko garść rzeczy, które i tak
się już kiedyś wypuściło w świat. Wszystko, co
znalazło się na "50 Heavy Metal Years in
Music" zostało bardzo starannie wyselekcjonowane.
Jest jak metalowe muzeum stworzone
przez ekipę wspaniałych ludzi, którzy kochają
Priest tak samo, jak my. Pracują naprawdę
bardzo ciężko za kulisami tego projektu,
przedstawiając nam propozycje do przesłuchania.
Każdy kawałek na tym wydawnictwie,
szczególnie wersje live, jest istotny. To zasadnicza
część opowiadania historii Judas Priest
przez ostatnie 50 lat.
"Point of Entry" kończy w tym roku 40 lat.
Podobno nie przepadasz za tym albumem.
Co dobrego jesteś w stanie o nim powiedzieć
po tak długim czasie? Czy ten okres naprawdę
był dla Priest tak trudny? Trudno znaleźć
bootlegi z początku lat 80., w książce też
niewiele o nim pisałeś.
Chciałbym szybko wyjaśnić, że "Wyznanie" z
założenia było książką o mnie, nie książką o
zespole i albumach. Kiedy myślę o tym, jakie
uczucia towarzyszyły mi przy "Point of Entry",
myślę o tym, w jak zapracowanym okresie
znajdowało się wtedy Priest - wydawaliśmy album
dosłownie każdego roku i co roku jechaliśmy
w trasę. Gdy to teraz wspominam, uważam,
że to nadzwyczajne, że w ogóle byliśmy w
stanie to robić! A jednak daliśmy radę, bo tego
wtedy oczekiwano, nie tylko od Priest, ale od
każdego. Wiesz, gdy metalowa maszyna zaryczy
pierwszy raz, nie możesz jej już zatrzymać.
Wróciliśmy więc do studia z garścią pomysłów
i to one utworzyły te dwa czy trzy wspaniałe
utwory na "Point of Entry". Ale gdy teraz
miałbym porównać ten album z takim "Painkillerem",
który dokładnie w dniu naszej dzisiejszej
rozmowy kończy 31 lat… "Painkiller"
to kolosalna płyta, to od początku do końca
trafione strzały. Bang, bang, bang! Każdy numer
to szczyt naszych możliwości. Na "Point
of Entry", gdy przesłuchasz kawałki w stylu
"Turning Circles" czy "Don't Go", jak dla mnie
są dobre jak na tamte czasy, ale niekoniecznie
dobrze oddają to, co nasz zespół potrafił, patrząc
na to, co zrobiliśmy później. Mówiąc to,
chciałbym zaznaczyć, że niczym nie różnimy
się od innych zespołów, które mają własną
przygodę z komponowaniem i nagrywaniem
albumów. Każdy z nich jest częścią tego, kim
sam jesteś w danym momencie. Dokładnie tak
było z nami. Akurat w takim punkcie byliśmy
przy danym albumie z naszymi uczuciami, pomysłami
i muzyką i w takim stylu je nagraliśmy.
To wciąż ważny dla Priest album, ale zdecydowanie
nie jest to "British Steel" czy
"Screaming for Vengeance" (śmiech). Ani
"Firepower"! Ale oddaje to, kim jestem jako
muzyk. Nie mówię o byciu członkiem Judas
Priest, a byciu po prostu muzykiem. Kiedy
myślę o wszystkich tych albumach i piosenkach,
jestem świadomy, które są silniejszymi
punktami niż inne.
I jeden z tych silniejszych, "Screaming for
Vengeance", o którym wspomniałeś, skończy
w przyszłym roku 40 lat. Planujecie w jakiś
sposób to uczcić? Może zagrać więcej utworów
z tej płyty podczas waszej przyszłorocznej
trasy z okazji 50-lecia?
Tak, robimy to nawet teraz i będziemy pewnie
robić na trasie 50 Heavy Metal Years, którą,
jak wspomniałaś, przeniesiono na 2022. Jestem
pewny, że jeszcze przejrzymy setlistę. W
tym momencie jest tam już na pewno "The
Hellion" razem z "Electric Eye". To dość trudne,
bo nie mamy aż tak dużo czasu, który możemy
poświęcić fanom, gdy wychodzimy na scenę i
gdybyśmy mieli poświęcić go w większości na
"Screaming for Vengeance", na pewno wielu
z nich byłoby bardzo zadowolonych, ale równie
wielu rozczarowanych. Gdy spojrzysz na
to, czym dzisiaj jest Judas Priest, to celebracja
wszystkiego, co do tej pory udało nam się
osiągnąć w metalu.
Miałeś okazję dwukrotnie zastąpić wokalistę
Black Sabbath. Który kawałek był najtrudniejszy
do wykonania na żywo, najbardziej
wymagający wokalnie?
O, to jest dobre pytanie. Istnieje wspaniały
bootleg z koncertu, który zagrałem z Sabbath
na Costa Mesa. Gdy się go słucha, można łatwo
zauważyć, że musiałem zmienić styl śpiewania
pod to konkretne show. Mój głos musiał
wydobywać się z gardła, nie szyi czy klatki
piersiowej. Ozzy jest wokalistą, który śpiewa w
swój własny, bardzo specyficzny sposób. Musiałem
spróbować go emulować w czasie tego
występu. Nie jestem jednak Ozzym Osbournem.
Tego dnia wystąpił Rob Halford. Nie
ma chyba konkretnej piosenki, która okazała
się najtrudniejsza. Nauczyłem się wszystkich,
bo kocham każdy album Sabbath i wszystkie
je znam. Musiałem się tylko nauczyć jak je odpowiednio
wykonać (śmiech).
Wolisz Sabbathów z Dio, czy z Ozzym?
Jestem ogromnym fanem Ozzy'ego. Kocham
Ronniego nad życie, jest moim mentorem,
uwielbiam wszystko, co z nim związane i równocześnie
uważam, że to co zrobił z Sabbath,
było ważne. Ten zespół miał mnóstwo bardzo
różnych wcieleń przez wszystkie lata. Black
Sabbath to jednak dla mnie przede wszystkim
152
JUDAS PRIEST
Tony i Geezer.
Przyznałeś, że gdy pracowałeś nad swoim
pierwszym albumem poza Priest z Fight, grałeś
na basie i gitarze, nagrywając demówki.
Ale mówiłeś też, że nigdy nie czułeś potrzeby,
żeby nauczyć się na nich grać, bo sam jesteś
instrumentem, a raczej twój głos. Więc
kiedy zdążyłeś się tego nauczyć? Glenn i Ian
byli twoimi nauczycielami?
Nie, jestem samoukiem. Przerobiłem tylko
podstawy gry na każdym z nich, umiem naprawdę
najprostsze rzeczy. To okazało się wystarczające,
żeby skończyć demówki. Użyłem tych
umiejętności tylko na potrzeby tego demo. Potrzebowałem
ich tylko po to, by stworzyć zarys
muzyki i znaleźć zespół - Jay Jaya, Briana
Scotta i oczywiście Russa Parisha. Powiedziałem
im: "Oto piosenki, chłopaki, nauczcie się tego i
zróbcie, co musicie zrobić!" (śmiech). "Zapomnijcie,
jak źle brzmi tu gitara, nie zwracajcie uwagi na
perkusję". Była zaprogramowana tylko po to, by
posklejać do kupy moje pomysły.
Miałeś kiedykolwiek okazję porozmawiać z
Brucem Dickinsonem o podobieństwach w
waszym życiu, solowych karierach i wielkim
powrocie do głównych zespołów?
Nie wydaje mi się, żebyśmy poruszali te tematy
w bezpośredniej konwersacji, takiej jak ta,
którą my teraz prowadzimy. Ale to prawda, że
podróżowaliśmy tą samą ścieżką w pewnym
wycinku życia. Kiedy patrzymy na siebie i swoją
twórczość, wszystko to, co się wtedy zdarzyło,
wydaje nam się oczywiste. Chyba nie
mieliśmy potrzeby o tym rozmawiać, ale czuję,
że miał w tamtym okresie te same oczekiwania,
pomysły i odczucia, co ja. Porównanie nas
mówi samo za siebie, tak jak muzyka.
Jesteś wielkim fanem Spinal Tap, tak jak ja.
Czy kiedykolwiek rozmawiałeś o tym filmie z
Ozzym? Wierząc plotkom, myślał, że to
prawdziwy dokument.
Na tyle, na ile znam Ozzy'ego, nie wiem, czy
kiedykolwiek mieliśmy rozmowę o Spinal
Tap. Opowiadałem w książce historię, gdy poszliśmy
z Glennem pierwszy raz obejrzeć ten
film. Pamiętam, że na seansie było mnóstwo
oburzonych metalowców. Smucił ich chyba
fakt, że się z nich nabijano. Uznali tę komedię
nie tylko za osobistą obrazę, ale też obrazę metalu.
Ale przecież to genialny dokument, bo
wiele zespołów - szczególnie zespołów - może
w nim dostrzec samych siebie, tak jak my.
Opowiada o tym, przez co wszyscy przechodziliśmy.
Satyra, bo trzeba przyznać, że to film
satyryczny, może bazować tylko na świetności,
czymś, co zajmuje już w kulturze istotne miejsce.
Nie uważam więc tego filmu za obrazę.
Gdyby nie metal, nie byłoby Spinal Tap!
Jaka jest twoja ulubiona scena? Moja to zdecydowanie
"It goes to eleven"!
(śmiech) O, tak, ja bardzo lubię tę z jedzeniem,
z kanapkami z miniaturowego chleba.
Na backstage'u? (śmiech)
Tak, właśnie ta! (śmiech) Uwielbiam też, gdy
jeden z nich mówi "w porządku, poradzę sobie,
jestem profesjonalistą!". Wiele osób w Judas
Priest używało tego tekstu, to się nam wpisało
w nawyk. Sam za każdym razem, gdy znajdę
się w trudnej sytuacji, mówię do siebie "okay,
przecież jestem profesjonalistą", tak, jakby to miało
pomóc. Oczywiście nie pomaga, ale po prostu
muszę to sobie powiedzieć! (śmiech).
Foto: Judas Priest
Nie myślałeś kiedyś, żeby zaprosić aktorów
ze Spinal Tap do współpracy z Priest?
Wspólnie wystąpić na scenie albo w teledysku.
Nie mam pojęcia. Myślę, że niektóre rzeczy lepiej
pozostawić takie, jakimi są. Każda próba
ingerowania w oryginał wiąże się z ryzykiem,
że to już nie będzie tak samo dobre. Istnieje
brytyjska wersja Spinal Tap, "Bad News". Jest
moim zdaniem równie dobra, naprawdę genialna.
Bad News, ten fikcyjny zespół, dostał koncert
na festiwalu Monsters of Rock i kiedy
wyszli na scenę, publiczność obrzuciła ich puszkami
po piwie i błotem. Wykorzystali to w
filmie. Nie wiem, czy to samo nie czekałoby
Spinal Tap. Tak więc niektóre rzeczy lepiej po
prostu zostawić.
Dzień, w którym rozmawiamy, 3 września,
tak jak już wspominałeś, to 31 rocznica wydania
"Painkillera". Przenieśmy się więc do tamtego
okresu. Pamiętasz, który utwór powstał
jako pierwszy, który był pierwszym pomysłem,
który zapoczątkował pracę nad nim?
O, to jest naprawdę świetne pytanie. Pamiętam,
że pisaliśmy muzykę, która trafiła na
"Painkillera" w Hiszpanii, blisko Marbelli, ale
nie potrafię sobie przypomnieć, który kawałek
był pierwszy! Bardzo dobre pytanie. Naprawdę
powinienem pamiętać takie rzeczy. Muszę się
skontaktować z chłopakami, wspólnie postaramy
się znaleźć odpowiedź. Tak, większość materiału
powstała w Hiszpanii, ale na nagrania
przenieśliśmy się na południe Francji, do Miraval
Studios. Pracowaliśmy ze znakomitym
Chrisem Tsangaridesem i z nim składaliśmy
kawałki w całość, ale od czego się zaczęło?
Muszę zrobić dobry research.
To bardzo ważny album w historii Priest.
Podczas prac nad "Firepower" chcieliście
przywrócić esencję "Painkillera", jego energię
i styl, Ciekawi mnie, czy słyszałeś fanowską
wersję jednego z utworów, "Lightning Strike",
przerobioną tak, by brzmiała, jakby wydano
ją na "Painkillerze".
Nie, niestety tego nie słyszałem. Ktoś zrobił
taki cover?
Nie, to modyfikacja oryginalnego kawałka.
Jest po prostu szybszy i w wyższej tonacji.
Można ją znaleźć na YouTube.
Będę musiał to sprawdzić! W szalonych labiryntach
YouTube zawsze znajdzie się coś, o
czego istnieniu nie miałem pojęcia. Brzmi bardzo
interesująco. Z przyjemnością tego posłucham.
Próbuję sobie teraz wizualizować w głowie,
jak mogłoby to brzmieć.
Co do odmętów YouTube, w książce podzieliłeś
się z fanami ciekawostkami dotyczącymi
ciebie i zespołu, które można tam znaleźć, a o
których nie każdy usłyszał, jak popowe demo
Judas Priest z "You Are Everything" czy teledysk
twojego projektu 2wo. Sprawdzałeś, ilu
zainteresowanych je odszukało i jak je komentują?
Nie, zostawiłem je same sobie. Jestem zbyt zapracowany,
żeby to monitorować (śmiech). Ale
jestem świadomy, że pewnie zmotywowałem
trochę osób, żeby zapuścić się w te dość rzadko
odwiedzane w historii Priest miejsca.
Na koniec chciałabym nawiązać do polskich
koncertów Judas Priest. Wiem, że festiwal
Woodstock z 1969 miał duży wpływ na ciebie
i twój gust muzyczny. Pojechałeś nawet doświadczyć
tej atmosfery na organizowanym
rok później evencie, na którym także grał
Hendrix. W Polsce staramy się podtrzymywać
klimat Woodstocku na festiwalu odbywającym
się jeszcze niedawno pod taką samą
nazwą, dziś Pol'and Rock. Zagraliście na nim
kilka lat temu. Pamiętasz "nasz" Woodstock?
Jak go wspominasz?
Wydaje mi się, że dla polskich fanów metalu i
muzyki ogółem to jedna z najważniejszych imprez.
Z pewnością jest ważny kulturowo i społecznie,
bo każda edycja jest wyjątkowa. Występ
na tym festiwalu wiązał się dla nas z wielkim
dreszczykiem emocji. Masa ludzi przyszła
nas wtedy posłuchać! Wbrew pozorom zobaczenie
ze sceny tak wielu metalowców, polskich
fanów, było dla nas naprawdę niecodziennym
widokiem, szczególnie, że byli tam też
entuzjaści innych gatunków muzyki. Nie możemy
się doczekać, żeby to powtórzyć. To była
chwila wielkiej celebracji naszej twórczości i do
dziś to u mnie silne, metalowe wspomnienie.
Na szczęście Judas Priest wraca do Polski w
2022 w ramach trasy z okazji 50-lecia, więc
mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Dzięki, że zgodziłeś się udzielić dzisiejszego
wywiad.
Również dziękuję i życzę ci udanego weekendu.
Do zobaczenia w przyszłym roku!
Iga Gromska
JUDAS PRIEST 153
Volcanova - Live At Gaukurinn
2021 the Sign
Pełen występ tych islandzkich stonerowców
możecie zobaczyć po wpisaniu w wyszukiwarkę
YouTube nazwy zespołu Volcanova.
Jest tam materiał video z okresu lockdownu,
więc bez publiczności, za to z dobrą jakością
obrazu i dźwięku. Jak można wyczytać z sekcji
komentarzy, część setu stanowiły kawałki
z ich debiutanckiego albumu "Radical
Waves" (2020), a część to nowe numery.
Zdecydowałem się o tym wspomnieć w oddzielnej
recenzji, ponieważ show Volcanova
z tego samego klubu Gaukurinn stanowi
moją pierwszą metalową imprezę offline po
grubo ponad rocznej przerwie. To dlatego,
że dnia 26 czerwca 2021 ogłoszono zakończenie
wszelkich restrykcji wewnętrzkrajowych
na Islandii (gdzie mieszkam od grudnia
2016r.), zaś 16 lipca 2021 wikingowskie
power trio ponowiło gig w tym samym miejscu,
tym razem wraz z publicznością - przyszło
około 80 do 100 osób. W ten sposób
Wy macie do wglądu całość na YouTube a
ja cieszyłem się tym na żywo. Jak się trochę
popości, to tym bardziej chce się później
zaszaleć. W moim przypadku to wyglądało
tak fajnie, że po powrocie do domu potrzebowałem
przelać natychmiast myśli na
ekran monitora i po prostu podzielić się z
Wami tym radosnym wieczorem. W ogóle,
Rob Halford - Confess
2020 Headline Publishing Group
Ukazał się właśnie polski przekład autobiografii
Roba Halforda "Confess", opracowany
przez Jakuba Michalskiego. Nie
zaglądałem do niego, więc nie porównam z
oryginałem. Zanim jeszcze dostałem pierwsze
wydanie "Confess" po angielsku, 5
października 2020r .wziąłem udział w sesji
Q&A Roba Halforda (pytania i odpowiedzi).
Księgarnia Rough Trade nadawała
transmisję z Londynu poprzez aplikację
Zoom. Najpierw dziennikarz rozmawiał
przez pół godziny z Robem, a następnie
każdy mógł zadać pytanie. Wypadały akurat
28. urodziny mojego filipińskiego męża,
to wyglądało tak, że o godzinie 19 szukałem
sobie dat heavy metalowego Dimma a przez
przypadek natrafiłem na obwieszczenie o
Volcanovie godzinę później. A ponieważ
mieszkam 20 minut pieszo od Gaukurinn,
to chwyciłem za kurtkę, nałożyłem skarpety,
zawiązałem sznurowadła buciorów i
hetta wiśta wio wzdłuż Oceanu. Wejście kosztowało
1000 islandzkich koron, czyli w
przeliczeniu na znane około 30 PLN. Widziałem,
że piwko 1300 isk (40zł), no ja
wolałem sobie przechylić szklankę Malta,
niestety nie było, więc za colę policzyli mi
450isk (chyba 14zł). Tak orientacyjnie podałem,
gdybyście byli ciekawi. W harmonogramie
"Jack Friday" znajdowały się trzy
kapele - Monkey Coup, Port i Volcanova,
w tej kolejności. Pierwsi składali się z wyginającego
się jak małpka wokalisty, gitarzysty
i perkusisty, a grali pełniowybrzmiewający
nu-hałas, chyba z taśmy. Spoko
na imieniny Ądzisławka, ale dla Odina to
już nieciekawe. Odniosłem wrażenie, że brawo
bili uprzejmi znajomi. Port szczyci się
wypracowaniem własnego brzmienia po
wieloletnich dążeniach do stworzenia czegoś
oryginalnego, a w praktyce grali atmosferyczny
powolny metal, czerpiący troszkę z
doomu, ale używający (też) przystępne growle.
Występowali po ciemku, z ledwie oświetlonymi
twarzami. Nie wypadli wcale źle,
więc alternatywnie poprosiłem Boga Heavy
Metalu o złożenie życzeń urodzinowych.
Rob nie miał z tym problemu, odpowiedział:
"Życzę Ci wszystkiego najlepszego, spędź
ten dzień egstrawagancko i pozostań zdrowy oraz
szczęśliwy", a następnie udał zdmuchiwanie
niewidzialnej świeczki. Książka dotarła do
mnie kilka tygodni później. Wyglądała nad
wyraz elegancko, z twardą okładką i dodatkową
papierową oprawą. Na samym początku,
wewnątrz, odnalazłem własnoręczny
podpis autora, a następnie przystąpiłem
do czytania z zapartym tchem, lecz po
chwili przerwałem lekturę. No bo hej, gdzie
jest ten Walsall? Którą to drogą Rob
chadzał do szkoły na początku lat 60.?
Koniecznie musiałem to sobie wygooglować.
W dalszej części tekstu pojawiała się
niezliczona liczba rozmaitych nazw, imion i
tytułów, a ja za każdym razem zaglądałem
do Internetu w celu poskromienia własnej
ciekawości. Oczywiście, mnóstwo filmów,
książek, zespołów oraz ikon kultury masowej
inspirowało naszego bohatera, więc i ja
chciałem je sobie przypomnieć. Mijały tygodnie,
a następnie miesiące. Nie spieszyłem
się. Uważam Roba Halforda za najwspanialszego
wokalistę wszech czasów;
niedościgłą ikonę, która zdecydowała się
odsłonić pikantne szczegóły swojego niesamowitego
życia. A skoro nadarzyła się taka
okazja, to przyglądałem się detalom uważnie.
Cały czas zastanawiając się, czy byłbym
kiedyś w stanie poprosić o rozwinięcie
tylko że to trzeba czuć, chyba raczej z
zamkniętymi oczami i słuchawkami na
uszach, a niekoniecznie w klubie. Za to
pozytywną różnicę zrobiło Volcanova. Zamiatali
z impetem, na setkę, doprowadzając
publikę do euforii, jak TSA za swych najlepszych
czasów, tylko że czyniąc to masywnym
stonerem. Dosadna rytmika, bardzo
szybkie tempa, wpadające w ucho melodie,
czad, head banging i trzepotanie piórami.
Dzielili się wokalami na spółkę - nie tylko
basista i gitarzysta, ale i perkusista sporo
śpiewał. Porwali widzów do intensywnego
machania głowami, także na końu domagaliśmy
się bisu: "Meira! Meira!" Potężna dawka
pozytywnej energii. Życzę każdemu,
aby co najmniej tak dobrze wyglądał Wasz
pierwszy koncert po lockdownie. Zapowiedzi
w wersji YouTube są po angielsku, zaś w
moim przypadku mówiono wyłącznie po
islandzku. A jak to mówią Vikingowie?
Skál! (3.5)
Sam O'Black
jakiegoś wątku, który nie został w pełni
przedstawiony? Ile niedopowiedzeń znalazło
się w "Confess"? W jakim stopniu Rob
Halford jest postacią powściągliwą, a w
jakim - niechętną do wybudzania demonów
przeszłości i w konsekwencji wstrzynania
niepotrzebnych niesnasek? Wiadomo, że
Bóg śpiewać potrafi, ale czy również pisać
książki? A jeżeli tak, to czy jest postacią
wszechmocną, a może zwykłym człowiekiem
o kilku talentach, ale też ludzkich
ograniczeniach? Jaka prawda stoi za oficjalną
narracją historii heavy metalu? Czy
Rob Halford w ogóle pamięta, jak to wszystko
było? Oto spowiedź reprezentanta Judaszowego
Księdza na grubo ponad trzystu
stronach, opatrzona fantastycznymi
zdjęciami, ukazująca to, czego nie da się
usłyszeć z longplay'ów. I ten niezapomniany
głos: "I wish you happy birthday". Spojrzałem
przez okno i ujrzałem kawałek Oceanu
Atlantyckiego. Może i wody jest na
świecie znacznie więcej niż ciał stałych, ale
to mieszkańcy lądu są błogosławieni, że żyje
wśród nas Rob Halford. (6)
Sam O'Black
154
LIVE FROM THE CRIME SCENE
Zelazna Klasyka
Tank - Filth Hounds Of Hades
1982Kamaflage
W historii muzyki metalowej czy rockowej
powstało sporo zespołów, które swój byt zawdzięczają
zainteresowaniu starszych, bardziej
wtedy znanych kolegów po fachu.
Pierwsze z brzegu przykłady to Van Halen
i Alice Cooper. Pierwsi dostali solidny mecenat
finansowy od Gene Simmonsa z
Kiss i mogli zrealizować swój pierwszy longplay.
Pod urokiem przedziwnej czarownicy
z kolei znalazł się Frank Zappa, który umożliwił
grupie zaistnienie na rynku. Gdyby
poszukać to można by wymienić jeszcze
kilka takich przypadków, a w świecie metalowym
jednym z słynniejszych było powstanie
Tank. Duży wkład w narodziny tej
kapeli miał Fast Eddie Clarke z Motorhead.
To on, parający się zawodem realizatora,
niejako z konieczności, produkował album
swojej formacji, "Iron Fist". W 1982
roku przyłożył więcej niż trzy grosze do powstania
debiutu Tank. Niewiadomo jak inaczej
potoczyłyby się losy załogi z Londynu,
ale dobrze się stało. Dzięki takim wypadkom
możemy cieszyć się jedną z najlepszych,
a na pewno najciekawszych płyt w
historii angielskiego heavy metalu.
Grupa Tank została zaliczana do nurtu
NWOBHM i od początku działała jako trio.
Już w 1981 roku wydali przy pomocy, a jakże,
Fast Eddiego, EP "Don't Walk Away".
Trzy numery jakie zawierała mała płytka
pokazywały niebywały potencjał załogi.
Zresztą jak można było nie zwrócić uwagi
na nośne i motoryczne numery jak tytułowy,
"Shellshock" czy "Hammer On". Można
rzec, że EP stanowiła preludium do dania
głównego, które miało się ukazać rok później.
Pomiędzy grudniem 1981 a styczniem
1982 roku, zaszyci w londyńskim Ramport
Studio Algy Ward, Mark i Peter Brabbs z
mozołem szyli pełny debiut. Z tej pracy wyszedł
album pod tytułem "Filth Hounds Of
Hades" i został wydany przez Kamaflage
Records. Nazwa wzięła się od książki Viva
Stanshalla, co kiedyś wyjaśniał perkusista -
"…brzmiało po prostu trafnie, ponieważ wszyscy
lubimy jego humor. Wydawało się, że po prostu
opisuje rodzaj ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć,
kiedy zaczęliśmy. Byli tacy sami jak my. (…)
wtedy nazywaliśmy ich The Filth, choć nie w
uwłaczający sposób!". Także, jak widać, nie
należy przypisywać żadnej większej filozofii
do tytułu albumu. Zresztą w połączeniu z
rysunkiem psów, których łby przypominały
mitologicznego Cerbera, wszystko układało
się idealnie. No i nazwa grupy - "Czołg" - co
też sprawiało niezłe wrażenie bo muzyka
jaką proponowało trio nie należała do łatwych
i przyjemnych, chociaż nie stroniła od
melodii i przebojowości.
To typowy NWOBHM. Klasyczne granie
w trio. Mięsisty bas, terkoczący jak stary
diesel, we władaniu charyzmatycznego śpiewaka
Algy Warda. Szybkie, chwytliwe, ale
ostre riffy i kapitalne solówki wystrzeliwane
spod palców Marka Brabbs, a jego brat dokonywał
chłosty umysłu i uszy słuchaczy za
pomocą swojego zestawu perkusyjnego. Złośliwi
mogą powiedzieć, że to nieudana kalka
Motorhead. Cóż… Każdy może mieć swoje
zdanie, choć nie zawsze trzeba je wypowiadać
głośno. O kopii nie ma mowy. Wystarczy
posłuchać "Filth Hounds Of Hades",
żeby zauważyć, że owszem, obie grupy
funkcjonowały podobnie, ale stylistycznie
Tank znacznie odbiegał od kapeli Lema,
Clarke'a i Philthy Animala. Pewne numery
grane były wolniej i w stricte heavy metalowym
stylu, bez domieszki bluesa. Poza tym,
chyba najważniejszą różnicą jest to, że Algy
grał na basie w sposób właściwy, a Lemmy,
co zresztą można wyczytać w publikacjach,
stroił się jakby posługiwał się gitarą rytmiczną.
Miało to gigantyczny wpływ na charakterystykę
i wyjątkowość brzmienia Motorhead
- co podrobić łatwo się nie dało. Zresztą
Tank radził sobie świetnie - z miejsca
zyskał wielu fanów i każdy kolejny album
robił sporo zamieszania.
No ale na czym z kolei polega specyfika
"Filth Hounds Of Hades"? Myślę, że po
dwóch-trzech pierwszych odsłuchach
wprawne i chcące się dowiedzieć ucho znajdzie
odpowiedź. Już na początku intryguje
plemienne intro, które zgrabnie przechodzi
w soczysty strzał "Shellshock". Jak na 1982
rok to na pewno brzmiało to dość świeżo i
energetycznie. Wiadomo, że na rynku angielskim
ciężko było tak po prostu się przebić,
ale kapele napędzały się wzajemnie i
inspiracje przychodziły zewsząd. Na pewno
na plus albumu należy zaliczyć szybkość pomieszaną
z piekielnie chwytliwymi melodiami.
Słychać to dobrze w rozpędzonym
"Struck By Lightning", gdzie z niesamowitą
swobodą Algy łączy wokal z dudniącymi
partiami basu a bracia Brabbs próbują nie
rozjechać się w osobne strony. Można powiedzieć,
że wiele kapel z tamtego okresu
grało podobnie - no ale jednak nie każdy
miał to "coś" co chwytało od razu.
Kawałki nie dają wytchnienia. Każdy
następuje po sobie bez zbędnych przerw.
Nie zdąży się człowiek otrząsnąć a już odpalona
zostaje kolejna petarda w postaci "Run
Like Hell". Nu, nu, to nie cover Pink Floyd!
To bestia właśnie zrywa się z łańcucha.
Wściekłe zaśpiewy i totalnie motoryczna
sekcja robią swoje. Kąśliwa gitara przechodzi
w pewnym momencie w naprawdę zgrabną
solówkę a nad wszystkim unosi się zaraźliwa
maniera śpiewu Algy'ego. Album
"Filth Hounds Of Hades" to bardzo spójna
rzecz. Numery są do siebie podobne, ale nie
sprawiają wrażenia zlewających się w niestrawną
papkę. W ciągu niecałych czterdziestu
minut Tank upchał samą "Heavy Artillery"
i nie było potrzeby studzić atmosfery
jakimiś miałkimi dźwiękami o, na przykład,
miłości. Zresztą mieli na ten temat swoje
zdanie w odrobinę prowokacyjnym "Who
Needs Love Songs".
Świetne są zgrabne zagrywki gitary, jakimi
Peter Brabbs ozdabia kompozycje. Nie
stroni od prawdziwie bujających rytmów,
jak chociażby w "That What Dreams Are
Made Of", gdzie zresztą kapitalnie wtórują
mu koledzy. Dają przestrzeń do ładnej solówki,
po której utwór eksploduje i zbliża
się do końca. Z kolei w szaleńczo przebojowym
"Turn Your Head Around" klei potężny
riff, a sekcja dudni aż miło. Taka przebojowość
to znak rozpoznawczy Tank i jeden
z argumentów za tym, że NWOBHM było
w swoim wyrazie tworem niezwykłym. Sięgnął
po ten utwór też Sodom na "Better Off
Dead" jakieś dziesięć lat później, gdzie obok
przeróbki "Cold Sweat" Thin Lizzy pokazują,
ile wcieleń mogą mieć dobre kompozycje
i jak mężnie znoszą próbę czasu.
Wszystko co dobre, szybko się jednak
kończy. Ten klasyczny okres Tank trwał do
1983 roku, kiedy to po albumie "This
Means War" drogi Warda z braćmi Brabbs
się definitywnie rozeszły. Algy ciągnął wózek
dalej, biorąc do składu gitarzystów
Micka Tuckera i Cliffa Evansa. Powstawały
różne płyty, które jednak coraz mniej
nawiązywały do klasyki "Filth Hounds Of
Hades" czy dwójki "Power Of The Hunter".
Nie były złe, ale czegoś brakowało.
Współcześnie doszło nawet do tego, że figurują
dwa Tanki - jeden Algy'ego, drugi
sygnowany Tucker/Evans.
Można tylko załamać ręce i włączyć sobie
stare krążki grupy. Muzyka jest ponad
wszystkim i nadal smakuje wybornie. Bo jak
też kosztować tych dźwięków bez mrużenia
oczu i kiwania głową? Się, kurczę, nie da.
Kto słuchał ten wie, a kto jeszcze nie miał
przyjemności poznać klasycznego okresu
grupy Tank to niech czym szybciej po niego
sięga. To świetne numery, zanurzone w klasyce
hard rocka i obudowane mocnym, pulsującym
metalowym rytmem. To po prostu
"Blood, Guts & Beer"!
Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA 155
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Aeonblack - The Time Will Come
2021 Black Sunset
Pewnie nie wszyscy o tym wiedzą,
ale jak wytwórnia czy zespół wysyła
płytę do recenzji, to zazwyczaj
jest dołączony do niej list informacyjny,
w którym jest przedstawiona
krótka historia zespołu, okoliczności
powstania płyty, ciekawostki
o kapeli i/lub jej poszczególnych
muzykach itp. Czasem zdarza
się, że specjalistów od marketingu
piszących owe notki naprawdę
fantazja ponosi. O średnich
płytach potrafią napisać, że "za parę
lat będą postrzegane jako kanon
gatunku" albo "zmienią na dobre
oblicze metalu". W podobnym tonie
utrzymany był list załączony
do omawianego albumu, co przyznam
się bez bicia sprawiło, że
podchodziłem do niego jak przysłowiowy
pies do jeża. Zetknięcie
się z muzyczną zawartością albumu
"The Time Will Come" pokazało
jednak, że moje obawy były
całkowicie nieuzasadnione. Co
prawda, nowa propozycja Aeonblack
albumem ponadczasowym
raczej się nie stanie, jednak zawiera
w sobie sporą porcję naprawdę solidnej
muzyki. "The Time Will
Come" to drugi długograj tej niemieckiej
formacji, nie mniej jednak
sam zespół do młodych nie należy.
Jego początki sięgają roku 1988,
ale tak naprawdę swe skrzydła rozwinął
stosunkowo niedawno. Zapoznając
się z muzyczną zawartością
omawianej pozycji, od razu zauważymy,
że nie mamy do czynienia
z młokosami, którzy dopiero
uczą się grać czy też trzeciorzędną
kapelą, która dopiero opuściła garażowe
mury. Wręcz przeciwnie.
Album ten sprawia wrażenie dokładnie
przemyślanego. Tu nie ma
przypadkowych dźwięków ani niedopracowanych
elementów. Jeśli
zaś chodzi o stylistykę, to Aeonblack
swobodnie porusza się po
polu, które wcześniej było już wielokrotnie
penetrowane przez takie
kapele, jak ich rodacy Primal Fear,
Wizard, czy też Brainstorm.
Utworom zawartym na "The Time
Will Come" na pewno nie można
odmówić poweru. Już otwierający
"Spekter in Black" atakuje słuchacza
drażniącym riffem i nawałnicą
perkusji. Nieco wiecej przebojowości
pojawia się na przykład w "I
Won't Think About Tomorrow"
oraz w niezwykłym utworze tytułowym,
które sprawiają wrażenie
zainspirowanego ostatnimi dokonaniami
Judas Priest. Uważasz
drogi Czytelniku, że dobry album
heavy metalowy nie może się obejść
bez chwytającej za serce ballady?
Członkowie Aeonblack najwyraźniej
podzielają twe zdanie w tej
kwestii. "No Mans Land" to utwór,
który nawet u najbardziej zatwardziałych
osobników będzie w stanie
wycisnąć łzy z oczu. Co jest
główną istotą tego gatunku, przypomina
za to kawałek "Raw, Loud
& Furious". W końcu wgniatająca
w fotel zwrotka i niesamowicie
wpadający w ucho refren to nieodzowne
elementy tego utworu. Album
"The Time Will Come" pokazuje
dobitnie, że czas Aeonblack
niewątpliwie nadejdzie. A
być może już nadszedł (4,5).
Bartek Kuczak
Ainur - War Of The Jewels
2021 Rockshot
"War Of The Jewels" to już piąty
album projektu Ainur. Wcześniej
wydali krążki "From Ancient
Times" (2006), "Children of
Hurin" (2007), "Lay of Leithian"
(2009) oraz "The Lost Tales"
(2013). Oprócz tego mają na koncie
DVD "Progressive Rock
Night" (2012) a także parę singli.
Za muzykę, kompozycje oraz ogólnie
za cały projekt odpowiadają panowie
Luca Catalano, Marco Catalano
i Alex Armuschio. Każdy z
nich obsługuje również instrumenty,
kolejno: Luca gitary, Marco
perkusję, Alex klawisze oraz dodatkowo
główny wokal. Muzycznie
to takie połączenie Ayron i
Avantasia, a także Dream Theater,
Nightwish i Within Temptation.
Oczywiście wszystko przez
pryzmat doświadczeń i umiejętności
wspomnianych panów, co nadaje
projektowy indywidualny charakter.
Większość kompozycji przechyla
się na stronę melodyjnego
progresywno-symfonicznego power
metalu, jednak jakość wykonania,
kultura muzyczna niesie posmak
sceny progresywnej, dzięki czemu
propozycja Ainur przenosi nas w
rejony muzyki bardziej ambitnej,
acz chwytliwej i melodyjnej. Formacja
nie tylko muzycznie nawiązuje
do wspomnianych kapel. Korzysta
ona również z szeroko pojętego
terminu rock opery, w sensie
mnogości zaproszonych muzyków
jak i wokalistów. Fani dobrych wokali
mogą się również zasłuchać w
"War Of The Jewels". Wymyślono
je z wyobraźnią i pomysłem, nie
mówiąc o samym wykonaniu. A
przecież wśród solistów zaangażowanych
przez Ainur nie ma jakichś
znanych artystów, ale żaden z nich
nie ma czego się wstydzić przed tymi
najbardziej uznanymi (przynajmniej
w tym ambitnym progresywno
power metalowym światku).
Kolejna kwestia to każda płyta
tego przedsięwzięcia to konkretna
opowieść, a wszystkie łączy świat
wymyślony przez J.R.R.Tolkiena.
Wielbiciele rockowo-metalowych
oper oprawionych w ambitne melodyjno-progresywno-symfoniczno-power
metalowe brzmienia
może być mile zaskoczonych rozmachem,
energią, majestatem i pomysłowością
"War Of The Jewels".
Jest jednak jeden szkopuł.
Takich przedsięwzięć jak Ainur
jest sporo i mimo, że większość z
nich jest na bardzo dobrym poziomie
to znamy i zachwycamy się jedynie
tymi najbardziej popularnymi.
Myślę, że nie inaczej będzie z
tym projektem. Świadczy o tym
chociażby to, że "War Of The Jewels"
to moje pierwsze z nimi spotkanie.
Tego faktu z pewnością nie
zmieni moja pozytywna ocena całości.
Sam z pewnością częściej sięgnę
po którąś z płyt Ayreon czy
Avantasia. No cóż taki los... (4)
\m/\m/
Airborn - Lizard Secrets: Part
Two - Age of Wonder
2020 Fighter
Airborn nie powinien się kojarzyć
z młodszą australijską kopią AC/
DC, poza tym powstał sporo
wcześniej, bo już pod koniec lat
90. Od tamtego czasu Włosi pokazują,
jak dobrze (i na niezmiennie
wysokim poziomie) grać power
metal i mimo pochodzenia robić to
w najlepszym dla gatunku stylu -
czyli niemieckim. Nieprzypadkowo,
bo z Airborn współpracował
wielokrotnie Piet Sielck z Helloween
i Iron Savior. Czasem jako
pełnoprawny gitarzysta (na "Against
the World"), czasem tylko wokal
wspierający ("D-Generation") - i
chociaż ich powiązania zakończyły
się na "Dark Future Rising" z
2014r., wpływ Sielcka i niemieckiej
sceny słychać u Airborn do
dziś. W dobrym stylu, który zespół
przez lata sobie wypracował. Włoska
scena, choć nieco w cieniu, zawsze
miała się dobrze, wystarczy
przypomnieć Vanexę, która nagrała
jeden z najlepszych albumów
heavy metalowych końcówki lat
80. Tu jednak dominuje power.
"Lizard Secrets: Part Two - Age
of Wonder" to druga część koncepcyjnego
albumu, opowiadająca
historię futurystycznych gadów w
klimacie sci-fi. Poza dobrą historią
jest też porządne granie. Podobnie,
jak poprzedniczka - prawie godzina
muzyki. W stylu, który też od niej
nie odbiega. Futurystyczny efekt
znów budują klawisze Alessio Perardiego,
które słychać już we
wstępie pierwszego kawałka "Soultraveller".
Perardi jest jednak równie
dobrym wokalistą, który poza
sporą skalą głosu ma też nad nim
olbrzymią kontrolę, co rzadko się
zdarza. Jego partie podpadają pod
częstą power metalową "szantową"
stylistykę, tak częstą u Running
Wild i Helloween - najnowsza
płyta drugiego ze składów jest ich
zresztą pełna. Produkcyjnie - to
wręcz bliźniaczka drugiej części
"Lizard Secrets…". Nie jest to
zabieg, za którym szczególnie przepadam,
ale fani takiej konwencji
nie będą zawiedzeni. Gitarowo Roberto
Capucchio i Alessio Perardi
znaleźli miejsce nie tylko na
błyskawiczne popisy w solówkach
(mój faworyt - solówki w "Troubles"),
ale i zręczne zabawy tempem.
Potrafią zwolnić (spokojne,
melodyjne solo w "Golden Rules",
gdzie również pięknie się harmonizują
czy zakończenie wspomnianego
"Troubles" - nawet w stylu wikingowych
płyt Bathory) i budować
kawałki jak należy. Podobnie
jak równie wirtuozerski bas - w
"Edge of Disaster" wysuwający się w
pewnym momencie marszowo na
pierwszy plan. Muzycznie Airborn
pędzi tak samo, jak świat w tekście
do "Speed of Life" - z prędkością
światła. Kiedy już się wydaje, że
przydałby się jakiś drobny przystanek,
w połowie płyty pojawia się
opowieść o zastanej w przedstawianym
uniwersum przyszłości - wolny,
trochę nawet refleksyjny "Condemned
to Believe". Są i próby
zmierzenia się z cięższym gatunkiem
- momentami thrashowy
(przez riffy, nie wokal) "Scarecrow
Days" czy opowiedzenia wielowąt-
156
RECENZJE
kowej muzycznej historii - kilkunastominutowy,
kończący płytę "Star
A Star". Recytacje, wyciszająca
partia klawiszy i nawet nieco orkiestrowa
sekcja, kolejne niezłe solówki,
perkusista przechodzący przez
różne tempa - zupełnie, jakby każdy
instrument chciał raz jeszcze
udowodnić ile potrafi. A nie musi.
"Lizard Secrets: Part Two" jest
wystarczająco napakowane szlifowaną
przez ponad dwadzieścia lat
istnienia zespołu techniką i nawet,
jeśli komuś, tak jak mi, nie po drodze
z power metalem w stylu niemieckim,
który tu dominuje, Airborn
nie pozwoli mu się nudzić.
To propozycja z dobrą historią, dobrze
zagrana i dobrze wyprodukowana.
W niczym nieustępująca
najnowszemu, zbierającemu pozytywny
feedback albumowi Helloween
z czerwca tego roku. (5)
Iga Gromska
Amon Sethis - Part 0. The Queen
With Golden Hair
2021 WormHoleDeath
Amon Sethis to francuski ensemble,
który powstał w 2007 roku.
"Part 0. The Queen With Golden
Hair" to ich trzeci album studyjny,
pierwotnie wydany własnym sumptem
w 2020r., a aktualnie przypomniany
przez WormHole
Death Records. Wcześniej wydali
"Part II - The Final Struggle"
(2014), "Part I - The Prophecy"
(2011) oraz EPkę "The Legend of
the Seventh Dynasty" (2000). Od
początku ich muzyka oscylowała
koło melodyjnego progresywnego
metalu oraz progresywnego power
metalu z wieloma dodatkami, takimi
jak muzyka symfoniczna, hard
rock, heavy metal, itd. Charakterystyczne
dla nich są też ornamenty
orientalne, black metalowe naleciałości
oraz bardzo długie albumy.
Na początku było to dość ciężkie
do przełknięcia, bo francuzi lubili
długie kompozycje z jednostajnym
klimatem. Niestety wtedy jeszcze
nie byli wyrobieni w pisaniu muzyki,
przez co utwory rozjeżdżały się
im i popadały w dłużyzny. Efekt
podkreślały dodatkowo wspomniane
dodatki black metalowe oraz
zbyt długie wydawnictwa, przez co
słuchacz dość szybko popadał w
nudę. Wraz "Part 0. The Queen
With Golden Hair" sytuacja zmieniła
się. Większość utworów to
zwarte konstrukcje, a te dłuższe
również trzymają się konkretów.
Za to więcej jest dobrych melodii,
dynamiki, ciekawie dobranych orientalnych
interpretacji. Na pierwszy
plan wyszedł melodyjny progresywny
power metal, a dodatki
jak orkiestracje, progresywny metal,
dozowane są w sporych dawkach
ale znakomicie wyważonych,
tworząc bardzo atrakcyjny collage.
Black metalowych akcentów jest
mniej ale są i dokładają i tak sporej
ekspresyjności. Jak to w muzyce z
pogranicza progresywnego poweru
i progresywnego metalu dzieje się
sporo albo bardzo dużo. Jest dynamicznie
oraz klimatycznie, jest
prosto ale i bardziej skomplikowanie,
słowem kontrasty to standard.
Do tego cała masa różnych pomysłów,
idei i koncepcji muzycznych.
Po prostu jest ciekawie. Jednak w
wypadku tej płyty rządzi bezpośredniość
i melodyjność, ma to trafiać
do słuchacza, co w jakimś sensie
przypomina Kamelot czy Myrath.
"Part 0. The Queen With
Golden Hair" jest bardzo długie,
trwa godzinę i dwanaście minut,
niemniej krążek słucha się w całości
i to bez problemu. Każda kompozycja
jest równie udana, jakkolwiek
zupełnie inna, chociaż wyróżniłbym
najbardziej nośną a zarazem
mocno intrygującą "The Secret
Letter" oraz bardzo klimatyczną i
urokliwą "Eternal Love". Atrakcyjność
tego albumu podkreśla również
wokal Juliena Tournouda.
Jak na poprzednich wydawnictwach
nie wzbudził on mojego większego
zainteresowania, to tym razem
przykuł sobą moją uwagę. Zabrzmiał
naprawdę ciekawie, także
może zacząć próbować dobijać się
do czołówki wokalistów z tej sceny.
Poza tym jego charyzmę podkreślają
także z rzadka pojawiające
się kobiece glosy czy też popadający
w blackową manierę głos męski.
Instrumentaliści zagrali również
rewelacyjnie, zrobili to z klasą
oraz z swadą. Z przyjemnością można
śledzić każdy z instrumentów.
Każdy moment tego albumu dla
lubiących taką muzykę będzie
niósł wiele atrakcji. Nie wiem jak
potoczą się dalsze losy tej formacji.
Oby wykorzystali swoją szansę, bo
tego roczna EPka nie zrobiła na
mnie dobrego wrażenia. Trwa ona
niczym dobry longplay ale większość
utworów to bonusy, czyli
wersje alternatywne, orkiestracje
czy inne "live'y". Całe szczęście jedyna
premiera kompozycja "And
then Comes the Rain / On the Way
Back to Memphis" brzmi dość sensownie.
Także na potwierdzenie
klasy Amon Sethis musimy czekać
do ich następnej płyty studyjnej.
(4)
Anguish - Doomkvädet
2021 Sun & Moon
\m/\m/
Czwarty longplay swedzkich necro
- doom metalowców z Anguish nie
przekonuje mnie. Ogólnie lubię
doom, ale epicki lub heavy metalowy
a nie taki ekstremalny, zahaczający
o black metal. W mojej opinii,
niedźwiedzie wokale J. Dee niweczą
potencjał instrumentalistów.
Fajniej słuchałoby mi się "Doomkvädet",
gdyby w ogóle nikt tam
nic nie śpiewał. To mógłby być nieco
żwawszy odpowiednik Reverend
Bizarre, no ale najwidoczniej
ktoś musiał puszczać hafta do mikrofonu,
żeby było ekstremalnie.
Sorry, nie jestem zainteresowany
widokiem na wpół przetrawionych
resztek czyjegoś śniadania, a gdyby
ktoś np. posypał się w trawmaju, to
zmieniłbym wagon zamiast pisać o
tym notatki. Na ostatnim utworze
"Our Funeral" zaproszono gościnnie
Daniela Arvidssona z Mammoth
Storm oraz (ex) Draconian,
a także Christoffera Frylmarka z
Acolytes of Moros, (ex) Anguish.
Niestety, nie zmienili oni mojego
zdania, bo też growlują - nie wiem,
jaki to ma sens. Szkoda tylko mocy
zawartej w gitarach i wgniatających
w pościel uderzeń perkusji. Idę
słuchać "In the Rectory of the Bizarre
Reverend". (2.5)
Ankhara - Premonición
2021 Demons
Sam O'Black
Na przełomie wieków ten hiszpański
zespół z powodzeniem kultywował
tradycje tamtejszego power/
heavy metalu, ale w roku 2004, po
wydaniu trzech albumów, było już
po wszystkim. Przerwa trwała blisko
10 lat, po czym w roku 2018
Ankhara zaakcentowała powrót
albumem "Sinergia", teraz zaś wydała
następny. "Premonición" to
powrót do wysokiej formy, 40
minut metalowego grania na niezłym
poziomie. Akurat najsłabsze
wydają mi się te typowo powerowe
momenty, tak jak w singlowym
"Huida", który jednak pod innymi
względami jakoś się jeszcze broni,
w bardzo sztampowym, również
promującym tę płytę, "Esperando
en la Eternidad" (powerowy refren
do kitu, mocna zwrotka znacznie
lepsza) czy w "Levantar Mi Alma",
popłuczynach po Helloween czy
włoskich zespołach z powerowej
stylistyki. Jednak już w utworach
czerpiących z tradycyjnego heavy
lat 80. ("Tu Revolución", "Da la
Cara", "Senderos de Espinas", "Otra
Vez") jest już znacznie ciekawiej,
tym bardziej, że wokalista Pacho
Brea ma głos niczym najostrzejsza
brzytwa, gitarowy duet Alberto
Marín/Cecilio Sánchez nie tylko
lubuje się w solowych pojedynkach,
ale zapewnia też świetne
riffy, a sekcja też im niczym nie
ustępuje. Są też utwory ("Lentamente",
"Sin Suplicar", "El Cazador")
jeszcze bardziej intensywne,
mające w sobie coś nie tylko ze
speed, ale nawet thrash metalu, co
według mnie tylko uatrakcyjnia
ten materiał. (4,5)
Antioch - V
2021 Iron Shield
Wojciech Chamryk
No Panowie, co to ma być? Przy
piątym wydawnictwie wena chyba
opuściła tych wesołych Kanadyjczyków.
Nawiązuje tu oczywiście
do tytułu. Co prawda wszystkim
swym poprzednim wydawnictwom
nadawali rzymską numerację, nie
mniej jednak zawsze dopisywali
jakiś podtytuł. Nie ma jednak tego
złego, co by na dobre nie wyszło.
Brak kreatywności w kwestii nazwania
tej płyty jakoś sensownie w
żaden sposób nie miał negatywnego
wpływu na samą muzykę, gdyż
ta jest wyśmienita i powinna zadowolić
najbardziej wybrednych i wymagających
słuchaczy. Tym, co cechuje
wszystkie utwory zawarte na
"V", jest masa niespożytej energii.
Niech za przykład posłuży nam
otwierający ten minialbum "Hang
the Eagle". Zaczyna się ciekawym,
niemal kosmicznym efektem gitarowym,
który przechodzi w drażniący
riiff. Moment wejścia perkusji
naprawdę może wywołać ciarki.
Sam wokal natomiast to pewien rodzaj
melorecytacji, właściwie skandowania,
które w pewnym stopniu
kojarzy mi się z tym, co wyprawiał
Tom Araya na nieśmiertelnym
"Show No Mercy". Drugi utwór "On
a Ledge" pokazuje nieco inne, bardziej
melodyjne i bardziej klasycznie
heavy metalowe oblicze tej
ekipy. Główny riff utworu może się
kojarzyć nieco z twórczością Judas
Priest. Refren również wpada w
ucho, a Nicholasa Allaire śpiewa a
nie wydaje z siebie agresywne
skandowanie. Co ciekawe, facet
często rezygnuje ze śpiewania swą
naturalną, powiedzmy sobie szczerze
dość ciekawą barwą głosu i
używa maniery typowej dla Udo
Dirkschneidera. "The Facade of
the Third Castle" wyróżnia się za
to nieco orientalną solówką i dość
niespodziewanym przyspieszeniem
w środku (oj, potrafi wgnieść w fotel).
Ten utwór jest w ogóle pełen
różnych zmian tempa, nietypowych
przejść i innych podobnych
smaczków. Zaryzykuje stwierdze-
RECENZJE 157
niem, że to najbardziej zwariowany
kawałek w tym zestawieniu.
Pisząc o tym wydawnictwie, nie
można nie wspomnieć o "Demon
Wick". Mam tu na myśli szczególnie
niesamowity, wręcz magiczny
riff oraz refren, który przez długi
czas nie będzie chciał opuścić Waszej
głowy. Zwieńczeniem albumu
jest utwór o tytule "Cloven Hoofs",
gdzie chłopaki pozwoliły sobie na
niewinny flirt z punkiem. Kawałek
ten ma w sobie również coś z klimatu
Motorhead. To taki brudny
bezkompromisowy rockandroll
(istnieje w ogóle w przyrodzie takie
zwierzę rockandroll kompromisowy?).
Ten lekki skok w bok nie
wpływa jedna w żaden sposób na
spójność tego albumu. Nadaje mu
jedynie dodatkowego uroku niczym
wisienka na torcie (4,5).
Bartek Kuczak
Aphrodite - Orgasmic Glory
2021 Fighter
Według greckiej mitologii Afrodyta
jest patronką miłości. Od 2019
roku, bo wtedy Aphrodite wypuścili
swoją pierwszą płytę "Lust and
War", również patronką speed metalu.
W drugiej połowie lat 80. istniał
już w Szwecji zespół pod tą
nazwą, do tego składający się z samych
kobiet. W kanadyjskim
Aphrodite kobiety również nie zabrakło.
Charyzmatyczna frontmanka
w stylu Kate de Lombaert
ze zbliżonego gatunkowo Acid,
Tanza Speed, sprawdza się w swojej
roli różnie. Jedni ją pokochają,
inni mogą mieć z jej głosem problem.
Kobiety w metalu od dawna
mają swoją mocną reprezentację w
postaci Chastain, Warlock czy
Lity Ford, wszystkie jednak łączy
ogromny talent wokalny. A przecież
wspomniany już belgijski Acid
to perfekcyjna fuzja brudu, agresji i
szybkiego grania, gdzie wcale nie
musi być idealnie. To również cecha
Aphrodite - "Orgasmic Glory"
jest albumem łączącym speed
metal z energią niepoukładanego
punk rocka i w tym tkwi jego największa
siła. "Europa" to kawałek,
który równie dobrze mógłby być
grany przez ruch riot grrrls. Nie
brakuje jednak tradycyjnego oblicza
speedu, a wszystko to z warstwą
tekstową opartą na greckiej mitologii.
Takie tematy dobrze przyjęły
się już w black metalu, m.in. u
Macabre Omen, Kawir i Naer
Mataron, jednak w swoim gatunku
kanadyjska ekipa dobrze wyczuła
niszę. Już w pierwszym, bardzo
rozbudowanym kawałku opowieść
o płonącej Troi wzbogaca
znakomite dwuminutowe intro
solo. Praca gitar i basu zasługuje na
szczególne wyróżnienie, a odpowiadają
za nią Yan Turbo - gitarzysta
solowy i Jo Steel, który
oprócz szarpania strun nagrał również
partie perkusji. Być może dlatego
instrumentalnie na "Orgasmic
Glory" wszystko współgra doskonale,
a wokal wydaje się być nieco
z boku. Nie znaczy to jednak, że tu
nie pasuje - to raczej kwestia produkcji.
Tanza w gatunku jest znana
nie od dziś, współpracując także
z Demoną i Outline - jej charakterystyczny
głos to czysta agresja, a
takiego pazura nie brak też w kompozycjach
całego zespołu. Sztandarową
pozycją powinien być
"Meadows of Asphodel" - kawał oldschoolowego,
klasycznego grania,
choć nie jest to wcale najszybsza z
propozycji. Wystarczy posłuchać
dzikiego "Dance Wild and Free"
czy ocierającego się o power metal
w stylu Omen "Chariot of the Sun"
ze znakomitą solówką. Na koncerty,
do wspólnego skandowania
świetnie sprawdzi się zamykający
album "Children of the Night". Można
odnieść wrażenie, że płyta
kończy się, ze względu na swoje zawrotne
tempo, nieco za szybko i
nie jest to kwestia gatunku. Brak
tu po prostu wyraźnego zakończenia,
ale lepiej zakładać, że zespół
nie chce tak szybko kończyć pokazywać,
na co ich stać. W końcu
"Orgasmic Glory" to płyta o wiele
lepsza od swojej, również niezłej,
poprzedniczki. Aphrodite rozwija
się jak należy, przedstawiając zupełnie
nowe oblicze greckiej mitologii.
Czas pokaże, czy zapiszą się
na stałe także w panteonie speed
metalowych bogów. (4,5)
Iga Gromska
Apostolica - Haeretica Ecclesia
2021 Scarlet
Scarlet Records zaufało im na tyle,
że na dzień dobry podpisało z
Apostolicą kontrakt na wydanie
kilku longplay'ów. Może oni widzą
popyt, ale ja słyszę plastik pozbawiony
czynnika ludzkiego, zamiast
metalowej sztuki. Ludzie ukrywający
się za maskami pięknie grali
już w antycznych greckich amfiteatrach,
więc nie czepiam się anonimowego
charakteru zespołu. Oceniam
to, co słyszę, a słyszę plastik.
"Haeretica Ecclesia" to taki
ćwierć-suchar dla fanów Powerwolf
i Sabaton albo frajda dla
dzieci, które nic w życiu jeszcze nie
słyszały. Kimkolwiek są autorzy,
mają powód, aby wstydzić się pod
tym podpisać. Z drugiej strony,
skoro restrykcje odebrały wielu ludziom
pracę i zmniejszyły dochody,
to lepiej żeby tak próbowali
zarobić, niż gdyby mieli kraść. Tylko,
że to nie jest argument przy
próbie dokonania rzetelnej oceny
albumu w heavy metalowym czasopismie.
Uważam, że brzmienie
mo-że dyskwalifikować muzykę.
W sytuacji ukazywania się ogromnej
ilości świetnych, niedocenianych
albumów heavy metalowych,
brzmienie jak najbardziej może
być dla kogoś czynnikiem selekcji.
Nie ma odpowiedniego brzmienia,
to nie potrzebujemy takiego albumu,
bo jest mnóstwo innych płyt
do słuchania. A jeśli dzieciaki się
tym jarają, to tylko źle wróży przyszłości
heavy metalu, żeby się kiedyś
nie okazało, że co drugi zespół
inspiruje się i kopiuje Apostolicę.
Gdyby to się przekształciło w oddzielny
gatunek, to moglibyśmy
doświadczyć powtórki z grunge'u.
Horror nie polega na wizualnym
image'u Apostolici ani nie tkwi w
ich antyklerykalnych lirykach.
Prawdziwy horror polega na tym,
że certyfikowani specjaliści od
Google Ads z Indii mogą wpaść na
pomysł, aby ustawić kampanię
SEM z keywordami odnoszącymi
się do heavy metalu i wmówić masom,
że to jest cool, że tego należy
słuchać, i że teraz tak się gra. Tymczasem,
to nawet nie stało obok
parodii Pompidou. Nie zasługuje
na przynależność do kategorii
"heavy metal". Kaleczy, urąga i pokazuje
środkowy palec naszemu
ulubionemu stylowi. Śmieje się, że
jesteśmy frajerami. Próbuje przedstawić
heavy metalowców szerszej
publiczności jako głuchych tępaków.
Pretenduje do Eurowizji, nie
dorastając do pięt Lordi. Nie będzie
czarnym kaczątkiem płynącym
tuż za nami, nie pozwólmy
mu na to. (1)
Sam O'Black
Avaland - Theater Of Sorcery
2021 Rockshots
Avaland to francuski ansamble
założony w 2018 roku przez kompozytora,
tekściarza, wokalistę i
klawiszowca Adriena G. Gzagga.
Muzycznie nawiązują do całej rzeszy
melodyjnych symfoniczno-progresywnych
power metalowych formacji,
gdzie Kamelot jest gdzieś
na przedzie. Niemniej ich debiut
"Theater Of Sorcery" przygotowany
jest niczym rock opery Avantasii,
gdzie jest do opowiedzenia
ciekawa historia oraz zaproszonych
jest wielu gości. I to całkiem
niezgorszych. Wymieńmy chociażby
wśród wokalistów Ralfa Scheepersa
(Primal Fear), Zahera Zorgati'ego
(Myrath) czy Zaka Stevensa
(TSO). Oczywiście są także
wokalistki np. Madie z Nightmare.
Natomiast wśród gitarzystów
znajdziemy Ricky Marxa (Now
Or Never), Stephana Forté (Adagio)
czy Virgile'a (Schräpnel). Niestety
zaproszeni muzycy nie są
wstanie zatuszować braków przedsięwzięcia,
a te umiejscowiły się
głównie w kompozycjach. Ogólnie
nie są one złe, ale na pewno nie są
równoprawnymi partnerami do
utworów wspomnianych chociażby
Kamelota czy Avantasii. Całkiem
niezły jest, rozbudowany, skupiający
niezłe tematy muzyczne i klimaty
"Gypsum Flower". W ucho wpada
także szybki "Storyteller" czy też
chwytliwy "Deja Vu". Reszta miewa
przebłyski ale nie są w stanie
zainteresować słuchacza tak, jak to
jest na najlepszych pozycjach z tego
gatunku. Albumu "Theater Of
Sorcery" słucha się nawet z przyjemnością
ale doznań - tych wyższych
- nie zostawia on zbyt wiele.
Natomiast jeśli chodzi o samo wykonanie,
brzmienia oraz produkcję
Avaland mieści się w standardach
tej sceny, także odbiorca słuchając
całość będzie czuł się komfortowo.
Zespół tworzą młodzi muzycy i
wszystko przed nimi, może wystartowali
nienajlepiej ale nie zaliczyli
totalnej wtopy. Po prostu mają solidny
fundament do dalszej działalności,
która może przynieść im i
nam wiele radochy. I oby tak było.
(3,5)
\m/\m/
Axel Rudi Pell - Diamonds Unlocked
II
2021 Steamhammer/SPV
To prawda, że druga odsłona "Diamonds
Unclocked" ukazała się z
powodu nadmiaru wolnego czasu,
ale zdecydowanie nie jest ona nudna.
Przeciwnie - znalazły się na
niej świetne interpretacje fajnych
piosenek, a wśród nich takie, po
które wielu fanów nigdy by samemu
nie sięgnęło. "Lady Of The
Lake" (Rainbow) jest bliskie stylowi
Axela, ale niektóre pozostałe
utwory zostały oryginalnie skomponowane
przez muzyków niemających
nic wspólnego z hard'n'
heavy. Podobnej sztuki dokonał
kiedyś Marek Piekarczyk na LP
"Źródło". Pomimo zróżnicowanego
repertuaru, cały album brzmi
spójnie - to melodyjny i przebojowy
hard rock. Z notki rozsyłanej
przez Steamhammer wynika, że
intro "Der Schwarze Abt" ma wprowadzać
słuchaczy we właściwy nas-
158
RECENZJE
trój, tak jak robi to każde inne intro
na pozostałych longplayach
Profesora Pella. Znamienne, że
udało mu się uchwycić wspólny
mianownik tak szerokich muzycznych
inspiracji w postaci dwu
minutowego instrumentala. Zagrany
z przytupem "There's Only One
Way To Rock" to jeden z ulubionych
hitów Axela z dorobku Sammy'ego
Hagara. Wspomniane już
"Lady Of The Lake" to chyba najbardziej
niedoceniona kompozycja
Ritchie'go Blackmore'a, ale wersja
z Rainbow "Long Live Rock'n'Roll"
wydaje się niedopracowana w porównaniu
z tym, jak tutaj oddano
pełnię jej potencjału, zwłaszcza ze
względu na całkiem nowe intro,
więcej ognia w solówce gitarowej
oraz zgrabniejsze zakończenie (niż
stopniowe ściszanie jak na oryginale).
Numer "She's A Lady" (Paul
Anka) chodzi za Axelem już od lat
siedemdziesiątych (a urodził się w
1960r.), dlatego nie należy się dziwić,
że w końcu pojawił się taki cover.
Da się tego słuchać; zwłaszcza
pierwszy balladowy fragment może
się podobać. Następny "Black Cat
Woman" od Geordie (poprzedni
zespół Briana Johnsona, zanim dołączył
do AC/DC) łączy to, co najlepsze
z obu istniejących oryginalnych
wersji; śpiewający Amerykanin
Johnny Gioeli nie daje nam
żadnych powodów do skojarzeń z
AC/DC, nie próbuje naśladować
Briana Johnsona, a i tak na swój
sposób daje tutaj czadu; z drugiej
strony, lubię zwolnienie w środku z
leniwie wleczącą się solówką gitarową
oraz następujący po nim bridge
z zamaszystymi, superciężkimi
akordami gitary rytmicznej i basu
(unisono, w tle). "Room With A
View" (Tony Carey) to zaś ballada
o niesamowitej melodii, którą Axel
usłyszał po raz pierwszy w niemieckiej
TV; jest to stary numer z
1988 roku, więc możliwe, że młodsze
pokolenie kompletnie tej nuty
nie kojarzy, chociaż to był w tamtych
czasach hit. "Sarah (You Take
My Breath Away)" to inny "złoty"
przebój z końcówki lat osiemdziesiątych
(tym razem Chris Norman),
przy którym znów czuję się
młodo, bo nigdy dotąd tego nie
słyszałem; niewykluczone, że ma
to jakiś walor sentymentalny, ale
nie znam i nie podzielam. Trudno
odnieść mi się też do "Rock'n'Roll
Queen" (The Subways), bo to
punk, chyba że indie, chyba że
alternative, chyba że sam nie wiem
co, a w dodatku ekipa Axela wykonała
to bardziej minorowo; odrzucając
etykietki, w sumie to fajnie
bujający, spoko rock. Przyznam,
że o ile lubię i szanuję The
Rolling Stones, akurat "Paint In
Black" nigdy nie darzyłem sympatią,
po prostu nie czułem tego, ale
Axel - inspirując się koncertem
Stonesów z 1993 roku - wniósł
ten utwór na kompletnie inny poziom,
wykonując go jak rasowy
hard rocker; teraz naprawdę uwielbiam
tego słuchać - jak dla mnie,
występujące tam partie instrumentalne
mogłyby się nigdy nie kończyć.
Jeszcze dawniej, Screamin
Jan Hawkins napisał "I Put A
Spell On You" (1956r.), także możecie
obejrzeć jego dziwaczny teledysk
na YouTube, ale Profesor
Pell wzorował się raczej na wersji
Creedence Clearwater Revival;
ogólnie odlot, przekonajcie się sami.
Na koniec pozostał hymn ku
wolności - niestety nie TSA "Bez
Podtekstów", ale "Eagle" (Abba), z
fantastycznie łkającymi partiami
gitar. (4)
Sam O'Black
Beltane Born - Beltane Born
2021 Nagelfest Music
Erika Ravna znamy z prog/power
metalowego Wuthering Heights,
gdzie sprawdzał się głównie jako
kompozytor, pomysłodawca konceptów
oraz gitarzysta. Oprócz
tego obsługiwał inne instrumenty
typu bas, klawisze, mandolina, a
także śpiewał. Dlatego nikogo nie
powinno dziwić, że projekt Beltane
Born od samego początku do
samego końca wymyślił i zagrał
sam Erik Raven. Zresztą w opisie
nie ma nic na temat gości, więc nie
ma możliwości aby myśleć inaczej.
Muzycznie na debiucie Beltane
Born znajdziemy wszystko do czego
przyzwyczaił nas Erik. Jednak
w odróżnieniu do płyt Wuthering
Heights, zdecydowanie mniej znajdziemy
wpływów folkowych, a
progresja stanowczo została usunęła
się w cień, choć od czasu do czasu
słychać jej akcenty. Pozostałe
wpływy, które przez całą karierę
były faworyzowane przez Erika,
czyli hard rock, heavy metal i power
metal, są rozłożone po równo i
egzystują w swoistej symbiozie i
równowadze. Sam Erik wskazuje
na hard rock, jako element, który
był zawsze u nieco na uboczu ale
zawsze w sercu trwał nieustannie w
pierwszym szeregu. Niemniej nie
ma mowy aby ten styl dominował
na debiucie Beltane Born. Ravn
to zdecydowanie doświadczony
muzyk oraz wytrawny kompozytor.
Doskonale przygotował utwory
na tę płytę. Przeważnie są one
długie, rozbudowane, gęste, z wieloma
pomysłami ale również ze
świetnymi melodiami. Przeplatane
są one krótkimi utworami, przeważnie
instrumentalnymi, które
spełniają przede wszystkim rolę
pewnych antraktów, ale także nadają
muzyce wyraźniejszego charakteru
narracji. Generalnie ta muzyka
choć bardziej konwencjonalna
w żaden sposób nie pozwala na nudę.
Ogólnie każdy utwór został tak
wyselekcjonowany, żeby tworzył
całość muzycznego opowiadania.
Dlatego też w wypadku tego albumu
trzeba mówić o całokształcie, a
przede wszystkim słuchać go w całości.
Kształt przesłania albumu
zamyka powieść ukryta w słowach
każdego kawałka, a jego punktem
wyjścia jest celtycki rytuał dotyczący
święta Beltane. Wykonanie jest
również znakomite. W ogóle nie
słychać, że partie instrumentalne
nagrywane są przez tego samego
muzyka. Kiedyś było to nie do pomyślenia,
teraz zaczyna być to
standardem. Produkcja też jest
bardzo dobra, ale niczego innego
nie można się było spodziewać.
Nie wiem czy Erika Ravna ponownie
zobaczymy w nowym repertuarze
Wuthering Heights. Związane
jest to z jego chorobą, ale gdyby
Ravn mógł pozostać jedynie
sprawny jako muzyk studyjny, to
Beltane Born jest w stanie godnie
zastąpić Wuthering Heights.
Ogólnie debiut nowego projektu
oceniam pozytywnie, a powinien
zapoznać się każdy fan dobrego
melodyjnego ciężkiego grania.
(4,5)
\m/\m/
Blazon Rite - Endless Hall of
Golden Totem
2021 Gates of Hell
Słuchając nowego albumu Blazon
Rite "Endless Hall of Golden Totem",
często wracałem myślami do
ich zeszłorocznego wydawnictwa
zatytułowanego "Dulce Bellum
Inexpertis". Trudno było mi uniknąć
wrażenia, że pierwszy
długograj Amerykanów jest wręcz
wzorcowym rozwinięciem konwencji
ze wspomnianej EP. Korzeń
ich twórczości pozostaje oczywiście
wciąż ten sam. Dalej jest mocno
wrośnięty w ziemię i nienaruszalny.
Widać natomiast, że owo drzewo,
do którego można by porównać
tu muzykę kwartetu z Filadelfii,
ewidentnie się rozrasta ponad
ziemią. Muzyka Blazon Rite zakorzeniona
jest głęboko w hard rocku
lat siedemdziesiątych . Zresztą sami
członkowie zespołu nie kryją
swego zainteresowania proto metalowymi
klimatami. Brzmienie albumu
jest dość surowe, jednak nie
do tego stopnia, by odrzucało ono
mniej wprawione w takich dźwiękach
ucho. Nie można go na pewno
określić jako "garażowe", nie
mniej jednak do sterylności mu
daleko. W pewnych momentach
odnoszę wrażenie, że "Endless
Hall of Golden Totem" brzmi jak
współczesna płyta heavy metalowa
nagrana za pomocą technik dostępnych
jakieś czterdzieści lat temu.
Co do samej muzyki, to utwory zawarte
na omawianym wydawnictwie
w większości należą do w tych
wielowątkowych (mimo że nie są
one długie). O schemacie zwrotka -
refren możemy w tym wypadku
raczej zapomnieć. Zdarza się, że
chłopaki w nieco niekonwencjonalnie
wykorzystują typowe dla epic
metalu środki (specyficzne wykorzystanie
klawiszy w "Legends of
Time and Eidolon" czy utworze
tytułowym). Członkowie zespołu
nie zapomnieli jednak, czym jest
prawdziwa istota rockandrolla. Dość
nośnym jego przykładem jest
dynamiczny utwór, wpadający w
ucho (choć nie banalny, gdyż popadania
w banał na tym albumie
nie uświadczymy) "Put Down Your
Steel (Only for the Night)". Warto
jeszcze wspomnieć o kawałku "The
Night Watchman Of Starfall Tower",
gdzie ewidentnie słychać ducha
Rainbow. Czasem też bywa,
że inspiracja zupełnie podświadomie
wejdzie zbyt mocno. Słuchając
wstępu do "Into Shore of Blood" od
razu miałem wrażenie, że gdzieś to
już słyszałem. Konkretnie w maidenowym
"Alexander the Great". Nie
użyje tu słowa "plagiat", gdyż moim
zdaniem byłoby ono sporym
nadużyciem, jednak podobieństwo
tych dwóch gitarowych partii jest
uderzające.Oczywiście absolutnie
nie psuje to ogólnego odbioru tej
kompozycji. Blazon Rite tym albumem
zabiera nas w podróż do
swojego fantastycznego muzyczno
- lirycznego świata, z którego po
dłuższym obcowaniu z tym dziełem
nie ma ochoty się wracać.
Chłopaki zdecydowanie nie stoją w
miejscu, ani też nie kręcą się w
kółko. Jak już wspomniałem na początku,
widać jest pewien progres
pod względem kompozytorskim
oraz brzmieniowym. Nawet okładka
znacznie ładniejsza. Zatem drogi
Czytelniku, jeśli podobają Ci się
ostatnie dokonania takich kapel,
jak Legendry czy Wytch Hazel to
śmiało możesz sięgnąć po "Endless
Hall of Golden Totem" (4).
Bartek Kuczak
Bloodbound - Creatures of the
Dark Realm
2021 AFM
"Bloodbound jaki jest, każdy słyszy".
Właściwie tą parafrazą mógłbym
zakończyć recenzję zarówno tej,
jak i każdej innej z ostatnich produkcji
tej szwedzkiej ekipy. Jednak
gdybym tak zrobił, pewnie dostałbym
od szefa dyscyplinarne wypowiedzenie
w trybie natychmiasto-
RECENZJE 159
wym ze wpisem do wszystkich możliwych
akt. Przynajmniej spełniłoby
się wtedy skryte marzenie pewnego
polonisty z Rzeszowa. Zaraz,
o czym to ja… A tak, o nowym
Bloodbound. Więc "Creatures of
the Dark Realm" to już dziewiąta
pozycja w dyskografii tej formacji.
Na pewno nie można chłopakom
odmówić talentu do tworzenia ładnych
melodii, interesujących harmonii,
ciekawych patentów aranżacyjnych
itp. Typowa dla melodyjnego
power metalu przebojowość
bije niemal z każdego utworu.
Mam jednak dziwne wrażenie, że
Bloodbound nie uniknął tego, co
przytrafia się wielu tego typu zespołom
będącym na analogicznym
etapie swej działalności. Otóż,
mam tu na myśli zbytnie popadnięcie
w rutyniarstwo i pewne bezuczuciowe
podejście do swej muzyki.
Nie twierdzę, że "Creatures of
the Dark Realm" to zły album.
Wręcz przeciwnie, jest tu sporo
fragmentów zasługujących na uwagę
(chóralny refren w "When Fate
is Calling", melodia "Death Will
Lead the Way" i jeszcze kilka by się
znalazło). Nie wiem, może się mylę,
może po prostu nie mam wiedzy
(pozdrawiam nauczyciela z Rzeszowa),
ale mam wrażanie, że
mimo brak w tym wszystkim tej
pasji, która dawniej im towarzyszyła.
"Creatures of the Dark
Realm" to po prostu kolejna płyta
wypuszczona na rynek pod szyldem
Bloodbound. "I decyt", jak to
mawia mój wujek z Ameryki. A te
melodie, które tak chwaliłem? Owszem,
tylko myślę, że pisanie ich
na chwilę obecną prawdopodobnie
nie sprawia chłopakom wielkich
problemów. Co należy uznać za
plus, to fakt, że omawiany album
brzmi nieco surowiej od poprzedzającego
go "Rise of the Dragon
Empire". Nie jest to jednak taka
zmiana, która w znaczący sposób
rzutowała by na obraz tej płyty
jako całości. Do brzmienia świetnego
"Unholy Cross" sprzed dziesięciu
lat i tak jeszcze trochę brakuje.
Ci, dla których ideał heavy
metalu, to muzyka uprawiana
przez różne Sabatony i Powerwolfy
wszelakie mogą zlać moje
wypociny ciepłym moczem i kupić
"Creatures of the Dark Realm"
nawet w ciemno (3,5).
Bodyguerra - Fire & Soul
2021 Fast Ball
Bartek Kuczak
Jakoś się tak składa że Niemcy
mają spore upodobanie do formacji
grających schematycznego i grubo
ciosanego staroszkolnego hard
rocka. Bodyguerra to kolejna formacja
z tej sceny, która ostatnio
wpadła mi w ręce. Swój żywot rozpoczęła
w roku 2010, aby trzy lata
później zadebiutować albumem
"Freddy… Nothing As It Seems".
Jednak szczęście do zespołu uśmiechnęło
się dopiero w roku 2018,
kiedy wzięli udział w Graham
Bonnet Tournee 2018. Ta trasa
przyczyniła się do pewnego rozgłosu
kapeli. Następnym krokiem
miały być koncerty z Davidem
Reece'em. Niestety covidowe szaleństwo
skutecznie zniweczyło te
plany. Za to w końcu pozwoliło
skupić się na przygotowaniu następcy
debiutu, czyli omawianej
płyty "Fire & Soul". Większość kawałków
to są dynamiczne acz schematyczne
konstrukcje oparte o
rocka i hard rocka. Utrzymane są
one głównie w średnich tempach,
epatują solidnością oraz konkretem.
Wyróżniają się ciekawymi
melodiami, niezgorszymi riffami i
naprawdę dobrymi solówkami.
Oczywiście w repertuarze zespół
ma też wolne utwory ("Soultrail",
"Fire & Soul") ale jak dla mnie są
zbyt jednostajne i smętne. Nie pomagają
nawet znakomite partie solowe.
Są także ballady czy też rockowe
ballady ("Behind The Clouds",
"Belive"), ale jak dla mnie niczym
się nie wyróżniają. W pewnych
momentach muzycy skręcają w
bardziej przebojowe rockowe rejony
("Magical Touch", "Steelheart").
I może dla niektórych ten pierwszy
faktycznie może być przebojem.
Mnie jednak najbardziej przypasował
utwór "Breakout", który ociera
się o heavy metalową motoryczność
i estetykę. No i brzmi najbardziej
świeżo ze wszystkich kawałków
na płycie. "Fire & Soul"
ma jeszcze dwa bonusy. Trochę
dziwne te dodatkowe kawałki, jeden
z nich to akustyczna pieśń-ballada,
w dodatku po niemiecku,
drugi zaś, to piosenka rockowa z
bluesem i rock'n'rollem w tle o
Świętach Bożego Narodzenia. Ważnym
punktem Bodyguerra jest
wokalistka Ela Sturm, której głos
ma cztery oktawy. Śpiewa ona
rockowo, wysoko, czysto, acz nie
pieje, za to ma smykałkę do fajnych,
wpadających w ucho melodii.
Dlatego pani Sturm najlepiej
sprawdza się w rockowych klimatach.
Czyli teoretycznie jest ok.
Mnie jednak brakuje w jej głosie
tego rockowego brudu, pazura czy
też mocy. Myślę, że zespołowi bardziej
przydała się bardziej zwyczajna
wokalistka. Brzmi to nieźle,
dźwięki gitary jest oczywiście znakomity
ale bardzo podoba mi się
również mocno osadzona sekcja.
Za tą kwestię odpowiada Rolf
Munkes, to jego uszy i palce najbardziej
przy tym się nagimnastykowały.
Niestety pierwsze co usłyszycie
na "Fire & Soul" to kalki,
klisze i inne kopie. Może coś tam
wam wpadnie w ucho ale nie sądzę
abyście całość ocenili powyżej
przeciętnej. (3)
Bolido - Against the World
2021 Fighter
\m/\m/
Chilijska formacja działa we współczesnym
undergroundzie już od
dłuższego czasu, bo ich debiutancki
album został wydany siedem
lat temu w 2014 roku, ma na koncie
bardzo dobrze przyjętą płytę
"Heavy Bombers" i nie zwalnia
tempa. Bolido przygotowało prawie
godzinę porządnego materiału -
"Against the World" już od pierwszego,
tytułowego numeru pokazuje,
że Panowie dobrze wiedzą,
jak kupić słuchacza. Chwytliwy,
mocno koncertowy w refrenach
numer od razu sprawia, że chcemy
dać płycie szansę. A słuchać dalej -
zdecydowanie warto. Bardzo Halfordowy
"MIG Alley" (tu ukłony w
stronę wokalisty Johnny'ego Trivino
- nie jest łatwo śpiewać w ten
sposób) i smaczne solowe partie
basu Vica Deimosa - a to wszystko
już w drugim kawałku! Bas w
stu procentach sprawdza się także
w kolejnej propozycji - "Time to be
Yourself", gdzie panowie idą w bardziej
hardrockowym kierunku
(tak, jak później w mocno rock and
rollowym "Heartbreaker") i nie boją
się kombinować z użyciem cleana.
Sam kawałek mógłby znaleźć
się na albumie Satrianiego, wśród
bardziej bluesowych kompozycji z
"Surfing with the Alien". Zespół
przyznaje zresztą, że nie obce są
im wpływy z lat 70. i classic rock.
Ślady tego gatunku można usłyszeć
w refrenach "Angel in Black
and White" ze znakomitą partią
mówioną w stylu "The Sentinel"
Judas Priest i Van Halen'owym
"BHWF". Żeby zwolnić nieco tempa,
Bolido zdecydowało się umieścić
na płycie łączący rocka progresywnego
i klasyczny metal prawie
dziewięciominutowy "In Dreams",
z echami lat 90. (grunge w wydaniu
Alice in Chains, "Floods" Pantery).
Rozbudowana kompozycja,
zaczynająca się mocno charakterystycznym
cleanem, chociaż płynie
swoim wolnym rytmem, nie nudzi
i w drugiej części, po przerwie przechodzi
w zupełnie inny kawałek na
wzór "Dreamer/Deceiver" Judas
Priest. To właśnie druga część,
utrzymana jednak nie w duchu początków
Priest, a ery "Painkillera",
jest najmocniejszym elementem
"Against the World". Bolido
zahacza nawet o glam metal z wyśpiewanym
w tekście "Turbo" mottem
"live fast, die young" - co ciekawe,
oprócz typowych, heavy solówek,
małe wstawki harmonii gitar
czerpią również z wczesnego Deep
Purple. Nieobce są chłopakom
również patenty Iron Maiden,
czyli łączenie upamiętniania historycznych
wydarzeń z metalem, bo
ostatni na płycie "White Hell"
został poświęcony bitwie stalingradzkiej.
Można powiedzieć, że to
słuchowisko - dwudziestominutowy,
zilustrowany mówionymi partiami
dźwiękowy obrazek pełen gitarowej
precyzji (ponownie ukłony
w stronę Trivino - tym razem w roli
gitarzysty, brawa szczególnie za
emocjonalną solówkę z okolic dziewiętnastej
minuty). "Against the
World" udowadnia, że Bolido to
już zespół kompletny - trzymający
się tradycji, ale z wypracowanym,
własnym stylem, który nie boi się
wyzwań i eksperymentów, a
oprócz kilkuminutowych, chwytliwych
bangerów, radzi sobie również
z progresywnymi, mocno rozbudowanymi
kompozycjami.
Wśród albumów, które wyszły w
tym roku - perła. (5)
Iga Gromska
Brother Against Brother - Brother
Against Brother
2021 Frontiers
Pamiętacie projekt Allen/Lande?
Najwidoczniej szefowi Frontiers
Serafino Perugino marzy się powtórzenie
sukcesu współpracy Jorna
Lande i Russella Allena, stąd
powielanie tej formuły, tyle, że w
nieco zmienionej formie. Mamy
więc ponownie dwóch świetnych
wokalistów, ale tym razem pochodzących
z Brazylii i niezbyt znanych
na arenie międzynarodowej:
bardzo doświadczonego Nando
Fernandesa i młodszego Renana
Zontę, a skład dopełniają świetni
sidemani z wszędobylskim Alessandro
Del Vecchio na czele.
Właśnie wydali pod szyldem Brother
Against Brother debiutancki
album, blisko 50 minut melodyjnego
heavy metalu. Do warstwy
wokalnej tych 11 kompozycji nie
mam najmniejszych zastrzeżeń,
obaj panowie są absolutnymi mistrzami.
W dodatku nie dość, że
świetnie dzielą się poszczególnymi
partiami, to równie dobrze wypadają
w duecie - nie tylko w refrenach.
Muzycznie nie jest już jednak
tak dobrze. Owszem, kilka
utworów (opener "Two Brothers",
patetyczny "City Of Gold", klimatyczny
"In The Name Of Life" czy
rozpędzony "Lost Son") to metalowe
konkrety, taki hard'n'heavy na
wysokim poziomie. W metalowo-
160
RECENZJE
symfonicznej stylistyce Del Vecchio
też się sprawdził ("Heaven
Sent"), a już w nawiązujących do
hard rocka, orientalizujących
"Deadly Sins" (kłania się Rainbow)
i "Whispers In Darkness" (tu z kolei
słychać momentami echa Led Zeppelin)
dał prawdziwy popis, podobnie
jak obaj wokaliści oraz Jonas
Hornqvist i Michele Sanna. Sęk
tylko w tym, że mamy tu też nijaki,
popowo-melodyjno-nowoczesny
"What If", a do tego sztampowe,
powermetalowe "Haunted
Heart", "Demons In My Head" i
"Valley Of The Kings", które tak
naprawdę bronią się tylko dzięki
klasowym partiom wokalnym.
Dlatego za całość tylko (4), ale
liczę, że nie jest to ostatnie słowo
Brother Against Brother i na kolejnej
płycie będzie już zdecydowanie
lepiej.
Wojciech Chamryk
Burning Amp - Like A Rock
2021 STF
Burning Amp to niemiecki kwartet,
który powstał w roku 2011. W
roku 2019 debiutowali albumem
"Dead End Road" aby po trzech
latach wydać kolejny, właśnie omawiany
krążek "Like A Rock". Ogólnie
muzyczny świat Niemców to
szeroko pojęty oldschoolowy hard'
n'heavy. Niestety bardzo schematyczny,
ocierający się wręcz o cytaty.
Posłuchajcie taki "The Reason"...
ciekaw jestem, czy też będziecie
mieli podobne skojarzenia.
Ogólnie na najnowszym albumie
przeważają dość różnorodne dynamiczne
kompozycje. Niemniej muzycy
nie uciekają od zwolnień czy
też klimatycznych fragmentów.
Mają też pełną balladę "No Way
Back" oraz balladowowo-rockowy
kawałek "Father". W ten sposób
wpisują się w przyjęte normy całego
nurtu, gdzie wolny kawałek musi
być. Co ciekawe wspomniana
czytelność inspiracji w początkowej
fazie odsłuchu jest mocno
irytująca, ale z czasem człowiek
przywyka i niektóre kawałki dostają
pewnego animuszu a nawet poczucia
świeżości. Chociażby rozpoczynający,
dynamiczny "Easy" czy
też podobny w zadziorności "Clear
Words". Myślę, że takie granie dobrze
sprzeda się też w warunkach
koncertowych. Niestety ta ekscytacja
na dłuższą metę nie tuszuje wykorzystanych
przez Niemców grubo
ciosanych wzorców. Za to podoba
mi się rasowe brzmienie instrumentów
oraz głos śpiewającego gitarzysty
Christiana Löera. Jednak
nie sądzę aby "Like A Rock" zawojowało
większą publikę, mimo, że
wydawca zastrzega się, iż zainteresowanie
formacją jest bardzo duże.
Owszem jak ktoś zgra się z przekazem
Burning Amp to może nawet
przez jakiś czas się pokiwa w
rytm muzyki, ale i tak w końcu
muzyczne schematy zrujnują podjętą
zabawę. Także mimo pewnych
przebłysków raczej nie ma co liczyć
ze strony tego ansamblu na
coś ekstra. Dla mnie zespół i płyta
to, co najwyżej solidny średniak
nic więcej. (3)
\m/\m/
Chalice Of Sin - Chalice Of Sin
2021 Frontiers
Na okładce anielica walczy z diablicą,
a na płycie mamy kolejną
międzynarodową supergrupę z wytwórni
Frontiers rodem. Oczywiście
w jej składzie nie mogło zabraknąć
niezmordowanego Alessandro
Del Vecchio, a dopełniają go
świetny wokalista Wade Black (ex
Crimson Glory, Seven Witches czy
Leatherwolf), gitarzysta Martin
Andersen i perkusista Mirkko
DeMaio. Zestawienie tych nazwisk
nie pozostawia cienia wątpliwości
co będzie grane: heavy/power
metal w duchu lat 80. i 90., coś na
styku Judas Priest, amerykańskich
formacji z tamtych lat pokroju
Riot, ale też i Stratovarius. Słuchanie
takich płyt, po "przebojach"
z udziwnionymi sympho-potworkami
w rodzaju Metalwings, to
prawdziwa ulga, bo mamy tu prawdziwą,
mocną muzykę. Chalice
Of Sin czerpią natchnienie nie tylko
od wspomnianych wyżej zespołów:
miarowy rocker "Miracle" ma
w sobie coś z przebojowości Dio z
okresu LP "Sacred Heart", Black
też daje radę w tej konwencji; szybki
"Sacred Shrine" łączy starą i nową
szkołę power metalu, a "The
Show" to potężny, iście thrashowy
cios z ostrym refrenem i intensywnymi
partiami perkusji. Świetny
jest też przebojowy opener "Chalice
Of Sin", niczym z drugiej połowy
lat 80., ciut orientalny "I Stand"
czy balladowy "Through The Eyes
Of A Child", w którym wokalista,
chyba z pewnym wsparciem, pokazuje
się z nieco innej, bardziej lirycznej
strony. Można więc podchodzić
z pewną nieufnością do tych
wszystkich projektów włoskiej wytwórni,
ale nie da się ukryć, że wiele
z nich trzyma poziom, co potwierdza
też zawartość "Chalice
Of Sin". (4,5)
Wojciech Chamryk
Cirith Ungol - Half Past Human
2021 Metal Blade
Przyznam, że gdy usłyszałem o
ukazaniu się EP-ki "Half Past Human"
byłem lekko skonfudowany.
Przecież od świetnego powrotnego
albumu "Forever Black" nie upłynął
nawet rok, a tu już kolejny materiał.
Okazało się jednak, że ten
minialbum zawiera cztery nagrane
na świeżo niepublikowane wcześniej
utwory pochodzące z okresu
sprzed wydania debiutanckiego
albumu "Frost and Fire" (czyli
sprzed roku 1981). Ta informacja
nie wzbudziła mojego entuzjazmu.
Wręcz przeciwnie. Podczas mojej
dwudziestoletniej przygody z muzyką
metalową zdążyłem zauważyć,
że takie wydawnictwa często
są zapchajdziurą w dyskografii albo
próbą wyciągnięcia kasy od wiernych
fanów (ci mniej wierni zazwyczaj
sobie tego typu płyty odpuszczają),
a większość tych "wykopalisk"
powinna pozostać głęboko w
ziemi. Tym razem jednak pozytywnie
się zaskoczyłem. Słuchając
"Half Past Human" po raz pierwszy,
nie mogłem uwierzyć, że tak
świetne kawałki nie trafiły na żadną
z dotychczasowych płyt zespołu.
Weźmy sobie na przykład pierwszy
z brzegu "Route 666". Kawałek
ten, mimo że jest grany, powiedzmy
to sobie szczerze przez
dziadków (pomijam tu Jarvisa), to
ma w sobie mnóstwo młodzieńczego
luzu i charakterystycznej dla garażowych
kapel naiwności.
Przypuszczam, że u członków zespołu
pamiętających jeszcze jego
działalność w latach siedemdziesiątych
zakręciła się łezka w oku z
powodu wspomnień młodości. Riff
rozpoczynający "Shelob's Liar" to
zaś kwintesencja hard rocka ówczesnej
dekady. Takie AC/DC na
pewno by się go nie powstydziło, a
myślę, że i sam mistrz Ritchie
Blackmore by nim nie pogardził.
"Brutish Manchid" udowadnia zaś,
że Cirith Ungol był zespołem,
który od samego początku miał jasną
wizję swojego stylu. Ten kawałek
spokojnie mógłby się znaleźć
na "One Foot in Hell". Całość
wieńczy rozbudowany, pełny bardzo
przemyślanych zmian tempa
utwór tytułowy. Ten zaś swym klimatem
przypomina mi nieco "Fallen
Idols" z płyty "Paradise Lost".
Na uwagę zasługuje fakt, że wszystkie
te utwory zostały napisane
zanim Tim Baker dołączył do zespołu.
To zadziwiające jak świetnie
się w nich odnalazł, mimo że nie
były one tworzone stricte pod niego.
"Half Past Human" na pewno
umili wszystkim fanom oczekiwanie
na kolejny album z premierowym
materiałem. Miejmy nadzieję,
że nastąpi to w miarę szybko
(5).
Bartek Kuczak
Crawling Manifest - Radical
Absolution
2021 Self-Released
Łatki, szufladki, kategorie, ułatwienia...
Zanim jeszcze zacząłem słuchać
"Radical Absolution" zespół
już raczył mnie poinformować, że
to coś dla fanów Lamb Of God,
Megadeth, Testament i Exodus.
Owszem, w muzyce tych młodych
Amerykanów nie brakuje odniesień
do dokonań wymienionych wyżej
zespołów, ale to poprawnie zagrany,
nowoczesny, podziemny
thrash, nic więcej. Czasem bardziej
ekstremalny, gdzie indziej z wyrazistym
groove, czasem odwołujący
się też do tradycyjnego heavy, ale
najczęściej monotonny i bez wyrazu,
szczególnie kiedy chłopaki porywają
się na dłuższe, rozbudowane
kompozycje w rodzaju tytułowej
czy "Nothing To Lose".
Znacznie ciekawiej jest w utworach
krótszych, bardziej jednorodnych
stylistycznie (thrashowy "World
War III", podszyty speed metalem
"Revolution"). Są tu więc pewne
przebłyski, ale jako całość drugi album
Crawling Manifest nieźle
mnie wynudził, chociaż trwa tylko
38 minut. (3,5)
Crisix - The Pizza EP
2021 Listenable
Wojciech Chamryk
W oczekiwaniu na szósty longplay,
hiszpański Crisix częstuje nas
pizzą. Wprawdzie zimną, ale towarzysząca
jej muzyka jest gorąca, bo
ociera się o granicę thrashu z ekstremalnym
metalem. Póki co usłyszeć
mogłem tylko cztery nowe
utwory: "No Tip For The Kid",
"World Needs Mosh", "Raptors In
The Kitchen" oraz "It's Tough To
Cook A Song". Te tytuły, w zestawieniu
z okładką oraz opakowaniem
winyla, jakie zazwyczaj kryje wewnątrz
pizzę, świadczą o zdrowym
dystansie muzyków oraz o ich poczuciu
humoru na miarę dawnego
Anthrax. Trochę obawiałem się, że
RECENZJE 161
nic nie będzie słychać na tym albumie,
ale jak przystało na odnoszący
sukcesy współczesny zespół metalowy,
brzmienie jest słuchalne - żywe,
ale nie demówkowe. Crisix bawi
się w najlepsze, hałasując bezkompromisowo,
ale z wyczuciem.
Nie zamula, tylko trafia w sedno
gustu thrashersów za sprawą ekscytujących
riffów, (często grupowych)
okrzyków, dynamicznie łomoczącej
perkusji oraz efektownych
przerywników (na wpół żartobliwe
głosy nawiązujące do dostawy
pizzy, ale też pauzy wszystkich
lub niektórych instrumentów).
W efekcie, każda chwila wydaje
się przemyślanym i niezbędnym
elementem budującym przekonującą
całość, której chce się słuchać
znów i znów, wielokrotnie.
Jakub Czarnecki postawił szóstkę
Crisix "Against the Odds" (HMP
69, str. 157) m.in. za to, że Hiszpanie
mieszają starą szkołę z nowoczesnym
brzmieniem i wykazują
się przy tym własną inwencją
twórczą. Ja bym tak nie napisał o
"The Pizza", bo uważam, że tym
razem dostajemy starą szkołę bez
wyraźnych nowoczesnych naleciałości.
Ot, lata osiemdziesiąte. Innowacja
polega jednak na tym, że
rzecz nie tyczy się diabła ani rozpusty
niskich lotów, tylko - przewrotnie
- pysznego jedzonka. Ewidentnie
wykorzystano starą muzyczną
konwencję, żeby poprawić
nam nastrój, zamiast siać patologię.
Ogień kuchenny zastąpił ogień
piekielny a dynamika gotowania -
destrukcyjną agresję. Jednocześnie
w wykonanie włożono tak wiele zapału
i pobudzono tak podstawowe
instynkty, że w gruncie rzeczy nie
czuć jakoby miało to być płytkie.
Ludzkie zmysły doznają silnych
bodźców, gdy w brzuchu burczy a
przed sobą widzimy typową, smaczną
pizzę. Naturalnie zapominamy
o piekle i odruchowo sięgamy
po kawałek. Równie fajnie jest sięgnąć
po przedsmak szóstego longplay'a
Crisix, a później spróbować
samemu coś upichcić przy pomocy
"Speed Metal Kitchen Of Doom".
(-)
Sam O'Black
Crossbones' Creed - Troublemaker
2020 Molot/Irond
Ten rosyjski zespół brzmi tak, jakby
wywodził się z południowych
stanów Ameryki, chociaż Soczi
pod względem klimatycznym też
niczego nie można zarzucić. W internecie
pojawia się często informacja,
że Crossbones' Creed grają
hard rocka, ale to uproszczenie,
wynikające przede wszystkim z
tego, że obecnie coś lżejszego od
ekstremalnego czy tradycyjnego
metalu wrzuca się, niejako automatycznie,
do wielkiego worka z łatką
"hard". Tymczasem Evgeny Poznyakov
i jego trzech kumpli grają
hard'n'heavy na modłę lat 80. Jest
więc ostro, ale i przebojowo ("Easy
Ride", "Destination", "Water Is
High"), nie brakuje typowych ballad
("Where You Belong") oraz
utworów klimatycznych tylko częściowo,
a później już siarczystych
("More"). Skojarzenia z blues/
southern rockiem budzi zaś kilka
utworów czerpiących z bluesa
("My Way", "See You Again", tytułowy
"Troublemaker", "When The
Sun Goes Down") i nie jest to w
żadnym razie czynione na siłę i bez
polotu, bo słychać, że muzycy
świetnie odajdują się również w tej
stylistyce - aż trudno uwierzyć, że
"Troublemaker" to ich debiutancki
album. (5)
Wojciech Chamryk
Cynik Scald - Aged Spirit
2019 Self-Released
Lipiec 2021. Dostaję do recenzji
pliki z albumem wydanym, chyba
tylko w formie elektronicznej, prawie
dwa lata temu, dopełnione
dwoma "nowymi" numerami singlowymi
z roku ubiegłego... Albo
ktoś dopiero się obudził i ruszył ze
spóźnioną promocją, albo uważa,
że "Aged Spirit" to ponadczasowe
arcydzieło. Ano, nic z tego, bo długogrający
debiut tego międzynarodowego
składu (śpiewający Rosjanin,
a do tego Amerykanin, Japończyk,
Turek i Francuz) to bieda z
nędzą, jakieś popłuczyny po Lordi,
SOAD, Rammstein czy The Sisters
Of Mercy. Zwykle brzmiące
niczym parodia ("Silent Rainbow"
po prostu rozbraja, tak jak morski
"Storm" z adekwatnym cytatem),
czasem tylko ciut ciekawsze, jak
klimatyczny, śpiewany po rosyjsku
"Drakon" czy "Cynik" z akcentami...
reggae, ale to zdecydowanie
zbyt mało. Eksperymentów jest tu
zresztą więcej, ale doprawiony partią
harmonijki opener "When The
Sun Goes Down" brzmi niczym
kpina z motocyklowego rocka, a
"Can Dance Without You" to połączenie
nowoczesnej elektroniki z
klimatami bałkańsko/klezmerskimi.
Singlowe "Lullaby" i "City Of
Nemesis" są trochę ciekawsze, ale
to i tak jakaś III liga, nic więcej -
hasełko reklamowe, że to muzyka
dla fanów Ghost, Lamb Of God,
Crematory czy Grave Digger jawi
się więc niczym kiepski żart, zresztą
nie pierwszy związany z tą
płytą. (1)
Dagorlath - 2010-2020
2021 Self-Released
Wojciech Chamryk
10-lecie istnienia hiszpańscy powermetalowcy
z Dagorlath uczucili
wydaniem kompilacji. To osiem
nagranych na nowo starszych
utworów, pochodzących w większości
z albumów "Inmortal"
(2012) oraz "Última alianza"
(2015). Nie wiem jak brzmiały te
płyty, ale sound tej rocznicowej
składanki jest zwykle syntetycznocyfrowy.
Na szczęście nie zawsze,
dzięki czemu opener "Inmortal"
czy rozpędzony "Despertar" uderzają
mocniej niż powerowa średnia.
Reszta materiału jest jednak
co nawyżej przeciętna - może jeszcze
"La caída de Numenor" ma coś
w sobie, bo Dagorlath grają w
nim z większym pazurem, fajnie
różnicują tempo, a Laura Illán i
Marcelino Romero dodają do tego
efektowne solówki syntezatorów
i gitary. Można też posłuchać
klimatycznej ballady "El eco de tu
adiós", (tu z kolei plus dla wokalisty
Daniego Hernándeza), ale
jako całość "2010-2020" niczym
szczególnym nie zachwyca - gdybym
trafił na tę płytę przypadkowo
w sieci, dałbym sobie z nią
spokój już po kilku minutach. (3)
Wojciech Chamryk
Dan Baune's Lost Sanctuary -
Lost Sanctuary
2021 ROAR!
Wydawca zachwala, że Dan Baune
to światowej klasy multiinstrumentalista,
który po 10 latach sesyjnej
pracy w Londynie postanowił
zrobić coś na własny rachunek.
Sam nigdy o tym gitarzyście nie
słyszałem, nie mam też nawet jednej
płyty powstałej z jego udziałem,
ale do autorskiego debiutu
pod szyldem Dan Baune's Lost
Sanctuary podszedłem z zainteresowaniem.
Zaciekawiło mnie bowiem
to, że Baune postanowił
wrócić na tej płycie do swych muzycznych
korzeni, to jest NWOB
HM, thrashu i melodyjnego death
metalu, a do tego zaprosił wielu
znakomitych gości, przede wszystkim
wokalistów. To drugie sprawdziło
się bez pudła: Bob Katsionis
w patetycznym, czerpiącym od
Maiden "Open Your Eyes" wypada
po prostu fenomenalnie, podobnie
jak Doogie White w epicko/
power/symfonicznym "Lost Sanctuary",
okraszonym dodatkowo gitarowymi
partiami Chrisa Webba
(Solsikk, Biomechanical). Mamy
tu również świetny duet Rasmus
Bom Andersen (Diamond Head)/
Jennifer Diehl (Fire Red Empress)
w dynamicznym "Temple Of Fear",
a w "Unholy" poza Diehl udzielają
się jeszcze Herbie Langhans
(Avantasia, Firewind) i Aliki Katriou
(Eight Lives Down), która
śpiewa też w zróżnicowanym "God
Of War". Ostatnim gościem jest
Matt Mitchell (Furyon), ale akurat
"Master Of You" wypada wokalnie
tak sobie, nawet lider prezentuje
się głosowo lepiej od Brytyjczyka,
choćby w majestatycznym
"No Man's Land". Kuleje
jednak warstwa instrumentalna, bo
to zagrany na wysokim poziomie
technicznym, ale jednak dość
sztampowy power metal - deklaracje
Baune'a okazały się bez pokrycia:
tyle, że gdzieniegdzie pojawiają
się blasty ("Arise", "The Arconite"),
ale to za mało, by móc napisać
o "Lost Sanctuary", że zawiera
też elementy zaczerpinęte z
thrash czy death metalu. Całość
jest jednak solidna, fani poweru nie
będą rozczarowani. (4)
Wojciech Chamryk
Dark Arena - Worlds Of Horror
2021 Pure Steel
Podobnie jak Ironbound (wobec
Iron Maiden), recenzowany album
również może spoktać się ze skrajnymi
reakcjami. Niewykluczone,
że podzieli on fanów US power
metalu na gorących wielbicieli i na
hejterów, ponieważ brzmi jak oda
do Helstara. Zastanawiałem się
jakiś czas, po której stronie się
opowiedzieć i ostatecznie uznałem,
że żaden album Helstara nie był
osnuty tak gęstym mrokiem jak
Dark Arena "Worlds Of Horror".
Fakt, że James Rivera jako pierwszy
metalowy wokalista śpiewał o
wampirach a jego najlepsze krążki
budzą grozę, ale w moim odczuciu
to Dark Arena mrozi krew w
żyłach. Różnica jest taka, jakbym
najpierw oglądał świetny horror a
zaraz po nim zobaczył "The Plagues
Of Breslau" (jeśli nie wiecie o
co chodzi, to tym lepiej dla Was).
Na tym polega twórcza innowacja,
że na bazie już istniejących różnych
składników ktoś proponuje
coś innego, co dotąd nie pojawiło
162
RECENZJE
się w identycznym kontekście.
Mniejsza o wtórne dźwięki, nie
będę ich analizować, bo w tym
przypadku bardziej liczy się efekt
wywierany na uważnych słuchaczy,
czyli zmrożona krew w żyłach
miłośników US power metalu.
Osobiście przeraziłem się, gdy zagłębiłem
się w temat i zacząłem
analizować cały przekaz "pod mikroskopem".
Postaciom zza światów
towarzyszą upiorne wibracje,
uruchamiające we mnie poczucie
nieopisanego zagrożenia - jeszcze
nigdy dotąd tak się nie czułem.
Jednocześnie trudno się od tego
uwolnić, to wciąga. I nie ma żadnego
światełka na końcu tunelu,
bo ostatnia ballada "Abandoned"
ucina nikłe resztki nadziei. Tytuł
"Worlds Of Horror" dobitnie informuje,
że ta płyta zabiera nas w
podróż do innych światów, a to
ułatwia nam odseperowanie jej od
wydarzeń z naszego realnego życia.
Cokolwiek złego tam się nie stanie,
dotyczyć to ma "światów horroru"
a nie naszej osobistej przestrzeni.
Gdyby Dark Arena chciała zapaskudzić
Ziemię, nie podobałoby mi
się to. A tak, dostrzegam, że to na
pewno nie jest ich intencją. Ciekawy
zabieg. Ostatni longplay Helstar
z premierowym materiałem
"Vampiro" ukazał się w 2016 roku
a teraz nastał czas, abyście dali
szansę Dark Arenie. (4.5)
Deadwolff - Deadwolff
2021 Metal Assault
Sam O'Black
To kasetowa reedycja debiutanckiego
demo Kanadyjczyków, opublikowanego
w wersji cyfrowej w
ubiegłym roku. Już z tego, jak na
zdjęciach prezentują się Thomas
Wolffe i Bobby Deuce można bez
pudła wysnuć wniosek, że preferują
metal starej szkoły, taki z przełomu
lat 70. i 80. Na ich potrzeby
ukuto zresztą zgrabne określenie
the new wave of heavy rock'n'roll,
całkiem adekwatne do tego co
chłopaki grają. Termin hard'n'
heavy też tu pasuje, bo to dźwięki
totalnie archetypowe, czerpiące od
Judas Priest z lat 1976-78,
Triumph, W.A.S.P., April Wine
czy lżej brzmiących zespołów nurtu
NWOBHM, czyli tych zorientowanych
bardziej hardrockowo.
Deadwolff już dynamicznym openerem
"Walking On Nails" sygnalizują,
że nie tylko starannnie odrobili
lekcje z przeszłości, ale talentu
też im nie zabrakło. Grają dość
prosto, ale z ogniem, do tego nie
bawią się w liczne nakładki: kiedy
Deuce wycina solówkę, Wolffe
(odpowiedzialny również za wokale
i partie perkusji) zapewnia intensywny,
basowy podkład, co daje
bardzo dobry efekt. Puls basu stanowi
też o sile, nieco glamowego,
"Double Up" czy "Wanted Man's":
szybkich, dynamicznych i całkiem
przebojowych utworów. "Pedal To
The Metal" i "Six To Midnight" są
trochę mocniejsze, ale to cały czas
brzmienie tak z 1979 roku, cudownie
oldschoolowe i jak widać ponadczasowe.
Szkoda, że rzecz wyszła,
póki co, tylko na kasecie, bo
jednak 12" MLP byłby dla "Deadwolff"
wymarzonym nośnikiem -
dla mnie bomba i czekam na więcej.
(5)
Wojciech Chamryk
Deathblow - Insect Politics
2020 Sewer Mouth
Chłopaki z Salt Lake City zwrócili
uwagę fanów oldschoolowego thrashu
debiutanckim albumem "Prognosis
Negative" z 2014 roku, a
po wydawniczej przerwie wrócili z
drugim, pełnym materiałem. "Insect
Politics" w żadnym razie nie
rozczarowuje, bo to siarczysty, pełen
mocy thrash, a do tego niepozbawiony
smaczków - zwolennicy
klasycznych płyt Exodus, Forbidden,
Metalliki czy Overkill znajdą
na tej płycie mnóstwo dla siebie.
Balladowe, melodyjne intro
"Brain Bugs" to oczywiście zmyłka,
ale Deathblow nie epatują brutalnością,
nie gruchoczą kości, stawiając
na dynamiczne, zróżnicowane
utwory, których refreny da się nawet
zanucić. Ważna wydaje się tu
również równowaga pomiędzy partiami
gitarowego duetu oraz sekcji,
bo nie ma mowy o sytuacji soliści
plus mało istotne, rytmiczne tło;
wszystko współbrzmi, pasuje do
siebie, co tylko uwypukla walory
poszczególnych kompozycji, choćby
"Nefarious Ends" czy "Through
The Eyes Of Delusion". W finałowym
"Behind Closed Doors" robi się
co prawda zdecydowanie ostrzej,
to jazda typu Motörhead na sterydach,
ale mamy tu również balladową
wstawkę i skandowany, wyrazisty
refren. Podoba mi się też
dynamiczny "Agent Zero", bo ma w
sobie również coś z ducha tradycyjnego,
melodyjnego, ale i niepokornego
heavy lat 80., co tym lepiej
świadczy o muzykach, najwyraźniej
czerpiących nie tylko od
klasyków thrashu. (5)
Wojciech Chamryk
Dee Snider - Leave A Scar
2021 Napalm
Gdy na początku obecnego stulecia
Dee Snider śpiewał na żywo pierwsze
utwory ze swej solowej twórczości,
fani Twisted Sister uznawali
to za przerwę na wyjście do
łazienki. Heavy metalowcy kojarzyli
go głównie jako lidera sceny
hair metalowej lat osiemdziesiątych.
Owszem, cały czas pozostawał
charyzmatyczną ikoną wolności,
ale - tak wydawało się jeszcze do
niedawna - mającą swoje najlepsze
metalowe czasy dawno za sobą.
Zdecydowanie odmieniło się to dopiero
na "For the Love of Metal"
(2018), czyli na inspirującym i
przekonującym powrocie Dee Snidera
do czołówki. Stylistycznie,
zarówno "For the Love of Metal",
jak i "Leave A Scar" to zupełnie inna
szkoła grania niż Twisted Sister.
Ktoś mógłby wręcz nazwać je
nowoczesnym heavy metalem. Nic
dziwnego, bo brzmią współcześnie,
oba najnowsze krążki wyprodukował
w końcu Jamey Jasta (lider
metalcore'owego Hatebreed). Gitarom
obniżono strój, ścianę dźwięku
podbasowano na maksa itd.
Pierwszy numer z zestawu "Leave
A Scar", czyli "I Gotta Rock
(Again)" nawiązuje oczywiście do
Twisted Sister "I Wanna Rock",
ale przede wszystkim przekazem,
bo muzycznie to jest niesamowicie
entuzjastyczne uderzenie heavy/
thrashowe, a nie jakieś tam shockhair-rockowe.
Następne kawałki
nie spuszczają z tonu, bo zarówno
"All or Nothing More", "Down But
Never Out",…, niech tam, po co
wymieniać? Cały album eksploduje
energią. Nie wspominając o tym,
że w "Time To Choose" udziela się
wokalnie George "Corpsegrinder"
Fisher (Cannibal Corpse).
"S.H.E." to wcale nie ballada, takową
jest dopiero ostatnie "Stand",
choć też nie do końca, bo to nie
mdła pioseneczka o niczym, tylko
drapieżne i dosadne wezwanie do
wzięcia się w garść. Nie zapominajmy,
że tak piorunujący efekt osiągnięto
dzięki współpracy wielu muzyków.
Nie tylko jeden Dee Snider
szaleje jak buhaj (aczkolwiek z
profesjonalnie wyszkolonym
kontr-tenorem), lecz perkusista
Nick Bellmore, gitarzyści Charlie
Bellmore i Nick Petrino oraz basista
Russell Pzutto również dają
nam ogień. Nie brakuje inwencji w
ich grze: melodii, ostrych riffów,
łagodniejszych urozmaiceń, rytmicznych
przejść, a także innych zapadających
w pamięć patentów.
Na oddzielne uznanie zasługują solówki
gitarowe jak u Megadeth,
których nie trzeba specjalnie szukać,
bo pojawiają się jakby "wszędzie".
Dee Snider wydał tą płytę
przede wszystkim dlatego, że miał
wiele ciekawego do przekazania w
lirykach i chciał podnieść słuchaczy
na duchu, ale w międzyczasie
jego zespół przygotował kawał
świetnej muzyki, balansującej
gdzieś pomiędzy nowoczesnością a
old schoolem. Gdybym się uparł,
to znalazłbym fragmenty zahaczające
o sztampę, a nawet o nu metal,
ale nawet takie prezentują się okazale
w wykonaniu przedstawionej
ekipy. Dee Snidera znów warto
słuchać, a nie tylko wspominać.
(4.5)
Sam O'Black
Desaster - Churches Without
Saints
2021 Metal Blade
W drugiej połowie lat 90. i na początku
kolejnej dekady takie albumy
jak "A Touch Of Medieval
Darkness" czy "Tyrants Of The
Netherworld" były niczym haust
świeżego powietrza w stylistyce
ekstremalnego metalu, chociaż tak
naprawdę Desaster niczego nowego
nie wymyślili. Dopracowali jednak
siarczysty black/thrash do
perfekcji, a od tego czasu wciąż są
aktywni, wypuszczając właśnie
dziewiąty już album. "Churches
Without Saints" też trzyma poziom
- jeśli ktoś kibicuje Niemcom
od początku istnienia, na pewno
nie będzie rozczarowany, a do tego
dzięki tej płycie mogą zdobyć
również młodszych fanów - nawet
takich, których nie było jeszcze na
świecie, gdy Infernal z kumplami
zaczynali grać. Do tego, chociaż
Desaster to zespół totalnie oldschoolowy,
rzecz można uosobienie
muzycznego konserwatyzmu,
czego dowodem jest choćby nagranie
tego albumu w sali prób, to mamy
też na "Churches Without
Saints" pewne eksperymenty. Od
deathowej mocy niektórych utworów,
przez całkiem melodyjne jak
na tę stylistykę (posłuchajcie "Exile
Is Imminent" albo "Learn To Love
The Void"!), aż do swoistej trylogii
"Churches Without Saints" / "Hellputa"
/ "Sadistic Salvation". Utwory
te nie są ze sobą co prawda powiązane
ani tekstowo, ani muzycznie,
ale każdy jest dobrym przykładem
odmiennego podejścia:
pierwszy to miarowy, posępny numer,
po części ballada; kolejny
uderza z thrashową intensywnością,
a trzeci łączy jazdę na najwyższych
obrotach z mrocznymi zwolnieniami
i wykrzykiwanym gnie-
RECENZJE 163
wnie refrenem. A mamy tu przecież
jeszcze tak udane numery jak
choćby "Failing Trinity" czy
"Armed Architects Of Annihilation
(In Clarity For Total Death)" - nie,
mniej niż (5) za taką płytę dać nie
mogę.
Wojciech Chamryk
Distant Past - The Final Stage
2021 Pure Steel Publishing
Czym w 2021 roku może wzbudzić
zainteresowanie szerszej publiczności
heavy metalowy album?
Fajną okładką? Wybitnym poziomem
kompozytorskim? Szerokimi
inspiracjami z rozmaitych gatunków?
Staroszkolnym klimatem?
Swobodą wykonawczą? Dającym
do myślenia przekazem w tekstach?
Cokolwiek by to nie było,
Distant Past prawdopodobnie to
ma. Przecież "The Final Stage" to
album kompletny, nadający się do
postawienia na najbardziej eksponowanym
miejscu w każdym sklepie
muzycznym na całym świecie.
Powodem, dlaczego tak się nie
dzieje, jest lansowanie staroci. Zaglądając
choćby na stronę Empiku,
w kategorii "ciężkie brzmienia" na
pierwszy plan wychodzą przecenione
Metalliki, Testamenty, nawet
Turbo i Acid Drinkers kuszą "niską
ceną". No dobra, może spróbuję
fan.pl (ponad milion wydawnictw):
posortowane wg daty premiery,
od najnowszych - widzę Paradise
Lost, Motörhead, Black
Sabbath... Starocie. Czy w lokalnych
sklepach osiedlowych też tak
jest? Serio? Świat heavy metalu
musi chyba wyglądać zupełnie inaczej
dla osób kupujących nową muzykę
w sklepach, a inaczej dla osób
śledzących, co faktycznie dzieje się
na scenie. Pamiętam jak nieraz za
czasów szkolnych szedłem do polskiego
sklepu muzycznego, nie
znajdowałem niczego ciekawego i
sfrustrowany wracałem do napiętego
harmonogramu dnia codziennego.
Zastanawiałem się, czy mam
koniecznie słuchać to, co sklepy
podsuwają mi pod nos, tylko chwilo
przestałem czuć metal czy może
to scena jest jałowa? Dopiero lektura
Heavy Metal Pages przytłaczała
ogromem fascynujących wydawnictw,
wartych moich zaskórniaków.
Tylko, że to już trzeba
było zamawiać indywidualnie.
Prawdopodobnie zdarza się tak, że
to nie słuchacze tracą bakcyla, lecz
wysycha ich źródło ulubionej muzyki.
Można jeszcze przeglądać
Spotify, YouTube itp., ale pobieżne
podejście grozi ominięciem
muzyki wymagającej głębszego
skupienia. Jeśli sięgnęliście po
Heavy Metal Pages jako do źródła
udanych albumów heavy metalowych,
to proponuję Wam sprawdzić
Distant Past "The Final Stage".
Nie są to debiutanci, bo istnieją od
2001 roku i właśnie ukazuje się ich
czwarty longplay, ale jako regularny
zespół Distant Past to nowa
sprawa (dawniej tylko projekt studyjny).
Ich najnowsza muzyka
brzmi niepozornie, możliwe że
wręcz przeciętnie, ale to za pierwszym
odsłuchem. Daję Wam
słowo, że może wkręcić się i ujawnić
swoje indywidualne zalety
dopiero za którymś razem. Powiem
więcej - jego głównym przesłaniem
jest wezwanie do zabicia smoka,
czyli do wyjścia poza strefę komfortu.
Muzycy poczują, że ich misja
została zrealizowana z powodzeniem
dopiero wówczas, gdy
spojrzycie na świat z nieco innej
perspektywy (bardziej szczegółowo
opowiada o tym lider kapeli w
wywiadzie). Także nie wszystko w
heavy metalu zostało już wymyślone,
bo w dalszym ciągu może on
wywoływać inne myśli i świeże
odczucia. Warto korzystać i dzielić
się ze znajomymi tym, co bezcenne.
Kiedy patrzę, jakie oceny stawiam
innym albumom, do tego pasuje
najlepiej czwórka, bo scena
heavy metalowa jest tłoczna od
świetnych nowości. (4)
Sam O'Black
Doro - Triumph and Agony Live
2021 Rare Diamonds Production
Od wydania najważniejszego albumu
w historii Warlock, "Triumph
and Agony", zapewniającego im
międzynarodowy rozgłos, minęły
już trzydzieści cztery lata. Nowe
wydawnictwo Doro nie jest więc
celebrowaniem specjalnej, okrągłej
rocznicy, a powrotem do przeszłości
wywołanym zwyczajnymi sentymentami.
Emocje, które słychać
na tej płycie są prawdziwe, a odsłuch
- bardzo zbliżony do wrażeń
koncertowych, które nie tak łatwo
jest przecież oddać. Dla fanów
artystki "Triumph and Agony
Live" jest pełen ciekawostek: Doro
nigdy nie zaśpiewała tego albumu
od deski do deski, a niektórych,
pojedynczych utworów nie wykonywała
na żywo wcale - ani jako
Warlock, jeszcze w czasach jego
działalności, ani solowo. Setlista
także uległa delikatnym zmianom i
tak koncert, zarejestrowany na
Sweden Rock Festival, rozpoczyna
"Touch of Evil" - energiczny
otwieracz, bardzo wymagający wokalnie.
Z tym, że chociaż dla wielu
wokalistów tak mocne rozpoczęcie
mogłoby wpłynąć na niekorzyść
dalszego seta, dla Doro nie jest to
żadna przeszkoda. Choć w kwestiach
komponowania mogła się już
częściowo wypalić (singiel "Brickwall"
wciąż tkwi w latach 80…), a
momentami mocno eksperymentować
("Love me in Black"), wokalnie
nadal trzyma podobny poziom, co
kilkadziesiąt lat temu. Wersje kawałków
z 2020 roku nie są więc w
żaden sposób gorsze, niż te z pierwowzoru
"Triumph and Agony" z
1987r. Miejsce Niko Arvaintisa,
autora większości kompozycji, zajął
przyjaciel Doro, gitarzysta Andy
Bruhn. Z utworami Warlock
radzi sobie znakomicie: choćby w
takich szlagierach, jak "I Rule the
Ruins", stałej pozycji w setlistach,
wykonywany przez Doro długo po
rozpadzie zespołu. Oczywiście tu,
podobnie jak w największym hicie
grupy "All we Are" pozostawiono
miejsce na integrację z publicznością,
która od lat jest wokalistki motorem
napędowym - jej entuzjazmu
nie mogło więc zabraknąć na
płycie, także na okładce. Ta jest
wariacją na temat oryginału:
oprócz fragmentu z kultowymi już
sylwetkami z "Triumph and Agony",
jako tło pojawia się kolaż ze
zdjęć z koncertów, co jest formą
podziękowania fanom i zaznaczenia
ich pozycji w życiu Doro. Poza
wyczekiwanymi kawałkami są i te
wspomniane mniej oczywiste, jak
"Three Minute Warning" (gdzie
Doro brzmi już, szczególnie w refrenach,
na nieco zmęczoną, jednak
nawet mimo to nie zwalnia
tempa) i "Kiss of Death". Tu szczególnie
cieszy praca gitar, idealnie
odwzorowująca to, co w oryginale
zrobił Arvanitis. Ten niespotykany
dotąd na koncertach utwór, według
samej wokalistki nigdy nie zagrany
na żywo, ze swoim delikatnym
wstępem staje się kolejną okazją,
by ze sceny zwrócić się do fanów.
Słychać, że nieco zapomniany
klasyk był przez muzyków wyjątkowo
dopieszczany: cała oprawa,
od wstępu, klimatycznego tła,
warstwy instrumentalnej jest świetnie
przygotowana, a wokalnie to
jeden z najlepszych występów
Doro na albumie (a "Kiss of
Death" pojawia się zaraz po wymagającym
"Three Minute Warning").
Po dwóch nieoczywistych elementach
setlisty, mniej więcej pośrodku,
co jest już dla artystki znakiem
charakterystycznym, pojawia się
miejsce na nostalgiczny "Für Immer"
- najpiękniejszą balladę w
dorobku Warlock i jeden z ich
największych klasyków, co publiczność
odbiera z należytym entuzjazmem
(wystarczy posłuchać
chórków w partii klawiszy, nieustających
nawet w momencie, w
którym Doro przechodzi do swojej
części!). Tu lata praktyki robią
swoje i wokalnie to ponownie jedna
z perełek na live albumie.
Szybkie tempo przywraca umieszczony
w tym miejscu "Cold Cold
World", w którym wokalistka, mimo
zbliżania się do końca płyty,
nadal pokazuje agresywniejsze
oblicze swojego głosu. Znalazła się
tu też jedna z bardziej wymagających
solówek, pełna zabawy z
tremolo i smacznych licków. Po
nim znalazł się kolejny z rzadko
pojawiających się w repertuarze kawałków,
"Make time for Love", na
który niektórzy fani również musieli
poczekać ponad trzydzieści
lat. Końcówka seta to już uczta dla
wszystkich, nie tylko zagorzałych
fanów Warlock. Nawiązując do tekstu,
Doro wspomina demony zapowiadając
"Metal Tango", kolejny
ze sztandarowych numerów, w
którym solówka również nie zmieniła
się w stosunku do oryginału -
kompozycyjnie to wciąż jedna z
najlepszych propozycji zespołu i
cieszy, że po jego rozpadzie wciąż
możemy ją w takiej formie usłyszeć.
Choć jest to album koncertowy,
którzy rządzi się swoimi prawami,
niektóre rzeczy pozostają
niezmienne i seta kończy "All we
Are", jak to Doro ma w zwyczaju -
korzystając, że kawałek pierwszy
raz pojawił się właśnie na
"Triumph and Agony", z tym, że
tym razem kończy album, zamiast
go zaczynać. I jak słychać po głosach
fanów - w tym miejscu, jako
"pożegnanie" i oddanie hołdu najlepszej
chyba płycie w dorobku
Warlock - sprawdza się idealnie.
Dobrych albumów koncertowych
wcale nie ma zbyt dużo. Często są
zwyczajnymi zapychaczami w dyskografii
i okazją do wyciągnięcia
paru groszy od fanów, pomiędzy
pracą nad nowym materiałem, a
wydaniem poprzedniego.
"Triumph and Agony" to jednak
płyta na tyle ważna w historii metalu,
że możliwość usłyszenia jej po
tylu latach ucieszy z pewnością
wiele osób w środowisku, a jej pojawienie
się w tym trudnym koncertowo
okresie cieszy już wyjątkowo.
Szczególnie na przyzwoitym poziomie,
który dowodzi, że album
wytrzymał próbę czasu. Sama
Doro także nie próżnuje - pracuje
nad materiałem na nową, solową
płytę, a spragnionych usłyszenia jej
live, ale tym razem naprawdę "na
żywo", czekają koncerty - najprawdopodobniej
również w Polsce. (5)
Iga Gromska
Dragon's Kiss - Barbarians Of
The Wasteland
2021 Firecum
Kolejne wznowienie, tym razem
debiutanckiego albumu portugalsko-amerykańskiego
projektu Dra-
164
RECENZJE
gon's Kiss z roku 2014. Fani oldschoolowego
heavy pewnie łykną
tego longplaya bez popitki, tym
bardziej, że udziela się tu przecież
Adam Neal z Savage Master. Nie
gra jednak na gitarze - od tego są
inni, w tym Hugo Conim - ale
śpiewa. I to całkiem nieźle: ostro,
zadziornie, brzmiąc momentami
("Wild Pack Of Dogs") niczym
Udo Dirkschneider, ale obdarzony
wyższym głosem. Muzycznie
Dragon's Kiss to heavy/power metal
z lat 80. Nie jakiś rzucający na
kolana, ale sprawnie zagrany, surowy
i dynamiczny, tak jak w tytułowym
openerze, "Ride Til We
Die" czy "Castle Of The Witch". Są
też momenty ostrzejsze, pod
speed/thrash ("I Embraced The
Serpent And The Devil In The
Dark"), a na okrasę dwa udane covery,
"Somewhere Up In The Mountains"
Marquis De Sade i "Rock
'N' Roll Soldiers" New Order. Słucha
się tego nieźle, ale czy kupiłbym
tę płytę? Ano właśnie... Ale:
(4) dam, bo jednak zasłużyli, poza
tym wydawca zapowiada na jesień
EP "The Last Survivors" z premierowym
materiałem Dragon's Kiss,
liczę więc, że może być ciekawiej.
Wojciech Chamryk
Eisenhand - Fire Within
2021 Dying Victims
To, że współcześnie coraz więcej
zespołów powraca do tradycyjnego
heavy nie jest niczym zaskakującym.
Austriacy z Eisenhand robią
jednak dodatkowy krok w tył.
Może nawet kilka. Ich album "Fire
Within" z muzyką prosto z podziemi
Linz to fuzja old-schoolowego
metalu z szybkim rock and
rollem spod znaku Venom czy
Motorhead. Brudne brzmienie,
brudne, skandujące wokale, proste
riffy, proste solówki. Na co komu
wirtuozeria, skoro słychać energię i
pasję, w wyniku których powstał
kawał świetnego materiału. Przekombinować
jest bardzo łatwo.
Prosty, ale chwytliwy songwriting
zawsze będzie w cenie. Panowie
zaczęli pisać numery już w 2017
roku, a dwa lata później zaczęli
pracę nad demówką. Czekanie się
opłaciło, bo chociaż odejście od
prób samodzielnego zarejestrowania
materiału i znalezienie odpowiedniej
wytwórni widocznie trochę
zajęło, to płyta nie traci undergroundowego
brzmienia. To klimat
archiwalnych nagrań znajdowanych
po latach, który współcześnie
podtrzymywał między innymi
Goat Horn (pre-Cauldron), Stone
Dagger czy Midnight - jak Satanic
Rites, Overdrive i Gotham
City. Ostatni z nich zespół wymienia
zresztą jako jedną z inspiracji,
u boku, co ciekawe, także polskiego
Kata. Jazdę bez trzymanki
rozpoczyna dźwięk startującego
silnika w "The Engine", kawałka
napakowanego old-schoolowymi
patentami ze znajomo brzmiącym
intro solo na czele. Gdy do wściekle
szybkich riffów przypominających
przyspieszony, wczesny
hard rock na sterydach dochodzi
wokal, mamy pełne spektrum stylu
Eisenhand. W dobrym tych słów
znaczeniu. Dla jasności, Iron Herv
wcale nie jest znakomitym wokalistą,
o którego umiejętności walczyłyby
wszystkie współczesne
składy heavy. Nie znaczy to jednak,
że nie miałyby o co walczyć.
Te z nich, którym bliskie są początki
gatunku, z pewnością nie
powstydziłyby się kogoś z taką
charyzmą. W klimacie retro, w towarzystwie
chórków i partiach
stworzonych do skandowania na
koncertach (choćby sam tytuł
"Steel City Sorcery" - numeru o rodzinnym
mieście zespołu) sprawdza
się perfekcyjnie. Prostota kawałków
Eisenhand, choć sama w
sobie nie jest oczywiście żadnym
zarzutem, to jednak nie taka oczywista
sprawa. Przede wszystkim
płyta nie nudzi. Szybkie tempo
neutralizuje nieco bardziej podniosły,
wolniejszy "Ancient Symbols",
który przyspiesza w drugiej części,
nawet w obrębie jednego numeru
nie szczędząc zaskoczeń. Chwytliwe
"White Fortress" (z jedną z najlepszych
solówek na płycie), przestrzeń
dla basu i perkusji, zahaczająca
trochę o punk w stylu Misfits
i The Adicts w "Ride Free",
hipnotyzująca, balladowa pierwsza
część kończącego album "Dizzying
Heights". Jest w czym wybierać, co
nie zdarza się tak często na bliźniaczo
do siebie podobnych nowościach
publikowanych m.in. na kanale
NWOTHM Full Albums, na
którym propozycja zespołu również
się znalazła. Ostatni utwór w
ogóle łamie konwencję powrotu do
początków, szybkich strzałów,
krótkich, chwytliwych numerów.
To prawie 10 (!) minut muzyki
przechodzącej przez wszystkie
możliwe emocje, między innymi za
sprawą czystego brzmienia gitary,
kojarzącego się nawet z odległą gatunkowo
"Spokoynaya Noch'" grupy
Kino. Gitarzysta prowadzący,
Adam Torpedo, choć na całości
nie sili się na niepotrzebną wirtuozerię,
udowadnia tutaj, że jest
świetny w swoim fachu i nie musi
torpedować słuchacza wyłącznie
szybkimi, klasycznymi solówkami
w stylu heavy. "Fire Within" to dowód
na to, że chłopaki z Eisenhand
odrobili porządnie lekcje historii
gatunku. Z łatwością można
się nabrać, że to faktycznie zaginione
demo dobrze prosperującej,
zapomnianej kapeli z połowy, a
nawet początków lat 80. O nich,
miejmy nadzieję, współczesna scena
tak szybko nie zapomni. (5)
Emerald Rage - High King
2021 Stormspell
Iga Gromska
Emerald Rage to kolejny przedstawiciel
NWOTHM, który tym
razem pochodzi z Akron z Ohio.
Działają od 2016 roku i do tej pory
nagrali sporo singli, EPek i innych
nagrań demo. Poza tym są typowym
przedstawicielem sceny, z
której pochodzą i łączą w muzyce
różne wpływy wywodzące się z tradycyjnego
heavy metalu oraz power
mealu. Już w rozpoczynającym
ich debiutancki album "Into The
Sky" słyszymy Running Wild, tak
samo jest z wieńczącym album
"Wings Of Solitude" ale w nim
odnajdziemy też echa Thin Lizzy.
W ten sposób odkrywamy, że amerykańscy
muzycy nie trzymają się
sztywnych ram tradycyjnego heavy
metalu. Także nie zdziwcie się, jak
"Dire Wolves" skojarzy się wam z
Deep Purple czy też Uriah Heep
(super brzmiące Hammondy).
Zdecydowanie tradycyjnie jest w
"Empress" tu muzycy Emerald
Rage garściami czerpią z dokonań
Motörhead. Tak samo jak w
"Heart Of A Pagan" gdzie tym razem
dość czytelne są wpływy Iron
Maiden. Natomiast w "White
Stag" Amerykanie konfrontują
swoje umiejętności z dokonaniami
Vicious Rumors a nawet Megadeth
(tak przynajmniej to słyszę).
Oczywiście tych nawiązań i wpływów
jest jeszcze więcej i żeby to
udowodnić można by w nieskończoności
wymieniać całe mnóstwo
kapel, ale chyba nie o to chodzi.
Ważniejsze jest to, że muzycy
mimo jasnych deklaracji i inspiracji
grają tę muzykę po swojemu. Co
ciekawe "High King" nagrała tylko
trójka muzyków, śpiewający gitarzysta
Jacob Wherley, drugi gitarzysta
Patrick Kern oraz basista
Erik Curry. Natomiast za perkusję
odpowiadają urządzenia elektroniczne,
ale w ogóle tego nie słychać,
bo ma się wrażenie jakby grał żywy
muzyk. Brzmienie też jest zadowalające,
jedynie niekiedy niektóre
solówki wybrzmiewają trochę
amatorsko. Niemniej właśnie takie
gitary podkreślają oldschoolowość
całości. Ciekaw jestem jak potoczą
się losy Emerald Rage, Amerykanie
mogą odfajkować ciekawy
start, nie jest to jednak gwarant
dalszej dobrej kariery. Aby coś z
tego było muzycy muszą przyłożyć
się jeszcze bardziej oraz dodać jakiejś
jakości i oryginalności. Nikt
nie mówi, że będzie łatwo ale dla
tego zespołu jest to w zasięgu ręki.
(4,5)
Entierro - El Camazots
2021 Self-Released
\m/\m/
To bardzo nieoczywista płyta i trudno
powiedzieć, czego można się
po niej właściwie spodziewać. Entierro,
czyli z hiszpańskiego "pogrzeb",
zatytułował EP-kę "El Camazots",
w nawiązaniu do jednego
z bóstw majów, czyli nietoperza
śmierci, choć jest zespołem z USA.
Za nazwę odpowiada jednak nieprzypadkowy
człowiek, bo gitarzysta
Fates Warning, pionierów metalu
progresywnego, Victor Arduini,
który w międzyczasie udzielał
się tylko we Freedoms Regin i
projekcie z Butchem Balichem.
Oczekiwań jest więc sporo. W odpowiedzi
przychodzi muzyka - mająca
nawiązywać do tradycyjnego
heavy, a jednak dość uwspółcześniona,
z domieszką innych gatunków,
poweru, czasem thrashu, a
nawet doomu/stonera. Ten ostatni
słychać szczególnie w otwierającym
płytę "The Penance", które silnie
kojarzy się, nie tylko gitarowo,
ale także sposobem śpiewania z
grupą Kyuss. Być może widmo
tego gatunku to naleciałość Arduiniego
ze wspomnianego projektu
Arduini/Balich, który poruszał się
w podobnej stylistyce. Progresywne
ciągoty gitarzysty słychać we
wszystkich utworach. Ostrzejszy,
mroczniejszy tytułowy "El Camazots"
(z tekstem częściowo po hiszpańsku
i mocnym thrashowym
głównym riffem) jest przeplatany
subtelniejszymi, solowymi wstawkami,
z kolei "The Tower" to kompozycja
zdecydowanie bardziej nowoczesna.
Nie tylko gitara ma tu
spore pole do popisu (znakomite,
zróżnicowane solówki), ale również
wokalista - Christopher Taylor
Beaudette, będący też założycielem
i basistą zespołu. W dość
"nowoczesnych" refrenach z pozbawionym
pazura echem pokazuje
swoje delikatniejsze oblicze - i zdecydowanie
wypada gorzej, niż w
agresywniejszym wydaniu. Metalowej
ciężkości całej produkcji ujmuje
więcej podobnych "smaczków" -
m. in. trochę generyczne harmonie
gitar i banalne wokalnie refreny w
"The Past". Szkoda, bo zarówno
Arduini, jak i Chris Begnal są nie
tylko przyzwoitymi, ale i ponadprzeciętnymi
gitarzystami, z czym,
jak słychać w solówkach, idą w
parze także zdolności kompozytorskie.
Nie zawsze przekłada się to
jednak na jakość kawałków na
RECENZJE 165
płycie. Choć nad EP-ką brzmieniowo
czuwa duch m.in. staruszka
Danziga, Entierro bliżej do nowoczesnego,
ugładzonego oblicza gatunku.
Takie rewolucje w brzmieniu
i współczesnym podejściu do
komponowania słychać w coverze
"Call for the Priest" z początków
Judas Priest na "Sin After Sin".
Cieszy, że grupa umiała przełożyć
klasykę na swój styl, jednak tym
samym zabiła w niej to, co najistotniejsze
- jednocześnie ciężką i lekką,
hard-rockową esencję wczesnego
metalu. Rzecz jasna, Entierro
to zespół powstały w XXI wieku,
który, co słychać, nie boi się eksperymentować.
Progresywna natura
Arduiniego wydawała się jednak
bardziej kreatywna w Fates Warning,
tak więc ci z fanów (trzeba
podkreślić - starego oblicza tej grupy,
bo współcześnie też nie dzieje
się tam za dobrze), którzy z ciekawości
będą chcieli sięgnąć po jego
nowy projekt, mogą poczuć niedosyt.
Trzeba jednak wziąć pod uwagę
to, że grupa nie chce być kopią
FW, ani Danziga, ani Priest. Trudno
też oczekiwać, żeby dojrzali,
wszechstronni muzycy chcieli odgrzewać
stare patenty dawnego
metalu, które słyszeliśmy już tysiące
razy, skoro mogą i chcą wprowadzić
coś nowego. Konsekwentnie
wypracowują własny styl, co słychać
i we własnych aranżach, jak i
coverach, pytanie jednak, czy warto
iść tą ścieżką. "El Camazots" to
EP-ka ciekawa i zróżnicowana, jednak
nieszczególnie zapadająca w
pamięć. Czas pokaże, co obiecujący
skład zespołu zaproponuje na
albumie długogrającym. (3)
Iga Gromska
Eradicator - Influence Denied
2021 Metalville
Wydawca określa najnowszy, piąty
już, album Niemców mianem żelaznej
pięści. Faktycznie coś jest na
rzeczy, bowiem "Influence Denied"
uderza z mocą najlepszych
płyt germańskich thrashers z lat
80., atakując bez pardonu już za
sprawą otwierającego album "Driven
By Illusion". Skojarzenia z
Kreator czy Destruction nasuwają
się niejako automatycznie, ale
zespół potrafi też zaproponować w
nim całkiem melodyjny refren, klimatyczne
zwolnienie oraz efektowne
solówki obu gitarzystów. W
kolejnych kompozycjach, równie
mocnych i dynamicznych, również
nie brakuje ciekawych patentów
aranżacyjnych, bo choćby w "Hate
Preach" czy "5-0-1" pokazuje co
potrafi perkusista, "Jackals To
Chains" i "Mondays For Murder"
też mają kilka haczyków, a i dysponujący
ostrym głosem frontman
Sebastian "Seba" Stöber również
radzi sobie wyśmienicie. Takie podejście
bardzo urozmaica ten zwarty,
trwający nieco ponad 47 minut
materiał - potwierdzający, że Eradicator
jest na fali wznoszącej i
warto mu kibicować. (4,5)
Wojciech Chamryk
Eternal Silence - Timegate Anathema
2021 Rockshots
"For fans of Epica, Within Temptation,
Sonata Arctica, Lacuna Coil,
Evanescence" - czytamy w prasowej
notce. I fajnie, tylko z pewnym zastrzeżeniem:
Eternal Silence nawet
w połowie nie są tak dobrzy jak
owe zespoły. Grają rzecz jasna na
pewnym poziomie - "Timegate
Anathema" to już przecież czwarty
album Włochów, ale o jakichś
szczególnych zachwytach nie ma
mowy. Powodów jest kilka. Ten
najbardziej rzucający się w uszy to
taki, że gitarzysta Alberto Cassina
powinien od razu zrezygnować z
marzeń o zrobieniu kariery wokalnej
i skoncentrować się na swym
podstawowym zajęciu ("Lonely",
"Red Death Masquerade"). Marika
Vanni jest od niego zdecydowanie
lepsza, chociaż z tego co słyszę nie
jest raczej klasycznie wykształconą
śpiewaczką i również ma słabsze
momenty ("The Way Of Time").
W "Edge Of The Dream" czy "Heart
Of Lead" brzmi już jednak zdecydowanie
lepiej, nawet wtedy, gdy
kolega bardzo odstaje, a już w melodyjnym
"Glide In The Air" robi
naprawdę bardzo dobre wrażenie.
Nie jest to jednak muzyka jakichś
szczególnie wysokich lotów: mamy
tu poprawnie zaaranżowany i wykonany
symfoniczny metal, czasem
nawet za bardzo ciążący w
stronę power metalu w tym najbardziej
nijakim wydaniu ("My Soul
Sad Until Death"). Finałowy "Red
Death Masquerade" potwierdza
jednak, że zespół ma też na tyle
ciekawych pomysłów, żeby stworzyć
z nich, pominąwszy te słabe
wokale, kompozycję udaną od początku
do końca, a nie tylko we
fragmentach (pierwszy z brzegu
przykład takowej to "Ancient Spirit"),
może więc z czasem Eternal
Silence wyjdą na ludzi? (2,5)
Wojciech Chamryk
Evermore - Court Of The Tyrant
King
2021 Self-Released
Melodyjny power metal skazano
na zapomnienie, jednak na tej scenie
trudno o nudę, ciągle coś się
dzieje. Nie ma to porównania z
tym, co wydarzyło się na początku
tego wieku ale tytułów z taką muzyką
ciągle jest sporo. Fakt większość
z nich nie ociera się o najlepsze
dokonania tego nurtu, ale
zdarza się natrafić na dość solidną
nowość. A bywa nawet, że dostajemy
nawet coś więcej. Do tej kategorii
możemy zaliczyć debiut
Szwedów z Evermore. Muzyka,
która znalazła się na "Court Of
The Tyrant King" swoja bazę ma
w twórczości takich tuzów jak
Helloween, Stratovarius czy Edguy,
ale jednak bliżej im do takich
kapel jak Freedom Call, Astral
Doors, Nocturnal Rites czy Hevenly.
Muzycy z Evermore nie
wymyślają niczego nowego, w siedmiu
utworach zaklęte są dźwięki,
które doskonale znamy. Tak samo
jest z wigorem, dynamiką, żywiołowością
oraz witalnością muzyki
szwedzkich power metalowców, na
co aktualnie raczej rzadko można
natknąć się. Nawet wśród nowych
dokonań weteranów tej sceny. Dopiero
co wymienione walory mocno
podkreślają wiarygodność tej
formacji. Wszystkie kawałki na
"Court Of The Tyrant King" porywają,
Oczywiście pod warunkiem,
że lubi się ten styl. Mkną
one praktycznie bez przerwy do
przodu, z niezwykła lekkością,
choć nie brakuje im mocy. Tę zawdzięczają
świetnym melodyjnym
acz ciętym riffom oraz bardzo solidnej
i mocno pulsującej sekcji rytmicznej.
Nie bez znaczenia są również
wyśmienite sola gitarowe. Tę
magię funduje nam jedynie dwóch
muzyków, Andreas Vikland (perkusja)
i Johan Karlsson (gitary,
bas, keybordy). Co bystrzejsi w wymienionym
ekwipunku z pewnością
wyłowili instrumenty klawiszowe,
ale w wypadku Evermore to są
sprawy marginalne, bardzo głębokie
tło. No chyba, że weźmiemy
pod uwagę intro "Hero's Journey",
gdzie odgrywają one główną rolę,
czy też takie momenty, jak organy
na samym wstępie utworu tytułowego.
Jednak największą uwagę
przykuwa głos Johana Haraldssona.
Jest niesamowity, po prostu
świetny. Jego własny ale można doszukiwać
się w nim echa Nilsa Patrika
Johanssona, Tobiasa Sammeta,
Michaela Kiske czy Timo
Kotipelto. Myślę, że fani melodyjnego
power metalu zostaną od
razu kupieni gdy go usłyszą.
Wracając do kompozycji, są wszystkie
świetnie skrojone, bezpośrednie,
ze zna-komitymi melodiami,
ale kryją w sobie również ciekawe
pomysły. Ciężko jest wymienić,
która jest le-psza od pozostałych.
W zasadzie każda to hit, i ma coś
specyficzne-go, co przykuwa
uwagę. Niemniej dla mnie
numerem jeden jest ka-wałek
zamykający, "By Death Re-born",
który jest trochę cięższy od pozostałych,
ma niesamowite riffy i
nieco mroczniejszy klimat. Album
brzmi doskonale, w wypadku
"Court Of The Tyrant King"
zadecydowały wszystkie walory tego
stylu, świetnie wyeksponowane
przez producentów wydawnictwa.
Generalnie album mocno dedykowany
fanom melodyjnego power
metalu. Myślę, że żaden się nie
zawiedzie. (5)
Evil Drive - Demons Within
2021 Reaper Entertainment
\m/\m/
Tworzący fińską kapelę Evil Drive
muzycy nie są wcale świeżakami
we współczesnej scenie metalowej,
bo działają pod tym szyldem od
ośmiu długich i płodnych lat - w
roku powstania wydali swoją pierwszą
EP, a dwa lata później pierwszy,
obiecujący album "The Land
of The Dead". Na najnowsze
wydawnictwo kazali jednak poczekać
fanom, od 2018r., trzy lata. Od
czasu debiutu znacznie rozwinęli
swoje umiejętności. Już za sprawą
poprzednika, płyty "Ragemaker",
zaciekawili sobą Reaper Enterainment.
To zdecydowanie zasłużone
wyróżnienie. Kobiecy wokal w melodycznym
death metalu nie jest
niczym nowym, a nawet stał się
mocno spopularyzowany (wystarczy
spojrzeć na sukces Arch Enemy
czy ukraińskiego Jinjer), stąd też
trudno o wyróżniającą się z tego
tłumu wokalistkę, a zespół tego
typu łatwo zaszufladkować gdzieś
w mainstreamie. Umiejętności Viktorii
Viren nie można jednak odmówić,
a "barwę" jej growlu z łatwością
można właściwie pomylić
z… męską. Od powstania zespołu
jest właściwie brutalnym i diabelsko
zdolnym motorem napędowym
Evil Drive, o czym można
przekonać się już w otwierającym
album "Payback". Poza wokalem
wypada wyróżnić też znakomite
wstawki solowe gitar w refrenach -
właściwie deathowa klasyka, jak i
kończący numer tapping, pasujący
tu równie dobrze jak w "Crystal
Mountain" Deathu. Stąd też już
166
RECENZJE
po tak obiecującym otwarciu można
stwierdzić, że nie jest to kolejna
ocierająca się o niezbyt smaczny
metalcore kapela, a solidny zespół
czerpiący nie tylko z klasycznego
melo-death metalu (co słychać w
"Breaking the Chains", mocno w
stylu Children of Bodom), ale też
heavy (zespół wielokrotnie wymieniał
między innymi Iron Maiden
jako jedną ze swoich inspiracji). To
faktycznie słychać, a miks tych gatunków
wypada bardzo interesująco
- wystarczy posłuchać jak intro
"We Are One" przechodzi w zabarwioną
thrashem/deathem zwrotkę,
by ponownie wrócić do maidenowskich
harmonii! Thrashowe riffy
usłyszymy także w "Bringer of the
Darkness". Płyta ma również swoje
jeszcze mroczniejsze oblicze w postaci
niewinnie, bo również melodyjnie
rozpoczynającego się "Lords
of Chaos" - w brutalnych zwrotkach
opatrzonych również chórem, łączącym
sacrum z profanum. Nie
tylko gitary współbrzmią ze sobą
na "Demons Within", w "We Are
One" podkreślają w refrenach partie
wokalu, a w "Too wild to live, too
rare to die" wprowadzają jeszcze
więcej melodii (świetny riff pod refren!).
To, czego na płycie dokonali
Ville Wiren i J-P Pusa przebija
właściwie wszystkie dotychczasowe
dokonania w dyskografii zespołu,
z czego na szczególne wyróżnienie
zasługuje chyba pierwszy numer
z "Demons Within", czyli już
wspomniany "Payback". Innego rodzaju
zaskoczeniem na płycie jest
ballada "In the End" - ciekawy sposób
na urozmaicenie tak agresywnej
aranżacyjnie płyty, jednak w
wykonaniu - bardzo przeciętny. I o
ile u wielu growlujących wokalistów
partie ich czystego wokalu w
łagodniejszych kompozycjach są
często przyjemnym zaskoczeniem
(niech za przykład posłuży "They
Rode On" Watain) w tym przypadku
słuchacz woli, by Viktoria wróciła
do swojego brutalniejszego
oblicza. "In the End" za to świetnie
demonstruje łagodniejszą stronę
gitarzystów - solówka w okolicach
pierwszej minuty, choć wolna, nie
tak techniczna i zupełnie "niepopisowa",
jest dowodem na kunszt
kompozytorski autora, wybierającego
inne skale, niż tylko dominantowe.
Szkoda, że zabrakło go w
pozostałej części tego kawałka. W
kontekście całego albumu to jednak
jednorazowa wpadka. Warto
też pochwalić, oczywiście, sekcję
rytmiczną. Od 2020 zespół powitał
w składzie nowego basistę, którym
został Matti Sorsa. Okazał
się właściwym człowiekiem na
właściwym miejscu: linie basu na
"Demons Within" są wyśmienite
(choćby breakdown w "Breaking
the Chains" - idealne miejsce na
małe basowe solo!). Perkusista także
jest nowy - w 2019 roku do składu
dołączył Antti Tani i po partiach
zagranych na nowym albumie
z pewnością zagości w zespole
na dłużej. Evil Drive dowodzi, że
nawet po zmianie członków i wydaniu
już dwóch przyzwoitych płyt
nie przestaje się rozwijać i jest jedną
z najciekawszych propozycji w
melodycznym death metalu, a to
dlatego, że nie boi się eksperymentów
i łączenia nawet najbardziej
skrajnych inspiracji. Miejmy nadzieję,
że efekt kolejnych przyniesie
równie dopieszczony album.
(5)
Evile - Hell Unleashed
2021 Napalm
Iga Gromska
Po tym, jak Matt Drake opóścił
Evile, za mikrofon chwycił jego
brat Ol Drake a skład uzupełnił
nastoletni gitarzysta Adam Smith,
Anglicy dojebali do pieca i wydali
najmocniejszy album w swej dyskografii
pt. "Hell Unleashed".
Fani czekali na to wydawnictwo aż
8 lat, ale teraz bez obaw mogą po
nie sięgnąć. Wyszło świetnie.
Thrashowy wpierdol, nokaut, tumult.
Klasyka gatunku z przejrzystym,
podbasowanym brzmieniem,
która może podobać się nie tylko
twardogłowym pijaczkom spod
Żabki, ale ogólnie wszystkim metalowcom
ceniącym starannie skomponowane
i dobrze wykonane
killery. Ol Drake drze mordę jak
trzeba. Bardzo doceniam to, że
Evile ogarnęło sprawę i dokładnie
przemyślało wszystkie aspekty
albumu, zamiast nasrać i rzucić
ochłapy dla głuchych. Owszem,
mnóstwo tu spontanu i agresji, ale
emocje nie wymknęły im się spod
własnej kontroli (jak u opętanego
Blyatem Terrordome). Samodyscyplina
w ramach samodzielnie ustanawianych
reguł zachowana.
Zresztą, cokolwiek bym nie napisał,
wystarczy posłuchać, żeby od
razu wiedzieć co tu się dzieje. To
nie jest wymagająca w odbiorze
sztuka. Każdy, kto ma jakiekolwiek
pojęcie o Slayerze i o Kreatorze,
natychmiast po odpaleniu
będzie mieć trafną opinię, bo
wszystkie zalety "Hell Unleashed"
zostały wyeksponowane w miksie
na pierwszym planie i podane
wprost do ucha. Możliwe, że old
schoolowcy pokręcą nosem, że to
nie jest sound pokroju Sodom
"Agent Orange", ale ja taki wręcz
wolę. Grunt, że z głośników płynie
moc, łeb sam macha, zaś poziom
adrenaliny wzrasta za każdym kurwa
razem. Jak ktoś tego nie czuje,
to tam gdzieś obok Yngwie Malmsteen
błyszczy, co kto lubi. A, i
miałem jeszcze pochwalić te tureckie
Istanbuły, brzmiące jak szklanki,
np. na początku "Zombie Apocalypse"
(akurat cover Mortician, ale
takie uderzenia słychać w wielu
różnych momentach). Ben Carter
bębni prawie tak dobrze jak Lala z
Burning Witches (żółwik). Serio,
to nie ma co paplać, thrash to
thrash, Evile to Evile, a "Hell
Unleashed" to "Hell Unleashed".
(5)
Evilizers - Solar Quake
2021 Punishment 18
Sam O'Black
Nie odpowiada mi metalowa plugawość.
Lubię muzykę z mocnym,
bezpośrednim przekazem, ale nie
obrzydliwą. Skullview "Metalkill
the World" jest chyba najbardziej
spartańskim albumem mieszczącym
się jeszcze w granicach mojego
gustu. Niestety Evilizers "Solar
Quake" brzmi zbyt topornie jak
dla mnie. Może "Holy Shit" powinien
zostać utworem tytułowym?
Nie to, żebym wcale jej nie przesłuchał,
bo właśnie kręci się Evilizers
w moim odtwarzaczu po raz
kolejny. To trochę tak, jak co poniektórzy
wpatrywali się w kolejne
odcinki "Świata Według Kiepskich"
lata temu. Z tym, że w tym
przypadku chodzi o kartoflowaty
heavy metal zagrany prosto w
twarz. Przynajmniej nie nudzą i
wyróżniają się czymś z tłumu. Zaczynali
od kowerowania Judas
Priest, a teraz brzmią kompletnie
inaczej od nich. Można by wyliczać,
od których zespołów Evilizers
zerżnął poszczególne riffy, bo
faktycznie są mocno osadzone w
klasyce, ale na tyle dziarsko grane,
że spokojnie można to zaakceptować.
Inspiracje mają w sumie szerokie
- (prawdopodobnie) black
metal, doom, speed, heavy metal,
rock'n'roll, nawet punk. Groove
pierwszego numeru "Solar Quake"
może kojarzyć się z owensowskim
okresem Judas Priest, ale już wokal
należy do kompletnie innej bajki.
Zbydlęcony "U.T.B" sprawdziłby
się w zaganianiu krów do
stajni, co by uciekały przed wystawionym
na świeże powietrze głośnikiem.
"Call Of Doom" to jakiś
instrumentalny hymn wygwizdowa
pośrodku Oceanu. Marszowe
"Chaos Control" zawstydziłoby
szpetotą Lemmy'ego, natomiast
"Earth Die Screaming" pustoszy nią
lasy i pola. Czy to są jakieś biesiadne
przyśpiewki koczowniczych
ludów zbieracko-łowieckich sprzed
tysiącleci? Kiedy wydaje się, że
zmiarkowali w "Shiver Of The Fate",
bezceremonialnie wybijają to
nam z głowy w "Terror Dream" z
groteskową melodyką. "Disobey
The Pain" to chyba najbardziej niedopracowany
i nijaki numer w zestawie,
zrobiony chyba na szybko
w studiu, a może to tylko moje
wrażenie wywołane przesytem. Tytułowy
"Holy Shit" (no dobra, nie
tytułowy, ale już wiecie o co mi
chodzi) to wzorowy przykład, jak
nie należy grać ani śpiewać heavy
metalu; fajne pomysły wymieszali
bałaganiarsko, wykonali jak smark,
wsadzili do blendera na pięć minut,
zapomnieli zabezpieczyć w lodówce
i po tygodniu nalali przypadkowym
gościom, zatykając
przy tym nos spinaczem od manowarowskiej
bielizny. "Time To Be
Ourselves" zagrali bardziej na luzie,
przebojowo i chwytliwie - wolałbym,
aby cały album został utrzymany
właśnie w takim stylu. No,
ale nie jest. Włosi musieli jeszcze
dorzucić do pieca na koniec.
"Ghost" to na wpół punkowa, na
wpół rock'n'rollowa zabawa w The
Beach Boys dla black metalowych
nastolatków. Niezależnie, co
zgryźliwego jeszcze napisałbym o
tym Evilizers, i tak ich ocena jest
kwestią wyłącznie subiektywną, bo
mnie zniesmaczyło, ale inni mogą
przy tym fajnie imprezować. Czasami
mniej ważna jest jakość muzyki,
a ważniejsze w jakim towarzystwie
jej się słucha. (3)
Sam O'Black
Ewig Frost - Ain't No Saint
2021 Discos Macarras
Na Metal Archives obok nazwy zespołu
widnie black/speed metal/
punk. Ja natomiast na "Ain't No
Saint" słyszę jedynie hard rock i
heavy metal, no i trochę punka.
Oczywiście szybkość jest, ale ta
bardziej kojarzy się z rock'n'rollowym
luzem i szaleństwem. Przez
co muzyka Austriaków z tego albumu
mocniej kojarzy się z dokonaniami
Lemmy'ego i jego Motörhead
niż black czy speed metalowymi
hordami. Zresztą muzycy tej
kapeli bardzo chętnie sięgają po inne
klasyczne style, typu wspomniany
rock'n'roll, boogie, blues czy
swing. Co prawda w "De Gier" w
pewnym momencie usłyszymy
blackowe perkusyjne tempo ale to
jak z awangardową końcówką w
"1918", są to jedynie pojedyncze
ozdobniki. A muzycy Ewig Frost
lubią dodać swojej muzyce pikanterii.
Wcześniej zespół był łączony
z takimi kapelami jak Bathory,
Celtic Fost i Venom. Niestety nie
słyszałem poprzednich albumów,
więc nie mogę odnieść się do tych
porównań. Niemniej na "Ain't No
Saint" nie słyszę tych inspiracji, no
RECENZJE 167
chyba, że chodzi o ten lekki brud w
brzmieniu, ale ten też bardziej kojarzy
się klasycznym heavy metalem
czy punk rockiem. Kilku słowy,
jak są jakieś podobne odniesienia
to są bardzo, ale to bardzo
dalekie echa. Muzyka Austriaków
sprawia dość dobre wrażenie, jest
w niej dość dużo ognia, w dodatku
jest dobrze nagrana, klarowna ale z
zachowaniem rockowego brudu.
Może się podobać ale nie musi. Ja
od czasu do czasu posłucham jej,
ale nie sądzę abym jakoś specjalnie
wracał do niej. A kolejną płytę też
mogę posłuchać, pod warunkiem,
że będzie zbliżona do "Ain't No
Saint". Krótka (28 minut, dziesięć
kawałków), zwarta, konkretna i
pełna rock'n'rolla. (4)
\m/\m/
Famous Underground - In My
Reflection
2021 Self-Released
"In My Reflection" to najnowsza
EP kanadyjskiego kwartetu. Być
może gdzieś kojarzonego, ale dla
mnie właściwie anonimowego, podobnie
zresztą jak Slik Toxik, poprzedni
zespół frontmana Nicka
Walsha. Pamiętam tylko połączenie
"Peace Sells" Megadeth i "Get
Up, Stand Up" Marleya sprzed kilku
lat, bo było to dość szokujące
zestawienie, thrash i reggae. Na "In
My Reflection" Walsh poniekąd
kontynuuje to podejście, bowiem
w "Until The End", balladowym
numerze "pod" starą Metallikę
oraz w "Ultra Mega", już bardziej
heavy/htrashowym, nader udatnie
naśladuje manierę i barwę głosu
Dave'a Mustaine'a. Co poza tym?
Otwierający płytkę "The Dark One
Of Two" to tradycyjny heavy, solidny
i tyle, a "Corrupted" jeszcze bardziej
zadłuża się u wielkich lat 80.,
ale to nie ta klasa, bo wyszedł tylko
prosty numer z ostrym wokalem.
Jest tu jeszcze "Like An Animal",
typowy, nijaki wypełniacz, próba
nowocześniejszego grania. Można,
nie trzeba. (2,5)
Wojciech Chamryk
Fargo - Strangers D'Amour
2021 Steemhamer/SPV
Początki historii hard rockowego
Fargo sięgają pierwszej połowy lat
siedemdziesiątych (a dokładnie roku
1973). Jego założycielem był
Peter Knorn, który wtedy stał za
mikrofonem. W roku 1976 Peter
zrezygnował ze śpiewania na rzecz
grania na basie. Wtedy też do zespołu
doszli wokalista i gitarzysta
Peter Ladwig oraz drugi gitarzysta
Matthias Jabs (tak, ten co gra w
Scorpionsach). W roku 1977 skład
kapeli stabilizuje się, a Fargo stanowią
Peter Ladwig, Hanno
Grossmann (gitara), Peter Knorn
oraz Frank Tolle (perkusja). Formacja
uzyskuje także kontrakt płytowy.
W roku 1979 ukazuje się ich
debiutancki album "Wishing
Well". Kolejne krążki to "No Limit"
(1980), "Frontpage Lover"
(1981) oraz "F" (1982). Po krótkiej
trasie promującej ostatnią z wymienionych
płyt Knorna opuszczają
pozostali koledzy. Niemniej
wokół zespołu i Petera dzieje się
bardzo wiele. Grupą interesuje się
Herman Rebell, który pomaga w
skompletowaniu nowych muzyków
oraz finansuje nowe nagrania. W
końcu sprawa opiera się o ówczesnego
menadżera Scorpionsów,
Davida Krebsa, który ma swoją
wizję co do ponownie rozkręcanej
formacji i wymusza zmianę nazwy.
W ten oto sposób powstaje Victory
i ich płytowy debiut, ale to zupełnie
inna historia. Do rzeczy...
Peter Knorn współpracuje z Victory
do 2011 roku. W roku 2016
ukazuje się jego książka "Bis hierhin
und so weiter", której wydawcą
była wytwórnia SPV. Summa
summarum spowodowało to
reaktywację Fargo. W roku 2018
dochodzi do wydania albumu
"Constellation" a następnie jego
kontynuatora, właśnie omawianego
"Strangers D'Amour" (2021).
Aktualnie grupa to trio. Oprócz
filarów, dwóch Peterów (Knorna i
Ladwiga) występuje jeszcze perkusista
Nikolo Fritz (znamy go z
Mob Rules). Natomiast na "Strangers
D'Amour" natkniecie się na
rasowego hard rocka. Otwierające
"Rain Of Champagne" oraz "Gimme
Thaty Bone", choć różne w
szczegółach mają w sobie sporą dawkę
energii, wigoru, animuszu i
ogólnie brzmią dość świeżo, o co
współcześnie jest dość trudno, jeśli
chodzi o hard rocka. Nie inaczej
jest z kolejnymi kawałkami ("Closer
To The Sun" oraz "Time"),
które są bardziej spokojne, ale za
to każdy z nich przemyca własny
bardzo ciekawy klimat. Całkiem
niezły jest też kolejny dynamiczny
utwór "Mary Says". Niestety na
półmetku album traci na nośności,
a to za sprawą zdecydowanie bardziej
schematycznego podejścia do
kompozycji. Dotyczy się to energicznego
"Law Of The Jungle" oraz
trywialnej ballady "Homesick". Najbardziej
żal "Law Of The Jungle",
bo ma dość fajny i nośny refren, ale
niestety nie pozwoliło mu na zatuszowanie
zupełnej zwyczajności
tego kawałka. Pozostałe songi mimo
zwyżkowej tendencji nie zdołały
podnieść dobrego wrażenia z
początku krążka. Na pewno nie
udało się to balladowej pieśni "Der
Miss Donna Vetter", ze znakomitym
tematem oraz klimatem. Nie
mówiąc o doskonałej partii solowej.
Nie udaje się to też dynamicznemu
i chyba najbardziej nośnemu
"No Reson To Cry" czy też bardziej
tradycyjnemu, z bluesowym
zacięciem, choć równie chwytliwemu
"Car Expert". Natomiast kończący
płytę "Why Don't You", przypominający
bardziej Dire Straits,
przez co zaliczył bym go do wspomnianych
wcześniej, mniej udanych
kawałków. No ale to oczywiście
kwestia gustu, bo równie dobrze
mogą one podobać się sporej
rzeszy fanów hard rocka. Tym bardziej,
że muzycy Fargo mogą pochwalić
się znakomitymi umiejętnościami,
feelingiem, a także doświadczeniem
w poruszaniu się w
hard rockowej estetyce, co zdecydowanie
ułatwiają trafienie do zainteresowanych.
Odbiór muzyki z
"Strangers D'Amour" ułatwia również
profesjonalna produkcja, ale
aktualnie ciężko jest tę kwestie
"położyć", nawet gdy pracuje się w
tzw. studiach domowych. Ogólnie
najnowszą produkcję Fargo można
ocenić pozytywnie. Jest to też impuls
dla takiej persony jak ja, aby
zainteresować się wcześniejszymi
dokonaniami tego zespołu. Niestety
nowy album Niemców był moim
pierwszym zetknięciem się z ich
dokonaniami. Tak czy siak, Fargo
dzięki tej płycie wzbudziło moje
zainteresowanie, więc podejrzewam,
że hardrockowi maniacy,
którzy podobnie jak ja nie znali tej
formacji, chętnie sięgną po "Strangers
D'Amour" oraz ich pierwsze
wydawnictwa. (4)
Fate's Hand - Fate's Hand
2021 Dying Victims
\m/\m/
W ostatnim czasie australijski metal
rośnie w siłę i pozytywnie zaskakuje.
W 2018 świat poznał szerzej
heavy-glam propozycję w stylu
W.A.S.P., czyli Sabire z EP-ką
"Gates Ajar", w 2021 swoje debiutanckie
self-titled EP wypuściła
grupa Fate's Hand. Choć jest to
zupełnie inne granie, możliwe, że
również okażą się mocnym zawodnikiem
na współczesnej scenie. Zespół
można nawet uznać za tamtejszą
supergrupę, bo tworzą go
członkowie znani ze Stargazer,
Mongrel's Cross, czy Impetuous
Ritual. Materiał promują jako
pierwszy w Australii metal oparty
na tradycji gatunku, z czym częściowo
można się zgodzić. W czterech
znajdujących się na płycie numerach
jest sporo charakterystycznych
dla tradycyjnego heavy patentów
(momentami może nawet
zbyt generycznych), ale i nowoczesnych
rozwiązań. Nie jest to oldschoolowe
granie oparte w większości
na power chordach, usłyszymy
tu raczej kompleksowe, techniczne
riffy. Tytułowy numer gwarantuje
najwięcej zaskoczeń. Są tu
nieoczywiste skale, ocierające się o
rozwiązania czerpiące z innych gatunków
(deathowo brzmiące dominanty
w towarzystwie mroczniejszych,
szepczących wokali), jak i
klasyczne patenty heavy (ciekawe,
melodyczne wstawki w bridge'u
przed solówką czy samo tappingowe
solo). Jak na debiutanckie EP
produkcja stoi na bardzo przyzwoitym
poziomie. Dobrze słyszalny
(co samo w sobie jest już jakimś
sukcesem), głęboki bas, klasyczne
brzmienie gitar, wokal z vintage'
owym pogłosem. Partie wokalu w
wykonaniu Denimala, opisane jako
"calls to arms" zasługują na
szczególne wyróżnienie. Nie inspiruje
się wysokimi, falsetowymi zaśpiewami
w stylu legend Kinga
Diamonda (swoją drogą strukturę
jego kawałków dobrze słychać w
"When the Wolf Comes") czy
Roba Halforda, a raczej "głębszym"
obliczem ich głosów. Denimal
śpiewa z porządnym vibrato i
do tego dość nisko, ale wybrzmiewa
mocno i przede wszystkim
niewymuszenie. Uzupełnia pracę
gitar, zamiast je przekrzykiwać czy
śpiewać zupełnie obok nich, co we
współczesnym NWOTHM dość
często się zdarza. Gitarzyści na albumie
także radzą sobie bardzo
dobrze. Każdy numer napakowany
jest zmieniającymi się riffami i
mikro-bridge'ami, zamiast opierać
strukturę każdego utworu na jednym-dwóch,
za co spory plus. O
ile w obrębie pojedynczych utworów
faktycznie sporo się dzieje, to
w kontekście całej płyty niekoniecznie.
Brakuje tu wyraźnego hitu,
który zespół mógłby wykorzystać
jako promujący ją singiel czy wyróżniającej
się kompozycji (może
ballady?) - wszystkie kawałki są
właściwie bliźniaczo do siebie podobne.
Trzeba mieć jednak na
uwadze, że to dopiero pierwsza EP
zespołu i mógł jeszcze nie odkryć
wszystkich swoich kart. Być może
na albumie długogrającym Fate's
Hand pokażą sto procent swoich
możliwości i udowodnią, że zasługują
na miano pierwszej australijskiej
grupy grającej klasyczne, dobrze
znane fanom gatunku heavy.
EP ukazało się pod szyldem Dying
Victims Productions i jest dostępne
na CD oraz dwunastocalowym
winylu. (4)
Iga Gromska
168
RECENZJE
Foghat - 8 Days On The Road
2021 Metalville
Foghat obchodzi obecnie piękną
rocznicę pięćdziesięciolecia działalności.
Ten blues - hard rockowy
zespół jest nie tylko ikoną popkultury
dwudziestego wieku przywoływaną
w filmach i powszechnie
kojarzoną z hitami "Fool For The
City" oraz "Slow Ride", ale nadal
aktywną, żywą i regularnie nagrywającą
nowe utwory supergrupą.
Jej jedynym oryginalnym członkiem
pozostaje do dziś brytyjski
perkusista Roger Earl, ale śpiewający
amerykański gitarzysta rytmiczny
Charlie Huhn został wyznaczony
na głos kapeli przez pierwotnego
lidera Foghat "Lonesome
Dave" Peveretta na łożu śmierci,
gdy ten umierał na raka w 2000
roku. Charlie Huhn śpiewał na
debiutanckim longplay'u Axel Rudi
Pella "Wild Obsession"
(1989), a także na czterech krążkach
Victory (patrz: wywiad z
Hermanem Frankiem w tym wydaniu
Heavy Metal Pages), poza tym
na szalenie popularnych albumach
Teda Nugenta ("Weekend Warriors"
1978, "State Of Shock"
1979, "Scream Dream" 1980).
Foghat zwrócił na niego uwagę,
gdy Charlie koncertował z Humble
Pie w okresie 1988 - 2000
(m.in. supportując Foghat). Gitarzysta
solowy Bryan Bassett dołączył
formalnie do Foghat dopiero
w 1999 roku, ale intensywnie
współpracował z "Lonesome Davem"
Peverettem oraz Rogerem
Earlem już od 1989 roku, tworząc
alternatywę nazywaną Lonesome
Dave's Foghat. Tylko basista
Rodney O' Quinn jest stosunkowo
nowy (w zespole od 2015 roku,
czyli uczestniczył w nagrywaniu
zaledwie jednego albumu studyjnego,
"Under The Influence",
2016). Słuchając "8 Days On The
Road" nie ulega wątpliwości, że
ten ostatni doskonale zgrał się z
Rogerem Earlem, tworząc sekcję
rytmiczną przyrównywaną w wywiadach
do lokomotywy. Mógłbym
zakończyć wyrażając nadzieję,
że Foghat opublikuje wkrótce
kolejny, udany album studyjny, ale
dla grzeczności wspomnę o nastej
koncertówce w ich dyskografii, dlatego
że jest ona promowana jako
wydawnictwo jubileuszowe. Zawiera
zapis występu z małego klubu w
Nowym Yorku (dokładnie: 17 listopada
2019, Dayl's House Club
w Pawling, Nowy York). Została
bardzo czytelnie wyprodukowana,
bo klub posiadał odpowiedni
sprzęt do nagrywania. To najbardziej
aktualna płyta od Foghat,
więc można się na niej przekonać,
że przedstawieni muzycy pozostają
w życiowej formie. Jeśli ktoś z Was
po raz pierwszy sięga świadomie do
twórczości owych blues-rockmenów,
to "8 Days On The Road"
umożliwia Wam właściwe pierwsze
zetknięcie się z tematem. Najważniejszymi
albumami w dorobku
Foghat pozostają: "Energized"
(1974), "Rock And Roll Outlaws"
(1974) i "Fool For The City"
(1975). To fakt, ale należy im się
szacunek za to, że nie osiedli na
laurach, tylko tworzyli i nadal tworzą
następne longplay'e. Jestem
przekonany, że nie wybrzmiała z
ich strony jeszcze ostatnia nutka.
Setlista recenzowanej koncertówki:
"Drivin' Wheel", "Road Fever", "Stone
Blue", "Chateau Lafitte 59
Boogie", "It Hurts Me Too", "Take
Me To The River", "Eight Days On
The Road", "Chevrolet", "Fool For
The City", "Home In My Hand", "I
Just Wanna Make Love To You",
"Maybellene", "Play That Funky
Music", "Slow Ride". (-)
Sam O'Black
Gamma Ray - 30 Years Live Anniversary
2021 earMUSIC
Nie nazwałbym tego wydawnictwa
patologią, ale fakt, że album z okazji
trzydziestolecia Gamma Ray
wyszedł przez przypadek, tak jak
dzieci rodzące się dla 500 plus. Zawiera
koncert z udziałem niedużej
publiczności, którego rejestracji nie
planowano. W ogóle to fani stanowczo
zbyt długo czekają na nowy
materiał studyjny tych słynnych,
pierwszoligowych euro - powermetalowców,
jeżeli w ogóle ktoś jeszcze
żywi nadzieję, że zdołają oni
wymyślić coś świeżego w przyszłości.
Jak sam Dirk Schlächter powiedział
w wywiadzie, ze względu
na skromną pracę kamer, głównie
jest to przeznaczone do słuchania
a nie do oglądania, chociaż DVD i
blue - ray też są dostępne. Do mnie
dotarła tylko wersja audio. Setlista
składa się zarówno z najstarszych,
jak i z najnowszych kompozycji,
ale połowa albumów studyjnych w
ogóle nie została zaprezentowana.
Nie znajdziemy tu np. niczego z
"Somewhere Out in Space"
(1997r.), które było przecież jednym
z najważniejszych dokonań
Gammy Ray. Tak jak na dwudziestopięciolecie
istnienia kapeli,
Niemcy wydali remaster "Heading
for Tomorrow" (1990) na 2 CD,
tak też teraz najwięcej utworów
pochodzi właśnie z ich debiutu
("Lust for Life", "The Silence",
"Heading for Tomorrow"), w dodatku
z udziałem samego Ralfa
Scheepersa, który zaśpiewał też
"One With the World" ("Sigh No
More", 1991) oraz "Send Me A
Sign" ("Power Plant", 1999). Z drugiej
strony, najnowsze "Empire of
the Undead" zaczynało się od
"Avalon" i tutaj również zostało
ono wykonane dość wcześnie.
Ostatecznie na obu dyskach znalazło
się po 7 kawałków; niektóre
dłużą się po 10-15 minut. Nie brzmią
perfekcyjnie, mnóstwo w nich
niedociągnięć, ale dzięki temu są
pełne żywego spontanu. Mimo
wszystko udało im się efektownie
dograć dźwięki publiczności, bo jednak
trochę fanów przyszło 27
sierpnia 2020 do ISS Dome w
Düsseldorfie, a poza tym ludzie
słali e-maile z własnymi okrzykami,
które basista Dirk Schlächter
umiejętnie wmiksował. Osobiście,
dość fajnie mi się tego słucha, dlatego
że to stanowczo nie jest sieczka
na trzy perkusje, tylko heavy
metal w umiarkowanych tempach
(poza fragmentami "Armageddon"
z "Power Plant", 1999). Możliwe
jednak, że fani pamiętają występy
Gamma Ray ze znacznie większym
patosem, którego tutaj będzie
im brakować. Nie jest źle, ale
ten album nie staje na wysokości
celebrowania rocznicy, jego nazwa
jest tylko zabiegiem marketingowym,
brakuje mu efektu "wow".
Trzydziestolecie wypadało raczej w
2019r. a nie teraz, bo już przed
1991r. Gamma Ray była regularnym
zespołem z dużym longplay'em
w dyskografii. Ostatni
studyjniak ukazał się w 2014r a po
nim wyszły dwie inne, oficjalne
koncertówki - "Heading for the
East" (2015r.) i "Lust for Live"
(2016r.). Po co ta trzecia? Szanowna
Pani Merkel, prosimy
Waszmość o pińćset pluz. (3)
Sam O'Black
Generation Steel - The Eagle
Will Rise
2021 Pure Steel
Generation Steel to nowa nazwa
na metalowym poletku, a jednak
byłbym ostrożny z używaniem
słowa "debiutanci". Zespół składa
się z doświadczonych, profesjonalnych
muzyków i to słychać na
każdej płaszczyźnie - od kompozycji,
przez technikę, na produkcji
skończywszy. Pierwsze co zwraca
uwagę to brzmienie. "The Eagle
Will Rise" jest wyprodukowana w
sposób którego nie powstydziłyby
się nawet wytwórnie spod znaku
Nuclear Blast. Uspokajam - nie
chodzi o plastikowe przeprodukowanie.
Skojarzenia, które się nasuwają,
to rzeczy w stylu ostatnich
wydawnictw Accept czy Riot V
(nota bene za produkcję odpowiadał
gitarzysta tych pierwszych,
Uwe Lulis). Jest klarownie i nowocześnie,
co akurat tym numerom
robi naprawdę dobrze. Kompozycyjnie
nie mogę tej muzyki określić
inaczej niż dobrze skrojony, klasyczny
heavy metal. Serio, nie nasuwają
się tu na myśl żadne wyszukane
określenia, ani odwołania do
co oryginalniejszych wzorców. Panowie
jadą na prostych, sprawdzonych
przepisach germańskiego metalu
spod znaku Accept czy Primal
Fear. Kompozycje są melodyjne,
sporo z nich zostaje w głowie
na dłużej (jak "Warbringer", "Soulmates"
czy "Temple of Malady"),
technicznie też wszystko się tu
zgadza. Po pierwsze panowie mogą
poszczycić się bardzo zdolnym
śpiewakiem - Rio Ullrich dysponuje
mocnym głosem, a linie wokalne
robią dobrą robotę i dodają
materiałowi sporo hiciarskości. Podobnie
gitarowo dzieje się całkiem
sporo - choćby świetny riff prowadzący
"Invoke the Machine" czy ciekawe
zagrywki tremolo ("Temple
of Malady", "Shadow in the Dark").
Żeby nie było - nie jest to płyta z
gatunku 10/10. W czym zatem
problem? Powiem tak - gdybym
poznał ją jakieś 15-20 lat temu,
będąc gdzieś na początku swojej
drogi z metalem, z pewnością odebrałbym
ją o wiele lepiej. Dziś to
po prostu kolejny materiał metalowych
weteranów (myślę że spokojnie
mogę użyć tego słowa) w dobrej
formie. Problem w tym, że nie
jest to jeszcze poziom Judasowego
"Firepower" ani Acceptowego
"Blood of the Nations". Do tego
krążek trwa prawie godzinę i w
pewnym momencie zwyczajnie
męczy, tym bardziej że wszystkie
utwory mimo całkiem fajnych
pomysłów i zróżnicowanych melodii,
są utrzymane w podobnym klimacie
(może poza trochę bardziej
"wesołym" "Praying Mantis"). Sporo
w tym umiejętności i pojęcia o
komponowaniu dobrych numerów,
natomiast świeżości niestety troszkę
mniej. Być może dlatego gdzieś
w połowie płyty zdarza się już ziewnąć,
choć nie znaczy to że któreś
piosenki wyraźnie odstają od reszty.
Podsumowując - zasadniczo
oceniam ten materiał naprawdę
pozytywnie, bo jest po prostu fajny.
Miły przymiotnik prawda? Tylko
czy chcielibyście żeby ktoś tak
określił Waszą płytę? (4)
Piotr Jakóbczyk
Godslave - Positive Aggressive
2021 Metalville
Nie jestem w żadnym razie jakimś
wielkim fanem Godslave, ale trudno
nie docenić podejścia i zaangażowania
Niemców, bo grają od
roku 2007, a tak naprawdę już od
początku wieku, są naprawdę nieźli,
zaś "Positive Aggressive" to
już szósty album w ich dorobku.
RECENZJE 169
Ponoć dalsze istnienie zespołu było
zagrożone, ale przetrwali, podsuwając
fanom kolejny album, dostępny
w kilku wersjach, w tym
oczywiście na winylu. I są w formie,
proponując thrash z jednej
strony bardzo agresywny, ale przy
tym dość melodyjny ("How About
NO?" z wokalnym udziałem Britty
Görtz z Critical Mess, "See Me In
A Crown"), z siarczystymi solówkami
duetu Bernhard Lorig/Manuel
Zewe ("Positive Aggressive", "King
Kortex") i wyżyłowanym śpiewem
Thomasa Pickarda, brzmiącym
często niczym szybsza i ostrzejsza
wersja Udo Dirkschneidera,
szczególnie w utworze tytułowym i
"I Am What Is". Nie brakuje też
odniesień do tradycyjnego metalu
("Flap Of A Wing", "Show Me Your
Scars"), pojawiają się też bardziej
techniczne patenty ("Straight Fire
Zone", "From Driven", "Final Chapters
First"). Godslave mogą więc
zapisać "Positive Aggressive" po
stronie plusów - kto wie, może to
nawet ich najlepsza i najbardziej
dojrzała płyta? (5)
Grenade - Konflikt
2020 Case Studio
Wojciech Chamryk
Niewiele wiem o Grenade. Na pewno
pochodzą z Pabianic, są kwartetem
oraz grają thrash metal w
starej oldschoolowej formie. I to raczej
w amerykańskiej konwencji.
Ich debiutancki album wydany
został jesienią 2020 roku nakładem
Case Studio. Na płycie znalazło
się dziewięć kompozycji, w
których odnajdziemy niezłe riffy,
ciekawe sola, świetną gitarową narrację
oraz przemyślaną pracę sekcji.
Muzyka jest raczej bezpośrednia
ale muzycy Grenade potrafią
również zagrać technicznie. Czasami,
tak jak w rozpoczynającym
"Wiara", wykorzystują akustyczne
gitarowe wtręty, które kojarzą się z
Metallicą czy też Megadeth. W
dodatku większość utworów zaśpiewanych
jest po polsku. Brzmienie
też jest sensowne. Nikt nie powinien
być rozczarowany dźwiękiem.
Jednak w muzyce tego zespołu
jest coś, co ciągnie ją w przestrzeń
zwyczajności, przeciętności
czy też jednowymiarowości. Niedopracowane
kompozycje? Szablonowość?
Jednostajny wokal? Mimo
wielokrotnego przesłuchania płyty
ciężko mi jest to definitywnie przesądzić.
W każdym razie jest w niej
jakaś skaza, która raczej nie działa
na korzyść Grenade, wśród całej
masy młodych i starych kapel,
które współcześnie proponują nam
naprawdę ciekawy thrash. Niemniej
nie skreślałbym tej pabianickiej
formacji. Jak wspomniałem
na początku, muzycznie na tym
krążku jest sporo plusów, jedynie
trzeba byłoby dodać jakąś iskrę
aby całość zaczęła do nas "gadać".
Proste, ale ciężko to osiągnąć. Większość
grajków wiele by dała za
taką recepturę. Może muzycy z Pabianic
takowej się dopracują. Ogólnie
trzeba wierzyć w krajan. (3)
\m/\m/
Greyhawk - Keepers of the Flame
2020 Fighter
Chociaż Seattle to stolica grunge'u,
uchował się tam power/heavy metalowy
kwintet Greyhawk. Mając
za sobą debiut z 2018 roku w postaci
EP "Ride Out", przybywają z
długogrającym albumem "Keepers
of the Flame", okładką przypominającym
unowocześniony Heavy
Load. Muzycznie jest… niby w
tym samym duchu, a jednak nieco
bardziej w kierunku Manowar. I
jednocześnie i lepiej, niż gorzej.
Instrumentalnie to bardzo porządnie
napisany album - wstęp "Frozen
Star" nawiązuje do będącego oddzielną
kompozycją intra, a już wyjątkowo
Greyhawk postarali się w
kwestii gitarowych solówek. Nie
powinno dziwić, że chłopaków inspirowało
Racer X i dokonania
ojca neoklasycznego metalu Yngwie
Malmsteen - ducha tego drugiego
słychać praktycznie w każdej
solówce ("Drop the Hammer" to
już totalna fuzja Paula Gilberta i
Szweda o dużym ego). Sporo ze
stylu Racer X usłyszymy też w
bardzo dobrym instrumentalu
"R.X.R.O.". To jeden z tych kawałków,
który, gdyby tylko został nagrany
przez kogoś o bardziej znanym
nazwisku w odpowiednim
czasie, byłby coverowany przez
młodych gitarzystów z wielkimi
marzeniami równie chętnie, co
"Technical Difficulties" czy "Far
Beyond the Sun". Są nawet echa
Eddiego Van Halena w solówce
do "Masters of the Sky". Technicznie
Jesse Berlin i Alika Madis
są na poziomie światowym - gitary
to najmocniejszy element Grayhawk.
Gorzej, gdy przychodzi czas
ocenić wokal. W typowo powermetalowej
odsłonie "Keeper of the
Flame" brzmi właściwie jak parodia
gatunku (np. "Frozen Star", "Black
Peak"), podobnie, jak sam wizerunek
zespołu. Na szczęście jest jeszcze
drugie oblicze płyty, jak "Halls
of Insanity" - choć produkcyjnie
dość nowoczesne, przynajmniej od
początku do końca jest porządnym
kawałkiem. W wyższych rejestrach,
jak w niektórych partiach
"Don't Wait For The Wizard" głos
Reva Taylora brzmi o wiele lepiej,
niż w bardzo dziwnych liniach wokalu
w "Ophidian Throne" (gdzie,
swoją drogą, pozytywem jest dobry
bas Darina Walla). Próby zmierzenia
się z balladą wzbudzają mieszane
uczucia - do niezłego refrenu
i w zwrotkach "The Rising Sign"
brzmi raczej jak Whitesnake niż
Manila Road czy Running Wild.
Tytułowy kawałek zespół zostawił
na koniec i niestety reprezentacją
płyty pozostaje jej gorsza stylistycznie,
powerowa do bólu, część,
której nie ratują nawet malmsteenowskie
progresje i patenty. Połowa
tego albumu to bardzo dobre numery,
do których z chęcią by się
wróciło, nie tylko zahaczające, ale
będące wirtuozerią (nie mogę wyjść
z podziwu, co wydarzyło się w
"R.X.R.O."!). Niestety, druga część
większość tych pozytywnych odczuć
potrafi po prostu skreślić. A
może dzięki temu "Keepers of the
Flame" ma szansę dotrzeć do szerszego
grona odbiorców, gdzie każdy
skupi się na własnych faworytach?
W takim przypadku to album
na piątkę. Ode mnie - nieco
mniej. (3,5)
Iga Gromska
Hammer King - Hammer King
2021 Napalm Recrds
Kiedy trzy lata temu słuchałem ich
trzeciego krążka pod tytułem
"Poseidon will Carry Us Home",
miałem wrażenie, że jest to grupa z
potencjałem. Warto nadmienić, że
z potencjałem, który był nie do
końca właściwie spożytkowany.
Owszem, Hammer King miał
wówczas na koncie trzy dość dobre
albumy wydane przez Cruz Del
Sur Records, co już pewną pozycję
im dawało. Ciągle jednak miałem
to nieodparte uczucie, że znacznie
bliżej im do tzw "metalowego
mainstreamu". Może bym się w tej
kwestii nie założył a jakąś ogromną
sumę (co najwyżej o browara ), ale
czułem, że jakaś większa wytwórnia
lada momemnt ich przechwyci.
Intuicja mnie nie zawiodła. Hammer
King trafił pod skrzydła Napalm
Records, a nowy krążek zatytułowany
po prostu nazwą zespołu
jest zapoczątkowaniem nowego
etapu w karierze tej formacji.
Jak zespół wykorzysta swą szansę,
pokaże bliższa oraz dalsza przyszłość,
tymczasem skupmy się na
tym co posłańcy Króla Młota mają
do zaprezentowania swym słuchaczom
w roku 2021. Jest czego
posluchać. Na dzień dobry dostajemy
mocny cios w postaci numeru
"Awaken the Thunder". Otwarcie albumu
można porównać do filmów
Alfreda Hitchcocka, które witały
widza prawdziwym "trzęsieniem
ziemi". Pomimo mocarnego riffu i
perkusyjnej nawałnicy utwór ten
ma naprawdę spory przebojowy
potencjał. Głównie za sprawą melodyjnego
refrenu. Ową przebojowość
można usłyczeć także w wielu
innych kawałkach. Przykład?
Choćby wybrany na pierwszy singiel
"Hammerschlag" z udziałem
licznych gości (na wokalu Titana
wspomaga tam Gerre z Tankard,
gitarowymi solówkami raczą nas
zaś Isaac Delahaye z grupy Epica
oraz Markus Pohl znany m. in. z
grupy Mystic Prophecy). Skandowany
po niemiecku refren tego numeru
naprawdę powoduje ciarki w
plecach. Dla miłośników starej
szkoły heavy metalu smakowity
kąsek będzie stanowił utwór "Into
the Storm". Swym klimatem nawiązuje
on bezpośrednio do wczesnych
albumów Iron Maiden tudzież
innych gigantów NWOB
HM. "Hammer King" to płyta, na
której coś dla siebie znajdą zarówno
koneserzy oldschoolowego
heavy metalu, jak i fani tej bardziej
przystępnej i komercyjnej odmiany
tej muzyki. Słowo "komercja" pojawiło
się tu nieprzypadkowo, gdyż
sami główni zainteresowani tym
wyklętym w wielu kręgach słowem
bez cienia wstydu i zażenowania
określają swą twórczość. Za to należą
im się brawa. I jeszcze za to,
że mimo swej "komercyjności" grają
dokładnie to, co chcą grać (5).
Bartek Kuczak
Heavy Sentence - Bang to Rights
2021 Dying Victims
Pierwszgo długograja Heavy Sentence
często zdarzało mi się słuchać
na przemian z ostatnią płytą
fińskiego Bloody Hell "The
Bloodening". Zapytacie zapewne,
co łączy oba te wydawnictwa. Jest
to zdecydowanie podejście do muzykowania,
które można streścić
słowami "mamy na wszystko wyjebane,
po prostu gramy! I kij wam w zad,
lamusy!". Jeszcze rzucę sobie cytatem
z utworu "Age of Fire" - "Come
170
RECENZJE
with us/ to places unseen/ denim and
leather/whiskey and beer". Czysto
rockendrollowe spojrzenie na życie,
nieprawdaż? Co prawda nawet
taki Marko Skou z Bloody Hell,
to przy tych chłopakach z Manchesteru
Artysta (celowo przez wielkie
"A") i muzyczny wizjoner. Jednak
mimo to na albumach obu wspomnianych
kapel czuć pełen luz, hektolitry
wypitego alkoholu i wielki
środkowy palec wymierzony w
stronę całego świata. Ogólnie muzykę
graną przez Heavy Sentence
można opisać jako miks brudu
Motorhead, polotu wczesnego
Iron Maiden (z okresu, gdy za
mikrofonem stał jeszcze Paul Di'
Anno) i punkowego niedbalstwa. Z
tymi pierwszymi może kojarzyć się
chociażby wokal Garetha Howellsa.
Momentami przypomina Lemmy'ego,
ale mocno przepitego i naładowanego
speedem. Jakieś ozdobniki?
Artyzmy? Udziwnienia?
"Panie, idź Pan w ch..!" Na tym albumie
rządzi przede wszystkim prostota.
I właśnie to dużej mierze stanowi
jego urok. Album "Bang to
Rights" zostanie doceniony przez
osoby, które czują rockendrolla, a
całe swe życie traktują jako jedną
wielką zabawę. (4)
Bartek Kuczak
Hellcrash - Krvcifix Invertör
2021 Dying Victims Productions/Red Wine Rites
Hellcrash pochodzą z Włoch, istnieją
od 2013 roku i grają we
trzech speed/black metal starej
szkoły. Wcześniej nie byli jakoś
szczególnie aktywni wydawniczo
(dwie demówki, split), ale zważywszy
poziom "dokonań" wielu młodych
zespołów z płytowymi falstartami
to może i dobrze, że wydają
debiutancki album "Krvcifix Invertör"
dopiero teraz. Słychać, że
to fani wczesnych płyt Venom i
Slayer, w tym drugim przypadku
również w kontekście oprawy graficznej.
Łoją więc nader konkretnie,
to 100 % old school w najczystszej
postaci, preferując szybkie
tempa i surowe brzmienie. Do
tego wokalista Hellriser brzmi jak
Cronos - czasem naprawdę trudno
stwierdzić, czy w takim "Evil Executioner"
lub "Alcoholic Brigade" nie
udziela się czasem gościnnie frontman
Venom. Czuć tu też momentami
punkową surowiznę ("Into
The Necropolis"), są utwory bardziej
ekstremalne ("War Against
Christ - Satan Or Die"), ale też
czerpiące od tych grających bardziej
melodyjnie zespołów nurtu
NWOBHM, jak choćby Tygers Of
Pan Tang ("Hordes Of Satan",
tytułowy "Krvcifix Invertör"). Podoba
mi się również to, że Hellcrash
bez kompleksów biorą się
też za bary z dłuższymi formami,
co najciekawiej wypada w trwającym
ponad siedem minut, mrocznym
"Mephistopheles". To jeden z
tych utworów, który potwierdza,
że z tych wyznawców wczesnego
Slayera i maniaków Venom mogą
być w przyszłości muzycy całą gębą,
o ile rzecz jasna nie popadną w
alkoholizm. (4,5)
Wojciech Chamryk
Herzel - Le Dernier Rempart
2021 Gates Of Hell
"Le Dernier Rempart" to debiutancki
album pochodzących z Bretanii
(północny rejon Francji)
heavy metalowców. Dodajmy, że
debiut całkiem udany. Jednym z
głównych plusów tego wydawnictwa
jest na pewno wokal Thomasa
Guilessera. Dysponuje on bardzo
czystą, ale jednocześnie potężną
barwą. Wokalista ten unika charakterystycznych
dla heavy metalu
ozdobników, jednak fakt ten niczego
nie ujmuje jego klasie. Zaryzykowałbym
nawet stwierdzeniem,
że jest dokładnie przeciwnie. Jeśli
chodzi o warstwę muzyczną, to
kapela ta bazując na dokonaniach
amerykańskich mistrzów epickiego
heavy metalu, takich jak Manowar,
Manilla Road czy Virgin
Steele potrafiła zbudować swój
własny dość unikalny styl. Nie można
tu nie wspomnieć o utworze
tytułowym, który co prawda jest
tylko niespełna dwuminutową miniaturką,
jednak usłyszymy w nim
wyraźne wpływy ludowej muzyki z
Bretanii. Gościnnie w tym numerze
pojawia się Ronan Le Dissez,
który w tym, oraz kilku innych kawałkach
wspomógł zespół grając
na flażolecie. Niektóre teksty również
odnoszą się do regionu, z którego
kapela pochodzi. Właściwie
to od strony lirycznej album jest
podzielony na dwie części. Pierwsze
dwa utwory są inspirowane
legendami i mitami Bretanii.
Kolejne zaś opowiadają historię
wojownika o imieniu Herzel. Muszę
także dodać, że jeszcze niedawno
nie byłem przekonany do
łączenia heavy metalu z językiem
francuskim, jednak coraz bardziej
zaczynam akceptować takie zestawienie.
Nie ukrywam, że obcowanie
z "Le Dernier Rempart" przyczyniło
się w niemałym stopniu do
owej zmiany mojego stanowiska.
Herzel to zespół który efektownie
wszedł w świat klasycznego heavy
metalu. Boję się tylko, co będzie z
nimi dalej. Czy aby tą pierwszą
płytą nie ustawili sobie poprzeczki
zbyt wysoko (5).
Ian Parry - Brute Force
2021 Metal Mind
Bartek Kuczak
Ian Parry uświetnia czterdziestą
rocznicę swojej wokalnej kariery
wydając solowy krążek "Brute
Force" z premierowym materiałem.
Wypada mu powinszować, ale
zgodnie z tradycją gefeliciteerd
składam i Wam. Oh. Ook gezellig
hoor - mimo że akcja toczy się w
izolacji, a nie w kółeczku przy ławie
z jednym ciasteczkiem oraz
filiżanką herbaty. A to dlatego, że
nasz solenizant potrzebował dokładnie
trzydziestu czterech
sekund, aby wyrwać się sielankowej
nudzie i pognać tak szybko,
jak tylko nogi go poniosły, do własnej
samotni. Od dawien dawna, coś
kryjącego się głęboko w jego duszy
domaga się wolności i rwie się do
nieustannego ujarzmiania światła
dziennego. Tkwią w niej również
mroczne sekrety, a także rockowy
ogień, więc im do niej bliżej, tym
goręcej a im głębiej, tym emfatyczniej.
Skojarzenia z brutalną siłą
natury za nic jeszcze nie ręczą, kiedy
przeszkadzajki mogą Wam
przeszkadzać, bo okazuje się, że
Iana warto wysłuchać w skupieniu
zamiast oceniać jego album powierzchownie.
Znajdziemy na "Brute
Force" dziesięć rewelacyjnych
utworów (plus cover Queen "One
Vision"), którym niedaleko do hard
rocka spod znaku Deep Purple ani
do Queensrychowskiej progresji,
chociaż brzmią unikalnie. Te numery
frapują zamiast beznamiętnie
powtarzać utarte schematy. Bywają
ostrzejsze lub melodyjniejsze,
niekiedy patetyczne, lecz zawsze
stylowe. Łączą cechy hard rocka,
heavy metalu oraz progresji. Obfitują
w wyszukane pomysły, emanują
szczerą radością grania i oferują
dość przestrzeni, aby się w nich
niepłytko zanurzyć. Są rozkosznie
dojrzałe i aranżacyjnie zaawansowane,
jednak zwarte i przystępne
w odbiorze. Doprawdy, cudowna
to muzyka. Dam Wam przykład.
Spróbujcie doliczyć się, ile charakterystycznych
motywów buduje
gęstwinę "'Til The Day I Die". Tyle
tam się dzieje, a jednocześnie ten
utwór nie wykrzacza się, tylko na
tyle lekko i swobodnie płynie, że
nie wymaga od nas uprzedniego
nastrajania ucha żadną wajchą.
"Lethal Injection" to bodajże najgwałtowniejszy
numer w zestawie,
ale jego gwałtowność jest teatralna
a nie dzika - Iron Maiden tak grało
na "Piece of Mind". Kawałek
"My Confession" zawiera zaś ewidentne
nawiązania melodyczne do
blues rocka Jessy Martens, przy
czym ja to dostrzegam po koncercie
Jessy Martens Rockpalast
2018 w Bonn, podczas gdy tej niesamowitej
artystce (jestem nią zachwycony)
nie udało się zdobyć
należnego uznania poza granicami
rodzimych Niemczech, dlatego nie
dziwię się, że Ian Parry w ogóle
nie skomentował tego w wywiadzie.
O opinię odnośnie przeróbki
Queen "One Vision" w wykonaniu
Iana Parry'ego poprosiłem znajomego
fana Queen; napisał: "znam
to, podoba mi się, super wchodzi".
Końcowa refleksja: całe "Brute
Force" super wchodzi i ma potencjał,
aby pozostać z nami na bardzo
długo. Gefeliciteerd allemaal. (5)
Ibridoma - City of Ruins
2018 Punishment 18
Sam O'Black
Co kilka lat dochodzi we Włoszech
do poważnych trzęsień ziemi, w
wyniku których ludzie doznają
(niekiedy śmiertelnych) obrażeń a
starsze budynki ulegają uszkodzeniu.
Piąty longplay Ibridomy
"City of Ruins" powstawał z myślą
o dodaniu odrobiny otuchy rodzinom
ofiar jednego z takich trzęsień
ziemi. Liryki nie opisują dokładnie
szczegółów zdarzenia, a wręcz są
na tyle enigmatyczne, że możecie
je interpretować również w odniesieniu
do innych sytuacji. W ten
sposób, przesłanie albumu ma znaczenie
uniwersalne - różnym odbiorcom
może uświadamiać coś
innego. Ja np. wyobraziłem sobie,
jakby to było, gdyby podobny kataklizm
zdarzył się w mojej okolicy,
a mieszkam tuż przy szczelinie
międzykontynentalnej (pomiędzy
euroazjatycką a amerykańską płytą
tektoniczną) i przez cały marzec
2021 (recenzując część albumów z
79 wydania Heavy Metal Pages)
telepało mną niemal nonstop z siłą
dochodzącą do 6 w skali Richtera,
aż w końcu oddalony o kilkadziesiąt
kilometrów wulkan wypuścił
lawę. W lipcu 2020 do nieco słabszego
trzęsienia doszło w Lubinie
(woj. dolnośląskie), ale generalnie
Polska leży na terenie asejsmicznym.
Ktoś mógłby skomentować:
"acha, czyli nie o nas śpiewają".
Niemniej, jestem przekonany, że
materiał zawarty na tym albumie
pobudza wrażliwość i wyobraźnię,
choćby za sprawą kompozycyjnego
kunsztu. We wstępie do wywiadu
stwierdziłem, że Ibridooma gra
RECENZJE 171
"współczesny heavy metal z
pomysłem". Cóż, mnóstwo zespołów
to robi. Melodie, riffy, solówki,
rytmy i co tam jeszcze - cóż,
mnóstwo zespołów je robi. Ale jest
jedna rzecz, która naprawdę wyróżnia
Ibridomę na scenie. Empatia.
Żadna technologia nie zastąpi
tak intensywnie odczuwanej
empatii, jak to robi Ibridoma. Nie
jest mi znany żaden inny zespół
heavy metalowy, który zadebiutował
w drugiej dekadzie obecnego
stulecia i posiada w sobie tak wielki
zasób empatii wobec rozmaitych,
poważnych i typowych dla
wielu ludzi na świecie, problemów.
Samotność? "Night Club" LP.
Emigracja z przymusu? "Goodbye
Nation" LP. Tragiczna, nieoczekiwana
śmierć bliskich? "December"
LP. Można wymieniać dalej. W
przypadku "City of Ruins" chodzi
oczywiście o trzęsienia ziemi, ale
jak się wsłuchamy, co śpiewa Christian
Bartolacci na "City of Ruins",
to odnajdziemy więcej zagadnień
- a to huragany, a to niespełnione
marzenia, innym razem zagrożenie
ze strony Korei Północnej.
Tak, tak, to i znacznie więcej
znalazło swoje miejsce w lirykach
omawianego albumu. Przyjmując,
że muzyka to przede wszystkim język
do przekazywania myśli, emocji
i uczuć, a nie "nutki", wskazuję
"zdolność do okazywania empatii"
jako najmocniejszy punkt Ibridomy.
A z perspektywy "nutek" - mamy
tutaj solidne brzmienie oraz
ekscytującą mieszankę wysokiej
jakości atrybutów kompozycyjnych,
aranżacyjnych oraz wykonawczych.
Z szacunkiem wobec tradycji,
ale z niepodważalną inwencją
twórczą. Każdy spośród dziesięciu
utworów trwa między 3 a 4
minuty, nie brakło wśród nich
fajnej akustycznej ballady, ale poza
nią to są same konkretne, jednocześnie
ciężkie i melodyjne, numery.
Jeśli Ibridoma przekroczy ten
poziom w zimie (tzn. na następnym
krążku), to przez całą Europę,
od Południa po Północ, pofrunie
moja koszulka, bo zamówię ją sobie
z Włoch na Islandię. Teraz jest
dobrze, stąd czwórka, ale wierzę,
że z nowym gitarzystą będzie jeszcze
lepiej, i wtedy padnie piątka.
(4)
Illusory - Crimson Wreath
2021 Rockshots
Sam O'Black
Nazwanie "Crimson Wreath"
antywojennym manifestem w postaci
78 minut metalu progresywnego
nie byłoby ani sprawiedliwe,
ani logiczne. Wyraźnie potępiono
na tym albumie wojnę, ale
ludzka strata jest równie istotnym
tematem, choćby z uwagi na trzyczęściowy,
trwający ponad dwadzieścia
minut "An Opus Of Lose
And Sorrow". Muzyka zawarta na
LP "Crimson Wreath" balansuje
pomiędzy heavy, power, epic metalem
a progresją, wyróżnia się bogactwem
melodycznym i może
przypaść do gustu odbiorcom spoza
grona koneserów prog metalu.
Illusory pokazuje, że czerpiąc z
szerokiego dorobku metalu na
przestrzeni dekad, można wciąż
zaproponować coś nowego, ciekawego
i zapadającego w pamięć. Pomysłów
im nie brakuje - gdyby dopuszczalna
długość nośnika CD
nie ograniczyła ich inwencji do 78
minut, mogliby pociągnąć "Crimson
Wreath" jeszcze dłużej, utrzymując
uwagę słuchaczy. Główne
punkty programu: "Besetting Sins"
(nawiązali zarazem do Symphony
X jak i do niemieckiego melodyjnego
power metalu), "Crimson
Wreath" (ta ballada upaja płynnie
wykreowanym patosem), "Immortal
No" (ten kawałek Grecy zdecydowanie
bardziej zorientowali na
riff niż na melodię), "All Blood
Red" (chciałbym, żeby kiedyś Sabaton
tak zagrało - z antyrasistowskim
przesłaniem, nieodpartą melodyką
oraz rytmicznym głównym
wątkiem), "S.T. Forsaken" (rozpoczyna
się łagodnie, ale później staje
się wręcz drapieżne), "Ashes To
Dust" (epic!), "A Poem I Couldn't
Rhyme" (początkowy riff nieświadomie
zerżnięli od Access Denied;
całość to bardziej melodyjne podejście
do US power metalu), "An
Opus Of Lose And Sorrow" (nie
przegapcie therionowskiej aranżacji
pomiędzy cudnymi solówkami
w połowie części "The Isle Of Shadows")
i "Fortress Of Sadness" (tak,
jak najbardziej mam ochotę na kolejny
10-minutowy odlot po "Opusie").
Rozmaite smaczki typu recytacje,
chóry, partie fortepianowe i
orkiestracje zmyślnie uzupełniają
utwory i nie pojawiają się w nadmiarze.
Głos Grigorisa Valtinosa
(słynny aktor i filar greckiej kultury)
pogłębia dramatyczność "Ashes
to Dust" a kobiecy chór wzmacnia
teatralny charakter "Fortress Of
Sadness" (dialogi i didaskalia).
Judas Priest "Nostradamus" zyskałoby,
gdyby to Bogowie Metalu
wymyślili interludium "All Shade
Fade". Illusory "Crimson
Wreath" można postawić na etażerce
obok wydawnictw Iron Maiden,
Jag Panzer, Fortress Under
Siege, Savatage lub Queensryche.
Warto nabyć go w fizycznej
postaci również ze względu na
przyjemną dla oka książeczkę ze
zdjęciami oraz z wydrukowanymi
(wymownymi) tekstami utworów.
"The voice inside me has spoken one too
many times. Not that I needed to listen,
however I could not pretend I was deaf.
Not this time." ("The Voice Inside
Me"). Bezzwłocznie wsłuchajcie się
w Illusory "Crimson Wreath".
(4.5)
Sam O'Black
In/Vertigo - Sex, Love & Chaos
2021 Rockshots
Ten hard rockowy materiał wyszedł
już w 2018 roku, ale wtedy
zawierał sześć utworów, zaś teraz
Rockshots Records przygotowało
wersję z czterema kawałkami:
"Chains", "Bad Enemy", "The Night"
oraz "Take It". Gdy tylko Kanadyjczycy
zaczynają od "Chains", to
odruchowo podgłaśniam, bo zapowiada
się czadowy zawrót głowy.
Przekonajcie się sami, czy na Was
też tak to działa. "Chains" to przeciwieństwo
grunge'u w tym sensie,
że zespół nie patrzy się podczas
jego wykonywania na własne buty,
tylko szaleje śmiało, tak jakby miał
nam zaraz wyskoczyć z głośników.
"Bad Enemy" oferuje znacznie więcej
groove'u, jest bardziej zróżnicowane
dynamicznie, zawadiackie,
operujące kontrastem ciszy i hałasu.
Ślady bluesa dały już nieco o
sobie znać, ale dopiero "The Night"
brzmi jak skrzyżowanie rhythm'n'
bluesa Samanthy Fish z przebojowością
Tygers Of Pan Tang (to
drugie w refrenie, obłędnie wyeksponowanym
w dalszej części
utworu na tle oszczędnych uderzeń
perkusji). "Take It" to kontynuacja
najlepszych cech poprzednich kawałków,
bo zawiera i fajnie pulsującą
sekcję rytmiczną, i odrobinę
rozkrzyczanych fragmentów, ale
też ognistą solówkę oraz fantastyczne
melodie. Cały kwadrans przebiega
tak "fajnie", że jak dla mnie,
owa EP-ka równie dobrze mogłaby
nazywać się "Cool, fresh & trendy",
tylko szkoda, że niestety nie
takie są trendy w popularnej muzyce
2021 roku. (-)
Iron and Hell vol. 1
2021 Gates of Hell
Sam O'Black
Po co wydawać cztery bardzo dobre
EP-ki, skoro można wydać ge--
nialną kompilację najciekawszych
nowości? Na jednej płycie znalazły
się cztery składy: jeden z żeńskim,
trzy z męskim wokalem, przy czym
wokalistka to najciekawsze odkrycie
młodej sceny ostatnich lat. Nie
bez powodu składankę otwiera
"Deathstalker" Chevalier - i chociaż
grupa wzięła swoją nazwę z
francuskiego ("rycerz"), to pochodzi
z Finlandii, kraju wielu metalowych
zaskoczeń. Tak jest i w
tym przypadku - tak surowego,
wściekłego, brzmiącego niczym zaginione
w latach 80. demo speed
metalu nie spotyka się codziennie,
a wokal Emmy Grönqvist to największe
zaskoczenie, jeśli chodzi o
kobiety na tym stanowisku od czasów
Chastain i Acid. Kompozycyjnie
jest równie dobrze - na pierwszy
plan wysuwa się tłusty bas
Sebastiana Bergmana. Sam kawałek,
na wzór starych Sabbathów i
Cirith Ungol, składa się z kilku
przemyślanych części (prawie siedem
minut materiału) ze znakomitą
pracą gitar w harmoniach (tu
panowie Mikko i Tommi pracujący
wcześniej razem w Demon's Gate -
i te lata współpracy zdecydowanie
są słyszalne). Vintage'owe brzmienie,
inspiracja klasykami, autentyczność
- tak najlepiej podsumować
obie propozycje Chevalier. Bo jest
jeszcze, niewiele krótszy, początkowo
marszowy "Lifegiver", przez
pierwsze dwie minuty będący instrumentalnym
popisem i zabawą
tempem (mroczne riffowanie,
przywodzące na myśl raczej blackowe,
niż heavymetalowe rozwiązania
- choć w tym "horrorowym"
kierunku szedł już King Diamond).
Tu na wyróżnienie zasługuje
perkusista - Joel - bębniący w
Chevalier do roku, w którym ukazała
się kompilacja (a wcześniej
EP-ka zespołu, zawierająca dwa te
same utwory - "Life and Death") -
obecnie zastępuje go Axel. Drugi
wyróżniający się skład to Iron
Griffin - solowy projekt Oskariego
Räsänena z Mausoleum Gate,
który jest tu odpowiedzialny za całą
warstwę wokalno-instrumentalną.
Na płycie znalazło się aż
pięć jego utworów, a materiał kończy
całą kompilację - mocne rozpoczęcie
wymagało równie mocnego
zakończenia. Pierwszy z nich
jest gatunkowym zaskoczeniem -
to instrumentalne, elektroniczne
intro w 8/16-bitowym stylu, przypominającym
sountracki do gier na
Amigę czy Commodore 64. Choć
dziś w line-upie Iron Griffin również
znajduje się, jak w przypadku
Chevalier, wokalistka, to wszystkie
kawałki na "Iron and Hell" są
w całości dziełem Räsänena. Być
może przydałby się tu potężniejszy,
powermetalowy wokal, Oskari
sprawdza się jednak w swojej roli,
brzmiąc jak wyjęty żywcem z początków
gatunku w latach 80., o
czym możemy przekonać się już w
"Message from Beyond". Utrzymany
w duchu nieidealnego, ale chwytliwego
DIY galopujący "Journey to
the Castle of Kings", bardziej w
stylu proto-metalu niż późniejszego
heavy, mógłby być właściwie
wizytówką Iron Griffin. To, co
najlepsze, zostawiono jednak na
172
RECENZJE
Iron Maiden - Senjutsu
2021 Parlophone
Sześć lat. Tyle przyszło nam czekać
na nowy album studyjny Iron Maiden.
Panowie przez te lata nie próżnowali:
zdążyli w tym czasie odbyć
trasę promującą poprzedni album
"The Book Of Souls", zagrać retrospektywny
tour "Legacy of the
Beast", wydać dwie koncertówki z
owych tras i... wejść do studia nagraniowego.
Wg. doniesień, krążek
był gotowy do wydania już w 2020
roku, ale wszystkie plany pokrzyżowała
pandemia. Nie chcąc czekać
w niepewności kolejne lata, zespół
finalnie zdecydował się na premierę
swojego nowego dzieła na jesieni
2021r. I chwała im za to! Jaki jest
"Senjutsu"? Na pewno nie taki, jaki
powinien być wg. wielu twardogłowych
fanów, którzy jeszcze nie zorientowali
się, że lata 80-te dawno
odeszły i już raczej nie wrócą. Od
ostatniego dźwięku kończącego "Seventh
Son of a Seventh Son"
utworu "Only The Good Die Young"
wydarzyło się niezwykle dużo, a
przede wszystkim: minęło 33 lata.
Iron Maiden A.D. 2021 to zespół
kompletnie inny od tego z roku
1988. Inny, nie znaczy gorszy. Po
prostu, inny. I mówię tu nie tylko o
muzyce, ale też o podejściu do komponowania,
aranżacji, nagrywania
czy też o inspiracjach. Pod szyldem
Iron Maiden nie nagrywają już
zbuntowani, rozgniewani młodzieńcy,
a dojrzali, starsi faceci, którzy w
zasadzie już nic nikomu udowadniać
nie muszą. Robią to bo mogą.
Bo chcą. Bo jeszcze mają coś do powiedzenia.
Bo nikt im nie powie jak
to mają zrobić, a nawet jakby ktoś
im powiedział, to i tak zrobiliby to
po swojemu. I ta bezkompromisowość
pozostaje niezmienna w tym
zespole od samego początku. Ekipa
Steve'a Harrisa nigdy nie oglądała
się na trendy, krytyków, czy nawet,
niektórych fanów, którzy na przestrzeni
lat, kierując się dziwną, pokrętną
logiką, uznawali że to oni wymagają
od zespołu takich a takich
brzmień i utworów. "Senjutsu"
przynosi z jednej strony dobrze znane
brzmienia i melodyczny flow, z
drugiej kilka zaskakujących zwrotów
akcji i rozwiązań. Już otwierający
pierwszą z dwóch płyt utwór tytułowy
to coś czego u Maiden jeszcze
nie było. Walcowaty, oparty na "wojennych"
bębnach, głęboki numer z
niepokojącym, gęstym klimatem,
przerywany jedynie melodyjnym,
nieco lżejszym refrenem i wspaniałymi,
zadziornymi solówkami. Podświadomie
oczekujesz, że za chwilkę
nastąpi przełamanie, zmiana rytmu,
szalona galopada. Ale nic z tych rzeczy.
"Senjutsu" sunie niczym walec,
zaskakując swoją rytmiczną konsekwencją.
W tej sytuacji fajnym kontrastem
jest drugi numer, singlowy
"Stratego", w którym panowie pokazują,
że jeszcze pamiętają jak zagrać
dynamiczny, galopujący numer w
starym stylu. To oczywiście przede
wszystkim popis spółki Steve Harris
- Nicko McBrain, ale urzeka
również Bruce Dickinson, który
buduje bardzo ciekawe harmonie
wokalne. Razem z podśpiewującą gitarą
Janicka Gersa, buduje mistyczną
zwrotkę, która za chwilę przejdzie
w przebojowy, ciężki do wyrzucenia
z pamięci refren. Wspaniałą
rzeczą jest też "The Writing On The
Wall", pierwszy numer który ujrzał
światło dzienne, zapowiadając nowy
album. W opozycji do poprzednich
dwóch numerów, urzeka swojskim,
bluesowym brzmieniem, "lekkim"
riffem i wspaniałą solówką Adriana
Smitha. Mimo pozornej sielanki,
numer ten ma w sobie też pewną dozę
mistyki i niepokoju, które to towarzyszą
tej płycie w zasadzie przez
cały czas. "Lost In The Lost World"
to pierwsze z czterech epickich i
długich dzieł lidera formacji, wspomnianego
już Steve'a Harrisa. To
już numer znacznie bardziej zagmatwany
i pokombinowany niż poprzednicy,
ale znów, zaskakujący
chociażby spokojnym, balladowym
intro, w którym Dickinson po raz
kolejny bawi się wokalami i harmoniami.
Następny w kolejce "Days Of
Future Past" jest nieco bardziej tradycyjnym,
Maidenowym rockerem,
może niezbyt odkrywczym, ale za to
zdecydowanie porywającym. W tym
momencie należy docenić, że panowie
nie silą się na oryginalność czy
nie zakładają, że każdy numer musi
czymś zaskakiwać. Świadomość, że
tradycyjny, metalowy banger jest
wciąż w cenie, dodaje całej płycie
smaku. Pewna doza zaskoczenia pojawia
się w "Time Machine", numerze
którego tematyka tylko z pozoru
jest z "przymrużeniem" oka. Po raz
nie wiem, który już raz, ze świetnymi
wokalami wysuwa się Dickinson,
który ewidentnie spędził w studiu
dużo czasu, konsekwentnie dopieszczając
swoje partie. To coś nowego,
czego na poprzednich płytach Maiden
nagranych po reunion, wcale
nie było tak łatwo uświadczyć. Druga
płyta rozpoczyna się od posępnej
ballady "The Darkest Hour" i szczerze
przyznam, że jest to obok "The
Parchment" jeden z najbardziej wymagających
momentów całego albumu.
Tu atmosfera "Senjutsu" zdecydowanie
jeszcze bardziej gęstnieje,
przywodząc na myśl najciemniejsze
odmęty "The X-Factor" czy "A
Matter Of Life And Death". Czasami
można mieć wrażenie, że za
chwilę na gościnny seans za mikrofonem
zawita Blaze Bayley. Nawet
gitara Smitha, zwykle nonszalancko
hippisowska, łka żałośnie, by za
chwilę wymierzyć sążnisty cios za
pomocą walcowatego riffu lub bezczelnie
podbić pompatyczny refren.
Nieco wytchnienia przynosi "The
Death Of The Celts", następny epicki
popis Harrisa, z masą zwiewnych,
celtyckich melodii i podniosłych
fragmentów. Nad całością
kompozycji unosi się duch starszego
brata zatytułowanego "The Clansman",
ale w żadnym wypadku nie
ma tu mowy o jakichkolwiek cytatach
czy autoplagiatach, jak chcieliby
tego co nie którzy. W następnym,
wspomnianym już "The Deparchment"
mózg operacyjny grupy wraca
do cięższych klimatów, choć zaczyna
akustycznym wstępem, w dość
nieoczywistej formule. Wydaje mi
się, że to jest właśnie najbardziej
newralgiczny moment krążka, utwór
skomplikowany, nieoczywisty, w
swojej złożoności wspaniale chaotyczny,
pełen zwrotów akcji i spontanicznych
zmian melodii i tempa. Jest
to też jedyny numer na płycie, w
którym Harris dał w pełni wyszaleć
się trójce gitarzystów, z których, o
dziwo, najmniej aktywny i wyrazisty
wydaje się być ten, który w zespole
u boku Steve'a trwa najdłużej - Dave
Murray. Murray co prawda od
czasu do czasu wyskoczy ze swoim
charakterystycznym, solowym "świdrem",
ale zdecydowanie ustępuje
pola bezbłędnemu technicznie
Smithowi i szalonemu, nieobliczalnemu
Gersowi. W ogóle muszę
przyznać, że Gers jest tu dla mnie
cichą gwiazdą tego albumu, szarą
eminencją, która działając nieco na
uboczu, nadaje poszczególnym
kompozycjom charakterystycznego
kolorytu. Całość albumu zamyka
ostatnie z epickich dzieł Arry'ego,
"Hell On Earth", który jest stworzonym
z niebywałym rozmachem,
swoistym grande finale "Senjutsu".
To utwór przepełniony świetnymi
melodiami, pięknym gitarowymi
harmoniami, solówkami, zmianami
tempa no i oczywiście wspaniałymi
wokalami w wykonaniu Dickinsona.
I serio, jestem pod wrażeniem
tego, jak Bruce udanie wybrnął z
bądź co bądź niełatwego zadania.
Jak bardzo świadomy siebie, swoich
możliwości i ograniczeń jest 63-letni
wokalista. Jak potrafi przekuć swoje
wady w zalety, jak wspaniale nadrabia
pewne braki techniką, pomysłowością
i emocjami, którymi operuje
bezbłędnie. "Hell On Earth" to jego
wisienka na torcie, posłuchajcie chociażby
finałowego zwolnienia, w
którym buduje nieprawdopodobnie
melodyjną frazę na tle spokojnego,
mrukliwego podkładu. Tak śpiewają
tylko wielcy mistrzowie! Jeśli chodzi
o finał albumu, odbył się on więc w
wielkim stylu. Prawda jest jednak taka,
że Maiden zawsze potrafili spektakularnie
zamykać swoje wydawnictwa
- "Empire Of The Clouds",
"When The Wild Wind Blows" czy
znacznie wcześniejsze "Rime Of The
Ancient Mariner" czy "To Tame A
Land" to jedne z wielu potwierdzeń
tej tezy. Na koniec kilka słów o produkcji,
za którą ponownie odpowiada
wieloletni współpracownik zespołu,
Kevin Shirley. "Jaskiniowiec",
jak pieszczotliwie nazywają
go koledzy, z jednej strony wykonał
pracę mieszczącą się w standardzie
swoich poprzednich dokonań, ale
zrobił też krok na przód. Udało mu
się uchwycić specyficzną atmosferę
albumu, która jest wszechobecna
praktycznie w każdym, pojedynczym
dźwięku, odnalazł i nadał tym
utworom wspólny mianownik, łącząc
układankę w całość. Przypomnijmy,
że Maiden nagrywało ten album
"w locie", komponując i gotowe
rzeczy od razu nagrywając. Shirley
musiał uważnie słuchać pomysłów
muzyków i umiejętnie dodawać dwa
do dwóch. Wychodzi na to, że nie
dokonał żadnego błędu w swoich
skomplikowanych obliczeniach.
Utrzymał przy tym krystalicznie
czystą jakość brzmienia poszczególnych
instrumentów, umyślnie pogrubił
bębny McBraina, dodał trochę
tłuszczu do zmysłowych riffów
Smitha i melodyjnych zagrywek
Gersa, zarazem odciążając wszędobylskie
basowe pochody Harrisa, a
w dodatku wyciosał wspólnie z
Dickinsonem monumentalną, harmoniczną
bryłę wokalnego złota. Co
istotne, Shirley w produkcji płyt
Maiden pozostaje sobą i nie stara
się na siłę przekierować zespołu na
wody, po których pływali w zamierzchłych
czasach. W oparciu o
wypracowany schemat, dodaje nowe
elementy, poprawia już istniejące, a
w efekcie osiąga jakość, na którą
tylko wybitni malkontenci będą kręcić
nosem. "Senjutsu" po pierwszych
odsłuchach zostawia słuchacza
w dość niewygodnej pozycji: wykręconego
niczym pieczołowicie
przygotowywanego precla, z ciężką
do określenia miną i wielkimi wypiekami
na twarzy. To album na swój
sposób bezczelny i arogancki, stworzony
z pełną świadomością nadciągającej
krytyki ze strony ortodoksyjnych
fanów, ale też nadciągającej
z drugiej strony, fali zachwytów
osób, które swoje umysły pozostawiły
otwarte. Iron Maiden na
swoim siedemnastym albumie studyjnym
składa hołd nierdzewnej
klasyce rocka, respektując przy tym
swoją bogatą przeszłość. Muzycy
zdecydowanie pokazują też, że z
podniesioną przyłbicą patrzą w teraźniejszość
i rysującą się przed nimi
przyszłość, która czai się tuż za
rogiem. Aktualne Iron Maiden to
zespół dojrzały i szlachetny, mądry i
doświadczony, zachowujący przy
tym charakterystyczny zadzior i
młodzieńczą bezczelność, które to
cechowały ich muzykę i postępowania
niemalże od początku. To
wszystko pozwala im zachować swego
rodzaju świeżość i wyróżniać się
na tle wszystkich innych przebrzmiałych
i stetryczałych gwiazd
rocka, po cichu odcinających kupony
gdzieś na obrzeżach historii.
"Senjutsu" to kolejny obok wielu
Maidenowych monumentów, który
buduje nieśmiertelność zespołu, będącego
chcąc czy nie chcąc, u schyłku
swojej kariery. Słuchając tych nowych
dźwięków, jestem jednak pewien,
że nie jest to w żadnym wypadku
pożegnanie z fanami. Zbyt
wiele ognia ma w sobie ta szóstka facetów,
aby ot tak po prostu zejść ze
sceny. (6)
Marcin Jakub
RECENZJE 173
deser: płytę zamyka znakomity
"Lord Inquisitor", nie tylko lepszy
gitarowo, ale również wokalnie
(biorąc pod uwagę chórki) - oparty
na prostym, bardzo klasycznym,
wpadającym w ucho riffie. Środek
płyty wypada nieźle, choć trochę
mniej ciekawie (to znaczy - bez zaskoczeń,
to po prostu przyzwoite,
typowe heavy). Ilość utworów Iron
Griffin równoważą jedynie dwa
kawałki Atom Smasher. Tym razem
tworzonych nie solo, a w duecie
- to The Judge odpowiedzialny
za całą sekcję rytmiczną, bas (przyjemne
solo w "The Age of Ice") i
perkusję oraz Gordon Overkill,
wokalista i gitarzysta zespołu. Pokazują
również swoje lżejsze oblicze
w rozpoczynającym się balladowo
"There lives a Beast within this
Cave", które przechodzi w chwytliwy,
klasyczny heavy metalowy kawałek
z mocno podbitym basem.
Numer jest dłuższy i instrumentalnie
ciekawszy - co szczególnie słychać
w solówkach zarówno basu,
jak i - tym razem - gitar. Ostatni z
Wielkiej Czwórki "Iron and Hell"
jest świeży, debiutujący w 2020
angielski Phaëthon, brzmiący jak
kolejny zaginiony klasyk. Na mocno
charakterystyczny wokal, który
raczej nie każdemu przypadnie
do gustu, nałożono, podobnie, jak
na gitary solowe, tyle pogłosu, że
nie można tu nie mówić o chęci
wpasowania się w "retro" brzmienie.
Kawałki są jednak przyzwoite.
"Sacrifice Doth Call", którym grupa
rozpoczyna swoją część na składance,
jest z nich najlepszy, ale
warto też wspomnieć battle hymn
w stylu Omen "To the Gallows" i
wprowadzający w trans, oparty na
mitologii "Bless us, o Ra" - znany,
ale wciąż dobrze sprawdzający się
koncept. Nazwa zespołu - Phaëthon
- także została z niej zaczerpnięta,
a dokładniej - od syna również
powiązanego ze słońcem
Heliosa. Wszystkie zespoły łączy
brud, autentyzm i umiejętność napisania
chwytliwych numerów w
duchu przeszłości, są jednak zdecydowani
faworyci. Najbardziej
wyróżniający się? Iron Griffin.
Faworyt z całej czwórki? Chevalier.
O pozostałych grupach, miejmy
nadzieję, też jeszcze nie raz
usłyszymy. (5)
Ironbourne - Ironbourne
2021 Pure Steel
Iga Gromska
"Ironbourne" to debiutancki album
szwedzkiej formacji o tak samo
brzmiącej nazwie, ale jej korzenie
sięgają jeszcze pierwszej połowy
lat 80. Nic więc dziwnego, że
słychać w tych utworach odniesienia
do klasycznego hard rocka,
NWOBHM czy generalnie metalu
przełomu lat 70. i 80., bo to przecież
muzyka ich dzieciństwa i młodości,
można rzec ścieżka dźwiękowa
czasów dorastania. Dlatego
na tej udanej płycie sporo dla siebie
znajdą fani choćby Black Sabbath,
Dio, Bathory czy Candlemass,
czyli ponadczasowych
dźwięków w świetnym wykonaniu;
w dodatku bez brzmienia kojarzącego
się z jakimś skansenem, nowoczesnym,
ale surowym, bez nawet
grama plastiku. Sporo tu również
melodii i efektownych solówek,
tak jakby czas zatrzymał się
maksymalnie w 1985 roku ("The
Dreamer", "Varsel", klimatyczna
ballada "Too Late"). Znacznie lepsze
wrażenie robią jednak utwory
mocniejsze, szczególnie kojarzący
się z doom metalem, majestatyczny
"Elusive Reality", "Twilight
Of Gods" czy dynamiczny "Covenant",
bo właśnie w nich wokalista
Torbjörn Andersson zdaje się najlepiej
odnajdywać. Tak czy siak,
jest konkret, wart: (5).
Wojciech Chamryk
Iron Lizards - Hungry For Action
2021 The Sign
"Na gałązce usiadł ptak: zaszczebiotał,
zatrzepotał, ostry dzióbek w piórka
otarł, rozkołysał cały krzak. Potem z
świrem frunął w lot! A gałązka rozhuśtana
jeszcze drży uradowana, że ją tak
rozpląsał trzpiot" (Julian Tuwim
"Ptak"). Widząc to, jaszczur poczuł
głód akcji. A że był to jaszczur
żelazny, wszedł do studia nagraniowego.
Nie usiadł, nie wiadomo
ani co otarł ani w co, ale całe studio
rozkołysał. Potem album z świrem
frunął w lot a producent jeszcze
drży uradowany, że go tak rozpląsał
rock. Nie jakiś tam komercyjny
rock do radia, tylko garażowy
speedy rock'n'roll z Francji, zainspirowany:
MC5, The Stooges,
The Hellacopters, Zeke, New
Bomb Turks, Zero Boys, Minor
Threat, Gang Green i The Cramps.
Niestety, recenzowany album
brzmi beznadziejnie brudno, przez
co poszczególne utwory zlewają się
w jedną kupę hałasu. Tuwimowski
ptak usiadł, potem odleciał, żelazny
jaszczur jeszcze dodał swoje, a
nikt nie posprzątał. Punk to punk,
zaś Francja nigdy nie stanowiła
wzoru czystości - według Le Parisien
aż 1,3 miliona osób (29%
mieszkańców) zaraziło się pluskwami
w Ile-de-France w ciągu
ostatnich pięciu lat; dlatego kiedy
jakąś muzykę przedstawiają mi
jako brudną, to czuję się zniesmaczony.
Przepraszam, ale nie jara
mnie syf. Nie wymagam od muzyki,
żeby lśniła, nie o to chodzi; po
prostu uważajmy z tymi pluskwami.
Francja ma mnóstwo niesamowitej
kultury i sztuki do zaoferowania,
ale jak się do niej wybieracie,
to przeanalizujcie wcześniej,
na których artystycznych dziełach
Wam konkretnie zależy oraz wczytajcie
się w recenzje hoteli, żeby
uniknąć kłopotów i rozczarowania.
Nie wystarczy tam polecieć na trzpiota,
aby doznać wspaniałych i
niezapomnianych wrażeń. Koniecznie
należy wszystko zaplanować
i dokonać skrupulatnej selekcji,
aby nie wdepnąć w Iron Lizard
"Hungry For Action". (-)
Sam O'Black
Kansas - Point Of Know Return
Live & Beyond
2021 InsideOut Music
Weterani z Kansas, chociaż rzecz
jasna w bardzo odmłodzonym
składzie, są niczym przysłowiowe
wino. Niedawno wydali 16 już w
dyskografii album, świetnie przyjęty
"The Absence Of Presence",
teraz zaś podsuwają fanom płytę
zarejestrowaną na przełomie lat
2019-20, podczas trasy przypominającej
klasyczny krążek z roku
1977. LP "Point Of Know Return"
był jednym z największych
sukcesów, nie tylko artystycznych,
ale i komercyjnych, amerykańskiej
formacji. Nic więc dziwnego, że
doczekał się nowej wersji live, obejmującej
edycję 2CD w digipacku
oraz 3LP/2CD w limitowanym boxie.
Mamy tu rzecz jasna komplet
10 kompozycji składających się na
oryginalny materiał sprzed ponad
40 lat, kiedy na podwójnym "Two
For The Show" z roku 1978, dokumentującym
promującą go trasę,
znalazło się ich tylko pięć. Zespół
jest w formie, brzmi i gra wyśmienicie,
nawet jeśli nie ma w nim
już Kerry'ego Livgrena czy zmarłego
niedawno Robby'ego Steinhardta;
partie wokalne, za które
odpowiadają Ronnie Platt, Billy
Greer i Tom Brislin, też są bez zarzutu.
Do tego wśród 22 utworów,
poza największym magnesem, całością
"Point Of Know Return",
mamy też sporo ciekawostek, choćby
balladę "Lonely Wind" z debiutanckiego
"Kansas", podszyty funkiem
i fusion, dłuższy niż w oryginale
"Two Cents Worth" z "Masque"
czy tytułową kompozycję z
trzeciego albumu "Song For America",
a nawet "Musicatto" z okresu
pop/AOR, czyli z albumu "Power"
z drugiej połowy lat 80. Jeśli więc
ktoś mieni się fanem Kansas, musi
mieć ten album, innej możliwości
po prostu nie widzę. (5)
Wojciech Chamryk
Kiko Shred's Rebellion - Rebellion
2021 Pure Steel
Podczas wywiadu ustaliliśmy, że
najlepiej zacząć znajomość twórczości
Kiko od teledysków na You
Tubie. Zgadza się. Tylko czy w
ogóle warto, skoro ten brazylijski
artysta nazywa swoich słuchaczy
debilami z faweli a opowiadając o
głównej grupie odbiorców swojego
najnowszego albumu, zaczyna od
nauczycieli gry na gitarze? Mnie
zapaliła się alarmująca lampka natychmiast
po odpaleniu pierwszego
(po intrze) utworu - mikstura patatajki
na dwie centralki z disco
polo. Oczywiście ten styl trzeba
znać i rozumieć, żeby go docenić,
ale nie jesteśmy na saopaulońskim
jarmarku, tylko wewnątrz czasopisma
heavy metalowego. Hejże hola -
Kiko przygrywał Timowi Owensowi,
Michaelowi Vescerze i
Leather Leone. Techniki mu nie
odmówię, tylko, że jeśli zaproponujemy
omawiany album fanom
Iron Maiden, Helloween oraz
Dio (tak jak się stało w press kitcie),
to możemy zostać posądzeni
o brak gustu. Pure Steel Records
promując w ten sposób Kiko podejmuje
ryzyko poniesienia uszczerbku
na wizerunku. OK, fani
Yngwiego Malmsteena prędzej
mogliby docenić Kiko, ale i tak
próba zaimponowania komuś techniką
gitarową w 2021 roku świadczyłaby
o szaleństwie młodości.
Zdaniem Profesor historii literatury
polskiej Aliny Kowalczykowej
szaleńcami są zaś "romantyczni indywidua,
którzy przekroczyli pewną uznawaną
miarę namiętności lub rozpaczy".
Tymczasem "Rebellion" jest raczej
wyrazem brazylijskiej rozpaczy niż
brazylijskiej namiętności; bezsilnym
głosikiem sprzeciwu wobec
ludzkiej naturze; odchyleniem od
obranego uprzednio (na wcześniejszych
solowych albumach)
kursu na gitarowe popisywanie się,
poczynione przede wszystkim po
to, aby wyrazić opinię o "wadach"
słuchaczy. W jego ramach Kiko
próbował utrwalić kilka chwytliwych
melodii i przyznam, że po
części mu się to udało. Zwłaszcza
"Thorn Across My Heart" z wokalem
Doogie'go White'a okazuje
się niczego sobie. "Honour To The
Fallen Brothers" również ujdzie.
Tylko, że to jest za mało, aby wyrobić
sobie status globalnie kojarzonego
oraz uznawanego zespołu
i wybić się z przygnębiającego śro-
174
RECENZJE
dowiska debili zamieszkujących fawele.
Kiko prezentuje się przyjemnie
dla oka, może koncertowo wesprzeć
inne zespoły przylatujące
bez pełnego składu do Ameryki
Południowej, prawdopodobnie
świetnie odnajduje się w roli nauczyciela
gry na gitarze. "Rebellion"
potwierdza kilka jego mocnych
stron. W pewnych okolicznościach
może posłużyć za jego
wizytówkę. Na tle obecnej sceny
heavy metalowej wypada jednak
nędznie. Ku trwodze wynikłej z
naiwności, jakże można by uznać
inaczej? Zanim Kiko napluje następnym
razem słuchaczom w
ucho, powinien zacząć od spojrzenia
sobie w lustro. "You are not different
than me"? Nie ma dwóch identycznych
ludzi na świecie (m.in. na
różnorodności polega piękno świata,
nie pozwólmy technokratom tego
nam odebrać), a często inne zespoły
heavy metalowe prezentowane
w HMP są bardziej ogarnięte
- zarówno emocjonalnie, jak i brzmieniowo.
(2)
Sam O'Black
Killing - Face the Madness
2021 Mighty Music
Co by o Danii nie mówić, jakieś
tam tradycje w thrash metalu posiada.
Wystarczy wspomnieć tu
nieodżałowane Artillery. Stamtąd
też pochodzi perkusista znany i
(niezbyt) lubiany perkusista jednej
z najważniejszych kapel w historii
tego gatunku. W ojczyźnie sexshopów
oraz klocków Lego nie
brakuje też przedstawicieli młodego
pokolenia, którzy zdecydowali
się uprawiać ten gatunek. Jednym
z nich jest właśnie Killing.
Cóż, nazwa (która w ojczystym języku
członków zespołu, znaczy coś
zgoła innego niż w języku angielskim.
Odsyłam do wywiadu),
okładka (na której ksiądz/zakonnik
próbuje potraktować niemowlaka
toporem. Wszystko na tle
krucyfiksu) i tytuły takie, jak "Kill
Everyone", "Legion of Hate" czy
"Killed in Action" jasno dają do
zrozumienia, że nie ma co oczekiwać
tu kompromisów ani żadnych
"zmiłuj się". Jeśli chodzi o muzykę,
to chłopaki są ewidentnie zapatrzeni
w starą niemiecką scenę z
Zagłębia Ruhry. Nie ma tu miejsca
na żadne ładne melodie, zwolnienia,
czy inne subtelności. Dostajemy
czterdzieści minut konkretnej
młócki bez chwili wytchnienia (za
wyjątek możemy uznać jedynie patetyczny
wstęp do utworu "Straight
from Kattegat" i krótki akustyczny
przerywnik w "Killed In Action").
Wczesny Kreator by się takiego
albumu nie powstydził. Celowo
piszę wczesny, gdyż ekipa Pana
Petrozzy w swym obecnym stanie
może tylko Killing pozazdrościć
energii, talentu, chęci i zamiłowania
do thrashu. Czy w muzyce tej
kapeli znajdziemy coś oryginalnego?
Oczywiście, że nie. Jakieś innowacje?
Nie, to wszystko już było
grane trzydzieści lat temu. Czy coś
konkretnego jednak z tego wynika?
Tak, jajco... ekhm... Chyba jedynie
fakt, że thrash metal w swej
pierwotnej, agresywnej formie ciągle
ma się świetnie. Tak trzymać.
Warto nadmienić, że "Face the
Madness" to dopiero pierwszy
długogrający album w dorobku
Killing. Jest to debiut, który naprawdę
rokuje na przyszłość. (4,5)
Bartek Kuczak
KK's Priest - Sermons of the Sinner
2021 EX1
KK Downing najwyraźniej pozazdrościł
swym dawnym kolegom z
zespołu formy oraz sukcesów i postanowił
powołać do życia swoje,
alternatywne wcielenie Judas
Priest. Sugeruje to nie tylko sama
nazwa projektu tego legendarnego
gitarzysty, ale również jego skład.
Wokale na albumie "Sermons of
the Sinner" nagrał bowiem nie kto
inny, tylko Tim "Ripper" Owens (
który swą ksywkę zawdzięcza właśnie
Downingowi). Koło zespołu
kręcił się jeszcze dawny perkusista
ekipy z Birningham, mianowicie
Les Binks jednak ze względów
zdrowotnych na albumie nie zagrał.
To jak, jesteście gotowi na kilka
kazań grzesznika? Prawdę mówiąc,
gdy słuchałem omawianego
albumu po raz pierwszy miałem
nieodparte wrażenie, że mogłaby
być to kolejna płyta Judas Priest.
Czy owo odczucie zniknęło, gdy
słuchałem albumu po raz drugi,
trzeci, dziesiąty itd.? A skąd!
Zresztą takie najwyraźniej było
zamierzenie głównego zainteresowanego,
gdyż pomijając już całą
otoczkę typu nazwa, okładka, tytuły
utworów itp., czysto muzyczne
nawiązania do twórczości jego
dawnego zespołu są nawet bardziej
niż oczywiste. Spójrzmy na przykład
na utwór tytułowy. Partia perkusji
obsługiwanej przez Seana
Elga do złudzenia przypomina tą,
którą znamy z kawałka "Painkiller".
Wstęp do "Hellfire Thunderbolt"
przypomina zaś początek
"Metal Meltdown". Tego typu
(mniej lub bardziej ukrytych)
zapożyczeń jest tu znacznie więcej
i myślę, że osoby znające dyskografię
Judas Priest wyłapią je bez
większych problemów. Jak twierdzi
sam główny zainteresowany, jest to
zabieg jak najbardziej celowy i doskonale
zaplanowany. Znajdziemy
tutaj też nieco z klimatu judasowego
"Point of Entry". Mam tu na
myśli utwory "Brothers Of The
Road" oraz "Raise Your Fists". Jestem
przekonany, że gdyby wspomniany
album był nagrywany w
roku 2021, brzmiałby właśnie tak.
Chwała Downingowi za to, że nie
próbuje udawać, że jego zespół jest
czymś innym, niż jest w rzeczywistości.
Nie próbuje on ukryć faktu,
że mamy po prostu do czynienia z
innym wcieleniem Judas Priest.
W tym miejscu pewnie wielu z
Was ma ochotę zadać pytanie, jak
zespół ten ma się do swego pierwowzoru.
Czy KK i jego ekipa
swym "Sermons of the Sinner"
przebili na przykład "Firepower"?
Raczej nie. A zresztą, czy to
ważne? Koniec końców dobrze się
stało, że Downing postanowił na
własną rękę kontynuować tradycje
swojego dawnego zespołu. I to
kontynuować na poważnie, bo kolejna
płyta już podobno prawie gotowa.
Wszystko zatem świadczy o
tym, że KK's Priest to coś więcej
niż chwilowy, jednorazowy wyskok
będący kaprysem starszego pana
(4,5).
Bartek Kuczak
Konquest - The Night Goes On
2021 Iron Oxide
W minionym roku do bogatego
CV Barta Gabriela dopisana została
kolejna niezależna wytwórnia
Iron Oxide Records. Postaci Barta
przedstawiać oczywiście nie muszę,
dosyć powiedzieć że jeżeli podejmuje
się on wydania jakiegoś
materiału, to jest to już całkiem
konkretna rekomendacja. A we
wciąż rozrastającej się Nowej Fali
Tradycyjnego Heavy Metalu, takowe
bardzo się przydają, by z ich
pomocą odsiewać ziarna od plew.
Włoski Konquest to na dzień dzisiejszy
kwartet, ale "The Night
Goes On" powstało jeszcze jako
dzieło jednego człowieka - multiinstrumentalisty
Alexa Rossiego i
myślę że jest to fakt o którym warto
pamiętać oceniając ten krążek,
bo facet spisał się na wszystkich
frontach. Poczynając od wokali,
przez chwytliwe riffy i bardzo
sprawna sekcję rytmiczną, i wreszcie
kończąc na naprawdę ciekawych
kompozycjach. Mamy więc
ciekawe zmiany tempa ("Too Late"),
ciężkie, mięsiste riffy ("Keep
Me Alive"), lżejsze wstawki a'la
Thin Lizzy (numer tytułowy) i
świetne melodie ("Holding Back
The Tears"). Całość wieńczy bardziej
rozbudowane, podniosłe "The
Vision" (z motywem skopiowanym
niemal 1:1 z "Hallowed Be Thy
Name"). "The Night Goes On" jest
do bólu oldskulowe, nawet jak na
standardy NWOTHM. Poczynając
od produkcji - trochę surowej, ale
czytelnej i starannej. A skończywszy
na samych numerach. Liczyłem
że uniknę tego porównania,
odmienianego przez wszystkie
przypadki we wszystkim recenzjach,
ale chyba niemożliwym jest
pisać o tej płycie bez odniesień do
Heavy Load. Tutaj wszystko brzmi
jakby było napisane, a nawet
zagrane i zaśpiewane przez braci
Wahlquist. Do tego sowicie podlane
akcentami NWOBHM, z naciskiem
na wczesne Iron Maiden
(i nie mówię tu wyłącznie o wcześniej
wspomnianym "The Vision").
Czy należy się więc nagana za
wtórność? No cóż, klisze faktycznie
mogą czasem męczyć i z pewnością
nie dadzą tej płycie wstępu
do kanonu - to jeszcze nie ta
półka. Z drugiej strony Rossi działa
na bardzo wdzięcznych wzorcach,
do tego na wysokim poziomie
wykonawczym. Jasne, materiał
pozostawia jeszcze sporo do życzenia
- czasem przydałoby się mu
trochę więcej mocy, dynamiki no i
rzecz jasna jeszcze więcej "hiciarskości".
Ale traktuję "The Night
Goes On" jako dobry początek i -
mam nadzieję - zapowiedź czegoś
więcej. (4,5)
Piotr Jakóbczyk
Labyrinth - Welcome To The
Absurd Circus
2021 Frontiers
Od paru ładnych płyt nie ciągnie
mnie do Labyrinth, a przecież muzycznie
nic złego nie wydarzyło się
u Włochów. W zasadzie każda ich
płyta trzyma poziom, szczególnie
ta poprzednia "Architecture of a
God" i najnowsza, właśnie przesłuchiwana
"Welcome To The Absurd
Circus". Zmęczenie materiału?
Zbyt mocno nasyciłem się ich
muzyką? Ciągle jest to ambitny
oraz melodyjny power metal z sporym
odniesieniem do progresywnego
metalu i nieco mniej, do symfoniczno-neoklasycznych
odmian
power metalu. Już sama mieszanka
tych stylów jest niejako pewnym
warrantem na ciekawą muzykę, a
przecież Włosi bardzo chętnie zaglądają
jeszcze do innych stylów, w
ten sposób tworząc jeszcze bardziej
intrygującą muzyczną mozaikę. W
dodatku bardzo udanie i z dużą
RECENZJE 175
wyobraźnią potrafią naszkicować
kompozycje oraz melodie, nadając
im różnorodne i indywidualne cechy.
Zawierają one różnorakie, często
atrakcyjne motywy, gdzie przeważają
dynamiczne brzmienia ale
nie omijają zwolnień czy bardziej
klimatycznych wątków. Tym samym
można spokojnie zatrzymać
się przy każdym utworze "Welcome
To The Absurd Circus" i
znaleźć dla siebie coś bardzo atrakcyjnego
lub przynajmniej co nieco
łechtające własne ambicje. Wykonanie
jest również bez zarzutu, a
wręcz ociera się ono o wirtuozerię,
o czym świadczą niekiedy brawurowo
wykonanie partie począwszy
od gitarzystów, po przez klawisze i
sekcję rytmiczną, skończywszy na
wokalu. Produkcja i brzmienia... w
tej kwestii też można wypowiedzieć
się głównie w superlatywach,
co jeszcze bardziej nadaje klasy
muzyce Labyrinth. To co mnie
zastanawia pod czas przesłuchiwania
"Welcome To The Absurd
Circus" to jej niezwykłe ciepło, a
przecież takich spokojnych, dość
melancholijnych utworów, jak "A
Reason To Survive" jest niewiele
Przecież wspominałem, że na tym
krążku przeważają energiczne brzmienia,
a i zespół czasami potrafi
nawet całkiem nieźle przyłożyć,
tak jak w "The Unexpect". Ogólnie
kolejna dobra płyta w dorobku tej
włoskiej kapeli. Jednak, żeby nie
słodzić tak chłopakom, dorzucę
łyżkę dziegciu. Jest nim cover
utworu Ultravox "Dancing With
Tears In My Eyes". Nie dość, że
kawałek nie pasuje do całego albumu
to jeszcze interpretacja włoskich
muzyków zupełnie do mnie
nie przemawia. No ale oni tak mają,
na wspomnianej poprzedniej
płycie umieścili inny popowy hit,
"Children" Roberta Milesa i zrobili
to z podobnym rezultatem co teraz.
Pomijając ten fakt mamy do
czynienia z naprawdę dobrym wydawnictwem,
choć z drugiej strony
"Welcome To The Absurd Circus"
nie zmienił mojego podejścia
do tego zespołu. (4)
Laced In Lust - First Bite
2021 Rockshots
\m/\m/
Lata 80. w lżejszym wydaniu również
fascynują młodych muzyków,
stąd istny wysyp zespołów grających
hair/glam/sleaze/AOR. Australijski
kwartet Laced In Lust również
zapatrzył się w Teslę, Cinderellę
czy Mötley Crüe, a do tego
Alice'a Coopera, Scorpions, Status
Quo czy nawet wykonawców
pokroju Slade czy Gary'ego Glittera.
Efekty tegoż są całkiem interesujące.
Już otwierający album
"Save Me (L.I.L. Woman)" to fajne
połączenie surowej zwrotki z melodyjnym
refrenem, a Torsten Steel
z ostrym i zadziornym wokalem
pasuje do tej stylistyki idealnie. Co
ciekawe płyta jest długa, bo to aż
14 utworów - najwidoczniej zespół
chciał na debiucie pochwalić się
wszystkim co ma - ale w żadnym
razie nie nuży, składając się z dopracowanych,
zwięzłych i jednorodnych
stylistycznie kompozycji.
Czasem lżejszych, czasem mocniejszych,
niekiedy też odwołujących
się do bluesa czy blues rocka (cover
"I Remember When I Was Young"
rodaka muzyków Matta Taylora,
określanego często mianem ojca
australijskiego bluesa, "I'm Alone")
czy rock'n'rolla ("On Parole"), ale
generalnie równie udanych, prezentujących
ciekawe podejście do
klasycznych już patentów, melodii
i brzmień. Jeśli to co napisałem powyżej
kogoś nie przekonało, może
odpalić na próbę "Hot Tonight" czy
"Black Heart Murder", efekt będzie
gwarantowany. (4,5)
Wojciech Chamryk
Legendry - Mists of Time / Dungeon
Crawler
2020 Golden Core
Nazwa Legendry raczej nie powinna
umknąć żadnemu maniakowi
NWOTHM. Wszystko co dotychczas
wyszło spod ręki Vidarra i
spółki, wyróżnia się po pierwsze
naprawdę wysoką jakością, a po
drugie dość dużą dozą oryginalności.
Z pozoru to do bólu tradycyjne
i wręcz toporne granie, które określiłbym
mianem epic speed/heavy
metalu, jednak nie trzeba więcej
niż odrobina uwagi, by wyłapać w
tej muzyce wielką fascynację prog
rockiem lat 70. czy folk rockiem
(pamiętając o dość bogatym muzycznym
CV Vidarra, w którym akurat
dominuje black metal). Każdy
kolejny album formacji zdaje się
coraz szerzej rozwijać rozbudowane
koncepcje, nie zabijając przy
tym barbarzyńskiego, "cymmeryjskiego"
ducha utworów. Niestety
pierwsze dwa krążki, wydane przez
dosyć niszową Non Nobis Productions
szybko zniknęły z wirtualnych
półek sklepowych (wątpię,
żeby kiedykolwiek pojawiły się na
prawdziwych). Stąd wielka była
moja radość na wieść, że zespołem
zainteresowało się High Roller
Records, a niedługo potem Golden
Core Records, które to niezwłocznie
podjęło się reedycji
"Mists of Time" oraz "Dungeon
Crawler". Dziwi co prawda forma
wydawnictwa, bo niewielu znam
entuzjastów podwójnych wydań, z
drugiej strony powód, którym je
motywowano - czyli zwyczajna
chęć odciążenia kieszeni fanów -
budzi szacunek. Do meritum -
otrzymujemy dwa dyski, z zawartością
debiutanckiego "Mists of
Time" oraz jego kontynuatora -
"Dungeon Crawler". Twórczość
Legendry zaprasza słuchacza na
przygody rodem ze świata Swords
and Sorcery. Pierwsza z nich jest
bardziej dzika, nieokrzesana i przestrzenna.
Co ciekawe, dłuższe, rozwinięte
utwory nie dają tu poczucia
dłużyzn, a raczej przypominają
budową konkretne, heavymetalowe
strzały o prostej konstrukcji
zwrotka-refren-zwrotka i bardziej
rozbudowanych intrach/solówkach/zakończeniach
(skreślić niepotrzebne).
Doskonałym przykładem
"For Metal We Ride", dający
wrażenie prostego, energetycznego
otwieracza o hymnicznym refrenie,
po którym zauważamy że właśnie
minęło 10 minut! "Phoenix of the
Blade" to już pierwsze wyraźne
ujawnienie wspomnianych wyżej
progrockowych inklinacji (paradoksalnie,
jeden z bardziej rozpędzonych,
wręcz speedmetalowy, który
w pewnym momencie zwalnia by
trochę pokomplikować kompozycję
klawiszowymi odlotami, aby w
ostatnich 2 minutach powrócić z
początkową agresją). Typowo epic
metalowym rozmachem charakteryzują
się jeszcze eponimiczny
"Mists of Time" i zamykacz "Winds
of Hyboria". "Dungeon Crawler"
nie prezentuje specjalnego zwrotu
stylistycznego, choć rozwija pewne
koncepcje (więcej klawiszowych
zabaw hammondami i syntezatorami)
i proponuje delikatną zmianę
klimatu. Samą nazwą albumu, panowie
zapowiadają, że z dzikich
stepów przenosimy się do lochów i
jaskiń. Jest mroczniej, co słychać
np. w "Shadows In The Moonlight",
a nawet w doborze coverów - przebojowe
"Necropolis" Manilli na
"jedynce" versus mistyczne "Swords
of Zeus" z repertuaru Lords of the
Crimson Alliance. Mniej tutaj
długich kolosów, a numery są jeszcze
chwytliwsze (vide pierwsze
trzy utwory). Z drugiej strony "The
Conjurer" i "Edge of Time" to już
naprawdę odważne mariaże z brzmieniem
wczesnych lat 70. i swoją
epickością zdają się nawiązywać
bardziej do Jethro Tull, Uriah
Heep czy Camel, niż do Manowar
i Manilla Road. Mam nadzieję
że przejście pod skrzydła wytwórni
Andreasa Neudiego sprawi,
że o Legendry zacznie mówić
się nieco więcej. Niby jest to nazwa
rozpoznawalna w środowisku, ale
zdaje się gdzieś ginąć pośród kolegów
z Visigoth, Eternal Champion
czy Gatekeeper. Szkoda, bo
choć nie odmawiam wielkości
wspomnianym, to Legendry reprezentuje
równie (jeśli nie bardziej)
oryginalne podejście do tematu,
nie zamykając się na oddawanie
hołdu herosom sceny lat 80. Powyższe
wydawnictwo może być dobrą
tego zapowiedzią. (5)
Piotr Jakóbczyk
Legendry - Heavy Metal Adventure
2020 Golden Core
Nie ukrywam, że dość uważnie śledzę
karierę Legendry. Od pierwszego
albumu muzyka Vidarra i
spółki wzbudziła moje zainteresowanie,
jako konglomerat speedmetalowej
surowości, epickich kompozycji
i klimatu, a do tego rozbudowania
utworów i szukania pomysłów
w tradycji rocka progresywnego
lat 70. W zeszłym roku
ucieszyłem się więc na wieść, że zespół
przechodzi pod skrzydła wytwórni
Neudiego z Manilla Road
- Golden Core Records i w tych
barwach wypuszcza nowy minialbum,
zaledwie rok po bardzo udanym
LP "The Wizard and the
Tower Keep". Co więcej, za bas w
charakterze muzyka sesyjnego
chwycił tu nie kto inny, jak Phil
Ross, który dzielił scenę z Markiem
Sheltonem przez ostatnie
dwa lata jego życia. Na część właściwą
krążka składa się co prawda
tylko jeden kawałek premierowy i
trzy covery, ale nie pozbawia go to
atrakcyjności. Wręcz przeciwnie!
Od początku Legendry potrafiło
zaskoczyć świetnym doborem coverów
i ich adaptacją - nie inaczej
jest w tym przypadku. Na początku
otrzymujemy bardzo urokliwą
adaptację kultowego motywu "Anvil
of Crom" Basila Poledourisa z
legendarnego "Conana Barbarzyńcy"
- wprost książkowe intro
dla albumu epic metalowego. Zaraz
potem "Metal" z repertuaru
Manilli. Ciekawy wybór - jakby w
kontraście do przerabianego na
pierwszym albumie dynamicznego
hitu "Necropolis". Tym razem Vidarr
wybrał utwór wolny, nastrojowy
i... ciśnie się na usta określenie
"zachowawczy". Szczerze mówiąc
- z pełnym szacunkiem i czcią
dla wszystkiego co wyszło spod
ręki wielkiego Marka Sheltona -
to chyba najsłabszy punkt na tej
płycie. Prawdziwe atrakcje zaczynają
się dopiero od trzeciej pozycji
(czy w przypadku czarnego placka
- strony B). Tu na warsztat wzięto
"Broadsword" z repertuaru Jethro
Tull. I ten nieoczywisty wybór
okazał się istnym strzałem w dziesiątkę.
Kompozycja idealnie wpasowuje
się w stylistykę zespołu, a
dodatkowe, rozbudowane zakoń-
176
RECENZJE
czenie i bardzo zgrabne skorzystanie
z syntezatorów brzmi świetnie.
Na zakończenie mamy jedyny
utwór premierowy o eponimicznym
tytule. No i tu już zaczyna
się prawdziwa zadyma. Legendry -
jak to ma zawsze w zwyczaju -
zabiera słuchacza w (nomenomen)
przygodę, w stylu Swords &
Sorcery, ale ze swoim charakterystycznym,
barbarzyńskim zadziorem.
Speedmetalowy, surowy killer, z
wręcz "venomowym" riffem przewodnim.
Konstrukcją trochę przypomina
numery z debiutu, gdzie
otrzymywaliśmy prosty początek
zwrotka-refren-zwrotka, a potem
długą, rozbudowaną, atmosferyczną
solówkę. Tu co prawda zmiana
klimatu nie jest długotrwała,
bo po niespełna półtorejminutowym
zwolnieniu wracamy na dzikie
tory, które de facto wieńczą
kompozycję, przechodząc w syntezatorowe
outro. Tyle na temat
części właściwej. Wersji CD towarzyszy
jeszcze 6 bonusów - jeśli o
mnie idzie, trochę rozczarowujących.
Wątpliwej jakości wersje demo
3 utworów z pierwszej płyty (z
czego "Phoenix of the Blade" i
"Mists of Time" w dwóch wariantach)
oraz instrumentala "Sky
Burial". Cóż, atrakcyjne dla fanów,
którzy lubią takie ciekawostki i alternatywne
wersje utworów (ja do
nich nie należę). Nie będę więc zaniżał
oceny zespołowi, do którego
mam wyjątkową słabość i podejdę
do materiału w oderwaniu od bonusów.
Wówczas wypada bardzo
dobrze. Oczywiście, to raczej kategoria
ciekawostki czy materiału
promocyjnego. Ale - szczególnie za
kultowe intro, fenomenalne wykonanie
"Broadsword" i świetny numer
tytułowy - myślę że warto
mieć na półce. (5)
Piotr Jakóbczyk
Lost Divison - Cuts And Scars
2021 Inverse
Posłuchałem tej płyty i opadły mi
ręce. Rozumiem, że to debiutancki
album Finów, ale od zespołu z
siedmioletnim stażem można już
wymagać czegoś więcej. Tymczasem
na "Cuts And Scars" mamy
niezbyt porywający hard'n'heavy:
co najwyżej poprawny, a momentami
po prostu amatorski. Na tle
kolegów wyróżnia się gitarzysta solowy
Jaakko Korpi; są tu też
utwory nieco bardziej udane ("In
Memoriam 2.0", "The Killer"), ale
wszystko kładzie wokalistka. Maija
Väisänen to najsłabszy punkt zespołu,
jej głosowi brakuje skali,
mocy, a nawet jakiejś fajnej barwy,
o jakimkolwiek różnicowaniu partii
też nie ma mowy. Śpiewa więc,
a raczej zawodzi, niczym 14-letnia
debiutantka na pierwszych zajęciach
wokalnych, w dodatku nie
przebija się przez warstwę instrumentalną
- być może producent
zorientował się co i jak, dlatego litościwie
nie wyeksponował jej głosu.
Jeśli ktoś chce zrazić się do metalowych
zespołów z wokalistkami,
powinien włączyć "Trapped" czy
"Insanity", efekt będzie murowany.
(1)
Wojciech Chamryk
Lost In Grey - Under The Surface
2021 Reaper Entertainment
Na promocyjnych zdjęciach członkowie
Lost In Grey wyglądają
niczym banda przebierańców, ale
grać potrafią, to pewne. Dlatego,
chociaż nie jestem jakimś wielkim
zwolennikiem takiego patetycznego,
symfoniczno/teatralnego metalu,
przesłuchałem kilka razy "Under
The Surface", bo to udany i
dopracowany materiał - wiele zespołów,
poruszających się w podobnej
stylistyce, mogłoby się od
Finów sporo nauczyć. Słychać, że
Lost In Grey tworzą doświadczeni
muzycy, dlatego ich trzeci już album
trzyma poziom od początku
do końca i nie nuży, chociaż trwa
blisko godzinę. Na szczególne wyróżnienie
zasługuje tu finałowa
kompozycja "Stardust", złożona z
trzech zróżnicowanych części: "The
Race" uderza intensywnością (blasty,
skrzek), kontrastującą z sopranem
Anne Lill Rajali i partiami
chóralnymi; "Sand Castles" z wokalnym
udziałem Andi'ego Kravljaèy
(śpiewa też w kilku innych
utworach) jest bardziej zróżnicowany,
a majestatyczny "The Abyss"
najbardziej z nich urozmaicony.
Mimo tego, że kompozytorem
wszystkich utworów jest klawiszowiec
Harri Koskela to nie brakuje
im gitarowej mocy ("Souffrir"), a
skrzypaczka Emily Leone ma pole
do popisu w bardziej klimatycznych
numerach, takich jak folkowy
nieco "Waves" czy śpiewany w
ojczystym języku, oniryczny "Varjo".
Są tu też krótsze, przebojowe
utwory "Disobedience" i "Shine", tak
więc "Under The Surface" idealnie
pasuje do powiedzenia "dla każdego
coś dobrego". (5)
Wojciech Chamryk
Lower 13 - Embrace The Unknown
2021 Pure Steel
Czwarty longplay "ohajowców" z
Lower 13 jest ok, ale zachodzi
duże ryzyko, że nie przypadnie on
do gustu akurat tej grupie słuchaczy,
do której adresuje go Pure
Steel Records. Według oficjalnej
zapowiedzi, łączy on najlepsze elementy
nowoczesnego oraz klasycznego
heavy metalu, reprezentuje
gatunek "US metal" i został przepełniony
heavy metalowym
groovem, masywnymi riffami oraz
wpływami progresji, w związku z
czym wszystkie pokolenia metalowców
mają się tym zachwycać.
Tymczasem odnoszę wrażenie, że
w "Embrace The Unknown"
włożono tak wiele pracy i zaangażowania,
że twórcy nie potrafili na
końcu przyporządkować go do
właściwej kategorii. Wbrew temu,
co możemy wyczytać z Metal
Archives, nie jest to ani heavy metal,
ani speed metal, ani hard rock,
lecz taki "open-minded melodeath"
- wyraźnie przypomina Soilwork i
Trivium, ale czasami prezentuje
patenty charakterystyczne dla innych
odmian współczesnego, amerykańskiego
metalu. Jeżeli akceptujecie,
szanujecie i lubicie jednocześnie
heavy metal oraz melodeath,
to może Wam się tego fajnie
słuchać. Ale jeśli (tak jak ja) nie
czujecie melodeathu, to prędzej
wyrazicie dezaprobatę niż zostaniecie
fanami. W konsekwencji,
spodziewam się trochę negatywnej
prasy odnośnie Lower 13. Nie
dlatego, że ludzie na ogół boją się
"nieznanego", ani nie dlatego, że
zespół wyprzedza swój czas oferując
rewolucyjną sztukę. Nie. Po
prostu, mnóstwo tam growli oraz
brzmień typowych dla melodeathu,
natomiast znacznie mniej
nawiązań do amerykańskiego old
schoolu. Możliwe, że znalazłyby
się motywy inspirowane Machine
Head lub Meshuggah, ale mam
nadzieję, że obecna amerykańska
młodzież nie uważa tego za klasyczny
heavy. Ostatni utwór "Continue
On" ma w sobie troszeczkę z
klasycznego rocka, ale to w sumie
szczegół. Moja rozkmina świadczy
o wadze prawidłowego posługiwania
się nazwami gatunków oraz
podgatunków muzycznych podczas
przedstawiania nowej muzyki
potencjalnym fanom. Udany album
może przepaść, jeśli zaproponujemy
jego wysłuchanie grupie
oczekującej / szukającej w muzyce
czegoś kompletnie innego. Ja nie
zamierzam czepiać się tego, że
barwa zielona to nie barwa niebieska.
Jeśli już, to zachęcam wszystkich
melodeathmetalowców do
sprawdzenia teledysku ukazującego
numer tytułowy (np. na You
Tube) oraz do wyrobienia sobie
własnego zdania, czy warto nabyć
cały longplay. Subiektywna ocena:
(2.5)
Sam O'Black
Lucifer's Hammer - The Trip
2021 High Roller
Chilijscy heavy metalowcy w trzecią
dekadę XXI wieku wchodzą z
impetem i rozmachem. "The Trip",
bo taki tytuł nosi ich najnowsza,
trzecia w dyskografii produkcja zespołu
to album, który z jednej strony
przenosi słuchacza do czasów
NWOBHM, z drugiej zaś w muzyce
tego kwartetu wyraźnie słyszalne
są wpływy kapel zza Wielkiej
Wody, a konkretnie Riot czy
Mercyful Fate. Lucifer's Hammer
w swych kompozycjach nie
unika ani melodyjności ani chwytliwości,
nie mniej jednak nie pozbawia
ich to mocy, a nawet pewnego
rodzaju mroku. Generalnie
sprawiają one wrażenie przemyślanych,
dojrzałych, oraz dopracowanych
w każdym niemal calu. Jeżeli
miałbym wskazać swoich faworytów,
na pewno w pierwszej kolejności
będzie to "All Stories Come to
the End". Pewnie niejedna osoba
stwierdzi, że nie jest to nic specjalnego.
Taki tam heavy utrzymany w
średnim tempie. Tego typu opinie
mają rację bytu do momentu, w
którym nie zacznie się kosmiczna
wręcz wymiana solówek. Jest ona
ogólnie jednym z najmocniejszych
punktów całego "The Trip". W
tym kawałku możemy momentami
usłyszeć również wpływy mistrza
metalowych horrorów, czyli Kinga
Diamonda. Wspominałem wcześniej
o Riot. Inspiracje tą kapelą
możemy dostrzec w kawałku "Illusion".
Zwłaszcza jeśli przysłuchamy
się wiodącemu riffowi oraz gitarowym
solówkom. Takie kawałki, jak
klasycznie rockendrollowy "Land
of Fire" oraz "The Wind of Destiny"
spokojnie mogłyby trafić na którąś
z płyt Saxon (z tą drobną uwagą,
że ten pierwszy na którąś z tych
klasycznych z lat osiemdziesiątych,
ten drugi zaś na którąś z ostatnich).
Warto jeszcze zwrócić uwagę
na kończący całość kawałek "I
Believe In You", z którego bije niezwykła
magia i ciepło. Co ciekawe,
mimo to nie traci on ani grama ze
swojego heavy metalowego charakteru
(to zwolnienie w drugiej połowie
wbrew pozorom jeszcze mu
go nadaje). Hades i kumple chwalą
się, że tym razem zainwestowali w
dobre studio. Cóż, brzmienie "The
Trip" może nie rozłożyło mnie na
łopatki, jednak na pewno na plus
RECENZJE 177
można potraktować fakt, że słychać
tu każdy instrument, co w tego
typu wydawnictwach nie jest
rzeczą oczywistą. Produkcja przypomina
mi trochę debiut grupy
Traveler sprzed dwóch lat. Lucifer's
Hammer to niewątpliwie kapela
z ogromnym potencjałem.
Myślę, że usłyszymy o nich jeszcze
nie raz (4,5).
Bartek Kuczak
Lycanthro - Mark of the Wolf
2021 Alone
Lycanthro to kolejny kanadyjski
zespół heavy metalowy z potencjałem.
Założyciel, lider, wokalista i
gitarzysta James Delbridge wyróżnia
się wielką charyzmą - sprawdźcie
jego wypowiedzi na You
Tube. Ma zaledwie 22 lata, oddycha
metalem i intensywnie działa
w kierunku zdobycia swojego miejsca
na scenie. Komponuje heavy/
US power metal po swojemu a produkcję
powierzył lokalnym profesjonalistom.
W efekcie trudno pomylić
jego muzyczną propozycję z
inną. Wprawdzie "Mark of the
Wolf" jest niedoskonałe, ale uwieczniono
na tym albumie duszę początkujących
adeptów metalu w
nieoszlifowanej, surowej i szczerej
postaci. Osobiście nie podzielam
opinii, że albumy Iron Maiden z
Brucem Dickinsonem stoją na
znacznie wyższym poziomie niż te
z Paulem DiAnno, bo dla mnie
maidenowski debiut też jest genialny.
Nie potrafię przewidzieć, jak to
będzie u Lycanthro. Całkiem możliwe,
że następne albumy zostaną
uznane za wyrastające ponad debiut
na głowę z przedramieniem,
zwłaszcza że właśnie zmienił im się
gruntownie skład (z line-upu
"Mark of the Wolf" pozostał tylko
James Delbridge, przy czym obecny
gitarzysta Forest Dussault
dograł w ostatniej chwili solówki
do pięciu utworów). "Mark of the
Wolf" jest sztuką typu "zrób to
sam". Może lekko koślawą, tu i tam
trącącą grzechami młodości, wywołującą
grymas na twarzach purystów,
ale oryginalną i budzącą
apetyt na więcej. Nie ma co wytykać
detali, sami do tego dojdą, zgodnie
z własną wolą i pomysłowością.
Spodziewam się, że następna
odsłona Lycanthro okaże się bardziej
wyrafinowana, jednak ten debiut
pozostanie z nami jako świadectwo
żywotności heavy metalu
wśród najmłodszego pokolenia
XXI wieku. Niektóre utwory będą
zaś stałym punktem setlisty wszystkich
koncertów (nie tylko szalenie
energiczny, semi-testamentowy
"Crucible", ale prawdopodobnie też
"Into Oblivion" z zabójczym
groove'm jak u Overkill, czy też
epicko natchniony "Evangelion").
Uwagi nie powinna również umknąć
zaskakująca końcówka "Fallen
Angel Prayer" - świetnie wkomponowali
tam profesjonalny chór
kameralny w thrashowy motyw
oraz drapieżny okrzyk Jamesa
"sanctuary", a cały efekt pogłębili
dodatkowo poprzedzającym go
"balladowym" fragmentem z partią
fortepianu (swoją drogą, następującym
po solowym popisie Forest'a).
Wow, cóż za harmonia! Przyjemne
melodie pojawiają się zaś w "Ride
The Dragon" - nie powiem, że przypominają
najnowsze numery rodzimego
Turbo, ale mają coś z Iron
Maiden; taki melodyjny metal to
ja lubię. Ogólnie omawiany album
został utrzymany w konwencji
heavy/US-power metalowej, ale
thrashowcy też powinni znaleźć na
nim coś fajnego dla siebie. Notę
stawiam skąpą dlatego, że Lycanthro
w nowym składzie ma do zaoferowania
znacznie więcej na
następnych albumach, a "Mark Of
The Wolf" trafi głównie do rąk
oraz uszu osób od dawna osłuchanych
w heavy metalu (czyli sporo
wymagających przed zakupem).
(3.5)
Sam O'Black
March In Arms - Pulse Of The
Daring
2021 RFL
Opublikowany w ubiegłym roku
nakładem zespołu drugi album
March In Arms doczekał się
właśnie oficjalnego wydania. Co
oferuje "Pulse Of The Daring" w
porównaniu z debiutanckim
"March In Arms"? Na pewno
więcej tradycyjnego heavy, gdy na
pierwszej płycie nie brakowało też,
zupełnie niepotrzebnych, nawiązań
do nowomodnego rocka/metalu.
Chłopaki postawili więc na
power metal, wzbogacony licznymi
odniesieniami do klasycznego
heavy i thrashu, co poszczególnym
kompozycjom tylko wyszło na
zdrowie. Nie ma więc mowy o
przynudzaniu, grają konkretnie, a
eksperyment, to jest wykorzystanie
w pierwszym utworze "1914" i
finałowym "Not For Nothing" partii
wiolonczeli i skrzypiec, też im się
udał, szczególnie w tej drugiej, surowej
i mrocznej kompozycji -
kłania się Black Sabbath, wzorzec
nader zacny. Patetyczny i całkiem
szybki "1914", drugi singiel z płyty,
też jest niczego sobie, podobnie
jak wybrany do promocji wcześniej
"Welcome The Blitz", "Altar Of The
Gun" czy dynamiczny, chociaż tylko
do czasu iście doomowego zwolnienia,
numer "Omaha". Jeszcze
ostrzejszy jest "Thunderbolt", ale na
wysokości refrenu nabiera melodii,
których nie brakuje też w "Nisei"
czy w kompozycji tytułowej. Dopełniają
te udaną płytę surowsze
"An Act Of Valor" i "No Years
Resolution", niczym z lat 80. - dobrze,
że młodzi ludzie wciąż odnajdują
w tych klasycznych dźwiękach
coś interesującego dla siebie.
Jak można łatwo wywnioskować
na podstawie tytułów March In
Arms to kolejni pasjonaci historii
wojen i konfliktów zbrojnych, a
piszą nie tylko o obu konflikatach
światowych z lat 1914-1918 i
1939-1945, ale też o tych nowszych,
choćby o Mogadiszu lat 90.
Warto poświęcić tej płycie trochę
uwagi, bo jest na pewno ciekawsza
od debiutu - oby tak dalej! (4,5)
Wojciech Chamryk
Mastord - To Whom Bow Even
the Trees
2021 Inverse
Mastord to już regularny zespół
prog metalowy z dwoma albumami
studyjnymi na koncie: "Trail of
Consequence" (2019) oraz "To
Whom Bow Even the Trees"
(2021). Ten pierwszy powstał jako
projekt studyjny gitarzysty i klawiszowca
Kari Syvelä wraz z
zaprszonymi gośćmi, a drugi to już
efekt pełnej współpracy czterech
Finów: oprócz Kariego, również
basisty Pasi Hakuli, perkusisty
Toni Paananen oraz wokalisty
Markku Pihlaja. Markku śpiewał
dawniej covery solowego Bruce'a
Dickinsona w akustycznych aranżacjach,
nic więc dziwnego że jego
wokal jest porównywany do legendarnego
głosu Żelaznej Dziewicy.
W moim odczuciu Mastord brzmi
jednak unikalnie. Udało im się wykreować
ciekawą atmosferę, dzięki
której łatwo skoncentrować się na
tej muzyce przez 72 minuty. Wiele
się w niej dzieje, ale nie ma mowy
o kakofonii, technicznym popisywaniu
się ani o drażniących dysharmoniach.
Jest raczej przyjemnie
niż nerwowo. Dominują umiarkowane
tempa, nad którymi swobodnie
płyną nieśpieszne, autorefleksyjne
linie wokalne. Można powiedzieć,
że poszczególni muzycy
pilnują wzajemnie kolegów, żeby
nie przesadzali z szybkością - wymiataniu
gitarzysty towarzyszą
synkopowane klawisze, a zbyt szybkiego
perkusistę gaszą transowe
melodie. Sekcja instrumentalna
została dobrze zbalansowana w
warstwie kompozycji, tzn. Mastord
operuje czasami ścianą dźwięku,
często posługuje się kilkoma
planami harmonicznymi, ale równocześnie
nie przytłacza nadmiarem
motywów granych w ramach
tych samych fragmentów utworów.
Dlatego - pomimo świetnych melodii
oraz brzmienia bardziej podbasowanego
(czujemy je jako cięższe
i nowocześniejsze) niż w tradycyjnym
heavy metalu - byłbym
ostrożny w przypisywaniu ich do
kategorii melodyjnego power metalu.
Jeśli już, to łączą najmocniejsze
atrybuty progresu, heavy oraz
power metalu. A więc wykazują się
szerokim spektrum inspiracji,
ogromną inwencją twórczą oraz
zdolnością do przystępnego zaprezentowania
złożonych pomysłów.
Bywa tak, że mój słuch nie jest
dostrojony do jakiegoś odsłuchiwanego
albumu progresywnego,
czyli zespół gra swoje, ja staram się
skoncentrować, ale jakoś mi z nimi
nie po drodze, dekoncentruję się i
przyłapuję się na byciu myślami
obok. W przypadku drugiego albumu
Mastord nic takiego się nie
dzieje. Przypisuję to logicznie uporządkowanym
zmianom dynamicznym.
Czas pokaże, czy będę jeszcze
do tego zespołu wracać w przyszłości.
(4.5)
Sam O'Black
Metalite - A Virtual World
2021 AFM
Metalite grają ponoć modern melodic
metal. Dwa pierwsze człony
tego określenia są jak najbardziej
adekwatne do propozycji Szwedów,
trzeci już nie bardzo. Gorzej:
jak na moje, sterane już nieco rozmaitym
łomotem uszy, to "A Virtual
World" nie ma z prawdziwym
metalem niczego wspólnego, chociaż
pojawiają się na tym krążku
powerowe zrywy czy mocniejsze
riffy. Dzieje się tak, ponieważ sam
wydawca zachwala, że Metalite
przywracają metal tanecznym parkietom,
taki to więc i "metal". W
większości utworów mamy więc
utemperowany, grzeczniutki
sound, schowane, albo i przez długi
czas niesłyszalne, gitary - o tym,
że są dwie, dowiedziałem się z opisu
płyty, nie ze słuchu. Do tego
praktycznie w każdej piosence, bo
inaczej trudno to coś określić,
atakuje nas nowomodne, elektroniczne
łupu-cupu oraz melodyjki tak
nijakie, że nawet najgorsza tandeta
z lat 80. to przy nich arcydzieła.
"Perełek" parodiujących metal jest
tu naprawdę multum, ale szczególne
wyrazy uznania należą się
twórcom "Beyond The Horizon", o
którym powiedzieć koszmarek to
178
RECENZJE
zdecydowanie zbyt mało. Gdyby
wzmocnić brzmienie i zmienić
aranżacje, byłaby to naprawdę fajna
płyta z gatunku melodyjnego
metalu, a tak jest gniot, którego
posłuchałem do końca tylko dzięki
świetnej wokalistce - Erica Ohlsson
marnuje się w tym zespoliku
oraz niektórym solówkom, jak
choćby tej z "Talisman". Gdyby nie
to, byłoby (0), a tak stanęło na
(1,5).
Wojciech Chamryk
Metalwings - A Whole New
Land
2021 Self-Released
Ten bułgarski zespół ma ponoć 28
(teraz już ponad 29, sprawdziłem)
milionów fanów na YouTube, zafascynowanych
utworem "Crying Of
Ohe Sun". Owszem, słucha się go
nawet dość przyjemnie, bo liderka
grupy Stela Atanasova jest klasycznie
wykształconą śpiewaczką i
skrzypaczką, wie więc jaki zrobić
użytek z elektrycznych skrzypiec.
Zdziwiłem się jednak tym, że
Metalwings jakoś wciąż nie mają
wydawcy, co przy takim potencjale
komercyjnym powinno nastąpić
już dawno, muszą więc wydawać
swoje płyty samodzielnie - czasem
nawet, tak jak debiutancki album,
tylko na CD-R. Po odsłuchaniu kolejnego,
zatytułowanego "A Whole
New Land", wiem już jednak co
jest przyczyną takiego stanu rzeczy.
Symfoniczny metal Metalwings,
doprawiony elementami
power metalu i gotyku, jest niestety
zbyt sztampowy i nijaki, nie ma
tu mowy o poziomie reprezentowanym
przez Epikę, Nightwish
czy kiedyś przez Within Temptation.
Druga liga, a może nawet
trzecia - to aktualne miejsce
Metalwings na obecnej scenie tego
podgatunku i nie zmienią tego
ani warunki głosowe, ani tym
bardziej umiejętności liderki jako
instrumentalistki. Jako autorka całego
materiału oraz do tego aranżacji
chóralnych oraz orkiestrowych,
Stela Atanasova nie ma
bowiem niczego do zaoferowania,
proponując zwykle bardzo rozwleczone,
przegadane, złożone z samych
klisz kompozycje - trzeba
wykazać się nie lada cierpliwością,
by wysłuchać do końca "A Whole
New Land", "I See Your Power" czy
"Wonders Of Life". "Like A Willow
Without Tears" brzmi z kolei tak
mdło-popowo, że niektóre utwory
Lindsey Stirling to przy nim
heavy metal. Singlowy "Monster In
The Mirror", balladowy "Passengers
Between The Rails Of Life" czy
finałowy, śpiewany po bułgarsku,
folkowy "Milo moje libe" (świetny,
dęty kaval) robią znacznie lepsze
wrażenie, ale "A Whole New
Land" trwa prawie 70 minut, więc
tych kilka rodzynków ginie w morzu
niestrawnego gniota-zakalca.
(1,5)
Wojciech Chamryk
Metamorphosis - I'm Not A
Hero
2021 Progressive Promotion
Lubię wydawnictwa z wytworni
Progressive Promotion. Są to
głównie materiały mniej znanych
artystów, przynajmniej dla ogółu,
jednak przeważają muzycy i zespoły
ze sporym doświadczeniem oraz
grające i tworzące naprawdę solidną
i ciekawą muzykę. Dzięki temu
mogę poznawać coraz więcej
niezłych tytułów ze sceny progresywnego
rocka. Co prawda, fani
zdecydowanie mocniej obeznani z
całym nurtem i z lepszym smakiem
często sprowadzają te materiały do
typowych a nawet przeciętnych.
Mnie to jednak nie deprymuje i w
pełni cieszę się większością płyt ze
wspomnianej firmy. Tym razem
mamy do czynienia z szwajcarskim
zespołem Metamorphosis dla
którego "I'm Not A Hero" jest
szóstym albumem. Zawiera on
rock neoprogresywny, przez który
przemykają pomysły mogące kojarzyć
się z Pink Floyd. Niemniej w
instrumentaliści dodają muzyce
swoich indywidualnych cech oraz
ogólnych rockowych brzmień
przez co uzyskuje ona osobisty
charakter. Co według mnie jest już
sukcesem. Większość kompozycji
to długie utwory przepełnione
lekkimi brzmieniami, przyjemnymi
harmoniami, wpadającymi w ucho
melodiami oraz refleksyjnymi i
wyciszonymi klimatami, tworząc
wrażenie pozbawionego nachalności,
nienarzucającego się progresywnego
rocka. Do tego dochodzą
wyśmienity aranżacje uwypuklające
walory muzyki tej formacji
oraz znakomita gra każdego z instrumentalistów.
Naprawdę nie ma
co narzekać. A już głos i śpiew wokalisty
Jean-Pierre Schenk to
istna wisienka na torcie. Dla samego
wokalu warto sięgnąć po "I'm
Not A Hero", choć popisy solowe
gitarzysty Oliviera Guenata czasem
są również zajmujące. Na każdym
kroku słychać doświadczenie,
wyrafinowanie, pietyzm ale też
artyzm. Jak dla mnie to wystarczy,
żeby stworzyć dobrą płytę. No cóż,
niektórzy chcieliby zawsze słuchać
albumy wybitne, a i tak jakby taki
dostali kręciliby nosem i szukali
dziury w całym. Mnie zupełnie
Metal Church - Classic Live
2020 Reaper Entertainment
Zabawne, że Mike Howe na tej płycie
brzmi trochę jak Blitz Elsworth z
OverKill. W ogóle kawałki bardzo
przypominają załogę z New Jersey.
No ale nie ma co się czepiać - "Classic
Live" to rasowy metal. Amerykański
heavy/thrash na wysokim poziomie.
Zresztą o grupie Metal
Church można by pisać elaboraty, bo
grali w sposób wyjątkowy, z własnym
stylem i mocą. W każdym swoim
okresie umieli zrealizować materiał,
który przyciągał. Mike Howe zmarł
niespodziewanie w lipcu 2021 roku.
Popełnił samobójstwo. Takie wiadomości
zawsze uderzają jak rozżarzony
pręt. Wypalają blizny. Na śmierć
zawsze jest za wcześnie. Na jakąkolwiek.
Na "Classic Live" mamy tylko
dźwięk. Jednak oprócz charakterystycznej
barwy głosu Howe'a, kiedy
zamkniemy oczy, możemy wyobrazić
sobie jak włada publicznością. Jak się
zachowuje. Czasem tak mam - obcując
z nagraniami na żywo zdarza się,
że "widzę" zespół. Zarejestrowane reakcje
zebranych pod sceną również
pokazują, że płynie do nich niesamowita
energia. Generalnie to niezła
płyta. Jak ktoś lubi koncertówki, to
będzie na pewno zadowolony odpalając
ją i przez blisko godzinę oddając
się misterium Metal Church. Powstała
podczas trasy w 2016 roku, by
uczcić powrót Mike'a na łono zespołu,
kiedy Ronny Munroe odszedł, by
zająć się karierą solową. Sięgnęli więc
chłopaki po swoje starocie, kawałki,
które zdecydowanie oparły się próbie
czasu. W kontekście śmierci wokalisty
na pewno odbiera się to wszystko
inaczej, ale nie wolno zapominać,
że Howe za plecami miał kapitalnych
towarzyszy, z którymi zespolony tworzył
całą magiczną aurę. Mamy więc
selektywnie dudniącą w tle sekcję
Steve Unger - Jeff Plate. Rick Van
Zandt i Kurdt Vanderhoof tną riffy
i wymieniają się solówkami. Wydawało
się, że dla Metal Church ponowne
zejście się z Howe będzie gwarancją
stabilności. Niestety, po nagraniu
dwóch albumów - "XI" i "Damned
If You Do"- zespół znów staje
przed ciężką decyzją co dalej. Nam
zostaje muzyka z charakternymi wokalami
nieodżałowanego front mana.
Pozostaje włączyć i dać głośniej. Dla
Mike'a.
Metal Church - From The Vault
2020 Reaper Entertainment
Strasznie smutno brzmiał otwierający
tą kompilację ukryty utwór instrumentalny
w momencie wydania. Teraz,
po roku od wydania, w momencie
śmierci Mike Howe'a, brzmi jesz-cze
bardziej przygnębiająco. Nieste-ty,
czasu nie cofniemy, a jedyne, co można
zrobić to wspominać same pozytywne
rzeczy związane z wokalistą
grupy. Album pod, teraz tym bardziej
złowieszczym w wymowie tytułem
"From The Vault" zawiera rzeczy,
których z jakichś względów zespół nie
wydał. Jest garść nowych utworów i
cała masa dodatków - covery, b side's
i bonusy z amerykańskiego wydania
albumu "XI". Nowa muzyka brzmi w
porządku, ale nie są to jakieś kawałki
rzucające o ścianę. Trochę utrzymane
w klimacie ostatniej płyty "Damned
If You Do". Niby są ostre gitary, ale
całość trochę flirtuje z szeroko rozumianą
przebojowością. Sekcja wydaje
się mało kombinować i wypada zaledwie
przyzwoicie. Generalnie jest dobrze,
ale można odnieść wrażenie, że
czegoś brakuje. Te utwory po prostu
sobie "są". Może z tego powodu nie
znalazły nigdzie miejsca? Tego niewiadomo.
Odrzuty z sesji do "Damned
If You Do" to również numery
przyzwoite w swoim wyrazie. Zwłaszcza
pulsujący "Mind Thief" może od
razu się spodobać - są zadatki na
przebój. Pozostałe z wokalem Mike'a
są dobre, z równo pracującymi gitarami,
choć na dłuższą metę nie są to jakieś
szczytowe osiągnięcia Metal
Church. Za to instrumentalne "Insta
Mental" i "432hz" są ciekawe i pokazują,
że jak się chce to można napisać
naprawdę fajne strzały. Co do coverów
- zabrali się panowie za Nazareth,
Sugarloaf i Lead Belly'ego.
Opinie są zawsze różne. Moim zdaniem
wykonanie "Please Don't Judas
Me" jest zachowawcze, jakby ze stresu
przed zepsuciem takiego klasyka.
Brzmi naturalnie mocniej, bo realizacja
jest współczesna. Mimo wszystko
jednak nie wnosi nic konkretnego -
ot, kolejny dobry cover. I tyle. Tego
drugiego - "Green Eyed Lady" nie
znam oryginału, więc nie będę się rozwodzić,
choć to, jak słychać, fajny,
pokombinowany numer. Z kolei szalenie
przebojowy "Black Betty" (przerabiany
dość często) autorstwa Lead
Belly'ego zagrali szybko i ostro. Nawet
szczyptą thrashu posypali swoją
wersję - ale to też po prostu dobra interpretacja,
lepsza jednak niż Nazareth.
Więcej w tym przypadku ognia
i czuje się większą swobodę. Kompilacja
"From The Vault" ma jeszcze
zamknięcie w postaci duetu z Toddem
la Torre z Queensryche w
utworze "Fake Healer", wersję z 2015
roku "Badlands" i dwa bonusy z amerykańskiego
wydania "XI". To już
gratka dla maniakalnych fanów, bo
dla mnie te rzeczy nic znaczącego nie
wniosły do odbioru tego krążka. Jedynie
te dwa bonusy są, co słychać od
razu, bardzo dobrymi utworami, pokazującymi,
jak konkretnym krążkiem
był "XI". Szkoda, że panowie
nie zachowali atmosfery i nie przenieśli
jej na ostatnie sesje. W zaistniałej
sytuacji w Metal Church będzie ciężko
myśleć w kategoriach lepsze czy
gorsze, ale jeśli zdecydują się grać dalej
to niech nagrają totalnie mocny album.
Tak w hołdzie dla Mike Howe'a
i jego osobowości scenicznej
oraz talentu.
Adam Widełka
RECENZJE 179
satysfakcjonuje zawartość "I'm Not
A Hero", mieści wszystko co dobre,
trafia przekazem w moją wrażliwość,
jest w niej smak i co najważniejsze
za każdym przesłuchaniem
pozwala odnajdywać nowe
szczegóły, na które nie zwracało się
uwagi wcześniej. Po prostu dobra
płyta, która może dać radość na
wiele wieczorów. (4,5)
\m/\m/
Midnite City - Itch You Can't
Scratch
2021 Roulette Media
Trzeci album zespołu Roba Wylde'a
niczym nie zaskakuje, ale trudno
oczekiwać po byłym frontmanie
glamowego Tigertailz, że nagle
przestawi się na progresywny death
metal czy inny post-rock. Na "Itch
You Can't Scratch", trzecim już
albumie formacji, króluje więc
hard/glam/AOR z lat 80., nader
atrakcyjnie podany. Jeśli ktoś lubił
wtedy Whitesnake z amerykańskiego
etapu kariery, Def Leppard
czy Cinderellę, może bez wahania
sięgnąć po tę płytę. Lider jest przy
głosie (świetnie zaśpiewane "Crawlin'
In The Dirt" czy "Blame It On
Your Lovin'" sprawiają, że ręce same
składają się do oklasków), do
tego mnóstwo tu wpadających w
ucho melodii, z "Fire Inside" i "I
Don't Need Another Heartache" na
czele. Fajnie też, że zespół nie zapomniał
również o kompozycjach
nieco mocniejszych, bo "Atomic",
"Darkest Before The Dawn" bądź
"Chance Of A Lifetime" są swoistym
dopełnieniem tych bardziej
komercyjnych/lżejszych numerów
w rodzaju "They Only Come Out
At Night" czy "Fall To Pieces". Płyta
może więc to i niszowa, ale warta
uwagi. (4,5)
Wojciech Chamryk
Militia - And Gods Made War
2021 Skol
Militia to amerykańska kapela,
która swą działalność rozpoczęła
już w latach osiemdziesiątych ubiegłego
wieku. Ich ówczesna działalność
zaowocowała wówczas dwoma
wydawnictwami demo oraz EPką
"The Sybling", obecnie poszukiwaną
przez wielu metalowych
kolekcjonerów. W 1986 roku zespół
zakończył swą działalność,
ponownie wracając na scenę w
roku 2008. "And Gods Made
War" tak na dobrą sprawę nie jest
płytą zupełnie nową. Album ten
zawiera bowiem utwory, które w
roku 2012 znalazły się na płycie
"Strenght And Honour". Kawałki
te jednak zostały ponownie zmiksowane
przez Cedericka Forseberga,
a masteringu dokonał znany
tu i ówdzie Bart Gabriel. Muzykę
prezentowaną przez zespół
na omawianym albumie można
określić jako miks heavy, speed
oraz thrash metalu. Zespół ten nie
bawi się w jakieś rozwlekłe formy.
Tylko jeden z kawałków trwa
ponad pięć minut. Zwarta formuła
"And Gods Made War" na pewno
jest plusem tego wydawnictwa. Militia
generalnie nie jest kapelą, dla
tych, którzy w muzyce cenią sobie
chwytliwe melodie, chociaż i tu
znajdziemy pewne wyjątki. Na pewno
za takowy możemy uznać "Before
the Fall". Utwór ten ma dość
wyrazisty riff i oraz dobrze zarysowaną
linię melodyjną. Z podobnymi
czynnikami mamy do czynienia
w "Doomed", jednak tu większy
nacisk jest położony na ciężar.
Na albumie tym dominują jednak
takie kawałki jak "Onslaught" (czy
tylko mnie wokal Mike'a Soliza
przypomina manierę Roba Halforda)
oraz "Injustice", które to bardzo
blisko zahaczają thrashową formułę.
Pisząc o takim albumie, jak
"And Gods Made War" nie
sposób nie wspomnieć o warstwie
tekstowej. Opisują one kondycję
amerykańskiego (takie było pierwotne
założenie autora, nie mniej
jednak spokojnie można odnieść je
do innych) społeczeństwa, które
jest notorycznie ogłupiane przez
media i różne wątpliwe autorytety.
Zwróćmy uwagę na fakt, że liryki
te powstały przed rokiem 2012 i
ani trochę się nie zdezaktualizowały
(4).
Bartek Kuczak
Militia - The Second Coming
2021 Skol
"The Second Coming" to zbiór
dotychczas trudno dostępnych
kawałków amerykańskich power
metalowców z Militia. Czy to zestawienie
rozmaitych wykopalisk
jest godne uwagi? Przynajmniej z
jednego powodu tak. Tym powodem
jest fakt, że dostajemy tu całą
EP-kę "The Sybling", która w
pewnych grupach fanów US power
metalu ma status niemal kultowy.
Pytanie, czy słusznie? Myślę, że
tak. To zaledwie trzy utwory, jednak
czuć w nic prawdziwy młodzieńczy
entuzjazm oraz chęć do
grania. Chłopaki wówczas (właśnie,
wówczas bo dziś z racji to
określenie średnio do nich pasuje)
nie kalkulowali, tylko po prostu
szli na żywioł. Należy też pamiętać,
że byli wówczas częścią świeżej,
dopiero co kształtującej się
sceny US power metalowej. Ta
świeżość jest obecna, a może nawet
lekka naiwność jest obecna na kawałkach
z "The Sybling". Wyjątkowy
jest tu utwór tytułowy, w
którym trafimy na fajną zabawę
zmianami tempa. Z innych ciekawostek
na "The Second Coming"
znajdziemy na przykład nagranie z
próby kawałka "Onslaught". Wersja,
którą tu usłyszymy pochodzi z
roku 1984. Ten kawałek znalazł
się również na nowym albumie Militia
zatytułowanym "And Gods
Made War". Warto sobie porównać
oba wykonania. Pozostałą część
tego albumu stanowią dwa wydawnictwa
demo, które Militia
zarejestrowała w latach osiemdziesiątych
prze swoim rozpadem
skutkującym zawieszeniem działalności
na kilka lat. Mowa tu o "Regiments
of Death" i "No Submission"
. Muszę przyznać, że jak
na demówki brzmią całkiem przyzwoicie.
Nawet porównując je ze
współczesnymi wydawnictwami
tego typu. Jeżeli zatem ktoś ma
ochotę sięgnąć po nieco zapomnianą
część historii amerykańskiej
odmiany power metalu, to "The
Second Coming" jest albumem
dla niego.
My Haven - Until
2021 Pure Steel
Bartek Kuczak
Podchodzę do My Haven "Until"
z dystansem, ponieważ jest to
otagowane jako fiński melodyjny
metal z wokalistką (Teija Sotkasiira),
zaś zespół wskazuje na
swoim profilu Bandcamp na łączenie
popowych oraz rockowych
refrenów typowych dla lat 80. z
melancholijnym metalem melodyjnym.
Początkowo obawiałem
się nudnawego materiału z archaiczną
elektroniką dźgającą bębenki
słuchowe, ewentualnie jeśli czegoś
bardziej współczesnego, to byłaby
to przeciętność wzorowana na
Nightwish/Evanescence/Delain/
Within Temptation/ Ocean
Dream itp. Tymczasem My Haven
zrobił jeszcze coś innego -
zamiast dyskoteki bądź akcentów
symfonicznych, zaproponował kojącą,
nienachalną i niewinną rozrywkę
w sam raz na tło np. dla starszych
pań księgowych nudzących
się w urzędach, bądź też dla kogoś,
kto danego dnia nie chce już niczego
słuchać, ale całkowitej ciszy
wolałby uniknąć. Wierzę, że kultura
potrafi łagodzić obyczaje, ale
jeżeli faktycznie zdradza tendencję
do obniżania ciśnienia tętniczego
słuchaczy, to wówczas nie jestem
przekonany, czy warto ją analizować
w heavy metalowym czasopiśmie.
Osobom mającym ochotę
na coś ugrzecznionego i melodyjnego,
polecam sprawdzić JJ Lin
"Like You Do / Drifter" (2021),
którego długa i drobiazgowa recenzja
znalazła się na stronie internetowej
Heavy Metal Pages. My
Haven ma równie wiele wspólnego
z energią heavy metalu, co Pierwszy
Globalny Ambasador Singapuru,
tzn. nic. Różnica polega na
tym, że wspomniany Azjata niewiarygodnie
mocno trafia w moją
wrażliwość emocjonalną, zaś Finka
wraz z jej towarzyszami pudłuje.
Dostrzegam melancholię "Until",
myślę że wokalnie jest OK, nawet
słucham uważnie po wielokroć; na
koniec nic mnie nie zniesmacza,
ale też nic nie wywołuje pilnej chęci
dzielenia się tym albumem z
innymi. Gdyby hipotetycznie miał
się zaraz odbyć koncert My Haven
w Polsce, to miałbym problem z
napisaniem czegoś konkretnego i
prawdziwego, co zachęciłoby Was
do przybycia na imprezę. Cyfrową
wersję albumu można zakupić na
Bandcampie za 8,50 euro a CD za
15 euro. Chyba lepiej zatrzymać
monety w portfelu. (3)
Sam O'Black
Neck Cemetery - Born in a Coffin
2020 Reaper Entertainment
Książki nie ocenia się po okładce,
ale muszę przyznać, że płyta "Born
in a Coffin" niemieckiej formacji
Neck Cemetery wyjątkowo przykuwa
uwagę. Hołduje mocno już
old schoolowej szkole projektowania
metalowych okładek, w związku
z czym słuchacz mógłby obstawiać,
że taka będzie również jej zawartość.
Co do tego mam jednak
mieszane odczucia. Całość rozpoczyna
przesadzenie wesołe, momentami
ocierające się o pop-rockowe
klimaty gitarowe intro, trwające
zaledwie minutę i nie pozostawiające
zbyt dobrego pierwszego
wrażenia - spokojnie można
by się go pozbyć, z tym, że bez
niego na całość albumu składałoby
się zaledwie siedem utworów. Zaciera
je delikatnie pierwszy pełno-
180
RECENZJE
prawny kawałek na albumie, "King
of the Dead", do którego zespół postanowił
wypuścić nawet teledysk.
Nie są to już młodzieniaszki, ale
przynajmniej przekłada się to na
bardzo solidny warsztat instrumentalny.
Tu szczególnie doceniam
pracę gitar i bas (co za brzmienie
- na przykład w intro do
"Feed the Night"!), co nie powinno
dziwić, bo Mad Matt ma ze wszystkich
największe doświadczenie -
do tego to ex-basista Havok. Pojawia
się jednak problem w postaci
wokalu. Jens Peters, znany też z
Aleatory, z pewnością nie jest
złym wokalistą. Ma dobry głos do
metalu, co nie zdarza się dziś często
i operuje nim technicznie na
przeróżne sposoby, zamiast trzymać
się jednej maniery (co słychać
w "Banging in the Grave, gdzie dodatkowo
pojawiają się też chwytliwe
chórki), ale, być może ze względu
na produkcję, wypada w Neck
Cemetery zbyt łagodnie, wygładzenie
i nieszczególnie klei się z
warstwą instrumentalną. Ta ma
swoje dobre momenty. Początkowy
riff z "Castle of Fear" przypomina
starą szkołę Running Wild -
być może nie bez znaczenia jest
fakt, że panowie również są Niemcami.
W tytułowym "Born in a
Coffin" mocno flirtują z power metalem,
co często zdarza się w refrenach
na tej płycie. Ciekawie wypada
więc "The Creed", w którym
znalazł się ocierający się o death
metal breakdown (z niesamowitym,
wyróżnionym już brzmieniem
basu) refrenami podszytymi thrashowymi
riffami refrenami. To
akurat nie powinno dziwić, bo jednym
z gitarzystów zespołu jest
obecny muzyk Sodom, Yorck Segatz,
z którymi nagrał wiele współczesnych
wydawnictw, m.in. "Partisan",
"Genesis XIX" i "Bombenhagel".
Stąd też "The Creed", ostatni
numer (do niego zaraz przejdziemy)
i stworzony do występów
na żywo i wspólnego pokrzyczenia
"Banging in the Grave" ("power
from hell keeps as alive" wydaje się
dewizą łączącą zespół z publicznością)
są najmocniejszymi
punktami płyty. Reszta wypada
przy nich dość powtarzalnie, a
przez to po prostu… poprawnie. Są
i próby zróżnicowania albumu i
pierwszą połowę kończy obiecująco
zaczynająca się pół-ballada "The
Fall of a Realm", która w późniejszej
części okazuje się jednak również
przeciętną kompozycją. Wolne
partie są za to jak najbardziej
interesujące. Najlepsze panowie
postanowili zostawić na koniec.
"Sisters of Battle" to najdłuższy na
płycie, ponad siedmiominutowy
kawałek, prawdziwe szaleństwo
wypełnione dzikimi solówkami i
agresywnymi riffami, w których
także słychać thrashową duszę
Yorcka. Właściwie to właśnie jego
gitarowa robota w tym numerze,
długim, ale bez miejsca na nudę,
pozostawia dobre wrażenie po odsłuchaniu
całości. Wystarczy jednak
puścić płytę od nowa, żeby
niesmak po tym zupełnie niepotrzebnym
intrze powrócił. Na
obronę Neck Cemetery przypominam,
że jest to ich pierwsze długogrające
wydawnictwo (wcześniej
pokazali światu demo "Death by
Banging", do którego prawdopodobnie
nawiązuje kawałek z nowej
płyty "Banging in the Grave" i singiel
"The Night False Metal Dies").
Być może potrzebują czasu na wypracowanie
indywidualnego brzmienia
i zgranie ze sobą wszystkich
elementów. Bo oceniając je indywidualnie
- niby wszystko się zgadza.
Razem - czegoś brakuje. Czas
pokaże, co będzie dalej. (3,5)
Nightfear - Apocalypse
2020 Fighter
Iga Gromska
Nie ma lepszego sposobu na rozpoczęcie
albumu niż porządnie
zagrane solo perkusji. Perkusją stoi
nie tylko otwierający album hiszpańskiego
Nightfear "We Are
Back", ale i cały album. Jest znakomite
vintage'owe brzmienie z delikatnym
pogłosem, jest nienaganna
technika - Osckar Bravo decyduje
się nawet na blasty. Są wojownicze,
"wikingowe" refreny, jest
orientalnie brzmiąca solówka - i
choć gdy zwykle wrzuci się zbyt
dużo do jednego worka kończy się
klapą, to zdecydowanie nie w tym
przypadku. Wokal ocierający się o
geniusz ratującego w latach 90.
Helloween Andreasa "Andiego"
Derisa, zabójcze gitary na światowym
poziomie, które nie boją się
używać whammy bara ("Shine")
czy pinch harmonics ("A Better
World") jak broni. Należy jednak
powiedzieć jasno, że to nie są debiutanci.
Już w pierwszym kawałku
zapowiadają przecież swój wielki
powrót. Nighfear działa prawie od
dziesięciu lat, a "Apocalypse" jest
ich trzecią płytą - jak dotąd produkcyjnie
najlepszą (słychać przepaść
pomiędzy nią a "Inception" -
pierwszym LP z 2012 roku).
Oczywiście kawałki ocierają się o
powermetalowy kicz (np. przepełniony
takimi powerowymi wstawkami
i partiami wokalu jest
"Shine"), a wcześniej zespołowi bliżej
było do heavy, ale fani takiego
grania raczej nie będą z tego powodu
smutni. Szczególnie, że taka
maniera zdarza się w prawie każdym
refrenie. Pomijając to, kawałkom
takim jak "A Better World"
blisko nawet do Judas Priest z ery
"Redeemer of Souls" i pomysłów
Faulknera. Sam zespół od początku
określa się jako miks pomiędzy
Nothing Sacred - No Gods
2021 Rockshots
Wydanie "No Gods" to szczególny
moment: nie tylko dla zwolenników
tego australijskiego zespołu,
ale generalnie fanów prawdziwego
thrashu o podziemnym statusie.
Nothing Sacred powstali bowiem
jeszcze na początku lat 80., by w
ciągu kilku lat wydać niskonakładowe
EP "Deathwish" i LP "Let
Us Prey"; w tak zwanym międzyczasie
3/5 składu przewinęło się
przez Hobbs' Angel Of Death, a
gitarzysta Mark Woolley zakotwiczył
nawet w nim na dłużej, biorąc
udział w nagraniu kultowego debiutu
tej grupy. Co było dalej łatwo
przewidzieć, ale grupa nie dała
tak łatwo za wygraną, reaktywując
się w roku 2012 na serię okolicznościowych
koncertów. Ich przyjęcie
utwierdziło muzyków w decyzji,
że warto wrócić na 100 %,
ale trochę to trwało, nim zreformowany
skład (trzch weteranów, nowi
gitarzysta i wokalista) przygotował
premierowy materiał. Zapowiedział
go ubiegłoroczny singiel
"First World Problems"/"Oracle".
Ten ostatni, ostry i dynamiczny,
wraz z siarczystym openerem "Final
Crime", pochodzą jeszcze z lat
80. - miały trafić na drugi album
grupy, który nie został wtedy nagrany.
Nowości niczym im jednak
nie ustępują, bo najwidoczniej czas
zatrzymał się dla Nothing Sacred:
to totalnie oldschoolowy thrash/
heavy metal, ostry i drapieżny. Dla
mnie szczególnie efektowny, kiedy
zespół wplata w niektóre kompozycje
akcenty rodem z NWOB
HM, tak jak w przypadku "Virus"
czy "False Prophets". Ale i te pędzące
do przodu niczym najbardziej
rączy mustang (wspomniany
już "First World Problems" czy
"Killing You") to też najwyższa klasa,
podobnie zresztą jak dość długo
miarowy, mroczny "Cold Black" z
dwuczęściową solówką i ultraszybką
końcówką czy finałowy, najdłuższy
z tej 10, "Stoner". (6)
Wojciech Chamryk
Nothing Sacred - No Gods
2021 Rockshots
Utyskiwania na najnowsze albumy
Artillery miałyby większy sens w
przypadku Nothing Sacred. Osobiście
lubię Artillery i broniłbym
ich wokalistę Michaela Dahla, pokazując
dla kontrastu jak nowicjusz
James Davies spowalnia dynamikę
i niweczy wysiłki australijskich
pionierów thrash metalu
Nothing Sacred w stworzeniu
przeciętnego longplay'a. Jeśli
brakuje Wam ognia w głosie tego
pierwszego, to naprawdę spróbujcie
wytrzymać 40 minut z "No
Gods" a być może zmienicie
zdanie i docenicie, że przystępne
heavy metalowe podejście często
się sprawdza, o ile jest wynikiem
szczerego zaangażowania. Kiedy
Australijczycy nazywają brak świeżości
świadomym wysiłkiem, aby
nie być jednowymiarowymi, myślę
sobie, że zamiast się wysilać, powinni
pójść odpocząć, wyspać się,
nabrać sił i dopiero rozważyć penetrowanie
jakichś innych wymiarów.
Thrash thrashem, ale trzeba
jednak o siebie dbać, żeby ogarniać
nagrywanie udanej muzyki. James
Davies brzmi, jakby był po siedemdziesiątce
i powrócił do śpiewania
bez rozgrzewki po dwudziestoletniej
przerwie, ale wydaje mi się, że
to się raczej nazywa "insomnia"
("bezsenność"). Utwory "Final
Crime" i "Oracle" mają nawet potencjał,
tylko że akurat one zostały
stworzone 30 lat temu z myślą o
drugim - nigdy nie wydanym - albumie
Nothing Sacred. Gdyby
pozostałe numery wydał amerykański
tytan thrashu, to uznalibyśmy,
że się pogubił. Ale dyskografia
Nothing Sacred składa się wyłącznie
z "Let Us Prey" (1988) i "No
Gods" (2021), czyli oni uważają,
że właśnie się nie pogubili, lecz
przeciwnie - odnaleźli. Skoro tak,
to dobrze dla ekologii, że żaden
dysk winylowy ani CD nie został
wypełniony twórczością Nothing
Sacred w międzyczasie, bo takie
dyski ciężko rozkładają się na wysypiskach.
Jeśli zapomnimy o etykietce
"thrash" i sami przeanalizujemy,
co to w ogóle za gatunek słyszymy,
to całkiem możliwe, że odnajdziemy
tutaj doomowo - hard
rockowe wibracje. W tym kontekście
"No Gods" wypada jako tako
przeciętnie, można posłuchać, ale
w sumie po co? Przejrzyste brzmienie
i sztampowe riffy to mało. Odnoszę
też wrażenie, że poszczególni
instrumentaliści nie pokazują
siebie z najlepszej strony, bo stać
ich na więcej, a ostatni utwór
"Stoner" dobrze opisuje ich
blokady twórcze: "Where have you
been all my life? This perfect way to
lose my mind. Build me up, I'll drag
you down. Don't walk towards the
blinding light. The soul decays, the
spirit flies" ("Gdzie Ty byłeś przez
całą długość mojego życia? To perfekcyjny
sposób, abym oszalał.
Buduj mnie a ja po-ciągnę Ciebie w
dół. Nie podążaj w kierunku
oślepiającego światła. Natura gnije,
dusza odlatuje"). Nie mam za co
chwalić "No Gods". Nic z tego nie
będzie. (2)
Sam O'Black
RECENZJE 181
tymi dwoma gatunkami, dryfując
pomiędzy jednym a drugim w zależności
od płyty. Mają też bardziej
brutalne oblicze. Wyróżniający się
w kontekście całej płyty jest zdecydowanie
"Psichokiller", flirtujący z
cięższymi podgatunkami - znakomity
instrumental z Malmsteenowską
solówką w okolicach trzeciej
minuty - najlepszy dowód nie tylko
umiejętności gitarzystów, ale i
próbka dopracowanego brzmienia
gitar i basu na całym albumie.
Chociaż Lorenzo Mutiozabal to
perła wśród wokalistów, to właśnie
"Psichokiller" jest najlepszą kompozycją
z "Apocalypse", pozwalającą
wybaczyć niektóre generyczne
rozwiązania. Słysząc, jak dobrze
grupa radzi sobie z cięższym riffowaniem,
można było oczekiwać,
że na płycie pojawi się więcej takich
smaczków, np. cover "Nuclear
Winter" Sodomu. Jest to jednak
autorska kompozycja, którą z legendami
niemieckiego thrashu łączy
tylko tytuł - warto ją jednak wyróżnić
za przeszywające syreny we
wstępie i świetną pracę basu. Mimo
ogromnego talentu kompozytorskiego
i techniki pozwalającej
wykonać materiał na wysokim poziomie
płyta nadal pozostaje, jak
to się dziś często zdarza, odtwórcza
- z inspiracji Maiden przeszli
po prostu do Helloween. Słychać
jednak tym samym, że Nightfear
eksperymentuje i stara się dodać
od siebie przynajmniej odrobinę -
na poprzedniej płycie odważyli się
opowiedzieć spójną historię i nagrać
concept album, na tej - jak sami
przyznają - chcieli otworzyć kolejny
muzyczny rozdział. Jeśli ich
znakiem rozpoznawczym ma być
perfekcjonizm - chyba nie może
być lepiej. (4,5)
Iga Gromska
Nocturnal - Serpent Death
2021 Dying Victims
Avenger i spółka jakoś nigdy nie
przepadali za dłuższymi wydawnictwami,
preferując single, EP-ki i
splity. Na czwarty album w ich
dyskografii trzeba było jednak poczekać
dłużej niż zwykle, bowiem
jego poprzednik ukazał się wieki
temu, na początku 2014 roku.
Możemy jednak zespół usprawiedliwić,
bo od tamtego momentu
skład Nocturnal uległ niemal całkowitemu
przeobrażeniu, pandemię
też trzeba było uwzględnić w
planach nagraniowo-wydawniczych.
Zmiana najbardziej słyszalna
jest taka, że wokalistkę Tyrannizer
zastąpił Invoker, tak więc
grupa wróciła do etapu z początku
istnienia, z mężczyzną-frontmanem.
Skład dopełnili basista Incinerator
oraz perkusista John
Berry (ten przynajmniej nie wstydzi
się imienia i nazwiska, obywając
się bez groźnie brzmiącego
pseudonimu), a pierwszym dłuższym,
po ubiegłorocznym splicie,
efektem ich wspólnej pracy jest
materiał "Serpent Death". Słowo
"dłuższy" pojawia się tu nie bez
przyczyny, gdyż ten album jest, jak
dotąd, najobszerniejszy w dorobku
Niemców. Zaczynają od ponad
ośmiominutowego "Black Ritual
Tower", numeru zakorzenionego w
latach 80. i momentami nawet
dość melodyjnego, a kolejne, trwające
ponad pięć-sześć minut to:
pierwszy singiel "Damnator's
Hand", szybki i dynamiczny, miarowy
i ze skandowanym refrenem
"Circle Of Thirteen" oraz "Suppressive
Fire", ostry, ale też całkiem
melodyjny. Za to w drugim singlu
(jest też teledysk) "Bleeding Heaven"
chłopaki, niejako chyba dla
równowagi, ostro już dokładają do
pieca, podobnie jak w dwuminutowym
z sekundami "Beneath A Steel
Sky", "Faceless Mercenaries" czy
"Void Dweller" - te numery mogłyby
spokojnie ukazać się na którymś
z wcześniejszych materiałów Nocturnal.
Jako całość "Serpent
Death" potwierdza więc, że Niemcy
nie tylko wypracowali swój
styl, ale też nie boją się go czasem
urozmaicać, co osobiście poczytuję
za plus tej udanej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Odd Dimension - The Blue
Dawn
2021 Scarlet
Koncept sci-fi o podróży dwóch
mieszkańców Planety Vega w poszukiwaniu
nowego miejsca do
życia po tym, jak zostali nieoczekiwanie
zaatakowani przez przybyszów
z kosmosu, stał się kanwą
opowieści przedstawionej na trzecim
longplay'u włoskich prog metalowców
z Odd Dimension. Podążając
za nią uważnie, napotykamy
na sześciu głównych bohaterów,
którym odpowiadają głosy
czterech wokalistów oraz dwóch
mówców. Dokładnie, role podróżników
Markusa i Eloise zaśpiewali
Gianbattista Jan Manenti i
Aileen (odpowiednio), pracownika
jaskini Eristo słyszymy w wykonaniu
Roberto Tiranti, zaś kochliwą
Arabelle - Eliana Parodi; wersy
strażnika Erika recytował Gigi
Andreone a w Zarządcę / Twórcę
docelowego miejsca wyprawy
wcielił się Damien Dell'Amico
(tylko recytacja). Za "didaskalia"
odpowiada Gianbattista Jan Manenti.
Wszyscy wykazali się szczerym
zaangażowaniem, ale osobiście
rozczarował mnie głos Aileen w
"Sands of Yazukia" - rozpoczęła
baśniowo, prawie jak w japońskim
anime lub w Alladin "A Whole
New World" (stylizacja na: "I can
show you the world / Shining,
shimmering, splendid"), a kiedy
kompozycja nabrała mocy, Aileen
nie dostosowała tonu ani skali,
pozostawiając wrażenie, że została
zaproszona do studia po znajomości.
Zwróćcie uwagę, co robi Jan
Manenti w "Life Creators" (swoją
drogą, ten gość niedawno wszedł
do pierwszej ligii włoskich metalowych
wokalistów w ramach zespołu
The Unity). Stopniowo buduje
napięcie, ukazując szeroką paletę
środków wyrazu (od szeptu po
zadziorny krzyk), ale cały czas bez
wysiłku; w fragmencie od 3:27 do
3:42 łagodnieje (brzmi super!), a
od 3:43 do 4:10 śpiewa unisono z
Aileen. Chodzi mi o to, że ta
chwilowa współpraca wyszła im
fantastycznie, ale kiedy Aileen
pozostaje sama na placu boju, faceci
muszą pobiec i jej pomóc. Jan
uratował jej partie w "Escape To
Blue Planet", a w "The Invasion"
broni się ona tylko dlatego, że
przekrzykuje się z ogłuszającym
hałasem ("popis" od 4:18 do 4:22
pokazuje jej granicę niekompetencji
- może łudziła się, że sobie
tego fragmenciku nikt nie zapętli?).
Tyle w kwestii śpiewu.
Cieszę się, że nie przegięli z długością
konceptu jak przedostatni
Therion. Składa się on z dwóch
instrumentalnych introdukcji i
ośmiu regularnych utworów, co łącznie
daje 61 minut. Czterech instrumentalistów
wykonało niemal
całą warstwę instrumentalną w
sposób przystępny dla rockowometalowej
publiczności: gitarzysta
Gianmaria Saddi, basista Gigi
Andreona, klawiszowiec Gabriele
Ciaccia i perkusista Marco Lazzarini.
Fani włoskiego progresu
mogą kojarzyć dwóch ostatnich
muzyków z Secret Sphere. Pozostali
również nie są nowicjuszami,
stąd słychać, że wszyscy doskonale
wiedzą, jaki efekt chcą uzyskać -
nie tylko ambitny i ciekawy, ale też
konkretny. Z pewnością żadnemu
artyście nie zabrakło okazji do rozwinięcia
pomysłów i swobodnego
pogrania fajnych dźwięków, np. w
moim ulubonym - i przywodzącym
na myśl rozwiązania aranżacyjne
Rush - kawałku "The Blue Dawn"
(tu gościnnie na klawiszach Derek
Sherinian). Myślę, że Odd Dimension
wysoko zawiesił sobie
poprzeczkę w fazie planowania i
komponowania "The Blue Dawn",
przyłożył się do efektownej realizacji,
ale główną grupą odbiorców i
tak w praktyce pozostaną zapaleni
fani prog metalowych konceptów
sci-fi. Jeżeli się do nich nie zaliczacie,
też możecie to polubić, ale jednak
znajdziecie w HMP bardziej
ekscytujące pozycje. (4)
Sam O'Black
Olórin - Through Shadow And
Flame
2021 Rafchild
Olórin powstał kilkanaście lat temu,
ale ostatnimi czasy jakby
zszedł na plan dalszy - założony
później Smoulder, w którym część
muzyków tej grupy również gra,
był jakby aktywniejszy, szczególnie
wydawniczo. Pandemia dała jednak
wszystkim więcej czasu, dzięki
czemu debiutancki album Olórin
stał się faktem. Wystarczy rzucić
okiem na nazwę zespołu czy tytuły
utworów i wszystko jest jasne
- Amerykanie są zafiksowani na
punkcie "Władcy pierścieni". Majestatyczny
doom pasuje do takiej
tematyki idealnie, tym bardziej, że
trzyma poziom - to surowe, z jednej
strony oszczędne, ale z drugiej
całkiem dopracowane kompozycje.
Szczególnie te najdłuższe utwory,
jak "Descension" czy finałowy, poprzedzony
instrumentalną miniaturą
"Mornië" niczym z horroru,
podniosły "The White Rider" z
klawiszowymi akcentami, robią
wrażenie, potwierdzając, że w dziedzinie
tradycyjnego doom metalu
Olórin radzi sobie wyśmienicie.
Nieco gorzej jest z aranżacjami
chóralnych refrenów, które zwłaszcza
w "The Endless Stair" i najkrótszym
na płycie (4'30''), najbliższym
klasycznemu heavy "Durin's
Tower", brzmią dość amatorsko.
Ale i tak "Through Shadow And
Flame" to całkiem udany debiut, a
można go mieć na LP, CD lub
MC, co kto woli. (4)
Oversense - Egomania
2021 Dr. Music
Wojciech Chamryk
Oversense to niemiecki ansambl,
który wykonuje melodyjny power
metal. Powstał w roku 2012 w
Obersinn i do tej pory nagrał EPkę
"Dreamcatcher" (2014), duży debiut
"The Storyteller" (2017) i
omawianą, tegoroczną płytę "Egomania".
Chciałoby się napisać, że
ich power metal brzmi dość solidnie
ale niestety przytłaczają go
wycieczki muzyków w rejony pop-
182
RECENZJE
rockowe, pop-gotyckie lub przebojowe
strefy symfoniczno-powerowe.
Dlatego czasami trochę ostrzej
zagrają gitary czy solidnie popracuje
sekcja, ale w większości utworów
mocno królują radiowe melodie.
Nie jest to na moje ucho. Niestety
są muzycy, którzy brną w ten temat,
a jak dla mnie jedynie Sonacie
(Sonata Arctica) tylko na jednym
ze swoich krążków udało się
udanie zespolić elementy popu z
melodyjnym power metalem. Cóż
owi grajkowie wraz z niektórymi
promotorami wykorzystują koniunkturę
na takie metalowe disco
czy metalizujący pop, ale przy okazji
grzęzną w ślepym zaułku. Niemniej
wyobrażam sobie, że ktoś
szczerze lubi takie granie (żaden
metalhead), tym bardziej że muzycy
Oversense podeszli do sprawy
bardzo profesjonalnie, a może nawet
z zaangażowaniem. Utwory są
dobrze napisane, fajnie zaaranżowane,
znakomicie wykonane. Wydaje
mi się, że nawet przekracza to
pewną solidność. Słychać również,
że w studio też się napracowano.
Także w tych aspektach Oversense
nie wciska bubli. Niestety samo
podejście do muzyki zupełnie mnie
nie przekonało i raczej nie ma
szans aby mnie skusiło. W ten
sposób "Egomania" nie wiele dla
mnie znaczy, jednak jak ktoś polubił
dźwięki z tego dysku niech się
nie zniechęca i słucha tego co do
niego przemawia. Po prostu... (1)
\m/\m/
Paladine - Entering The Abyss
2021 No Remorse
Paladine to grecki zespół, który
działa na scenie od roku 2013.
Zatem nowicjuszami nazwać ich
nie można. Mają nawet na koncie
pewne osiągnięcia. Za takowe na
pewno można uznać występy
przed Manilla Road, choć nie
oszukujmy się, w ich muzykowaniu
trudno znaleźć jakieś wspólne
mianowniki z twórczością Ś.P.
Marka Sheltona. Na swym drugim
albumie zatytułowanym "Entering
The Abyss" kapela ta porusza
się w rejonach ulokowanych
gdzieś pomiędzy power metalem a
metalem progresywnym. Niby nic
nowego, niby nic oryginalnego, jednak
mimo wszystko warto się
przy tym krążku zatrzymać choćby
na chwilę. Wspomniana już progresywność
objawia się przede
wszystkim w konstrukcjach utworów,
solówkach, brzmieniu riffów
(posłuchajcie choćby tego z utworu
"Between Gods And Men"), przepięknych
pasażach klawiszowych
(na przykład w "Darkness and
Light", gdzie w dodatku mamy
dość intrygujące przejście w gitarowe
riffy) czy różnych zabawach
klimatem (szczególnie słychać to w
utworze tytułowym). Nie tylko
fakt, że kapela ta pochodzi z Grecji,
może budzić skojarzenia z Firewind.
Zresztą Paladine już przy
okazji swojego debiutu nie uchronił
się przed porównaniami z zespołem
dowodzonym przez Gusa
G. Inspiracje są jak najbardziej
słyszalne, natomiast nie ma mowy
o bezmyślnym małpowaniu. To
akurat dobrze o nich świadczy. Jeżeli
miałbym wyróżnić jakieś konkretne
utwory z "Entering The
Abyss", na pewno wskazałbym
przebojowy, a jednocześnie nastrojowy
"Mighty Heart", który sam
lider Paladine - Nick Protonotarios
określił jako najbardziej
"paladinowy" kawałek na tym albumie.
Jeżeli nie znacie jeszcze tej kapeli,
to zacznijcie właśnie od wspomnianego
powyżej tytułu. Ci, którzy
oczekują nieco mocniejszych
brzmień, również nie powinni czuć
się zawiedzeni. "Hourglass in the
Sky" zaczyna się riffem, którego nie
powstydziliby się niejedni weterani
thrash metalu. Nawet Nick w pewnych
momentach zmienia tu swój
liryczny śpiew w agresywne skandowanie
(co swoją drogą świadczy
tylko o jego wszechstronności).
"Entering The Abyss" to album,
który pokazuje, Paladine ma spore
aspiracje. Jeżeli umiejętnie wykorzystają
swoje szanse, to może nawet
uda się im wbić do metalowego
maistreamu. Kto wie… Panie Gus
G., Pan lepiej uważa, bo w pańskiej
ojczyźnie rosną Panu poważni
konkurenci (4,5).
Bartek Kuczak
Pale Mannequin - Colours Of
Continuity
2021 Ambient Media House
Okazało się, że już w trakcie sesji
nagraniowej debiutanckiego albumu
"Patterns In Parallel" (2019)
muzycy Pale Mannequin tworzyli
materiał na kolejną płytę. "Colours
Of Continuity" została zarejestrowana
rychło po premierze
debiutu, w okresie listopad 2019 -
marzec 2020, tak więc zespół
zdążył z większością prac przed
rozpoczęciem pandemii; pozostał
tylko miks i mastering, dzieło Magdy
i Roberta Srzednickich z Serakos
Studio. Album ukazał się
dopiero w maju tego roku, ale warto
było poczekać. Nie tylko z racji
formy wydania CD (a warto zapoznać
się z zawartością, bardzo efektownego
od strony edytorskiej,
digibooka), ale też samej muzyki.
Progresywny rock Pale Mannequin
stał się bowiem znacznie ciekawszy
i barwniejszy, zyskując
przy tym na dynamice - "Colours
Of Continuity" przebija "Patterns
In Parallel" pod każdym względem,
a to przecież udany i dopracowany
materiał. Mamy tu więc
charakterystyczny dla zespołu klimat
i sporą dozę melancholii w
bardzo melodyjnym wydaniu (opener
"The Sleeper", przepiękny "Inkblot",
na poły balladowy "Maniac`s
Mind"), coś, co na pewno zainteresuje
fanów Riverside, ale też na
przykład Pink Floyd albo i Snowy'ego
White'a z okresu "White
Flames". Równie dobrze prezentują
się szlachetnie przebojowe kompozycje
singlowe: zróżnicowana
rytmicznie i aranżacyjnie, dłuższa
"Most Favourite Trap" i "Scattered",
potwierdzając, że w żadnym razie
nie jesteśmy skazani na radiowe
katusze z dźwiękami muzykopodobnymi,
o ile oczywiście znajdzie się
ktoś zainteresowany ich emisją.
Nastąpiło też twórcze rozwinięcie
innych wątków z debiutu, bo już
wtedy Pale Mannequin lubił dla
kontrastu zabrzmieć mocniej. Dlatego
"Inertia", początkowo fajnie
kojarząca mi się z Budką Suflera z
okresu pierwszych LP's, ma też
niemal metalowe momenty (choćby
doomowy riff w zwolnieniu), a
w mrocznym utworze tytułowym
mamy z kolei nie tylko surowiej
brzmiące partie, ale też wokale
ocierające się o growling. Z kolei
fanów typowo progresywnej stylistyki
pewnie najbardziej ucieszy
finałowy "In Mono", ale nie będę
zdradzał co i jak, warto posłuchać i
odkryć samemu wszystkie smaczki
tej długiej kompozycji. Zaciekawia
też warstwa tekstowa, bo jak wyjaśnia
lider grupy Tomasz Izdebski:
"Inspirowaliśmy się tym, jak często
nie jesteśmy w stanie dostrzec rzeczy z
powodu zbyt wąskiej perspektywy, bycia
zbyt blisko wydarzeń, które próbujemy
analizować. Zrobienie kroku w tył i spojrzenie
z daleka pozwala zrozumieć, dostrzec
odcienie pośród tytułowych kolorów,
podczas gdy z bliska - bywają one
nie do odróżnienia. Sporo tekstów jest
odniesieniem do potrzeby nieustannej
kategoryzacji otaczającej nas rzeczywistości".
Powstała więc piękna i pod
każdym względem urozmaicona
płyta, kolejny dowód na to, że polski
rock progresywny wciąż ma się
bardzo dobrze. (6)
Paranorm - Empyrean
2021 Redefining Darkness
Wojciech Chamryk
Hasła "kiedyś było lepiej" czy
"przed laty wyglądało to zupełnie
inaczej" z jednej strony śmieszą, jednak
z drugiej sporo w nich prawdy.
Weźmy bowiem zespół Paranorm,
powstały w roku 2008, debiutujący
albumem dopiero po 12
latach istnienia. Kiedyś było to nie
do pomyślenia, żeby tak dobrze
grający zespół musiał tak długo
czekać na długogrający materiał,
nawet jeśli miałby on ukazać się
nakładem jakiejś niszowej wytwórni
czy nawet wydany własnym
sumptem. Teraz takie późne debiuty
nikogo już nie dziwią, znak
czasów i tyle. Dobrze jednak, że
"Empyrean" ujrzał w końcu światło
dzienne, bo to kawał świetnej
muzyki. Teoretycznie szufladkowanej
jako progresywny thrash, ale
dajmy sobie spokój z etykietkami:
to po prostu mocny, zaawansowany
technicznie, nierzadko wręcz
finezyjny, a czasem nawet dość
brutalny, metal, tak od Coroner
do Vektor, jeśli mam już podać
jakieś zbliżone stylistycznie nazwy.
Poszczególne kompozycje są długie
i rozbudowane, skrząc się licznymi
fajerwerkami aranżacyjnymi czy
świetnymi solówkami, że o poziomie
perkusisty nie wspomnę, ale w
sumie ten potencjał nie może dziwić,
skoro zespół miał tyle lat na
dopracowanie materiału. Można
więc śmiało powiedzieć, że "Empyrean"
to takie swoiste the best of
Paranorm, skoro obok najnowszych
mamy tu również starsze numery.
Wszystkie uderzają jednak z
taką samą mocą, tworząc zwarty,
dopracowany album najwyższej jakości,
z killerami "The Immortal
Generation", "Edge Of The Horizon"
czy "Intelligence Explosion" na czele
- to prawie 55 minut muzyki, ale
ani się obejrzałem, jak włączałem
"Empyrean" po raz kolejny. (5,5)
Wojciech Chamryk
Parish - God's Right Hand
2021 Dying Victims
Cztery utwory, cztery postaci biblijne,
cztery historie. Debiutancka
EP-ka proto-rockowej grupy Parish
"God's Right Hand" przypomina,
czym są Zaraza, Wojna,
Głód i Śmierć. Każdy utwór poświęcono
jednemu z Czterech Jeźdźców
Apokalipsy. Na słuchacza
czeka też jednak przeprawa przez
życie pozagrobowe. Odradza się
także heavy rock ery przed metalem,
jaki jest dziś znany. Parish
udowadnia, że ma się dobrze.
Wśród inspiracji formacja wymienia
Witchfinder General, Coven
i oczywiście Black Sabbath. Podobnie,
jak w każdym z wymie-
RECENZJE 183
nionych zespołów, gra tu tylko
jeden gitarzysta. Nie jest to jednak
żaden mankament - świat protometalowego
hard rocka udowadniał
wielokrotnie, że przesterowany
bas i gitara w stylu Iommiego
to dla tego gatunku połączenie
idealne. Iommi i Butler faktycznie
zdaje się czuwać nad całą EPką -
jest tu solidne, chwytliwe riffowanie
i współpracujący z liniami gitary
i wokalu pulsujący bas. "God's
Right Hand" od pierwszego utworu
("Apothecary") przypomina fuzję
psychodelicznego rocka z lat
60. z pierwszymi płytami Black
Sabbath. Rozpędzony, ciężki riff
zwiastuje przybycie pierwszego
Jeźdźca. Dominujący fuzz, brzmiący
znajomo wokal pokrzykujący
"Oh Lord!" przed, prosta chwytliwą,
oparta głównie na pentatonice
solówką - mamy tu wszystkie
składniki sprawiające, że kawałek
mógłby się znaleźć na "Vol 4."
Ozzy'ego i spółki. Podobnie jest w
przypadku "The Plea", który,
szczególnie w harmoniach, jest trybutem
dla "A National Acrobat".
Równie dobrze można go też
uznać za przepuszczoną przez
cięższy filtr wersję Bang czy Jerusalem.
Najdłuższa kompozycja na
płycie, "In the Shadow of the Hill",
to nieślubne dziecko "A National
Acrobat" i "Snowblind", których
ducha słychać w linii wokalu i solówce.
Utwór zawdzięcza jednak
swoje powstanie nie tylko czwórce
z Birmingham, ale też… Iron Maiden.
Członkowie zespołu, doceniając
to, jak Maideni potrafią łączyć
historię z muzyką, postanowili
napisać tekst o siedemnastowiecznej
bitwie pod Edgehill. Wojnę
uosabia trzeci z Jeźdźców. Anglia
jest dla Parish domem, z kolei
opowieść o starciu, które doprowadziło
do trzyletniego konfliktu -
jedną z wielu inspiracji. Nie powinna
zwodzić nazwa, tytuł czy okładka
zaczerpnięte z motywów chrześcijańskich.
Członkowie zespołu
czerpią nie tylko z tej religii, ale też
- jak "Shadow of the Hill" - prawdziwych
wydarzeń, również mitów,
czy angielskiego folkloru. W
stronę folku skłania się zamykający
EPkę, najkrótszy "By a Bandit's
Knife". Parish rezygnuje (przynajmniej
początkowo) z silnego
przesteru i daje muzyce więcej
przestrzeni. Utwór jest hołdem dla
psychodelii lat 60. i 70. To dowód
na to, że muzyka Parish nie jest
jedynie próbą zmierzenia się z gigantami,
a udaną mieszanką
wszystkich inspiracji nie tylko
członków zespołu, ale też współczesnej
sceny metalowej. Ostatni z
Jeźdźców przybył. To nieczęsty
przypadek, gdy chciałoby się, by
Apokalipsa potrwała jeszcze dłużej.
To nie tylko hołd dla prekursorów
doom i heavy metalu, ale
spójna i przemyślana EPka koncepcyjna,
która nie jest jedynie ich
kopią. Parish nie zwiastuje nią
apokalipsy, a własny sukces, będąc
jedną z najciekawszych współczesnych
propozycji w gatunku. Płyta
ukazała się pod szyldem wytwórni
Dying Victims Productions i została
nagrana w analogowym Holy
Mountain Studios. (5)
Iga Gromska
Paul Gilbert - Werewolves In
Portland
2021 Mascot
Już na poprzedniej płycie, nie bez
kozery zatytułowanej "Behold Electric
Guitar", Paul Gilbert potwierdził,
że jest gitarzystą nad
wyraz uniwersalnym, a trzymanie
się jednej, wypracowanej przed laty
stylistyki nie jest dla niego. Album
numer 16 "Werewolves In Portland"
akcentuje to tym dobitniej -
tym bardziej, że to w 100 % autorska
i solowa płyta, bowiem Gilbert
zagrał na wszystkich instrumentach.
Można rzec, że bez pandemii
by jej nie było, ale dzięki
temu mamy okazję poznania gitarzysty
Racer X i Mr. Big z nieco
innej strony, kiedy jest również
basistą i perkusistą. I trzeba przyznać,
że daje radę, nawet w tych trudniejszych
rytmicznie partiach numerów
czerpiących z fusion -
zwłaszcza w utworze tytułowym i
"Professorship At The Leningrad
Conservatory" gra z dużym "czujem".
Mamy tu też klimaty funky
("Hello North Dakota!"), inspirowaną
dokonaniami The Beatles
balladę "Meaningful" czy sporo
blues rocka. Finałowego "(You
Would Not Be Able To Handle)
What I Handle Everyday" nie powstydziłby
się sam Stevie Ray
Vaughan, z kolei w "I Wanna Cry
(Even Though I Ain't Sad)" Gilbert
płynnie łączy bluesa z jazz rockiem,
a poza przecudnej urody solówkami
mamy w nim również
fajny, basowy pochód - jednak co
wirtuoz, to wirtuoz. Są też bardziej
konwencjonalne utwory, można
rzec piosenki bez wokali ("My
Goodness" i "Argument About
Pie"), tak więc całość jest nad wyraz
dopracowana i urozmaicona -
zresztą po kimś takim jak Paul
Gilbert nie spodziewałem się niczego
innego. (5)
Wojciech Chamryk
Pharaoh - The Powers That Be
2021 Cruz del Sur Music
"The Powers That Be" to nie tylko
tytuł piątego krążka amerykańskiej
grupy Pharaoh, ale również otwierającego
go kawałka. Dodajmy, że
tytuł jak najbardziej adekwatny,
gdyż czego jak czego, ale mocy to
tu nie brakuje. Otwarcie tej płyty
jest naprawdę potężne, jednak nie
jest ono pozbawione chwytliwości,
a w solówkach gościnnie występujący
tu gitarzysta zespołu Voivod
Daniel Mongrain popisuje
się swym talentem instrumentalnym.
Zaskakujące zwolnienie w
środku nadaje temu kawałkowi naprawdę
magiczną aurę. Idąc dalej w
głąb muzycznej zawartości tego albumu,
trafiamy na bardzo melodyjny
"We Will Rise", który w bezpośredni
sposób nawiązuje do
twórczości gigantów NWOBHM.
Nieco zabawnym wydaje się fakt,
iż sami muzycy twierdzą, że numer
ten jest zainspirowany twórczością
grupy... The Police. Swoją drogą
ciekawe, co by na to powiedział
Sting. Zostawmy jednak "gdybanie"
na kiedy indziej i skupmy się na
omawianym albumie. W podobnym
tonie co "We Will Rise" utrzymany
jest "Lost in the Waves". Nie,
nie ma tam co prawda żadnych
wpływów The Police (przynajmniej
ja takowych nie dostrzegam).
Usłyszymy tam natomiast maidenowe
gitary i refren w stylu Helloween.
Na "The Powers That Be"
nie brakuje też thrash metalowych
elementów (wstęp do "Ride Us to
Hell"), jednak nie są one dominujące.
Na uwagę zasługuje jeszcze
numer "When the World Was
Mine". Moment, w którym balladowy
wstęp zupełnie niespodziewanie
przechodzi w szybki galopujący
riff, może wywołać w słuchaczu
ciarki. Dużym atutem albumu jest
śpiew Tima Aymara. Facet ewidentnie
przechodzi drugą młodość,
a "The Powers That Be" to zdecydowanie
najlepszy album Pharaoh
od strony wokalnej. Tim zaśpiewał
tu swoje partie naprawdę wzorowo!
(4)
Bartek Kuczak
Plant My Bones - Stage 1.0
2021 Inverse
Fińska grupa oddaje pod ocenę swą
debiutancką EP. Plant My Bones
to troje młodych ludzi: Jenna
Kosunen, nie tylko wokalistka, ale
też klawiszowiec i basistka, gitarzysta
Elias Ruuska oraz perkusista
Konsta Ruuska. "Stage 1.0"
potwierdza, że talentu im nie brakuje,
a najbardziej kręci ich klasyczny
rock przełomu lat 60. i 70.
ubiegłego wieku. Utrzymany w
średnich tempach, dość surowy, ale
zwykle niemocny pod względem
brzmienia, nawet jeśli idący w stronę
hard rocka ("The Tiger Song" z
organowymi brzmieniami i nośnym
refrenem, oparty na podobnych
rozwiązaniach, ale bardziej
gitarowy "Back On The Clouds").
Nawet jeśli zagrają nieco żywiej
("The Scheme"z dynamiczną perkusją,
fajnym riffem i ostrym, zdublowanym
śpiewem), to wszystko
po chwili wraca do normy, za
sprawą "Solar Soul" czy "Red River",
nie bez przyczyny wybranego
do promocji. Całości słucha się jednak
bardzo dobrze, widać też, że to
zespół mający coś do przekazania,
nie próbujący tylko załapać się, na
wciąż modny, nurt retro rocka. (4)
Wojciech Chamryk
Pounder - Breaking the World
2021 Shadow Kingdom
"Jeśli jesteś zbyt cool żeby słuchać pierwszego
W.A.S.P, to jesteś też zbyt cool
dla mnie." - powiedział w ostatniej
rozmowie z HMP Matt Harvey,
lider amerykańskiego Pounder i te
słowa bardzo to do mnie trafiły.
Mam wrażenie, że w dzisiejszym
metalowym światku wykształciła
się spora grupa "prawdziwków", dla
których większość nazw mniej
ekstremalnych od Venom jest już
obciachowa, kochanie Iron Maiden
jest objawem pozerstwa, a
funkcja ludyczna powinna zostać
wykreślona z historii heavy metalu.
Pounder tymczasem jest przykładem
grania pokazującego, że można
robić tradycyjne heavy o intensywności
speed metalu, duchu
Motorhead i riffach rodem z
NWOBHM, a przy tym zawrzeć w
nim luz, radość i klimat wczesnego
Twisted Sister. Żeby było ciekawiej,
mówimy o projekcie facetów
związanych na co dzień z takimi
nazwami jak Carcass czy Gruesome.
I co teraz ekstremiści?
"Breaking The World" idzie tropem
tego klimatu o krok dalej od
poprzedniczki ("Uncivilized" z
2019 roku). Prócz typowego już
dla Pounder speedowego brudu i
intensywności, jest tu sporo melodii
pachnących amerykańskim hair
metalem, jak np. w "Hard Road To
Home", "Give Me Rock" czy "Never
Forever" (w tym ostatnim mamy
nawet syntezatorowe ozdobniki o
niemal synth-popowym klimacie) -
to zresztą chyba najchwytliwsze
momenty na płycie. Ale oczywiście
po odsłuchu albumu zostaje w głowie
troszkę więcej - jak choćby nie-
184
RECENZJE
co wolniejszy utwór tytułowy z
marszowym rytmem i hymnicznym
refrenem. Jeśli idzie o nastrój,
na pewno w porównaniu do
"Uncivilized" jest tu zdecydowanie
mniej mroku. Właściwie jedyne
momenty gdzie mamy z nim trochę
do czynienia to utwór tytułowy
i bardziej klasyczny, rozpędzony
zamykacz "Deadly Eyes". Całościowo
"Breaking The World"
prezentuje się bardzo przyzwoicie,
ma wręcz potencjał płyty nadającej
się na metalową imprezę. Co
jeszcze ważne - nie dłuży się. Jest
to krótki, konkretny strzał, nie
pozbawiony mocy i melodii zarazem,
a czerpiący z dosyć różnorodnych
wzorców, które łączy wspólny
rdzeń o nazwie heavy metal.
Polecam jako przyjemny, niezobowiązujący
materiał do posłuchania
w samochodzie albo przy piwie.
Czy to jakaś szczególna płyta z
potencjałem na zostanie klasykiem?
No pewnie nie, przecież to
zwykły, generyczny metal. Ale na
pewno zapewni sporo rozrywki. (4)
Piotr Jakóbczyk
Project: Roenwolfe - Edge Of Saturn
2021 Divebomb
Drugi album tego amerykańskiego
projektu ukazał się po kilku latach
ciszy z jego strony. Na "Edge Of
Saturn" Patrick Parris i Alicia
Cordisco kontynuują ścieżkę obraną
na debiutanckim "Neverwhere
Dreamscape", proponując dopracowany,
robiący wrażenie power/
thrash metal. Słychać, że przede
wszystkim inspirowały ich rodzime
zespoły (Nevermore, Forbidden,
Toxik czy Realm), nie unikają też
jednak nawiązań do dokonań duńskiego
Artillery albo Control Denied,
progresywno/tradycyjnie metalowego
projektu Chucka Schuldinera
z Death. Poszczególne
utwory są więc dynamiczne: czasem
bardziej powerowe (opener
"Song Of Kali") czy stricte thrashowe
("Of Mice And Strawmen"),
albo bardziej w stylu heavy/speed
("Mastermind Manipulators"). Łączą
je wszystkie patetyczne, momentami
epickie, a do tego całkiem
melodyjne refreny - ten ze "Starbound
Butcher Of My Dreams" jest
wręcz przebojowy, a i "Something
More" trudno pod tym względem
odmówić chwytliwości. Balladowy,
później wzmocniony, "Promethium"
też jest niczego sobie, a
Patrick Parris pokazuje w nim, że
ma kawał głosu. Krótsze utwory
dopełniają na "Edge Of Saturn"
dłuższe kompozycje, tytułowa,
dość epicka w formie i "Aeternum
Vale": z mocarnym, doomowym
wstępem, partiami syntezatorów i
thrashową łupanką w środku, przechodzącą
w końcówce w jakieś
etniczne, również wokalnie, partie.
Mamy tu też "The Dreaming God",
opisany jako alternate reality version,
ale to typowy bonus, z szybkim
tempem i ryczącym gościnnie,
dość monotonnie, Luxem Edwardsem.
Całość jednak zdecydowanie
na: (5).
Wojciech Chamryk
Rapid Strike - Rapid Strike
2021 WormHoleDeath
Ta chorwacka grupa gra metal od
kilkunastu lat, chociaż zanotowała
też pewną przerwę - pewnie dlatego
"Rapid Strike" jest dopiero jej
drugim albumem. Od razu rzuca
się w oczy, że skład jest zaledwie
trzyosobowy, wokalistka (nowa na
pokładzie Brytyjka Bexie James) i
gitarowy duet Hrvoje Madiraca/
Ante Pupaèić, dlatego wnoszę z
brzmienia perkusji, że "zagrał"
automat, co na pewno jest pierwszym
minusem. Drugi, znacznie
większy, to warunki głosowe frontwoman,
śpiewającej bez wyrazu i
niezbyt mocno. Na dobrą sprawę
jej głos sprawdza się tylko w balladach
("Sailing On", "Losing
You"), w utworach dynamiczniejszych,
wymagających wokalnego
"wygaru" pani James zdecydowanie
rozczarowuje, zwłaszcza w
wywrzeszczanym "Betrayal Is A
Sin" i najsłabszym również od strony
muzycznej, finałowym "Shout It
Out". W innych utworach jest
nieco lepiej, ale słychać, że stworzyli
je gitarzyści zafiksowani na
punkcie swych instrumentów, dlatego
solówki są tu najważniejszymi i
faktycznie najefektowniejszymi
elementami; reszta partii często
odstaje już in minus, co z każdym
kolejnym odsłuchem doskwiera
coraz bardziej. Rapid Strike mają
więc potencjał, ale póki co jest tak
sobie. Może do trzech razy sztuka?
(2,5)
Wojciech Chamryk
Ravager - The Third Attack
2021 Iron Shield
Ravager z każdą kolejną płytą potwierdza,
że teutoński thrash to nie
tylko stara gwardia pokroju Sodom,
Kreator, Destruction czy
Tankard. I dobrze, bo liderzy tych
klasycznych i kultowych zarazem
zespołów przecież nie młodnieją,
za jakiś czas ktoś będzie musiał
przejąć pałeczkę w tej thrashowej
sztafecie. Ravager najnowszym albumem
"The Third Attack" zgłasza
więc swą gotowość do sukcesji
po weteranach, proponując urozmaicony,
bardzo udany materiał.
Słychać na nim nie tylko odniesienia
do twórczości w/w zespołów,
ale też kapel amerykańskich, z
wczesną Metalliką czy Exodusem
na czele. Jest więc ostro, siarczyście
("Planet Hate", brutalny wręcz
"King Of Kings"), ale też i technicznie
("Back To The Real
World", "A Plague Is Born"). Sporo
też w tych kompozycjach wpadających
w ucho melodii, ciekawych
motywów, takich jak w "My Own
Worst Enemy" czy "Priest Of
Torment", a to kolejny plus, bo nie
sztuka wydać płytę z blisko trzema
kwadransami łomotu i jazgotu,
trzeba ten materiał jeszcze dopracować
i zróżnicować. Najciekawszym
przykładem takiego podejścia
jest znakomita, rozbudowana
kompozycja finałowa "Destroyer":
najpierw balladowa, ale później już
thrashowa do szpiku kości, pełna
pędu i dzikiej energii, do tego z
nawiązaniami do bardziej tradycyjnego
metalu - to ponad osiem minut
muzycznej uczty, nie tylko dla
fanów thrashu. "The Third
Attack" to bez dwóch zdań najlepsza
dotąd płyta w dorobku Ravager
i liczę, że nie spoczną po niej
na laurach, bo stać ich jeszcze na
wiele. (5)
Wojciech Chamryk
Rhapsody Of Fire - I'll Be Your
Hero
2021 AFM
Włosi ledwo co, bo w roku 2019,
wydali album "The Eighth Mountain",
na jesień mają już gotowy
kolejny "Glory Of Salvation", ale
nie pozwalają fanom o sobie zapomnieć,
podsuwając im EP "I'll Be
Your Hero". To długi materiał,
trwa bowiem 40 minut, ale skierowany
tylko do najzagorzalszych
zwolenników Rhapsody Of Fire.
Innych może zainteresować singlowy,
całkiem udany i chwytliwy,
chociaż mało metalowo brzmiący
(schowane w miksie gitary) tytułowy
utwór. Co do reszty mam wątpliwości,
bo to taki misz-masz:
japoński bonus "Where Dragons
Fly", jeśli wierzyć opisowi plików,
nagrany na nowo, a do tego dwa
numery koncertowe. "Rain Of
Fury" i "The Courage To Forgive"
zarejestrowano podczas trasy promującej
"The Eighth Mountain" i
jest to potwierdzenie, że na żywo
zespół brzmi ciut mocniej (chociaż
wciąż dość syntetycznie), a wokalista
Giacomo Voli nie tylko daje
radę głosowo, ale też świetnie nawiązuje
kontakt z publicznością.
Reszta materiału to już tylko ciekawostka,
cztery wersje patetycznej
ballady "The Wind, The Rain
And The Moon": angielska, znana z
ostatniej płyty, włoska, hiszpańska
i francuska. Najwidoczniej zespołowi
zamarzyło się coś na kształt
"Father" Manowar, tyle, że nie zrealizowanego
z takim rozmachem,
bo Amerykanie nagrali aż kilkanaście
wersji tej kompozycji, nawet po
polsku. (3,5)
Wojciech Chamryk
Rhabstallion - Back In The Saddle
2021 Golden Core
Piękne to są zrządzenia losu. Po latach
artystycznej tułaczki, po nagraniu
kilku taśm demo szmat czasu
temu, w końcu udaje się zrealizować
pełny album. Jeszcze, o dziwo,
brzmiący tak, jakby go właśnie
wyciągnęli z archiwum. Panie i panowie
- przed wami najprawdziwsze
NWOBHM z 2021 roku -
Rhabstallion i ich "Back In The
Saddle". Nakładem Golden Core
Records ukazuje się kompakt i winyl.
Czarna płyta ma dodane cztery
bonusy, których nie ma na CD i
trochę inaczej ułożone kawałki.
Zresztą jest to podwójne wydanie,
w formie gatefold. Nieważne jednak
jakie wpadnie wam w ręce, w
obu przypadkach otrzymacie
świetne granie utrzymane w klimacie
początku lat 80. z deszczowej
Anglii. No też w sumie jak ma być
inaczej, skoro w składzie Rhabstallion
są starzy wyjadacze. Zespół
powstał w 1977 roku i działał
do 1984, a później dopiero trzy
lata temu zebrał się w kupę. Andy
Wood, Stuart Toddington, David
Thompson odpowiedzialni za
gitary (Andy jest również wokalistą),
a sekcja rytmiczna należy do
Grahama Hoopera (bas) i Jacka
Himswortha (perkusja). Wszyscy
tworzyli Rhabstallion w większym
lub trochę mniejszym stopniu na
przełomie lat 70. i 80. Co z muzyką?
Kurczę to świetna podróż w
czasie. Album "Back In The Saddle"
to niczym nie wymuszone granie.
Zatrzymane w okresie rozkwi-
RECENZJE 185
tu NWOBHM. Momentami może
przypominać trochę UFO czy inne
hard rockowe załogi z tamtych lat,
ale to nie dziwne, wszakże raczkujący
heavy metal był oparty w
głównej mierze na klasycznym fundamencie.
Rhabstallion to nie
brzmienie Iron Maiden albo Raven,
bardziej zbliżyłbym ich do
Saxon. Nawet czasem wokalnie
przebrzmi echo Biffa Byforda, a
rytmika przetoczy się kołami ze
stali. Nie chodzi tu o analizowanie
i rozkładanie na czynniki pierwsze.
Nie dajmy się zwariować i zabić
przyjemność obcowania z naprawdę
dobrym krążkiem. Wiadomo -
prochu tutaj nie wymyślono i
Rhabstallion dla poniektórych
może być po prostu karykaturą zamierzchłych
czasów, ale żeby dziś
taki materiał wychodził spod palców
młodzieży to by się gęba cieszyła.
Bo "Back In The Saddle" to
nie tylko porośnięty mchem schemat
NWOBHM, to także umiejętnie
wklejona nowoczesność i świeże,
porywające riffy czy solówki.
Pełen pasji śpiew i motoryka sekcji.
To absolutnie nie jest kaprys starszych
panów - to rzecz wynikająca
z serca do muzyki! Co tutaj więcej
pisać - trzeba słuchać. Dla fanów
gatunku rzecz myślę obowiązkowa.
Też głównie do nich jest adresowany
"Back In The Saddle". Co nie
znaczy, że wielbiciele szybszych i
agresywniejszych tematów nie
znajdą tu czegoś dla siebie. To solidna
dawka muzyki na poziomie i
odkrywanie jej przyniesie pewnie
sporo zaskoczeń. To, mówiąc krótko,
równa i szalenie pozytywna
płyta. (5 )
Adam Widełka
Right Stripped - Daylight Into
Darkness
2021 Self-Released
Jak na zespół założony jeszcze w
początku obecnego stulecia Right
Stripped poczynają sobie nad wyraz
niemrawo - tyle, że po wieloletniej
przerwie zdołali zmobilizować
się i wydali niedawno czwarty album.
Nie mam pojęcia do kogo
"Daylight Into Darkness" jest
adresowany: to ponoć progresywny
metal, ale tak kiepski, że jakiegoś
szczególnego powodzenia, poza
kręgiem rodziny i najbliższych znajomych,
tej płycie nie wróżę. Opener
"We Will Rise" jest nawet niezły,
ale Joe Kiesgen od razu potwierdza,
że wokalista z niego żaden,
a syntetyczne brzmienie też
nie pomaga. Ba, następny w kolejności
"Now That You're Sober" jest
muzycznie jeszcze lepszy, bazując
na patentach z przełomu lat 70. i
80. i uderzając kąśliwym riffem, ale
frontman nie odnajduje się w tej
stylistyce, a jego słaby głos bardziej
pasowały do jakiegoś zespołu grunge.
Sam również chyba to dostrzegł,
bowiem w utworze tytułowym
mamy więcej growlingu, ale
mimo symfonicznych aranżacji to
żaden prog, a do tego całość brzmi
potwornie, niczym z gry komputerowej
sprzed lat. Nowoczesny "Inner
Lies" z nijakim wokalem, od
ryku czystego śpiewu, też nie ma
mocy. W kolejnych utworach jest
niestety podobnie, z kulminacją w
postaci popowego koszmarka
"Three Years" i 10-minutowego
"Against The Tide", w którym
Right Stripped miotają się od
sztampowego, nowocześniej brzmiącego
rocka do brzmień hard'n'
heavy, próbując połączyć to wszystko
w pseudo progresywnej formie.
Niestety, nie wyszło. (1)
Wojciech Chamryk
Robin McAuley - Standing On
The Edge
2021 Frontiers
Robin McAuley jest aktywny od
wielu lat, ale rzadko wydaje albumy
solowe - poprzedni, bagatela,
ukazał się w roku 1999! Oczy-wiście
świetnie słucha się takiego(!)
głosu z płyt Grand Prix, Far Corporation
czy nagranych z różnymi
składami Michaela Schenkera,
ale premiera "Standing On The
Edge" ucieszyła pewnie nie tylko
mnie. Robin jest bowiem, mimo
ukończenia 68 lat, w formie, a jego
nowy materiał, w głównej mierze
stworzony przez kumpla z Grand
Prix, od wielu lat klawiszowca
Uriah Heep Phila Lanzona, też
trzyma poziom. Mamy tu więc 11
utworów, utrzymanych w stylistyce
melodyjnego hard'n'heavy/
AOR lat 80., nieodległych od
dokonań MSG czy Survivor, z
którymi wokalista również przed
laty współpracował. W dodatku
każdy z tych numerów to potencjalny
materiał na przebój - aż łapię
się na tym, że zaczynam z Robinem
podśpiewać, co wywołuje niejakie
zdziwienie psa, nieprzyzwyczajonego
do takich "atrakcji"
przy słuchaniu muzyki. Świetnie
"wchodzi" choćby opener "Thy
Will Be Done", lżejszy "Late
December", archetypowy dla lat 80.
"Do You Remember" czy ballada
"Run Away", w której Robin czaruje
głosem niczym na płytach "Perfect
Timing" czy "MSG". Są też
utwory mocniejsze: "Standing On
The Edge", "Chosen Few", "Supposed
To Do Now", "Running Out Of
Time" z wokalną "żyletą" oraz "Like
A Ghost" z klawiszowymi partiami
nawiązującymi do The Who
(Alessandro Del Vecchio, a jakże).
(6), bez dwóch zdań.
Rubicon - Demonstar
2021 Rock City
Wojciech Chamryk
Heavy/power metal w wykonaniu
tego rosyjskiego zespołu jest więcej
niż interesujący. OK, rosyjsko/
francuskiego, bo od dwóch lat
gitarzystą Rubicon jest Bob Saliba,
frontman grupy Debackliner
(wywiad i recenzja do znalezienia
w archiwalnych numerach HMP).
Sama nazwa Rubicon nie jest
zbyt oryginalna, bo tak nazywało
się wczesne wcielenie grupy Night
Ranger, firmujące w roku 1978 LP
"Rubicon", ale ich młodsi, rosyjscy
imiennicy grają znacznie ostrzej.
Pomimo posiadania w składzie
pianistki Ekateriny Pobedinskiej
nie ma tu mowy o przeładowaniu
aranżacji syntezatorowymi pasażami
- rzecz jasna są one słyszalne,
ale nie w nadmiarze, częściej jako
introdukcje czy jakieś tła, w solówkach
też wyżywa się gitarzysta.
Dzięki temu "Demonstar" tylko
zyskuje na mocy; tym bardziej nawet,
że mamy tu również odniesienia
do doom ("Snake King"),
brytyjskiego ("Down The Darkness")
czy nawet black metalu
(blastowe "If It Bleeds" i "Robot
God"). Swoje dokłada też wszechstronny
wokalista Ivan Bulankov,
mający w głosie coś z maniery
Dickinsona. Szkoda tylko, że nie
wszystkie utwory są na takim samym,
wysokim poziomie, bo monotonny
jako całość "Neon Gladiators"
i sztampowy "The Darkness
Machine" nieco odstają od reszty
materiału, ale mimo tego "Demonstar"
i tak trzyma poziom. (4,5)
Wojciech Chamryk
Running Wild - Blood on Blood
2021 Steamhammer/SPV
Minęło pięć długich lat, od kiedy
ostatni raz mieliśmy okazję usłyszeć
nowy materiał najsłynniejszych
piratów heavy metalu.
"Rapid Foray" można zaliczyć do
płyt udanych, jednak pod adresem
zespołu pojawiało się coraz więcej
zarzutów fanów, dotyczących
przypominającej automat perkusji
czy też faktu, że dzisiejsze Running
Wild to już bardziej solowy
projekt Rolfa Kasparka. Choć faktycznie
współcześnie grający z nim
muzycy pojawili się w historii zespołu
stosunkowo niedawno, bo
kilka lat temu, Rock n' Rolf udowadnia,
że choć Running Wild
tworzą głównie jego zdolności
kompozytorskie i (jeszcze) niewyczerpana
kreatywność, obecny
skład nie stanowi jedynie tła dla
realizacji jego pomysłów. Tak jest
w przypadku "Blood on Blood",
płyty, którą Kasparek uznał za
jeśli nie najlepszą, to jedną z najlepszych
w swojej dyskografii. Zaangażowany
w proces powstawania
perkusista Michael Wolpers jest
tu autorem ciekawych rytmicznych
rozwiązań, a Peter Jordan (gitara)
i Ole Hempelmann (bas) uzupełniają
się z liderem jak należy. Uformowanie
stałego składu bez konieczności
współpracy z muzykami
sesyjnymi to jednak nie jedyna
mocna strona. "Blood on Blood"
jest pełne skrajności, napakowane
najlepszymi, stosowanymi dotąd
przez Running Wild rozwiązaniami
- i choć część z nich to powielanie
dobrze sprzedających się
schematów (wesołe, "pirackie" kawałki
do pośpiewania w tłumie i
wypicia rumu w gronie znajomych),
są tu o wiele dojrzalsze
zaskoczenia, nawiązujące, jak to
Running Wild ma od lat w zwyczaju,
do wydarzeń historycznych.
Co ciekawe - te skrajności idealnie
oddaje właśnie pierwszy i ostatni
utwór na płycie. Jednak po kolei.
Przy pierwszym zetknięciu z
"Blood on Blood" słuchacz jest
nastawiony po prostu na dobrą
zabawę, o co muzycy dbają od lat i
są w tym faktycznie niezastąpieni
od czasów "Under Jolly Roger".
Tytułowy kawałek, będący pochwałą
braterstwa i wesołych riffów,
fanów takiego oblicza ucieszy,
innych może trochę zrazić infantylnością
i przypominać odgrzewany
kotlet. Takie jest i było (choć
nie od zawsze) Running Wild -
pocieszne, braterskie i pirackie, jednak
ten efekt przedstawienia zespołu
"w pigułce" z lepszym rezultatem
udało się osiągnąć jednemu
z singli z albumu, "Diamonds and
Pearls" - z chwytliwym, zapadającym
w pamięć refrenem i instrumentalną
pochwałą lat 80. Drugi
kawałek pozbawia jednak wszystkich
złudzeń i niewiary w możliwości
zespołu: "Wings of Fire" to
przypominający znakomitym riffowaniem
(w czym Rolf jest najlepszy)
"One shot at Glory" Judas
Priest, bardzo dobrze napisany numer
w zupełnie innym, niż pierwszy
klimacie, w którym Kasparek
ma okazję wykazać się także
wokalnie. A wokal jest tu niezmienny,
tak jak towarzyszący mu od
lat na sesjach nagraniowych ukochany
Gibson Explorer (choć na
186
RECENZJE
"Blood on Blood" usłyszeć można
także strata, a nawet telecastera!).
Nie brakuje udanych solówek -
sztandarowym przykładem będzie
"Crossing the Blades", kolejny
utwór o braterstwie, bo tekst opowiada
o muszkieterach - pełen
świetnie zagranych arpeggios, z
których ilością nie przesadzono. O
podobną dawkę energii dbają też
"Say your Prayers" czy "Wild &
Free", które nie są tylko przypadkowymi
wypełniaczami pomiędzy
najmocniejszymi punktami albumu.
Są także próby pozornego,
"balladowego" wyciszenia w postaci
"One Night, One Day" - wciąż jednak
utrzymane w "zabawowym"
klimacie - Running Wild ma swój
sposób na takie numery, w końcu
"Ballad of William Kidd" również
nie był typową balladą. Najbardziej
zaskakujący jest jednak dojrzały,
dziesięciominutowy utwór
poświęcony wojnie trzydziestoletniej,
"The Iron Times (1618-
1648)". Ciekawie rozwijająca się
opowieść, przypominająca czasy
(również pełniącego funkcję zamykacza
albumu) "Treasure Island" -
takiego Running Wild nie mieliśmy
okazji usłyszeć od lat. Nawiązań
do poprzednich dokonań
jest znacznie więcej: "The Shellback"
to nic innego jak kontynuacja
klimatu i konceptu z "Black
Hand Inn", szczególnie tytułowego
kawałka, z intro o średniowiecznym
czy też celtyckim zabarwieniu.
Jeśli chodzi o teksty, Rolf
skupił się na jednym ze swoich ulubionych
tematów, czyli przepowiedniach.
Zamiast klasycznych nawiązań
do Nostradamusa i Biblii,
kilka utworów z "Blood on Blood"
przypomina postać Jana z Jeruzalem.
Tym razem jest jeszcze ciekawiej,
bo płyta powstawała i została
wydana w okresie również "przepowiedzianej"
pandemii. Ta jednak
nie tylko nie wpłynęła negatywnie
na proces twórczy Running Wild,
ale wręcz mu pomogła. Pięcioletnia
przerwa, choć stosunkowo długa,
okazała się być strzałem w dziesiątkę
- pozwoliła materiałowi
pisanemu już od czasów "Rapid
Foray" dojrzeć. Niektórzy mogą
mieć problem z różnorodnością
"Blood on Blood" nie pod względem
znalezienia się na niej utworów
bardzo skrajnych, a ich brzmienia,
które momentami także
znacząco się od siebie różni (co
słychać już pomiędzy pierwszym, a
drugim - nie tylko klimatem, a produkcyjnie).
Rolf tłumaczy jednak,
że jest to celowy zabieg indywidualizowania
piosenek, z których
każda miała zrealizować założony
przez niego cel - i może właśnie to
spowodowało, że na płytę musieliśmy
czekać tak długo. Osobiście
mnie to nie razi, a dowodzi pewnej
konsekwencji. Przede wszystkim
słychać, że "Blood on Blood" to
album z pomysłem, a nawet wieloma
pomysłami, w końcu w dyskografii
Running Wild nie znalazła
się ostatnio aż tak rozbudowana
płyta, zahaczająca o tyle nawiązań
do poprzedników i rozwiązań, które
nawet nie były poprzednio stosowane
(choćby, w niektórych
przypadkach, zabawa formą kawałków
i wyjściem poza schemat
zwrotek i refrenów stosowany w
większości z nich). Różnorodność
to jedno, ale co z jakością? Z pewnością
nie jest to zbiór samych
hitów, jednak trudno mówić o tym,
że którykolwiek numer znalazł się
na płycie przypadkowo czy też "na
doczepkę". Najważniejsze, że zespół
będzie mógł poszerzyć setlistę
o kolejne kawałki, które mają szansę
stać się ich klasykami, szczególnie
"Wings of Fire", "Crossing the
Blades" i "The Iron Times"… Gdyby
miało się okazać, że to ostatni
album Rock n' Rolfa i spółki, z
pewnością byłoby to godne pożegnanie.
Widząc jednak zespół w
takiej formie pozostaje mieć nadzieję,
że tak się nie stanie. Zdania
lidera, że "Blood on Blood" jest
najlepszą do tej pory płytą Running
Wild nie podzielam i trudno
będzie znaleźć osobę, która je
podzieli. Wciąż są tu powielane
schematy i odrobina metalowego
kiczu, czego trudno w takiej konwencji
uniknąć. Z pewnością to
jednak najciekawszy krążek piratów
od lat. Niech więc statek pod
banderą z wizerunkiem Adriana,
maskotką zespołu wypłynie jeszcze
w wiele równie ciekawych rejsów i
nie pozwoli się zatopić. (4,5)
Saratan - Nabatea
2021 Self-Released
Iga Gromska
Orientalny metal Saratan staje się
coraz bardziej wielowymiarowy.
Już od blisko 10 lat Jarosław
Niemiec z powodzeniem łączy
etniczne klimaty i instrumenty z
siarczystym wygarem, z każdym
kolejnym wydawnictwem wchodząc
na wyższy, można śmiało to
powiedzieć, światowy poziom.
"Nabatea" to już piąty album
krakowskiej grupy, klasyczny concept
album, opowiadający o starożytnym
ludzie Nabatejczyków.
Dlatego wszystko zaczyna się od
klimatycznego, etnicznego, czysto
instrumentalnego wprowadzenia
"Bab al-Siq", po którym uderza surowy,
majestatyczny "The One
From Shara" z urzekającymi wokalizami
Małgorzaty "Maggie"
Gwóźdź. Mocy - blasty, męski,
podszyty growlingiem ryk - nie
brakuje też "Valley Of The Moon",
kolejnemu bardzo intensywnemu
utworowi, niczym z początków kariery
Saratan, ale z delikatniejszymi
zwrotkami oraz etnicznym
wyciszeniem i kolejnymi wokalizami.
Singlowy "The Dusk Of Ramqu"
i balladowy "The Lament To al-
Qaum" są nieco lżejsze, więcej w
nich transowych i akustycznych
partii, a do tego szlachetnej przebojowości,
szczególnie w przypadku
tego drugiego utworu. Króciutki
"Qasr al-Farid" to jakby wprowadzenie
do mocarnego "The City Of
Tombs", kolejnego utworu na tym
albumie zbudowanego na kontrastach,
z naprzemiennym dwugłosem:
czysty śpiew wokalistki i
growling, potwierdzającego, że Saratan
nie zapomina o swych metalowych
początkach. I finał: siedmiominutowny,
piękny, epicki
wręcz "Mysteries of The Ancient
Pahts"; klimatyczny, właściwie instrumentalny,
bowiem orientalne
wokalizy Maggie to właściwie kolejny
instrument, nie są tu jakoś
szczególnie eksponowane, wtapiając
się w podkład. Mamy więc ciągłą
ewolucję, metalowy rdzeń plus
etniczne eksperymenty i kto wie,
czy nie najlepszą płytę w dyskografii
Saratan - szkoda tylko, że tak
krótką, bo to niespełna 35 minut
muzyki, ale jest na to sposób, ponowne
jej włączenie. (5,5)
Wojciech Chamryk
Scald - There Flies Our Wail!
2021 High Roller
Scald powrócił! To parafrazując
klasyka "Wieść której potrzebowaliśmy,
choć na nią nie zasługujemy".
Co więcej, to wieść pewna,
poparta nie tylko kolejną reedycją i
okolicznościowymi koncertami, ale
także bardzo konkretnymi deklaracjami
muzyków i - co najważniejsze
- namacalnym, winylowym
dowodem w postaci singla
"There Flies Our Wail!". Biorąc
pod uwagę tragiczne okoliczności
rozwiązania grupy przed 22 laty,
nikt chyba nie wierzył, że panowie
postanowią kiedykolwiek zebrać
się do kupy, zrekrutować nowego
wokalistę i ponownie ruszyć w
epicką podróż po morzach północy.
A zapowiedź tej podróży jest
co najmniej obiecująca. Rozpoczyna
ją dźwięk rogu i bębnów, niby
zwiastun płynącego drakkaru, wyłaniającego
się z mgły. Za chwilę
dołączają riffy - jeszcze nie doomowe
i nie tak miażdżące, jakimi witało
słuchaczy "Will of the
Gods…", za to melodyjne, podniosłe,
z folkowym zacięciem. Wreszcie
na scenę wkracza Felipe Plaza.
Nie wiem czy wybór nowego frontmana
mógł być trafniejszy. Głos
Agylla był dla Scald być może
najważniejszym, najbardziej wyróżniającym
elementem. Prowadził
tę muzykę przez bezkresne morza,
mroźne tundry i przestrzenie Asgardu.
Snuł opowieści, których
słuchaliśmy wszyscy z zapartym
tchem. Felipe nie mógł tego po
prostu odtworzyć - musiał pokazać
nową pasję, a przy tym zachować
pełen szacunek do tradycji, wejść w
świat stworzony przez swojego
nieżyjącego idola i uchwycić ducha
Scald. Myślę że podołał temu zadaniu.
Nie rozwodząc się nad stroną
techniczną - na moje ucho nienaganną,
ale mimo wszystko nie
najważniejszą w tej muzyce - jego
głos świetnie wpasował się w nowy
klimat zespołu. No właśnie… nowy?
Zasadniczo możemy sobie wyobrazić
że podobna kompozycja
mogłaby się znaleźć na kolejnej
płycie Scald, gdyby taka ukazała
się w latach 90. Z drugiej strony,
czujemy tu już pewien pierwiastek
nowoczesności i ewolucji muzyków,
którzy przez te ponad 20 lat
bynajmniej nie próżnowali. Pamiętajmy,
że za niepisanych spadkobierców
Scald przez kilkanaście lat
uznawano folk metalowy Tumulus.
Myślę że ten okres działalności
Ottara i Velingora jest tu wyraźnie
słyszalny. Co więcej, to specyficzne
uczucie słuchać stosunkowo
nowocześnie wyprodukowanego
i bardzo profesjonalnie zaaranżowanego
Scald. Najwyraźniej
słyszymy to na drugiej stronie singla,
na której znajduje się odświeżona
wersja klasyka "Eternal Stone".
Potężniejsze, klarowniejsze i
czystsze brzmienie niż w oryginale,
może i nie zabija tamtego klimatu,
ale z pewnością trochę go zmienia.
Głos Felipe nie wydobywa się już
przeraźliwie z otchłani, tak jak było
to z Agylem, a riffy nie mają tego
charakterystycznego brudu. I
jasne, że trochę szkoda, bo były to
jedne ze znaków rozpoznawczych
Scald. Ale pamiętajmy, że tamto
brzmienie było podyktowane ograniczonymi
możliwościami technicznymi.
Dziś zespół brzmi tak,
jak tego chce, a jego duch jest zawarty
w całej reszcie składowych -
kompozycji, tekstach, klimacie…
Nie mam wątpliwości, że "There
Flies Our Wail" to zapowiedź
czegoś wielkiego. Ancient Doom
Metal się zbudził i już lada dzień
podniesie głowę - ja Wam to mówię!
(5)
Piotr Jakóbczyk
ScreaMachine - ScreaMachine
2021 Frontiers
Następny debiut z Frontiers i ko-
RECENZJE 187
lejny w barwach tej wytwórni zespół
złożony z doświadczonych
muzyków. Ich nazwiska kojarzą
jednak pewnie tylko najbardziej
zagorzali fani włoskiego metalu,
trudno mówić o ScreaMachine
jako o supergrupie. Warto jednak
dać szansę jej albumowi, bowiem
mamy na nim sporo dobrego, tradycyjnego
heavy spod znaku Judas
Priest, Accept, Iced Earth czy
nawet Savatage. "ScreaMachine"
to 10 wyrównanych, dopracowanych
kompozycji, zagranych z
dużą werwą i zarazem inwencją -
nie ma tu nostalogicznych powrotów
na merkantylnym tle, ta muzyka
wciąż ekscytuje i tętni życiem.
Valerio "The Brave" Caricchio
nierzadko brzmi niczym ostrzejsza
wersja Roba Halforda ("The Human
God", "Silver Fever"), giarowy
duet Alex Mele/Paolo Campitelli
też miał od kogo czerpać natchnienie
("Demondome", "52Hz"), a
sekcja Francesco Bucci/Alfonso
"Fo" Corace niczym od nich nie
odstaje ("Darksteel"). A mamy tu
przecież jeszcze tak porywające
utwory jak: piekielnie chwytliwy
"The Metal Monster", jeszcze bardziej
archetypowy "Mistress Of Disaster"
czy mroczny "Dancing With
Shadows" z wyrazistym refrenem,
wszystkie niczym z najlepszego
okresu lat 80., tak więc (5) nie
będzie w przypadku tego albumu
żadną przesadą.
Wojciech Chamryk
Secret Alliance - Revelation
2021 Punishment 18
Ubiegłoroczny debiut Secret Alliance
"Solar Warden" to były nudy
na pudy, mimo pewnych przebłysków.
Gianluca Galli raczej nie
czyta Heavy Metal Pages, ale może
sam poszedł po rozum do głowy,
bądź też pojawiły się inne recenzje,
zbliżone do mojej. Istotne jest to,
że kolejny album tej supergrupy
jest znacznie ciekawszy. Podstawowy
skład pozostał przy tym niezmienny:
poza liderem tworzą go
wokalista Andrea "Ranfa" Ranfagni,
perkusista Ricardo Confessori,
basista Tony Franklin i gitarzysta
Alex Masi, wspierani przez
kilku innych muzyków, choćby
dwóch basistów. Mamy tu ponownie
hard rock/rock progresywny,
ale jakby nagrany przez inny zespół:
wyrazisty, dopracowany w
każdym elemencie, chwilami, tak
jak w "Welcome On Planet Earth"
(kłania się Rush), hardrockowym
"No Stars" czy bluesowym "Upside
Down", wręcz porywający. Mimo
wyeksponowania syntezatorów -
sporo ich solówek, nie tylko w tym
ostatnim utworze - mocy też tu nie
brakuje, zwłaszcza w "Fire In The
Sky" i "Seven Sisters". Warto też
pochylić się nad urokliwą balladą
"She Is Green" czy "The Arise" z
wstępem a cappella i jazzowymi
akcentami (solo fortepianu), a
najlepiej sprawdzić całą płytę. Za
debiut było (1,5), teraz z przyjemnością
wystawiam (5).
Wojciech Chamryk
Secret Sphere - Lifeblood
2021 Frontiers
Zanim machnięcie ręką na wieść o
dziesiątym albumie włoskich powermetalowców,
zastanówcie się,
czego brakuje Wam w ultra-melodyjnym
power metalu? Bo mnie
np. zazwyczaj brakuje przejrzystości
oraz porządku kompozycyjnego.
Nie pomaga fakt, że często
takie utwory są zbyt długie. Ale
Secret Sphere pokazuje na "Lifeblood",
że jednak się da. Fanów
takiego grania prawdopodobnie
przekonywać nie trzeba, bo i tak
sami sięgnęli bądź sięgną po omawiany
longplay. Album ukazał się 12
marca 2021r., więc to dość czasu,
żeby wyrobić sobie własne zdanie.
Natomiast chciałem zwrócić się do
heavy metalowców, żeby spróbowali
"Lifeblood" akurat w dniu, w
którym mają ochotę na coś "alternatywnego".
Tutaj trzeba by otworzyć
się na "komercyjne brzmienia";
nic na siłę, ale jak już zaakceptujecie,
że mamy 2021 rok, to
może się Wam spodobać, że te
dziesięć numerów (nie licząc intra)
obfituje w fajne pomysły. Ostatnio
równie pozytywne wrażenie zrobił
na mnie debiut Masterplan (oczywiśce
mówimy o europejskim, melodyjnym
power metalu). Nie chcę
przez to powiedzieć, że zapomnicie
o najnowszym Helloween, tylko
że Secret Sphere może pasować
również osobom, które nie czują
gatunku. Właśnie sobie przypomniałem,
że miałem podobnie z
Ernestem Hemingway'em - opowieści
wojenne mnie nudziły na
szkolnych lekcjach historii, ale jak
Hemingway o nich pisał, to pożerałem
jedną książkę za drugą.
Mniejsza już o to, że większość
"Lifeblood"-ów trwa poniżej pięciu
minut, bo nawet ostatnie "The Lie
We Love" (8:17) to numer, przy
którym siadam i zamieniam się w
słuch. Tytuł tłumaczony jako "Sekretna
Sfera - Życiodajna Krew"
jak dla mnie pasuje idealnie. Osobiście,
niewiele mówi mi fakt, że
zaśpiewał tutaj powrotnie Roberto
"Ramon" Messina, chociaż dla
fanów to raczej istotne, ponieważ
ów "Ramon" był głosem pierwszych
sześciu longplay'ów Secret
Sphere (wydanych w okresie
1999-2010). Grunt, że dał czadu.
Mój gust nie uległ nagle rewolucji,
ale doceniam to, co słyszę. Bardziej
chodzi mi o całokształt, niż o
poszczególne motywy - np. ballada
"Skywards" nie prezentuje niczego
specjalnego z analitycznego punktu
widzenia, ale w ogólnym rozrachunku
sprawdza się. Podobnie,
"Life Survivors" mogłoby znaleźć
się w repertuarze Delain czy
innego Within Temptation (mam
nadzieję, że wyraziłem się jasno,
chociaż to nie moje klimaty), ale
tamtych nie trawię, a tutaj chętnie
daję się ponieść nutkom. "The
Violent Ones" teoretycznie powinien
mnie przytłoczyć ścianą
dźwięku, ale w praktyce wracam do
tego numeru nie wiem po który już
raz i jest git. Zagadką dla mnie pozostanie,
co takiego zrobiło Secret
Sphere, że nie przepadając za
europejskim, melodyjnym power
metalem, tym razem stawiam
czwórkę? Czyżby chodziło o przejrzystość
oraz porządek kompozycyjny?
(4)
Sam O'Black
Shumaun - Memories & Intuition
2021 Self-Released
Shumaun to kapela wymyślona i
założona przez wokalistę, gitarzystę
oraz klawiszowca Farhada
Hossaina, który wcześniej występował
z Iris Divine. "Memories &
Intuition" to ich trzeci album,
wcześniej wydali "Shumaun"
(2015) oraz "One Day Closer To
Yesterday" (2019). Natomiast zawartość
"Memories & Intuition"
to szeroko pojęty progresywny
rock, a pierwsze co rzuca się w
uszy, to niesamowite kompozycje
oraz świetne melodie. Także płyta
wciąga was od razu. Jak to bywa w
tego typu muzyce, Farhad również
miesza różnymi stylami, a robi to z
dużą wyobraźnią. Słuchając tego
krążka z pewnością natkniecie się
na rocka, progresywnego rocka,
hard rocka, heavy metal, progresywny
metal, muzykę orientalną,
jazz, fusion, itd. Niemniej przewodzi
progresywny rock, a wtóruje
mu progresywny metal. Jeśli chodzi
o inspiracje lub inne skojarzenia
to ich gama jest również szeroka.
Staną wam przed oczami kapele
Budgie, Led Zeppelin, Rush,
Genesis, Iron Maiden, Fates
Warning, Haken, Spock's Beard,
Dream Theater i wiele, wiele
innych. Jednak Farhad wszystkie
te wpływy zestawia z wielkim wyczuciem,
smakiem ale i fantazją.
Jest w tym bardzo kreatywny tak
samo jak przy komponowaniu. Jego
utwory są różnorodne, wielowarstwowe,
emocjonalne, w różnych
tempach, emocjach oraz klimatach.
Także możecie czuć się
jak w czasie podróży sentymentalnej
ale zarazem będziecie odnosić
wrażenie, że macie do czynienia z
czymś nowym i świeżym. W wypadku
"Memories & Intuition",
tak samo jak przy innych dobrych
albumach progresywnych, mam
kłopot z wyłonieniem tych najlepszych
utworów. Każdy z nich ma
coś fajnego, coś co przykuwa uwagę,
ale w takich wypadkach wolę
skupić się na całości materiału, niż
wyszukiwaniu w czym dana kompozycja
jest lepsza od innej. Taki
utwór "Prisoners" jest bardzo piosenkowy
i łatwo wpadający w
ucho, niby prosty ale z podniosłym
i pompatycznym progresywnym
klimatem. Natomiast "Invincible"
to jedna z najdłuższych, mocno
progresywno-metalowa i klimatyczna
kompozycja z znakomitymi
orientalnymi wtrętami, z pięknie
zgranymi ciężkimi riffami oraz liniami
wokalami. Na uwagę w tym
utworze zasługuje również znakomite
gitarowe solo. Równie długa
jest kompozycja "Breathing Light",
która niesie ze sobą znakomite
połączenie własnych wpływów z
tymi znanymi z Iron Maiden czy
Dream Theater. Z kolei "Intuition
Underground" zabiera nas w czasy
gdy na półce z muzyką przeważały
dokonania Led Zeppelin, Budgie
czy Rush. Naprawdę świetna sprawa.
Takich wyróżników jest sporo i
to w każdym utworze, także "Memories
& Intuition" słucha się w
całości i z pełną uwagą. Jednak nie
tylko muzyka koncentruje na sobie
skupienie, robi to również głos i
linie wokalne lidera, Farhada Hossaina,
są naprawdę niesamowite i
można o nich pisać tylko w samych
superlatywach. Oczywiście Hossain
nie uzyskałby tego efektu bez
swoich współpracowników i gości.
Jego stałym wsparciem są basista
Jose Mora oraz gitarzysta Tyler
Kim, sam obsługuje wspominane
już gitary i klawisze. Za to perkusję
obsługuje cała plejada wirtuozów
tego instrumentu, Thomas Lang
(Peter Gabriel, Paul Gilbert),
Mark Zonder (Fates Warning,
Warlord), Atma Anur (Jason
Becker, Tony Macalpine), Leo
Margarit (Pain of Salvation) oraz
Chris Dechira. Są też inni goście,
klawiszowiec Bill Whitney Tablas
oraz wokalistka Studyana Skilarius.
Generalnie pod względem
wykonawczym jest wręcz genialnie.
Do brzmień też nie ma zamiaru
się czepiać, więc z czystym sumieniem
polecam wszelkim progmaniakom
nowy album Shumaun,
"Memories & Intuition". (5)
\m/\m/
188
RECENZJE
SkyEye - Soldiers Of Light
2021 Reaper Entertaiment
Nie powiem, przyjemnie słuchało
mi się drugiego albumu tych Słoweńców.
Grać niewątpliwie potrafią,
niezgorzej też komponują - niemal
godzina przyjemnych wrażeń
zapewniona. Problem jednak w
tym, że to niemal plagiat na plagiacie,
nic własnego... SkyEye najbardziej
zapożyczają się u Iron
Maiden i u frontmana tej formacji
w wydaniu solowym, zresztą Jan
Lešèanec nawet brzmi jak Bruce
Dickinson, tyle, że barwę głosu
ma ciut inną, to jedyna różnica.
Jest też eksperyment, trwający prawie
15 minut, zamykający płytę
"Chernobyl", złożona, wielowątkowa
i bardziej progresywana kompozycja.
I fajnie, ale Maideni
robili takie rzeczy już dobre 40 lat
temu, w dodatku zdecydowanie
ciekawiej. Skoro więc każdego dnia
do cyfrowej dystrybucji trafia 60
tysięcy nowych utworów, to nie
wróżę SkyEye szczególnej kariery,
bo na to są zbyt nijacy. (2)
Wojciech Chamryk
Slabber - Apocryphal Diary
2021 Punishment 18
Chcieli grać heavy metal prosto i
bezpośrednio, bez ballad i bez
kombinowania. Wyszło spontanicznie
i ekspresyjnie, ale z niedociągnięciami
dostrzegalnymi wówczas,
gdy słuchamy aktywnie oraz
na trzeźwo. Album ani profil tej
mediolańskiej kapeli nie wyróżnia
się niczym magicznym. Jej historia
sięga jeszcze 1998 roku, gdy Włosi
działali pod szyldem Rapid Fire.
W roku 2000 doszlusował do nich
gitarzysta i główny kompozytor
Marco Poliani. W 2004 wydali LP
"Scream!", w 2007 rozpadli się z
powodu różnic w wizji dalszego
rozwoju muzycznego a w 2015
wznowili działalność ze składem
utrzymującym się do dziś. Obok
Marco Poliani, na perkusji bębni -
wmieszany jeszcze w końcówkę
Rapid Fire - Marco Maffina, na
basie udziela się Francesco Valerio,
natomiast śpiewa Alessandro
Bottin. Zadebiutowali oni LP "Colostrum"
w 2017r., a niedawno
rozbudowali dyskografię omawianym
LP "Apocryphal Diary".
Kocham udany heavy metal, więc
chciałbym potwierdzić informację
z notki prasowej, że wszystkie 10
utworów wyróżniają się kompozycyjną
oryginalnością łączącą old
school ze współczesnością, mocnymi
riffami, "histrionic" (no właśnie)
wokalem oraz mnogością fajnych
rozwiązań rytmicznych. Chciałbym
się z tym zgodzić, ale nie do
końca mogę. Kompozycje są bowiem
wzorowym przykładem
sztampy. Powstawały jeszcze podczas
sesji nagraniowej, jak gdyby
pisane na kolanie, byle je ukończyć.
Nie bez kozery zadałem
wokaliście pytanie, co to znaczy,
że jego wokale są "histronic"? Odpowiedział,
że ekspresyjne i że tak
go opisywali w pierwszych recenzjach.
To ciekawe, bo wg słownika
języka angielskiego Cambridge
Dictionary "histrionic" to nie do
końca pozytywne określenie: "very
emotional and energetic, but not sincere
or without real meaning (…) showing a
lot of emotion in order to persuade others
or attract attention". I to się zgadza.
Śpiew emocjonalny i energetyczny,
ale nieszczery, bądź też pozbawiony
znaczenia; również posługujący
się emocjami w celu
przekonania innych do siebie lub
też w celu zwrócenia na siebie
uwagi. A co to Slabber? Zaglądamy
tym razem do słownika miejskiego:
"someone who talks a lot of
annoying shit... typically northern irish
slang word" (w północno-irlandzkim
slangu to ktoś, kto wygaduje dużo
iritujących głupot). Ewentualnie,
Szkotom mogłoby się kojarzyć
"slabber" z cieknącą śliną, stąd po
wpisaniu "slabber" w google / pictures,
wykaskują fotki śliniaka.
Okładka "Apocryphal Diary"
ukazuje zaś potwora o drugiej głowie
wyrastającej nad pierwszą głową,
który skrobie coś w kajecie pomimo
własnej ślepoty. Można zaglądnąć
do butelki a potem uruchomić
album, ale na bystro to naszych
serc ani dusz nie zdobędą.
Nie przyganiam za to, że ktoś chce
sobie zaszaleć w wolnym czasie i
odreagować po pracowitym tygodniu,
ale od autorskich albumów
musimy wymagać więcej, żeby
scena heavy metalowa nie spoczęła
w przyszłości na laurach. (3)
Sam O'Black
Slowburn - Rock N' Roll Rats
2020 Fighter
Co roku wychodzi mnóstwo bliźniaczo
do siebie podobnych płyt.
Współcześnie - dwudziestolatków,
którzy nie mieli okazji w latach 80.
jeździć na Metalmanie, czy w
skali światowej, być świadkami początków
Iron Maiden czy glamthrashowego
konfliktu. Próbują
więc do tych czasów wrócić przynajmniej
muzycznie, proponując
powtarzalne riffy i składając to we
własny materiał. Są jednak również
składy doświadczonych muzyków,
którzy, choć wydawałoby się,
lata świetności mają już dawno za
sobą, próbują sił w nowych zespołach.
Takim przypadkiem jest
Slowburn koncertujący u boku
Grim Reaper i Cloven Hoof,
powołany do życia jako side-project
przez basistę Jorge Serrano,
który chciał mieć gdzie się spełniać
jako muzyk heavy metalowy. Od
2004 roku jest powiązany z
thrashowym Rancorem i zatęsknił
pewnie za swoją jeszcze bardziej
odległą przeszłością w Nigromante,
grającym właśnie heavy.
Przebranżowienie się było najlepszą
decyzją, jaką Serra mógł podjąć
- wydany w 2020 album
"Rock N' Roll Rats" (choć zespół
powstał już pięć lat wcześniej) to
kawał dopracowanego, przemyślanego
materiału, w którym nie ma
miejsca na przypadek i brak profesjonalizmu.
To też zapowiada sugerujący
dużo samym tytułem
otwieracz "Still in the Fight".
Tytułowy kawałek to z kolei dobra
reprezentacja całej płyty - znakomite
wokale, dynamiczne zmiany
tempa (za sprawą garowego - Jorge
Sáeza), chwytliwe, nie aż tak oczywiste
refreny. Są i kawałki w stylu
bardziej hard-rockowego oblicza
gatunku, np. starego Judas Priest -
"Head in a Box" czy "Run Out",
które, co dla albumu typowe, przechodzą
później w nieco inną stylistykę.
"Rock N' Roll Rats", mimo
tego, co sugeruje tytuł, to też płyta
z lekka power metalowa, w kierunku
"Ample Destruction" Jag
Panzer. Ich ducha słychać w pracy
gitar (świetni Óscar Hernández i
Mario Cano) czy zaśpiewach wokalu
w "Metallist" czy "Victims of
Ambition" (jednym z najlepszych
na płycie!), gdzie partia rozpoczynająca
się w okolicach trzeciej minuty
jest najciekawszym chyba
momentem - szaleńcza gonitwa riffów,
przemyślana solówka z użyciem
bardziej egzotycznych skal,
pełne spektrum możliwości wokalu.
Bez JC Warriora (ze stażem w
przynajmniej ośmiu innych składach)
nie byłoby Slowburn i trudno
sobie wyobrazić, że grupa
współpracowała kiedyś z innym
wokalistą - a ich obecny zastąpił go
w momencie przymierzania się do
pierwszych nagrań. Jego sposób
śpiewania to hołd dla największych
- podobnie jak praca reszty zespołu,
która coverowała w przeszłości
legendy pokroju Mercyful Fate i
Savatage. Na swoje klasyki również
pracują, kto wie, czy za jakiś
czas nie będzie nim chwytliwe
"Night Protectors" czy będące
mixem Maiden i solowych płyt
Dio "Clever than You". Mimo że
płyta faktycznie hołduje latom 80.,
nie tylko produkcyjnie czuć, że powstała
współcześnie - słychać też
nowsze naleciałości obecnej metalowej
sceny. "Rock N' Roll Rats"
nie jest więc do końca ani oldschoolowym
graniem, ani jedną z
nowoczesnych odmian gatunku,
podobnie jak skład trudno do
końca nazwać debiutantami - to w
końcu starzy wyjadacze, spełniający
się pod nowym szyldem. Do
płyty można z przyjemnością wrócić,
pytanie, czy zostanie ze
słuchaczem na dłużej, nie wnosząc
do końca powiewu świeżości, który
we współczesnym heavy by się
przydał. Ale to wciąż kawał porządnego
grania i słychać, że to zawodowcy
wśród amatorów. Choćby
ze względu na to oczekiwania są
i będą wyższe. Poprzeczkę skład z
Hiszpanii ustawił wysoko. (4,5)
Sodom - Bombenhagel
2021 Steamhammer/SPV
Iga Gromska
Obszerny wywiad z Sodom wraz z
wnikliwą recenzją "Genesis XIX"
pojawił się w HMP 78. Dodałbym
jedynie, że każdy fan samemu
może rozstrzygnąć hipotezę, czy
nie był to przypadkiem najlepszy
album Niemców od 20 lat (od premiery
"M-16", 2001), a więc
najlepszy w drugiej połowie ich 40-
letniej kariery? Nowy skład faktycznie
nadał Sodom rozpędu, bo 9
miesięcy po wspomnianym LP
otrzymaliśmy kolejne ich wydawnictwo,
a mianowicie EP "Bombenhagel".
Składają się na nie 3
utwory, wydane w postaci CD-digipaka
oraz 12'' czerwonego winyla o
wadze 140g z wydrukowaną wewnętrzną
wkładką. Przyjrzyjmy się
im bliżej. "Bombenhagel" to oczywiście
nowe podejście do klasyka z
1987 roku (album "Persecution
Mania"), wykonane z nowym lineupem,
przy czym solo gitarowe
zagrał producent Harris Johns
(zarówno na oryginale z 1987r.,
jak i na omawianej EP). "Coup De
Grace" to już nowy numer, skomponowany
przez nowego gitarzystę
Yorcka Segatza i opisywany przez
Toma Angelrippera jako "true
thrash sensation" / "prawdziwa sensacja
thrashowa". Miał on stanowić
wezwanie do zastanowienia się nad
postępowaniem ludzi, którzy
doprowadzają ludzkość do upadku.
O "Pestiferous Posse" Tom
powiedział zaś, że brzmi jak "heavy
artillery" / "ciężka artyleria"; kawałek
zainspirował najsłynniejszy
pojedynek na pistolety w historii
Dzikiego Zachodu Ameryki, dokładnie
pomiędzy braćmi Wyatt i
Morgan a Virgil Earp i Doc
RECENZJE 189
Holliday - doszło do niego w
październiku 1881r. w O.K. Corral,
Tombstone, Arizona; ta historia
to podobno metafora obecnych
walk politycznych pomiędzy Demokratami
a Republikanami. W
moim odczuciu, wszystkie trzy
utwory brzmią profesjonalnie a nie
jak jakieś demo z przedprodukcji.
Pokazują Sodom z mocnej strony.
Fajnie się ich słucha. Zespół nie
powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Spodziewajmy się ich nowego
LP w najbliższym czasie, być może
już w 2022r. (-)
Sam O'Black
Sommo Inquisitore - Anno Mille
2021 Metal Resistance
Mniej więcej tak mógłby zabrzmieć
trzeci (lub czwarty) longplay
Witchking, gdyby pewien
Rzymianin przedstawił wcześniej
swoje pomysły Krakowianom.
Wprawdzie dzieli ich bariera językowa,
ale poza tym - czemu nie?
Sommo Inquisitore emanuje
epickim klimatem smaganych
ogniem rytuałów przy heavy metalowym
akompaniamencie a Witchking
odszedł od tolkienowskiej
trylogii już na "Hand Of Justice".
No, ale ponieważ scena nie jest
wcale taka mała, ich drogi się nie
zetknęły (jeszcze?) i Sommo Inquisitore
zaśpiewał swoje. "Anno
Mille" składa się z 8 numerów zamaszyście
przedstawiających losy
wiedźm nękanych przez świętą
inkwizycję. Tytuł wskazuje na rok
1000, w którym odbył się zjazd
(synod) gnieźnieński z gościnnym
udziałem rzymskiego cesarza
Ottona III. Włoskie oraz łacińskie
liryki dodatkowo wzmacniają dramaturgię,
nadając całości wyszukanego
smaku, tak że ciężko byłoby
ten album pomylić z jakimkolwiek
innym. I to nie jest tak, że
tracę głowę natychmiast po usłyszeniu
języka rzadziej występującego
na metalowych nagraniach. Muzyka
nie tylko broni się, ale porywa
brawurą i zaraża emocjonalnym
zaangażowaniem. Brzmi dosadnie.
Roznosi ją mroczna, ale niezwykle
żywa energia. Przykuwa uwagę
słuchacza i utrzymuje ją do końca.
Powoduje, że po pierwszym wysłuchaniu
załączamy ją ponownie. Ta
subiektywna opinia ma silne i
obiektywne podstawy. Mianowicie,
do wartkiej, tradycyjnie heavy
metalowej akcji wpleciono sporo
niebanalnych rozwiązań aranżacyjnych.
Czyli mamy świetne riffy,
melodie, harmonie i rytmy, urozmaicenia,
ciekawe zwolnienia i
przyśpieszenia, przeplatające się
lżejsze motywy z bardzo ciężkimi
fragmentami, nazwijcie to sami;
heavy metal pierwsza klasa plus
atmosfera. Brzmienie albumu nieco
przytłacza zamuloną ścianą
dźwięku, ale to niekoniecznie wada,
biorąc poprawkę, że na pierwszym
planie dzieje się jakby "więcej"
niż na średniawych albumach
heavy metalowych. Brak wypełniaczy
to mało powiedziane; każdy
utwór ma do zaoferowania patenty
zapadające w pamięć. Wokalista
śpiewa zadziornym barytonem -
tutaj Wasze odczucia mogą być
podzielone, bo niektórzy fani
heavy metalu preferują tenory czyli
wyższe głosy; dla mnie, dokonując
oceny, ważne jest, że te wokale nie
są nijakie, tylko mają swój zjawiskowy
charakter. Przez moment zastanawiałem
się, czy to nie jest jednak
bas, ale wchodząc na te niższe
rejestry, Sommo nie brzmi czysto.
Aby się o tym przekonać, posłuchajcie
pierwszej części "Angéle
De La Barthe"; zauważcie jak dokonał
tam przejścia z czystego tenoru
w dramatyczny, podniosły,
ale jednak amatorski basowy fragment.
Następnie porównajcie to
sobie z wzorem bas barytonu, wpisując
w YouTube hasło "Thomas
Quasthoff song to the evening star".
Wtedy zobaczycie, że głos Sommo
nie jest perfekcyjnie wyszkolony, z
drugiej strony przypadkowa osoba
z tłumu nie dałaby rady tak zaśpiewać,
choćby nie wiem, jaką
technologią by się nie wspomagała.
Niemniej jednak, za dotkliwą
szkodę uznałbym sytuację, gdyby
ów Włoch na jednym albumie poprzestał.
Mam nadzieję, że to dopiero
początki jego muzycznej
twórczości. (5)
Sonic Haven - Vagabond
2021 Frontiers
Sam O'Black
Kolejna supergrupa z Frontiers
rodem, ale wystarczy zajrzeć w życiorysy
członków Sonic Haven,
szczególnie wokalisty Herbiego
Langhansa i perkusisty André
Hilgersa, by przekonać się, że z
niejednego muzycznego pieca
chleb jedli. "Vagabond" to ich
debiutancki album, opublikowany
w maju tego roku - pewnie gdyby
nie pandemia, nie byłoby owej
płyty, ale nie ma co narzekać, bo
ten materiał trzyma poziom. Zasadniczo
to power metal, ale taki
prawdziwy, rodem z lat 80., zero
plastiku, zainspirowany tradycyjnym
metalem i hard rockiem. Takie
podejście od razu wyszło "Vagabond"
na zdrowie, co już na
starcie potwierdza tytułowy opener:
szybki, mocny, ale melodyjny, z
ostrym śpiewem. Dalej też można
wyłowić sporo perełek, chociażby
totalnie oldschoolowy "Nightmares",
dynamiczny "End Of The
World", w którym Carsten Stepanowicz
za sprawą solówek zdecydowanie
wysuwa się na plan pierwszy
czy surowy, ale z melodyjnym
refrenem, a jakże, "Blind The
Enemy". Nie zabrakło też obowiązkowej
ballady "Save The Best For
Last" z fortepianem i smyczkami;
koniec płyty w postaci "Striking
Back" sprawia zaś, że od razu chce
się włączyć ją ponownie, a trwa,
bagatela, 54 minuty. (5)
Wojciech Chamryk
Space Chaser - Give Us Life
2021 Metal Blade
Podczas gdy Tom Angelripper z
Sodom plecie bzdury, że tylko
thrash metalowe zespoły z lat
osiemdziesiątych dają radę, berliński
Space Chaser jest słusznie zadowolony
ze swojego trzeciego LP
"Give Us Life". Ów krążek wywarł
na mnie jak najlepsze wrażenie, toteż
pozwoliłem perkusiście Matthiasowi
Scheuererowi, aby sam
wystawił ocenę w skali od 1 do 6.
Postawił piątkę a ja za tym idę,
dlatego że każdą chwilę spędzoną z
"Give Us Life" śmiało można
uznać za ciekawie wykorzystany
czas, tak przez twórców, jak i przez
słuchaczy. Z perspektywy 39:33
minut spoglądamy na neony lat
świetlnych, zaglądając tam gdzie
nie trzeba i podważając dogmaty
papieskie o życiu poczętym z ciała
kobiety. "Zarówno urodziny, jak i
śmierć, są aktem przemocy". "Rozważmy
otwarcie bram do totalnego chaosu".
"Miliardy światów musi przepaść bez
śladu, zanim powstanie jeden świat
nadający się do wyklucia na nim życia".
"Jeśli gwiazda zachowa się jak supernova,
to eksploduje i tysiące rozsypanych
części zrodzi szansę na nowy początek".
Te zdania widzicie w cudzysłowiu,
ale oni trochę inaczej się wyrazili,
mniejsza z tym. Bądź co bądź,
Space Chaser "Give Us Life" to
taka supernova wśród metalowego
chaosu. Eksplodowali, dali szansę
na nowy początek, przeszli oczekiwania
samego Toma Angelrippera,
olali moczenie ogórka w octcie,
zagrali w gierkę komputerową, doznali
cryoshoku (cokolwiek to
jest), wysłali sygnał o nieśmiertelność
do A.O.A. Nie ukrywają się za
maskami, hej jestem Sebastian,
Matthias, Martin, Leo i Siegfried
- wykrzyczeli, pokazali, zagrali i
zdobyli moje uznanie. Możliwe, że
ogół obecnych nastolatków uważa
thrash za przebrzmiałe "ok boomer",
ale przechodząc obok lokalnej
szkółki leśnej nie obchodzi
mnie, czy jej łagiernicy znają
thrash metal. To ma być bunt
wobec ludowej tandety, alternatywa
wobec fasadowego pustorędzia,
nie pop, lecz frapująca energia.
Stymulant o pozytywnych skutkach
ubocznych. Terapia dla zwyrodnialców.
Szalona zabawa dla
ogarniających metalowców. Odchłamiacz
dla korposzczurów.
Ćpałem? Piłem? Nie, to tylko
eksces palców nad klawiaturą,
wywołany wysłuchaniem takiego
albumu, jakiego pragnąłem wysłuchać.
Coś, co postawiło na nogi
mój dzień, nie dodało skrzydeł, ale
wiary że wcale skrzydeł nie potrzebuję,
aby stawiać czoła wyzwaniom
hiperprzestrzeni grożącej
wcześniej hekatombą. Satysfakcja
z thrash metalu zrodzonego pod
wpływem Overkill, ale żyjącego
własnym życiem. (5)
Spitfire - Do Or Die
2021 Massacre
Sam O'Black
Ten bawarski zespół z powodzeniem
realizuje własny pomysł na
gorący rock'n'roll. Podobno najpierw
przyszykowali trzydzieści
utworów z myślą o swoim trzecim
longplay'u, a następnie zamienili je
na kompletnie nowe kawałki, bo
stwierdzili, że ten album jest wagi
życia i śmierci, więc musi zawierać
ciekawszy materiał niż to, czym
już dysponowali. Osobiście fanem
nie zostanę, ale myślę, że trzeba
Spitfire "Do Or Die" dać młodzieży,
bo młodzież właśnie potrzebuje
takich przebojów. Zwłaszcza
ta niemiecka młodzież, bo jednak
więcej mówi się i pisze o Spitfire
w języku niemieckim niż
jakimkolwiek innym, tak jakby
Niemcy byli bardziej zainteresowani.
Problemem wydaje się
nazwa kapeli, bo Spitfire'ami
nazywa się sporo formacji, wobec
tego można się zdezorientować,
kiedy szuka się ich w sieci (np. w
wyszukiwarkę Facebooka należy
wpisać hasło "SpitFire Rock'n'
Roll"). Ich muzykę określiłbym
bardziej precyzyjnie jako XXIwieczny
heavy rock z silnie eksponowanymi
refrenami oraz częstymi
zmianami dynamiki podkreślającymi
przebojowy potencjał.
Na albumie znalazło się trzynaście
krótkich i konkretnych utworów.
Chociaż pierwszy z nich, "Ride It
Like You Stole It" został opatrzony
efektownym teledyskiem (z kompletnie
nie-holenderskim wyobra-
190
RECENZJE
żeniem, czym jest rower), nie prezentuje
jeszcze monachijskiego
Spitfire'a z najlepszej strony, bo
nie jest aż tak chwytliwe jak drugie
"Like A Lady", nie wspominając o
sztandarowym "Death Or Glory".
Jedną z największych zalet "Do Or
Die" jest to, że może podobać się
osobom nieosłuchanym w ciężkich
brzmieniach, a więc istnieje szansa,
że ktoś rozpocznie przygodę z
rockiem właśnie od tego krążka. Ta
muza idealnie nadaje się na prezent
dla nastolatków czy też do
knajpy w stylu Chucka Norrisa.
Fani bezpośredniego podejścia do
hard rocka też oczywiście mogą
znaleźć tutaj wiele dla siebie. Zdziwiłbym
się, gdyby nie lansowali
jeszcze tego w rockowych stacjach
radiowych w Niemczech, bo poszczególne
utwory mają atrakcyjną
powierzchowność. "Writing On
The Wall" to np. podobna estetyka
co Red Hot Chili Peppers, The
Off Spring i Green Day. Co ja
mówię, zdaje się że są to różniące
się od siebie estetyki rockowe. No,
może i tak, ale - jak już wspomniałem
- młodzież takich rzeczy
chce słuchać a ja nie widzę powodu,
aby stać komuś na drodze,
niech chwytają. Numer "80s Rockstar"
w żadnym razie nie jest old
schoolowy, Spitfire odświeżył
tutaj entuzjazm sprzed półwiecza,
ale dokonując liftingu towarzyszącego
mu brzmienia. Jeśli ktoś jeszcze
sam nie wpadł na to, że słyszy
sztampę, to początek "Die Like A
Man" nie mógłby być bardziej
cliché; najpierw zdziwiłem się, że
ktoś odlicza "one two fuck you" na
studyjnym nagraniu (jeszcze?), ale
słuchacz wcale nie musi się nad
tym zastanawiać, skoro ten rock-
'n'roll buja jak powinien. Z pewnością,
wielu będzie utożsamiać się z
frazą "It's me against the world / It's
eye for an eye / Tooth for a tooth / A
thousand battles but no weapons to
choose" (utwór "Eye For An Eye",
tłumaczenie: "Oto ja przeciwko
światu / Oto oko za oko / Ząb za
ząb / tysiąc walk toczonych pomimo
braku odpowiedniej broni"). I
dobrze, niech się z tym utożsamiają,
odrobina buntu niech im wyjdzie
na zdrowie. W ogóle, lirycznie,
przez całą płytę przewija się
sporo takiego niedojrzałego, gamoniowatego
marudzenia, ale zauważmy
słowa, które padają w "Another
Mile", bo to nie drobiazg,
tylko szalenie ważny komentarz:
"I'm here to raise my glass / To the
future and the past / So many stories to
be told" ("Jestem tu by wznieść
toast/ Za przyszłość i za przeszłość/
Mając tak wiele historii do opowiedzenia").
A zatem, co nas nie
zabije, to nas wzmocni. Album
kończy się kolejnym cliché: "Too
Much Is Never Enough" (z udziałem
Franka Pané - Bawarczyka
znanego m.in. z Bonfire). Chwila,
gdzieś już to zdanie słyszałem...
ano, chyba u innego Spitfire'a,
Sheikha Spitfire'a (och!), bo on to
"too much is never enough" śpiewał w
refrenie Witchseeker "Lust for
Dust". Dotąd myślałem, że najpopularniejszym
powiedzonkiem 2021
roku pozostanie Dee Sniderowe
"If you do the crime, do the time". Teraz
zaś dochodzi do tego "too much
is never enough". Czyli wychodzi na
to, że Spitfire kształtuje slang. Pozwólmy
młodszym jarać się tym
gównem. (5)
Sam O'Black
Starlight Ritual - Sealed In Starlight
2021 Temple Of Mystery
Starlight Ritual zaczynali od
doom metalu, ale z każdą kolejną
EP-ką odchodzili od niego coraz
bardziej, by obecnie grać coś na
styku hard'n'heavy. Na pewno wyszło
to ich debiutanckiemu albumowi
na zdrowie, bowiem "Sealed
In Starlight" to zwarta, urozmaicona
i dopracowana płyta. Słychać,
że poza mrocznym doom
metalem, od wczesnych płyt Black
Sabbath począwszy, chłopaki
musieli katować też wczesne produkcje
Rainbow, Judas Priest czy
Iron Maiden, by poprzestać tylko
na kilku najważniejszych nazwach.
Dało to efekt w postaci surowych,
dość oszczędnych aranżacyjnie, ale
i melodyjnych utworów. Czasem
zdecydowanie szybszych ("Marauders",
"Burning Desire", "The Riddle
Of Steel"), które tylko utwierdzają
mnie w przekonaniu, że
postąpili słusznie, rezygnując z
dość jednowymiarowej w sumie
stylistyki. Mamy tu jednak również
mocarne, utrzymane w średnich
tempach, podniosłe numery
("One For The Road", "Lunar Rotation"),
tak więc zwolennicy poprzedniego
wcielenia Starlight Ritual
również znajdą na "Sealed In
Starlight" coś dla siebie. Zwolenników
obu opcji pogodzi zaś długaśna
kompozycja tytułowa, rzecz
w stylu od ballady do galopady.
Mocny debiut, oby tak dalej! (5)
Wojciech Chamryk
Steignyr - The Legacy Of Wyrd
2021 Art Gates
Jak wiadomo z historii Celtowie
byli nad wyraz mobilni, dotarli na
przykład na tereny dzisiejszej
Polski, a przez Galię-Francję również
na Półwysep Iberyjski, czyli
do obecnej Hiszpanii, gdzie zasymilowali
się z tubylczymi Iberami.
Nie rozumiem więc czemu lider
Steignyr nie może grać celtyckiego
folk metalu jako Juan Molina, ale
jeśli jako Jön Thörgrimr Fjönir
jest bardziej kreatywny to OK, w
sumie w niczym mi to nie przeszkadza.
Sęk w tym, że piąty już w
dyskografii Steignyr album "The
Legacy Of Wyrd" nielicho mnie
wymęczył, a nawet znudził - to
niezbyt porywające, monotonne
granie na jedno kopyto, gdzie w
dodatku wiele utworów trwa 5-6
minut. Co gorsza w tych folkmetalowych
produkcjach często bywa
tak, że nawet jeśli któryś z elementów
składowych jest słabszy, to ten
drugi wyróżnia się na plus, ale w
przypadku Steignyr nie ma o tym
mowy. Łoją więc nad wyraz schematycznie
death/black, powermetalowe
wtręty są totalnie nijakie, a i
folkowym partiom brak tej swoistej
lekkości, mimo wykorzystywania
tradycyjnego instrumentarium.
Czasem brzmi to po prostu karykaturalnie
(skoczny "Everything
Silent", ni to folk, ni power metal),
tak jakby zespół na siłę próbował
połączyć w danej kompozycji różne
elementy, bo może do siebie
przypasują, ale niestety, to próżne
wysiłki. Owszem, przyjemnie słucha
się tych bardziej balladowych
fragmentów, jak w utworze tytułowym;
trudno też nie docenić starań
i potencjału wokalistki, szczególnie
w partiach śpiewanych sopranem
("Edevane", "Rhythm Of Time"),
ale to wszystko zbyt mało jak na
płytę, która trwa blisko 67 minut...
(2)
Wojciech Chamryk
Stratofortress - Anthems Of The
World
2021 Elevate/Infinite
Official tribute album to Stratovarius
i wszystko jasne. "Anthems
Of The World" jako hołd dla fińskiego
zespołu sprawdza się jednak
połowicznie, bo część z tych nowych
wersji najzwyczajniej w świecie
nie trzyma poziomu oryginałów,
albo jest ich wiernym odwzorowaniem
1:1, co według mnie też
mija się z celem, nawet jeśli w "Destiny",
wykonywanym przez cover
band Stratosphere, gra sam Timo
Tolkki. W innych utworach też
udzielają się byli lub obecni muzycy
Stratovarius bądź Kotipelto,
basista Jari Behm i gitarzysta
Juhani Malmberg, zaś za mastering
całości odpowiada gitarzysta
grupy Matias Kupiainen. Inne
gwiazdy to choćby Mike LePond
(Symphony X) i świetni wokaliści
Bob Katsionis (Firewind) i Patrik
J Selleby (Bloodbound, Shadowquest),
dzięki którym "Hold On To
Your Dream" i "Anthem Of The
World" lśnią pełnym blaskiem.
Świetne jest też "Eternity" w wykonaniu
Dark Horizon czy "Playing
With Fire" (Gépmadár oraz Peter
Schrott, wokalista znany z "The
Voice of Hungary"), ale już "Black
Diamond" został przez wokalistkę
Beto Vazquez Infinity położony
kompletnie - dziwię się, że tak słabe
wykonanie zakwalifikowano do
programu tego wydawnictwa.
"Shine In The Dark" (Magma
Lake), "The Kiss Of Judas" (Silent
Saga i kolejna słaba wokalistka)
oraz "Halcyon Days" (Sunrise)
również niczego nie wnoszą - efekt
końcowy to długaśna - 76 minut
muzyki i 14 utworów, których powinno
być maksymalnie 9-10 -
płyta, która jako całość zainteresuje
pewnie tylko tych najbardziej
oddanych fanów Timo Kotipelto i
spółki. (3)
Wojciech Chamryk
Street Lethal - Welcome to The
Row
2019 Fighter
Hiszpańska formacja prosto z ulic
Barcelony jako kolejna wyraźnie
zaznacza obecność kobiet we
współczesnym heavy metalu.
Stojącej na czele zespołu wokalistki
Hell Rose Lethal nie da się jednak
porównać ani z Doro (choć
Warlock jest wymieniany jako
jedna z jej inspiracji), ani z Kate
de Lombaert - to głos ani brudny,
ani doskonały, po prostu - poprawny.
Lekka dawka agresji w dość
wysokim wokalu jeszcze nikomu
nie zaszkodziła. "Welcome to the
Row" to pierwszy album Street
Lethal (choć aktywni byli już od
2014 roku), być może lepszym
posunięciem byłoby okrojenie go
do EP-ki - materiał i tak trwa niewiele
ponad 30 minut i składa się z
6 numerów. Zdecydowanie tworzonych
przez ludzi osłuchanych
nie tylko z klasycznym, ale też
współczesnym metalem (słychać tu
jakieś echa Cauldrona czy Skull
Fista - np. w "Roll Racing"), nie na
siłę, ale za to dość odtwórczych.
Gdyby tylko płyta była tak samo
mocna jak jej zakończenie - dopracowany
(i najlepszy) "Into Your
Mind", całość wypadłaby znacznie
lepiej. Jest intro na basie, jest
przestrzeń dla perkusji (przypomi-
RECENZJE 191
nającej brzmieniowo automat -
szczególnie w jej własnej solówce
rozpoczynającej "Tyrants"), są nieco
neo-thrashowe chórki - w sumie
sześć minut porządnego numeru z
pełnym spektrum możliwości Hell
Rose. Nieco gorzej jest dokładnie
pośrodku płyty ("Roll Racing" ze
stadionowymi, łagodnymi zaśpiewami,
średni "Rulers of the Underworld").
Otwierający numer tytułowy
wcale nie jest zły - to zbiór riffów,
które słyszeliśmy już u wszystkich
przedstawicieli dzisiejszej
sceny. Są i klasycy. Fragmenty pomiędzy
zwrotkami a refrenami do
złudzenia przypominają nowsze
płyty Megadeth - nie tylko instrumentalnie;
wokalistka kradnie Mustaine'owi
kilka linii wokalu. Parafrazując,
najbardziej lubimy te kawałki,
które już kiedyś słyszeliśmy,
także i w tym przypadku propozycja
Street Lethal po prostu będzie
się podobać. Ale czy zapadnie w
pamięć? Z tym może być już trudniej.
"Welcome to The Row"
doczekało się też teledysku, w
którym muzycy prezentują nienagannie
klimatyczne 80s stylówki,
ale wcale nie muszą nadrabiać wyglądem.
Gitarowo Dann Atomic i
Chris Lethal spisują się znakomicie
(przykładem niech będzie solówka
w tytułowym numerze czy w
"Searching the Wild" - esencja
heavy). Tym bardziej szkoda, że
nie pozwolili sobie na powiew
świeżości. Co innego, gdyby hołdowali
naprawdę wczesnej klasyce -
ale płyta zdecydowanie nosi znamiona
nowoczesności. Jest dzięki
dobrej produkcji czymś pomiędzy
klasycznym graniem, a nową sceną
i ma się wrażenie, że grupa ciągle
szuka jeszcze swojego miejsca i
brzmienia. Niech szuka. "Welcome
to the Row" to dowód na to,
że młode pokolenie zostało przez
tradycję gatunku bardzo dobrze
wyszkolone, ale nie da się ich pomylić
z pionierami. Oczywiście, to
akurat zaleta, da się za to pomylić
z wieloma jego współczesnymi
przedstawicielami, szczególnie, że
w samej Hiszpanii scena robi się
coraz silniejsza. Do obecnych
umiejętności dodać element od
siebie - i będzie naprawdę nieźle.
(3,5)
Teramaze - I Wonder
2021 Wells Music
Iga Gromska
Teramaze spędziło co najmniej
rok w studiu, nagrywając ciągiem
trzy albumy jeden po drugim.
Klamrą je spinającą jest poszukiwanie
artystycznego piękna jako
antidotum na przyziemną frustrację.
Australijczycy rozpoczęli
pracę w przytłaczająco mrocznym
stanie, gdy brakowało im poczucia
nadziei. Skoro zdawali się sięgać
wręcz dna Oceanu (pierwszy utwór
nazywa się "Ocean Floor"), to jakże
mogliby ujrzeć promień nadziei
własnymi zmysłami, nie wspominając
o pięknie? Oczy ich duszy
przesłaniał mrok grubszy niż odległość
od ziemi do lecącego ponad
chmurami samolotu (bo przecież
dno Oceanu znajduje się jeszcze
dalej od powierzchni ziemi). Moim
zdaniem, jałowym byłoby opisywanie
form i struktur muzycznych
"I Wonder", ponieważ każdy słyszy,
że tam jest solówka klawiszowa,
tu spokojny śpiew, a gdzie indziej
dynamiczny przeskok. Analogicznie,
jałowym byłoby doszukiwanie
się piękna w zewnętrznym
opakowaniu (powierzchnia wody)
przesłaniającej wewnętrzny świat
oceanicznej głębiny. Jako że nie
odważyłbym się samotnie wskoczyć
do Oceanu, posłużę się pomocą
Friedricha Schillera (1759-
1805), którego być może kojarzycie
jako twórcę poematu "Oda Do
Radości" (słowa hymnu Unii
Europejskiej), chociaż był on i
poetą i wybitnym niemieckim filozofem.
W wieku 34 lat pisał listy
do swojego przyjaciela Christiana
Gottfrieda, w których zachwycał
się Emmanuelem Kantem (1724-
1804), chociaż wyrażał niezadowolenie
z dwóch kantowskich
stwierdzeń: "nie istnieją obiektywne
kryteria piękna", "doświadczenie estetyczne
odnosi się wyłącznie do przyjemności
odczuwanej przez podmiot, a nie
do właściwości przedmiotu". Jeżeli
Friedrich Schiller miał rację - a
wielu mu ja przyznaje - to Australijczycy
mają dostęp do piękna,
choćby oczy ich dusz były przesłonięte
mrokiem siódmego stopnia
piekła. Tytułowe "zastanawianie
się" ("I Wonder") jest funkcją
umysłu podmiotu wobec czegoś
innego niż sam podmiot, skoro ów
podmiot potrzebuje poszukiwać
nadziei, czyli jeszcze jej nie ma.
Schiller pisał we wspomnianych
listach do przyjaciela: "Rozumowanie
teoretyczne łączy reprezentację z reprezentacją,
aby uzyskać wiedzę, a gdy jest
ono aplikowane do wybranego konceptu,
to w efekcie powstaje logiczny osąd. Lecz
gdy rozumowanie teoretyczne aplikujemy
do intuicji, to wtedy powstaje duchowy
osąd. Praktyczne rozumowanie,
dla kontrastu, łączy reprezentację z
wolną wolą po to, aby działać. Podstawą
rozumowania praktycznego jest wobec
tego autonomia lub wolność. Efektem
użycia tego drugiego filaru będzie
moralny osąd, zaś efektem podejścia
autonomicznego - estetyczny osąd".
Kluczowe pytanie przy ocenie Teramaze
"I Wonder" nie brzmiałoby
w przedstawionych okolicznościach,
czy ta płyta jest denna, słaba,
przeciętna, dobra, bardzo dobra,
a może wybitna? Potrzebujemy
konkretniejszego kryterium.
Czy można "I Wonder" zaaplikować
do konceptu progresywno -
metalowego? Tak. Do intuicji?
Teramaze nie ma dostępu do intuicji,
kiedy nadzieja pozostaje jeszcze
niedostępna. Nie widać nadziei
- nie słychać intuicji. Wolna wola
umożliwiająca działanie została
nadmiernie naruszona przez restrykcje.
Pozostaje logiczny osąd.
Prawda lub fałsz. Muzyka nie jest
zdaniem logicznym. Z logicznego
punktu widzenia, nie jest ani prawdą,
ani fałszem. Nie odnajdujemy
ani nadziei, ani tym bardziej piękna
poprzez "zastanawianie się" zaprzągnięte
do muzykowania.
Twórcy nie osiągnęli celu swojej
pracy. Może dlatego, Teramaze
nie poprzestało na nagraniu jednego
longplay'a, tylko kontynowało
nagrywanie. Myślę, że "I
Wonder" jest nietrafione, ale tym
bardziej cieszę się, że ukazało się
"Sorella Minore" oraz "And the
Beauty They Perceive". Nie zmienia
to jednak faktu, że Teramaze
"I Wonder" może być piękne obiektywnie
i posiadać właściwości piękna,
niezależnie od tego, że twórcy
potrzebowali szukać go dalej.
Schiller zdefiniował piękno obiektywne
jako coś jednocześnie autonomiczne
(niepodlegające presji
zewnętrznej) i heautonomiczne
(wewnętrznie samo siebie determinujące).
Jeżeli komentujemy, że
jakiś element muzyki jest "dobry"
lub "słaby" i w związku z tym powinniśmy
go zmienić, to naruszamy
autonomię tej muzyki, wtrącamy
się, narzucamy na nią presję,
aby nie płynęła swobodnie, tylko
żeby zgadzała się z wcześniejszymi
założeniami. Popatrzmy, co się
stało w wywiadzie, gdy podjąłem
kwestię autonomii oraz heautonomii
muzyki Teramaze. Pytanie:
"Czy moglibyśmy wskazać na technikę,
emocje, orkiestracje oraz chwytliwość
jako najmocniejsze elementy muzyki
Teramaze?". Dean Wells odpowiedział:
"Nazywaj to jak chcesz.
Gramy, cokolwiek dobrego z nas wypływa
w danym czasie. (…) Uważam,
że wolność wynikająca z tworzenia progresywnego
zespołu sprowadza się do
tego, że fani nigdy nie wiedzą, czego
mają się spodziewać, a to daje nam
przestrzeń do swobodnego muzykowania".
Konkluzja: Teramaze nie gra
na "I Wonder" subiektywnie pięknej
muzyki według subiektywnego
osądu niektórych ludzi. Teramaze
gra obiektywnie piękną muzykę
według kryterium obiektywnego
piękna Friedricha Schillera.
Teramaze - Sorella Minore
2021 Wells Music
Sam O'Black
Album "Sorella Minore" składa się
z dwudziestopięciominutowej kontynuacji
opowieści o dwóch siostrach,
którą Teramaze przedstawiło
na swoim wcześniejszym LP,
"Her Halo" (2015), uzupełnionej o
trzy inne utwory. W warstwie lirycznej
głównej części chodzi o to, że
po śmierci starszej siostry w podejrzanym
wypadku, młodsza siostra
została porwana przez The Tyrant
i zamknięta w odosobnieniu po to,
aby następnie przymusowo poślubić
wstrętną bestię o pseudonimie
"ojciec". W międzyczasie próbowała
ona przekonać The Tyrant, aby
ją wypuścił, zanim dojdzie do jej
spotkania z owym "ojcem". Całej
opowieści towarzyszy video (dostępne
choćby na YouTube). Pozostałe
utwory płyty są luźno związane
z konceptem, ale przewija się
przez nie motyw kłamstw stojących
na drodze pomiędzy pięknem
a brzydotą, przy czym piękno zostało
uosobione w konkretnych postaciach
oraz podkreślone poprzez
dysonans moralno-estetyczny ze
szczyptą duchowości. Nawiązując
do typów osądu schillerowskiego
wymienionych w recenzji "I Wonder",
możemy zauważyć, że znaczącą
rolę w zachowaniach postaci
odgrywała ich intuicja, zaś nadzieja
płonęła żądżą autonomii oraz
wolności (fragment liryków utworu
tytułowego: "To begin a life / she's
bruised inside / but she'll find a
light", w wolnym tłumaczeniu: "Zaczynając
życie / ma wewnętrzne rany
/ ale znajdzie światło"). A skoro
tak, to warto spróbować dokonać
nie tylko logicznego, ale też duchowego,
moralnego i estetycznego
osądu "Sorella Minore". Pełnia
piękna Teramaze nie stała się łatwiejsza
w odbiorze z powodu pojawienia
się ludzi odbieranych ludzkimi
zmysłami w tekstach - dlatego,
że pierwszym słowem całego
LP "I Wonder" i tak były dzieci
("children"), ale nade wszystko dlatego,
że to po prostu nie miałoby
sensu (filozofowanie nie ma na celu
wpojenia w nas absurdalnego
myślenia, a jeśli już to ustrzeżenie
nas przed nim!). Innymi słowy,
uchwycenie piękna nie sprowadza
się do śpiewania o kobietach. Powiem
więcej - przejaw zdolności ludzi
do sięgania ponad zmysłowe
możliwości jest często uważane
przez filozofów za najwyższą ekspresję
człowieczeństwa. "Czujemy
ograniczenia naszych zmysłów, ale nasza
racjonalna natura uwalnia nas od
tych limitów, czyli fizycznie możemy
troszkę doświadczyć, ale intelektualnie
możemy wzbić się wyżej" (źródło
cytatu: Friedrich Schiller, "On the
Sublime: Toward the Further Development
of Some Kantian Themes").
Teramaze sugeruje to we
fragmencie tekstu utworu tytułowego:
"She's a stranger to the music
from my window (…) She's looking at
the world between my eyes" (w wolnym
tłumaczeniu: "Ona jest obca
dla muzyki dobiegającej z mojego
okna (…) Ona patrzy na świat po-
192
RECENZJE
między moimi oczami"). Byłoby
wspaniale, gdyby "Sorella Minore"
wzmagała naszą wrażliwość duchową
lub moralną. Może w tym pomóc
symfoniczny rozmach jej warstwy
instrumentalnej na skalę niespotykaną
ani na "I Wonder", ani
na "And The Beauty They Perceive".
Nie chcąc sugerować konkretnych
szkół moralnych ani duchowych
(czytaj: muzycy Teramaze
są wielkimi chrześcijanami, ale
ja pisząc recenzję stronię od mieszania
się w religię), postawmy sobie
jeszcze tylko pytanie o indywidualną
ocenę subiektywnie postrzeganego
piękna. (-)
Sam O'Black
Teramaze - And The Beauty
They Perceive
2021 Wells Music
Arystoteles by się nie zgodził.
Ignorując poszukiwania absolutnego
piękna, rozróżniał "dobro" od
"piękna" jako dwie odrębne koncepcje,
posiadające wszak pewne
wspólne kryteria osądu. Wyznacznikami
piękna w IV wieku p.n.e.
nazywał on symetrię, porządek
oraz stanowczość (Encyclopedia of
Philosophy, M 3.1078a30-b6). W
jego rozumieniu muzyka (ale także
poezja i taniec) miała imitować wybrane
elementy ludzkiej natury
(np. interesujące nas tutaj w kontekście
omawiania ostatnich albumów
Teramaze - "piękno") poprzez
rytm, harmonię, melodię i głos.
Nie potrafiłbym odnieść tego do "I
Wonder" ani do "Sorella Minore",
ponieważ nie odnajduję wyraźnych
znamion symetrii, porządku oraz
stanowczości na tych płytach, co
oczywiście nie oznacza, że ich tam
nie ma. Przychodzi mi to łatwiej,
kiedy skoncentruję się na rytmice,
harmoniach oraz melodiach utworów
składających się na "And The
Beauty They Perceive". Aby to
Wam wyjaśnić, musiałbym odnieść
się do matematyki, dlatego przy
okazji zastrzegam, że już Aristippus
(który reprezentował drugie
pokolenie wstecz wobec Arystotelesa)
stanowczo odrzucił matematykę
jako dziedzinę mającą cokolwiek
wspólnego z dobrem i z
pięknem, tzn. dążymy do obiektywności,
ale nie zapominając o relatywizmie.
Patrząc na okładkę, pomyślałem,
że kompletnie nie pasuje
do jej tytułu, ale nie ulega wątpliwości,
że ta grafika jest symetryczna,
bo (mówiąc po ludzku) jakbyśmy
narysowali pionową kreskę
od górnego czubka trójkąta do połowy
odpowiadającej mu podstawy,
to widzielibyśmy, że wszystko
co po lewej od tej kreski, to jest dokładnie
to samo, co wszystko po
prawej od tej kreski. Na pewno
zgodzicie się, że na okładce panuje
porządek, bo każdy kształt jest
sensownie rozmieszczony, estetycznie
zorganizowany w ramach
zgodnej struktury i jedno nie
wpierdala się na drugie. Stanowczość
wyraża się poprzez ostrość
krawędzi trójkąta oraz nieskrępowanie
grubych baniek, które są jakie
są, a co tam - stoją niezłomnie
po środku bieli i nic sobie nie robią
z tego, że wszyscy fani Teramaze
się na nie gapią. Prosta sprawa -
okładka jest piękna z perspektywy
zwolenników Arystotelesa. Odrobinę
trudniej rozkminić, czy te same
cechy posiada sama muzyka, a
chcielibyśmy dociec, czy jej rytmy,
harmonie, melodie oraz wokale
imitują ludzkie piękno? Wolałbym
powiedzieć po prostu, że "tak" i tyle,
dlatego że uwiera mnie to pytanie.
Metalowcy lubią powtarzać, że
ich muzyka niczego nie imituje,
tylko powstaje naturalnie. W
ogóle, "piękno" gryzie się z metalem.
I nie tylko ono, bo komputerowo
generowane dźwięki tak chętnie
wykorzystywane przez Teramaze,
moim zdaniem również gryzą
się z metalem. Fani Fear Factory,
Burzum, And Oceans (i innych
ewidentnie metalowych, ale
nasyconych elektroniką zespołów)
nie zgodziliby się z tą ostatnią
uwagą. Gdybym stwierdził, że
"Modern Living Space" jest bardzo
stanowcze, to Lemmy by się uśmiał.
Gdybym próbował doszukiwać
się jakiejś symetrii w "Jackie
Seth", to obawiam się, że klasycznie
wykształcony muzyk natychmiast
odrzuciłby moje starania.
Analogicznie sprawy się mają z porządkiem.
Wiecie co? Obiektywnie
czy subiektywnie, pięknie czy
szkaradnie, elokwentnie czy ordynarnie,
na zakończenie przybiję im
piątkę. (5)
Sam O'Black
The Blue Scream - Blue Dream
2020 Self-Realesed
"We are New Wave of Hair Metal
band in Japan The Blue Scream!!!"
- przedstawiają się jako japońscy
reprezentanci nowej fali hair metalu.
Wyglądają seksi i grają sensowne
piosenki. W związku z ich
wspólnym występem z moim ulubionym
młodym zespołem Hell
Freezes Over (speed metal), postanowiłem
podzielić się z Wami
wrażeniami po wielokrotnym wysłuchaniu
ich debiutu "Blue
Dream". To taki luźny zbiór 9
utworów rockowych, które skłaniają
mnie do refleksji, że muzyka
uznawana przeze mnie dotąd za
łatwą w odbiorze może wcale taka
nie być, ponieważ tutaj to dopiero
jest przystępnie! Całość składa się
z samych konkretnych pomysłów
nawiązujących do komercyjnego
hard rocka lub do słynnych pop
rockowych ballad. Niby nic nowego,
ale wszystkie kawałki są fajne
(brak wypełniaczy) i bardzo przyjemnie
słucha mi się ich wiele razy
pod rząd, także "Blue Dream" może
sprawdzić się jako relaksująca
odskocznia od mocniejszych brzmień.
The Blue Scream gra w moim
odczuciu łagodniej od Loudness.
Świadczą o tym np. tradycyjnie
rockowe, jakby wyjęte z komercyjnego
amerykańskiego radia
lat 70., (ewentualnie rolling-stonsowskie)
ballady "I'll Be Lovin' You"
i "Run Baby Run", a także nie
mniej old schoolowe, słodkie
wstawki w "Only Lonely Paradise".
Czasami jednak zdarza im się stosunkowo
mocno dorzucić do pieca.
"Breaking Out" mogłoby znaleźć
się w repertuaże W.A.S.P., natomiast
"Fire And Fire" to krzyżówka
ugrzecznionego Maltese Falcon z
Guns'N'Roses. "Hey Get Out" jest
wprawdzie balladą, ale pokazującą
ostre pazurki, zwłaszcza ze względu
na chóralne skandowanie na tle
zdecydowanego podkładu rytmicznego
(najlepsze lata Scorpions?).
Najbardziej rozpędzonym numerem
w zestawie okazuje się "T.N.T
(Dynamite)", który stylistycznie
pasowałby do Enforcer. Ostatni
kawałek "Wake Me Up" puszcza
oko do Judas Priest "Turbo", a to
dlatego, że zespół bawi się tam elektronicznie
generowanymi rytmami.
Jeśli podejdziemy do niego z
odpowiednim dystansem, to wypada
on zabawnie. Warto sprawdzić
omawiany album, bez spinania się,
za to dla gwarantowanego relaksu.
(4)
Sam O'Black
The Harps - Love Strikes Doves
2021 Sleaszy Rider
O istnieniu Andry Lagiou dowiedziałem
się przypadkiem, kiedy
YouTube podsunął mi jej świetne
wykonanie "Burn" Deep Purple
podczas przesłuchań w ciemno
greckiej edycji programu "The
Voice of...". Później skojarzyłem,
że śpiewała też gościnnie na "Pawn
And Prophecy" Mike LePond's
Silent Assassins; kiedy więc zobaczyłem
jej nazwisko w składzie zespołu
The Harps nastawiłem się
na coś dobrego i w żadnym razie
nie były to złudne nadzieje. "Love
Strikes Doves" to generalnie klasyczny
hard rock, powrót do czasów
największej świetności takich
zespołów jak Black Sabbath czy
Rainbow, ale i mniej obecnie znanych,
pokroju Spooky Tooth czy
Babe Ruth ("Immortal Soldier",
"Pink Palm Tree", "Wireflame",
"Red Line"). Lagiou doskonale odnajduje
się w tej konwencji, śpiewa
wyraziście, ostro i z dużą klasą. Ma
zresztą nieliche wsparcie, bowiem
sesyjnie The Harps wzmocnili:
wspomniany już Mike LePond,
wybitny basista, gitarzysta Collibus
Stephen Platt i klawiszowiec
zespołu Uli Jon Rotha Corvin
Bahn. Jego partie wysuwają się na
plan pierwszy w klimatycznym,
balladowym openerze "Lovecircle",
w równie delikatnym, wieńczącym
płytę "Blue Lovecircle" czy w "Vunerably
In Love", w którym słychać
i fortepian, i Hammondy. Miarowy
"Bloody Sun" dopełniają z kolei
wejścia fletu, a "Walked On A
Street" ma w sobie coś z bluesa,
nieodległego przecież od ciężkiego
rocka przełomu lat 60. i 70. W
tych lżejszych utworach wokalistka
również wypada znakomicie, a
"Love Strikes Doves" broni się
zarówno jako całość, jak też za
sprawą pojedynczych utworów. (5)
Wojciech Chamryk
The Skull - The Endless Road
Turns Dark
2018 Tee Pee
Przeminął niedawno nie pierwszy i
nie ostatni etap cyklu "(…) życie -
śmierć - życie - śmierć - życie (…)"
dla chwalebnego Erica Wagnera.
W jego ostatni album studyjny
wsłuchiwałem się namiętnie
zwłaszcza w okresie, gdy The
Skull występowało na berlińskiej
edycji Desertfestu 2019. Pamiętam
to jako wywołujące silne przeżycia
dzieło kultowej a jednocześnie
undergroundowej kapeli, złożone
z ośmiu stylowych utworów,
trwające trzy kwadranse i wykraczające
daleko ponad moje aktualne
potrzeby estetyczne. Obecnie
chętnie do tego longplay'a wracam,
wspominając Erica Wagnera.
Uważam, że odszedł on w wysokiej
formie artystycznej, dysponując
dobrym głosem i reprezentując
znakomity styl. Chciałbym wierzyć,
że osoby znające Erica osobiście
podzielają moją opinię, ale o
tym przekonamy się tak naprawdę
dopiero wtedy, gdy usłyszymy zapowiadany
na 2022 roku jego solowy
album. Dopóki do tego dojdzie,
Czacha "Niekoncząca się
Droga Przechodzi w Mrok" pozostaje
idealnym zwieńczeniem
RECENZJEG 193
wagnerowskiego dorobku muzycznego.
Utwór tytułowy rozpoczyna
płytę konkretnie - od razu słyszymy
świetny riff, silny groove i
ten jedyny w swoim rodzaju, nawiedzony
a przy tym dojrzały i
przekonujący głos. Klimat łączy
dwie pozornie sprzeczne cechy, z
jednej strony będąc kusząco złowrogi,
ale też autentycznie wyluzowany;
to trochę tak, jakby diabeł
wyszedł na przerwę zaciągnąć się
szlugiem i popatrzeć na przypadkowo
przechadzających się po parku
młodzieńców. "And so the endless
road turns dark / In all four corners of
the park / One by one they will be done
/ Walk with me to the sun" (wolne
tłumaczenie: "No więc niekończąca
się droga przechodzi w mrok / we
wszystkich czterech krańcach parku
/ załatwią się jeden po drugim /
Ty lepiej chodź ze mną ku słońcu").
A gdy już zbierze swą grupkę
chętnych, wyzna im, po co się zebrali:
"We are gathered here today / to
mourn a fate unkind" (wolne tłumaczenie:
"zebraliśmy się tu dziś / by
opłakiwać zły los"). Nic dziwnego,
to już było wiadomo wcześniej, tylko
że nie wszyscy metalowcy słuchali
uważnie tekstu od samego
początku, ha! "Ravenswood" sprawia
wrażenie szybszego, może dlatego,
że ktoś tam chce się uwolnić
ze strachu przed ciemnymi i gniewnymi
niebiosami oraz jak najszybciej
znaleźć się z dala od żerujących
na padlinę kruków. "Breathing
Underwater" to wyznanie skruchy
grzesznika przed samym Bogiem,
choćby jedynym grzechem
miał być grzech pierworodny a każdy
krok poczyniony za życia świadomie
wieść ku światłu. Na końcu
słyszymy jednak sugestię "it was my
saddest song" / "to była moja najsmutniejsza
pieśń" - czyżby Eric Wagner
miewał wątpliwości odnośnie kwestii
wiary, życia i śmierci? Możliwe,
ale odbieram to raczej jako wskazówkę
dla słuchaczy, aby zauważyli,
że to największy paradoks ukazany
na longplay'u. "The Longing"
wyraźnie zdradza natomiast odczucie
tęsknoty za połączeniem się
z duchem zmarłego towarzysza.
Paradoksalnie, właśnie dlatego, że
zawsze istnieje możliwość połączenia
się z osobą po drugiej stronie,
nie ma potrzeby, aby kogokolwiek
opłakiwać - takie połączenie jest
jak najbardziej osiągalne na płaszczyźnie
emocjonalnej, podczas
snu. Czymże jednak jest snem?
Czy tylko kilkugodzinnym okresem
pomiędzy wieczorem a porankiem,
a może też dłuższy okres
pomiędzy jednym ziemskim wcieleniem
a kolejnym ziemskim wcieleniem,
po reinkarnacji? "So you see
there's no need to weep for me / before I
go to sleep I pray / All that's in my
heart be with me still / As I slowly die
today" (w wolnym tłumaczeniu:
"Więc widzisz, nie ma potrzeby po
mnie płakać / Modlę się zanim iść
do łóżka spać / Wszystko co tkwi w
moim sercu nadal pozostaje we
mnie / Wtedy gdy z wolna usypiam").
Liryki następnego na płycie
utworu "From Myself Depart" brzmią
bardzo poetycko; rozumiem je
jako ujęcie kategorii "prawda",
"kłamstwo" w kontekście życia
doczesnego sprowadzonego do snu
na jawie. "Who has made you bitter
makes me wise / Once before my dying
eyes" (w wolnym tłumaczeniu: "Ten
kto uczynił twoje życie kwaśnym
jednocześnie uczynił mnie mądrzejszym
/ Ale dopiero tuż przed
śmiercią"). Tyle okrutnego kłamstwa
tkwi w doczesnych ludzkich
żywotach, że śmierć wydaje się powrotem
do jedynego stanu wolnego
od słyszenia kolejnych kłamstw.
Do kłamstw dochodzi tylko podczas
snu na jawie zwanego życiem.
"As The Sun Draws Near" został
opatrzony fajnym videoclipem z
autentycznymi ujęciami koncertowymi
The Skull. Naszemu bohaterowi
więdły nie tylko uszy od
kłamstw, ale też oczy od sztucznego
blasku, gdy stwierdzał:
"Lately I've been trying to stay alive /
Behind these tired eyes / Can hardly
wait for a different view / Nothing but
blue skies" (wolne tłumaczenie:
"Ostatnio usiłuję pozostać żywym /
Pomimo zmęczonych oczu / Ciężko
czeka mi się na prawdziwy
obraz świata / Póki co jedyne co widzę
to niebieskie niebo"). Prawdopodobnie
chodzi o nadmierną
ekspozycję na sfałszowane widoki,
zdjęcia oraz filmy w social mediach,
których przeglądanie odbiera
wolę do życia tym, którzy - podobnie
jak Eric - nienawidzą kłamstwa,
kiczu i fałszu. Sam utwór
wypada tak sobie, przeciętnie (z
premedytacją?), zwłaszcza w kontekście
kolejnego numeru "All
That Remains (Is True)", w który
naprawdę cały zespół włożył
mnóstwo szczerego uczucia. "O
Lord / Please take my soul / Take me in
your arms / Rest assured / And as I
lay, lay me dawn / To sleep throught
the night / Forever in your heart / All
that remains is true" (wolne tłumaczenie:
"O Boże / Proszę odbierz
moją duszę / Weź mnie w swą opiekę /
Abym spoczął w pokoju / A kiedy już
leżę to czuwaj abym leżął / Śpiąć całą
noc / Na wieki w Twoim sercu /
Wszystko co pozostaje jest nareszcie
prawdą"). Komentarz zbędny.
Ale to nie koniec. Zapętlamy do samego
początku konceptu. Powracamy
do tych samych wersów,
które już słyszeliśmy na początku
całego albumu. Oto bowiem w
"Thy Will Be Done" zmarły reinkarnuje,
rodzi się na nowo, zaczyna
naukę życia od nauki oddychania
i przekonuje, że droga przechodząca
w mrok naprawdę jest drogą
niekończącą się. (6)
Sam O'Black
The Vicious Head Society - Excition
Level Event
2021 Self-Released
Trudno nie docenić ogromu pracy
włożonego przez Grahama Keane'a
podczas tworzenia i nagrywania
tej płyty, ale drugi album The
Vicious Head Society nie jest niczym
szczególnym. To progresywny
metal jakich wiele: niezbyt porywający,
często co najwyżej poprawny,
co doskwiera tym bardziej,
że sporo na tej płycie naprawdę
długich kompozycji. 10-minutowy
tytułowy opener jest nawet
ciekawy, ma symfoniczne akcenty,
a lider okazuje się nie tylko niezłym
gitarzystą, ale również klawiszowcem.
Wygląda jednak na to,
że Keane rzucił na początek to, co
miał najlepszego, bo z każdym kolejnym
utworem napięcie słabnie,
zaś na wysokości kolejnego kolosa
"Judgement" robi się już po prostu
nudno, mimo orientalno-etnicznych
akcentów w warstwie rytmicznej,
a nawiązanie do King
Crimson też za bardzo pachnie
plagiatem. Oczywiście są tu tak
zwane "momenty", jak instrumentalny
"YP138" czy zróżnicowany,
również pod względem wokalnym
(growling, czysty śpiew, patetyczny
chór) dwuczęściowy "Hymn
Of Creation", ale raczej nie będę
wracać do tej płyty. (3,5)
Wojciech Chamryk
The Vintage Caravan - Monuments
2021 Napalm
Basista Hot Breath, Anton Frick
Kallmin, zwrócił mi uwagę podczas
wywiadu, że powinienem zainteresować
się The Vintage Caravan,
skoro zarówno oni, jak i ja,
pochodzimy z Islandii. "Monuments"
to wprawdzie inny album
od (słusznie) zachwalanego w
ostatnim HMP Kruka "Be There",
ale myślę, że oba wydawnictwa
mogą przypaść do gustu tej samej
grupie odbiorców. Zawierają bowiem
hard rock brzmiący świeżo,
żywo i aktualnie, choć nawiązujący
do tradycji gatunku. Oba prezentują
też mnóstwo zajefajnych partii
instrumentalnych. Interesujące, że
stronka music-map.com wskazała
na bliskie podobieństwo The Vintage
Caravan do Dead Daisies -
to nie tylko ma sens stylistycznie,
ale też obie kapele stoją na tym
samym poziomie wykonawczym.
Pomimo podbasowanego brzmienia,
"Monuments" nie brzmi natarczywie,
lecz właśnie przyjemnie.
Przypisuje się mu niekiedy łatkę
"heavy psych", ale to chyba raczej
ze względu na wyraźne korzenie
bluesowo-proto-metalowe, bo zawartość
tej płyty nie mogłaby płynąć
bardziej "normalnie". Tak mi
się przynajmniej wydawało, dopóki
nie sprawdziłem videoclipu do
"Crystallized". Vikingowie świetnie
tam się bawią, żartują z zakopywaniem
się po szyję w czarnej plaży
na tle słonecznych islandzkich krajobrazów,
rozpalają ognisko wewnątrz
ciemnych jaskiń, zapuszczają
w głąb wodospadu, walczą z
trollami, by w końcu... ściągnąć
gogle VR (okulary wirtualnej rzeczywistości).
Ogłuszeni szaleństwem
odchodzą z zajmowanej części
siedziby Opery Narodowej
Harpa, ale po drodze mijają ich
muzycy Volcanova (sprawdźcie
recenzje w tym samym numerze
HMP), którzy po chwili sięgają po
te same gogle. Wesoło. Wracając
do "Monuments", przyznam, że
udało im się osiągnąć dwie rzeczy -
być łatwymi w odbiorze plus cieszyć
się swobodnymi improwizacjami
na prawdziwych instrumentach.
Świadczą o tym najdobitniej
takie numery jak "Forgotten" czy
też "Torn In Two". Magiczne sola
oraz motywy balladowe przewijają
się zresztą przez całą długość albumu.
Z bardziej zwartym "Said &
Done" kontrastuje niestety rozlazłe
i niepasujące do reszty "Clarity".
Szkoda, że tak zakończono cały
longplay, bo sam utwór działa jak
relaksujący masaż uszu, ale niweczy
pieczołowicie konstruowaną
spójność materiału. Mogliby przynajmniej
opatrzyć go gwiazdką
oraz dopiskiem "bonus". Nie rozstrzygnę,
czy "Monuments" to najlepszy
album w dyskografii The
Vintage Caravan, ale z pewnością
dostałem ochoty na więcej i tego
samego życzę wszystkim słuchaczom.
PS: Skoro oni zakończyli
nieodpowiednio, to i ja dodam coś,
co mógłbym już sobie darować.
Okładka wygląda jak sejm postawiony
na mchu i obserwowany na tle
zorzy polarnej. But... "This One's for
You". Skál! (4)
Sam O'Black
The Wring - The Wring Project
Cipher
2021 Self-Released
Do nagrania drugiej płyty The
Wring gitarzysta Don Dewulf
zwerbował nader zacnych gości.
Śpiewa więc Marc Bonilla, znany
ze współpracy z Keithem Emersonem
czy Glennem Hughesem, za
perkusją zasiadł Thomas Lang
194
RECENZJE
(Robert Fripp, Peter Gabriel), a
ścieżki basu nagrali Jason Henrie i
Bryan Beller (Joe Satriani, Steve
Vai). Taki skład nie mógł więc popełnić
czegoś zwyczajnego i banalnego,
"The Wring Project Cipher"
to progresywne, dopracowane
granie. Ciekawe jest to, że lider nie
zamierzał tworzyć epickich, kilkunastominutowych
kolosów; na ten
materiał składają się zwykłe, chociaż
urozmaicone piosenki, trwające
najczęściej w granicach czterech
minut. Dlatego całość "The
Wring? Project Cipher" zamyka
się w niecałych 30 minutach, potwierdzając
zarazem, że liczy się
treść, nie forma. Najbliżej tym
utworom do dokonań Rush, przywoływanym
zresztą przez recenzentów,
ale porównania do Fates
Warning czy Queensryche są już
chybione, bo The Wring brzmią
znacznie lżej, bez tego całego, metalowego
sztafażu. Dewulf w każdej
kompozycji potwierdza, że gitarzystą
jest wybornym (w jednym
utworze wspiera go Jason Sadites),
a opener "The Light", instrumentalny
"Cipher" czy "Steelier" to prawdziwe
perełki - warto pochylić się z
większą uwagą nad tym albumem.
(4,5)
Thy Row - Unchained
2021 Rockshots
Wojciech Chamryk
Heavy rock ma się nieźle, wciąż
powstają młode zespoły, zafascynowane
ciężką muzyką z lat 70. i
80. Jednym z nich jest fiński kwintet
Thy Row, debiutujący właśnie
albumem "Unchained". To ze
wszech miar udana i do teg urozmaicona
płyta. Heavy metal, hard
rock, hard'n'heavy - jak zwał tak
zwał, istotne jest to, że Mikael Salo
i spółka grają naprawdę na poziomie
i z ogromną werwą, po prostu
od serca. Zaczynają od singlowego,
skocznego i dynamicznego
"Road Goes On" z melodyjnym refrenem,
poprawiają zadziornym
"The Round" z gościnnym udziałem
Teemu Mäntysaari, gitarzysty
Wintersun oraz nośnym, totalnie
ejtisowym, tytułowym "Unchained"
- lepszego początku płyty
nie można sobie wymarzyć. A dalej
wcale nie jest gorzej, za sprawą
choćby surowego, miarowego "Horizons",
zróżnicowanego "Hidebound"
z wokalnym udziałem Ilji
Jalkanena i gitarowym Bena Varona,
który udziela się również w
klimatycznej balladzie "Down On
My Knees". No i finał: trzyczęściowa,
rozbudowana kompozycja
"The Downfall", hard rock w
trzech, nader odmiennych odsłonach,
zatytułowanych "Killing All
Inside", "Beyond Reason" i "Fragments
Of Memory" - nawet nie tyle,
że warto, "Unchained" trzeba posłuchać.
(5)
Wojciech Chamryk
Timo Tolkki's Avalon - The
Enigma Birth
2021 Frontiers
Wygląda na to, że projekt Avalon
jest obecnie jedyną formą aktywności
byłego gitarzysty Stratovarius,
skoro ostatnią płytę solową
wydał kilkanaście lat temu, a jego
inne projekty również milczą. Ale
może to i lepiej, bo dzięki temu
Tolkki zdołał przygotować najciekawszy
materiał sygnowany tą
nazwą, może nawet najlepszy w już
blisko 10-letniej karierze Avalon.
To rzecz jasna wciąż symfoniczny
power metal, ale brzmiący świeżo,
skrzący się od pomysłów - znacznie
lepszy od drugiej płyty "Angels Of
The Apocalypse". Tu nie ma mowy
o sztampie czy nudzie, lider solidnie
popracował na kompozycjami
i aranżami, a do tego - jak to ma
w zwyczaju - zaprosił nader zacnych
i licznych gości. Caterina
Nix czy Fabio Lione śpiewali już
na pierwszej płycie Timo Tolkki's
Avalon, teraz też wiele wnoszą do
"I Just Collapse", "Memories",
"Dreaming" i "Without Fear". W
"Memories" udziela się również
Brittney Hayes (Unleash The
Archers), dająca też popis w balladzie
"The Fire And The Sinner" -
Tolkki naprawdę ma wyczucie kogo
i w jakiej roli obsadzić, żeby
wokale pasowały idealnie do danej
kompozycji. Udała mu się ta sztuka
nawet z Jamesem LaBrie, który
nie jest już przecież w najwyższej
formie, a w popowym "Beautiful
Lie" radzi sobie bez zarzutu.
Warto też zwrócić uwagę na fakt,
że lider nader oszczędnie dozuje
solówki, ale jak już się na nie decyduje,
to nie ma zmiłuj, tak jak na
przykład w "Another Day". Cieszy
więc, że ten utalentowany muzyk
wrócił do twórczej formy i najwyraźniej
przeżywa drugą młodość -
oby ten stan rzeczy utrzymał się
jak najdłużej. (5)
Wojciech Chamryk
Todd Michael Hall - Sonic Healing
2021 Rat Pak
Kto kojarzy Todda Michaela Halla
z Riot V, zaś Kurdta Vanderhoofa
z Metal Church, ten może
czuć się lekko zawiedziony po zapoznaniu
się z "Sonic Healing".
Głównie dlatego, że album ten nawiązuje
do komercyjnego, amerykańskiego
hard rocka (ZZ Top,
Survivor, Aerosmith), zamiast do
US power metalu. Niemniej, zagrane
jest to profesjonalnie, szczególnie
wokale, także jak ktoś to lubi,
to mu się spodoba. Mnie na początku
męczyły te wszystkie namolne,
ciężkostrawne, niezgrabne
melodie, tak jakby sekcja instrumentalna
miała kłopot z nadwagą,
a komuś myliła się masywność z
wydętym żołądkiem (beknięcie).
Po części dotyczy to całej dyskografii
Metal Church, ale "Sonic
Healing" muli jeszcze bardziej (ale
mi się chepło!), co jest tym bardziej
dostrzegalne, że wokal Todda
brzmi czyściutko i lekko. Sporo
wysiłku kosztuje aktywne śledzenie
każdego detalu od początku do
końca płyty. Utwór "Let Loose Tonight"
wypada na tym tle jak szalony
rock'n'roll. "Overdrive" z pozoru
przypomina Judas Priest "Sin
After Sin", ale to ze względu na
"Let Us Prey / Call For The Priest",
który nie miał nigdy szans stać się
szlagierem. Usuńmy fajną perkusję
i głos z przebojowego "Like No
Other" a poczujemy gwałtowną potrzebę
dopracowania gitar. Kurdt
prawdopodobnie chciał bardziej
wykazać się żwawą energią w
"Somebody's Fool", a wyszło mu coś
na kształt ścieżki dźwiękowej do
"Kevin Sam W Rockowym Domu".
Najbardziej banalnym, nużącym
i niepotrzebnym wydaje się
"The Other Side". Za to "Not With
A Sword" pasowałoby rytmicznie
do Metal Church "The Dark" i
chyba ta kompozycja nie wymagałaby
wielu zmian, aby się wśród
tamtej setlisty odnaleźć. W ogólnym
rozrachunku, album brzmi
mdło. Zupełnie inaczej sprawa wygląda,
kiedy słuchamy całości w
tle, wtedy łatwiej się przyzwyczaić,
dostroić ucho do takich częstotliwości.
Z czasem wchodzi coraz lepiej,
a to akurat ważne. Jak można
się domyślić (lub wyczytać z wywiadu),
założeniem muzyków było
przekazanie fanom pozytywnych,
kojących wibracji, tak aby przynajmniej
na chwilę oderwali się od
otaczającego negatywizmu - szacun
za takie podejście. Jak sobie teraz
pomyślę o zespolikach tępo łojących
hardcore / cross over, to cieszę
się, że tutaj jestem atakowany
właśnie takimi, a nie innymi harmoniami.
W porównaniu do znanych
mi albumów z klasycznym
rockiem, całość "Sonic Healing"
wypada w miarę w porządku, ale ta
stylistyka do przeszłości wcale nie
należy. Wręcz przeciwnie. Wciąż
oczekiwanie na premiery takich
longplay'ów może ekscytować. Ciekawe,
co tam wkrótce D.D. Verni
wymodzi na "Cadillac Band" - nie
zdziwiłbym się, gdybym całkiem
zapomniał o "Sonic Healing" po
ukazaniu się solowego krążka założyciela
Overkill. (3.5)
Triton Devs - Stay Alive
2021 Rockshots
Sam O'Black
Triton Devs łączą na "Stay Alive"
tradycyjny hard'n'heavy z nowoczesnym
sznytem. Nie mam pojęcia,
czy coś takiego jest akurat modne
wśród użytkowników serwisów
streamingowych, albo grupa próbuje
kreować jakieś nowe trendy.
Wiem za to, że jako całość "Stay
Alive" nie broni się nawet w najmniejszym
stopniu. Blacky Lee
Stone, lider tej grupy, zdecydowanie
przesadził, przechodząc ze
skrajności w skrajność, czasem
nawet w obrębie jednego utworu.
Dlatego takie "The Show" (miks
klasycznego metalu przełomu lat
70./80. i ekstremalnego) oraz
"Summer Day" (elektronika, plastikowy
sound i klimaty funky) są
wyjątkowo niespójne, sprawiając
wrażenie zlepku przypadkowych
pomysłów, a nie dopracowanych,
zwartych kompozycji. Z kolei "This
Summer Day" to właściwie pop, ale
taki najgorszej kategorii - kudy mu
do AOR lat 80., który pojawia się
w niektórych recenzjach w odniesieniu
do zawartości "Stay Alive".
"Metallus", zgodnie z tytułem jest
mocniejszy, ale wokalny duet czysty
głos/ryk to kolejny dysonans,
mimo świetnych solówek. Akurat
popisy Stone'a są najmocniejszym
punktem tej płyty ("Hell's Fest",
kolejny instrumental "Magic Rainbow"),
Mike Terrana wiadomo, to
też klasa, ale cała reszta... (1)
Turbulence - Frontal
2021 Frontiers
Wojciech Chamryk
Co powiecie na prog z pogrążonego
w chaosie Libanu? Ciekawe, prawda?
Pierwsze moje skojarzenie - po
zobaczeniu okładki i tytułu Turbulence
"Frontal" - odnosi się do
RECENZJE 195
podwójnej eksplozji w Bejrucie 4
sierpnia 2020 roku. W jej wyniku
śmierć poniosło 207 osób, rannych
zostało 7500 a 300 000 ludzi straciło
dach nad głową. Tamtejszym
mieszkańcom już wcześniej brakowało
podstawowych środków do
życia a ulice regularnie blokowały
demonstracje. Dostęp do elektryczności
nie był czymś oczywistym.
Dlatego fakt ukazania się solidnej
płyty metalowej z Libanu świadczy
o harcie ducha i zasługuje na naszą
uwagę. Tematem konceptu lirycznego
Turbulence "Frontal" jest
jednak jeszcze coś innego. Mianowicie,
wszystkie teksty opowiadają
prawdziwą historię robotnika budowlanego
Phineas Gage, który
przeżył przebicie czaszki przez żelazny
pręt podczas wypadku. Stracił
czoło, zmienił się fizycznie i
psychicznie, ale przeżył. Niezależnie
od przedstawionych okoliczności,
muzyka sama się broni.
Tych osiem utworów nie poraża
innowacją, w żaden sposób nie
próbuje redefiniować gatunku, ale
dobrze brzmi i nadaje się do posłuchania
któregoś deszczowego wieczoru.
Są długie, ale to spoko, bo
lekko płyną. Czasami bywają agresywne
i mechaniczno-szorstkie
(prawie Meshuggahowa końcówka
"Crowbar Case"), innym razem
rzewne. Najbardziej podoba mi się
swoista, emocjonalna tkliwość zaklęta
w artystycznej melodyjności,
nadająca muzyce życiowego pulsu;
tkliwość niebanalna, bo jej wibracje
pogłębiono złożonymi, instrumentalnymi
improwizacjami, ale z
zachowaniem spójnego tonu. Numetalowy
growl na samym początku
"Ignite" zakłóca nastrój, ale
poza nim Omar El Hage wybija
się dojrzałym rozmantyzmem śpiewania,
zupełnie tak jak Ray Alder
w swych magicznych momentach.
Co nietypowe, najbardziej zachwycił
mnie jednak klawiszowiec
Mood Yassin. Aranże brzmią o
niebo lepiej właśnie dzięki jego
wszechstronnej grze. Zaprezentował
także wspaniałe sola - sprawdźcie
jego nieziemski duet z gitarzystą
Alainem Ibrahim w "Faceless
Man". Mood często dominuje w
głównych partiach utworów i fajnie,
że to robi (zwłaszcza w "Perpetuity").
To jemu zawdzięczamy
sprawne przeskoki w "A Place I Go
To Hide" pomiędzy natarczywymi
łamańcami rytmicznymi a relaksującymi
fragmentami balladowymi
(miejsce, w którym bohater konceptu
doznaje ukojenia przed własną
psychiką). Nie zdziwiłbym się,
gdyby maczał on palce w programowaniu
partii perkusji (niestety
potraktowana w pełni syntetycznie;
zdaje się że perkusista Sayed
Gereige odszedł z zespołu i nie brał
już udziału w sesji). W pewnym
momencie zapominam, że słucham
albumu z Libanu. Jak dla mnie,
nowy Turbulence stoi na poziomie
kontynuatorów amerykańskiej
szkoły progresu, ewentualnie niewiele
mu do nich brakuje. Jako
właściwą wizytówkę zespołu polecam
(trwający niewiele ponad dwie
i pół minuty) przerywnik "Dreamless",
dlatego że krótko pokazuje
on to, co w moim odczuciu najlepsze
na omawianym LP. Alternatywnie,
na YouTube można znaleźć
oficjalny teledysk do "Madness
Unforeseen" (z udziałem profesjonalnych
aktorów) oraz lyric video do
"Ignite". Jeśli Wam to odpowiada,
rozważcie wsparcie Libańczyków
poprzez zakup ich muzyki w fizycznej
postaci. (4.5)
U.D.O. - Game Over
2021 AFM
Sam O'Black
Właśnie zdałam sobie sprawę, że w
krótkim czasie recenzuję już trzecią
płytę Udo. Najpierw była to
płyta z orkiestrą, później pandemiczna
koncertówka i teraz regularna
płyta. Mimo budzącego grożę
tytułu, Udo nie tylko nie zamierza
się żegnać ze sceną, ale i nader
owocnie wykorzystuje czas, w którym
nie można w pełni grać koncertów.
I choć wokalista poszalał
sobie z różnymi stylami na krążku
z orkiestrą, na "Game Over" w
większości wrócił do tego, czego
chyba wszyscy oczekujemy od płyt
U.D.O. Każdy, kto zna krążki
wokalisty, bez problemu wyobrazi
sobie zawartość "Game Over". Jak
zawsze jest trochę acceptowo-pełzających
intr, trochę wyrazistej gitary
w stylu Wolfa Hofmanna i
więcej niż trochę znaku rozpoznawczego
U.D.O. czyli chóralnych
melodyjno-skandowanych refrenów.
Na krążku są cztery bardziej
energiczne kawałki: "Fear Detector",
"Prophecy", "Metal Damnation"
i "Like a Beast", dwa utwory
czerpiące z hard'n'heavy - "I see
Red" i "Kids and Guns". Są też dwa
kawałki, które przez swoje popowe
inklinacje brzmią jak echo po pracy
przy płycie z orkiestrą, to lekki
"Unbroken" i ballada "Don't Wanna
Say Goodbye". Pozostała część płyty
to kawałki utrzymane w średnim
tempie, niekiedy bardzo po
"udowemu" kroczące. Płyty słucha
się z przyjemnością - każdy fan
U.D.O. poczuje się swojsko słuchając
"Game Over". Ja też tak się
czuję. Wiem jednak, że to nie to
samo, co "Holy" czy "Man and
Machine". Przuznam, że wolałam,
kiedy Udo te swoje luźniejsze kawałki
ubierał w żartobliwy swing
(pamiętacie na pewno "Trainride in
Russia" lub "Cut me Out"), niż w
hard rocka. Nie pasują mi też te
lżejsze kawałki, które podejrzewam
o poorkiestrowe echo (choć
sama płyta z orkiestrą jest świetna
- nie bez kozery Udo wolał jej nie
wydawać pod szyldem U.D.O.),
wśród energicznych kawałków nie
każdy jest killerem (o takim "Back
Off" z "Holy" to możemy sobie tylko
pomarzyć). Jeśli zaś chodzi o
kawałki z puli średnich temp, te
najlepsze wylądowały na początku
płyty - "Holy Invaders", "Empty
Eyes". Co ciekawe, właśnie do tej
kategorii kawałków należy też singiel
promujący płytę - hymniczny
"Metal Never Dies". Niestety w tej
kategorii część kawałków cechują
aż nadto melodyjne refreny. Jednym
zdaniem "jest jak dawniej,
tylko słabiej". To oczywiście nie
kwestia "Game Over" tylko ogólny
trend płyt U.D.O., które z jednej
strony zachwycają stałością stylu, a
z drugiej nie są tak dobre, jak jego
płyty sprzed około 20 lat. (4)
Strati
Vexillum - When Good Man Go
To War
2021 Scarlet
W ostatnich kilku latach Vexillum
jakby stracili tempo, zdołali jednak
w końcu nagrać i wydać następcę
"Unum" z 2015 roku. I fajnie, bo
siarczystego, dobrze zagranego power/folk
metalu nigdy za wiele, a
Włosi są w tej stylistyce naprawdę
nieźli. Singlowe utwory "Sons Of A
Wolf" i tytułowy pokazują zespół
w nieco bardziej melodyjnej odsłonie;
szczególnie ta druga kompozycja
jest nad wyraz chwytliwa. Zespół
jednak w żadnym razie nie
idzie na łatwiznę: płytę otwiera
długaśny, trwający ponad 11 minut
i zróżnicowany utwór "Enlight
The Bivouac", mamy tu też kompozycje
ostrzejsze (mocarny "The
Deep Breath Before The Dive",
"Last Bearer's Song") czy zorientowane
bardziej folkowo ("Flaming
Bagpipes", "The Tale Of The Three
Hawks"). Czymś więcej niż ciekawostką
jest też finałowa, zaśpiewana
po włosku, klimatyczna ballada
"Quel Che Volevo", zresztą woka lista
Dario Valessi jest bardzo mocnym
punktem Vexillum, co nader
dobitnie potwierdza choćby w "Voluntary
Slaves Army" czy "Prodigal
Son". (4,5)
Wojciech Chamryk
Volcanova - Radical Waves
2020 Believe Music/The Orchard Music
Ciężcy jak Electric Wizard, rozpędzeni
jak Airbourne, bezkompromisowi
jak Motörhead, brudni jak
Brand New Sin, wyluzowani jak
Corruption, radykalni jak Sleep -
takimi, w moim odczuciu, definiują
się Islandczycy z Volcanova na
swym debiucie "Radical Waves".
Skądinąd wiemy, że podążają tym
kierunkiem konsekwentnie, więc
śmiało możemy uznać omawiany
longplay za ich wizytówkę. Zawiera
on intro oraz dziewięć konkretnych
strzałów w dziesiątkę. Ich
energię tak skutecznie uchwycono,
że kawałki aż nią kipią, także nikt
nie powinien mieć wątpliwości, że
owi młodzi Vikingowie naprawdę
to czują, a nie tylko odgrywają jakieś
tam retro. Okładka może mylić,
bo ani to punk, ani surfer rock.
Po prostu dobrze znany stoner
rock/metal, ale zagrany przekonująco
i pomysłowo, z zapałem. O
przynależności gatunkowej świadczą
dobitnie takie przesiąknięte
psychodelią motywy, jakie słyszymy
np. w "Stoneman Snowman".
Ten utwór nadaje przy okazji dodatkowej
dynamiki następującemu
po nim hicie "Sushi Sam", w którym
perkusista Dagur Atlason
przechodzi samego siebie a basista
Thorsteinn Árnason wraz z gitarzystą
Samúel Ásgeirsson sprawnie
mu wtórują. Na koncercie widziałem,
że oni to grają jak metalowi
wariaci, w jak najbardziej
pozytywnym znaczeniu. Tą parę
utworów można sobie skojarzyć z
parą Motörhead "Capricorn" / "No
Class", i to na sterydach. Podobny
kontrast uchwycono na samym początku
"M.O.O.D", który ma w
sobie coś z Wagnerowskiego The
Skull - tylko jakoś Erica Wagnera
brakuje w dalszej części. Chłopaki
dzielą się śpiewaniem na spółkę;
dają radę, ale jednak sprawiają wrażenie,
jakby wokal był u nich drugorzędnym
dodatkiem. Zdecydowanie
ciekawiej dzieje się w warstwie
instrumentalnej. I właśnie dla
niej warto znaleźć trzy kwadranse
na uważnie wsłuchanie się w Volcanova
"Radical Waves". Wówczas
bardzo możliwe, że przypadnie
to Wam do gustu i na stałe
zagości w Waszych odtwarzaczach.
Jestem przekonany, że jeszcze nie
raz zaznam frajdę wysłuchania
omawianego materiału na żywo,
dlatego że w tej części świata mamy
tylko jeden kraj, jedno miasto i
jedną rozrywkową ulicę. W każdym
razie, Volcanova gra na wysokim
poziomie, oceniając obiektywnie,
niezależnie od miejsca, w
którym zechcecie się z nią zapoznać.
(4.5)
Sam O'Black
196
RECENZJE
Vulture - Dealin' Death
2021 Metal Blade
Niemcy są regularni jak mało kto,
mniej więcej co dwa lata podsuwając
fanom kolejny longplay.
"Dealin' Death" to ich drugi album
wydany przez Metal Blade, tak
więc włodarze tej wytwórni są pewnie
z osiągnięć Vulture zadowoleni.
Fani siarczystego speed/thrash
metalu starej szkoły również nie
będą tu mieli powodów do narzekań,
bowiem chłopaki nie stracili
formy i łoją nader konkretnie.
Akustyczno-syntezatorowe intro
"Danger Is Imminent" to typowa
zmyłka, bo po niecałej minucie
uderza "Malicious Souls", rasowy
heavy/speed w duchu lat 80. Później
jest już tylko szybciej i
ostrzej. Niekiedy co prawda lżej,
tak na modłę NWOBHM ("Star-
Crossed City") czy surowego, kontynentalnego
metalu ("Below The
Mausoleum", patetyczny "The
Court Of Caligula"), a szybki,
speedowy numer potrafi urozmaicić
balladowe zwolnienie ("Multitudes
Of Terror"), podstawą są jednak
utwory kojarzące się z Destruction
czy innymi mistrzami prawdziwego
metalu. Wśród nich wyróżniają
się "Count Your Blessings"
i "Flee The Phantom", a z tych nieco
bardziej melodyjnych singlowy
utwór tytułowy - ostry, ale też z
unisonami, solowymi popisami
obu gitarzystów i wyrazistym refrenem.
Pisząc o debiutanckim albumie
Niemców wspomniałem, że
nie jest to propozycja jakoś szczególnie
oryginalna, ale Vulture z
klasą i pasją nawiązują do najlepszych
metalowych wzorców z lat
80., tak więc warto się z "The
Guillotine" zapoznać. Przy okazji
"Dealin' Death" mogę to tylko powtórzyć,
dodając, że zespół gra teraz
jeszcze bardziej stylowo. (5)
Wojciech Chamryk
War Dogs - Die By My Sword
2020 Fighter
Nowa fala heavy metalu opiera się
wciąż na kilku tych samych mniej
lub bardziej znanych kapelach, jednak
na szczęście są wyjątki od reguły.
Panowie z hiszpańskiej formacji
War Dogs stawiają na granie
w stylu Omen i Manilla Road, a
więc z domieszką epic-powerowej
strony gatunku. Efekt jest jeszcze
ciekawszy, bo wokalista, Alberto
Rodriguez, brzmi jak wyciągnięty
z lat 90.-00., mogąc spokojnie
sprawdzać się w alternatywie,
grunge'u czy nowszych podgatunkach
(słychać kontrast nowoczesnej
linii wokalu z klasycznym riffowaniem,
np. w "Master of Revenge").
To nie powinno przeszkadzać
- tradycjonalistów może nieco zrazić,
osłuchanych głównie ze współczesnością
- przyciągnąć w nowe
muzyczne rejony. Szczególnie, że
w klasycznym graniu w stylu lat
80. też sprawdza się znakomicie -
dowodem niech będzie "Kill the
Past" - wypełniona po brzegi porządnymi
riffami, harmonizującymi
gitarami (w jednej z najlepszych
solówek na albumie) i…
właśnie partiami wokalu, które
także harmonizują. Tych, którzy
lubią sobie pokrzyczeć, ucieszy
krótki, szybki i na temat "Ready to
Strike" z agresywnymi chórkami w
refrenach. Fanów współczesnej sceny
heavy niech dodatkowo zachęci
fakt, że płytę zmiksował sam Olof
Wikstand, ale "Die By My
Sword" zdecydowanie nie jest kopią
Enforcera. "Skandynawski"
styl, jeśli chcemy go na siłę szukać,
będzie słyszalny w zaśpiewach o
stylistyce "battle hymnów" w stylu
"Last Rites" Omena (np. numer
otwierający album - "Die by my
sword"). Z kolei wspomniana Manilla
Road nie pozostaje tylko wymieniona
pośród inspiracji i nie
tylko duchem jest obecna na albumie
- zmarłemu w 2018r. Markowi
Sheltonowi poświęcono jeden
z kawałków, "The Shark" (w
nawiązaniu do pseudonimu pod
którym znany był muzyk). Do jego
wykonania War Dogs zaprosili
współczesnego wokalistę Manilli
Bryana Patricka. I chociaż wokal
przypomina partie z "Reach for the
Sky" Cloven Hoof, to instrumentalnie
wstęp utworu wyraźnie
nawiązuje do dorobku Manilla
Road - bardzo przypomina budową
"Necropolis". "He gave heavy metal
to the world" - śpiewa o Sheltonie
Patrick i nie da się nie przyznać
mu racji - od początku lat 80.
jego wkład w rozwój gatunku jest
bezcenny. Spuściznę słychać w całym
numerze - War Dogs zostawili
na tę okazję swoje najlepsze solówki.
Z robotą gitar mam jednak
pewien problem. Jednocześnie to
znakomicie riffujący w stylu Jake'a
E. Lee na "Bark at the Moon" gitarzyści,
z drugiej strony w solowych
partiach czasem brak im dobrego
pomysłu na frazę i wydają się czasem…
nie stroić (np. bridge w "Master
of Revenge" - o dziwo solówka
jest już zagrana bardzo porządnie).
O wiele silniejszym punktem jest
sekcja rytmiczna - bardzo dobrze
wypełniający przestrzeń perkusista
José V. Aldeguer i kreatywny basista
Manuel Molina (co za popis
w "Ready to Strike"!). Dość ciekawą
propozycją jest nawiązujący
nieco instrumentalnie do Kinga
Diamonda "The Lights Are On" -
mocno wyróżniający się na płycie
kawałek. Końcówka płyty jest
ogólnie rzecz biorąc ciekawsza, co
wpływa na odbiór całości - jak śpiewał
Rodriguez w jednym z numerów
"leave the past behind" - co było,
to było, a "Die By My Sword" jest,
całościowo, naprawdę niezłe. Przeszłości
gatunku nie trzeba jednak
zostawiać, a tak, jak robią to chłopaki
z Hiszpanii - czerpać z niej,
potrafiąc jednocześnie dodać coś
nowego. (4,5)
Wheel - Preserved in Time
2021 Cruz del Sur Music
Iga Gromska
Po 8-letniej przerwie, Niemcy z
Wheel przerwali milczenie i wypuścili
być może najlepszy krążek
w dotychczasowej karierze! Wyzwanie
było spore, bo po pierwsze
mamy do czynienia ze słynnym
testem trzeciego albumu, po drugie
(jak wyżej wspomniałem) z powrotem
po kilku latach. Muszę przyznać,
że z rozmowy jaką odbyłem
z Benjaminem Hombergerem nie
wynikało, aby w grupie dokonały
się przez ten czas jakieś znaczne
zmiany, a jednak słuchając "Preserved…"
mam nieodparte wrażenie,
że to trochę odmieniony zespół.
W porównaniu do poprzedniczek,
"Preserved…" jest przystępniejsza.
Więcej tu melodii i "zapamiętywalnych"
motywów, kompozycje
są bardziej zwarte i dojrzałe,
album wydaje się być bardziej zdecydowana,
"osiadły" w stylistyce.
Nie ma tu już zbytniego nawiązywania
do starszego grania spod
znaku wczesnego Sabbath czy
Pentagram, ani brzmienia nasuwającego
skojarzenia ze stonerem.
Brak też przesterowanych wokali i
growlowanych wstawek, które pojawiały
się na "Icarus". Mam wrażenie
że muzycy znaleźli chyba
stabilną przystań, w której czerpią
ze źródeł tradycyjnego, epickiego
doom w stylu Candlemass, Trouble
czy Solitude Aeturnus. Osobiście
najwięcej słyszę tu tych
ostatnich, pewnie dlatego, że głos
Arkadiusa Kurka nieodparcie
kojarzy mi się z Robertem Lowem.
Dodatkowo sporo tu melancholii,
znanej nam dobrze z takich
albumów jak "Into the Depths of
Sorrow". Z drugiej strony niektóre
riffy i orientalne melodie ("At
Night They Came upon Us",
"Daedalus") przynoszą bliskie skojarzenia
z zespołem Leifa Edlinga.
"Preserved…" to siedem rozbudowanych
kompozycji o śpiewnych
refrenach, klasycznych, masywnych
riffach i specyficznym nastroju.
Nie jest to typowa epickość, ani
w mistycznym stylu Candlemass,
ani barbarzyńskim na modłę Solstice.
Nie jest to też typowy "smutek"
charakteryzujący Solitude
Aeturnus. Jest tu za to dużo…
Kontemplacji? To chyba najlepsze
określenie jakie przychodzi mi do
głowy. Tak tekstowo, jak muzycznie
odnosimy wrażenie jakbyśmy
słuchali rodzaju przypowieści, rozważań
o przemijaniu. Co do samych
kompozycji trudno wyróżnić
tu poszczególne utwory. Cóż, nie
zabrzmi to być może specjalnie zachęcająco,
ale zasadniczo wszystkie
są w dosyć podobnym duchu.
Jednak w tym przypadku to niekoniecznie
wada. W dziwny sposób,
album ani nie przynudza, ani się
nie dłuży, a każdy z numerów zostawia
po sobie jakiś ślad. Subiektywnie
mogę powiedzieć, że najchętniej
wracam do wspomnianych
wyżej "At Night They Came upon
Us", podniosłego "Deadalus", niemal
balladowego "When the
Shadow Takes You Over" i trochę
bardziej marszowego "After All".
Summa summarum, dla fanów traditional
doom "Preserved…" to album,
który chyba nie może się nie
sprawdzić. Wszystkie składowe, od
riffów, przez kompozycje, na
atmosferze i produkcji skończywszy,
są zrobione wg najlepszych
przepisów. Jeśli tak ma wyglądać
obecne oblicze Wheel, to jestem
jak najbardziej za. (4,5)
Piotr Jakóbczyk
Wheel - Resident Human
2021 OMN Label Services
Hala islandzkiej Harpy wypełniła
się śmiechem tłumu, gdy Bruce
Dickinson przeczytał w grudniu
2018 moje pytanie: czy wierzysz w
istnienie zmiennokształtnych reptilian,
śpiewając "Snake eyes in heaven
- the thief in your head"? Ze względu
na rechot publiczności, Bruce
nie musiał już nic dodawać poza
"yeah". Tym razem, angielsko-fiński
Wheel na poważnie skomentował
kondycję ludzkości w kontekście
rzekomej pandemii rzekomego
wirusa, wskazując niebezpieczny
eksperyment medyczny
(szczepienie) jako nadzieję na
zakończenie politycznej narracji
marketingowej. Wykazali się odwagą,
mieszając propagandę mass
mediów w atmosferyczny prog
rock/metal. Przyznam jednak, że to
tylko jedna gafa, bo "Resident Human"
traktuje bardziej o ludzkiej
naturze w szerszym kontekście.
RECENZJE 197
No, jest jeszcze finansowany przez
Sorosa wątek Black Lives Matter,
ale z drugiej strony - podatność na
manipulację niedoinformowanym
tłumem należy od zawsze do natury
rasy ludzkiej. Autor liryków dodał:
"dobrze się stało, że wydanie tego
albumu przeciągnęło się w czasie, bo
dzięki temu napisałem lepsze teksty".
Lepsze od tekstów Daily Mail, no
może. Fani mieli Wheel "Resident
Human" nie tylko słuchać, ale też
o nim myśleć i dyskutować. Jeśli
komuś podniosło się ciśnienie, to
wcale nie przepraszam, tylko cieszę
się, że więcej niż jedna osoba reaguje
na przekaz Wheel. Wykraczanie
poza pospolitość uważam za jedną
z kluczowych cech sztuki rockowej
i metalowej. Oczywiście, czytałem,
jak podzielone są opinie
słuchaczy Wheel - niektórzy przywołują
tytuł ich debiutu z 2019r.
"Moving Backwards", inni interpretują
nazwę zespołu jako kręcenie
się w kółko. Ale nie brakuje też
głosów doceniających klimat, sekcję
rytmiczną oraz nowoczesne
brzmienie. Porównuje się ich do
Tool, ale też do Chevelle, Karnivool,
Soen. "Resident Human"
nie jest wcale długie (50 minut),
ale składa się z siedmiu utworów, z
czego trzy przekraczają dziesięć
minut. W akcji okazuje się to dość
wymagające do aktywnego słuchania.
Osoby niewprawione w prog
mogą poczuć się zmęczone, a trzeba
zagłębić się w temat wiele razy,
żeby go polubić. Poszczególne
ścieżki zmiksowano utrwalając
"przejrzystość" i "soczystość" najnowszych
modeli instrumentów -
brzmienie dosadne, mocne, ciepłe,
suche, przy tym rozłożone na wiele
planów, ale zdecydowanie nie oldschoolowe.
Swoją drogą, to ciekawa
zagadka, czy Wheel "Resident
Human" ma brzmienie suche czy
mokre? Innymi słowy, bardzo
przetworzone i sprawiające wrażenie,
że zespół gra "z oddali", czy
surowe i sprawiające wrażenie, że
zespół gra "tuż przy mikrofonie"?
Jak dla mnie druga opcja; kiedyś
sprzedawca sklepów z instrumentami
tłumaczył mi różnicę pomiędzy
nowoczesnym soundem gitarowym
a Fenderami podłączonymi
do Marshalli i wierzę, że Wheel
gra na najnowszym sprzęcie, ale
pogłosu oraz innych sztuczek elektronicznych
używają bardzo oszczędnie.
W tej sytuacji, można
spróbować podejść do tego jako do
muzyki w tle, np. studenci lubią
czasami pisać projekty zaliczeniowe
ze słuchawką na uszach i tu
Wheel by się sprawdziło. A jeśli
siedzicie głęboko w nowoczesnym
progu, to prawdopodobnie odniesienie
do Tool byłoby najbardziej
adekwatne. Osobiście wolę mimo
wszystko najnowsze Astrakhan...
(4)
Sam O'Black
White Thunder - Maximum - A
Journey Of A Billion Years
2021 Self-Released
White Thunder to kapela z
Włoch, która powstała w roku
2011. Zaczynali od grania klasycznego
heavy metalu, co zdecydowanie
słyszymy w ich nagraniach.
Jednak z czasem, wraz ze
znacznym opanowaniem gry na instrumentach
oraz rozszerzeniem
muzycznych horyzontów, rozwinęli
swoją muzykę kierując się w rejony
progresywnego heavy metalu.
Zdecydowanie poszli drogą wytyczoną
przez Dream Theater, co
mnie jednak cieszy. Oczywiście idą
swoimi ścieżkami i trasami, dzięki
czemu ich dokonania wciąż brzmią
świeżo i budzą zainteresowanie.
Nie ma też co się dziwić, że muzycy
White Thunder ze swobodą
przeplatają swój świat muzyczny
innymi stylami, jak rock, progresywny
rock, jazz, melodeath czy też
dient, itd. Ogólnie wychodzi im to
bardzo naturalnie, na luzie, a nawet
ze swadą. Oczywiście kompozycje
są przeważnie rozbudowane
oraz wielowątkowe. Raz zagrane
bardzo technicznie i zawile, innym
razem dość prosto i bezpośrednio.
Muzycy umiejętnie żonglują tempami,
atmosferą i ogólnie klimatem.
Bywa, że wtrącają krótkie
utwory aby dodać jeszcze więcej
różnorodności. Wszystko charakteryzuje
się niesamowitą pomysłowością
i kreatywnością. Atmosferę
podgrzewają również umiejętności
techniczne poszczególnych instrumentalistów,
którzy potrafią przykuć
uwagę swoim kunsztem. Nie
brakuje też melodii, ten aspekt
podkreśla znakomity głos oraz
umiejętności wokalisty Mattia Fagiolo.
Zresztą niesamowitego śpiewaka,
który potrafi wpleść wszelkie
odcienie i techniki wokalu. No, poza
growlem, którym wspomaga Fagiolo
kolega z zespołu, gitarzysta
Alesandro De Falco. Ci co uwielbiają
wszelkie brzmienia progresywnego
metalu bardzo chętnie wysłuchają
debiut White Thunder, a
być może pozostaną z tym zespołem
na dłużej. Włosi mają potencjał.
Tym bardziej, że formacja nie
tylko przygotowała świetne kompozycje
oraz muzykę ale rewelacyjnie
ją nagrała oraz obdarzyła
znakomitym brzmieniem i produkcją.
Nie zabrakło również ciekawych
tekstów, które dotyczą, jak
to sami muzycy określają: analizy
dynamiki najbardziej intymnych i
kontrowersyjnych emocji. Prog
maniacy czas na łowy. (5)
\m/\m/
Whyzdom - Of Wonders and
Wars
2021 Scarlet
Whyzdom tak ostro gra symfoniczny
metal, że może podobać się
metalowcom sceptycznym wobec
tego gatunku. Piąty longplay Francuzów
cechuje heavy metalowa
moc, power metalowa wrażliwość
na fantastykę, progresywne zagęszczenie
kompozycji, mnogość
świetnych riffów gitarowych (lider
Vynce Leff, ale także Régis Morin),
ciekawe melodie oraz dojrzały
mezzosopran operowo szkolonej
wokalistki (ta sama Marie Mac
Leod śpiewa już na trzecim albumie
Whyzdom). Nasz redakcyjny
kolega Marek Teler zachwycał się
"niesamowitymi partiami orkiestry" w
recenzji poprzedniego wydawnictwa
"As Time Turns to Dust" z
2018 roku (przewodnik po tej płycie
możecie odnaleźć w HMP nr
69, str. 182). Ufam, że Vynce Leff
jest fachowcem i doskonale wie, co
robi, ale uważam, że o ile orkiestracje
są podstawowym środkiem
aranżacyjnym, to efekt końcowy
wywołuje dokładnie te same wrażenia
estetyczne, co inne udane,
współczesne albumy heavy/ power/
prog metalowe. Byłbym skłonny
stwierdzić, że pod względem energii,
Whyzdomowi bliżej do Burning
Witches, Crystal Viper, Pyramaze,
Dark Quarterer, czy nawet
Iron Savior, niż do Nightwish lub
Epica. "Wanderers And Dreamers"
rozpoczyna album potężnie,
majestatycznie, nagle, wręcz agresywnie,
tak żebyśmy wyobrazili
sobie wielki, epicki i niepohamowany
wystrzał metalowego ognia.
"There was no real chance from the
start. The dice were loaded much too
heavily (…) But when the time has
come, we will take a leap of faith and
face our destiny, right in the eye of the
storm". / "Nie mieliśmy praktycznie
żadnych szans od początku. Kości losu
były mocno przeładowane (…) Lecz gdy
nadejdzie właściwy czas, znów uwierzymy
w siebie i stawimy czoła naszemu
przeznaczeniu, mierząc się dokładnie z
sednem wyzwania" (swobodne
tłumaczenie). Nikt tutaj nas nie
upupia, tylko zachęca do brania
byka za rogi. Nawet jeśli utwór
"War" zaczyna się balladowo, to
nie dajcie się zwieść, bo tym mocniej
zaatakuje Was dalszy ciąg
kompozycji, i to już w 23-iej sekundzie.
Jeszcze bardziej zaskakują
trąby na początku "Pyramids",
bo kontrastują z nimi wściekłe, zajadłe
riffy gitarowe - czy to aby nie
symfoniczny thrash? Chyba jednak
nie, bo później dochodzą obłędne
melodie, przesuwające ciężar z
thrashu w kierunku power metalu.
Wiele się tam dzieje - jak wspomniałem
na początku, album cechuje
progresywne zagęszczenie kompozycji.
Instrumentalny fragment
w środku "Ariadne" wraz ze zwolnieniem
przywodzącym na myśl
Symphony X brzmi fenomenalnie,
lecz gdy struktura tego utworu powraca
do swego głównego wątku,
trudno oprzeć się wrażeniu, że już
to słyszeliśmy u Therion. "Stonehenge"
niemal wpisuje się miejscami
w scenę reprezentowaną przez
Nightwish, ale to właśnie tutaj
Whyzdom absolutnie nokautuje
wszystko, co Nightwish zazwyczaj
gra, dlatego że gitary i perkusja
brzmią tutaj porządnie heavy metalowo,
a nie chucherkowato. "Of
Wonders and Wars" jest bardzo
spójnym albumem, ale nie konceptem
- z pewnością wątek spalenia
Notre Dame luźno pasuje do "legend
i fantazji" w pozostałych lirykach,
bo jest faktem, jednak nie
dziwię się, że ta kwestia również
została poruszona, bo wokalistka
Marie Mac Leod mieszka w pobliżu
Notre Dame, tak więc to wydarzenie
bezpośrednio ją dotknęło.
Podsumowując, Whyzdom "Of
Wonders and Wars" to nie tylko
wzorowy symfoniczno - metalowy
album, ale też wartościowa propozycja
dla wszystkich fanów ciężkich
brzmień. (5)
Sam O'Black
Wizards of Hazards - End of
Time
2020 Inverse
Tajemniczy, fiński twór, który
przez ponad 20 lat funkcjonował
jako Black Wizard, a od siedmiu
jako Wizards of Hazards, w zeszłym
roku po raz pierwszy ujawnił
się światu. Na początku poprzez
EP "Blind Leads The Blind", a
niedługo potem longplayem "End
of Time". Enigmatyczny kwartet
czarodziejów prezentuje tradycyjne,
doomowe oblicze, silnie inspirowane
wczesnym Black Sabbath,
Witchfinder General czy Reverend
Bizarre. No cóż, nie będę
oszukiwał, że nie będąc maniakiem
podobnego brzmienia, można się
takim graniem znużyć (co sam w
pewnym momencie odczułem). I
tak w zasadzie myślę, że dla wielu
powyższe zdania mogłyby posłużyć
za całą recenzję - pasjonaci
poczuli się pewnie właśnie niczym
dzik, który właśnie dorył się do
pięknych, dorodnych żołędzi, pozostali
z kolei wiedzą już, że materiał
ma bardzo nikłe szanse na
wzbudzenie ich zainteresowania.
Muszę jednak przyznać, że choć
198
RECENZJE
do niedawna z pewnością zaliczyłbym
się do tego drugiego grona, to
jednak nie żałuję sięgnięcia po ten
krążek. Pierwsze co przemawia na
jego korzyść, to spójność kompozycji
i brzmienia, przy całkiem zróżnicowanych
utworach (oczywiście
jak na te standardy), a warto przy
tym pamiętać, że jak zdradzili muzycy,
materiał powstawał w zasadzie
na przestrzeni ponad 20 lat.
Po wtóre - mamy tu naprawdę kilka
miażdżących riffów - choćby w
archetypowym wręcz "Boots of
Lead", mocno kojarzącym się z
Witchfinder General. Podobnie
otwierający płytę "Masters of
Dread" przygniata ciężarem już od
pierwszych dźwięków, by zaraz potem
przerodzić się w prawie heavy
metalowy, stosunkowo szybki numer
z chwytliwym, niemal wesołym
refrenem. Na wyróżnienie zasługuje
też bardzo klasyczny, mroczniejszy,
Sabbathowy "Witching
Sabbath", z charakterystycznym
przejściem. Z drugiej strony mamy
nieco inny "Children of the Damned",
który w refrenie już w zasadzie
nie przypomina nawet doom
metalu. Uczciwie oddać więc trzeba,
że jest tu na czym zawiesić
ucho. Szkoda tylko, że nie brakuje
także zwyczajnej przeciętności. Do
tego jak podejrzewam, nie każdemu
podejdzie specyficzny wokal
Ville Willmana, który brzmi trochę
jak... Blaze Bayley. Ja się przegryzłem
i wyłapałem w nim sporo
uroku (a we wspomnianym wyżej
"Witching Sabbath" gość próbuje
być trochę jak Messiah Marcolin i
nawet nieźle mu to idzie!). Słychać
w tym głosie sporo pasji i natchnienia
aby przekazać jakąś opowieść,
ale daje też trochę poczucia "przymulenia"
(czyli znów - entuzjaści
gatunku powinni łyknąć). Cóż...
Obawiam się trochę, że album po
prostu przepadnie w morzu tych
tylko "przyzwoitych", tym bardziej,
że poprzeczka w gatunku została
ostatnio podniesiona naprawdę
wysoko. Ale to też dzieło z tych,
przy których w sumie warto chwilę
się zatrzymać kiedy już się na nie
natkniemy. (3,5)
Piotr Jakóbczyk
World Of Damage - Invoke
Determination
2021 WOD
Kolejny projekt. Jego liderem jest
Norweg Kjell Age Karlsen, gitarzysta
znany chyba najbardziej z
Chrome Division. Solo gra klasyczny
hard'n'heavy, a na swą debiutancką
płytę zaprosił multum gości,
jakieś 12 osób. To w większości
wokaliści, zwykle bardzo znani,
choćby z Dimmu Borgir, Kamelot,
Conception, Soilwork czy
The Night Flight Orchestra, tak
więc po "Invoke Determination"
sięgnie pewnie spore grono fanów
metalu, zainteresowanych tym materiałem
z racji udziału swych
idoli. Od razu wspomnę, że jednak
nie wszystkie utwory trzymają poziom,
nienaturalne, syntetyczne
brzmienie też nie jest ich atutem.
Są tu też jednak całkiem niezłe
kompozycje, tak jak patetyczno/
ekstremalny opener "I Will Not
Conform" z duetem Maurice
Adams/ Shagrath, jeszcze bardziej
siarczysty "Cancel" (Bernt Fjellestad),
miarowy "Fire Burns My
Name" (Björn "Speed" Strid) czy
ballada "Breathe (Little Angel)", w
której śpiewają wokaliści znani z
płyt Conception, Roy Khan i
Aurora Amalie Heimdal. Instrumental
"Black Moon" to też klimatyczne,
balladowe granie pod muzykę
dawną, podobnie jak następujący
zaraz po nim, bardziej bluesowy
i w sumie nijaki, bo Karlsen
najwyraźniej nie odnajduje się w
takim graniu, "Spoke In The Wheel"
(Eddie Guz). Płytę kończy druga
wersja "I Will Not Conform", wzbogacona
syntezatorową solówką
Dereka Sheriniana - w tej sytuacji
można było sobie darować tę pierwszą,
skoro ta jest zdecydowanie
ciekawsza, a płyta i tak trwa ponad
godzinę. (3,5), bo goście to jednak
nie wszystko.
Wojciech Chamryk
Wraith - Undo The Chaos
2021 Redefining Darkness
Na Metal Archives piszą, że
Wraith to blackened speed metal/
punk. Kiedy jednak posłuchałem
ich trzeciego już albumu "Undo
The Chaos" okazało się, że black/
speed to i owszem, ale punk już
niekoniecznie, może z jednym wyjątkiem,
a do tego autor tej łatki
zapomniał o thrashu, również dość
istotnym w muzyce Amerykanów.
To co grają Wraith można więc
określić wypadkową dokonań Motörhead,
Venom, Midnight i
Toxic Holocaust, od razu więc
widać, że są ukierunkowani na
ostrą, dynamiczną jazdę, ckliwych
ballad czy symfonicznego patosu
raczej tu nie uświadczymy. Na dobrą
sprawę nie byłoby zresztą kiedy,
bo poszczególne numery trwają
zwykle od niespełna dwóch minut
do trzech z sekundami, będąc
kwintesnecją sonicznej agresji.
Finałowy "Terminate" jest najdłuższy
(4'14'') i to najbardziej urozmaicony/rozbudowany
utwór na
tej płycie, ale i tak mamy tu szaleńczy
speed metal z wściekle wykrzykiwanym
refrenem, zresztą w
innych kawałkach Matt Sokol poczyna
sobie jeszcze śmielej - po
tym co zaprezentował w "Born To
Die" czy w kilku innych utworach,
castingi na wokalistę blackowych
zespołów ma wygrane w tak zwanych
cuglach. Mnie jednak najbardziej
podobają się te klasycznie
metalowe utwory w rodzaju "Mistress
Of The Void" czy "Cloaked In
Black", w których zespół łączy w
idealnych proporcjach speed z tradycyjnym
i dość mrocznym metalem
lat 80., albo z thrashem, tak
jak w "Dominator". (4)
Wojciech Chamryk
Xenos - The Dawn Of Ares
2021 Iron Shield
Na ubiegłorocznym, debiutanckim
albumie "Filthgrinder" Xenos zabawili
się w tribute band Slayera.
Nawet z niezłym skutkiem, ale
osobiście preferuję klasyczne dokonania
amerykańskiej formacji i
pewnie nie jestem w tym odosobniony.
Wydana na początku roku
płyta przepadła oczywiście w kontekście
koncertowym, ale chłopaki
nie odpuścili, poświęcając dodatkowy
czas na pracę nad kolejnym
materiałem. Efekt to "The Dawn
Of Ares", płyta znacznie ciekawsza
od poprzedniczki. Zdecydowanie
mniej na niej odniesień do Slayera
- oczywiście są one słyszalne, ale
już nie tak jednoznaczne, wymieszane
w niezłych proporcjach z
wpływami Annihilator, Megadeth
czy Xentrix. Sound co prawda
trochę niedomaga - cyfra, więc
bębny nie mają odpowiedniej mocy,
ale cóż zrobić, znak czasów i
produkcja taka, jaki budżet. Rekompensuje
to na szczęście poziom
poszczególnych kompozycji,
zwłaszcza pędzącego wściekle openera
"I Am The Machine", równie
siarczystego "The Healer" czy
"Shields". Na przeciwnym biegunie
są długi, rozbudowany numer tytułowy,
niejako kompozycja programowa
płyty i balladowy "Still
To The Front", pokazujące, że
Włosi nie zamierzają być tylko
klonem gigantów z przeszłości. I
dobrze, bo od razu przekłada się to
na znacznie wyższą notę końcową,
to jest: (4).
Wojciech Chamryk
Yngwie Malmsteen - Parabellum
2021 Music Theories
Pewna przedpotopowa nauczycielka
powiedziała kiedyś, że nauczanie
muzyki to głównie powtarzanie;
my cały czas nie możemy powtarzać,
bo gdybyśmy cały czas powtarzali,
to nic nowego byśmy się
nie nauczyli; ale powtarzanie w
nauce muzyki jest ważne i myślę,
że to chyba miała na myśli ta
przedpotopowa nauczycielka,
kiedy to powiedziała Yngwiemu
Malmsteenowi. Teraz w C minor.
Cewna cedpotopowa cauczycielka
cowiedziała cedyś, ce cauczanie cuzyki
co cównie cowtarzanie; cy cały
czas cie cożemy cowtarzać, co
cybyśmy cały czas cowtarzali, co
cic cowego cyśmy cię cie cauczyli;
cle cowtarzanie c cauce cuzyki cest
cażne c cyślę, ce co cyba cała cca
cyśli ca cedpotopowa cauczycielka,
cedy co cowiedziała Cyngwiecmu
Calmsteencowi. Teraz w Si Vis Pacem.
Sivispacemewna sivispacemedpotopowa
sivispacemauczycielka
sivispacemowiedziała sivispacemedyś,
sivispaceme sivispacemauczanie
sivispacemuzyki sivispacemo
sivispacemównie sivispacemtarzanie;
sivispacemy sivispacemały
sivispacemas sivispacemie
sivispacemożemy sivispacemtarzać,
sivispacemo sivispacemyśmy
sivispacemały sivispacemas sivispacemarzali,
sivispacemo sivispacemic
sivispacemego sivispacemyśmy
sivispacemię sivispacemie sivispacemuczyli;
sivispacemle sivispacemarzanie
sivispacew sivispacemuce
sivispacemuzyki sivispacemest sivispacemażne
sivispacemi sivispacemyślę,
sivispacemże sivispacemo
sivispacemyba sivispacemiała sivispacema
sivispacemyśli sivispacemta
sivispacemtopowa sivispacemuczycielka,
sivispacemedy sivispacemo
sivispacemiedziała Sivispacemwiemu
Sivispacemsteenowi. Teraz
w Tocatta. Tocattewna przedtocattewna
tocatuczycielka tocattowiedziała
tocattadyś, tocattaże tocattauczanie
tocattamuzyki tocattato
tocattałównie tocattarzanie; tocattamy
tocattały tocattas tocattanie
tocattażemy tocattarzać, tocatto
tocattabyśmy tocattały tocattas tocattarzali,
tocattato tocattanic tocattaowego
tocattaśmy tocattasię
tocattanie tocattaczyli; tocattale
tocattarzanie tocattwa tocattauce
toccatauzyki tocattajest tocattażne
tocattaj tocattaślę, tocattaże tocattato
tocattaba tocattamiała tocattana
tocattaśli tocattata przedtocattewna
tocatuczycielka, tocattakiedy
tocattato tocattawiedziała
Tocattawiemu Tocattasteenowi. (-)
Sam O'Black
RECENZJE 199
38 Special - Strenth In Numbers -
Rock & Roll Strategy
2021 BGO
38 Special powstał w roku 1975 z
inicjatywy gitarzysty Dona Barnesa
i wokalisty Donniego Van
Zanta (tak z tego klanu Van Zantów).
Muzycznie nawiązuje do
amerykańskiego rocka, słowem
sounthern rocka. Jednak zawsze
wydawali mi się ciut ostrzejszymi
przedstawicielami tego nurtu, mimo,
że muzycy tej formacji zawsze
mieli tendencje do pisania wpadających
w ucho kawałków. I chyba
dla tego zawsze miałem słabość to
tego zespołu. Oba albumy
"Strenth In Numbers" (1986)
oraz "Rock & Roll Strategy"
(1988) powstały w okresie chyba
najbardziej komercyjnym dla 38
Special. Ciągle w ich muzyce było
słuchać amerykańskiego rocka oraz
hard rocka ale coraz bardziej przechylała
się w stronę stadionowego
rocka i AORu. Powodowało to, że
ich granie można było kojarzyć z
ZZ Top ( z okresu albumu "Eliminator"
i "Afterburner"), Aerosmith
(tego od czasów "Permanent
Vacation"), a także z bardziej rockowym
i melodyjnym Bryanem
Adamsem ("Reckless" i "Into The
Fire"). Sporo w tym także klimatów
Journey czy też REO Speedwagon.
Także prawdziwi twardziele
zbytnio nie mają czego szukać
w dokonaniach 38 Special, co
najwyżej ich graniem ucieszą się
fani ostrego rock'n'rolla. W sumie
w zestawie przygotowanym przez
BGO Records, na dwóch dyskach,
znalazło się dwadzieścia jeden
zgrabnych i konkretnych kawałków,
które można sobie nucić i
przy których można przytupywać
nóżką. Nie ma w nich jakiejś szalonej
głębi ale znajdziemy tam
wprost porywający do zabawy rock'
n'roll. Jak ktoś oczekuje nieokiełznanego
chaosu i mocy, albo zagmatwanych
i technicznych struktur
to nic z tych rzeczy. Na wszystkich
płytach 38 Special rządzi
bezpośredniość, melodyjność, zestawiona
z rockowym czadem.
Zespół nie wstydzi się też wolniejszych
i zahaczających o melancholię
kawałków. Poza tym w muzyce
jest wielka solidność a nawet klasa,
jeśli chodzi o takie granie. A całość
ciągle brzmi wiarygodnie. Nie ma
co rozkminiać poszczególnych kawałków,
trzeba wchłaniać całość.
Każdy kawałek jest równie dobry,
jednomiernie przykuwa uwagę,
choć żaden nie przypomina drugiego.
I w żaden sposób nie ma poczucia,
że któryś z nich jest wypełniaczem.
Fani southern rocka,
hard rocka, AORu, melodyjnego
rocka i metalu jeżeli nie znają powinni
poznać dokonania 38 Special.
\m/\m/
Angel Dust- Into The Dark Past
2021 High Roller
Niemiecki Angel Dust to zespół,
który po świetnym starcie w połowie
lat 80., rozpędził swoją karierę
na dobre dopiero jakieś dziesięć lat
później. Wtedy zaczął regularnie
wydawać płyty gdzieś do początku
lat dwutysięcznych. Natomiast styl
zespołu na przestrzeni lat się
zmieniał. Ze speed/thrashu przeszli
w melodyjny power metal. Ciągle
jednak była to grupa mogąca zaskoczyć
i wciąż warto o niej mówić.
Teraz okazja jest pierwszorzędna,
bowiem na winylu nakładem High
Roller Records po raz kolejny
ukazała się reedycja ich debiut.
Wcześniej w 2020 roku ukazały się
dwa pierwsze albumy Angel Dust
- "Into The Dark Past" z 1986
roku i wypuszczony dwa lata później
"The Dust You Will Decay".
Remasterowane, kapitalne wydania
winylowe kuszą, by wziąć je w
ręce. Debiut Angel Dust to w sumie
jedna z ważniejszych, choć
niekoniecznie wsparta dużą popularnością,
płyta. Zawierająca w raptem
czterdziestu minutach niesamowity
ładunek energii. Te przenikające
się wzajemnie gatunki -
speed, thrash a nawet ten mający
eksplodować potem power metal.
Szybka, ale cholernie melodyjna to
płyta. W sumie materiał został nagrany
w czwórkę, a tak naprawdę
wszystko co stało się po "Into The
Dark Past" to zupełnie inna historia.
Tylko tutaj znajdziemy grę
dwóch gitar Andreasa Lohruma i
Romme Keymera, odpowiedzialnego
też za wokale. Trzon grupy -
perkusista Dirk Assmuth i basista
Frank Banx - mieli trochę inną
wizję Angel Dust, więc kolejny album
powstał w innej konfiguracji.
Czym dłużej karmi się uszy dźwiękami
z "Into The Dark Past", tym
mocniej dociera do nas, że właśnie
mamy do czynienia z krążkiem o
potężnym potencjale. Jak wspomniałem
wcześniej, wielką zaletą jest
moc oraz brak sztywnych ram gatunkowych.
Muzycy nie trzymają
się kurczowo jednego azymutu.
Granice są płynne i sprawia to, że
debiut Angel Dust nawet po wielu
latach od wydania ciągle absorbuje
uwagę słuchacza. Co ważne, ta nie
jest w żaden sposób wymuszona.
Odnoszę wrażenie, że "Into The
Dark Past" zyskał moją aprobatę
bez jakichkolwiek żmudnych odsłuchów,
dumania i marszczenia
czoła. Od pierwszych minut Angel
Dust rozdaje karty.
Adam Widełka
Attick Demons - Atlantis
2021 ROAR!
Wytwórnia Rock of Angels Records
postanowiła uczcić 10 rocznicę
wydania pełnego debiutu
Attick Demons. Album, jaki wtedy
przygotowali Portugalczycy,
nosi tytuł "Atlantis" i ukazał się w
2011 roku. Teraz, pierwszy raz, ma
się pojawić na winylu i z ekskluzywnymi
bonusami w postaci pięciu
utworów w wersjach akustycznych.
Pod okładką stworzoną przez Polaka,
Tomasza Marońskiego, kryje
się całkiem niezły heavy metal. Album
oryginalnie masteringowany
był w Szwecji przez samego Andy
LaRoque i jego brzmienie nie
zniechęca. Materiał jest dynamiczny,
mocno wzorowany na tym,
do czego przyzwyczaili nas chłopaki
z Iron Maiden. Nawet wokal do
złudzenia przypomina Dickinsona.
Można więc powiedzieć, że
mamy poprawną imitację słynnej
grupy. Inspiracja to jedno, ale trzeba
jeszcze te dźwięki jakoś zagrać.
W tym aspekcie "Atlantis" to kawał
porządnie zrealizowanej płyty.
Niekoniecznie piałbym nad nią z
zachwytu, ale całkiem nieźle się
tego słucha, mimo, że drażnić może
duże podobieństwo do ekipy
Steve Harrisa. Jednak od strony
warsztatowej do nikogo występującego
na tym krążku przyczepić
się nie mogę. Cały skład - Artur
Almeida (wokal), Goncalo Pais
(perkusja), Joao Clemente (bas) i
trzech gitarzystów Nuno Martins,
Luis Figueira, Hugo Monteiro -
stanęło na wysokości zadania.
Tchnęli życie w te kawałki, choć
napisane są one pod bardzo silnym
wpływem brytyjskiej legendy
(zwłaszcza po 2000 roku). Fragmentami
album potrafi zaintrygować.
Chociażby motywem, jaki
śpiewa chór w jednym z utworów.
Generalnie jednak Attick Demons
to formacja mało oryginalna i nie
zanosi się, żebym chętnie sięgał po
inne pozycje, ani na to, żeby ten
materiał częściej lądował w moim
odtwarzaczu. Wszystko poprawnie,
ale przydałoby się ciut więcej
własnego charakteru. Wtedy możliwe,
że byliby bardziej przekonujący.
Adam Widełka
Blind Guardian - Imaginations
From The Other Side - Special
Edition
2020 Nuclear Blast
Rocznicowe wydawnictwa to dla
maniaków danego wykonawcy
przeważnie gwarancja przyspieszonego
pulsu i drżących rąk, kiedy
sprawdzają stan swojego konta.
Coraz więcej i częściej pojawia się
takich wypasionych reedycji. Nie
każdy musi je kupić, ale rzadko
kiedy jest u fana tyle siły, żeby
oprzeć się takim luksusom.
Zwłaszcza, że często dostajemy
przy takiej okazji coś ekstra. Lubię
wczesny Blind Guardian. Ten
niemiecki band swoimi pierwszymi
płytami naprawdę powoduje, że
chce się tego słuchać. Taki speed
metal z zakusami na power jest dla
mnie akceptowalny i od czasu do
czasu wracam z uśmiechem do takich
albumów jak "Battalions Of
Fear", "Follow The Blind" czy
"Tales From The Twilight
World". Później - przyznam się
szczerze - nie są dokonania Ślepego
Strażnika jakieś wybitne.
Zbyt dużo pojawiło się elementów
power metalu i piosenek o, mówiąc
żartobliwie, elfach, krasnoludach,
wróżkach i innych baśniowych
stworach. Nie miałem zbyt wiele
styczności z późniejszym etapem
twórczości, ale nie byłem zniesmaczony,
kiedy przyszło mi zderzyć
się z pięknie wydaną, na swoje 25
lecie, płytą "Imaginations From
200
RECENZJE
The Other Side". I to od razu w
najwyższej wersji. Nazwana Earbook
zawiera trzy kompakty i Bluray.
Remaster i remix albumu z
2012 roku plus koncert z Oberhausen
(CD i Blu-ray) oraz na
deser "Imaginations…" w formie
instrumentalnej i bonus w postaci
nagrań demo. Jest czego słuchać!
Płyta oryginalnie ukazała się w
1995 roku. Blind Guardian nadal
był na fali wznoszącej, ale już zaczynał
eksplorować mocno tereny
power metalu. Przez skręcenie w tą
stronę ich brzmienie stało się bardzo
efekciarskie i, mimo, że nadal
był to stricte metalowy band, można
odnieść wrażenie, że nastąpił
spory krok w kierunku bardziej
komercyjnemu wydźwiękowi. Czy
udany? Czas zweryfikował "Imaginations…"
dość łaskawie. To
jeszcze jest ten Guardian, jaki
może przyciągnąć i zatrzymać.
Naturalnie - nie każdy musi się w
tej płycie zakochać. Kompozycje
imponują szybkością ale też ładnie
aranżowanymi wokalami. Często
się zazębiają z szarpiącymi partiami
gitar i mknącą sekcją. Z jednej
strony sprawia to wrażenie potęgi,
ale też mogą trochę śmieszyć te
zaśpiewy. No, ale takie uroki power
metalu. Panowie starają się wytworzyć
ciekawą aurę. Po szaleńczej
jeździe wprowadzają nas w klimat
niemal dworskich melodii. Do
Jethro Tull bardzo daleko, ale kto
chłonny baśniowych tematów może
poczuć się ukontentowany.
Gdyby nie trochę wioskowe klawisze
próbujące przebić się przez
ścianę gitar, to w pewnych momentach
nadal te kawałki po latach
mogłyby powodować ciarki. Tak,
niestety, trochę traci to na uroku.
Zresztą album oparty jest na fundamencie
speed/power metalu.
Trzeba lubić takie granie. Bo to nie
jest ani klasyczny heavy metal, ani
też bardziej agresywna forma w
postaci chociażby thrashu. Power
metal rządzi się prawami, które,
niekoniecznie muszą być rozumiane.
Na siłę poznawać sens pewnych
rozwiązań jest bezcelowe.
Choć daleki jestem od tego, żeby
napisać, iż "Imaginations…" to
muzyka śmieszna i w totalnym
bezguście. Fragmentami chłopaki
dają ostro do pieca. Tylko często ta
"skoczność" melodyjek i wspomniane
podkłady klawiszy mogą razić
w uszy. Tak trochę jakby chcieli
pokazywać muskuły, ale tęsknili
do pluszowych misiów. Tfu, elfów.
W kontekście wcześniejszych płyt
ten krążek jest wyraźnie inny.
Słychać ewolucję grupy. Zły nie
jest na pewno, ale musi znaleźć
swoich amatorów. Bo pewne aranże
nie są dla każdego. Nawet jeśli
się komuś wydaje, że da radę to
może okazać się, że album przerośnie
słuchacza. Dla tych, którzy
siedzą w gatunku jest to jedna z
najlepszych propozycji. Deli-kwenci,
którzy sięgną po tę muzykę z
ciekawości mogą nie dotrwać do
końca, ale będzie to dla nich strasznie
trudne. Koncert, jaki został
dołożony w tym wydawnictwie to
zapis występu w Oberhausen datowany
na 2016 rok. Grupa wykonała
tam cały "Imaginations
From The Other Side". Jako, że
ten materiał nie różni się niczym
od wersji studyjnej, nie ma zasadności,
żeby rozpisywać się jakoś
wybitnie. Dla tych, którzy lubią
koncertówki, naturalnie na plus
będzie wyczuwalna energia. Słychać,
że jest to współcześnie grane
i całość jest mocno odświeżona.
Publiczność też swoje robi. Dla
sympatyków Blind Guardian na
pewno był to magiczny wieczór.
Udało się na krążku uchwycić
atmosferę występu i do niczego
przyczepić się nie da. Można w
sumie pokrótce o tym wydaniu na
25 lecie "Imaginations From The
Other Side" napisać, że to udany
jubileusz. Jeśli byłbym maniakiem
Blind Guardian to nawet słuchając
trzy razy tego samego, tj. album,
koncert i wersje instrumentalne,
za każdym miałbym ciarki
na plecach. Jednak to stanowczo
dla mnie za dużo. Od wielkiego
dzwonu mogę wrócić do wersji
studyjnej, ale bez kontaktu z tym
materiałem też przeżyję. Reasumując
- specyficzne granie dla
ludzi, którzy czują ten klimat.
Adam Widełka
Blind Petition - 30 Years In A
Hole -1991 Rarities & Outtakes
2021 Pure Steel Publishing
W rodzimej Austrii to zespół kultowy,
istniejący od roku 1974, chociaż
aktywny wydawniczo dopiero
od początku lat 80. Przed laty
Blind Petition doczekali się już
kompilacji "Gold", teraz firmują
podobne wydawnictwo z archiwaliami.
Druga część tytułu, 1991
Rarities & Outtakes, wyjaśnia
wszystko; to aż 15 utworów w wersjach
demo, próbnych i odmiennych
niż oryginalne. Nie ma co
ukrywać, z racji brzmienia oraz
niższej jakości muzycznej większości
z nich to płyta tylko dla
najbardziej zakręconych fanów
grupy i kolekcjonerów, ale mamy
tu też kilka perełek. Fakt, najciekawsze
są te już wcześniej publikowane,
na przykład szybki "Danger"
z zadziornym głosem Gary'ego
Wheelera i melodyjnym refrenem,
znany z CD "Elements Of Rock"
czy "Hero 2010", czyli nowa wersja
"Hero Hero" z albumu "Perversum
Maximum", jeszcze z roku
1988. Mogą też zaciekawić, nawiązujące
do bluesa, "Forever Free" i
"All That We Started", ale ta formuła
nie zawsze się sprawdza, bo
utrzymany w podobnej stylistyce i
raptownie urwany "Stardust" brzmi
niczym jakaś wprawka, mimo fajnych
partii slide. Bardziej szkicem
niż ukończoną kompozycją jest też
hard/bluesowy "Shock Therapy";
zapożyczenia od Accept w "Breaker
Of Your Heart" czy Rainbow
ery po 1979 roku w "Catch Me I
Fall" też są takie sobie. Z ostrzejszych
numerów wyróżniam "Steelhunter",
dobrą przeciwwagę dla
rockowego, ale nijakiego "Deny"
czy "Hero Of The Ring" w klimacie
country/southern rocka z chwytliwym,
chóralnym refrenem. Z takich
ciekawostek wyróżnia się też
klimatyczny instrumental "Just
One Night", z etnicznymi bębnami
i partią sitaru, ale jako całość "30
Years In A Hole -1991 Rarities
& Outtakes" to nic więcej, jak
tylko ciekawostka.
Breathless - Breathless
2021 Dying Victims
Wojciech Chamryk
Nazwę zespołu można tłumaczyć
dosłownie jako "zdyszany" albo ładniej
- "bez tchu". Muszę przyznać,
że jest trafna, bo muzyka, jaką grała
ta belgijska grupa może w takim
stanie nas zostawić. Dzięki Relics
From The Crypt każdy może
spróbować jak to jest. Warto, choć
ten jeden raz. Rok 1985 i na rynku
ukazuje się "Breathless". Dwa lata
po założeniu grupy. Później ślad
się urywa i tak naprawdę jakichś
konkretnych informacji próżno
szukać. Bywa i tak. Natomiast
dźwięki, jakie po sobie zostawili,
nie przynoszą wstydu. Album jest
zwięzły. Tylko trzydzieści pięć
minut ale za to bardzo intensywne.
Belgowie grali szybko, choć nie wyznawali
zasady czym szybciej, tym
lepiej. Raczej starali się urozmaicić
swoje kompozycje, na przykład
mającymi tworzyć aurę niepokoju
chóralnymi zaśpiewami czy zwolnieniami.
Sporo ciekawych rozwiązań
przynosi ta płyta. To taki
speed metal, ale mocno zakorzeniony
w klasyce hard rocka. Udało
mi się wyłapać nawet jakieś bardzo
daleko idące przebłyski inspiracją
chociażby Uriah Heep. Brzmi całość
solidnie. Z muzyką Breathless
obcowało mi się nadzwyczaj
przyjemnie, mimo, że poznałem
ich w momencie otrzymania materiału
do recenzji. Od razu przypasował
mi klimat i sposób wyrazu.
Już okładka zachęca, żeby przekonać
się co takiego kryje - dwa
walczące Velociraptory kotłują się
tak jak wystrzeliwane po kolei kawałki.
Ukojenie przychodzi dopiero
na końcu. Niecałe pięćdziesiąt
sekund delikatnych gitar akustycznych
tworzących ładną melodię.
Polecam wszystkim, którzy lubią
niepopularne, intrygujące grupy.
Speed metal mało oczywisty, choć
zbudowany na prędkich riffach i
motorycznej sekcji. Album powinien
przynieść poczucie dobrze
wykorzystanego czasu - a jeśli nie,
to chociaż okaże się w jakimś stopniu
absorbującą historyczną ciekawostką.
Carnivore - Retaliation
2018 Listenable
Adam Widełka
Osobliwe intro wprowadza nas w
drugą płytę Carnivore. Album
"Retaliation" ukazał się w 1987
roku i był swoistą kontynuacją
tego, co na debiucie dwa lata
wcześniej zaczął Lord Petrus
Steele (jeszcze parę lat przed Type
O Negative istniało inne życie
Piotra). Niedawno, bo w 2018 roku,
ukazała się kolejna reedycja
materiału. Tym razem sprawą zajęli
się Listenable Records i poddali
całość ponownemu masteringowi,
opakowali w zmienioną okładkę i
dodali bonus w postaci "Nuclear
Warriors Demo". Moim zdaniem
niepotrzebnie ruszali artwork, bo
pierwotny projekt jest o niebo lepszy
i ma świetny klimat. No ale
cóż… Kwestia z jaką od lat mierzy
się fan metalu i będzie pewnie nie
raz się zderzać. Na szczęście muzycznie
brzmi "Retaliation" przyzwoicie.
Album to totalny crossover,
zagrany z zębem i bez cienia
fałszu. Peter Steele jawi się tutaj
jako baczny obserwator i bezlitośnie
wyraża w tekstach swoje poglądy.
Śpiewa o wojnie, o polityce, o
życiu podlewając to wszystko
swoim charakterystycznym cynizmem.
Wtórujący mu gitarzysta
Marc Piovanetti (zastąpił występującego
wcześniej Keitha Alexandra)
i perkusista Louie Beateaux
to takie same "świry" więc materiał
jest niesamowicie spójny. Zresztą
niemożliwym byłoby grać coś takiego
i nie być zaangażowanym -
Carnivore nie byłoby wtedy tak
energetyczne i szczere. Całe dwanaście
utworów aż kipi od mocy i
przekazu. To czasem bardzo kontrowersyjne
tematy, być może nie
będące dla każdego do przełknięcia.
Słuchając "Retaliation" przez
chwilę przemknęło mi porównanie
do Franka Zappy. Tu oczywiście
jest inna muzyka, ale Peter Steele
jest równie "cięty" co słynny gitarzysta
i niektóre fragmenty są instrumentalnie
bardzo pogmatwa-
RECENZJE 201
ne. To nadaje ciekawego klimatu
tej muzyce, powodując, że Carnivore
nie było tylko jednym z wielu
zespołów grających fuzję thrashu z
core, z klasyczną odmianą metalu,
czy nawet szczyptą punku. Z każdym
kolejnym odsłuchem ten szalony
miks dużo zyskuje. No więc
"Retaliation" to nie tylko szybkość,
nie tylko gęste dudnienie basu
i rwane tempa perkusji. To swoisty
komentarz Petera Steele to
nurtujących go kwestii. Przy okazji
obudowany naprawdę udanymi
kompozycjami. Panowie pozwalają
sobie nawet na niezłą interpretację
klasyka Jimi Hendrixa "Manic
Depression". Co prawda wypada on
jak zaginiony utwór Venom, ale
nie gubią w swojej grze aury oryginału.
To tylko potwierdza, że Carnivore
to nie byli faceci z pierwszej
łapanki a solidni muzycy, świadomi
swoich umiejętności, przez co
tworzyli grupę wyróżniającą się ze
swojej niszy.
Adam Widełka
Deztroyer - Climate Change 30th
Anniversary Edition
2020 Golden Core
Jeśli są w Polsce fani grupy Deztroyer
to pewnie wiadomość o wydaniu
rocznicowym ich jedynej
płyty "Climate Change" przyjęli
gromkimi brawami. Pierwotnie album
ukazał się w 1991 roku i teraz
mija 30 lat, a to jak wiadomo, idealny
pretekst do uczczenia takiej
rocznicy. Jak zrobić to idealnie?
Naturalnie materiał poddać ponownemu
masteringowi i dodać całą
masę ciekawych dodatków. Tak
właśnie postąpiła wytwórnia Golden
Core Records w grudniu
2020 roku. Jedynym zgrzytem jest
zmieniona okładka, ale być może
oryginalną grafikę LP otrzymamy
w środku książeczki. Na pierwszym
dysku mamy wspomniany
debiut studyjny Deztroyer, który
mimo działalności od 1985 roku,
to dopiero sześć lat od założenia
"dorobił" się tego zaszczytu. Przed
grupa spłodziła cały rząd taśm demo,
które znalazły się na drugim
krążku. Można więc śmiało powiedzieć,
że to nie tylko wznowienie
"Climate Change", ale i pokaźna
antologia twórczości thrasherów
pochodzących z Hesse. Deztroyer
nie sili się na nadzwyczajny progres.
Nie chcą brzmieć banalnie,
ale też nie słychać w ich muzyce
szukania poklasku za wszelką cenę.
To taka zmyślna mieszanka niemieckiej
szorstkości i toporności,
znanej chociażby z pierwszych płyt
Kreator, z sposobem podejścia do
thrashu zza wielkiej wody. Najbardziej
nie-niemiecki w wyrazie jest
wokal. Brzmi trochę amerykańsko,
co niewprawione ucho może zmylić.
Instrumentaliści zgrabnie łączą
prostotę z intrygującymi motywami.
Sekcja bardzo swobodnie ozdabia
poszczególne fragmenty. Bez
taryfy ulgowej mkną przez ten materiał.
Dominują szybkie tempa, z
dość ciekawymi rozwiązaniami, ale
też nie należy się spodziewać jakichś
ultra-super-aranżacji. To od
początku do końca thrash metal,
ale bardzo dobrze napisany i odegrany.
To może się podobać i zachęcić
do szybkiego powrotu. W
latach 1987-1989 Deztroyer wydał
aż pięć taśm demo, z czego
cztery znalazły się na tym wydawnictwie.
Szkoda trochę, że nikt
nie pokusił się o włączenie do "Climate
Change 30th Anniversary
Edition" jeszcze koncertu, jaki był
fonograficznym debiutem. Widocznie
niezależnie ukazujący się w
1987 roku "Live In Erbach" był
poza zasięgiem Golden Core Records.
No ale cieszmy się tym, co
mamy, bo to też cała masa dobrych
dźwięków. Zaczynamy od "The
Forz" (1989), potem "Big Suprize"
z 1988, następnie "Drink And
Forget" z tego samego roku a przygodę
z demówkami kończy "Homicidal
World" nagrane w 1987 roku.
Tak więc jest to odwrotna chronologia,
ale w niczym to nie przeszkadza.
Równie dobrze można
sobie posłuchać wybranych utworów
- żadnych innych dodatków na
dysku numer dwa nie uświadczymy.
Słuchać wszystkiego w ciągu
to prawdopodobnie zbyt wiele
(czas wskazuje na około 76 minut).
Zwłaszcza, że mimo wszystko
obcujemy z podobną konstrukcją
kompozycji i zbyt często nie
udaje się zwalniać. Natomiast jako
wartość historyczna cały ten zestaw
to wielki skarb. Udanie pokazuje
jaki progres przeszedł Deztroyer
przez lata aż do wydania
"Climate Change". To, myślę dla
każdego szanującego się fana thrashu
łakomy kąsek. Słucha się tego
nadzwyczaj przyjemnie bo jakość
jest w pełni zadowalająca. Naturalnie
nie jest to jakaś świetna produkcja
(zresztą jak mogłaby być?!),
ale jest gwarancja niezłej selektywności
oraz klarownej barwy instrumentów.
W każdym razie ten
szorstki thrash nie sprawia wrażenie
rejestrowanego w kanałach
gdzieś pod miastem. Cóż… Jak dla
mnie każda kapela mogłaby mieć
tak dobrze przygotowaną reedycje
swoich płyt. Jest czego słuchać a i
to, co wystrzeliwane jest z głośników
daje poczucie pozytywnie spędzonego
czasu. Dla maniaków
thrashu - mus.
Adam Widełka
Dream Evil - Dragonslayer
2021 Punishment 18
Kolejna grupa, z którą za mocno w
życiu kontaktu nie miałem, to
Dream Evil. Ich debiut fonograficzny,
wydany w 2002 roku, "DragonSlayer",
był tematem mojego
skupienia w ostatnich dniach, ze
względu na reedycję popełnioną
przez Punishment 18 Records.
Mówiąc na marginesie, bardzo
wierną oryginałowi, bowiem nie
kusiło nikogo, żeby dodać masę
dodatkowych nagrań czy majstrować
przy okładce. Fajnie, bo pierwszy
album szwedzkiej ekipy to
niezła rzecz. Naturalnie wrzucam
"DragonSlayer" do worka z naszywką
"Tyłka nie urwało", bo to
znów materiał, jaki bazuje na tym,
co zostało już dawno odkryte i
opatentowane. Jednak sposób w
jaki Dream Evil grają swój power
metal może się podobać. Moim
zdaniem powstała płyta ciekawa -
przede wszystkim zwracająca uwagę
ogromnym pokładem energii.
Od początku uszy atakują melodyjne
refreny, co nie jest ujmą,
wszakże już lata temu klasyczny
heavy czy nawet power metal stosował
ten zabieg. Duża zasługa tego,
jak wygląda i brzmi "Dragon-
Slayer", jest w tym, kto ten materiał
pisał i nagrywał. Bo oprócz
dysponującego intrygującą barwą
głosu Niklasa Isfeldta i grającego
na basie Petera Stalforsa, to pozostała
trójka wniosła chyba najwięcej
doświadczenia i miała okazję
uczestniczyć w życiu co najmniej
kilku konkretnych załóg.
Gitarzysta i klawiszowiec Fredrik
Nordstrom to facet mogący pochwalić
się uczestnictwem w sesjach
Hammerfall, Arch Enemy,
In Flames czy Spiritual Beggars.
Gitarą prowadzącą w Dram Evil
zajmował się niejaki bardzo utalentowany
Gus G. Gość chyba najbardziej
kojarzony z późniejszym
epizodem u samego Ozzy Osbourne'a
ale też szarpiący struny w
Firewind. Za perkusją siadł Snowy
Shaw, który wtedy miał możliwość
pochwalić się współpracą z
Kingiem Diamondem i Mercyful
Fate. Z tego miksu osobowości wyszedł
zgrabny album, oparty na
mocnym, klasycznym fundamencie.
W 2002 roku Dream Evil wyszli
naprzeciw znanym i kojarzonym
patentom z metalowego świata
i przygotowali coś, co okazało
się na tyle chwytliwym, ale i z pazurem,
że nie przynosi wstydu nawet
po dwudziestu latach po premierze.
Pojawiają się co prawda jakieś
fragmenty kojarzące się z muzyczką
w stylu Nightwish, ale na
szczęście nie ma tego dużo. I poniekąd
mogę zrozumieć lekki patos
- wszakże to krążek lirycznie oparty
na fantasy i smokach. Z kącika
ciekawostek: w ładnej balladzie
"Losing You" linia wokalu i sama
melodia może kojarzyć się bardzo
z "Rock'n'roll Children" Dio, i też w
ostatnim numerze jest echo tej
kompozycji. To niesamowite, jak
wielki wpływ wywarł Ronnie na
rzesze muzyków! Jak dla mnie to
"DragonSlayer" nie jest złą płytą.
Co ważne, udało się jej uniknąć pokrycia
kurzem przeszłości - brzmi
świeżo i przynajmniej w większości
swoich 46 minut się po latach broni.
Słucha się tego nieźle i materiał
mnie nie zmęczył. Przebija się ciekawy
warsztat muzyków i pewne,
nawet współcześnie, intrygujące
pomysły i rozwiązania. Przymykając
oko na pewne fragmenty to zupełnie
nie umiałbym napisać, czego
w debiucie Dream Evil nie mogę
zdzierżyć, a to tylko o nim dobrze
świadczy…
Adam Widełka
Economist - Iceflowered - Complete
Works
2021 Golden Core
Niemiecki Economist nie jest chyba
mocno znany. Zresztą - wypowiem
się za siebie. Tak, nie był mi
znany ten zespół, aż do niedawna,
kiedy wręczono mi do recenzji najświeższe
wydawnictwo Golden
Core Records. Dwie płyty i w sumie
cała twórczość działającego w
latach 1992-1995 zespołu określającego
się jako wykonawca gatunku
progresywny thrash metal. To wydawnictwo
to "Iceflowered - Complete
Works" (2021) i zgodnie z
tytułem są tutaj wszystkie nagrania,
jakie popełnił zespół. Po
względem wydawniczym jest tylko
jeden mankament - demo "Psycho
Rotten Creatures" (1992) rozbito
na dwie części, więc początek jest
na dysku pierwszym i żeby dokończyć
słuchanie, trzeba wstać z
kanapy. Nie lubię takich motywów
i ciężko mi przełknąć taką postać
rzeczy. Cóż jednak, się zdarza.
Mogli usunąć te rarytasy i wersje
live a zyskano by miejsce, żeby całe
demo zamieścić jak Bóg przykazał.
Granie trochę mnie zaskoczyło.
Faktycznie jest to coś na kształt
progresywnego thrashu. Takie klimaty
jak ze środkowego okresu
Voivod. W każdym razie można
podciągnąć… Album "New Built
Ghetto Status" brzmi nieźle.
Niedawno spojrzałem na nazwiska
muzyków i okazuje się, że bębniarzem
Economist był późniejszy
pałker Manilla Road czyli Andreas
"Neudi" Neuderth. Partie
perkusji są ciekawe i słychać, że
faktycznie nie gra tutaj ktoś z pierwszej
łapanki. Cały skład wypada
interesująco zresztą - Axel Schott
śpiewa przekonująco, zarazem bez
202
RECENZJE
popadania w jakieś dziwne maniery,
Roger Dequis wycina niebanalne
riffy a Guido Holzmann
wydaje się udanie współpracować z
Neudim. Muzyka jest szybka, ale
połamana i nie do końca da się
przewidzieć co zdarzy się za chwilę.
No, przynajmniej za pierwszym
razem. To ważne jednak, bo dzięki
temu materiał zyskuje, okazując
się mało "kwadratowy", co za tym
idzie, chętniej sięgamy po coś
takiego później. Muszę przyznać,
że debiut grupy to bardzo przyzwoite
granie, z pomysłem i energią.
Demo "Psycho…" powinno się słuchać
w sumie przed pełnym albumem.
Dostarcza trochę mocniejszego
podejścia do kompozycji ale
nie pozbawione jest to wszystko
składu i ładu. Muszę też zauważyć,
że mimo długości kompozycje
Economist zaciekawiają i nie ma
tutaj mowy o upychaniu czegoś na
siłę. Na drugim dysku jest też gratka
w postaci niewydanego dotychczas
oficjalnie drugiego albumu
"Mind Movies". Pochodzący z
1995 roku materiał nie ustępuje jakoś
strasznie poprzedniczce. Nadal
to pomysłowe potraktowanie szeroko
rozumianego thrash metalu,
choć odniosłem wrażenie, że raczej
jest to po prostu progresywny metal.
Nawet momentami zahaczający
o jakąś melodyjność. Zwłaszcza
w wokalu. No ale jeśli się przyzwyczaimy
to pozostaje cieszyć się
w pełni zróżnicowanymi kompozycjami
obfitującymi w intrygujące
riffy czy rozwinięte partie perkusyjne.
Jako całość wydawnictwo
"Iceflowered - Complete Works"
jest wyczerpującym świadectwem
twórczości tej niemieckiej grupy.
Znajdziemy na dwóch dyskach całą
masę nietuzinkowej muzyki,
swobodnie przechodzącej z thrashu
do progresu i nawet liżącej klimat
takich wykonawców jak Rush.
To pokręcona ale potrafiąca przyciągnąć
muzyka, zagrana z zębem i
bez spiny. Trzeba też się trochę z
tymi utworami oswoić, więc materiał
może nie "wejść" za pierwszym
razem. Też natłok dźwięków i długość
płyt uniemożliwiają podejście
w jednym ciągu. Mimo wszystko
warto sięgnąć po "Iceflowered…" -
chociażby dla sprawnej gry instrumentalistów.
Adam Widełka
Geezer Butler - Manipulations
Of The Mind - The Complete
Collection
2021 BMG
Stosunkowo niedawno BMG wydała
wznowienia wszystkich trzech
solowych produkcji Geezera Butlera.
Były to albumy "Plastic Planet",
"Black Science" oraz "Ohmwork".
Na tych wszystkich płytach
Geezer wraz z kolegami próbował
odnaleźć się w nowoczesnym metalu.
Czy to mu wyszło? Trudno mi
powiedzieć, bowiem nowoczesny
metal to nie moja domena i ciężko
mi taką muzykę oceniać. Ogólnie
niezbyt wiele odnalazłem ta tych
płytach, co by wzbudziło u mnie
zainteresowanie. Raptem kilka
fragmentów i kawałek "Seance Fiction"
z krążka "Plastic Planet",
który jako jedyny z całej solowej
twórczości Butlera miał dla mnie
jakiś sens. Pamiętam, że jak wychodził
ten album w 1995 roku, to
jakieś tam poruszenie wywołał.
Niestety jednocześnie przyniósł
spore rozczarowanie, właśnie tym,
że poszedł z muzyką w nowoczesne
rejony. Kolejnymi wydawnictwami
Geezera zainteresowanie było
jeszcze mniejsze. Myślę, że taki
sam odbiór solowej działalności basisty
Black Sabbath był również
tym razem. Z tego powodu włodarze/marketingowcy
BMG wpadli
na pomysł aby ponownie wydać te
płyty w formie boxu. Aby uatrakcyjnić
wydawnictwo dołączyli
czwarty krążek (bez tytułu), na
którym zgromadzili wstępne i niedokończone
wersje nowych utworów
przygotowywanych na czwarty
solowy album Geezera Butlera.
Nagrania choć w bardzo surowej
formie jasno przedstawiały, że formacja
konsekwentnie kierowała się
w obranym przez siebie kierunku.
Mimo to udało im się nawet mnie
zainteresować, krótką wolną kompozycją
z niesamowitym klimatem
("Cycle Of Sixty"), która mocno
przypominała mi Black Sabbath
w podobnym wydaniu. Słowem te
wszystkie dodatkowe utwory niczego
nie wniosły i z pewnością nie
stanowią atutu wizji solowych dokonań
Geezera Butlera. Nie ma
też mowy aby zmienić moje zdanie
o formacji Butlera. Być może kilku
fanów sięgnie po ten box, ale nie
sądzę aby zyski z jego sprzedaży
zachwyciły kogokolwiek w BMG.
Moim zdaniem chybiona inwestycja.
\m/\m/
Hammers of Misfortune - The
Bastard
2021 Cruz Del Sur Music
Czasem dostaję jakąś partię płyt
do recenzji i są wśród nich rzeczy,
o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Tak jak na przykład "The
Bastard" amerykańskiej formacji
Hammers Of Misfortune. Intrygujący
album, który zostaje, tak
przy okazji, wznowiony na winylu
przez Cruz Del Sur Music. Przyklejono
im łatkę progresywnego
metalu. Nie jest to żadna pomyłka
- grupa porusza się dość sprawnie
w różnych podgatunkach metalu.
Łączy sobie to, co akurat jest potrzebne
i z jakiegoś względu pasuje
do wyrazu kompozycji. Ciężko jednoznacznie
sklasyfikować, czego
jest najwięcej. Pojawiają się rozmarzone,
współgrające ze sobą wokale
- damski (basistka Janis Tanaka) i
męskie gitarzystów Mike Scalziego
oraz Johna Cobbetta. Grupa
sięga też po coś na kształt growlu,
przyozdobione szybkimi tempami.
Z drugiej strony umieją stworzyć
ciekawy klimat i wciągnąć w swoją
opowieść. Całość liczy około 46
minut, ale materiał nie dłuży się
ani jotę. Dużo jest krótkich utworów,
a album sprawia wrażenie,
zdaje się, intrygującego konceptu.
Hammers Of Misfortune to całkiem
sprawna formacja a ich "The
Bastard" napawa optymizmem w
poznawaniu kolejnych punktów
dyskografii. Cieszę się, że wpadła
mi w ręce. Sam pewnie bym po to
nigdy nie sięgnął, a tak poznałem
rzecz nietuzinkową, interesującą i,
przede wszystkim dla mnie, nie
chcącą być na siłę zbyt progresywną.
Najnowsze wydanie winylowe
bogate jest w nowy mastering
zrobiony przez Justina Weisa,
okładkę typu gatefold z oryginalną
grafiką i wiele ciekawych zdjęć.
Tak opakowana muzyka z tego
krążka zrobi jeszcze większe wrażenie
- i o to chodzi. Warto sprawdzić!
Insane - Wait And Pray
2021 High Roller
Adam Widełka
Szczerze to do niedawna nie miałem
pojęcia o istnieniu tej kapeli.
Poniekąd to nie dziwne, bo włosi z
Insane są w stanie zawieszenia od
2005 roku a jedyny pozostawiony
przez nich ślad funkcjonowania to
album, który wpadł mi w ręce jakieś
parę dni temu. Nie myląc z
grupami pod tą samą nazwą z Toskanii
i Apulii, panowie z Marche
nagrali krążek pod tytułem "Wait
And Pray". To płyta skonstruowana
według znanej i przez lata
eksplorowanej formuły - zadaj jak
najwięcej ciosów w jak najkrótszym
czasie. Słychać, że w tej kwestii
trio tworzone przez gitarzystę
Luke Perozziego i braci Matta i
Dona Montironich odpowiedzialnych
za sekcję rytmiczną, chętnie
pobierało nauki chociażby od
Slayera. W tych trzydziestu trzech
minutach materiału zawarli multum
siarki, opętania i totalnej
energii. Głównie grają bardzo prosto,
bez jakichś wymyślnych riffów
czy nad wyraz połamanej pracy
basu i perkusji. Nie znaczy to jednak,
że zespół nie porywa. Trudno
się oprzeć rozpędzonym kompozycjom.
Jak na takie współczesne
podejście do tematu to Insane
na "Wait And Pray" zdaje egzamin.
To, że album pojawił się dobrych
dwadzieścia lat po erupcji
legendarnych formacji z pola
thrash metalu możemy zanotować
jedynie czytając wkładkę. Muzycznie
natomiast starają się tworzyć
klimat rodem z lat 80. Wychodzi
to nieźle i bez szczegółów dotyczących
wydawnictwa można pomyśleć,
że to jakiś zaginiony materiał
z epoki lub niepublikowane nagrania
jakichś tuzów sceny z USA.
Okej - to album, którego można
słuchać i słuchać, ale również warto
wziąć pod uwagę sytuację, że
będzie on tylko jednorazową przyjemnością.
Wszakże skoncentrowane
są tu dźwięki dobrze znane i
nie odbiegające znacznie od klasycznych
pierwowzorów. No ale nie
będę siać fermentu. Insane ze
swoim "Wait And Pray" sprawiło
mi sporo radości a to chyba jest
najważniejsze, także śmiało sięgajcie
po ten krążek i sami poddajcie
się temu sprawnie zagranemu
thrash metalowi rodem ze słonecznej
Italii.
Adam Widełka
Juicy Lucy - Juicy Lucy - Lie Back
And Enjoi It - Get A Whiff A
This
2021 BGO
Juicy Lucy to zespół, o którym
niewielu pamięta, a jak już, to raczej
są to fani, którzy swoje przeżyli.
Tym bardziej cieszy mnie to,
że od czasu do czasu, wśród wydawców
pojawia się ktoś, kto postanawia
przypomnieć tę formację.
Może, któryś z młodszych fanów
sięgnie po ich muzykę i pozostanie
z nimi już na zawsze. Oby tak było.
Tym razem BGO Records powróciło
do trzech pierwszych studyjnych
krążków Juicy Lucy
("Juicy Lucy" (1969), "Lie Back
And Enjoi It" (1970), "Get A Whiff
A This" (1971)), gdzie formacja
przede wszystkim gra blues-rocka.
Zdecydowana większość materiału
muzycznego penetruje właśnie te
rejony. Kompozycje są bardzo urozmaicone
i przemycają różnorodne
spojrzenie na ten temat. Można
wyłapać podejście prekursorów
białego bluesa Alexisa Kornera
oraz też Johny Mayalla, a także
RECENZJE 203
wtedy młodych i gniewnych,
Cream, Free, a nawet Led Zeppelin.
Kolaborują z wieloma stylami,
rock'n'rollem, folkiem, country,
hard rockiem, rockiem, rockiem
psychodelicznym, jazzem itd... co
zdecydowanie chroni ich muzykę
przed nudą. Ciekawie wygląda też
wykorzystywane instrumentarium.
Oprócz tego najczęściej spotykanego
w rocku oraz bogatego wachlarza
instrumentów klawiszowych
(hammondy, fortepian, pianino),
kapela korzystała również z harmonijki,
saksofonu, gitary steel,
itd. Te dwa ostatnie instrumenty
nazwałbym nawet znakami rozpoznawczymi
Jouicy Lucy. Sama
gra muzyków jest niesamowita.
Pełna luzu, feelingu, oparta na
improwizacji i tam gdzie trzeba nie
pozbawiona zadziorności. Niestety
takie utwory jak "Who do You
Love?" to jednak rzadkość u Anglików.
Ale niekiedy pobrzmiewa
potężny elektryczny rhythm'n'
blues, kolaborujący z rock'n'rollem
i hard rockiem, gdzie rządzi gitara
steel oraz słychać heavy rockowy
sznyt. Zdecydowanym faworytem
z omawianej trójki albumów, jest
debiut anglików. Nie tylko ze
względu na "Who do You Love?".
Świetne są tu blues-rockowe "Shes
Mine, Shes Yours" i "Train" zagrane
z hard rockową dynamiką. Niesamowite
są także "Just One Time",
sennie ciągnący się kawałek, z niesamowitym
klimatem oraz "Are You
Satisfield", jak dla mnie utwór z
duszą Rolling Stones. Całkiem
niezłe są również dynamiczne
"Willie the Pimp" oraz "Lie Back
and Enjoy It" z albumu "Lie Back
and Enjoy It", a także "Midnight
Sun" z "Get A Whiff A This". Te
trzy płyty Jouicy Lucy są głownie
dla fanów bluesa i maniaków hard
rocka, ale tradycyjni heavy metalowcy
też nie powinni się wzdrygać,
wszak korzenie tego stylu sięgają
właśnie bluesa.
Legendry - Mists Of Time
2021 High Roller
\m/\m/
Magia i moc Manilla Road jest
silna. Zespół Marka Sheltona odcisnął
ogromne piętno na wielu
młodszych formacjach, chcących
podbijać te same rejony. Jednym z
takich tworów jest amerykańskie
Legendry, którego debiut zostaje
wznawiany właśnie przez High
Roller Records na podwójnym winylu.
Grupa działa od 2015 roku i
ma na koncie już trzy pełne albumy.
Grają coś z pogranicza epic
metalu a power metalu, w tekstach
poruszając klimaty fantasy czy też
historii. Muszę przyznać, że
wcześniej nie rzucili mi się na uszy,
ale absolutnie nie żałuję spotkania.
Wiadomo - Manilla Road była
jedna - jednak "Mists Of Time"
słucha się nadzwyczaj dobrze.
Kompozycje są wielowątkowe i
ozdobione charyzmatycznym wokalem.
Dominuje bardzo dynamiczne
granie osadzone na gęstym
podkładzie sekcji rytmicznej. Pojawiają
się też całkiem intrygujące
wstawki aranżacyjne, świadczące o
tym, że Legendry snują swoją
opowieść starając się nie powielać
czegoś bezmyślnie, ale wyciągnęli
wnioski z przeszłości. Masywne riffy
i dudniące bębny z pulsującym
basem tworzą osobliwy hołd mrocznym
zakamarkom epickiego metalu.
Czym dłużej zanurzamy się w
świat na "Mists Of Time", tym
łatwiej jest zgubić świadomość, że
muzyka ta nagrana została w 2016
roku. Mimo, że wydanie nowe, winylowe,
ma trochę zmienioną
tracklistę (rozbita na dwie płyty) w
stosunku do pierwszego, Non N-
obis Productions na kompakcie,
to w żadnym wypadku dla kogoś
nie znającego materiału nie będzie
miało to znaczenia. Całość jest naprawdę
wciągająca i strasznie równa.
Kompozycje, mimo swojej długości,
nie nudzą a wręcz zachęcają
do głębszej interakcji z muzyką,
która łączy w sobie niebanalne pomysły,
sprawny warsztat oraz najlepsze
fragmenty twórczości Manowar
i wspomnianej już na początku
legendy Kansas. Zresztą
Legendry zamieścili na "Mists Of
Time" całkiem udany cover "Necropolis"…
Adam Widełka
Miecz Wikinga - Grona Gniewu
2021 Ossuary Records
Szczerze przyznam, że płyta ta nie
zestarzała się w ciągu 17 lat ani
trochę. Inna sprawa, że już w 2004
roku, kiedy wychodziła, była stara
jak pierwsze nagrania Kata. Dobra,
żarty na bok! Sprawa jest poważna.
Oto niezastąpione Ossuary
Records wykopało z czeluści pierwszą
z, zakładam, wielu pereł rodzimej
sceny hard'n'heavy - debiutancki
album Miecza Wikinga zatytułowany
"Grona Gniewu". Zakładam
że większość z naszych
czytelników wie z czym mamy tu
do czynienia, ale jeśli jednak ktoś
nie bardzo kojarzy o co ten szum,
to śpieszę z wyjaśnieniami. Miecz
Wikinga skopał tą płytą po mordzie
całą masę fanów klasycznego
grania, którzy po prostu nie byli
gotowi na powrót takich klimatów,
takiej jakości, takiego uderzenia w
czasach, kiedy metal niebezpiecznie
zaczął romansować z hip-hopem
czy elektroniką a staroszkolny
heavy metal zepchnięty został głęboko
do podziemia. "Grona Gniewu"
z marszu zostały okrzyknięte
objawieniem rodzimej sceny a zespół
utonął w zachwytach. Niestety,
dość nieoczekiwanie, formacja
najpierw zmieniła nazwę, aby
zmierzyć się z klimatami modernmetalu
a potem zniknęła całkowicie
z metalowej mapy Polski, jak
się okazało - na zawsze. Mamy rok
2021 i "Grona Gniewu" ponownie
goszczą w naszych odtwarzaczach,
tym razem już w formie solidnie
przygotowanego jewel case'a z książeczką,
masą świetnych zdjęć z
czasów świetności formacji i oczywiście
krążkiem CD, którego nie
boimy włożyć się do kieszeni playera
(z pierwszą edycją "Gron…" bywało
różnie). Materiał doczekał się
solidnego remastera, który z jednej
strony brzmi rasowo, ale - tu moje
ogólne wrażenie - nieco obdziera z
charakterystycznego brudu oryginalny
materiał. Ale uznajmy, że
idzie się do tego przyzwyczaić i nie
jest to rzecz która w jakikolwiek
sposób przeszkadza w odbiorze.
Słuchając tego albumu ciężko jest
mi powstrzymać emocje, po nawet
po tylu latach, znam teksty niemalże
na pamięć i śpiewam je razem ze
Smokiem. I tak, wciąż nie jestem
fanem otwieracza, za to przy
"Żelaznych Mirażach" moja głowa
samoistnie rwie się do headbangingu,
choć włosy już przerzedzone a
i szyja już nie tak wytrzymała co w
młodzieńczych latach. W zasadzie,
ta sama podnieta co wtedy utrzymuje
się przy takich strzałach jak
numer tytułowy czy "Odsieczy
Czas", które niszczą dynamiczną
szarżą sekcji rytmicznej i ciętymi,
melodyjnymi riffami. "Jesteś Krainą
Sposobności" wciąga klimatem a
"Husaria Lepszego Stworzenia" tratuje
niczym ciężka jazda konna.
"Karmazyn", choć szorstki, zwłaszcza
wokalnie, potrafi ująć swoją
bezpośredniością, a "Anielski Puch"
urzeka "kostrzewskim" klimatem.
Płyta przelatuje przez głośniki
niczym nagła nawałnica, przypominając,
że ogólny zachwyt nad zespołem
w żadnym wypadku nie był
przesadzony. I wiecie co? Kiedy
"Husaria…" dobiega końca, czuję
niebywały smutek. Smutek, że tak
dobra płyta, nie doczekała się kontynuacji.
Że tak świetny zespół w
tak spektakularny sposób zamknął
swoją dyskografię po czym po prostu…
zapadł się pod ziemię. "Grona
Gniewu" to klasyk. Być może zabrzmię
niedorzecznie, ale jest to
krążek który spokojnie można
wrzucić do jednego wora z "Kawalerią
Szatana" Turbo czy "Oddechem
Wymarłych Światów" Kata,
opisać jako "najlepsze płyty polskiego
heavy" i wystrzelić w kosmos,
aby cały wszechświat dowiedział
się, że Polacy potrafią w
heavy metal. Nie pozostaje mi nic
innego jak podziękować Mieczom
za masę wspaniałych muzycznych
doznań, a Ossuary Records za to,
że dokonali tej swoistej rezurekcji.
Czapki z głów, Panowie! (666 / 6)
Marcin Jakub
Mindless Sinner - Turn On The
Power
2021 Pure Steel
Po kapitalnej EP "Master Of Evil",
jaką jakiś czas temu miałem przyjemność
recenzować, przyszła pora
na reedycję debiutanckiego, pełnego
albumu szwedzkiej formacji
Mindless Sinner. Krążek o tytule
"Turn On The Power" ukazał się
w 1986 roku, a dziś wznawia go
Pure Steel Records. W taki sposób
drugie życie (po latach) zyskuje
jeden z lepszych krążków w historii
heavy metalu. Szwedzi, poza
melodiami jakie przenoszą sobie w
genach, mają jeszcze świetny zmysł
do łączenia ich z ostrymi riffami i
motoryczną sekcją. Już EP pokazywało
wielki potencjał tej kapeli, ale
"Turn On The Power" po prostu
miażdży. Zupełnie jakbyśmy podłączeni
byli do tej rozdzielni z
okładki, a tajemnicza pani jest o
krok od wpuszczenia w nasz organizm
potężnej dawki muzycznej
mocy. Album potrafi napędzić na
cały dzień. Ba! Mindless Sinner
nie chce wychodzić z głowy tygodniami!
Mimo wielu kapitalnych
płyt z tamtego okresu to po przesłuchaniu
"Turn On The Power"
możemy mieć problem z sięgnięciem
po cokolwiek innego. Przez
trzy lata dzielące pełny album a EP
w grupie nic się za mocno nie
zmieniło, poza kosmetycznym
odświeżeniem wakatu basisty. To
też pokazuje, jak scalił się zespół i
mimo wszystko, jak duży progres
poczynił. Już od pierwszych sekund
muzyka chwyta nas za gardło
i nie ma zamiaru puścić. Rozpędzony,
ale szalenie melodyjny
heavy metal to wizytówka Mindless
Sinner. Zwracają uwagę świetne
wokale Christera Goranssona,
mocne, szczere i idealnie sklejone z
pozostałymi instrumentami. Gitarzyści
Magnus Danneblad i
Jerker Edman zmyślnie uzupełniają
się solówkami i sypią riffami
o sile kołków rozporowych dając
gwarancję długiego nucenia motywów
po zakończonych odsłuchach.
Sekcja jest z kolei w pełni wykorzystana.
Perkusista Tommy
Johansson i basista Christer Carlson
mają swoje pięć minut, a nawet
więcej - raz za razem są odpowiedzialni
za szkielet utworów i
oprócz trzymania prędkości cza-
204
RECENZJE
sem tworzą za pomocą niskich tonów
całkiem ładny klimat. Dawno
żadna płyta nie dała mi takiej radości.
To jest esencja heavy metalu.
Nośne, szybkie, ale nie pozbawione
chwytliwości granie. Klasyczne
podejście do tematu ale zarazem
bijąca od tej muzyki świeżość
sprawia, że "Turn On The
Power" słucha się świetnie. To też
muzyka, która nie musi się narzucać
- ona po prostu niepostrzeżenie
przejmuje władzę nad organizmem
i to już po chwili od wciśnięcia
przycisku "play"…
Adam Widełka
Mother's Finest - Iron Age
1981 Atlantic
Aretha Franklin goes heavy metal,
czyli funk rockowy zespół Mother's
Finest wydał 40 lat temu
swój najcięższy album "Iron Age".
Sekcja instrumentalna brzmi na
nim nie lżej niż u Saxon, lecz wokalnie
Afro-Amerykanie postawili
na soul. Ta muzyka nie została
pierwotnie tak doceniona, jak powinna,
ponieważ nie pasowała do
czarnego bluesa a zbyt wielu prezenterów
rockowych stacji radiowych
chciało w tamtych czasach
lansować wyłącznie białych artystów.
Mother's Finest nie oglądało
się jednak na nikogo, tylko dawało
czadu. W efekcie powstała
świetna mieszanka szalenie ekspresyjnych
głosów (głównie Joyce "Baby
Jean" Kennedy i Glenn "Doc"
Murdock, ale też dodatkowo Carly
Gibson i Sami Michelsen) z
potężną perkusją (Dion Derek
Murdock) oraz ostrymi jak brzytwa
gitarami (basista Juan Van
Dunk, gitarzyści Gary "Moses Mo"
Moore i John "Red Devil" Hayes).
Oczywiście hard'n'heavy było w
1981 roku na topie w USA, ale to
nie tak, że popowa formacja poszła
za modą nie mając nic do powiedzenia,
tylko grali wiarygodnie,
szczerze i przekonująco, z zapałem.
Kiedy słucham "Iron Age",
natychmiast udziela mi się jego
żywe brzmienie i poprawia humor.
Podkręcam głośność. Nawet jeśli
siedzę akurat sam w domu, czuję
się jak na jakiejś grubej imprezie i
kołyszę jak świr. Pierwsze takty
"Move 'On" ostrzegają, że za chwilę
rozpęta się huragan. Wkrótce
wchodzi wokal legendarnej Baby
Jean i albo ogarnia nas histeryczna
ekstaza, albo to nie jest dla nas
właściwy dzień na rock'n'roll. Prawie
połamałem stół. Kolejne numery
tylko kontynuują ten kurs, aż
się kopci. "Rock'N'Roll Tonite" oraz
"U Turn Me On" są lepsze niż
AC/DC, swobodniejsze niż Kiss i
bardziej łobuzerskie niż Sex Pistols
- dlatego, że to jest heavy fucking
metal na 100%. "All The Way"
ma teoretycznie wyraźnie zaakcentowaną
rytmikę utrzymaną w średnich
tempach i jakieś tam zwolnienia,
ale w praktyce również wywołuje
niekontrolowane reakcje.
Tchu można próbować złapać przy
van-halen-owskim "Evolution" z
fajnymi chórkami jak u Erica Claptona.
Wokale w "Illusion (C'mon
Over To My House)" brzmią jakby
Janis Joplin zmartwychwstała, ale
czy wyobrażaliście sobie kiedyś
Janis Joplin w repertuarze heavy
metalowym? No tutaj można tego
doświadczyć. "Time" to też zresztą
taki wehikuł czasu, bo zawiera rozmaite
elementy z poprzednich dekad,
a jednocześnie wykracza w
czasie do przodu, nasuwając pytanie,
czy ten cały album nie został
przypadkiem nagrany w XXI wieku?
A może wraz z kolejną reedycją
postawiono nowe ścieżki perkusji?
Takie gary słychać na całej
płycie, ale trzeba przystanąć w tańcu
i ich posłuchać, aby to zauważyć.
Heavy metalowcy daliby się
pokroić w dalszej części tej samej
epoki za tak "pompatyczne", a jednocześnie
"żywe" i soczyście brzmiące
partie perkusji. "Gone With
Th' Rain" odpowiada zaś na pytanie,
jak mogłyby grać hair metalowe
kapelki, gdyby zależało im na
czymś więcej niż wyglądzie. Nie
zdziwiłbym się, gdyby inspirowali
się tam np. Judas Priest lub Scorpions.
Na koniec pozostał jeszcze
"Earthling", działający tak, jakby
zaproponowali rock'n'rollowy
strzał na bis. Nie wiem jak Wy, ale
ja na jednym odsłuchu nie poprzestanę.
Już wiem, co zrobić, zamiast
wsiąść w samolot, kiedy nie
ma w kraju ani jednej imprezy a
tylko ja jeden potrzebuję balangi.
Sam O'Black
Picture - Heavy Metal Ears
1981 Backdoor
Wielu Polaków ma coś wspólnego
z Holandią, więc fajnie byłoby
przypomnieć Wam o dobrym
heavy metalowym zespole Picture
z Rozenburg (okolice Rotterdamu),
zwłaszcza że obchodzimy
w tym roku czterdziestolecie ich
znakomitego albumu "Heavy Metal
Ears". Ta kapela pozostaje
wciąż aktywna, czyli możliwe, że
będziecie zainteresowani wybraniem
się na jej koncert. Gitarzysta
Jan Bechtum powiedział mi, że "o
ile współczesna scena metalowa w Holandii
to głównie gotyk oraz metal symfoniczny
ze wspaniałymi wokalistkami,
to dawniej łączyło się tam hard rock z
metalem; my też tak robiliśmy, ale brzmieliśmy
energiczniej i bardziej true".
Energiczniej do tego stopnia, że te
pierwsze wydawnictwa Picture
(włącznie z "Heavy Metal Ears", ale
nie tylko) podejrzewa się o położenie
fundamentów pod cały gatunek
euro power metalu. Z dzisiejszej
perspektywy, recenzowany
album łatwo zaklasyfikować do
szufladki Motorhead / Girlschool
/ Tank, ale został on wydany
jeszcze przed "Iron Fist" i tuż po
"Hit And Run". Nie wspominając
o tym, że w październiku 1981r.
Tank dopiero raczkował z króciutką
EPką "Don't Walk Away".
Biorąc to pod uwagę, zauważmy,
że Holendrzy faktycznie należeli
do pionierów. Nie nazwałbym ich
wizjonerami, bo nie dumali nad
przyszłością, tylko robili swój rock-
'n'roll "tam i wtedy" (może brak
myślenia długoterminowego przyczynił
się do jakiegoś wydarzenia
skłaniającego ich do nazwania jednego
kawałka "Unemployed"?). W
praktyce miało to już dynamikę
ostrzejszą od typowego heavy metalu.
Nie chodzi tylko o szybkie
tempa, bo szybcy to byli już rock-
'n'rollowcy 30 lat wcześniej, a
ciężkie brzmienia śmigały już za
Deep Purple "Burn" (1974). Jan
Bechtum, który jest autorem większości
riffów oraz struktur kompozycji
Picture, skomentował, że
"Ritchie Blackmore inspirował mnie
agresywnym, rytmicznym pikowaniem,
a także solami opowiadającymi swoje
odrębne historie; zwłaszcza "Made In
Japan" nauczyło mnie, jak eksponować
jednocześnie rytm oraz solówki w tym
samym czasie". Chcę przez to powiedzieć,
że "Heavy Metal Ears" nie
powstało ani z próżni, ani w
próżni. W październiku 1981r. to
musiała być logiczna, świeża kontynuacja,
jakiej mnóstwo młodzieży
tak bardzo pragnęła, ponieważ
utożsamiała się z owymi
dźwiękami, jako czymś należącym
do jej pokolenia. Następne osoby
rozwijały to dalej - dzisiaj można
uznać Helloween za krzepkich
dziadków euro power metalu i
jestem absolutnie przekonany, że
gdyby nie Picture, Helloween i
tak dokonałoby tego samego. Scena
metalowa była oczywiście gęsta
na początku lat 80., wielu wnosiło
wibracje nurtu NWOBHM na nowy
poziom, sięgało znacznie dalej,
kreowało odmienne gatunki. Holendrzy
również mieli swoje Picture
"Heavy Metal Ears". Nietrudno
się o tym przekonać, dlatego że na
program składa się 9 ekscytujących
utworów, z czego większość trwa
do 3 minut a wszystkie zamykają
się w 33 minutach i 16 sekundach.
Nie widzę potrzeby ich drobiazgowej
analizy, bo tutaj chodzi o
porywającą dynamikę żywych
dźwięków a nie o poszczególne
fragmenty. Zamknijcie oczy i skorzystajcie
ze swych nastrojonych
do heavy metalu usząt. Fantastisch
muziek, echt wel.
Sam O'Black
Piledriver - Letters Of Steel
2021 Golden Core
Kolejna pozycja, z jaką nie miałem
wcześniej do czynienia. Golden
Core Records ostatnimi czasy
chętnie wznawia stare tematy z
niemieckiej sceny hard czy, nawet
jeszcze, krautrocka. Tym razem
jest to "Letters Of Steel" Piledriver
z 1980 roku. Szczerze to
współcześnie ta muzyka brzmi bardzo
archaicznie. Nawet w momencie
wydania na świecie hard rock
grało się zdecydowanie ciekawiej.
No ale jakiejś turbo-tragedii nie
ma. To rzecz adresowana do, myślę,
fanów starego Status Quo,
wczesnego UFO, pierwszych dokonań
Scorpions czy ogólnie pojętego
hard rocka zakotwiczonego w
latach 60 i 70. Nie bierzecie jednak
tych porównań tak na sto procent
na serio, bo album "Letters Of
Steel" wypada przy tych wyżej,
niestety, blado. To jedynie jakiś
azymut pozwalający szerzej określić
rewir, w jakim poruszała, albo
próbowała poruszać się grupa. No
ale grali sobie chłopaki z Pile-driver
swoje numery. Głównie brzmiące
bardzo piosenkowo, nawet może
i nadawałyby się na jakiś przegląd
piosenki wesołej. Krążek jest
dość krótki, ale też dzięki temu
materiał nie jest jakiś rozwlekły.
Czym dłużej słucham "Letters Of
Steel" to szerzej się uśmiecham. To
też unikalne na dzisiejsze czasy
granie muzyki rockowej. O, coś a la
nasze wczesne Turbo. Gdzieś potrafią
zapodać zadziorny riff czy
przyspieszyć, ruszyć bardziej motorycznie
jeśli chodzi o sekcję, ale
mimo wszystko całość jest lekka i
przyjemna. Dopiero w końcówce
coś się zaczyna dziać, ale usłyszą to
ci, którzy do niej dotrwają. To
raczej świadectwo pewnego okresu.
Album nie ma jakichś poważnych
argumentów, żeby wracać do niego
częściej. Trochę utartych już wcześniej
schematów - jak np. mogące
się kojarzyć pewne harmonie z
Blue Oyster Cult - które nie są na
tyle frapujące jak oryginał. Ciężki
orzech mam do zgryzienia, bo niemiecki
zespół zarejestrował przyzwoity
materiał, do którego w sumie
potężnych zastrzeżeń mieć nie
można. Z drugiej strony jednak
mając w pamięci, że wtedy eksplodował
heavy metal a i nawet istniały
grupy, jakie w podobnych klimatach
grały, po prostu lepiej, to
pozostaje tylko traktować "Letters
Of Steel" jako ciekawostkę. Do-
RECENZJE 205
brze, że jest, ale nic ponadto.
Adam Widełka
Primal Scream Nyc - Volume
One
2021 Divebomb
Za oknem gorąco jak w piecu ale
nie ma co się załamywać - żyć trzeba.
Tym bardziej nie rezygnować
ze słuchania muzyki. Tej szybkiej i
energetycznej w szczególności.
Gorzej i tak nie będzie, bo od samego
siedzenia i tak człowiek się
poci, więc jak sobie nawet pogra na
powietrznej gitarze i pomacha
łbem to te najbliższe minuty zyskają
tylko i wyłącznie kolorytu.
Muszę przyznać, że warto było
pomalować sobie sobotnie przedpołudnie
wznowieniem pozycji
"Volume One" nowojorskiej formacji
Primal Scream uszykowanej
przez Divebomb Records. Od
1986 roku formacja pozostaje w
niebycie. W ciągu zaledwie dwóch
lat działalności wypluła jeden, ale
za to bardzo ciekawy, krążek. Być
może na pierwszy kontakt "Volume
One" niczym szczególnym nie
przyciąga, ale zasiewa ziarenko,
które pozwala sięgnąć po ten materiał
później. Primal Scream popełnili
album nasycony solidnym i
bardzo energetycznym thrash metalem.
Oryginalnie liczy sobie on
dziesięć kawałków i na liczniku
mamy około 31 minut. Optymalnie
jak na taki ładunek szybkości.
Chociaż nie jest to pęd na złamanie
karku i bez ochoty do wplecenia
jakichś niuansów. Utwory są
zwarte i skonstruowane w oparciu
o jasne schematy gatunku z wolną
przestrzenią na niezłe solówki czy
naprawdę chwytliwe aranże. Żeby
też była jasność - ja "Volume One"
nie traktuję jak jakiś wybitny album
thrash metalu. Powstały lepsze.
Jednak materiał zawarty na
tym krążku jest zwyczajnie bardzo
dobry i bez zbędnych ceregieli
uderza tam, gdzie trzeba. Nie jest
to album odkrywczy. Primal
Scream nie wynaleźli na swojej
jedynej spuściźnie prochu ani nie
wpłynęli na rzesze innych grup.
Zostawili jednak po sobie płytę na
tyle chwytliwą, na tyle intrygującą,
że zwyczajnie głupio by było ją po
odsłuchu rzucić w kąt bez słowa.
Dla ciekawych jako bonus są trzy
numery w wersji demo.
Adam Widełka
Psychic Pawn - Eulogy: The
Complete Anthology
2021 ThrashBack
Tym razem włodarze ThrashBack
Records przypominają nam zapomnianą
death metalową kapelę,
Psychic Pawn. Pierwszy dysk wydawnictwa,
które nam zaproponowali,
wypełnia ich duży debiut
"Decadent Delirium". Pierwotnie
wydany w roku 1994 przez wytwórnię
Cacophonous Records.
Natomiast drugi dysk zawiera dwa
dema "Wake Of Entity" (1992)
oraz "Expedient Demise" (1991).
Oba dyski wypełnia bardzo solidny
death metalowy chaos. Przeważnie
jest on bezpośredni i podany na
szybkości. Niemniej cechą tej
kapeli jest sięganie we fragmentach
po ciekawe techniczne konstrukcje.
Niestety muzycy Psychic Pawn
nie byli na tyle odważni aby całkowicie
oddać się graniu technicznego
death metalu. O tyle jest
to ciekawe, o ile owe urywki zagrane
są z sporym polotem i werwą.
Niestety muzycy Psychic Pawn
zdecydowanie lepiej czuli się w
prostszych formach. Do mnie z
kolei bardzo przemawiały nieliczne,
ale bezpośrednie rytmiczne
thrashowe zagrywki. Poza tym
oprócz różnych szybkości odnajdziemy
też tempa średnie, a w kilku
momentach można nawet wyłapać
doomowe metrum. Może
trudno w to uwierzyć ale w muzyce
Amerykanów odnajdziemy również
pewną dawkę melodii. Nie są
one oczywiste, ale jak ktoś się
wsłucha z pewnością je wyłapie. Są
też momenty, gdy muzycy sięgają
po klimatyczne i pełne zadumy
elementy akustyczne, czego najjaskrawszym
wyróżnikiem jest króciutki
instrumental, "Crown Of
Thorns". Ogólnie "Decadent Delirium"
brzmi dość dobrze ale do
współczesnej produkcji nie umywa
się. Wydaje mi się, że nawet ówczesne
produkcje - chociażby takich
Cannibal Corpse - wybrzmiewały
znacznie lepiej. O dziwo
produkcja dem nie była jakaś feralna.
Owszem kawałki na nich zawarte
nie maja tej studyjnej soczystości
i brzmią dość sucho, ale ogólnie
sprawiają dobre wrażenie.
Kompozycje są przeważnie udane,
przemyślane i dopracowane. Czasami
mam wrażenie, że są nawet
ciekawsze od tych na dużym albumie.
No cóż, death-maniacy będą
mieli o co zahaczyć swoje uszy,
choć po prawdzie myślę, że mają
muzyki tej starszej i współczesnej
aż nadto. Jak dla mnie "Eulogy:
The Complete Anthology" to
pozycja dla najbardziej zagorzałych
fanów klasycznej ekstremy.
\m/\m/
Razor - Escape The Fire
2021 High Roller
Ten materiał został poddany reedycji
przez High Roller Records
dla ludzi uwielbiających grzebać w
archiwum kanadyjskiego Razor i
dla tych, którzy lubią przyjmować
muzyczny wpiernicz z jakiejkolwiek
strony. Jeśli nie wystarcza ci
oficjalna dyskografia to śmiało
sięgnij po ten krążek - przedprodukcyjne
demo albumu "The Executioner's
Song" z 1985 roku. Mimo,
że jest to w zasadzie taka próba
generalna przed ich debiutanckim,
pełnym longplayem, to
słucha się tego trochę inaczej. Naturalnie
ze względu na to, że
utwory są w zupełnie innej kolejności
i część z nich nie trafiła na
właściwy krążek. Jakość "Escape
The Fire" jest bardzo dobra, więc
ten zmasowany, kanadyjski atak
jest bardzo dobrze odczuwalny.
Ten materiał portretuje grupę w
okresie chyba najbardziej wściekłym
i maksymalnie oddaje ducha
tamtego czasu. To rozpędzony,
wrzący Razor Anno domini 1984.
Ciężko się o tym pisze - lepiej
wziąć i posłuchać. Słowami trudno
opisać dokładnie emocje, jakie
towarzyszą przy odsłuchu takiej
muzyki. Próba natomiast może być
zmącona ze względu, na przykład,
na amok jakiego dostał recenzujący
i, wynikiem czego, komputer
na którym powstawał tekst, został
rozbity. Zachowało się tylko
tyle: "To absolutny mus, totalny świst
w umyśle - jak kula wystrzelona z samopowtarzalnego
karabinka. Dźwięki,
które szatkują powietrze i tworzące wibracje,
od których wrażliwy organizm
ludzki dostaje szaleństwa".
Reina Negra - Aquelarre
2021 Fighter
Adam Widełka
Hiszpański Reina Negra to heavy
metalowy zespół, działający w latach
1981-1987. Niestety zostawili
po sobie tylko taśmy demo, których
dziś możemy posłuchać chociażby
z najnowszego wydawnictwa
firm Fighter Records oraz
Xtreem Music pod tytułem
"Aquelarre". Ten zbiór nagrań
demo z lat 1984-1986 dostępny
jest jako CD i winyl. Mimo upływu
lat utwory zawarte na tych taśmach
brzmią nieźle i można rzec,
że muzyka grupy zbyt mocno się
nie zestarzała. Reina Negra to
nadal pulsujący i soczysty heavy
metal, który powinien zainteresować
nawet najbardziej wybrednych
koneserów gatunku. To, że kawałki
śpiewane są w ojczystym języku,
dodaje tylko pikanterii i jest jedyną
egzotyką - poza tym numery na
"Aquelarre" w niczym nie odbiegają
od rzeczy wydawanych w tym
samym okresie w Anglii, Niemczech
czy USA. Są chwytliwe, ale i
ostre riffy. Motoryka sekcji, umiejętnie
zagrane harmonie i ciekawe
solówki. No i kapitalne, melodyjne
linie wokalu! Jednak egzotyka ma
swoje, niezaprzeczalne, plusy. Jedyne,
na co można kręcić nosem w
przypadku tej pozycji, to kwestia
tego, że grupa zostawiła po sobie
zbyt mało kawałków. W miarę
słuchania będzie na pewno apetyt
na więcej. Wiem, wiem - piszę to z
przymrużeniem oka - bo przecież
nie mamy na to wpływu. Wytwórnia
wyszła więc naprzeciw tym,
którym bodźców jest niewystarczająco.
Dodatkowo zamieszczono
na krążku cztery kompozycje rejestrowane
na żywo i co najważniejsze,
nie powtarzają się one z
tym, czego słuchaliśmy wcześniej.
Niestety, ale jakość tego fragmentu
"Aquelarre" jest tylko dla najbardziej
zagorzałych zwolenników
wsadzania nosa w archiwa. Co
prawda jest dość czytelnie, ale nie
selektywnie i słychać, że pochodzi
to z amatorskiego zapisu i ma wartość
sentymentalno-historyczną.
Tak czy siak to ciekawa rzecz.
Bardzo dobre granie w klasycznym
stylu bez zbędnych eksperymentów.
Sympatyczny rodzynek w
cieście muzyki zdominowanej
przez rozpoznawalne nazwy. Wiadomo
- dla ludzi zorientowanych
heavy z Hiszpanii, Francji czy
Węgier to żadne tam novum, ale
jednak dla tych mniej osłuchanych
Reina Negra będzie, być może,
miłą niespodzianką.
Requiem - Steven
2021 Golden Core
Adam Widełka
Kolejna starsza pozycja z niemieckiej
sceny progresywnego hard/
kraut rocka poddana reedycji przez
Golden Core Records. Tym razem
w tradycyjnej postaci winyla i
kompaktu drugiego życia doczekał
się Requiem i ich album z 1980
roku - "Steven". Nigdy nie byłem
jakimś zagorzałym fanem takich
grup od naszych zachodnich sąsia-
206
RECENZJE
dów. Nie, nie wynikało to z jakiejś
niechęci. Raczej czasem daje się we
znaki mój brak dociekliwości. Tyle.
Natomiast teraz miałem chwilę na
zapoznanie się z tym materiałem,
który, tak się składa, w ogóle pierwszy
raz pojawił się na srebrnym
nośniku. Jak przystało na zespół
eksplorujący rewiry progresywnego
rocka dużo jest tutaj klawiszowych
pejzaży. Śmiało również Requiem
porusza się w trochę szybszych fragmentach.
Słychać, że to dźwięki
zbudowane na patentach wymyślonych
parę lat wcześniej, choć nie
psuje to ogólnej przyjemności z poznawania
krążka. W roku 1980
muzyka mocno ewoluowała ale i
tak sporo było takich sposobów
wyrazu jak "Steven". Gdzieś tu
czuć ducha Pink Floyd, gdzieś
znów pobrzmiewa trochę przestrzennych
klimatów i natchnionych
aranży. Album ma jakieś
czterdzieści minut co też jest w
pewnym sensie pozytywne, bo nie
ma mowy o ciągnięciu czegoś na
siłę. Mam wrażenie, że swoją opowieść
Requiem zamknęli w idealnym
czasie - daje to poczucie bardzo
spójnej płyty. Może nie każdemu
będzie takie granie odpowiadać,
ale jeśli ma się odrobinę
otwarty umysł i pamięta najlepsze
momenty z Genesis, Yes, Pink
Floyd czy (nawet!) jakieś Uriah
Heep podsycone na średnim
ogniu, to naprawdę "Steven" będzie
mógł stać się jedną z ciekawszych
pozycji w płytotece. Niekoniecznie
ta rzecz wejdzie za pierwszym razem,
ale zasieje malutkie ziarenko,
które zacznie kiełkować i ciągnąć
do siebie raz za razem. Naturalnie,
dla mnie, nie jest to jakaś ultratotal-mega
odkrywcza płyta i nie
zamierzam sobie nóg połamać biegnąc
po nią do sklepu ale jeśli
będzie okazja, by mieć swój egzemplarz
- nie będę się zbyt długo zastanawiać.
Adam Widełka
Rose Tattoo - Blood Brothers
2021 Golden Robot
Pisanie o takich legendach jak Rose
Tattoo jest cholernie dziwne.
Ciężko się tutaj do czegoś przyczepić
a pianie z zachwytu nie jest
wskazane - to goście z tych, którzy
robią po prostu to, co kochają, a
nie zależy im na splendorze i
ogromnym, komercyjnym sukcesie.
W najbliższym czasie ma się ukazać
reedycja na podwójnym winylu
albumu "Blood Brothers", więc
mimo wszystko spróbuję coś skrobnąć.
Ci Australijczycy to prawdziwe
bestie. Od końca lat 70. trwają
przy swoim grając charakterny,
bardzo surowy, ale chwytliwy rock-
'n'roll. Można powiedzieć, że to
takie "mniej znane" AC/DC. Zresztą,
jeśli ktoś musi, to niech podobieństw
szuka, ale myślę, że nie
o to tutaj chodzi. Takie zespoły są
niezwykłe z tego względu, że mimo
jakichś powiązań prezentują całą
gamę własnych pomysłów i swój
indywidualny plan na muzykę. I
takie właśnie jest "Blood Brothers".
Wokal Angry Andersona
jest jakby mieszanką Dana Mc
Caffertego z odrobiną Briana
Johnsona, ale brzmi nietuzinkowo
i intryguje od początku albumu.
Do tego akompaniament świetnie
naoliwionej maszyny wyrzucającej
chropowate riffy i przystawiającej
rytmiczne pieczątki punktową sekcją.
Chłopaki serwują słuchaczom
bezkompromisową ale i bardzo
luźną w wyrazie muzykę, potrafiącą
porwać od pierwszych sekund.
Album jest dość zróżnicowany,
mimo zwolennicy teorii spiskowych
będą nadal twierdzić, że
to gorsza wersja AC/DC. Po rozpadzie
grupy w 1987 roku krążki wypuszczają
bardzo rzadko. Dość
długo, bo aż 13 lat od premiery
"Blood Brothers" fani czekali na
następcę. Rok temu się doczekali i
mogli poznać "Outlaws". Smutne
jest to, że większość muzyków tworzących
wcześniejsze składy Rose
Tattoo już niestety nie żyje. Dlatego
nie dziwi, że wokalista od niedawna
zwerbował nowych współpracowników
by dalej pchać ten
wózek. Bo pewne rzeczy ma się do
końca swoich dni… W końcu ten
zespół nieprzypadkowo ma w nazwie
"tatuaż". Warto sięgnąć po
"Blood Brothers" żeby przekonać
się chociażby o potędze niczym nie
zmąconego rock'n'rolla. Taki odsłuch
rozwieje wszelkie wątpliwości.
Ja nie mam co więcej pisać - takie
grupy się kocha albo nie.
Adam Widełka
Satan - Court In The Act
2021 Listenable
Dzięki Listenable Records na początku
2021 roku wyszła reedycja
kompaktowa debiutu Satan. Kolejna
już zresztą na rynku, jaką
można dołączyć do kolekcji. Odrobinę
wcześniej ta sama wytwórnia
wypuściła edycję winylową, a dokładniej
dwie - jedną zwykła, drugą
na kolorowym placku. Teraz też
nie sięgamy po nic nowego. Standardowy
digipack bez żadnych
bonusowych nagrań i zmian graficznych.
Chwała za to. Jeśli jeszcze
ktoś nie kojarzy albo nie miał
styczności z grupą to Satan był i
jest jedną z ważniejszych, a już na
pewno jedną z bardziej interesujących
grup nurtu NWOBHM.
Ich debiut to kopalnia mocarnych
riffów, chwytliwych melodii i motorycznej
sekcji. W sumie - mogłoby
się wydawać - klasyczny angielski
metal początku lat 80. I tak,
i nie. Moim zdaniem Satan, mimo
wielkiej konkurencji, zachował
swój charakter i brzmienie. Panowie
Russ Tippins, Steve Ramsey
(obaj gitary) wraz z basistą Graeme
Englishem stanowili trzon
zespołu i, co też dokumentuje wydawnictwo
"Early Rituals" (Listenable
Records), byli jedynymi,
którzy zostali z okresu poprzedzającego
debiut. Start Satan, ten
oficjalny, fonograficzny, też w stosunku
do innych znaczących kapel
NWOBHM, był opóźniony. Kiedy
Raven atakował "All For One",
Saxon "Power And The Glory" a
Iron Maiden "Piece Of Mind", to
Satan wkraczał dopiero na salony.
Wraz z wokalistą Brianem Rossem
(też w Blitzkrieg) oraz garowym
Seanem Taylorem grupa
umocniła się w posadach i udoskonaliła
pomysły i brzmienie znane
z taśm demo dostępnych na
wspomnianym "Early Rituals".
Warto prześledzić sobie progres
kapeli i wyciągnąć wnioski. Nie
powiedziałbym, że Satan miał
pecha czy coś w tym stylu. Tak jak
pisałem - zachowali swoje brzmienie
i pomysł na siebie. Po latach
"Court In The Act" nadal zaskakuje
szybkością i profesjonalizmem.
Brzmi soczyście i roztacza jedyną
w swoim rodzaju aurę. Zadziorne
riffy, pulsujący bas, niejednostajna
perkusja i, wreszcie, śpiewający zarażającą
manierą Brian Ross
tworzą jeden z jaśniejszych punktów
w historii angielskiego heavy
metalu. Generalnie album obfituje
w nośne numery i nie znajdziemy
tutaj ballady w sensie stricte
(oprócz akustycznej miniatury pod
koniec). Też potrafią zagrać świetnie
bez wokalu - udany, wielowątkowy
utwór "Dark Side Of
Innocence". To kąsek dla tych,
którzy lubują się w szybkiej,
melodyjnej ale też interesującej
muzyce, mającej korzenie w hard
rocku lat 70. Po latach Satan brzmi
świeżo i intensywnie. Nie ma
mowy o żadnej ściemie i współcześnie
ten krążek może uchodzić za
podręcznik do grania heavy metalu.
Zawsze to wielka przyjemność
wracać do takich płyt jak "Court
In The Act".
Satan - Early Rituals
2020 Listenable
Adam Widełka
Satan to jedna z ciekawszych formacji
NWOBHM. Z jednym z
ciekawszych życiorysów. Muzycy
tej grupy dawali jej nowe wcielenia
- Blind Fury w latach 1984-1985
oraz Pariah 1988-1989 i 1997-
1998 - ale też są wierni pierwotnej
nazwie. Od 2011 roku Satan znów
działa i ma się dobrze. I niesie za
sobą specyficzną aurę klasycznie
angielskiego metalu, jaki dojrzewał
z początkiem lat 80., kiedy to
wszystko było piękniejsze. Co
prawda ostatnią nagraną w klasycznym
składzie płytą jest pochodząca
z 2018 roku "Cruel Magic",
ale fani grupy mają też powód do
zadowolenia za sprawą wytwórni
Listenable Records, bowiem dwa
lata później wrzucili na rynek
wyjątkową kompilację. Są pewnie
tacy, którzy mają pełną dyskografię
Satan, ale na pewno większość
z radością przyjmie informację, że
teraz bez problemów mogą posłuchać
trzech wczesnych nagrań demo
grupy. Właśnie one są zawartością
"Early Rituals". Każde z
innym wokalistą, każde z innego
okresu. Pierwsze cztery kompozycje
to "First Demo" / "Guardian
Demo" z 1981 roku, potem mamy
do czynienia z "Into The Fire"
datowane na 1982 rok, a kończy tę
wycieczkę w przeszłość "The Dirt
Demo" z okresu sprzed drugiej
płyty - 1986. Obcujemy z klasycznym
heavy metalem. W różnych
składach, ale jak wiadomo, Satan
często dopadały roszady. Trzon
stanowią dwaj gitarzyści Russ
Tippins i Steve Ramsey oraz
basista Graeme English. Perkusiści
to Andy Reed (1-4), Ian
McCormack (5-10) oraz najsłynniejszy
Sean Taylor (11-14). Gardła
zdzierali odpowiednio Trevor
Robinson (1-4), Ian "Swifty"
Swift (5-10) oraz Michael Jackson
(11-14). Całości słucha się nieźle
jak na nagrania demo. Muszę
przyznać, że brzmienie jest bardzo
dobre, mimo, że nie czuć, aby poddane
zostało jakimś zmianom.
Także wszystko na "Early Rituals"
z zachowaniem dóbr przeszłości i
przyzwoitości. Dwie pierwsze sesje
to jeszcze czas przed debiutem. Już
tutaj grupa porażała techniką,
dbałością o klimat i samymi kompozycjami.
Szybkość, motoryka i
chwytliwość. Potem, na "Court In
The Act" pewne rzeczy zostały dopieszczone
i powstał finalnie jeden
z lepszych krążków całego NWOB
HM. Doszedł Brian Ross na
wokal i Sean Taylor pojawił się w
składzie tłuc w bębny. Chyba nie
mogło być lepiej… Z kolei "The
Dirt Demo" to jakby przedsmak
"Suspended Sentence" z 1987
roku. Mamy tutaj Satan, który po
przejściu wczesnego okresu jest silniejszy
i jeszcze szybszy. Widać, że
grupa się dotarła instrumentalnie,
a zmiana wokalisty - tu wskoczył
pan Jackson - nie spowodowała
dra-stycznego chybotania
wcześniej obranego kursu. Kurczę,
RECENZJE 207
takie kompilacje jak "Early Rituals"
spokojnie mogą służyć za, taki
powiedzmy, niewydany pełny album.
Co prawda trochę długi, ale
zawierający całą masę świetnej muzyki,
która po latach nie traci nic
ze swej sprężystości, energii i,
przede wszystkim, mocy. Słucha
się tego bardzo dobrze. Zarówno
od początku do końca jak i pojedynczych
kawałków, wyrwanych z
kontekstu. Album "Early Rituals"
nie dość, że portretuje zgrabnie początkowy
okres jednej z lepszych
angielskich grup heavy metalowych,
to jeszcze pokazuje jak taka
muzyka wyglądać powinna. Elementarz.
Sphinx - Here We Are
2021 Golden Core
Adam Widełka
Jak to powiedział jeden znany gość
- człowiek uczy się całe życie. No i
w kwestii muzycznej jest tak samo.
Ciągle poznajemy coś nowego, a
przynajmniej ja tak mam. Nawet
jak bardzo mocno okopię się w
swoich dobrze znanych i cudownych
dla uszu rzeczach, to i tak w
jakimś momencie pojawiają się
świeże tematy. A bo to ktoś coś
gdzieś włączy, a to mignie mi w Internecie
albo, co naturalne, Michał
podrzuci do recenzji w związku z
reedycjami. No z tego ostatniego
powodu poznałem włosko-niemiecki
Sphinx. Z ręką na sercu nie
znałem tego wcześniej. Zresztą
grupa wydała tylko jeden album
"Here We Are" w 1981 roku. Teraz
dzięki Golden Core / ZYX
będzie odświeżony i w końcu trafi
po czasie na sklepowe półki w postaci
winyla i kompaktu. Płyta intryguje
od samego początku. Wita
nas takie progresywne granie które
ochoczo skręca w kierunku hard
rocka. Nawet, nawet muska heavy
metal. Przynajmniej riffy i motoryka
utworów może skłaniać do
takich wniosków. Jest też sporo
momentów nastrojowych wokali,
aranży i lżejszych partii. Najczęściej
odzywają się klawisze, malując
subtelne tła lub, kiedy potrzeba,
odzywają się zadziornie. Jednak
nie sposób się nie uśmiechnąć
przy "I Quell Angelo". Brzmi
to jak piosenka z San Remo. Tyle
tylko, że z ostrzejszymi wstawkami
w stylu prog rocka z, niestety, dość
banalną melodyjką klawiszy. Całość
ratuje niezłe gitarowe solo na
końcu. Można tę piosenkę uznać
za próbę pokazania się z lirycznej
strony. Niech im będzie. Zwłaszcza,
że Sphinx umiał napisać
świetne kawałki. Już kolejny pokazuje,
że dłuższe formy nie przerażają
muzyków i nikt się nie gubi
a wręcz przeciwnie - rozgrywają się
i aż szkoda, że takie numery jak
"Spirit Of Life" muszą się skończyć.
Czasem fragmenty tej płyty
mogą sprawiać wrażenie takiego
Jethro Tull na koksie. Tego z połowy
lat 70. Czym dłużej będziemy
słuchać "Here We Are" to mocniej
będą się uzewnętrzniać inspiracje
formacjami działającymi dekadę
wcześniej. Na przykład
Uriah Heep czy Deep Purple.
Być może przez gęsto używane
klawisze/organy. Kurczę, ten
Sphinx naprawdę mnie zaskoczył.
Szczerze - to mogłaby być jedna z
ciekawszych pozycji progresywnego
rocka z lat 70. tylko została nagrana
dziesięć lat później. Materiał
nie przynosi wstydu. Brzmi świeżo
i w każdej kompozycji jest próba
zaciekawienia słuchacza. Wiadomo,
że nie będzie to album wybitny,
bo oparty jest na fundamentach
wkopanych w gatunek parę,
albo paręnaście lat wcześniej, jednak
to zadziorne i inteligentne granie.
W skrócie mówiąc to sam początek
i trzy ostatnie kawałki w
zupełności wystarczają, żeby
Sphinx "Here We Are" znalazł się
na wyższej półce w domowych
zbiorach.
Tad Morose - Udead
2019 Punishment 18
Adam Widełka
Tad Morose to zespół pochodzący
ze Szwecji i z powodzeniem działający
od 1991 roku. Pierwotnie grupa
proponowała progresywny metal.
Później natomiast skłoniła się
ku power/heavy metalowi. Szczerze
- to dla mnie novum - nigdy nie
słyszałem żadnej płyty tej formacji,
więc obcowanie z albumem
"Undead" było moim premierowym.
Ładne wydanie od Punishment
18 Records pokręciło się
trochę w odtwarzaczu, a ja mogłem
wyrobić sobie o tej muzyce jakieś
zdanie. Album "Undead" nie odmienił
mojego życia, ale pozwolił
dość przyjemnie spędzić z nim parę
godzin. To power/heavy metal w
szwedzkim wydaniu - czyli melodyjne
podejście do sprawy. Dźwięczny,
ciekawie prowadzony wokal,
plastyczne gitary i punktująca sekcja
rytmiczna. Pojawiają się też
klawisze, których zadaniem jest
wypełnienie tła i odegranie jakichś
tematów. Momentami Tad Morose
brzmi konkretnie, zwłaszcza w
odcinkach, kiedy zostają same instrumenty.
Wtedy pozwalają sobie
na bujające riffy i klasyczny stukot
basu i perkusji. Druga część krążka
skręca ku klasycznej odsłonie metalu
i mniej, moim zdaniem, jest
naleciałości power metalu. Jest
sporo "kroczących" motywów, a
pewne fragmenty mogą nawet brzmieć
jak próba wskrzeszenia Black
Sabbath z okresu, kiedy śpiewał w
nim Tony Martin. Takie granie
może się podobać. Myślę, że w momencie
wydania - a minęło już 21
lat - "Undead" mógł uchodzi za
świeży i solidny. Są również kompozycje
z mocną perkusją tłukącą
gęsto w podkładzie basowym i szatkującymi
partiami gitar, gdzie dla
przeciwwagi następują totalnie meodyjne
refreny. Nawet Tad Morose
zahaczają o twórczość Iron
Maiden (późny okres) czy Dio.
Nie twierdzę, że celowo, ale na pewno
słychać lekkie nawiązania -
gdzieś pod koniec płyty pobrzmiewają
echa twórczości Małego Wokalisty
O Wielkim Głosie. Generalnie
"Undead" to udana rzecz.
Ciężko mi się do czegoś przyczepić.
Gdybym poznał tę grupę dawniej,
być może dziś miałbym ich
wszystkie płyty. To urozmaicone
granie, na szczęście bez niebezpiecznego
ocierania się o patos. Raczej
umiejętne sięganie do przeszłości
i filtrowanie jej, by wykorzystać
na swój sposób odkryte lata
temu patenty. Do tego szczypta
melodyjności, którą Szwedzi mają
we krwi i mamy efekt w postaci
całkiem niezłej płyty, która, jak
wspomniałem, życia nie wywróci
do góry nogami, ale potrafi porwać
i przytrzymać na pewien czas. To
na pewno jedna z ciekawszych
pozycji w dyskografii grupy.
Adam Widełka
The Best And The Rare Of Gama
Records
2020 Golden Core
Nie przepadam za kompilacjami,
ale tutaj jest temat szczególny.
Dwa kompakty wypchane po brzegi
materiałem z prężnie działającej
kiedyś wytwórni Gama. W latach
80. była uważana za jedną z ważniejszych
dla nowej sceny w Niemczech.
Rzeczy jakie znajdziemy
na krążkach to znak czasów. Nie
znaczy to jednak, że mamy do czynienia
z zgnuśniałym metalem,
który tak porósł mchem, że nie słychać
zupełnie nic a tym bardziej
nic się z tego nie rozumie. Powiedziałbym,
że jest to ciekawy przewodnik
po nazwach, z których
niektóre są bardziej kojarzone, a z
kolei pewnych warto się nauczyć.
Nawet po latach potrafią zaskoczyć
i zrobić piorunujące wrażenie.
W 1990 roku Gama przestała istnieć,
a więc i ich mniejsze labele,
jak np. Scratch, Sri Lanca czy Tales
Of Thrash. Część grup ze "stajni"
została wykorzystywana przez
niskobudżetowe wytwórnie, co z
perspektywy czasu zwyczajnie pewnym
muzykom położyło się cieniem.
Na szczęście współcześnie
metal znów przeżywa swój wzlot i
rzadko kompakty z tą muzyką leżą
w jakichś koszach za grosze, a
raczej zespoły mogą cieszyć fanów
pięknymi wydawnictwami, przygotowywanymi
przez pasjonatów.
Ten zbiór, ten tytuł "The Best
And The Rare Of Gama Records",
to rzecz dość frapująca, by
nabrać ochoty na wniknięcie głębiej
i szerzej w albumy, jakie zostały
reprezentowane. Są nazwy
kojarzone - Stormwitch, Tyrant,
SDI, Necronomicon - ale też znalazło
się miejsce dla tych, którzy na
CD wylądowali pierwszy raz. Warto
wspomnieć chociażby Poker,
Requiem, Piledriver (nie mylić z
tym z Kanady!) czy Floating Opera.
Są też nazwy zapomniane, będące
jak perły w błocie - Midnight
Darkness, Maniac lub Renegade.
Niekoniecznie ta kompilacja musi
wywołać trzęsienie ziemi, jednak
jeśli w jakimś stopniu wywoła zainteresowanie
którymś z zespołów to
będzie jej małe zwycięstwo. Warto
pielęgnować dobrą muzykę, jeśli
nawet jest ona odrobinę staromodna…
Adam Widełka
Tokyo Blade - Night Of The
Blade
2021 High Roller
Tokyo Blade to jedna z bardziej
znanych kapel nurtu NWOBHM.
Ich dwa pierwsze albumy i wydane
po nich dwie EPki to podstawa tego
zjawiska. High Roller Records
stara się przypominać, co ważne z
przeszłości, więc i na ten zespół
przyszła pora. Tym razem na winylu
- dwójka - "Night Of The Blade".
Żadnych cudów związanych z
szatą graficzną czy dorzuceniem
miliona bonusów. Jedyna ekstrawagancja
to różnokolorowe winyle.
Poza tym wkładka, teksty, zdjęcia -
pełna profeska, do czego zresztą
HRR przyzwyczaił. Muzycznie to
klasyka brytyjskiego grania z początku
lat 80. Soczysty heavy metal
z mocnym wokalem i do bólu
chwytliwymi gitarowymi solówkami.
We fragmentach bardzo lirycznie,
nostalgicznie i z pewną dozą
romantyzmu. W ciągu 35 minut
płyty dominuje na "Night Of The
Blade" motoryczne podejście do
wykonywanej muzyki i strasznie
nęcące, szarpiące za serce, riffy.
208
RECENZJE
Krótki album - krótka recenzja.
Nie widzę sensu, żeby się rozpisywać,
bo jak to mówią "jaki koń jest
każdy widzi". Jeśli natomiast ktoś
ma pewne wątpliwości, albo nie
miał z Tokyo Blade żadnej styczności,
to mogę z uśmiechem zasugerować,
by czym prędzej nadrobił
zaległości. No, chyba, że ktoś
lubi popsuć sobie efekt słuchania
to wtedy śmiało można sięgnąć po
jedną z tysiąca wcześniej napisanych
recenzji w muzycznych magazynach
czy portalach, w których
rozłożono album na czynniki pierwsze.
Tak czy siak - niekwestionowana
klasyka! Yeah!
Adam Widełka
Tokyo Blade - Night Of The
Blade… The Night Before
2021 High Roller
High Roller Records przedstawia
reedycję na winylu materiału, który
oryginalnie był drugą płytą Tokyo
Blade. Pierwotnie wydał to w
1998 roku Zoom Club Records z
dodatkowymi utworami. Rzecz do
tamtego czasu była niepublikowana
nigdzie indziej. Był to swoisty
rarytas. Oryginalnym wokalistą
Tokyo Blade był (i jest obecnie)
Alan Marsh, z którym grupa
zarejestrowała debiut. Niestety
Alan odszedł i na jego miejsce znaleziono
faceta o imieniu Vic
Wright. No i z nim właśnie wydano
"dwójkę". Zresztą zadomowił
się on w obozie Ostrzy na dłużej.
Nie mam tutaj zamiaru rozpisywać
się o samej płycie, bo już o niej
wcześniej parę zdań popełniłem.
Co do takich operacji mam swoje
zdanie - jeśli muzycy mają taką
potrzebę wydawania czy nagrywania
swoich płyt z nowym/starym
wokalem to okej. Dla mnie to ciekawostka,
ale nie rusza mnie to
jakoś wybitnie. Na szczęście nie
jest to Re-recording albumu, tylko
dograna kwestia wokalu. No ale
tak czy siak jest to jakaś ingerencja
w pierwotny materiał. Nie potępiam
ani przesadnie nie zachwalam
"Night Of The Blade… The
Night Before". Muzycznie naturalnie
jest to klasyka NWOBHM.
Konkretny album. Jeśli ktoś lubi
takie łamigłówki, porównywanie
brzmień wokali czy, w innej sytuacji,
na przykład gitar, to może
spędzić sporo godzin na odnajdywaniu
różnic między Alanem a
Wrightem. Ja nie zamierzam tracić
na to czasu - lubię Tokyo Blade
ale też nie jestem jakimś fanatykiem,
żeby uskuteczniać takie
akcje. Traktuję tą pozycję jako historyczną
ciekawostkę i świadectwo
interpretacji pierwszego wokalisty.
Co do wydawnictwa to jak zwykle
HRR pieści nasze uszy i oczy. Naprawdę
ładnie wyglądają te nowe
winyle, zwłaszcza biały z czerwonym
"rozbryzgiem". Brzmią też
dobrze więc kolekcjonerzy, do startu,
gotowi… Bach!
Adam Widełka
Trouble - One For The Road/ Unplugged
2021 Hammerheart
No i co z tego, że Eric Wagner nie
doczekał się wydania EP z 1994
roku oraz poszerzonej wersji akustycznej
koncertówki z 2017 roku
na winylu / dwóch CD? To kiepski
materiał, zaś kruchość ciała ludzkiego
nie jest żadną nowinką. Każdy
organizm ludzki prędzej czy
później umiera. Nie powinno to
być powodem ani do paniki, ani do
zakłócania życia żyjącym. Niby co
miałbym z tym zrobić? Zamknąć
się w domu, nie spotykać ze znajomymi,
nie podróżować po świecie,
szprycować się eksperymentalnymi
preparatami, może nawet zmienić
sposób oddychania? Bo co, bo w
TV powiedzieli, że ludzie nie są
istotami nieśmiertelnymi? Odkąd
pamiętam, było tak, że słabi odpadali.
Ktoś nie jest w jakiejś dziedzinie
dość mocny (np. ma zbyt
słaby system immunologiczny), to
niech spada. Zawsze starsze pokolenia
miały taki stosunek wobec
młodszych. Autoryteci wobec nowicjuszy.
Pracodawcy wobec pracowników.
Chlebodawcy wobec potrzebujących.
Nie widzę powodu,
aby nagle mocniejsi mieliby podporządkowywać
się pod słabszych.
"One For The Road", każdy ma
jeden żywot, nie więcej, szanujmy
swój czas. Not plugged? So unplugged.
Eric Wagner to znakomity
wokalista i poeta, na zawsze takim
pozostanie w naszej pamięci. W
latach 80. stał na czele jednego z
najwspanialszych zespołów doom
metalowych świata (Trouble), w
obecnym stuleciu zajebiście śpiewał
w formacjach Blackfinger oraz
The Skull, a w międzyczasie trochę
sobie pospał. Słychać to na
"One For The Road", bo Eric jest
tam równie energiczny co Joe Biden.
A przecież tak często pokazywał
- zarówno wcześniej, jak i
później - że tradycyjny doom metal
może dodawać słuchaczom energii
bardziej niż yerba mate. Nawet
ostatni longplay "The Endless
Road Turns Dark" (2018, The
Skull) przenosząc nas poprzez
mrok ku światłu, kończył się słowami:
"having dreams I've been waiting
for / my real life to begin / who ever
thought that I would be / awakened to
so much more" (w luźnym tłumaczeniu:
"spełniając marzenia po okresie
oczekiwania / moje prawdziwe
życie właśnie się rozpoczyna / kto
by pomyślał, że mógłbym / wybudzić
się do tak wielu nowych rzeczy").
Zarówno na "One For The
Road", jak i na "Unplugged", Eric
niemal śpiąc śpiewa niemal o tym,
że śpi. Gdyby chodziło o liryki, to
spoko, ale to charakter muzyki kołysze
nas do snu. Mamy zdjąć jeansy
tudzież skóry i założyć piżamki?
Wykonanie gitarzystów i perkusisty
jest bez zarzutu, grają naprawdę
solidnie pod względem technicznym,
można posłuchać (pominę
milczeniem spierdolony cover
The Doors "Waiting For The
Sun"). Ale chwila, chwila. Trouble
to innowator, legenda, ikona,
współtwórca całego gatunku doom
metal, a nie psychodelizująca zgraja
grunge'owców ani bluesowy big
band z pustawego pubu, na jakich
tutaj się ewidentnie kreowali (odpowiednio,
EP nawiązuje stylistycznie
do grunge'u a koncertówka
akustyczna do stetryczałego, odtwórczego
bluesa). Przecież to jest
przerażająco słabe w porównanie
ze szczytowymi osiągnięciami
Trouble: "Trouble" (1984), "The
Skull" (1985), "Run To The
Light" (1987), "Trouble" (1990).
Kompletnie inny poziom! Zeszli ze
szczytu już na "Manic Frustration"
(1992), kierując się w znacznie
mniej doomowym kierunku,
ale to wydawnictwo miało jeszcze
swoich zwolenników. W 1994 roku
wydali EP w limitowanym nakładzie
1500 CD, które sprzedawali
wyłącznie podczas własnych
koncertów. Wprawdzie muzykę
inaczej się odbiera, kiedy dostaje
się ją bezpośrednio od kapeli, ale
prawdziwy powód ograniczonej
dystrybucji sprowadza się do tego,
że wydawca Def American zerwał
z nimi kontrakt. Na owym EP
(zwanym pierwotnie: demo "One
For The Road") znalazło się pięć
kawałków. Moglibyśmy ich teraz
posłuchać, ale raczej jako ciekawostkę,
bo nie odzwierciedlają one
spuścizny Trouble. Mówiąc
wprost, to piąta woda po kisielu,
wyraz zagubienia twórczego, powód
do zniesmaczenia. Miejmy
więc nadzieję, że prawdziwa jest
pogłoska o zarejestrowanym przez
Erica Wagnera albumie solowym,
który z założenia ma ukazać się
pośmiertnie, ponieważ powinniśmy
pożegnać go jakoś inaczej.
Viking - Do Or Die
2021 High Roller
Sam O'Black
High Roller Records wznawia na
winylu dwie pierwsze płyty amerykańskiej
załogi thrash metalowej
Viking. Na pierwszy rzut ucha można
pomyśleć, że grupa powinna
pochodzić ze Skandynawii, ale od
pierwszych sekund debiutanckiego
albumu nie mamy wątpliwości, że
twór jest typowo z kraju Wujka
Sama. Prosto i na temat - Działaj
albo giń. Taka jest też warstwa muzyczna
na krążku z 1988 roku.
Okres, kiedy wielkie kapele z gatunku
już mocno siedziały w
swoich fotelach, obserwując konkurencję,
a ta prężyła muskuły
odgrażając się, że kiedyś zajmie ich
miejsce. Nie wiem, czy Viking
miał zakusy na to, by być liderem
jakichś rankingów ale swoją wściekłością
mógłby obdzielić parę innych
załóg. Taki, kurcze, powinien
być thrash metal. Bliżej tutaj do
Slayera niż Megadeth. Szatkujące
riffy wypychają membrany, dudniąca
sekcja daje solidny fundament
pod całokształt szaleństwa.
Nawet wokal ma w sobie obłąkańczą
manierę przypominającą Toma
Arayę. Album "Do Or Die" to
dynamiczna rzecz. Bez jakichś zająknięć,
bez owijania w bawełnę.
Kompozycje są proste, ale nie prostackie,
kipiące od energii i niosące
w sobie wielki ładunek mocy. Całość
bardzo selektywna, więc nie
brzmi to też jak nagrywane gdzieś
w piwnicy samego Belzebuba. Z
każdym kolejnym numerem Viking
budował sobie u mnie wrażenie
pozytywne, bo zdaję sobie
sprawę z tego, że w thrash metalu
na pierwszym miejscu powinna być
szczerość i energia, a wirtuozerię
można oddać komuś. Chłopaki pokazują
jednak, że mimo tego całego
nabuzowania, nie tracą zimnej
krwi i dzięki temu nakreślili mocny
i dobrze zagrany album. Warto sięgnąć!
Viking - Man Of Straw
2021 High Roller
Adam Widełka
Ten album to doskonała kontynuacja
debiutu grupy. Nawet można
powiedzieć, że na "Man of Straw"
amerykański Viking poszedł o
krok dalej i dodał do swojej muzyki
jeszcze więcej wściekłości, ale i
pewnych progresywnych elementów.
Na najnowszej reedycji winylowej
od High Roller Records obcowanie
z tak cudowną muzyką
będzie jeszcze przyjemniejsze! Bez
bonusów i nie logicznych zmian w
wydawnictwie - krążek daje nam
potężnego kopa przez swoich
dziewięć pierwotnych kompozycji.
RECENZJE 209
Viking z dużą swobodą łączy
agresję z zmyślnymi wstawkami
czy zagrywkami. Jednocześnie na
swojej drugiej płycie pozostaje
wciąż surowy i szorstki. Album dalej
jest otulony inspiracjami od
Slayera, mądrze wykorzystanymi i
przekutymi w własny sukces. Może
Viking nie stał się jakąś wybitną
drużyną, ale swoim zdecydowanym
i szaleńczym graniem bezdyskusyjnie
odcisnął znaczne piętno
na maniakach thrash metalu. W
pewnych momentach zastanawiałem
się czy nie przytrzymać głośników
- tak rozpędzony bywa Viking,
ciskający mordercze riffy i a
pulsujący bas jest niczym głaz na
ludzkim karku. To album będący
jak tasak w nieodpowiednich rękach.
Chwila nieuwagi a głowa od
machania może niespodziewanie…
odpaść! Przesłuchałem w życiu
trochę płyt w podobnej stylistyce,
ale Viking sprawia wrażenie bardzo
świeżego grania. Nawet po dłuższej
chwili od odsłuchu muzyka
nadal drażni zmysły i ciężko jest
się od niej uwolnić. Zdaje sobie
sprawę, że coś wpłynęło na to, że
grupa jest dziś gdzie jest ale w
swoim krótkim życiu zdążyłem się
również przyzwyczaić, że miernikiem
sukcesu w thrash metalu nie
zawsze jest granie z mocą buldożera.
Tak czy inaczej - oba albumy
tej amerykańskiej załogi warto
mieć albo chociaż poświęcić im
trochę czasu.
Adam Widełka
Warfare - The Songbook Of Filth
2021 HNE Recordings
Muszę przyznać, że chyba sto lat
nie słuchałem angielskiego Warfare.
No i po takiej długaśnej przerwie
wpada w łapy najnowsze wydawnictwo
Paula Evo. Perkusista,
wokalista grupy w latach 1982-
1993, a od 2017 samotny szef,
przygotował ciekawą kompilację.
Zawierający trzy płyty album "The
Songbook Of Filth" to zbiór przeróżnych
utworów i parę niespodzianek,
jakie powinny ruszyć
każdego maniaka szybkiego grania.
Można śmiało powiedzieć, że "The
Songbook Of Filth" to idealny
przewodnik dla kogoś, kto chciałby
dopiero zacząć przygodę z Warfare.
Wiadomo, że najlepiej robić
to za pomocą albumów studyjnych,
ale akurat ten trzypłytowy
zbiór sprawia bardzo pozytywne
wrażenie i widać, że Paul starał się
aby kruszył kości. Jakość utworów
jest czasem różna, chociaż nie odbiega
od siebie jakoś bardzo drastycznie.
Na dyskach znajdziemy wybrane
kawałki z różnych płyt Warfare,
rzeczy nagrane podczas wielu
koncertów czy artyści pozwolili na
rejestrację muzyki na próbach. Poza
tym Paul Evo zaprosił znakomitych
gości, ponieważ wrzucił tutaj
też zupełnie nowe utwory i
część z ostatniej płyty wydanej w
2017 roku. Tuż przed swoją śmiercią
w 2018 roku, chyba ostatnie
partie gitary zagrał Fast Eddie
Clarke, a o basie przypomniał
sobie, odkładając butelkę, Pete
Way (ex-UFO). Ich dziełem jest
chociażby "Misanthropy", kawałek
utrzymany w starym klimacie, z
gęstą sekcją i prawdziwie szczerą
solówką, jakiej nie powstydziłby
się Eddie w czasie wczesnego
Motorhead. Wśród innych znakomitości
z metalowego światka, jacy
zgodzili się wspomóc Evo, są tutaj
Lips (Anvil), Cronos (Venom),
Algy Ward (Tank), Mantas (Venom
Inc.), Tom Angelripper (Sodom),
a nawet Wurzel (ex-Motorhead)
czy sam… Lemmy! Dzięki
pomysłowi Paula, ale też niezawodności
Hear No Evil Recordings,
możemy w pełni zanurzyć się w
twórczość jednej z głośniejszych
(nomen omen) grup w historii metalu.
Nie tylko strzelającej decybelami,
ale jak można się przekonać
dzięki "The Songbook Of Filth"
mającej swój jasno określony styl i
proponującej bardzo energetyczne
i chwytliwe kawałki. Ten mini
boks może posłużyć również starszym
słuchaczom do tego, aby ponownie
sięgnąć po studyjne krążki
i przypomnieć, być może, masę
fajnych wspomnień. Ta kompilacja
to, miejmy nadzieję, rozgrzewka
przed nowym krążkiem, już w pełni
z premierowym materiałem.
Podsumowując - "The Songbook
Of Filth" to ciekawe wydawnictwo,
chociaż starsi maniax (może?)
potraktują to w kategorii ciekawostki
i niekoniecznie będą mogli
znaleźć tutaj coś, co ich bardzo zaskoczy.
Tak czy inaczej te trzy
płyty to kawał niezłej muzyki,
która, jak słychać, wciąż się broni.
Adam Widełka
White Heat - Soldier Of Fortune
2021 High Roller
Miód na uszy! High Roller Records
użyło swojej mocy i mamy
możliwość znów, po odświeżeniu,
kupić całkiem niezły singiel brytyjskiej
grupy White Heat. Odrobinę
zmieniona okładka skrywa
restaurację audio przez Patricka
W. Engela z Temple Of Disharmony.
Wszystko odbyło się za
pomocą oryginalnego transferu,
także brzmi wybornie. Nie ma
mowy o jakichś ingerencjach i
innych cudach. Możemy poczuć
się jak dzieciak, który biegł z tym
singlem w 1984 roku do domu, by
jak najszybciej położyć na gramofon.
Pierwotnie na stronie A był
"Soldier Of Fortune", a kiedy
przewróciliśmy stronę można było
usłyszeć "Love Maker". Dwa zadziorne
strzały w stylu NWOB
HM. Motoryczne, ale nie pozbawione
polotu i finezji. Na reedycji
HRR dostajemy dwa bonusy - zarejestrowane
przez ówczesny skład
(John Tucker, bas; Kevin Cassidy,
perkusja; Jon JJ Cox, gitary; John
Dunning, wokal) utwory z 1983
roku, które jednak nigdy, aż do teraz,
nie były oficjalnie wydane.
One też utrzymane są w podobnym
klimacie. W żadnym wypadku
stylistycznie nie ma powodów
do obaw. Mamy cztery równe nagrania,
jakich potrzebuje każde
spragnione NWOBHM ucho.
White Heat pokazało na tym
singlu pazur. Dobrze naostrzony
szpon. Brzmi mocarnie, motorycznie,
z smakowitą gitarą i cholernie
chwytliwym wokalem. To
tylko cztery numery, ale słucha się
tego jak dobrego longplaya. Wciąż
więcej i więcej… Palce wciskające
"repeat" są lepkie od klasyki heavy
metalu!
Adam Widełka
Wishbone Ash - Number The
Brave
2021 BGO
Powinienem się cieszyć, że wśród
nowej partii płyt do recenzji znalazło
się Wishbone Ash. Bardzo
lubię ten brytyjski zespół. Jednak
po niezwykle udanych latach 70. w
nową dekadę grupa wkroczyła z
lekką korektą składu i, niestety,
odświeżoną muzyką, która mało co
przypominała klasyczne dokonania.
Właśnie taki jest album
"Number The Brave". Na "Number
The Brave" długoletniego basistę
i wokalistę Martina Turnera
zastąpił John Wetton (kojarzony
chociażby z występów w King
Crimson) a materiał przypominał
granie spod znaku lekkiego rocka.
Nie są to złe piosenki… Właśnie -
piosenki. Grupa zaproponowała
zmianę kursu na pogodne, chociaż
z fajnym feelingiem, kawałki.
Wishbone Ash od zawsze stawiali
na niezwykłe harmonie wokali i
pojedynki dwóch gitar, ale to, co
było jeszcze parę lat temu ich
wielką zaletą, zmieniło się w przekleństwo.
Krążek chce brzmieć jak
soft hard rockowe kapele. Momentami
wręcz ocieka słodkimi refrenami
i pulsującymi rytmami. Jest
to cały czas na granicy kiczu, a po
paru razach pewne motywy nie
chcą wyjść z głowy. Dla kogoś, kto
nie zna pierwszych czterech albumów
Wishbone Ash ta płyta będzie
się podobać. Dla fanów klasycznego
rocka i wczesnego portretu
grupy przygoda z tym materiałem
może okazać się bardzo ciężka.
Trzeba wyrzucić z głowy stare
dzieje i podejść do tych piosenek z
otwartą głową - wtedy okażą się
niezłymi numerami, co potwierdza
talent kompozytorski Wettona i
długoletniego lidera, Andy Powella.
Mnie się jednak strasznie
gryzą z wczesnym wcieleniem Ash
i przypomina mi to sytuację, jaka
była u Budgie. Też w podobnym
okresie, bo w 1981 roku, wydali
"Deliver Us From Evil" gdzie diametralnie
zmienili brzmienie i
kompozycje. Powstała przebojowa
papka. Niestety, mimo bardzo dobrego
warsztatu muzyków, "Number
The Brave" nie zatrzyma nas
niczym więcej jak tylko chwytliwymi
refrenami i gęstym basem, który
chciałby napędzać okoliczne dyskoteki…
Adam Widełka
210
RECENZJE