HMP 83 Judas Priest
New Issue (No. 83) of Heavy Metal Pages online magazine. 67 interviews and more than 170 reviews. 216 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Judas Priest, Powerwolf, Hellhaim, Monasterium, Udo Dirkschneider, Satan, Grave Digger, Kreator, Anvil, Xentrix, Vio-Lence, Evil Invaders, Tysondog, X-Wild, Evil, Skull Fist, Tension, Night Cobra, Death SS, Thunderor, Gauntlet Rule, Sanhedrin, Fer De Lance, CoverNostra, Mirage, Tyrada, Snake Eyes, Sign Of Death, Ironflame, Greyhawk, Powertryp, Solitary, Ted Nugent, Nazareth, Graham Bonnet Band, Victory, Praying Mantis, Ibridoma, Cobra Spell, Knight And Gallow, Midnite Hellion, Space Vacation, Evergrey, Sunrunner, Parallel Mind, Setheist, Envy Of None, Reaper, Circle Of Silence, Sin Starlett, Death Dealer, Leash Eye, Elder, Circus Prütz and many more. Enjoy!
New Issue (No. 83) of Heavy Metal Pages online magazine. 67 interviews and more than 170 reviews. 216 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Judas Priest, Powerwolf, Hellhaim, Monasterium, Udo Dirkschneider, Satan, Grave Digger, Kreator, Anvil, Xentrix, Vio-Lence, Evil Invaders, Tysondog, X-Wild, Evil, Skull Fist, Tension, Night Cobra, Death SS, Thunderor, Gauntlet Rule, Sanhedrin, Fer De Lance, CoverNostra, Mirage, Tyrada, Snake Eyes, Sign Of Death, Ironflame, Greyhawk, Powertryp, Solitary, Ted Nugent, Nazareth, Graham Bonnet Band, Victory, Praying Mantis, Ibridoma, Cobra Spell, Knight And Gallow, Midnite Hellion, Space Vacation, Evergrey, Sunrunner, Parallel Mind, Setheist, Envy Of None, Reaper, Circle Of Silence, Sin Starlett, Death Dealer, Leash Eye, Elder, Circus Prütz and many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Każdy numer magazynu ma swoją historię,
w trakcie prac nad nimi bywało wesoło, ale trafiały się
też mało sympatyczne chwile. Niemniej przeważało skupienie,
intensywność, zaangażowanie, pracowitość itd.,
po prostu byliśmy skoncentrowani na swojej robocie.
Być może gdyby ktoś od początku zajął się kroniką działalności
magazynu, mielibyśmy teraz dość ciekawy dokument.
Aczkolwiek zawsze miałem przeświadczenie, że
nikogo z czytelników takie rzeczy nie obchodzą. Niemniej
bywały momenty, które mnie mocno martwiły,
chociażby ostatnio to, że jesteśmy kwartalnikiem. OK,
głównie nam to nie wychodzi, ale uwierzcie, zawsze próbujemy.
Także teraz bardzo żałowałem, że nie mogliśmy
przyśpieszyć edycji nowego numeru. Od dość dawna było
wiadomo, że jego głównym tematem będzie Judas
Priest i byłoby fajnie, aby ich wywiad trafił przed występem
na Mystic Festival. Niestety było to niemożliwe.
Całe szczęście Rob Halford jest bardzo wdzięcznym
rozmówcą, także zawsze warto poznać to, co ma do powiedzenia.
Myślę również, że dobre wspomnienia z występu
Judasów w Gdańsku też będą napędzały chęć pewnej
bliskości z Bogiem Metalu, a to właśnie może zastąpić
zapisana rozmowa z Robem, do której poznania
bardzo zachęcam. Innym pozytywnym efektem tego wyczekiwania
tego wyczekiwania, była możliwość wykorzystania
zdjęcia na okładkę naszej redakcyjnej koleżanki
- Małgorzaty Bilickiej - która wykonała je w czasie
wspomnianego festiwalowego koncertu. Także, może
niepotrzebnie się tak zamartwiłem.
Drugą główną okładkę wypełnia Powerwolf,
współczesna ikona markowego melodyjnego power
metalu. Nie wszystkim jest to w smak. Wiem. Niemniej
Niemcy zapracowali sobie na tę pozycję i nie ma
powodu czynić im ujmy, nawet gdy nie przepada się za
takim graniem. Ciekawostką jest fakt, że muzycy Powerwolf
przygotowali wydawnictwo "The Monumental
Mass: A Cinematic Metal Event", które niby jest
rejestracją występu live, takiego bez publiczności, ale
dzięki inscenizacjom w zasadzie wyszedł im niezły spektakl
telewizyjny. Oczywiście o szczegółach tego wydarzenia
dowiecie się czytając rozmowę z klawiszowcem
Falk Marią Schlegelem.
Po tematach okładkowych lądują dwa wywiady
z rodzimymi wykonawcami, grupami Hellhaim i
Monasterium. Na polskiej scenie wbrew pozorom dzieje
się wiele ciekawego, niestety nie poświęca się temu
odpowiedniej uwagi. Bardzo chciałbym to zmienić, ale
temat jest bardzo ciężki. Nie bardzo wiem, co miałoby
się zdarzyć, aby to zmienić. Do rzeczy. Obie formacje
wydały właśnie znakomite krążki, kolejno "Let the
Dead Not Lose Hope", "Cold Are the Graves", i moim
zdaniem warto mówić o nich, a przede wszystkim ich
słuchać. Maniacy ciężkich metalowych dźwięków, tych
tradycyjnie heavy metalowych i soczystych epickich
doomowych, zdecydowanie powinni raczyć się takimi
wydawnictwami. Nie są to jedyne polskie akcenty w bieżącym
numerze. W dalszej jego części przeczytacie jeszcze
wywiady z CoverNostra, Tyrada, Snake Eyes,
Intro
Setheist czy Leash Eye. Jak sami widzicie, jest tego
sporo. W dodatku każdy zespół prezentuj coś zupełnie
innego, acz równie ciekawego.
Kolejni artyści należą do tych bardziej znanych
i lubianych, a że właśnie wydali swoje najnowsze
studyjne albumy to, trzeba było o nich porozmawiać.
Także mamy kolejno rozmowy z Udo Dirkshneiderem,
który wydał płytę z coverami pod swoim imieniem
i nazwiskiem. Następnie mamy wywiad z gitarzystą
Russem Tippinsem, który opowiedział nam o najnowszej
odsłonie Satan ukrytej pod tytułem "Earth Infernal".
Poza tym mamy rozmowy z Chrisem Boltendahlem
z Grave Digger, Fredericiem Leclercq'iem z
Kreator oraz Steve'em "Lipsem" Kudlowem, oczywiście
z Anvil. Ta ostatnia rozmowa mogłaby się stać jedną
z ciekawszych dykteryjek we wspomnianej na początku
kronice z historiami, jak powstawały poszczególne numery
HMP. Lips należy do muzyków, który nie odpowiada
na pytania wysłane e-mailem. Musi to być rozmowa,
w tym wypadku z wykorzystaniem komunikatora
Skype. Termin tej rozmowy był zmieniany kilka razy,
co wprowadziło trochę nerwowości w naszych szeregach,
ale czułem, że Steve'owi te zmiany terminów też mocno
nie dawały spokoju. W końcu, jak doszło do zaplanowanej
rozmowy to, okazało się, że jakość połączenia nie
pozwalała na przeprowadzanie wywiadu. Niemniej Lips
był na tyle zdeterminowany, aby zakończyć sagę rozmów
z HMP, że zgodził się na czat z wykorzystaniem
Skype'a. Musiało to wyglądać naprawdę przezabawnie.
Także Pan Kudlow potrafi być elastyczny i może udzielać
wywiadu, pisząc na klawiaturze. Jedynie żałuję, że
nadal pozostał mało wylewny, ale za to odpowiadał bardzo
konkretnie.
Do powyższej grupy można byłoby zaliczyć
wywiady z Tysondog, Evil i Vio-Lence, ale trzeba
je traktować bardziej jako rozmowy wspominkowe, gdyż
wymienione zespoły powróciły do żywych po dłuższych
przerwach. Szczególnie dotyczy się to Vio-Lence, które
swoją ostatnią płytę studyjną "Nothing to Gain" wydała
w roku 1993. A takich wspominkowych wywiadów jest
więcej, wymienię, chociażby Xentrix, Fortress, czy X-
Wild. Można byłoby zastanawiać się, czy do tego grona
nie dołączyć również Death SS, czy Mirage.
Oczywiście nie mogło się obyć bez zespołów,
które zalicza się do tzw. nurtu NWOTHM. A zaczynają
je dość mocnym akcentem wywiady z Evil Invaders
i Skull Fist. Później "lecą" Tension, Venator,
Luzifer, Gauntlet Rule, Sandhedrin, Fer De Lance,
Ironflame, Greyhawk, Cobra Spell, Knight And Gallow,
Midnite Hellion, Sin Starlett itd. Naprawdę jest
ich sporo, zresztą nie wymieniłem wszystkich, a co najważniejsze
każdy z nich prezentuje niezły muzyczny poziom
oraz inne podejście do niby tego samego tematu.
W każdym razie fani tej sceny mogą znaleźć dla siebie
wiele dobrego.
Nie wiem, jak traktować takie formacje jak
Ibridoma czy Death Dealer. Pierwsi, choć nie zdobyli
jakiegoś wielkiego rozgłosu, za to mają już wieloletnie
doświadczenie i gwarantują solidną jakość swojej muzyki.
Za to Death Dealer tworzą muzycy z jeszcze większym
doświadczeniem, choć różnice między po-szczególnymi
muzykami bywają dość spore. Dla przy-kładu
najstarszy Ross H. Friedman ma 68 lat, a naj-młodszy
Steve Bolognese ma równo 40 lat. No i nie można ich
za bardzo zaliczyć do NWOTHM, ani do klasycznych
pionierów sceny heavy metalowej czy też power metalowej.
Nie mam za to wątpliwości, że tworzą scenę tradycyjnego
heavy metalu i swoimi wydawnictwami bardzo
ją wzbogacają.
Bardzo ciekawy rozdział w bieżącym numerze
tworzy zbiór wywiadów ze starymi przedstawicielami
hard rocka. Rozpoczyna go znakomita rozmo-wa
z Tedem Nugentem. Następną jest pogawędka z Petem
Agnew o najnowszym krążku Nazareth. Później
mamy Grahama Bonneta, który opowiada o Graham
Bonnet Band, choć zahacza również o inną jego formację,
Alcatrazz. Mamy też kolejny wywiad z Hermanem
Frankiem, który tym razem przybliża nam nową płytę
Victory. Na koniec zaś jest rozmowa z Tino Troy'em o
Praying Mantis, które kojarzone jest nie tylko z hard
rockiem i AOR-em, ale także z NWOBHM.
Nie zabrakło również przedstawicieli sceny
progresywnego metalu. Do tej części możemy zaliczyć
wywiady z Evergrey, Kennem Nardi (znacie go przede
wszystkim z Anacrusis), Sunrunner, czy też Parallel
Mind. Ciekawostką tego modułu jest rozmowa z Andy
Curranem o nowo powstałej kapeli Envy Of None. Poniektórzy
Andy'ego pamiętają z Coney Hatch. Zresztą
ten wątek też był poruszany w tym wywiadzie. Jak zarówno
temat innego współzałożyciela jak i podpory nowej
formacji Alexa Lifesona (tak, tak tego z Rush).
Envy Of None z pewnością ma w swojej muzyce pierwiastki
progresywnego rocka, ale głównie ich domeną
jest rock, taki bardziej zwiewny i nadający się do puszczania
w radio. Niemniej warto poświecić trochę czasu
na przeczytanie tej rozmowy, bowiem Andy bardzo barwnie
opowiada o różnych ciekawych sprawach, również
tych bezpośrednio dotykających naszych pasji.
Oczywiście parę tematów, które niejako odrywają
nas od podstawy naszych zainteresowań, też się
znalazło. Tym razem są to wywiady z mającymi do czynienia
- bardziej lub mniej - ze stoner rockiem Leash
Eye i Elder oraz blues-rockowym Circus Prütz. Nie
brakuje również stałych rubryk, choć od tego numeru
będziecie mogli cieszyć się kolejną, zatytułowaną "Metalowiec
Gawędziarz", za która będzie odpowiedzialny
nasz nowy współpracownik Rafał Krakowiak.
Także drodzy czytelnicy oddajemy Wam
najnowszą edycję Heavy Metal Pages z nadzieją, że mimo
wakacji znajdziecie czas na poczytanie jego zawartości,
a jak już to uczynicie, wierzę, że sprawi Wam to
tyle samo radości, co moczenie się w morzu, wylegiwanie
na plaży, pływanie na żaglówce, chodzenie po górach,
picie browca itd.
Michał Mazur
Spis tresci
82 Lesson In Violence
84 Sign Of Death
86 Ironflame
89 Greyhawk
90 Powertryp
92 Solitary
94 In Vain
96 Emissary
98 Ted Nugent
102 Nazareth
104 Grahem Bonnet
Band
108 Victory
110 Stray Gods
112 Praying Mantis
114 Fortress
116 Turbo
118 Ibridoma
121 Cobra Spell
122 Knight And Gallow
125 Midnite Hellion
128 Trick Or Treat
130 Space Vacation
Cover foto: Małgorzata Bilicka
3 Intro
4 Judas Priest
7 PowerWolf
10 Hellhaim
13 Monasterium
16 Udo Dirkschneider
18 Satan
22 Grave Digger
25 Kreator
28 Anvil
29 Xentrix
32 Vio-Lence
36 Evil Invaders
42 Tysondog
44 X-Wild
46 Evil
48 A Tribute To
William J Tsamis
50 Skull Fist
54 Tension
56 Venator
58 Night Cobra
60 Death SS
62 Luzifer
64 Thunderor
66 Gauntlet Rule
68 Mortal Soil
70 Sanhedrin
72 Fer De Lance
74 CoverNostra
76 Mirage
78 Tyrada
80 Snake Eyes
132 Master Spy
134 Evergrey
136 Kenn Nardi
139 Sunrunner
142 Parallel Mind
144 Setheist
146 Envy Of None
150 Reaper
152 Circle Of Silence
154 Sin Starlett
156 Death Dealer
158 Metalowiec Gawędziarz
160 Leash Eye
162 Elder
164 Cirkus Prütz
166 Live From The
Crime Scene
170 Zelayna Klaszka
171 Decibels` Storm
203 Old, Classic,
Forgotten...
3
W hołdzie ludziom ciężkiej pracy
Rozmowę zaczął sam, od krótkiej anegdoty
o tym, jak minął mu poprzedni
dzień, w którym spotkał się z Alice
Cooperem, na otwarciu finansowanej
przez tego drugiego
organizacji, wspierającej
muzycznie młodzież borykającą
się z wykluczeniami. Następne
tematy popłynęły gładko,
a Rob Halford okazał się jednym z
najbardziej otwartych i szczerych
muzyków, z jakimi miałem przyjemność
rozmawiać. Siedemdziesięciolatek,
któremu w trakcie kolejnych
minut rozmowy, obserwując
go przez Zooma, byłem gotów odjąć co najmniej dekadę z metryki. Opowiadał
w sposób wyważony, ale w pełni zaangażowany i skory do dygresji, odrobinę odchodzących
od podsuniętego mu pytania. Głęboko wierzy w misję niesienia swoją
muzyką mocy, którą chciałby oddać swoim fanom. Często używa pojęć takich jak
społeczność i wspólnota mówiąc o tym, co odnajduje w środowisku metalowców.
Czaruje przy tym nieco polskich fanów, nie mogąc doczekać się spotkania z nimi,
podczas gdańskiego Mystic Festival, w czerwcu tego roku. Judas Priest obchodzą
właśnie pięćdziesięciolecie definiowania tego czym heavy metal jest. Weźmy
udział w tej celebracji.
metalu.
przyszli zobaczyć nas oraz przyjaciół z
Queensryche. Działamy już właściwie pięćdziesiąt
jeden lat. Coś podobnego wydarzy się
w twojej karierze tylko raz i bardzo niewiele
zespołów dobiega takiego wieku. Jest w tym
coś wyjątkowego, mamy więc co świętować.
Ułożyliśmy z tej okazji świetna listę utworów
i przygotowaliśmy powalające show. Częścią
naszej tradycji jest to, że zostawimy cię nie
tylko z tym co usłyszałeś, ale również z tym,
co zobaczyłeś. To będzie wizualne przeżycie.
Spotkacie się z przyjaciółmi, których nie widzieliście
od dawna, bo przecież nie było koncertów.
Będziecie rozmawiać o tym, co u was
słychać, jakie kapele ostatnio lubicie, skąd
wziąłeś ten fajny t-shirt i tak dalej. (śmiech)
Chodzi o fajny klimat, jedność i budowanie
społeczności. Tak wyglądała trasa do tej pory,
tak będzie też w Polsce. Cudownie jest znowu
grać z Richiem. Glenn Tipton (jeden z założycieli
zespołu, od kilku lat, z powodu stanu
zdrowia wywołanego postępującym schorzeniem
Parkinsona, nie jest w stałym składzie
koncertowym grupy - przyp. red.) od czasu do
czasu wpada, aby wystąpić z nami na pojedynczych
koncertach. Robi to wtedy, kiedy
jest w stanie - jeśli czuje się dobrze. Odczuwam
wtedy ekscytację. Nie wiem czy Glenn
pojawi się na Mysticu, czy nie. To zależy od
jego stanu zdrowia, a ten potrafi zmienić się z
dnia na dzień. Jestem pewien, że jeżeli będzie
się czuł dobrze, to zobaczymy go w Polsce. Jak
widzisz, wszyscy staramy sobie radzić i wspierać
w tym co robimy. W metalu świetne jest
to, że mówi o pokonywaniu trudności i wyzwań,
jakie stawia przed tobą życie. Wiele
utworów Judas Priest o tym opowiada. Także
o walce ze złem. W pewnym sensie to nasza
mantra albo rodzaj manifestu. Zresztą, nie tylko
nasza, wielu metalowych muzyków podnosi
podobne tematy, dotyczące pozytywnej
mocy i energii. Nikt z nas nie przypuszczał, że
po pięćdziesięciu latach nadal będziemy to robić
na scenie.
HMP: Na początku czerwca Judas Priest
wystąpi jako headliner Mystic Festival 2022
w Gdańsku. Jak wspominasz swoje dotychczasowe
wizyty w naszym kraju?
Priest wraca do Polski. Polscy maniacy są jak
zaciekłe hordy kosmitów, które po prostu kochają
metal. Utrzymujemy z nimi długą i piękną
relację właściwie od kiedy tylko zespół istnieje.
Od zawsze chcieliśmy dotrzeć do Polski,
ale świat wyglądał wtedy jak wyglądał - nie
mogliśmy tego zrobić. W końcu nadszedł
dzień, w którym mogliśmy przyjechać i dla
was zagrać (pierwszy raz wystąpili u nas w
Katowicach w 1998 roku - przyp. red.). To
było wspaniałe uczucie, móc spotkać się z
fanami, którzy wspierali nas i naszą muzykę
od długiego czasu. Tym razem będziemy świętować
tę relację. Mystic to wielki festiwal,
piękna celebracja metalu, hard rocka i muzyki
w ogóle. Nie możemy doczekać się ponownego
połączenia się z polską społecznością i razem
z nią darcia się w niebogłosy przy heavy
Foto: Justin Borucki
Kilka tygodni temu zakończyliście amerykańską
część trasy 50 Heavy Metal Years.
Ze względu na wybuch pandemii przekładaliście
ją prawie dwa lata. Jak się czujesz
świętując pół wieku działalności swojego
zespołu, grając niemal co wieczór wybór z jego
najmocniejszych kawałków?
Przede wszystkim, to najlepszy przykład tego,
że dbamy o siebie nawzajem. Co mam na myśli?
Nasi wielbiciele są na tyle wyrozumiali, że
zostali z nami, nie tylko aż skończyły się restrykcje
i mogliśmy pojechać w trasę, ale pozwolili
też dojść do siebie Richiemu, gdy miał
problemy ze zdrowiem (podczas jednego z
koncertów w 2021 roku, gitarzysta Richie
Faul-kner doznał pęknięcia aorty podczas grania
ostatniego kawałka, jego życie prawdopodobnie
uratowała tylko bliskość szpitala i szybkość,
w jakim został do niego dowieziony -
przyp. red.). Wszyscy zachowali swoje bilety i
Jak się czujesz, gdy Glenn występuje z wami
danego wieczoru?
Wspaniale, wprowadzam go na środek sceny i
zapowiadam. Publiczność nigdy do końca nie
wie, czy dziś Glenn się pojawi czy nie.
Wszyscy wtedy szaleją, dostrzegam mnóstwo
łez i wzruszenia. Bo oto jest z nami ten gość -
wspaniały heavy metalowy gitarzysta. Glenn
nadal jest aktywnym członkiem Judas Priest.
Gdy wychodzi na scenę, ma się wrażenie, że
cała sala po prostu odrywa się od ziemi. Tyle
rzeczy wtedy się dzieje w głowie, trudno to
opisać. Chociażby to, że przecież ciągle walczy
ze swoją chorobą. To facet, który wyznaczał
standardy grania metalu a teraz przekracza
swoje ograniczenia. Nadal jest w stanie zagrać
na gitarze nasze kawałki, przeważnie są to:
"Metal Gods", "Breaking the Law" i "Living
After Midnight". Widzieć go na scenie, wiedząc
jak znacząca dla historii metalowej gitary
to postać, czuję coś naprawdę wspaniałego.
Gość jest jedyny w swoim rodzaju. Jego solówki
są legendarne, przepięknie skomponowane.
Jest jak architekt, jeżeli chodzi o pisanie muzyki.
Niezależnie czy mówimy o utworach takich
jak "Beyond the Realms of Death" czy
"Painkiller". Jeżeli pomyślisz sobie o tym czego
dokonał, to wiesz, że jest to niesamowite.
Glenn podróżuje z wami podczas całej trasy
czy przylatuje bezpośrednio na pojedyncze
koncerty?
4
JUDAS PRIEST
W Stanach przylatywał na konkretny koncert,
pewnie w Europie będziemy robić podobnie.
Mamy samolot, którego możemy użyć w tym
celu, jest to bardziej efektywne. Zabawne, bo
od dłuższego czasu nie wykorzystywaliśmy
samolotu na trasach, ale mam już dość siedzenia
w pieprzonych autobusach. (śmiech)
Musisz tkwić w nim sześć godzin, aby dotrzeć
do następnego miejsca. Na starość stałem się
naprawdę niecierpliwy. Jestem starym, złośliwym
metalowcem. (śmiech) Nie jestem w stanie,
kurwa, wysiedzieć w tych cholernych busach
czterech czy większej liczby godzin. W
rezultacie, latamy między koncertami samolotem.
Pozwala nam toteż grać więcej koncertów,
mniej czasu tracimy na dojazdy. A więc
tak, Glenn czasem lata z nami i świetnie mieć
go wtedy na pokładzie. Richie jest wtedy zachwycony,
nazywa go "generałem". Gdy do
nas dołączył, Glenn stał się jego mentorem,
byli ze sobą nierozłączni. Nauczył go wiele na
temat gitary i występowania na scenie. Dlatego
Richie chce być teraz przy Glennie.
W swojej autobiografii pod tytułem "Wyznanie"
ujęło mnie w jaki sposób wypowiadasz
się o Glennie, odniosłem wrażenie, że
to twój bardzo dobry przyjaciel. Uznałbyś go
za najbliższą ci osobę w zespole?
Najdłużej znam Iana i Glenna. Panuje między
nami specyficzna równowaga. Rozumiesz,
gdy jesteś w zespole, to jest twoja praca, jest to
relacja zawodowa. Kiedy mamy przerwę rzadko
się ze sobą kontaktujemy. Istniejemy w
swoich życiach od dekad, już pół wieku. Ale
wiem, co miałeś tym pytaniem na myśli. Tym,
za co zawsze uwielbiałem w tym zespole jest
atmosfera prywatności i poufności. Dzielimy
się bardzo osobistymi rzeczami, tak jak robią
to przyjaciele. Z najlepszym przyjacielem rozmawiasz
na tematy, których nie poruszasz ze
swoim współmałżonkiem. To wspaniała więź
oparta na zaufaniu. Każdy potrzebuje kogoś,
komu może zaufać, mieć z kim porozmawiać,
niezależnie jak trudną sam byłby osobą. Łączy
nas z Glennem wiele wspaniałych rozmów
odbytych na przestrzeni dziesiątek lat. Doceniam
to i szanuję. Nie będzie tak, że zaczniemy
teraz wysyłać wiadomości inny ludziom,
że "Glenn napisał to czy tamto, a ktoś inny
odpowiedział inaczej, bla bla bla". (śmiech)
Takie burze nie są dla nas atrakcyjne. Gdy
zaczynaliśmy oczywiście jeszcze nie było Internetu,
Instagrama i Twittera. To czym zespoły
się zajmowały owiane było mistyczną
tajemnicą. Rozumiesz mnie? Raz na jakiś czas
udzieliłeś wywiadu dla jakiegoś magazynu
muzycznego, opowiadałeś o wydawanym albumie
i to by było na tyle. Nikt nie wpieprzał
się twoje życie, oprócz tych spraw, którymi
chciałeś się podzielić. Trochę mi tego brakuje.
Nie jestem tu bez winy, mam profil na insta i
uwielbiam na nim przebywać, rozmawiać z
ludźmi. Ale spójrz na Led Zeppelin, oni nie
udzielili żadnego wywiadu podczas całej swojej
kariery. To była decyzja ich menadżera,
Petera Granta, który mówił, że nie chce zepsuć
nimbu tajemnicy, jaki istniał wokół zespołu.
Pragnął, aby wszyscy uwielbiali grupę i
ich muzykę, ale nie uważał, aby uchylanie
drzwi w pozostałych sprawach było potrzebne.
Dzięki temu otaczała ich aura niesamowitości.
Niegdyś podobnie było z Toolem, nie
udzielali wywiadów, zanim nie dotarli do pewnego
poziomu. Nawiązuję tutaj do wspomnianej
przeze mnie przyjaźni - więzi, którą
tworzymy wewnątrz zespołu. To, co się dzieje
wewnątrz niego jest wyłącznie naszą sprawą.
Ta więź jest kluczowa dla naszego istnienia.
Zespół musi być nie tylko zdrowy i zdolny
fizycznie do tego, aby grać, ale powinien posiadać
taką zdolność, również pod względem
psychicznym i emocjonalnym. Będąc przy
tym temacie, w ostatnich latach wielu muzyków
otwarcie mówi o swoich problemach psychicznych.
Myślę, że to dobrze, że takie tematy nie
trafiają do szafy.
W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy do siebie
podobni, każdy przechodzi przez jakieś problemy.
Kiedy coś jest nie tak, najlepsze, co
możesz zrobić to porozmawiać o tym z przyjacielem,
rodziną czy kimkolwiek innym. Dobre
samopoczucie psychiczne jest niezbędne w
życiu. Emocje są kluczową jego częścią. My
Foto: Justin Borucki
oddajemy je w muzyce. Dla mnie móc pokazać
co czuję, przed tysiącami maniaków to
najlepsza możliwa terapia. Te wszystkie refleksje
uruchomiło twoje pytanie o relację z Glenem,
sam widzisz, że to istotny temat.
W ostatnich rozdziałach autobiografii, opisałeś
jak wyobrażasz sobie scenę, na której
występować będziecie podczas pięćdziesięciolecia.
Miała wyglądać jak wnętrze jakieś
fabryki lub huty żelaza. To hołd dla Birmingham,
znanego z przemysłu ciężkiego miasta
waszego powstania?
To hołd dla Birmingham a jednocześnie dla
ludzi pracy, tych pracujących w hutach Birmingham,
w fabrykach w Polsce, w Berlinie,
Rio de Janeiro, w Japonii czy gdziekolwiek.
Takie środowisko pracy wykuwa szczególnych
ludzi. Żyję dość długo, by wiedzieć jak poprawiły
się warunki zatrudnienia ludzi zajmujących
się takimi rzeczami. Pamiętam, że jak
chodziłem do szkoły, pisałem o tym również
w "Wyznaniu", czasem przez miasto przelatywały
toksyczne opary. To było coś okropnego,
ludzie bardzo wtedy chorowali. Pracując w
takich warunkach narażeni byli na wdychanie
kancerogennych substancji i wszyscy inni
mieli to w dupie. Po prostu musiałeś przyjść
do roboty i zrobić swoje. Fabryka na naszej
scenie symbolizuje więc wiele różnych rzeczy.
To hołd dla metalu, dla ciężko pracujących
ludzi, ale też dla naszej niezatartej pamięci o
przeszłości. Poza tym, świetnie wygląda - mamy
doskonałe światła i inne bajery. Celebrujemy
w ten sposób heavy metal i istnienie
Judas Priest po pięćdziesięciu latach.
Łatwo jest mi uznać Priest za zespół, który
zawsze był i zawsze będzie. Poniekąd wycho-wałem
się na waszej muzyce. Jednak
przetrwać pół wieku i nadal być aktywnym
scenicznie to nie lada wyczyn - wielu po drodze
się wysypało. Co jest siłą napędową
Judas Priest?
Bardzo dobre pytanie. Dla mnie sercem i duszą
jest to, że uwielbiam śpiewać utwory tego
zespołu. Naprawdę, to dla mnie bardzo głębokie
przeżycie. Dla każdego z nas ten zespół
znaczy bardzo wiele. Ponadto, Priest ten jest
ucieleśnieniem stylu, który znamy jako heavy
metal. W globalnym znaczeniu. Każdy na
świecie kojarzy Judas Priest, zapracowaliśmy
na to swoimi utworami i koncertami. Gdy
jesteśmy w Polsce, Judas Priest należy do
was. Gdy gramy w Australii to jest podobnie.
Ta muzyka dotyka cię i staje się głęboką,
ważną częścią twojego życia, podobnie jak
stała się częścią naszych. Ten kawałek, ta płyta
albo wspomnienie tamtego koncertu -
wszystko to jest w nas. To powody, dla których
dalej istniejemy. Oczywiście, refleksja
nad przeszłością, chociaż ważna, nie jest
jedyną przyczyną naszej egzystencji. Tworzymy
nową muzykę metalową, jesteśmy obe-
JUDAS PRIEST 5
cnie w trakcie przygotowania nowego albumu.
Od zawsze wykuwamy nowy metal. Czy potrzebujemy
kolejnej płyty? Pewnie nie, ale co
z tego? Tym się właśnie zajmujemy. Uwielbiamy
ze sobą przebywać, spotykać się i pisać
nowe utwory, aż będziemy mieli ich tyle, że
możemy mieć album. To część tej energii,
która nas napędza. Sensu nadaje nam możliwość
kreowania planów na przyszłość: nowych
utworów, tras czy spektaklu scenicznego.
Na jakim etapie są prace nad nową płytą?
Wszystkie utwory są już napisane, ale przed
nami jest jeszcze mnóstwo pracy. Wspaniale
byłoby powiedzieć, że już gotowa, ale to nie
ten czas. Na szczęście zakończyliśmy już etap
tworzenia utworów. Nagrywania bywają
trudne, bo masz muzykę w głowie, wiesz jak
kawałki mają lecieć - przecież je napisałeś,
wszystko co miałeś do zrobienia, aby zaistniały
w tym świecie, jest już gotowe. Wszystkie
elementy układanki są już na swoim miejscu.
Dla mnie album jest już więc ukończony.
(śmiech) Wiem, brzmi to jak szaleństwo, ale
mam te wszystkie piosenki w sobie. Nie mogę
się doczekać aż usłyszę, jak Ian (Hill, basista i
jeden z założycieli Priest - przyp. red.) zagra w
nich na basie, albo jakie partie perkusji przygotuje
Scott (Travis, perkusista, w zespole od
początku lat 90. - przyp. red). Zawsze bardziej
interesuje mnie to, co przyniesie reszta
chłopaków. Mało mnie teraz obchodzi to co
stworzyłem ja. Chcę usłyszeć co oni wniosą od
siebie. Po tym z jakim sukcesem i docenieniem
przez krytyków spotkał się "Firepower"
(wydany w 2018 roku poprzedni album grupy
- przyp. red.) musimy porządnie pójść do
przodu. Nie mogę tak naprawdę powiedzieć
nic więcej. Muzyka jest muzyką, jak miałbym
ją opisać? Mógłbym powiedzieć, że "mamy
zajebiste riffy, człowieku". (śmiech) Przecież
zawsze są to "zajebiste riffy", w każdym wywiadzie,
co nie? (śmiech). To będzie wszystko
to, co kochasz w Priest.
Wspomniałeś wcześniej o tym, jak media
odzierają z tajemnicy, ale z drugiej strony, są
też narzędziem, który możesz wykorzystać
do kreacji swojej scenicznej persony. Sam
zresztą to robisz.
Młodsze zespoły, z którymi czasem rozmawiam,
wiedzą, że jeżeli chcą odnieść sukces,
muszą być w stanie dobrze operować w mediach
społecznościowych. Ale muszą być też
gotowe na inwazję mediów w ich życie. Jest to
również przestrzeń na tworzenie kłamstw, na
temat niemal wszystkiego. W taki sposób, że
kłamstwo staje się prawdą. To naprawdę okropna
strona czasów w których żyjemy. Te
wszystkie posty, że koleżka z jakiegoś tam
zespołu wciąga każdego dnia dziesięć gram
kokainy i tym podobne bzdury. Nawet, jeśli to
kłamstwo, to ciągle powtarzane i przekręcane
w końcu stanie się prawdą. Zespoły muszą być
tego świadome. Wystarczy drobnostka, która
można rozdmuchać do niebotycznej skali.
Możesz udzielać wywiadu i otrzymać pytanie
o jakąś plotkę - może to być coś zmyślonego,
ale opowiadając o tym, legitymizujesz i powielasz
taką fejkową historię. Korzystanie z
Foto: Justin Borucki
mediów społecznościowych tak, aby nie zaszkodziło
to zespołowi, jest jedną z rzeczy,
których dzisiaj trzeba się nauczyć. To bardzo
ważne, bo takie rzeczy mogą mocno namieszać.
Wrócę jeszcze do twojej autobiografii. Mocno
się w niej otworzyłeś i szczerze opowiedziałeś
o swojej samotności, frustracji i
niespełnieniu w relacjach z partnerami.
Myślisz, że gdyby tamte wydarzenia miały
następować dzisiaj, po zmianach w odbiorze
osób LGBT+ w części społeczeństw, łatwiej
byłoby ci żyć?
(śmiech) Uśmiechnąłem się ponuro, bo wiem,
jaki jest klimat prawny w tej kwestii w Polsce.
Ale podobnie jest tutaj, w Ameryce. Skala ekstremizmów
jest powalająca. Na litość boską,
jest dwudziesty pierwszy wiek! Dzisiaj jest
Dzień Upamiętnienia Holokaustu (rozmawialiśmy
28 kwietnia 2022 roku - przyp. red.).
Mimo to, nadal żyjemy w czasach, kiedy uchwalane
jest dyskryminujące innych prawo. Nie
można uczyć w szkołach o tym, jakie istnieją
tożsamości seksualne, zakazuje się rozmów na
takie tematy. Ekstremizm hamuje rozwój wielu
części świata. Żyję już dość długo, na tyle
długo by wiedzieć, że historia lubi się powtarzać.
To wstyd. Pomimo tego, musisz się stawiać
i walczyć o swoje prawa do życia - o prawa
człowieka, o to, abyś mógł być tym, kim jesteś.
Nikt nie ma prawa ci tego odebrać. Ekstremiści
próbują jednak to zrobić. Chcą ci w
wmówić, że nie możesz żyć tak jak chcesz. Nie
możesz być tym, kim jesteś.
Odnoszę wrażenie, że twoja twórczość czy
może bardziej osobowość, pomogła wielu
ludziom w walce o uznanie prawa do swojej
tożsamości. Twoje publiczne przyznanie, że
jesteś osobą homoseksualną spowodowało,
że stałeś się dla wielu symbolem odwagi i
wzorem do naśladowania.
Wiem, co masz na myśli. To piękne wynika z
tego, kim jestem. Będąc członkiem zespołu
takiego jak Priest funkcjonujesz w domenie
publicznej - na światową skalę. Ludzie odwołują
się do ciebie, mówią o tobie a nawet stawiają
ci pomniki. Traktują, jako wzór do naśladowania,
chociaż wcale tego nie chcę. Ale mimo
to, akceptuję tę perspektywę. Moje zdanie na
jakiś temat może być inne, ale skoro zostałem
obsadzony w takiej roli, to muszę być przygotowany
mówić otwarcie w obronie konkretnych
zjawisk. Oczywiście wiem, że mam prawo
odmówić odpowiedzi na jakieś pytanie,
bez tłumaczenia się dlaczego. Niektórzy tego
nienawidzą. (śmiech) Żądają ode mnie odpowiedzi!
Cóż, żądaj, czego tam sobie chcesz, ja
nie muszę ci jej udzielać. (śmiech) Istotą
"Wyznania" jest to, że mówię prawdę, prosto
od serca. Odkąd stałem się trzeźwy i wolny od
narkotyków, czyli już od ponad trzydziestu
pięciu lat, nic mnie tak nie napędza jak bycie
szczerym i otwartym w sprawach, które są dla
mnie ważne. Mówię co tylko chcę, na dobre
czy złe. Powiedziałem i zrobiłem w życiu wiele
głupich rzeczy, przyjmuję to. Nikt przecież
nie jest idealny. (śmiech)
Rozmawialiśmy o autobiografii, natomiast
niedawno zapowiedziałeś, że piszesz kolejną
książkę pod tytułem "Biblical". O czym będzie
opowiadać?
O tym, co dzieje się za kulisami pracy muzyka.
Mówimy (wraz ze współautorem Ianem
Gittinsem - przyp. red.) o tym, co przeszedłem
jako zawodowy muzyk i co doprowadziło
mnie do miejsca, w którym jestem obecnie.
To może być wszystko. Jak pokonaliśmy
drogę od grania w małych barach do występowania
jako gwiazda Mystic Festival. To
długa historia i staram się ją przedstawić w
ciekawy sposób. Będzie trochę o tym jak działa
branża, media, jak wygląda udzielanie wywiadów.
Może brzmi to zbyt sterylnie, ale spędziliśmy
z Ianem Gittinsem świetnie czas i
zawarliśmy tam mnóstwo zabawnych anegdot.
Będzie to zabawna pozycja do czytania bo nie
chciałem, aby się wlokła. Ludzie poczują nieco
atmosfery "Wyznania". Wydawcy są bardzo
zadowoleni, niektórzy mieli już okazję ją przeczytać.
Jednak to jest jak wydawaniem płyt,
może będzie zajebista, a może okazać się klapą.
(śmiech) Ale myślę, że będzie interesująca.
W sam raz na Święta, będziecie mieli co położyć
pod choinką, powiedział bezwstydnie
sprzedając swoją książkę. (śmiech)
Igor Waniurski
6
JUDAS PRIEST
Zaprezentować nasz świat
W czasie lockdownu niejeden zespół grał koncert w postaci streamu.
Jednak żaden nie zagrał takiego streamu, jak Powerwolf. Niemcy przygotowywali
się miesiącami do tego, żeby przygotować oszałamiającą scenę i efekty i zagrać na
niej koncert bez fanów - "The Monumental Mass: A cinematic Metal Event". To
nie był ani koncert na żywo, ani teledysk, ani "live in studio". Zespół rzeczywiście
grał i był rejestrowany na bieżąco, ale fani mogli zobaczyć dzieło dopiero chwilę
później. Obecnie zespół szykuje się do wydania "The Monumental Mass" na DVD
i Blu-ray i o tym rozmawiałam z klawiszowcem Powerwolf, Falkiem Marią Schlegelem.
HMP: Nowa płyta, "Call of the Wild", wersje
kawałków z innymi wokalistami na
"Missa Cantorem", a teraz DVD "The Monumental
Mass". Widać pandemia wyzwoliła
u Was masę pomysłów?
Falk Maria Schlegel: Wiele zespołów wskutek
pandemii nie mogło ruszyć w trasę, nie
mogło grać na żywo. W tej sytuacji jedyną
rzeczą, jaką zespoły mogą robić, jest wyzwolenie
kreatywności - pisać kawałki, rozwijać
nowe pomysły. W związku z tym zeszłego lata
wymyśliliśmy koncert "The Monumental
Mass", choć sam pomysł mieliśmy w głowie
już od pewnego czasu. Chcieliśmy dzięki niemu
w najlepszy możliwy sposób pokazać cały
świat Powerwolf. Po wydaniu "Call of the
Wild" chcieliśmy fanom coś dać w miejsce
przesuniętej trasy wskutek pandemii. To był
właśnie punkt wyjścia, z którego zaczęliśmy
podróż z "The Monumental Mass".
co dodaje mocy. Czyli dokładnie to, co czyni
religia i to właśnie wyróżnia Powerwolf. Żyjemy
w swoim wszechświecie, w tym wszechświecie
szukamy pomysłów, i w tym wszechświecie
osadziliśmy "The Monumental
Mass". Podzieliliśmy go na rozdziały "Pokusa",
"Grzech", "Wyznanie" i "Wybaczenie". I
to perfekcyjnie pasuje do naszego świata, a
teksty wpisują się w chrześcijańską czy katolicką
wiarę. Te wielkie i złożone problemy
przyporządkować stare kawałki Powerwolf?
To nie tak. Naturalnie, kiedy gramy na żywo,
układamy setlistę. Tak samo układaliśmy setlistę
kiedy szykowaliśmy "The Monumental
Mass". Chcieliśmy, żeby trafiły do niej kawałki
z różnych okresów i z różnych płyt. A te,
które i tak do niej trafią, były pogrupowane
tematycznie w rozdziały. Ciekawym doświadczeniem
było zanurzenie się w historię Powerwolf,
żeby coś z tej złożonej tematyki
wybrać. Na przykład wybraliśmy "Venom of
Venus", kawałek którego nigdy nie graliśmy na
żywo. Jednak mimo to, że go nie graliśmy,
uznaliśmy, że idealnie pasuje do rozdziału
"pokusa". Osadziliśmy go w klasycznej scenie
ogrodu Eden, w naszym przypadku z aniołami,
którym płoną skrzydła. W ogóle chcieliśmy
ilustrować każdy z tych kawałków.
Oczywiste było, że w utworze "Fire and Forgive"
w centrum będą ogniste organy, które
muszą naprawdę zapłonąć. Krok po kroku
opracowywaliśmy z producentami każdy kawałek.
My jako zespół dostarczaliśmy pomysłów,
oni zastanawiali się, jak je wprowadzić w
życie. To była wielka sprawa ponieważ chcieliśmy,
żeby każdy kawałek był projektem z
innymi kostiumami, innym wystrojem sceny,
z innym tłem, ludźmi czy nawet śniegiem,
który spadał z sufitu podczas "Where the Wild
Jakie koncerty, czy jakie zespoły były dla
Ciebie inspiracją przy tworzeniu "The Monumental
Mass"? Może Kiss?
Muzycznie Kiss nie bardzo, choć jeśli chodzi
o scenę, to mamy wiele wspólnego, w tym malowanie.
Muzycznie za to znacznie bliżej nam
do Iron Maiden. Zwłaszcza dla mnie, jako
keyboardzisty, który nie stoi, ale biega po scenie,
Iron Maiden to wielki wzór sceniczny
(śmiech). To zresztą nasze inspiracje, które
wpłynęły na Powerwolf u zarania, na to jak
gramy heavy czy power metal. Chcieliśmy dodać
własne elementy pozamuzyczne, własną
koncepcję sceny, strojów, makijaży. Ta zresztą
rozwijała się latami. Jak spojrzysz na nasze
makijaże z poprzednich lat i porównasz z
obecnymi, to zobaczysz, jaki wielki dokonał
się rozwój. To zatem nigdy nie ma końca i
wciąż się rozwija. Dla wielu ludzi na świecie
heavy metal to nie tylko muzyka, ale też rodzaj
religii. To coś, co daje dobre emocje, coś,
Foto: Christian Ripkens
ostatniego stulecia są naszym źródłem inspiracji,
ale też polem dyskusji obecnych czasów.
Co jest grzechem? Kto wybacza? Czy wybacza
Bóg, czy wybacza człowiek? A może wybacza
Attlia (śmiech)? Co jest dobre, a co złe? Jest
wiele paraleli między muzyką, a religią.
Zwłaszcza obdzielanie mocą i pomaganie w
kryzysie. Po "The Monumental Mass" otrzymaliśmy
bardzo wiele komentarzy, e-maili i w
ogóle kontaktu od fanów, mówiących o tym,
jak wiele mocy daje im nasza muzyka. Zwłaszcza
że wówczas był to czas pandemii, a teraz
tego, co dzieje się na Ukrainie. Jeśli muzyka w
jakiś sposób ma pomóc ludziom, zapomnieć o
codzienności i o troskach... Jeśli moja muzyka
pozwala komuś tak się poczuć, to jestem najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie.
Mówisz o rozdziałach. Trudno było do nich
Wolves Have Gone". Ta nasza podróż była z
jednej strony dokładnie zaplanowana, a z drugiej
jednak zagrana i zarejestrowana na żywo.
Nie jest to jednak typowy koncert grany live.
Jest zupełnie inaczej, kiedy możemy rozmawiać
i mówić wprost do publiczności, wchodzić
z nią w interakcję.
A myślisz, że dałoby się zagrać "The Monumental
Mass", jako normalny koncert w
publicznością?
Myślę, że na pewno elementy z "The Monumental
Mass" będziemy wprowadzać w życie
na letnich koncertach. Na przykład moje
ogniowe organy, które nadal istnieją, ponieważ
jeszcze nie spłonęły. Musimy jednak dobrze
przemyśleć, co możemy przenieść do
sytuacji live. Myślę, że bardzo ciekawie byłoby
przenieść zakonnice, mnichów czy w ogóle
POWERWOLF 7
aktorów i odtwórców na prawdziwy koncert.
Attila zawsze mówi, że w centrum musi być
przede wszystkim muzyka, ale na pewno będziemy
ją wspierać pewnymi elementami z
"The Monumetal Mass". Teraz podczas letnich
festiwali będzie wiele ognia i... wiele radości,
będziemy po prostu celebrować nasze
utwory. Chcemy znów poczuć tę energię, którą
dają fani. Najpiękniejsze w graniu na żywo
jest to, że fani dają energię zespołowi, a zespół
fanom. To mnie cieszy i to jest wspaniałe.
A więc doświadczenie zdobyte przy "The
Monumental Mass" wpłynie na prawdziwe
koncerty w przyszłości?
To zdobyte przy "The Monumental Mass"
na pewno wpłynie. To jest tak, że jak masz
trasę, to grasz koncerty, na których spotykasz
ludzi. Ludzie pytają, czy znamy tą, czy tamtą
legendę o wilkołakach czy kojarzymy te, czy
tamte religijne aspekty. To wszystko wzajemnie
na siebie oddziałuje. To nie jest tak, że robimy
to, co robiliśmy zawsze. Wszystkie rzeczy
staramy się przepracować, nowe rzeczy
rozwijać i sprawdzać, co w ogóle jest możliwe.
I w to wpisuje się też doświadczenie z "The
Monumental Mass". To jest doświadczenie
Foto: Christian Ripkens
dla zespołu. Nagraliśmy koncert w tydzień, a
przygotowania planu trwały prawie osiem
miesięcy. Nic dziwnego, że koniec końców
chcielibyśmy zobaczyć to na prawdziwej scenie.
Ale zobaczymy co jeszcze się zdarzy.
Wspomniałeś wcześniej, że z nigdy nie
granych kawałków na "The Monumental
Mass" zagraliście "Venom of Venus". Nie
kusiło Was, żeby zaprezentować też inne
niegrane wcześniej live utwory?
To jest tak, że na "The Monumental Mass"
jest wiele kawałków, które zazwyczaj gramy
na żywo. Należy do nich "We drink your
Blood", "Amen and Attack", "Armata Strigoi"
czy "Demons are a Girl's best Friend". Te kawałki
zawsze gramy na żywo, więc było dla
nas oczywiste, że trafią też na "The Monumental
Mass". Dodatkowo "Dancing with the
Dead" pasował wspaniale do rozdziału
"grzech", "Fire and Forgive" pasował idealnie
do "wyznania". W tym przypadku zadecydowało
przepracowanie tematu. Jednak było też
w drugą stroną. Zawsze na żywo gramy "Sanctified
with Dynamite", ale tym razem ten
kawałek nie pasował do żadnego rozdziału,
więc go pominęliśmy. Jak łącznie napiszesz
Foto: Christian Ripkens
osiem płyt, masz mnóstwo kawałków, to zawsze
musisz podjąć decyzję, jakie nowe numery
dojdą do setlisty, a jakie należy z niej
usunąć. To zawsze jest trudne. Jednak takie
wyzwania podejmujemy chętnie.
Ruch na scenie to Wasz atut. Teraz doszło
go więcej, bo poza Wami na scenie były też
inne osoby.
Choreografia też była czymś, co musieliśmy
przemyśleć. Już wcześniej mniej lub bardziej
pokazywaliśmy ruch w klipie do "Demons are
a Girl's best Friend". Jednak tym razem było
trudniej, bo żeby wprowadzić w życie takie
sceny, jak ta z wybuchem, trzeba było dokładnie
zaplanować całość i ustawić odpowiednio
kamery. Inaczej mogłoby być wręcz
niebezpiecznie. Poza tym czas był ograniczony,
ponieważ każdy kawałek mogliśmy zagrać
co najwyżej dwa razy. Nie pięć. Masz więc w
tyle głowy, że trzeba uważać, żeby zagrać czysto
i porządnie, bo to musi dobrze wypaść.
Potrzebny jest oczywiście scenariusz, w którym
wszystko jest rozpisane, ale nawet mimo
niego zdarzyły się sytuacje, w których zapomnieliśmy
o czymś, na przykład podczas "Resurrection
by Erection" (śmiech). Oczywiście jak
masz wszystko rozpisane, to ograniczasz
własną wolność sztuki. Można pozwolić sobie
swobodę, ale wtedy pojawia się ryzyko. Na
szczęście wszystko się udało, zrobiliśmy
wszystko i naturalnie jestem z tego bardzo
dumny.
Wspomniałeś wcześniej o producencie. Czytałam,
że był nim Jörg Michael. Jestem zaskoczona,
bo Jörg jest przede wszystkim perkusistą.
Też nim jest, ale ma też swoją firmę zajmującą
się produkcją i jest kierownikiem produkcji
wielu festiwali. Jego przedsiębiorstwo Live for
You, robi też streamy klasycznych koncertów.
Takiego projektu jeszcze nie robiliśmy, więc
kiedy szukaliśmy producenta, pomyśleliśmy o
nim. Sami nie dalibyśmy rady. Trzeba osób od
pirotechniki, scenografów i wielu innych
pozytywnych ludzi, którzy potrafią to wszystko
wprowadzić w życie, zbudować i wyprodukować.
Michael był właśnie jednym z nich,
był zachwycony tym pomysłem. Bardzo się
zaangażował i miał jeszcze więcej pomysłów.
To była wspaniała współpraca. Kreatywność
nie miała żadnych granic. Mieliśmy zbudowaną
zasłonę, tło w postaci ekranu LED. Wyobraź
sobie, 40 metrów szerokości i 8 metrów
wysokości! Coś tak wielkiego trzeba najpierw
zbudować, a przez ciężar, trzeba uważać na
bardzo wiele rzeczy. O to wszystko zadbał
Jörg Michael, a my zajmowaliśmy się pomysłami.
Na przykład Matthew Greywolf, całość,
że tak powiem, namalował i wprowadził
w życie wraz z naszą graficzką Zsofią
Dankową. To był szalony projekt, ale wszystko
świetnie się udało, jesteśmy wręcz
wzruszeni. Koniec końców możemy świętować.
Czytałam, że za orkiestracje odpowiedzialny
był Joost van der Broek. Domyślam się
jednak, że nie pracował sam, ale Ty jako keyboardzista
też odegrałeś swoją rolę?
Rzecz jasna Joost pracował z koncepcjami,
pomysłami kawałków i melodiami, które już
istniały, które częściowo już współtworzyłem,
pisząc i aranżując je. Jednak rola Joosta polegała
na tym, że dodał do nich wielką rzecz w
postaci aranżacji na orkiestrę. Od podstaw zaś
8
POWERWOLF
musieliśmy stworzyć łączniki i wszystkie pomysły
scalić. Joost stał się ważną częścią naszego
zespołu, rozwijał nasze koncepcje. To
było wspaniałe, bo Joost jest fantastycznym
muzykiem i fajnym człowiekiem. Bardzo fajnie
mieć go w ekipie.
Dlaczego "The Monunental Mass" woleliście
wypuścić najpierw jako stream, a nie od
razu jako DVD?
Kiedy bierzesz się za stworzenie streamu, musisz
mieć czas, żeby go pociąć, wyprodukować
i dopiero potem możesz go opublikować. Dla
nas było ważne, żeby zaprezentować fanom
pełny obraz świata Powerwolf. Kiedy planujesz
wydać DVD czy Blu-ray, wtedy trzeba
zaplanować z jeszcze dłuższym wyprzedzeniem.
Naprawdę woleliśmy z wydaniem DVD
poczekać. Wydaliśmy tylko stream, a i tak
przedłużaliśmy jego emisję aż do 31 grudnia,
takim okazał się sukcesem. Po wsłuchaniu się
w opinie fanów, uznaliśmy, że zrobimy też
DVD i Blu-ray. Choć taką ewentualność mieliśmy
gdzieś wcześniej w głowie, nie było jej
na liście planów. A że fani bardzo tego chcieli,
wraz z Napalm Records podjęliśmy decyzję i
rzeczywiście koncert będzie opublikowany.
Bardzo się cieszymy, że to się teraz dzieje.
Mamy przygotowane fajne edycje z flagą, plakatem,
opaską. Wielu fanów na pewno będzie
chciało rzucić okiem na niektóre kawałki jeszcze
raz. Zawsze będą mogli odkryć coś nowego
w "The Monumental Mass". Wychodzi w lipcu,
to już całkiem blisko.
"The Monumetal Mass" to high-light
Waszej kariery. Chyba trudno będzie teraz
zrobić coś jeszcze większego?
Zobaczymy. Jasne jest, że im więcej robimy...
im to, co robimy, czyli produkcja sceny, jest
większe, tym trudniej jest to dalej rozwijać i
ulepszać. Zobaczymy. Z pewnością mamy to
na uwadze, ale na pewno nie myślimy kategoriami
"ojej, teraz musimy zrobić coś jeszcze większego".
Może się okazać, że jak coś się w ogóle
robi, to będzie to coś dużego. Nie staramy się
robić więcej, po prostu robimy. Teraz dzięki
streamowi wykorzystaliśmy wszystkie możliwości,
bo mogliśmy zrobić wszystko, czego
chcieliśmy. Takiej sytuacji nie ma się zawsze.
Jak masz koncerty typu Wacken to koncentrujesz
się na tym, żeby zbudować jeszcze większą
scenę. Jak grasz mniejszy koncert, to nie
masz takiej szansy. Możesz pokazać to, na co
pozwala ta scena. Jestem nadal zdania, że najważniejsze
jest bycie razem, zespołu i publiczności.
Wszyscy razem tworzą jedność, wytwarzają
energię, świętują utwory, Kiedy podczas
kawałka "Where the Wild Wolves Have
Gone" ludzie razem klaszczą, gwiżdżą, to jest
właśnie to, co jest idealne w graniu na żywo.
Dla tych ludzi jest to nawet ważniejsze, niż
wielkie show z ogniem. Koniec końców w tym
wszystkim najważniejszy jest człowiek. Te inne
rzeczy też są ważne, ale nie najważniejsze.
Okazuje się, że Powerwolf może być inspiracją
dla innych zespołów. Słyszałeś może
Apostolikę z Włoch?
To jakiś zespół, który gra nasze kawałki?
Foto: Christian Ripkens
A tego nie wiem, słyszałam akurat dwa inne,
ich własne utwory, w których słychać, że
brzmią prezentują się nieco jak Powerwolf.
Spróbuję to opisać tak. Sam osobiście jestem
wielkim fanem Iron Maiden. Zawsze podkreślam,
że wywarli na mnie wielki wpływ. Zarówno
muzycznie, jak i pod kątem koncepcji
sceny, o czym już mówiłem. A teraz czasami
słyszę od zespołów, że "moim wzorem jest Falk
Maria z Powerwolf", albo że "moją inspiracją jest
muzyka Powerwolf". Myślę, że to wspaniałe. Jeśli
zespoły powstają pod wpływem naszej muzyki,
uważam, że to cudowne. I w ogóle wspaniałe
jest to, że młodzi ludzie chcą tworzyć
muzykę. Muszą powstawać nowe kapele. Dla
nas to wielki komplement, jeśli zespoły nas
naśladują albo jesteśmy dla nich wzorem. Jeśli
gdzieś słychać bardzo dobrze "Sacrament of
Sin" albo choćby "Lupus Dei", to jest największy
komplement.
Czytałam opis Powerwolf z notki dla prasy,
którą dostałam z Napalm Records. Jesteście
obecnie odnoszącym największe sukcesy
heavymetalowym zespołem w Niemczech.
Chyba rozpiera Cię duma, gdy to czytasz?
Jestem dumny z tego, co osiągnąłem jako
człowiek i jako zespół. Jednak przede wszystkim
to, czego doświadczam dzięki Powerwolf,
albo co mogę dzięki Powerwolf doświadczać,
to dla mnie jest i było marzenie z
dzieciństwa. To coś, o czym marzyłem jako
chłopak, jako dzieciak, jednak nie dało się
tego w pełni zaplanować. Kiedy zakłada się
Foto: Christian Ripkens
zespół, nie da się przewidzieć, czy to się uda.
To nawet nie zależy od zespołu, ale raczej od
fanów. To oni uznają, że to fajna muzyka. Tak
samo jest na koncertach, kiedy można je
wspólnie przeżywać. Jestem bardzo wdzięczny,
że mam możliwość doświadczać tego
przywileju. Mogę oczywiście dodać, że pracujemy
bardzo dużo i wciąż się rozwijamy.
Niezależnie od tego, ile i co zrobimy, to decyzję
podejmiecie Wy. Czy Wam się to spodoba.
Nie mamy przecież stuprocentowej pewności.
Koniec końców, to, kto jest odnoszącym
najwięcej sukcesów zespołem w Niemczech,
określą fani (śmiech). Nie ma się na to
wpływu. Ja mogę być tylko wdzięczny, dumny
i szczęśliwy. Staram się cieszyć każdym momentem,
bo nie było to możliwe w czasie pandemii.
To jest credo zespołu - gram każdy
koncert, jakby był ostatnim. Amen.
Tak. Amen.
To nie jest praca, w której gram, kończę i idę
do domu, To pasja. Dla wielu kapel i naturalnie
także dla Powerwolf.
Katarzyna "Strati" Mikosz
POWERWOLF
9
HMP: Przez jakiś czas było o Hellhaim cicho
- przyczailiście się, pracując nad następcą
debiutanckiego albumu "Slaves Of The
Apocalypse"?
Al: Nie do końca, byliśmy cały czas aktywni
koncertowo. W 2020 roku tuż przed pandemią
w marcu zakończyliśmy serię gigów z Destroyers,
a po otwarciu klubów w 2021 roku
już graliśmy numery z nowej płyty.
Pandemia dała nam więcej wolnego czasu,
ale zarazem też utrudniła funkcjonowanie
zespołom, bo przez jakiś czas nie było mowy
o próbach, etc., co pewnie okazało się dla was
sporym utrudnieniem?
Al: Stan zapaści w czasie pandemii wykorzystaliśmy
na budowanie nowego materiału.
Część była gotowa wcześniej, przygotowana
indywidualnie przeze mnie i Piotrka Konickiego,
tak że kiedy mogliśmy już mieć próby,
były gotowe propozycje. Budowę płyty jednak
rozpoczęliśmy nietypowo, bo od kompozycji
naszego perkusisty Jara Kaczmarczyka. On
nie gra na gitarze ani na innym instrumencie
oprócz perkusji, ale miał ścisłą wizję swojego
numeru i ogarnięcie tego było chyba dla nas
trudniejsze niż komplikacje spowodowane covid
(śmiech). "La Santa Muerte" powstał jako
jeden z pierwszych i miał duży wpływ na charakter
płyty.
Istota rock'n'rolla i korzenie metalu
- Chcieliśmy, by ta płyta była zdeterminowana, zaangażowana i po prostu
prawdziwa. Skupiliśmy się głównie nad melodyką i dynamiką, one definiują ten
album - podkreśla gitarzysta Albert Żółtowski. Muzycy Hellhaim zrealizowali te
założenia z nawiązką, a najnowszy album "Let The Dead Not Lose Hope" zdecydowanie
przebija, udany przecież i ciągle robiący wrażenie, debiut "Slaves Of The
Apocalypse". Pewnie dlatego można już kupić nie tylko nową płytę na kasecie i w
dwóch wersjach CD (LP niebawem!), ale też wznowienie debiutu na CD i MC. O
powstawaniu "Let The Dead Not Lose Hope" i kulisach funkcjonowania niezależnego
zespołu metalwego w obecnych realiach rozmawiamy z Alem i wokalistą, jednocześnie
wydawcą Hellhaim, Mateuszem Drzewiczem.
Foto: Rajmund Biniszewski
Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami,
dla których album jako zwarta, dopracowana
artystycznie całość jest celem nadrzędnym,
nawet jeśli obecnie muzyki słucha się
już przede wszystkim w postaci playlist
pojedynczych utworów, a najpierw sieć, zaś
teraz streaming wpłynęły na drastyczny
spadek sprzedaży fizycznych nośników?
Matt: Cóż, grając tak niemodną i trącącą myszką
muzykę, jaką jest heavy metal, poniekąd
z automatu dajemy świadectwo o swoich preferencjach
do środków wyrazu sprzed 30-40
lat; nie inaczej jest z koncepcją wydawania albumów
jako skończone, spójne i kompletne
dzieło. Zaś jeśli chodzi o streaming, playlisty
itd. to paradoksalnie nie różni się za bardzo
od dawnych czasów, kiedy tak naprawdę królowały
single i pojedyncze przeboje puszczane
na okrągło w stacjach radiowych i programach
muzycznych. W końcu nie ukrywajmy - każdy
zna "Black Velvet" Alannah Myles, czy "Born
to Be Wild" Steppenwolf. A ile tych osób faktycznie
posiada, czy choćby przesłuchało w
całości albumy, z których pochodzą te kawałki?
Co do samej sprzedaży płyt - akurat pod
tym kątem metalowcy najczęściej pozostali
wierni fizycznym nośnikom i nam - jako undergroundowemu,
szerzej nieznanemu zespołowi
z małego kraju - internetowe streamingi,
wrzucanie albumów na tematycznych
kanałach na YouTube etc. tylko pomaga dotrzeć
do szerszego grona słuchaczy. Dzięki temu
jeśli komuś podoba się materiał od razu
zamawia CD lub kasetę, tym sposobem wysyłamy
naszą muzykę do prawie wszystkich
krajów europejskich, a także dalej, do USA,
Brazylii, Japonii, itd. Kosmos!
Jak więc pracowaliście nad "Let The Dead
Not Lose Hope"? To wybór z większej partii
materiału, czy też od początku mieliście tych
kilka konkretnych utworów, które stopniowo
dopracowywaliście z myślą o płycie?
Al: Tak jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy
parę szkiców. "Hell is Coming" był jako pierwszy,
potem "La Santa Muerte". Skupiliśmy
się na dopracowaniu praktycznie gotowych
propozycji. Jeden czy dwa utwory zostały dopisane,
aby przekaz jaki chcieliśmy osiągnąć
był muzycznie i tekstowo spójny.
Nie warto więc rozdrabniać się, tracić energii
na coś, co i tak trafi do szuflady, albo i do
kosza? Zresztą jak czytam czasem, że dany
zespół przystępując do sesji nagraniowej
miał kilkadziesiąt gotowych utworów, to jakoś
nie chce mi się w to wierzyć - a już na
pewno nie w to, że wszystkie były killerami
godnymi publikacji. (śmiech)
Al: Zgadzam się całkowicie! Wybieramy tylko
te propozycje, gdzie czujemy, że zawarta w
nich energia i emocje będą odpowiadały naszym
uczuciom czy przemyśleniom. Oczywiście
mamy sporo pomysłów i nawet gotowych
numerów, ale emocjonalnie musi to w chwili
budowania bezwzględnie pasować do tego, co
chcemy przekazać.
Matt: To prawda. Przyświeca nam wyświechtane
hasło "mniej znaczy więcej" (śmiech).
Dlatego też "Let The Dead Not Lose Hope"
jest płytą krótszą i bardziej zwartą od poprzedniczki
- nie z powodu braku pomysłów, a z
chęci zrobienia czegoś nowego. "Slaves…" było
płytą bardziej rozbudowaną, zawierającą
mnogość pomysłów powstałych na przestrzeni
lat funkcjonowania zespołu. Po latach wciąż
lubimy ten materiał, ale od dłuższego czasu
ciągnęło nas bardziej w stronę krótszych, pierwotnych,
surowych form. Co do mnogości
utworów branych na tapet u innych zespołów
- zawsze będę wspominał wywiad z Adamem
Duce, ówczesnym basistą Machine Head z
okolic 2006 roku, który zapytany o postęp
prac nad płytą powiedział: "Mamy aktualnie
napisanych 25 numerów, co oznacza, że jakieś 17 z
nich jest do kitu". I faktycznie, czas pokazał, że
chłopy wybrali finalne osiem, które weszły w
skład ostatniej ich świetnej płyty, czyli "The
Blackening". Taka umiejętność autocenzury i
wybrania faktycznie najlepszych propozycji to
coś co zdecydowanie cenię u zespołów i
chciałbym, żeby Hellhaim również podążał tą
drogą.
"Let The Dead Not Lose Hope" to bardzo
udany i nad wyraz urozmaicony materiał,
zdecydowanie weszliście na znacznie wyższy
poziom. Celowo cofnęliście się przy tym
do korzeni metalu, chcąc wyeksponować nie
tylko jego energię czy dynamikę, ale też i melodie,
co kiedyś było przecież czymś zupełnie
naturalnym, wręcz oczywistym, a zaczęło
zanikać dopiero wraz z rozwojem ekstremalnych
podgatunków ciężkiej muzyki?
Al: Dziękuję za miłe słowa. Dużo rozmawiamy
między sobą w zespole na temat w jaki
sposób odbieramy muzykę, itp. Nasze spek-
10
HELLHAIM
trum muzyczne jest dosyć rozległe. To jest
naszą siłą. Natomiast zawsze będziemy pamiętać
czym jest istota rock'n'rolla. Chcemy
być blisko tego źródła. Odnoszę wrażenie, że
niektóre zespoły metalowe w swoich poszukiwaniach
wchodzą w takie dziwne rejony, których
Hellhaim mam nadzieję nigdy nie przekroczy.
Chciałbym być dobrze zrozumiany -
nie krytykuję i nie potępiam poszukiwań, bo
to jest twórcze, nowe, czasem wspaniałe i to
popieram, ale nie myślę, że będziemy grać po
knajpach akustycznie heavy metal czy w filharmonii.
To nie nasza bajka. Mamy w nazwie
"Hell", a to zobowiązuje (śmiech). "Slaves
Of Apocalypse" powstawał około ośmiu
lat temu i momentami brzmi epicko. Chcemy,
by każda kolejna płyta była na swój sposób
oryginalna, ale zachowywała tożsamość Hellhaim.
Nie będziemy popełniać autoplagiatów
czy kopii albumów. Na "Let The Dead Not
Lose Hope" wracamy do źródeł z którymi się
identyfikujemy. Chcieliśmy, by ta płyta była
zdeterminowana, zaangażowana i po prostu
prawdziwa. Skupiliśmy się głównie nad melodyką
i dynamiką, one definiują ten album.
Ale nie poprzestaliście na własnych pomysłach,
stąd nie tylko filmowe sample, ale też
fragment starej piosenki, którą wykorzystaliście
w "Zodiac" - co to takiego, bo nie udało
mi się jej zidentyfikować?
Matt: To jest "Easy to be Hard" zespołu
Three Dogs Night, kawałek oryginalnie napisany
na potrzeby musicalu "Hair". Szukając
odpowiedniego numeru na początek "Zodiaca"
zależało nam na tym, żeby był to kawałek faktycznie
grany w radio i względnie popularny
wśród młodzieży w czasie aktywności prawdziwego
Zodiaca, czyli na przełomie lat 60. i
70., a jednak nie chcieliśmy stawiać na absolutnie
banalne i sztampowe przeboje znane po
dziś dzień, raczej coś charakterystycznego dla
tamtej epoki i dziś już trochę zapomnianego.
W trakcie swoich poszukiwań natrafiłem
właśnie na "Easy to Be Hard", i oprócz samej
wartości muzycznej bardzo uderzył mnie też
przekaz tekstowy, który idealnie wpasował się
w tematykę numeru, który zapowiadać miał
ten sampel, decyzja była zatem prosta. Co
ciekawe, już po jakimś czasie, kiedy odświeżałem
sobie film "Zodiac" Davida Finchera z
roku 2007 w poszukiwaniu kolejnych inspiracji
i materiałów na sample (które oczywiście
udało się znaleźć) to w jednej scenie usłyszałem
właśnie "Easy to Be Hard" w wykonaniu
Three Dogs Night - utwierdziło mnie to
w przekonaniu, że decyzja była dobra, skoro
twórcy filmu doszli do tego samego wniosku.
(śmiech)
Nie jesteście więc zatwardziałymi metalowcami,
lżejsze dźwięki też was kręcą, a niekiedy,
tak jak w tym przypadku, również inspirują?
Al: No ja jestem (śmiech). Ale słucham też paru
innych rzeczy, które mnie inspirują. Obszar
zainteresowań muzycznych w tym zespole jest
tak szeroki, że mnie to czasem przeraża
(śmiech). Potrafimy to jednak wykorzystać.
Matt: Od zawsze dzieliłem muzykę na dobrą
i złą, a ramy gatunkowe nie ograniczały mnie
w poszukiwaniach. Oczywiście większość
przyswajanej przeze mnie muzyki to metal w
każdej jego odmianie, jednak nie są mi obce
też inne gatunki, jak rock, jazz, electro, muzyka
klasyczna, ambient/noise, etc. Moja muzyczna
dieta nie zawiera chyba tylko disco polo
i reggae, acz nie twierdzę, że te gatunki też nie
byłyby na swój sposób inspirujące. (śmiech)
Ponownie można usłyszeć na waszej płycie
kobiecy głos, w "Devilin" nawet coś na
kształt sopranowej partii - to znowu Kinga
Lis czy ktoś inny?
Al: Kinga jest niesamowita. To prawdziwy
diament. Uwielbiam z nią pracować. Jej głos
można usłyszeć we wspomnianym "Devilin" i
"Zodiac" oraz we fragmencie "The Triumph of
Life" wieńczącym "La Santa Muerte", wcześniej
także w "Annelise (The Exorcist)". Jestem
jej bardzo wdzięczny, że zgodziła się nam ponownie
pomóc.
Matt: Zgadza się, to nasza muza i przyjaciółka,
niezwykle uzdolniona i ciepła osoba,
która wnosi bardzo dużo do muzyki Hellhaim,
nawet jeśli jej udział jest ograniczony
dosłownie do kilku momentów. Chociaż kto
wie, może na następnej płycie dorobi się już
numeru napisanego specjalnie dla niej?
"Niech zmarli nie tracą nadziei" - to może
Foto: Rajmund Biniszewski
być trudne, jeśli spoczywa się w trumnie lub
w urnie, ale domyślam się, że ten tekst nie
powstał przypadkowo, te inne też mają znaczenie,
nie są tylko dodatkiem do muzyki, do
tego niektóre są jakby powiązane tematycznie?
Al: Tytuł płyty scala historie jakie chcieliśmy
opowiedzieć. Oczywiście nie można tego brać
dosłownie, to metafora, sygnał, przekaz. On
jest lakoniczny, zimny lecz niosący w sobie
mały promień nieśmiertelności. Wpisuje się w
opowieść którą rozpoczęliśmy na "Slaves..."
Tam utwory również traktowały o śmierci, jednak
z naciskiem na system, tłum i mechanizmy,
które tym kierują i tylko trochę na jednostkę.
Na "Let The Dead Not Lose Hope"
jesteśmy bliżej człowieka i jego brudnej natury
albo ofiary, bardziej czujemy jego ból, koszmar
czy obłęd. Zdecydowanie na tej płycie
jesteśmy bardzo blisko tych trudnych emocji.
Zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich może
to być akceptowalne, ale tak to czuliśmy
jak to nagrywaliśmy i chyba nic się nie zmieniło.
Tutaj cząstki nadziei rozpadają się z każdą
mijającą minutą… Jednak mimo spójności
tematycznej nie jest to album koncepcyjny.
Od lat, z jednym wyjątkiem "Ostatniego
szwadronu", stawiacie na anglojęzyczne teksty.
To efekt większego zainteresowania
waszą muzyką na Zachodzie, czy też uważacie,
że angielski jest w metalu, generalnie
w muzyce, językiem uniwersalnym i sprawdza
się w niej najlepiej?
Al: Język angielski daje większe możliwości
trafienia do szerszej grupy ludzi słuchających
metalu na całym świecie. "Slaves..." zbierał
świetne recenzje za granicą, myślę, że rozumienie
tekstu połączonego z muzyką jest bardzo
ważne i miało to pewien wpływ. W
Hellhaim bardzo starannie dobieramy słowa
do muzyki. Uważam, że jest to jedna z głównych
definicji tego zespołu. Obraz i muzyka w
filmie lub tekst i muzyka w utworze powinny
być emocjonalnie spójne. Myślimy o tym, by
nagrać coś w rodzimym języku, ale nastąpi to
wtedy gdy poczujemy, że jest to ten moment.
Skąd więc wziął się ten szwedzki w "Livet är
stunden"?
Matt: Kiedyś powiedziałem w jakimś wywiadzie,
że nagram numer po szwedzku to nagrałem,
nie lubię rzucać słów na wiatr! A tak
bardziej serio - bardzo lubię szwedzką scenę
crust punk, zespoły typu Wolfbrigade czy
Martyrdod zajmują specjalne miejsce w
moim czarnym serduszku. Zawsze chciałem
też nagrać taki bezpośredni, kopiący numer w
stylu tych zespołów i miałem wizję, że język
szwedzki bardzo by do tego pasował. Co
prawda w "Livet…" próżno szukać stricte crustowych
czy d-beatowych elementów, ale jest
to chyba najbliższe bezkompromisowemu
wpierdolowi co mogliśmy osiągnąć na tamten
moment w Hellhaim (śmiech). Także stwierdziłem,
że to dobra chwila żeby uraczyć słuchaczy
odrobiną "svensk sprak"!
Pierwszy album, poza masteringiem, wyprodukowaliście
i nagraliście sami - tym razem
było podobnie, bo lubicie mieć nad wszystkim
kontrolę, a do tego sami wiecie najlepiej
jak Hellhaim powinien brzmieć w studio?
Al: Jestem pewien, że wielu muzyków w dzisiejszych
czasach ma pewną świadomość dobrego
brzmienia. Można je dosyć łatwo kreować.
Innym zagadnieniem jest to czy to brz-
HELLHAIM 11
mienie jest "naszym brzmieniem" W Hellhaim
nie było nigdy tematu poszukiwania
brzmienia w dźwięku lecz w aranżacji, harmoniach,
kompozycji. Nasza twórczość zainspirowana
dokonaniami około 40 lat muzyki metalowej
umiejscawia nas w okolicach lat 80./
90. zeszłego wieku i stamtąd czerpiemy inspiracje
brzmienia instrumentów. Dzisiaj
uznawanego już za klasyczne. Jednak naszym
brzmieniem pozostaje pomysł i innowacja.
Oczywiście mamy jasne wyobrażenie jak powinien
brzmieć Hellhaim, dlatego odpowiedzialnymi
za wybór i ostateczne brzmienie
instrumentów byli Mateusz Drzewicz i Piotr
Konicki.
Matt: Kolejny raz wzięliśmy sprawy we własne
ręce, ponieważ tak jak wspomniałeś, lubimy
mieć wpływ na jak najwięcej rzeczy, i zamiast
męczyć dupę inżynierowi dźwięku, że
coś tam nie brzmi jak powinno, wolimy sami
to ustawić. Przypuszczalnie jednak przy następnej
płycie nieco zmienimy to podejście -
raz, że fajnie byłoby spróbować czegoś nowego,
a dwa, że jednak mix jest bardzo żmudnym
i czasochłonnym procesem i dopiero teraz
odczułem ogrom pracy związany z byciem
jednocześnie artystą, producentem, inżynierem
dźwięku i wydawcą. W pewnym momencie
człowiek traci dystans, więc na pewno będziemy
szukać nowych dróg. Dodatkowo dostajemy
sygnały, że nasze płyty są super, ale
jednak to koncerty wyzwalają z nas te przysłowiowe
120% i są nieporównywalnie bardziej
ekstremalnym przeżyciem. Innymi słowy
- przy następnych produkcjach będziemy
chcieli w jak największym stopniu przenieść
koncertowe doświadczenie na studyjne nagrania.
Nie było to tym razem większe wyzwanie
niż zwykle, skoro planujecie też wydanie
winylowej i kasetowej wersji "Let The Dead
Not Lose Hope", bo one aż proszą się o oddzielny
mastering, szczególnie żeby czarna
płyta zabrzmiała jak należy, dynamicznie i
klarownie?
Matt: Raczej nie, zwłaszcza, że współpracujemy
z jednymi z najlepszych w branży - białostockie
HiGain Studio to świetni fachowcy
jeśli chodzi o mastering, zresztą jako wydawca
współpracowałem z nimi przy masterze innych
pozycji ze swojego katalogu, takich jak
płyty Okrutnika, kolumbijskiej Ramery czy
białostockiego Death Has Spoken. Dlatego
osobny, jakościowy mastering na winyl jest
więc jak najbardziej osiągalny bez większego
problemu.
Widziałem na stronie Ossuary, że CD i
kaseta będą mieć podobne, ale jednak nieco
odmienne okładki - z wersją winylową będzie
podobnie?
Matt: Dokładnie tak. Osobiście podobają mi
się takie rozwiązania, które zaobserwować
można w wydawnictwach krajowych załóg takich
jak Furia czy In Twilight's Embrace, że
każdy format albumu ma nieco inną okładkę.
Sądzę, że takie traktowanie każdego formatu
w sposób szczególny daje bardzo ciekawy
efekt i jest też ukłonem w stronę kolekcjonerów,
którzy lubią takie niuanse.
LP pojawi się w drugiej połowie roku - to zamierzone
działanie czy raczej efekt tego, że
Foto: Rajmund Biniszewski
tłocznie nie wyrabiają się z realizacją zamówień
i trzeba odczekać swoje w kolejce?
Matt: Druga opcja. Niestety przez fakt, że winyle
robią się coraz bardziej popularne także
w produkcjach głównego nurtu, a majorsi jak
Sony czy Universal ani myślą, żeby ponownie
uruchomić własne tłocznie, kolejki w
niezależnych tłoczniach są gigantyczne, a po
dupie dostaje oczywiście underground. Pokłosie
tego widać na przykład w niedawnym
oświadczeniu krajowej oficyny Antena Krzyku,
którzy ogłosili, że wstrzymują wszelką
produkcję winyli do czasu unormowania sytuacji
na rynku. Przypomnę, że chodzi o label z
wieloletnią historią na scenie polskiej muzyki
niezależnej, który specjalizuje się właśnie w
winylach. No ale jak mawiał klasyk - sorry,
taki mamy klimat…
Planujecie też specjalną wersję CD "Let The
Dead Not Lose Hope" na złotym dysku - po
czasach mniej profesjonalnych wydawnictw
na CD-R warto wykorzystać fakt, że ma się
wokalistę, który jednocześnie prowadzi wytwórnię
płytową i właściwie nie może odmówić
wydania albumu Hellhaim? (śmiech)
Al: Ależ oczywiście, że mógł odmówić
(śmiech) tylko, że nie chciał. Hellhaim jest
bardzo ogarniętym zespołem. Utrzymujemy
stały skład. Dogadujemy się świetnie. Mamy
pomysły na nowe płyty. Gramy regularnie
koncerty. Wszystko wskazuje, że najbliższe
lata będą równie niesamowite jak poprzednie.
Warto nas mieć pod ręką (śmiech). No i oczywiście
wpisuje się to w temat wpływu na
brzmienie, grafiki itd. Jesteśmy niezależni,
możemy decydować o wszystkim co nas dotyczy.
Nikt nie zmusi nas do nagrywania czegoś
czego nie chcemy, nie czujemy. Nie można
nas zastraszyć czy przekupić (śmiech). Dlatego
jeżeli ktoś sięgnie po album Hellhaim ma
gwarancję, że wszystko co usłyszy pochodzi
od nas, że jest to szczere i prawdziwe, a nie
wysrane przez jakiegoś dupka z korpo. Dzięki
Ossuary Records możemy zrobić to bardziej
profesjonalnie i przy okazji wspierać Mateusza
w jego czasami heroicznej walce w promowaniu
szeroko pojętego heavy metalu.
Będzie też wznowienie "Slaves Of The Apocalypse",
nie tylko na CD, ale również na
taśmie - nie są to jakieś wielkie nakłady, ale
pewnie cieszy was fakt, że fani i kolekcjonerzy
chcą mieć na półce wasze płyty i kasety?
Matt: Zdecydowanie. Uznaliśmy, że "Slaves…"
jest na tyle dobrym albumem, że wreszcie
zasługuje na porządne wydanie, również w
kilku formatach, zwłaszcza, że ludzie regularnie
pytali nas o wznowienia - nie każdemu jest
po drodze z CD-R i ja to rozumiem. Bardzo
też nas cieszy, że nie jesteśmy jedynymi, którym
podoba się nasza muzyka i gromadka maniax
z całego świata chętnie kupuje nasze
wypociny w różnych formatach. Dodatkowo
mamy też najlepszego merchowego w Polsce
(pozdro Zbycho!), który jest cały czas w kontakcie
z naszymi fanami i dopinguje nas do
stałego poszerzania asortymentu. I jest to super.
Szykujecie coś specjalnego, aby jak najlepiej
wypromować "Let The Dead Not Lose
Hope"? Pojawi się pewnie teledysk, a kandydatów
do niego wam nie brakuje, będą pewnie
koncerty, macie jeszcze jakieś pomysły,
żeby jak najwięcej fanów metalu dowiedziało
się o tej płycie?
Matt: Dobry magik nie zdradza swoich sztuczek,
ani planów (śmiech). Powiem tylko, że
od pewnego czasu po sieci hula już klip do
"Devilin", a w przygotowaniu jest kolejny (do
którego numeru - nie zdradzę). Premiera płyty
zastała nas na wspólnych koncertach z Kanadyjczykami
z Riot City i Brytyjczykami z
Seven Sisters, które były fantastycznym wydarzeniem
dla każdego z nas. Większą akcję
koncertowo-promocyjną szykujemy jednak na
jesieni, kiedy to odwiedzimy kilka polskich
miast, a także parę miejscówek poza granicami
naszego kraju. Ale nic już więcej nie mówię,
śledźcie nasze social media i wypatrujcie
znaków…
Wojciech Chamryk
12
HELLHAIM
przebiegały nagrywki?
Filip Malinowski: Materiał nagrany i zrealizowany
został w tym samym miejscu i przez
tę samą osobę co w przypadku poprzednich
albumów - JR Studio, Jacek Gruszka. Z Jackiem
współpracujemy od samego początku,
mamy do niego pełne zaufanie w kwestiach
realizatorskich, bardzo dobrze rozumie w jakim
kierunku chcemy iść i jakie brzmienie
chcemy osiągnąć. Jeśli chodzi o sam proces
nagrywania, to jak zwykle trwał on stosunkowo
długo, na pewno dłużej niż byśmy
tego chcieli. Wynika to oczywiście z faktu, że
każdy z nas poza zespołem ma też inne obowiązki,
pracę itd. Dodatkowo studio nie znajduje
się w Krakowie, co również nie pozostaje
bez wpływu.
Zwykle nikt nie czyta tekstów
Monasterium wypełnia w naszym kraju niemal samodzielnie (czy raczej w towarzystwie,
które idzie policzyć na palcach u jednej ręki) dwie metalowe nisze naraz.
Pierwszą z tradycyjnym doomem i drugą z szeroko pojmowanym epic metalem.
Nie mam zielonego pojęcia z czego to wynika, ale Polskich muzyków te podgatunki
zdają się prawie wcale nie interesować i jest to co najmniej dziwne (i trochę
smutne). Ale przynajmniej na jakość nie możemy narzekać. Nasi Krakowianie
zdobyli szacunek undergroundu tak naprawdę na całym świecie, a kolejny krążek
pokazuje że są godni kredytu zaufania niczym biblijny sługa pomnażający talenty.
Oto bowiem czytając te słowa pewnie wiecie już, że po raz kolejny Monasterium
wydało album przebijający i tak już świetnego poprzednika! A ja już teraz,
pisząc to na kilka tygodni przed premierą "Cold are the Graves", nie mam wątpliwości
że przyszło mi rozmawiać z autorami jednego z najlepszych materiałów polskiej
sceny metalowej ostatnich lat. Być może zainteresuje Was więc lektura tej
rozmowy, w której panowie zechcieli opowiedzieć co nieco o swoim najmłodszym
dziecku.
HMP: Witam Panowie, na dzień dobry zacznę
oczywiście od komplementów. Być może
jeszcze nie czas na podobne komentarze,
ale pal sześć - mam nieodparte wrażenie, że
przygotowując się do tego wywiadu słucham
najlepszej płyty w historii Monasterium! Z
doświadczenia wiem, że muzycy zwykle podzielają
podobne zdania i są najbardziej dumni
ze swojego ostatniego dziecka. Jak jest
w Waszym przypadku?
Filip Malinowski: Cześć! Myślę, że cały zespół
zgodzi się, gdy powiem że jest to zdecydowanie
najbardziej dojrzały krążek w naszym
dorobku. Mówię tutaj zarówno o stronie
kompozycyjnej jak i brzmieniowej całego
albumu.
Michał Strzelecki: Tak, jest to zdecydowanie
nasz najlepszy materiał.
Trochę wiadomości natury kronikarskiej, dla
przyszłego autora biografii Monasterium -
chciałbym, żebyście opowiedzieli co nieco o
powstawaniu płyty. Zacznijmy od samego
procesu kompozycyjnego. Przede wszystkim
komu mam podziękować za "Cimmerię" i
"The Siege"?
Filip Malinowski: Podziękować myślę możesz
całemu zespołowi, gdyż większość kompozycji
powstaje na próbach, gdzie każdy ma
wpływ na finalną postać każdego numeru.
Zdarza się również, że jedna osoba przynosi
wstępne szkice kawałków, a następnie pracujemy
nad tym wspólnie. O ile pamięć mnie nie
myli, to większość riffów na "Cimmerię" przyniósł
Tomasz, natomiast na "The Siege", ja.
Teraz trochę o stronie technicznej. Nie dokopałem
się do informacji gdzie nagrywaliście
płytę i kto odpowiadał za produkcję. I proszę
oczywiście o rozszerzenie tematu - jak
Wiem że przywiązujecie dużą wagę do tekstów.
Niestety jesteśmy jeszcze kilka tygodni
przed premierą i nie mam możliwości sięgnięcia
do książeczki, więc proszę Was o drobne
streszczenie tematów które poruszyliście
na płycie - a przynajmniej wzmianki o tych,
które chcielibyście wyróżnić. (To, co zdołałem
sam z nich wyłowić, to przede wszystkim
motywy, których nie ukrywam że bardzo
mi brakuje w polskim metalu - tj. tematyka
fantasy. Jak przystało na epic metal, mamy
tu Lovecrafta, Howarda i Legendy Arturiańskie).
Michał Strzelecki: Oprócz tego co wspomniałeś
mamy popularne w heavy/doom metalu
tematy - śmierć, przemijanie, historia, religia,
które zwykle często się ze sobą przeplatają.
Lovecraft i Howard to takie pozycje obowiązkowe,
do których lubię wracać przy praktycznie
każdym wydawnictwie. Dzięki w
ogóle, że pytasz o teksty, zwykle nikt ich nie
czyta.
Trudno mi w to uwierzyć, bo dla mnie są po
prostu cholernie ciekawe! Tym bardziej, że
jak wspomniałem - polska scena (i tak dość
uboga w tradycyjny heavy metal) unika
wszelkiej "epickości" jak ognia. Jestem w
Muszę przyznać, że przy odsłuchu Waszych
poprzednich krążków zdarzało mi się na
chwilę rozproszyć. Kompozycje miewały incydentalne,
ale jednak dłużyzny. "Cold are
the Graves" skupia uwagę słuchacza od początku
do końca - jest bardzo równa i zwarta.
Tomasz Gurgul: Miło nam to słyszeć! Przy
okazji "Church Of Bones" docierało do nas
sporo głosów, że tamten album przewyższył
debiut, także jeśli nowy krążek utrzymuje taki
sam trend, to znaczy wszystko zmierza w dobrym
kierunku. Cieszę się też, że zwróciłeś
uwagę na równość materiału - zawsze nagrywamy
w studiu kilka utworów więcej aby potem
wybrać esencję i zamknąć całość w trzech
analogowych kwadransach.
Foto: Xaay
stanie policzyć na palcach u jednej ręki zespoły,
które sięgają po takie - bądź co bądź -
klasyczne inspiracje. Dobrze mają się jak
zwykle tematy "życiowe" czy diabeł, a motywy
"sword & sorcery" jakby nigdy do nas nie
dotarły. Macie pomysł z czego to może
wynikać?
Michał Strzelecki: Prawdę mówiąc nie wiem
i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Takie
granie chyba się po prostu u nas nie przyjęło.
Oczywiście jest kilka zespołów i grupa fanów
ale to za mało żeby mówić o jakiejkolwiek
"scenie".
Pozwolę sobie teraz na kilka pytań głównie
MONASTERIUM
13
do Ciebie Michale - a zacznę od tematu wokali.
Często wspominasz że nie czujesz się
w 100% zadowolony ze swojego śpiewu.
Perfekcjonizm się oczywiście ceni, ale czy
słuchając "Cold Are The Graves" nie
uważasz że podobne stwierdzenie byłoby już
zwykłą kokieterią? Rozwijasz się z albumu
na album.
Michał Strzelecki: Bardzo dziękuję za słowa
uznania. Nie wiem czy kiedykolwiek jest się
zadowolonym w 100% z nagranego materiału.
Zawsze zostaje coś co chciałoby się zrobić odrobinę
lepiej. O ile kiedyś mi to przeszkadzało
to z czasem przestałem zwracać na to uwagę.
Myślę, że po prostu zaakceptowałem swoje
możliwości. Na wokale poświęciłem tym razem
więcej pracy niż zwykle i wiem, że dałem
z siebie wszystko. Efekt jest zadowalający więc
nie będę narzekał.
Prawidłowo! Ale jeszcze o tekstach - czy za
lirykami Monasterium idzie jakieś przesłanie?
Mam na myśli, że choćby w Evangelist,
teksty odzwierciedlają (przynajmniej
w jakimś stopniu) Twoje poglądy. Może nie
na tyle, by uznać je za (nomen omen) "ewangelizujące",
ale bez wątpienia będące pochwałą
pewnego etosu. Czy kierujesz się
tym zawsze, czy zdarza Ci się pisać "puste
opowiastki"? Wielu uważa że poważne tematy
do metalu pasują jak filozofia do komiksów,
Ty wielokrotnie podkreślałeś że nie
chcesz pisać o niczym (ale w takim razie co z
tekstami o Conanie, Kane'ie i Cthulhu?).
Michał Strzelecki: Tak się składa, że nie jestem
autorem tekstów w Evangelist. Czasem
dorzucam pewne fragmenty ale ogólnie mój
wkład jest niewielki. Niemniej jednak jesteśmy
z autorem tekstów bardzo jednomyślni
dlatego nasza współpraca tak owocnie się
układa od wielu lat. Jeżeli chodzi o Monasterium
to staram się zachować zdrową równowagę
- zwykle chcę coś przekazać, opowiedzieć
jakąś historię ale pozwalam sobie
również na mniej angażujące tematy i chwilę
wytchnienia.
Foto: Xaay
Jak podejrzewam, jesteś autorem wielu kompozycji
dla Monasterium. Trudno żeby nie
pomyśleć od razu o Evangelist. Umówmy się
- podobieństw jest tu naprawdę sporo (o
czym jeszcze za chwilę). Kierujesz się jakimś
konkretnym kluczem w "rozdzielaniu" pomysłów
pomiędzy zespołami? Gdy dana
melodia albo riff które rodzą Ci się w głowie,
co decyduje o tym, która z nich trafi do
Monasterium, a która do Evangelist?
Michał Strzelecki: W Monasterium jestem
wokalistą i staram nie angażować się w partie
gitarowe. Oczywiście zdarza się, że mam jakiś
pomysł ale zwykle są to pojedyncze riffy, a nie
całe utwory. Lwia część muzyki to robota
Tomka więc jemu należą się creditsy. Czasami
jednak jest tak jak piszesz, mam jakiś pomysł
i nie wiem co z nim zrobić. Staram się
wtedy riffy bardziej heavy przynieść do Monasterium,
a doom metalowe walce do Evangelist.
Skoro już przy tym jesteśmy, to może wyczerpmy
temat - nie chciałbym, żeby to zabrzmiało
źle, ale będąc fanem obydwu tych
kapel czasem łapię się na tym, że mnóstwo
Waszych materiałów mogłoby lądować tak
naprawdę pod jednym szyldem. Z jednej
strony wiem, że mówimy tu o pewnych
różnicach personalnych, ale z drugiej - muzycznie,
a nawet wizerunkowo jest tyle podobieństw,
że nie mogę spytać czy nigdy nie
mieliście pomysłów na jakąś formę "połączenia
sił"?
Filip Malinowski: Nie mieliśmy takich pomysłów.
Mimo wielu podobieństw między zespołami
jest też wbrew pozorom trochę różnic,
zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej.
Monasterium zdecydowanie częściej
sięga po inspiracje heavy metalowe i szybsze
tempa, gdy Evangelist trzyma się bliżej tradycyjnego
doom metalu.
Michał Strzelecki: Podobieństwa wynikają
pewnie z tego, że jesteśmy w tej samej niszy
stylistycznej i słuchamy na co dzień podobnych
rzeczy. Do tego dochodzi jeszcze mój
wokal, który łączy oba zespoły. Jestem jednak
jedyną osobą udzielającą się w obu składach.
Nie planowaliśmy żadnej współpracy aczkolwiek
zdarzyło nam sie wystąpić wspólnie na
holenderskim festiwalu Dutch Doom Days.
Kto wie, może wydamy kiedyś jakiś split?
W końcu jesteśmy pod skrzydłami tego samego
wydawcy!
To byłoby coś! Ale wróćmy do "Cold…" -
jednym z moich faworytów jest "Cimmeria" -
to najbardziej heavymetalowy moment na
albumie. Nasunęło mi się tu skojarzenie z
"Dance Macabre", które miało podobny status
na "Church of Bones". Nota Bene to byłby
wg mnie świetny materiał na singiel promujący.
Tomasz Gurgul: Poniekąd przeczułeś nasze
zamiary gdyż właśnie przygotowujemy singiel
nr 2. i będzie nim "Cimmeria". Fakt - jest tu
pewna analogia z "La Danse Macabre". Nie
tylko wyższe stężenie heavy metalu ale też
druga pozycja na albumie. Ja czuję, że tego
heavy metalu jest teraz nawet więcej niż w
przeszłości i niewykluczone, że ta granica
jeszcze się przesunie. Ostatnio nawet pracowaliśmy
nad riffami, które gdzieś tam osadzone
były w stylistyce "Thundersteel" - wielkiego
albumu Riot z lat osiemdziesiątych. Oczywiście
aż takiej rewolty spodziewać się nie należy,
ale heavy i doom mogą się świetnie przenikać.
Pierwszy singiel to też jeden z moich ulubieńców.
"The Stigmatic" to już "epic doom
as it best". Do tego bardzo chwytliwy. Od
początku wiedzieliście że to najlepszy utwór
do promowania płyty?
Tomasz Gurgul: Pamiętam taki moment na
próbie, że gdy skończyliśmy grać "The Stigmatic",
ktoś powiedział - "Panowie, może to powinien
być pierwszy singiel?". Finalny wybór nie
był oczywisty, dwa lub trzy inne utwory także
były brane pod uwagę, ale ta pierwsza myśl
zwyciężyła.
Nawiązując do wspomnianego Riot - pamiętam
Wasze wypowiedzi, w których przyznawaliście,
że główną inspiracją jest dla
Was właśnie klasyczny heavy metal i to on
odgrywa pierwsze skrzypce - przed doomem.
Więc w sumie skąd tak silne zakorzenienie
muzyki w "zagłada metalu"? Nie ciągnie
Was mocniej w stronę szybszych, mniej "zagęszczonych"
kompozycji?
Filip Malinowski: Muszę przyznać, że trochę
ciągnie, stąd też poza numerami typowymi dla
gatunku doom, pojawiają się takie kawałki jak
"Cimmeria" czy "The Siege", o których juz
wspominałeś wcześniej. Z perspektywy czasu
mogę stwierdzić, że sięgamy po takie inspiracje
zdecydowanie odważniej i częściej.
14
MONASTERIUM
A skoro o inspiracjach mowa, to ja słyszę u
Was też mnóstwo black'u. Udało mi się
ostatnio zarazić Waszą muzyką kilku znajomków
i jeden z nich zauważył nawet podobieństwa
do…. Behemoth. (śmiech) Cholera,
muszę przyznać że coś w tym jest. Co
masywniejsze, tremolowe riffy naprawdę
nasuwają takie skojarzenia.
Filip Malinowski: Przyznam, że z tym Behemothem
to mnie trochę zaskoczyłeś, choć
faktycznie zdarzają się nam riffy, które mogą
zdecydowanie kojarzyć się z black metalem.
Jako ciekawostkę mogę dodać, że najczęściej
takie riffy przynosi Tomasz, który zdecydowanie
ponad black stawia heavy metal, natomiast
ja, grając również jako basista w zespole
black metalowym (Medico Peste), przynoszę
częściej riffy heavy metalowe.
Tomasz Gurgul: Myślę, że wiem co masz na
myśli z tym black metalem. Z premedytacją
stosuje okazjonalnie pewne harmonie, ozdobniki
i akordy, które potęgując nastrój zagłady
i grozy, pewnie mogły by znaleźć się na black
metalowej płycie. Jednak black metal i zespół
Behemoth nie nalezą do moich inspiracji -
przy okazji litery "B" stawiam na Black Sabbath,
Budgie i Blue Öyster Cult.
No to dla dopełnienia informacji kronikarskich
- opowiedzcie jeszcze o okładce. Autorem
był, tak jak ostatnio Michał "Xaay"
Loranc. Trudno się dziwić że kontynuujecie
tę współpracę, bo efekt jest świetny. To jego
praca od pomysłu począwszy czy pracowaliście
nad nią wspólnie?
Tomasz Gurgul: Staramy się pracować iteracyjnie
- zaczynamy od burzy mózgów aby wypracować
ogólny koncept i charakter. Powstają
pierwsze szkice, które Xaay, używając
swojej magii, przekształca w takie dzieła jak
to, które zdobi nasz album. Oczywiście jak to
w takim procesie bywa, czasami trzeba zrobić
krok wstecz, przewartościować jakiś pomysł
czy znaleźć konsensus, także bywają i trudne
momenty. Na szczęście efekt finalny jest znakomity.
Jak wspominał Xaay, okładka ta wyrosła
na swego rodzaju hołd dla jednego z jego
Foto: Xaay
mistrzów - Zdzisława Beksińskiego.
Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach,
żeby osiągnąć coś w muzyce, nieodzowna
jest promocja. Tymczasem co jakiś czas trafia
się taki wykwit jak Wy. Oszczędnie prowadzony
facebook, żadnych Instagramów
ani tik toków - po prostu dobra muzyka. Jak
się okazuje jest ona w stanie się obronić
sama, a nawet - powiedzmy trochę górnolotnie
- zwojować rynek. Pytanie czy nie sądzicie,
że intensywniejsza promocja miałaby
szansę wynieść Was jeszcze wyżej?
Filip Malinowski: Jesteśmy zdecydowanie
przeciwko sztucznemu wywoływaniu atencji,
wrzucania na facebooka, czy inne portale czegokolwiek,
byle coś się działo. Jesteśmy świadomi,
że czasy się zmieniają i bez nachalnego
atakowania odbiorcy jest ciężej przebić się w
tłumie, Staramy się jednak ograniczać do formy
czysto informacyjnej, muzyka musi obronić
się sama.
Płyta wychodzi w czerwcu i pytanie - co
dalej? Będziecie promować ją na żywo? No i
jeśli tak, to czy stawiacie na wypady zagraniczne
czy jest szansa że zobaczę Was
nad Wisłą?
Tomasz Gurgul: Chciałbym móc odpowiedzieć
jednoznacznie twierdząco, ale póki co
nie mamy żadnych konkretnych dat. Mam nadzieję,
że takowe się pojawią - zarówno w kraju
jak i zagranicą.
Tak szczerze, to po cichu liczyłem że może
zobaczę Was u boku Cirith Ungol na ich
pierwszym polskim koncercie w lipcu. Wg
mnie to byłoby świetne dopasowanie. Ale
jeśli nie na scenie, to może zobaczę Was tam
choćby pod nią?
Tomasz Gurgul: Niestety nikt z organizatorów
nie odezwał się do nas w tej kwestii.
Mieliśmy już okazję dzielić scenę z Cirith
Ungol na festiwalu Up The Hammers. Na
pewno miło by było to powtórzyć, ale tak jak
wspomniałem, temat nie istnieje. A czy zobaczymy
się pod sceną? Ja osobiście nie mam
tego koncertu w planach, ale czas nadrobić
dwa lata koncertowej posuchy, także kto wie.
Panowie, bardzo Wam dziękuję za poświęcony
czas, cierpliwość i ciekawe odpowiedzi.
I oczywiście tradycyjnie przekazuję Wam
ostatnie słowa do polskich maniaków epic
doomu!
Tomasz Gurgul: Dziękujemy!
Piotr Jakóbczyk
Foto: Xaay
MONASTERIUM 15
Sprzątam w restauracji, a nie w hotelu!
Wiadomo, że Udo Dirkschneider jest niekwestionowaną legendą inspirującą
całe pokolenia heavy metalowców. A kto inspirował Udo Dirkschneidera?
Okazuje się, że bardzo niewielu. Jak sam w niniejszym wywiadzie wspomina, zasłuchiwał
się zawsze w rozmaitej muzyce, natomiast nie czuł się fanatycznym fanem
żadnego wybranego zespołu. Rozstrzał jego muzycznych upodobań jest na
tyle szeroki, a na nowym albumie "My Way" możemy usłyszeć interpretacje utworów
tak odległych od heavy metalu, że nasz siedemdziesięcioletni bohater wybrał
do jego promocji całkiem nowy szyld.
HMP: Tematem spotkania jest "My Way",
powiedz więc proszę, jak z Twojej perspektywy
wyglądała geneza powstania tej płyty.
Udo Dirkschneider: "My Way" to album z
coverami. Nie był planowany. Mieliśmy sporo
wolnego czasu. Akurat byłem w studiu z jakiegoś
kompletnie innego powodu i przy okazji
zaśpiewałem sobie "Faith Healer" z repertuaru
Alexa Harvey'a. Wyszło całkiem fajnie.
Producent zagadał - jakich utworów najbardziej
lubię słuchać z lat 60., 70. i 80.? Postanowiłem
sporządzić listę. Doprowadziło nas
to do rozpoczęcia prac nad kolejnymi coverami,
co z kolei rozwinęło się w cały album. Wysłaliśmy
labelowi kilka utworów z zapytaniem,
czy byłby zainteresowany wydaniem tego
typu płyty. Odpowiedzieli: "pewnie, czemu
Wszyscy wiedzą, że zawsze postępujesz i
śpiewasz po swojemu. Dlaczego potrzebowałeś
tym razem podkreślić to w tytule?
Zauważ, że "My Way" celowo nie jest albumem
U.D.O., tylko moim solowym. Zawiera
te kawałki, których całe życie sam słuchałem.
W ograniczonym stopniu wpłynęły one na
styl muzyki moich dotychczasowych zespołów
(lub wcale), ale szczerze je lubiłem. Pracując
nad "My Way" nie usiłowałem zachować spójności
z dźwiękami, z którymi byłem dotychczas
kojarzony, tylko poszedłem samodzielną,
odrębną drogą.
Zdarzyło Ci się kiedykolwiek zrobić lub zaśpiewać
coś wbrew sobie?
Nie. Myślę, że przez całe życie wszystkie moje
przyp. red.). Nieco wcześniej, przez trzy lata
często nasze koncerty wieńczyło outro "My
Way". Żegnaliśmy się z publicznością właśnie
przy jego podkładzie. Chcieliśmy zamieścić je
również na DVD "Live In Bulgaria" wraz z
grafikami nawiązującymi do całej mojej kariery,
ale nie dostaliśmy na to zgody prawników
(chodzi o prawa autorskie Franka Sinatry).
Wobec tego zrobiłem własną wersję owego
utworu na płycie z coverami. W okresie miksowania
albumu, kiedy jeszcze modyfikowaliśmy
rozmaite detale, podjąłem decyzję, że
"My Way" najlepiej pasuje na tytuł całości.
Przyjrzyjmy się temu zestawowi bliżej.
Zacznę może od tego, że oprócz tych coverów,
które ostatecznie weszły na płytę, zaśpiewałem
również The Beatles "I'm Down", ale
uznaliśmy, że 17 utworów wystarczy, dlatego
odpuściliśmy go.
Wydaje się, że nie mniej rewolucyjnym rockowym
zespołem niż The Beatles było Led
Zeppelin. Zaśpiewałeś tym razem ich "Rock
And Roll". W jakich okolicznościach zetknąłeś
się z Zeppelinami po raz pierwszy w
życiu?
Usłyszałem "Rock And Roll" tuż po tym, kiedy
ukazał się na płycie z czterema symbolami na
okładce, ale nigdy nie czułem się fanem Led
Zeppelin. Tylko ze dwie lub trzy ich kawałki
były dla mnie interesujące, przy czym akurat
"Rock And Roll" uwielbiam.
Skoro nie czułeś się fanem Led Zeppelin, to
może na przełomie lat 60. I 70. wolałeś np.
Deep Purple lub coś innego?
Wiesz co, słuchałem wtedy rozmaitych zespołów,
takich jak Deep Purple, Queen, Black
Sabbath, Ten Years After, Jimmy Hendrix.
Nieco później też Iron Maiden, AC/DC...
długo by wymieniać, ale rzecz w tym, że nie
byłem fanatycznym fanem żadnej jednej kapeli,
tylko lubiłem wiele różnych.
Zdaje się, że płyta "My Way" rozpoczyna
się elektronicznymi dźwiękami. Czy kręciła
Cię kiedyś muzyka elektroniczna?
A to tylko dlatego, że oryginalna wersja utworu
Alexa Harvey'a "Faith Healer" również w
ten sposób się rozpoczynała. Zachowaliśmy
ten motyw. Później już jest zdecydowanie ciężej.
Gdy byłem młody, lubiłem chodzić z
przyjaciółmi potańczyć (śmiech). "Faith Healer"
grano niemal wszędzie, w każdej maści
klubie. Była to tak popularna piosenka, że
często mi towarzyszyła, dlatego koniecznie
musiała znaleźć się na "My Way". Pewnego
razu widziałem koncert Alexa w Niemczech,
było fantastycznie.
nie?". Spodobała im się jakość nagrań oraz
fakt, że nie próbowałem naśladować oryginalnych
wykonawców, tylko śpiewałem po swojemu,
z zachowaniem własnego charakteru. Cóż
mogę dodać, tak powstało "My Way".
Czy nagrywałeś "My Way" w tym samym
czasie co Twój najnowszy album z premierowym
materiałem "Game Over"?
Nie, później.
16 UDO DIRKSCHNEIDER
Foto: Eddi Bachmann
działania pozostawały zgodne z moją wolą.
Utwór tytułowy "My Way" został oryginalnie
skomponowany przez Franka Sinatrę.
Jest to dobry przykład tego, o czym przed
chwilą powiedziałeś, bo przecież Frank Sinatra
nijak ma się do heavy metalu.
Zgadza się. Kawałek "My Way" wykonywaliśmy
już wcześniej, a mianowicie podczas rejestracji
DVD "Live In Bulgaria 2020"... Nie,
nie, tam było coś innego ("Stillness Of Time" -
A co mógłbyś powiedzieć o niemieckim
Scorpions? Zaśpiewałeś ich "He's A Woman,
She's A Man". Wydaje mi się, że już
zbyt wiele razy metalowe zespoły to coverowały,
podczas gdy repertuar Scorpions jest
szalenie bogaty.
Nie wiem, nie słyszałem innych wersji
(śmiech). "He's A Woman, She's A Man"
pochodzi z ich pierwszej lub drugiej płyty
(piątej: "Taken By Force", 1977 - przyp. red.).
To mój ulubiony kawałek Scorpions.
Może podczas Twojej sesji było jeszcze zbyt
wcześnie, ale na pewno zaskoczyłbyś wszystkich,
gdybyś spróbował coś z ich najnowszego
dzieła "Rock Believer" (2022). Scorpions
przez wiele lat grał łagodniej, ale ostatnio
powrócił do dawnego stylu i wzbił się do
poziomu ze swych najlepszych lat.
Słyszałem tylko trzy utwory z "Rock Believer"
(rozmawialiśmy 16 marca, "Rock Believer"
wyszedł 25 lutego - przyp. red.). Mają
fajną atmosferę. Scorpions reprezentuje o
wiele łagodniejsze oblicze hard'n'heavy niż
Accept bądź U.D.O. Ale na początku lat
osiemdziesiątych na szeroką międzynarodową
skalę zaistniały tylko dwa niemieckie zespoły:
Accept i Scorpions (to prywatna opinia Udo
- przyp. red.). Intensywnie ze sobą współpracowaliśmy,
często się widywaliśmy, korzystaliśmy
z tego samego studia, uczestniczyliśmy w
tych samych festiwalach itp. Można powiedzieć,
że razem dorastaliśmy. Dla Accept
przełomową okazała się premiera "Breaker"
(1981), natomiast wszyscy pozostali, jak
Running Wild i Helloween, wybili się zdecydowanie
później.
Masz taki numer "Metal Maniac Mastermind"
(U.D.O., 1991 - przyp. red.)
This is a wrong jungle. (śmiech)
Ale czułeś się takim odnoszącym same sukcesy
Metal Maniac Mastermindem?
Może i nim jestem, skoro nazywają mnie legendą.
Ale jak śpiewałem "Metal Maniac Mastermind"
to zawsze myślałem, że ten gość
znajduje się gdzieś indziej, że to nie ja.
Idąc dalej, czy potrafiłbyś wskazać choćby
jednego heavy metalowego wokalistę z kontynentalnej
części Europy, który odniósł
większy sukces w tej dziedzinie od Ciebie?
Oczywiście, że tak. Nie ulega wątpliwości, że
Klaus Meine ze Scorpions zrobił większą karierę
niż U.D.O. Ale Klausa nie nazywają
heavy metalowcem, bo on faktycznie nie jest
typowym metalowcem. Kolejnym oczywistym
przykładem mogą być wokaliści Helloween
(power/speed metal - przyp. red.), ale nie
chciałbym powiedzieć, że oni są bardziej sławni
ode mnie. Nie lubię takich pytań w stylu:
"Kto jest bardziej sławny?". Cóż, ja jestem sławny,
oni są sławni, każdy najbardziej rozpoznawalny
zespół z Niemiec jest sławny. Till
Lindemann z Rammstein (nie heavy metal -
przyp. red.) również odniósł większy sukces
ode mnie, ale pod innym względem. Ja działam
o wiele dłużej od Tilla. Zabawne, że muzycy
Rammstein deklarują się fanami
Acceptu. Pamiętam entuzjazm Tilla, kiedy
spotkał się z nami osobiście i zachwycał naszym
występem. A więc pytanie "kto jest bardziej
sławny" - pfff (wygląda na to, że Udo utożsamił
w tym pytaniu sukces ze sławą - przyp.
red.).
Proponuję powrót do tematu "My Way".
Jeszcze inną kwestią, dotąd przez nas nie
poruszoną, jest użycie słowa "my" w pierwszej
osobie liczby pojedynczej. Tymczasem
"My Way" to nie tylko wokal, bo instrumentaliści
również wykonali świetną robotę. Nie
chcę przez to powiedzieć, że Twój solowy
album mógłby równie dobrze nazywać się
"Our Way", a raczej podkreślić, że o ile
album jest efektem udania się przez Ciebie
"Własną Drogą", to tej "Własnej Drodze"
całym sercem sprzyjają inni fachowcy, a to
nieodłączny element sukcesu. Mam na myśli
choćby świetną pracę gitar w "Hell Bent For
Leather".
Tak, jasne że można usłyszeć na tej płycie
sporo udanej sekcji instrumentalnej. W sesji
wzięło udział aż dziewięciu różnych gitarzystów.
Nie mieli oni jednak wpływu na obrany
kierunek. Heavy metal często opiera się na
podwójnych gitarach, dlatego ich występowanie
zasadniczo nie jest niczym osobliwym.
Do mniej oczywistych coverów zalicza się
Uriah Heep "Sympathy", ponieważ pochodzi
z okresu, kiedy za mikrofonem stał u nich
John Lawton (album "Firefly" z 1977 roku -
przyp. red.).
Pytano już mnie, dlaczego nie wybrałem
"Lady In Black" ani "Easy Livin". Otóż dlatego,
że zawsze uważałem "Sympathy" za swój ulubiony
utwór Uriah Heep.
Śledziłeś karierę Johna Lawtona?
Nie za bardzo.
Spore wrażenie wywarłeś na mnie w związku
z "We Will Rock You", ponieważ tak
masakrycznie ograny standard zdołałeś
przedstawić w tak świeży sposób, a co więcej
promuje go zaskakujące video.
(śmiech) Zabawne video, prawda? Na początku
zastanawiałem się nad jakimś szybszym
numerem Queen, ale pamiętałem, że
oni na żywo wykonywali "We Will Rock You"
szybciej niż w oryginale, więc stanęło na nim.
Melodię pozostawiliśmy tą samą, ale kompletnie
zmieniłem linie wokalne. Gość, który
współpracował przy powstawaniu LP "My
Way" jest bliskim przyjacielem Briana May'a,
dlatego Brian May widział i słyszał naszą interpretację.
Był nią zachwycony. Oczywiście,
że jestem z tego dumny.
Sprzątasz tam w hotelu?
W restauracji. Mieli mnóstwo miejsca, bar, a
nawet scenę. To pomysł producenta video.
Najpierw zamierzaliśmy pokazać zespół grający
na scenie, ale nie zgodziłem się, bo przecież
wypadło by to nudno. Producent zaproponował,
żebym pokazał, jak mopuję podłogę,
będzie przynajmniej śmiesznie. Tak zrobiliśmy.
Nie do końca wiedziałem, czy to wypali,
ale efekt wszystkim się podoba.
Tu gdzie teraz siedzisz, widzę za Twoją głową
uskrzydlone trofeum. Co to za nagroda?
W 2018 roku zajęliśmy w rankingu Metal
Hammer pierwsze miejsce w kategorii
zespołu występującego na żywo.
Czy będziesz promować "My Way" koncertami?
Cóż, nie planujemy koncertów dedykowanych
albumowi "My Way". Może wykonamy kiedyś
na żywo pojedynczy utwór, ale na pewno
nie co wieczór i byłby to bis.
Więc gdzie będziesz koncertować z autorskim
repertuarem?
W czerwcu lecę do Ameryki Południowej.
Koncerty europejskie przeniesiono na wrzesień,
październik, listopad i grudzień. Pojawimy
się w Warszawie, na co zawsze czekam,
bo polska publiczność jest wspaniała. Latem
na pewno czekają nas rozmaite festiwale.
Chcieliśmy też wybrać się do Rosji, ale w
obecnych okolicznościach nie ma mowy. Na
przyszły rok planujemy już występy w USA i
Kanadzie, a także w Japonii. Wydaje mi się, że
tym razem nie będzie już ku temu żadnych
przeszkód.
Czego Niemcy zwykli życzyć sobie na siedemdziesiąte
urodziny?
Nie wiem. Czekam na nie z niecierpliwością.
Nie znam szczegółów, ale doszły mnie słuchy,
że odbędzie się wielka impreza. Nie wiem, co
dokładnie się wydarzy, bo trzymają to przede
mną w tajemnicy. Chcą sprawić mi niespodziankę.
Siedemdziesiąt to ładna liczba, ale
tylko liczba. Czuję się znacznie młodziej. Nie
myślę o emeryturze. Tak długo, jak czerpię
radość ze śpiewania i dopisuje mi dobre zdrowie,
będę to kontynuować. Nie wyobrażam
sobie, żebym siedział w domu i tylko na widok
ładnej pogody za oknem wybierał się na spacer.
Pragnę jeździć w trasy koncertowe tak
długo, jak się da.
Zatem "Game Over" nie był Twoim ostatnim
albumem z autorskimi utworami?
Na pewno nie ostatni (śmiech). Game over
może odnosić się do wielu spraw - np. do klimatu
lub do wymuszonej przerwy w koncertowaniu.
A jak zapatrujesz się na przyszłość Twojego
syna, Svena?
Od siedmiu lat jest on perkusistą U.D.O.
Świetnie sobie radzi. Myślę, że w przypadku,
gdybym ja kiedyś musiał zakończyć działalność,
on będzie grać nadal. Sven znakomicie
śpiewa, więc może chwyciłby za mikrofon. Ma
inny głos ode mnie, ale również ciekawą barwę.
No nie wiem, decyzja należy do niego. Podejrzewam,
że będzie się trzymać biznesu
muzycznego.
Wnuki też już wprowadziłeś w muzyczny
świat?
Moja jedyna wnuczka ma dopiero półtorej roku,
więc daleko jej do tego.
Ale czy chciałbyś, żeby podążyła tą drogą?
Nie wiem. Nie naciskałem na syna. On sam
zainteresował się mediami, studiem i innymi
tego typu sprawami. Od czwartego roku życia
zawsze ćwiczył grę na perkusji, co doprowadziło
go do obecnego statusu profesjonalnego
muzyka. Niezmiernie cieszy mnie jego obecność
wokół mnie. Często układamy wspólnie
melodie lub liryki. Naturalnie należy on do
młodszego pokolenia, więc inaczej patrzy na
muzykę i na świat.
Sam O'Black
UDO DIRKSCHNEIDER 17
HMP: Cześć Russ! Bardzo się cieszę, że mogę
zapytać o parę kwestii. Zanim jednak to
nastąpi, chcę pogratulować kapitalnego krążka
"Earth Infernal". Album jest niesamowity!
Russ Tippins: Cześć Adam, to dla mnie przyjemność
i dzięki HMP za ponowne skontaktowanie
się z Satan. Cieszę się, że podoba ci się
nowa płyta. Wybaczcie, że trwało to dłużej
niż się spodziewaliśmy, ale tym razem wymagania
prasy były zupełnie szalone. A ostatnie
Grać do upadłego!
Od paru dobrych lat ta brytyjska grupa przeżywa swoiste odrodzenie.
Regularnie wydają świetne płyty i koncertują w wielu miejscach na całym świecie,
spotykając się z pozytywną reakcją i dobrze się bawiąc. Właśnie pojawiła się ich
najnowsza pozycja - "Earth Infernal" - która jest solidnym strzałem i ciężko było
nie zapytać o szczegóły jej powstania u źródła. W ogóle możliwość rozmowy z gitarzystą
Russem Tippinsem była jak bilet na kolejkę górską za dzieciaka - super
sprawa, zwłaszcza, że uwielbiam stare, angielskie granie i kapele pokroju Satan.
Naturalnie nie tylko pojawia się ostatnia płyta, bo tematów nie brakowało. Jest
trochę o pracy w studio, jest o relacjach, ale też o starych czasach. Dla mnie była
to prawdziwa przyjemność. Mam nadzieję, że po przeczytaniu pomyślicie o tym
samym…
wyrzucenie go do kosza.
Satan współcześnie wydał już czwartą płytę,
ale każda poprzednia godna jest szczególnej
uwagi. Skąd czerpiecie, jako zespół, energię
do nagrywania tak dobrych albumów?
Nigdy nie spieszyliśmy się z wydaniem płyty z
powodu jakiegoś harmonogramu czy terminu.
Nie spieszymy się z tworzeniem nowej muzyki.
Poza tym, pisanie jest rzeczą ciągłą, nie ma
momentu, w którym mówimy: "Hej, zacznijmy
(śmiech) Czyżby jakaś strategia współpracy
wewnątrz grupy, wypracowana przez lata,
jest gwarancją bardzo dobrych efektów?
Ogólnie rzecz biorąc, kluczem do kompozycji
jest dopływ informacji, czyli to, czego się słucha.
To, co wychodzi, jest zawsze oparte na
tym, co właśnie wyszło, prawda? Jeśli więc
komponujesz muzykę metalową, ale słuchasz
tylko heavy metalu, nie dajesz sobie żadnego
nowego materiału do pracy. Mam obsesję na
punkcie mrocznej muzyki, której nie da się
zagrać. Im bardziej jej nie rozumiem, tym
bardziej uwielbiam jej słuchać i próbuję zagrać.
Nigdy nie zamierzałem napisać niczego
innego niż czysto metalowy utwór, ale podświadomie
niektóre z wspomnianych wpływów
znajdą się w muzyce.
Mógłbyś, jeśli to nie tajemnica, przybliżyć
taki typowy dzień w studio kiedy Satan rejestruje
premierowy materiał?
Najpierw szykujemy się do nagrania perkusji,
basu i obu głównych gitar, ale bez solówek. Ja,
Steve i Graeme przebywamy w głównym studiu.
Sean pracuje w pokoju z perkusją, ale go
widzimy, natomiast Brian dodaje wokale w
pokoju kontrolnym, które są nagrywane w zupełnie
innym momencie. Każdy utwór nagrywamy
nie więcej niż dwa razy, po czym przechodzimy
do następnego. Na koniec sesji robimy
sobie dłuższą przerwę, po czym wracamy
i odsłuchujemy wszystko. Czasami pierwsze
ujęcia rzucają się w uszy - czuć w nich
energię. Czasami nie, ale to nie szkodzi, bo
następnego dnia robimy to wszystko od nowa,
i tak dalej. Nie wierzymy w wielokrotne wykonywanie
danego utworu, ponieważ z każdym
kolejnym wykonaniem masz tendencję do grania
bardziej zachowawczo.
kilka miesięcy to zwariowany pośpiech związany
z próbami przed nadchodzącą trasą koncertową.
Myślisz, że czteroletnia przerwa, w sumie
najdłuższa w współczesnej historii Satan,
między nową płytą a "Cruel Magic" wpłynęła
korzystnie na kształt materiału?
Absolutnie. Przedłużona, niezamierzona przerwa
była kluczem do tego, jak komponowaliśmy,
pisaliśmy i nagrywaliśmy. Nawet na
etapie demo mieliśmy mnóstwo czasu na przemyślenie
i, jeśli było to konieczne, zmianę materiału,
a w niektórych przypadkach nawet na
18 SATAN
Foto: Stefan Rosic
pracować nad następną płytą". Tak naprawdę nigdy
się to nie kończy. Dość często zdarza się,
że finalizujemy nagrywać album i jeszcze
przed jego wydaniem mamy jedno lub dwa
dema nowych utworów. Jako przykład "Twelve
Infernal Lords" został napisany zanim jeszcze
"Cruel Magic" się ukazał. Oczywiście, przed
ostatecznym wcieleniem przeszedł kilka
zmian, ale w większości jest taki sam jak demo
z 2018 roku.
Nie mogę nie zapytać o sposób pracy nad
utworami. "Earth Infernal" brzmi bardzo oldschoolowo,
wręcz jakby czas się zatrzymał!
Czy z sesji zostały jakieś odrzuty, które będzie
można wykorzystać czy napisaliście po
prostu ścisły materiał?
Tak, mamy w rękawie jeszcze jeden utwór z
sesji, zatytułowany "Cradle to Gallows", który
jest już w pełni zmiksowany i poddany masteringowi,
ale wciąż nie wiemy, co z nim zrobić!
Przesłuchałem "Earth Infernal" kilkanaście
razy. Nie mogłem się od tego albumu uwolnić
- jest świeży, dynamiczny ale, jak wspomniałem,
przenosi w przeszłość. Czy to
jakaś forma tęsknoty za tamtymi czasami,
kiedy NWOBHM rozkwitało, czy raczej
nie widzicie w zespole konieczności eksperymentowania,
przynajmniej nie na tym polu?
Żadnej nostalgii. Po prostu mamy swój sposób
działania, który możecie nazywać "starą szkołą".
Dla nas jednak, proces ten, jest najprzyjemniejszym
doświadczeniem, a efekty końcowe
mówią same za siebie! Dlaczego mielibyśmy
w ogóle rozważać zmianę naszych metod
na takie, jakie stosują wszyscy inni? To
nie jest dla nas. Zawsze jest miejsce na eksperymenty
i często je przeprowadzamy, ale
tylko na poziomie podprogowym, a nie tak,
aby było to pierwszą rzeczą, którą zauważysz.
Robią wrażenie partie gitar. Ty i Steve Ramsey
zrobiliście kawał dobrej roboty. Nie
wiem, jak to jest po tylu latach wspólnego
grania wymyślać takie riffy czy solówki, ale
odniosłem wrażenie, że wcale was to nie obchodzi
(śmiech). Całkiem serio jednak chciałem
zapytać czy masz jakiś swój patent na
to, by brzmieć dobrze a przede wszystkim
mieć świeże pomysły na nowy materiał?
Między mną a Stevem zawsze będzie istniała
szczególna więź, głównie ze względu na to, jak
uczyliśmy się grać w 1980 roku. Dosłownie
nie spaliśmy całą noc, rozgryzając trudne fragmenty
utworów Judas Priest czy Deep Purple.
Większość naszych rówieśników chlała,
paliła i uganiała się za dziewczynami, ale my
ze piliśmy kawę, żarliśmy, i graliśmy do upadłego(śmiech)!
Nie przestawaliśmy, dopóki na
dworze nie zrobiło się jasno.
Domyślam się, że teksty to królestwo Briana
Rossa, ale czy mógłbyś pokrótce rozjaśnić
ogólny koncept albumu… Domyślam się, że
tytuł nie wziął się znikąd - "Piekielna Ziemia"
to chyba w głównej mierze odbicie ostatnich
wydarzeń na świecie…?
Dla twojej informacji to wszyscy współtworzymy
teksty. To jedna z tych rzeczy, które
uwielbiam w tym zespole. Brian jest bardziej
niż szczęśliwy, mogąc zaśpiewać tekst, którego
nie napisał, jeśli tylko wierzy w jego słowa.
Tematem z okładki są oczywiście zmiany klimatyczne.
Wydawało mi się, że świat o tym
zapomniał. Podczas gdy wszystkich rozpraszał
jakiś wirus, wielki problem się pogłębiał.
Z teorii naukowej przeszedł do wydarzeń, które
możemy obserwować na co dzień. Świadomie
unikaliśmy pandemii jako tematu, wiedząc,
że wszyscy inni mają już na ten temat
wiele do powiedzenia. To był ciągły zgiełk, a
teraz oczywiście w programie wszystkich wojna
jest na pierwszym miejscu. Wydaje mi się,
że chcieliśmy po prostu podnieść rękę na całe
zamieszanie i zaznaczyć, że ta sprawa nie
zniknie. Problem wciąż jest, i to ogromny, ciągle
widoczny, a ludzie bez końca go ignorują.
Autorem okładki jest bardzo rozchwytywany
Eliran Kantor. Można powiedzieć, że nadworny
ilustrator albumów wydawanych w
metalowych wytwórniach jak Century Media,
Nuclear Blast czy Metal Blade. Z tego
co wiem, spotkaliście się z nim już podczas
prac nad pierwszym albumem po reaktywacji,
czyli "Life Sentence" z 2013 roku. Co
takiego ujęło Was w jego twórczości, że to
już kolejna współpraca na linii artysta zespół?
Jest prawdziwym artystą, a nie tylko zdolnym
malarzem. To już piąta z kolei okładka albumu,
którą dla nas namalował. Zazwyczaj dajemy
mu tytuł płyty i tekst piosenki, w który
może się wczuć. On, po około sześciu miesiącach,
odsłania przed nami projekt. Daliśmy
mu tekst piosenki "Earth We Bequeath", a on
wymyślił okładkę, którą widzicie. Jest to spojrzenie
w przyszłość, na to, jak może wyglądać
nasz świat, jeśli nadal będziemy pozwalać mu
wrzeć. Martwy sęp symbolizuje jak beznadziejna
będzie nasza sytuacja, gdy umiera nawet
sam symbol śmierci. Ten człowiek jest geniuszem!
Jeśli już poruszyłem temat okładek… Jako,
że jesteś jednym z muzyków, którzy zakładali
grupę, to chciałem zapytać od kogo wyszła
inicjatywa. żeby koperty płyt zdobiła postać
sędziego?
W maju 1983 roku podpisaliśmy kontrakt
płytowy z wytwórnią Roadrunner. Mieliśmy
już wystarczająco dużo piosenek, żeby nagrać
album i zastanawialiśmy się, jak go nazwać.
Trzy z tytułów naszych utworów miały odniesienia
do prawa i ktoś powiedział żartobliwie:
"Court in the Act", i tak jakoś zostało. Kiedy
już mieliśmy tytuł, wydawało się, że nie ma
Foto: Stefan Rosic
sprawy, żeby na okładce znalazł się jakiś zły
sędzia - gdybyśmy tylko znaleźli kogoś, kto by
go namalował! Na szczęście Bill Colwell wykonał
tak wspaniałą pracę, wcielając postać sędziego
w życie, że wydawało się jasne zachowanie
tego motywu.
Foto: Stefan Rosic
Czy na początku kariery mieliście jakieś problemy
w związku z nazwą zespołu i czy "Satan"
to była jedyna opcja jaką braliście pod
uwagę w tamtym momencie?
Musisz zrozumieć, że kiedy wybieraliśmy nazwę
Satan, ja, Steve, Graeme i Andy Reed
mieliśmy po 15 lat i byliśmy jeszcze w szkole
średniej. Większość zespołów zbiera się razem,
przez jakiś czas ćwiczy w garażu grając
cudze kawałki, potem pisze własną muzykę i
myśli: "Hej, chodźmy i zagrajmy kilka koncertów!
Jak możemy nazwać nasz zespół?". W przypadku
Satan zaczynaliśmy bez niczego poza nazwą i
fajnym, symetrycznym logo. Nie było żadnego
zespołu. Żaden z nas nie umiał nawet grać na
instrumencie! Ale nazwa i logo były tak fajne,
że postanowiliśmy, że zespół stanie się rzeczywistością.
Namówiliśmy rodziców, żeby kupili
nam gitary, wzmacniacze, perkusję i zaczęliśmy
uczyć się na nich grać. Byliśmy bardzo
zmotywowani. Zajęło nam kilka lat, żeby dojść
do wprawy. Podczas gdy wszyscy nasi rówieśnicy
imprezowali i zaliczali dziewczyny,
my siedzieliśmy po nocach, ucząc się solówek
Tiptona i Downinga nuta po nucie.
Można powiedzieć, że na przestrzeni lat
tworzyliście jedną grupę, ale pod różnymi nazwami.
Mógłbyś wyjaśnić dlaczego w 1985
roku "Out Of Reach" nie mogło wyjść pod
nazwą Satan, a później w tym samym składzie
nagrywaliście jako Pariah?
Głównym powodem zmiany nazwy, kierunku
muzycznego, a nawet personelu, w 1985 roku
była porażka "Court in the Act". To było fiasko
na każdym poziomie - komercyjnym, krytycznym,
a nawet na poziomie podstawowym.
Chociaż byli fani metalu, którym podobała się
nasza muzyka, każdy nienawidził tej nazwy!
Nie dlatego, że ich obrażała, ale dlatego, że
nie mogli traktować poważnie tego, że nazywamy
się "Szatanem". Wzięliśmy sobie to
wszystko do serca i zdecydowanie przesadziliśmy
z reakcją. Zmiana nazwy to jedno, ale
zmiana wokalisty w tym samym czasie - to
było jak komercyjne samobójstwo. Byliśmy
jeszcze tak młodzi i nie mieliśmy nikogo doświadczonego,
kto mógłby nam doradzić. Powinniśmy
byli powiedzieć: "jebać ich wszystkich",
i kontynuować działalność jako Satan w tym
samym składzie i stylu - dokładnie tam gdzie
SATAN
19
skończył "Court in the Act". Teraz tak łatwo to
dostrzec.
Brian Ross i Sean Taylor grający na perkusji
dołączyli dopiero w okolicy powstawania
albumu "Court In The Act" z 1983 roku. Jak
wspominasz wcześniejszych kompanów,
dlaczego wcielenie Satan z śpiewającym
Trevorem Robinsonem i perkusistą Andy
Reedem nie przetrwało próby czasu?
Jak już wspomniałem, założyliśmy zespół jeszcze
w szkole. Przeszliśmy przez wiele zmian,
bo pamiętajmy, że wszyscy zaczynaliśmy od
zera. Trzon zespołu stanowiłem ja, Steve i
Graeme. Nie wszyscy traktowali to tak poważnie
jak my trzej, ale musieliśmy ćwiczyć
bez przerwy i ciągle brakowało nam wokalistów
i perkusistów. Nawet w przypadku Andy'ego
i Treva doszło do tego, że Andy zaczął
się rozpraszać motocyklami, a jego umiejętności
stanęły w miejscu. Następnie zakres głosu
Treva nie był w stanie sprostać naszemu
najnowszemu materiałowi i tak dalej. Nie mogliśmy
trzymać na siłę kogokolwiek - nawet
starych przyjaciół.
Do nazwy Satan wróciliście dopiero w 2004
roku, kiedy spotkaliście się po długiej przerwie.
Pamiętasz jak wyglądało to spotkanie i
co spowodowało, że zespół znów zaczął
działać w, jakby nie było, klasycznym składzie?
Wydawało się, że to była fajna rzecz do zrobienia.
Coś, czego nikt by się nie spodziewał,
a ponieważ wszyscy byliśmy mocno zaangażowani
w swoje własne projekty, nigdy nie myśleliśmy
o kontynuowaniu tego przedsięwzięcia.
W rzeczywistości nie był to pełny skład -
Sean Taylor mieszkał w tym czasie w Kalifornii
i nie mógł wziąć udziału w projekcie, więc
na perkusji grał Phil Brewis z Blitzkrieg. To
była fajna przygoda, ale w tamtym czasie byliśmy
szczęśliwi, że możemy wrócić do naszego
normalnego życia.
Na pierwszy album po reaktywacji fani czekać
musieli jednak parę lat, bo dopiero w 2013
roku ukazał się "Life Sentence". Były nerwy
w związku z pierwszymi od lat wspólnymi
sesjami czy raczej wspólne koncerty poprzedzające
studio dały poczucie pewności jedności
i wspólnego celu?
Jak to ująłeś byliśmy naładowani energią z występów
na żywo, które zrobiliśmy, w tym
Keep It True i Metal Assault. Na Metal
Assault wypróbowaliśmy nawet kilka nowych
utworów, więc nie było żadnych nerwów. Nie
oznaczało to jednak, że spieszyło nam się z
nagrywaniem albumu. Wiedzieliśmy, że trzeba
poczekać, aż każda piosenka będzie dopracowana.
Jak pokazał czas, to Satan dostał drugie życie.
Od 2013 roku regularnie nagrywacie i
koncertujecie. Jak myślisz, co wpływa na to,
że dziś wygląda to stabilniej niż w latach
80.?
Powiedziałbym, że wszyscy byliśmy bardzo
świadomi złych wyborów, których dokonaliśmy
w latach 80. i chcieliśmy wyciągnąć z tego
Foto: Stefan Rosic
wnioski. Naszym celem było stworzenie materiału
o ciągłości i spójności, a także koncertowanie
ile się da. Dostarczyć to, co najlepsze
na płycie i na scenie przez dłuższy czas. Zrobić
dokładnie to, co powinniśmy byli zrobić
po "Court in the Act". Wierzę, że nam się to
udało i nie mamy zamiaru się zatrzymywać w
najbliższym czasie.
Brian Ross ma swój Blitzkrieg, z którym nagrywa
płyty w tym samym czasie, Ty wiem,
że od jakiegoś czasu działasz ze swoimi projektami,
Tanith oraz Electric Band. Jak udaje
się dzielić czas i pomysły pomiędzy macierzystą
formację a poboczne tematy?
To nie jest łatwe! Mogę powiedzieć, że Electric
Band rozpadł się w 2015 roku, nie mogłem
znaleźć dla niego rynku. Tanith to inna
historia. Zespół zrobił tak wiele w krótkim
czasie, a potem lockdown to zatrzymał. Muzyka
jest całym moim życiem, więc daję radę
być w dwóch zespołach koncertowych.
Co było impulsem do tego, że powstały te
projekty, w czym granie w Tanith na przykład
różni się od grania w Satan?
Przez lata zawsze miałem pomysły na piosenki,
które nigdy nie nadawałyby się dla Satan,
a Tanith był sposobem, by dać tym pomysłom
ujście. Celowo wybrałem do Tanith gitarę
Les Paul, żeby nie móc robić tych wszystkich
akrobacji na Stratach, które robię w Satan.
Wiedziałem, że nie mogę tego robić na
Les Paulu, więc musiałem znaleźć inny sposób
grania. To było dla mnie ważne.
Tak przy okazji zapytam czy powoli można
się spodziewać następcy "In Another Time"?
Tak, pracujemy nad piosenkami już od większej
części tego roku i mamy nadzieję, że na
jesieni uda nam się nagrać płytę!
Debiut Satan "Court In The Act" został
niedawno wznowiony przez Waszą poprzednią
wytwórnię, Listenable. Czy taki sam los
spotka w niedługim czasie "Suspended Sentence",
bo krążek jest bardzo ciężki do zdobycia
i jest pewnie na liście poszukiwań wielu
fanów?
Muszę przyznać, że nie potrafię odpowiedzieć
na to pytanie, ponieważ nie angażuję się w
biznesową stronę zespołu - zwłaszcza jeśli
chodzi o sprawy związane z zaległościami w
katalogu. Moją główną rolą i celem w Satan
jest muzyka, czyli nowa muzyka. Nigdy nie
patrzę wstecz, tylko do przodu.
Albumy "Cruel Magic" oraz "Earth Infernal"
ukazały się już pod szyldem Metal Blade
Records. Czym skusił Was Brian Slagel, że
w 2018 roku zmieniliście wytwórnię?
Nasz kontrakt z Listenable powoli się kończył,
a wytwórnia oferowała nam przedłużenie.
Zastanawialiśmy się, czy jakaś inna mogłaby
być zainteresowana i poprosiliśmy naszego
menadżera o rozejrzenie się po okolicy.
Bardzo szybko wrócił z listą tych, które były
bardzo zainteresowane współpracą z nami.
Wyróżniała się jedna nazwa... Metal Blade!
To zawsze była tak fajna wytwórnia, a my
mieliśmy z nimi historię z lat 80. Podpisaliśmy
umowę i wkrótce potem nagraliśmy "Cruel
Magic". Już przed wydaniem płyty zauważyłem,
że czuję się jakbym był częścią czegoś
większego. Czułem się bardziej "na siłach". Na
siedem miesięcy przed wydaniem płyty dostaliśmy
harmonogram rzeczy, które musieliśmy
zrobić, a każda z nich miała swój termin realizacji,
jak na przykład nowa sesja zdjęciowa,
oficjalny teledysk, góra wywiadów prasowych
i materiałów promocyjnych dla radia i temu
podobne. Czuliśmy się trochę jak w wojsku!
Wytwórnia wypuściła nawet 7-calowy singiel
promujący nadchodzący album. Nasz A&R
powiedział nam, że płyta trafi na niemiecką
listę przebojów w ciągu dwóch tygodni od wydania.
I tak właśnie się stało! Otrzymaliśmy
wiele wspaniałej prasy i świetnych opinii w
okresie przedpremierowym. Nie byliśmy do
tego przyzwyczajeni. To było coś, co przytrafiało
się innym zespołom, a my przyglądaliśmy
się temu z boku. Wreszcie jakaś rekompensata
za naszą pracę. To był słodki moment
spełnienia.
20
SATAN
Foto: Stefan Rosic
Russ, wiem, że takie pytania to pewnie chleb
powszedni, ale muszę (śmiech)! Jesteś jednym
z bardziej charakterystycznych gitarzystów
NWOBHM i ciekawi mnie jak wypracowałeś
swój styl i skąd brałeś inspiracje
by szlifować grę?
Wspomniałem o tym wcześniej, opisując początki
zespołu. Znalazłem się w zespole, zanim
jeszcze umiałem naprawdę grać. Wszystko
co potrafiłem to sześć otwartych akordów
na gitarze akustycznej (śmiech). Zawsze wielbiłem
Jimmy'ego Page'a, ale to Glenn i K.K.
Downing z Judas Priest przechylili szalę i
sprawili, że zacząłem grać na gitarze elektrycznej.
Potem, jak już mówiłem, była to kwestia
obsesyjnego śledzenia szczegółów płyt, grania
i ciągłego przewijania kaset z utworami
Blackmore'a, Schenkera, Teda Nugenta, ale
głównie jednak Priest.
.
A początki z gitarą, pamiętasz ten moment i
co zdecydowało, że to akurat sześć strun a
nie cztery? (śmiech)
To żart? W życiu nie przyszło mi do głowy, by
grać na czterech strunach. Kto normalny by
uznał, że na basie można zrobić karierę?
Pewnie nie raz spotkałeś, grając swoje koncerty,
tych, którzy byli Twoimi idolami w
młodości. Domyślam się, że to wyjątkowe
przeżycie - a czy miałeś okazję zagrać z kimś
na scenie a nie tylko pogadać za kulisami?
Nie. Właściwie to nigdy tak nie miałem. Nigdy
nie spotkałem żadnego z ludzi, których
ubóstwiałem i ubóstwiam. Jestem dość nieśmiały,
jeśli chodzi o takie rzeczy, po prostu
nie wiedziałbym, co powiedzieć. Spędzałem
czas z chłopakami z Metalliki, kiedy tylko byli
w Londynie. Dzwonili na mój telefon domowy
i wychodziliśmy na miasto, żeby rozpętać
piekło w West End. Nigdy nie myślałem o
nich jak o gwiazdach. Byli co najwyżej moimi
konkurentami, niczym więcej. Po prostu fajne
dzieciaki, które też grały w zespole metalowym.
Czy prywatnie znajdujesz czas na słuchanie
muzyki a jeśli tak, to co w ostatnim czasie
wydało ci się interesujące?
Zawsze znajdę czas na słuchanie muzyki i to z
każdego gatunku. Moim obecnym ulubieńcem
ze sceny metalowej jest Eternal Champion.
Głos ich wokalisty jest niesamowity! Ogólnie
rzecz biorąc, najbardziej ekscytującą rzeczą,
która wydarzyła się w nowym tysiącleciu, jest
dla mnie Mars Volta. Mieli tak odważne podejście
do muzyki i w całości było to wyjątkowe.
Wirus powoli odpuszcza, a wojna w Ukrainie
być może nie będzie miała aż takiego
wpływu na plany koncertowe. Jeśli wszystko
będzie w porządku to gdzie w najbliższym
czasie można zobaczyć Satan?
Cóż mogę ci powiedzieć... Mamy w planach
letnie koncerty w Irlandii, Anglii, Belgii, Holandii,
Niemczech, Norwegii, Szwecji i pełną
trasę europejską w październiku, a następnie
w Brazylii i Portugalii. Potem trasa po USA i
Kanadzie w kwietniu przyszłego roku.
W Polsce zagraliście tylko raz, w 2018 roku,
na festiwalu Black Silesia. Jak wspominasz
ten występ w rycerskim grodzie?
Pamiętam jak przylecieliśmy na lotnisko w
Warszawie i festiwalowy van, który po nas
przyjechał, nie miał wstecznego biegu i musieliśmy
go wypchnąć tyłem z parkingu, zanim
mogliśmy wsiąść. To było trochę zabawne, ale
sam festiwal był wspaniały. Kochani ludzie!
Liczę, że po tak konkretnym albumie jak
"Earth Infernal" Satan powróci do Polski.
Russ, są jakieś utwory, które szczególnie lubisz
grać na żywo?
Na pewno "Devil's Infantry"! A teraz "Earth
We Bequeath" - właśnie zrobiliśmy to po raz
pierwszy na Full Metal Cruise i reakcja była
świetna! Myślę, że to będzie w zestawie jeszcze
przez jakiś czas.
Bardzo się cieszę, że mogłem zadać te parę
pytań. Jeszcze raz gratuluję kapitalnego albumu
i na koniec proszę o jakieś słowo dla
czytelników Heavy Metal Pages…
Dzięki ludzie! To bardzo wiele znaczy, że Satan
w 2022 roku nadal cieszy się tak dużym
zainteresowaniem. Jestem pewien, że za niedługo
znów będziemy w Polsce!
Dzięki, życzę zdrowia i mam nadzieję, do
zobaczenia na koncertach!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
SATAN 21
HMP: Ostatnio rozmawialiśmy o powrocie
do szkockich klimatów. Dziś znów porozmawiamy
o powrocie, ale tym razem do tematu
krzyżowców. Ostatnio mówiłeś mi, że lubisz
stare tematy ukazywać z innej strony. Zdaje
się, że i tym razem ugryzłeś stary temat nieco
inaczej?
Chris Boltendahl: To jest tak, że upłynęło
wiele lat, aż 24, a człowiek się zmienia. W
tamtym czasie byliśmy nastawieni na bardzo
konkretne przedstawienie historii. Zawarliśmy
więc na płycie małe opowieści. Teraz jednak
patrzę na ten temat z nieco innej perspektywy.
Tym razem chciałem zrównoważyć spojrzenie
z obu stron, czyli z jednej strony templariuszy,
a z drugiej strony muzułmanów. Co
Opowiadać historie muzyką
Historia się powtórzyła. Jeszcze niedawno rozmawiałam z Chrisem na temat
powrotu do szkockich klimatów, a teraz, zaledwie płytę później, rozmawiamy
o powrocie do tematyki krucjat. Dlatego właśnie osią naszej rozmowy było porównanie
"Knights of the Cross" z 1998 roku z właśnie wychodzącą "Symbol of Eternity".
dla dzieci z Ukrainy, które przyjechały jako
uchodźcy.
Bardzo ciekawe!
Te dzieci są dotknięte na każdym poziomie, a
przecież to nie ich wina. Po prostu muszą
uciekać przed wojną i przed śmiercią. Oczywiście,
kiedy pisałem teksty, jeszcze nie toczyła
się wojna na Ukrainie. Jednak później okazało
się, że te teksty są bardzo aktualne w
kontekście aktualnej wojny.
Mówiliśmy, że zmieniły się realia, że jesteś
troszkę starszy niż w 1998 roku. Jakie jeszcze
czynniki wpłynęły na zmianę podejścia do
tematyki krzyżowców?
Z pewnością! Wszystkie teksty traktują o
krzyżowcach i o Świętym Graalu. To templariusze
zabrali Graala z ziemi świętej i znow
sprowadzili go do Europy. Bardzo długo go
szukali, nikt nie wiedział gdzie jest, a przecież
święty Graal dla budowania legendy chrześcijaństwa
był niezwykle istotny.
Ostatnio wróciłeś i do tematyki szkockiej i
do tematyki krzyżowców. Która jest Ci
bliższa, w której łatwiej Ci się jest poruszać?
Lubię obie, bo bardzo interesuje mnie historia.
Podróż śladami krzyżowców jest w dzisiejszych
czasach szalenie trudna. Kiedyś miałem
okazję podróżować przez Syrię, Jordanię i
okoliczne kraje. Zwiedziłem Jerozolimę, która
dla mnie jest fantastycznym miastem. Z drugiej
strony, byłem też w szkockich górach i na
początku ten pejzaż podobał mi się bardziej.
Jednak muszę przyznać, że Jerozolima zrobiła
na mnie ogromne wrażenie. Ja po prostu lubię
opowiadać historie, nawet jeśli są po części legendarne
i muśnięte mistyką. Chcę opowiadać
historie muzyką.
Zapytam więc o kilka historii. Zastanawiam
się, czy "Grace of God" jest o krucjacie dziecięcej.
"Grace of God"... jakby to wyjaśnić... Tak, były
krucjaty dziecięce.
więcej, kiedy pracowałem nad tym pomysłem,
znalazłem bardzo wiele odniesień do współczesnych
czasów. Znów chodzi o władzę, ciemiężenie
ludzi. To co robili wtedy templariusze,
niewiele się różni od tego, co przeżywamy
w obecnych czasach. To już na wstępie czyni
tę płytę bardziej krytyczną, niż tą z 1998 roku.
Wiem, o czym mówisz, słychać to choćby w
"Night of Jerusalem", gdzie śpiewasz o tragicznym
losie dzieci.
Tak, z pewnością. Dzieci zawsze są ofiarą, niezależnie
od tego, jaka wojna się toczy. Jako, że
przy okazji jestem też trenerem piłki nożnej,
robię teraz taki projekt w moim mieście, czyli
w Kolonii, w którym daję lekcje piłki nożnej
Foto: Grave Digger
Powiem tak - rzecz jasna nie chciałem absolutnie
robić kopii tego, co było w roku 1998.
Na tej płycie zajmuję się bardziej życiem, niż
historią O tym jest "Symbol of Eternity" -
Święty Graal. Zanurzam się głębiej w mistyczną
historię templariuszy i w tajemnice, jakie
się w nich kryją. Albo w sprawy niejasne, legendy.
Tym razem zagłębiam się w to bardziej,
niż w historyczną faktografię, która była
ważna w 1998 roku, kiedy mniej lub bardziej
przedstawialiśmy historię templariuszy. Teraz
zajmuje mnie to, jak zbudowano legendę templariuszy,
ich ideologizowanie przez chrześcijaństwo.
Moje teksty pokazują temat od krytycznej
strony.
Możesz więc nazwać tę płytę koncepcyjną?
Tak.
No właśnie. I były one nie tylko w tamtych
czasach, ale są i w obecnych. I dziś wywozi się
do Afryki dzieci-żołnierzy. Chciałem to w tym
kawałku zestawić i w pewien sposób porównać.
Dzieci zawsze są tylko narzędziem władzy.
Są zwyczajnie wykorzystywane. Na przykład
podczas krucjaty dziecięcej w imię Boże
nie było powszechnie wiadomo, co te dzieci
właściwie robią. To tak samo jak współcześni
dziecięcy żołnierze w państwach afrykańskich,
którzy są wyuczani, żeby zabijać. A przecież
wiele osób nawet nie wie, co tam się tak naprawdę
z nimi dzieje. Są trenowane do wojny
i to jest coś okropnego.
To jest coś strasznego. Zastanawiam się też
nad "Last Crusade". Ten kawałek nie opowiada
dosłownie o ostatniej krucjacie, jakby
sugerował tytuł, prawda?
Chodzi w nim zarówno o koniec zakonu templariuszy
i w mniejszym stopniu o ostatnią
krucjatę. Chodzi też także o oskarżenie templariuszy,
które miało ten zakon wymazać.
Trzonem treści jest historia z Jakubem de Molay.
Zatem "Last Crusade" to połączenie wątku
ostatniej krucjaty i w zasadzie końca templariuszy.
Niekoniecznie tego w Ziemi Świętej,
ale w ich własnej ziemi, we Francji.
A propos Jakuba de Molay, widziałam oczywiście
teledysk do "Hell is my Purgatory".
Mam wrażenie, że świetnie bawiliście się na
planie, zwłaszcza, że przy okazji ostatniej
płyty nie mogliście zrealizować planów na
kręcenie klipu w scenerii pasującej do kawałków.
Trzeba przyznać, że był to najgorszy dzień
zimy w Niemczech. Cały dzień śnieżyło, było
minus 4 stopnie mrozu. Jednak z drugiej strony
nie da się zamówić pogody, ani jej kupić.
Cały czas był mróz i śnieg. Było dojmująco
zimno, ale z drugiej strony sprawiło nam to
wiele frajdy, a i według mnie sam kawałek jest
dobry. Jakuba de Molay zagrał nasz perku-
22
GRAVE DIGGER
sista, Marcus i myślę, że wyszło super i całość
jest świetnie zrobiona.
Do tematyki templariuszy nie pasuje zaś
"Hellas, Hellas", świetny cover Vasilisa Papakonstantinou.
Bo nie pasuje, no nie?
(śmiech)
Nie, nie, to bonus track.
Tak.
I dlatego ten kawałek z całą koncepcją nie ma
kompletnie nic wspólnego. Po raz pierwszy
widziałem koncert Papakonstaninou w Grecji,
w 1994 roku i byłem zafascynowany jego
charyzmą i samym kawałkiem. Teraz mieliśmy
okazję nagrać ten utwór mniej lub bardziej
oryginalnie i zaśpiewać naprawdę po grecku.
To wielki zaszczyt. Jeśli podąża się za własnymi
marzeniami to czasem się spełnianą, a
moim marzeniem było nagrać ten właśnie kawałek
z Vasilisem.
Twoje, nazwijmy to "ostatnie" płyty, takie
jak "Ballads of the Hangman" albo "Return
of the Reaper" są surowe i proste. Inne, takie
jak "Fields of Blood" mają bogatszą aran-żację.
Obecna płyta zdaje się łączyć te dwa
style Grave Digger. Co warunkuje te aranżacje,
tematyka płyty?
Można powiedzieć tak - na "Symbol of Eternity"
przenikają się dwie epoki Grave Digger.
Ma to też związek z faktem, że w zeszłym
roku wybudowałem studio, dzięki czemu dużo
praktykowałem, wiele się nauczyłem, przeczytałem
i wypróbowałem. Teraz po raz pierwszy
sam produkowałem Grave Digger. To,
co zrobiłem z Axelem zostało zmiksowane w
studiu przeze mnie. Cały proces powstawania
naszego brzmienia zależy od tego, jak ja widzę
brzmienie Grave Digger AD 2022. Tym razem
mogłem stworzyć, zmiksować i wyprodukować
Grave Digger tak, jak sam to czuję. To
jest właśnie powód, dla którego oba style, surowe
i epickie ze sobą współgrają. Jestem z
tego bardzo zadowolony. I dumny! (śmiech)
Jasne, rozumiem (śmiech). Ostatnio mówiłeś,
że mieliście plany świętować na Wacken
jubileusz w oparciu o szkocką płytę. Koncert
wrócił do planów i podejrzewam, że wzbogacicie
go też o elementy związane z najnowszą
płytą?
Nie, jeszcze nie. Podtrzymujemy oryginalny
pomysł, który przygotowaliśmy na festiwal.
Między innymi a scenie będzie 70 osób, w
tym 64 dudziarzy i bębniarzy. Będzie to wielka
produkcja z orkiestrą dudziarzy. Koncert
na Wacken będzie też definitywnym pożegnaniem
naszego szkockiego wątku. Więcej Grave
Digger nie będzie występował na scenie z
dudziarzami. Myślę, że jest to dobry pomysł
na uczczenie naszych trzech szkockich płyty
oraz na podsumowanie 40-lecia Grave Digger.
Wiem, że w maju już udało Wam się zagrać
pierwszy koncerty bez obostrzeń. Obserwujesz,
żeby coś się w Was zmieniło, porównawszy
koncerty przed i po pandemii?
Nic się nie zmieniło. Mamy to we krwi, czujemy
to już od pierwszych koncertów. Już w zeszłym
roku zagraliśmy siedem gigów, wykorzystując
tę fazę pandemii, w której można
Foto: Grave Digger
było grać koncerty.
Jakoś jesienią i zimą?
Między wrześniem a listopadem. Szybko
wraca się na tory. Jak jest się muzykiem, ma
się to we krwi i sprawia to ogromną frajdę.
Teraz w sobotę jedziemy na festiwal Rock
Hard, zagramy tam szkockie show, ale nieco
mniejsze, bo scena nie jest zbyt wielka. Latem
będziemy mieli co robić.
Tym sobotnim koncertem zaczynacie pełną
trasę. To była chyba Wasza najdłuższa przerwa
od koncertowania w ogóle?!
Tak, z pewnością (śmiech). Ale wypełniłem
ten czas sensownie, ucząc się we własnym studiu
robić produkcję. Z jednej strony żałowałem,
że nie mogłem grać koncertów, ale z drugiej
strony cieszyłem się, że mam szansę być
właścicielem własnego studia i mam okazję robić
to, czego zawsze pragnąłem.
A jak z koncertami Hellryder? Chyba nie zagraliście
żadnego koncertu?
Jeszcze nie.
Ale planujecie?
O tak, mamy zaplanowane koncerty na maj
przyszłego roku, ale to jeszcze dużo czasu.
Dodatkowo w tym momencie pracuję jeszcze
nad solową płytą. Będzie to pierwsza solowa
płyta w moim życiu. Ukaże się w następnym
roku i od razu zaznaczę, że też będzie to
heavy metal, ale jednak inny niż Grave Digger.
Też z Axelem?
Nie, Axel nie ma z tym nic wspólnego. Żaden
muzyk Grave Digger.
Mam taką ogólną refleksję. W roku 1998
heavy metal znów stał się popularny, w dużej
mierze dzięki Wam i "Tunes of War".
Zaraz potem nagraliście płytę o krucjatach.
Obecnie znów nagraliście płytę szkocką i
chwilę później związaną z krucjatami. Historia
się powtarza, ale przecież świat muzyki
się zmienił.
Wtedy byłe zupełnie inne czasy i inne media,
"Rebellion" długo grano w wielu stacjach, w
tym w niemieckim MTV i w Vivie. Dzięki temu
wtedy mieliśmy zupełnie inne możliwości
rozpowszechniania. Nie wiem, co Ty o tym sądzisz,
ale mi się wydaje, że dziś dla wielu ludzi
muzyka stała się niczym "fast food", Wszystko
się zmieniło głównie przez streaming. Jak kiedyś
wychodził nowy Van Halen czy Judas
Priest, to było to dla mnie święto. Wielką rolę
odgrywały też okładki. Jak się je oglądało, było
dużo więcej magii. Teraz trzeba wiele miesięcy
wcześniej opublikować kawałek, zrobić
video, i to takie, które przyciągnie uwagę do
płyty. Jest to coś, co akurat mi się niezbyt podoba.
Tak samo jak streaming, który sprawia,
że ludzie nie mają ochoty kupować płyt.
Wcześniej kupowało się wszystko od swoich
ulubionych zespołów, no nie?
Tak, i muszę od razu Ci się przyznać, że jednym
z moich ulubionych zespołów jest X-
Wild. A Ty zająłeś się właśnie reedycją "So
What!". Na szczęście mam ten krążek, ale
jego powrót na rynek bardzo mnie cieszy!
Omówiłem to z Jensem Beckerem. Uznał, że
reedycja X-Wild to dobry pomysł, skoro płyty
rzeczywiście nie są dostępne, Zasugerował mały
remaster krążka. Pierwsza płyta X-Wild
jest już wydana, kolejna będzie we wrześniu, a
trzecia pewnie w kolejnym roku.
Super! To było ostatnie pytanie. Dzięki za
rozmowę!
Dzięki i do następnej rozmowy!
Katarzyna "Strati" Mikosz
GRAVE DIGGER 23
HMP: Cześć Fred, jak się masz?
Frederic Leclercq: Dzięki, całkiem fajnie.
Właśnie rano wróciłem z wakacji. Miałem parę
dni odpoczynku od spraw związanych z zespołem.
Powiem ci, że było mi to naprawdę
potrzebne. (śmiech)
Gdzie to byłeś? Pochwal się.
Spędziłem kilka dni w Grecji, gdzie spotkałem
się z dziadkami mojej żony. Raczej mało metalowy
temat, więc pomówmy lepiej o "Hate
Uber Alles". (śmiech)
Stary, weź to pierdziel!
Nowy album Kreatora zawsze jest sporym wydarzeniem. Nowe wydawnictwo
oczywiście wiąże się z akcją promocyjną, a tej takie wytwórnie jak Nuclear
Blast bardzo pilnują. Jak promocja, to i wywiady. Pierwotnie naszym rozmówcą
miał być Mille Petrozza, jednak on z chyba tylko sobie znanych powodów
przez dwa tygodnie nie mógł dla nas znaleźć czasu. Kiedy ludzie z NB zaproponowali
w zastępstwie Frederica Leclercqa, człowieka, który w zespole gra zaledwie
od trzech lat, początkowo podszedłem do tego tematu sceptycznie. Pytania
przygotowałem pod rozmowę z Mille i chciałem z nim poruszyć kilka kwestii z
przeszłości zespołu. Z Fredericiem mogłem sobie porozmawiać właściwie jedynie
o najnowszym albumie "Hate Uber Alles", co trochę burzyło mi koncepcję. Z drugie
strony jednak Frederic grał przecież nie tylko w Kreator. To wszechstronny
muzyk udzielający się w wielu projektach. O kilku z nich nawet nam trochę
opowiedział.
Ponoć początkowo Mille nie zaproponował
Ci stałego etatu w Kreator, tylko zagranie
kilku pojedynczych koncertów.
Tak. Dokładnie tak było. Jak wiesz, Speesy
opuścił zespół. Albo został z niego wykopany.
W sumie nieważne. Tak czy siak, Kreator
został bez basisty. Mieli jednak zaplanowanych
parę koncertów i niezbyt dużo czasu na
poszukiwanie stałego zastępcy Speesy'ego.
Mille do mnie zadzwonił w dzień po moich
Agression". Głównym problemem było to, że
nieco inaczej te utwory były grane, gdy nagrywali
je w studio, niż są obecnie grane na żywo.
Nie było to jednak coś, czego by się nie dało
w żaden sposób przeskoczyć. Zwłaszcza że byłem
osłuchany z tymi kawałkami. Penie byłoby
inaczej, gdyby to było coś dla mnie całkiem
świeżego.
Jak ogólnie oceniasz całokształt współpracy
z Mille, Ventorem i Samim?
Czuję się świetnie, będąc częścią tej formacji.
Jak już wspomniałem, znam Mille od dłuższego
czasu. Będzie jakieś dwadzieścia lat, jak
spotkaliśmy się po raz pierwszy i od tego czasu
mieliśmy ze sobą w miarę regularny kontakt.
Przez niego poznałem także Ventora i
Sami'ego. Z nimi jednak miałem kontakt jedynie
okazjonalny. Z tego też powodu byłem
mocno podenerwowany, gdy wszedłem po raz
pierwszy do sali prób. W końcu ci goście grali
ze sobą kupę czasu i znali się jak łyse konie, a
ja jestem świeżakiem w tej kapeli. Zaczęliśmy
grać pierwszy utwór i wszystkie bariery między
nami runęły. Idealnie się rozumiemy nie
tylko na poziomie muzycznym, ale też personalnym.
Spędziliśmy masę czasu w sali prób,
ale też poza nią. Łączy nas nie tylko miłość do
metalu, ale również wspólne poczucie humoru
i podobne sposoby spędzania wolnego czasu.
Mimo iż jestem nowy, to chłopaki dali mi sporo
swobody artystycznej. Widać było od samego
początku, że mają do mnie ogromne zaufanie.
Czasem pozwolili mi na samodzielne
No to w takim razie pomówmy o muzyce…
Oj, nie zrozum mnie źle. Jeśli chcesz przeprowadzić
cały wywiad na temat moich wakacji,
to nie mam przeciwko. (śmiech)
Może innym razem (śmiech). Przez długi
czas grałeś w power metalowym Dragonforce.
Co poszło nie tak, że zdecydowałeś się
zakończyć swoją współpracę z Hermanem i
jego ekipą?
Po czternastu latach każdy pewnie miałby
dość. (śmiech) A ta całkiem poważnie, to na
stopie prywatnej dalej jesteśmy przyjaciółmi.
To, co zdecydowało o mim odejściu to różnice
w postrzeganiu muzycznego kierunku, w którym
zespół miałby dalej podążać. Moje ulubione
gatunki metalu to thrash, death i generalnie
nieco cięższe rzeczy. Power metal na tej
liście znajduje się nieco dalej. Lubię melodyjne
granie, ale nie jest czymś, co naprawdę bym
kochał. Przyznam się szczerze, że chciałem
lekko skorygować styl Dragonforce. Napisałem
sporą część materiału na albumy "Maximum
Overload" oraz "Reaching into Infinity".
To było trochę coś innego niż klasyczny
Dragonforce. Starałem się tam przemycić jak
najwięcej swoich pomysłów, które nawiązywały
do mojej ulubionej estetyki. Na płycie
"Extreme Power Metal" Herman zdecydował
się jednak iść w nieco innym kierunku.
Nowe wcielenie Dragonforce miało w założeniu
mieć zabawny, nieco nawet śmieszkowy
charakter. To kompletnie nie w moim stylu i
nie chciałem dalej w to brnąć. Czułbym, że robiłbym
coś wbrew sobie, a tego staram się w
życiu unikać. Musiałem się z nimi pożegnać i
wówczas odezwał się do mnie Mille. Byłem z
tego powodu bardzo zadowolony, gdyż znamy
się i kumplujemy się od ładnych paru lat.
Foto: Christoph Voy
urodzinach. Wracałem wtedy z Hellfestu.
Miałem syndrom dnia wczorajszego i ciągle
mi w głowie szumiało. Dałem mu wówczas
warunek. Zagranie kilku koncertów odpada,
natomiast chętnie się zgodzę na stałą współpracę.
Na trzeźwo pewnie bym mu takiego
ultimatum nie postawił. (śmiech) Co ciekawe,
Mille na to przystał.
Czy opanowanie jakichś klasycznych numerów
Kreatora przysporzyło ci nieco trudności?
Szczerze ci powiem, że kilka takich numerów
było. Chociażby "Betrayer" albo "Extreme
decydowanie w pewnych kwestiach dotyczących
całości. Jest to o tyle niezwykłe, że przecież
oni grają ze sobą kupę lat, a ja w tej kapeli
jestem od paru minut. (śmiech)
Zapewne przed rozpoczęciem pracy w studio
mieliście sprecyzowaną wizję tego, czym
album "Hate Uber Alles" ma być.
Dokładnie. Zanim zaczęliśmy nagrywanie,
Mille podrzucił mi parę kawałków w wersji
demo. Jak dla mnie były świetne. Jako fan
Kreatora lubię zarówno te ostatnie albumy,
jak i ten stary całkiem klasyczny wypełniony
agresją materiał. Bliżej mi jednak zdecydowanie
do tego wcześniejszego wcielenia tej grupy.
KREATOR 25
Tego posiadającego konkretne pierdolnięcie.
Przeprowadziliśmy dość sporo długich dyskusji
na temat tego, jak ten album ma wyglądać
i szybko doszliśmy do konsensusu. Praca nad
albumem szła gładko, gdyż wszyscy podążaliśmy
w jednym kierunku. W naszym założeniu
miał być to materiał przede wszystkim zróżnicowany.
Osobiście nie widzę sensu nagrywania
dziesięciu utworów, które brzmią dokładnie
tak samo. Ale nie unikaliśmy też "kopniaków
w twarz". Obiecałem sam sobie, że w wywiadach
będę unikał wyrażeń o nowym albumie
typu "wspaniały", "świetny", "jeden z najlepszych
w dyskografii" itp., ale co mam zrobić, skoro
tak uważam. (śmiech)
Foto: Christoph Voy
Wprowadziliście na tym albumie nowe elementy
do waszego brzmienia choćby kobiece
wokale.
Wszystkie te kobiece partie nagrała przyjaciółka
Mille, Sofia Fortanet. Można ją usłyszeć
w kawałku "Midnight Sun". Ten utwór
jest inspirowany filmem "Midsommar", gdzie
główną bohaterką była właśnie kobieta, zatem
kobiecy wokal jest tu wskazany. Dla wielu może
być to faktycznie zaskoczenie, gdyż w przeszłości
Kreatora tego typu zabiegi nigdy nie
miały miejsca. Podczas tworzenia tego materiału
mieliśmy kilka innowacyjnych pomysłów.
To był jeden z nich. Moim skromnym
zdaniem finalny efekt robi imponujące wrażenie.
Produkcją albumu zajął się twój kumpel
Arthur Rizk.
Szczerze? Współpraca z nim to jedna wielka
katorga. (śmiech) Oczywiście żartuję. Na tej
płaszczyźnie też wszystko szło gładko, ponieważ
mieliśmy tą samą wizję i dążyliśmy do
tych samych celów. Nawet jeśli trochę różniliśmy
się w podejściu do pewnych tematów.
Arthur kompletnie ma wywalone na drobne,
pozornie nieistotne szczegóły, ja natomiast
mam naturę perfekcjonisty. Najczęściej słyszałem
od niego teksty w stylu "Stary, weź to
pierdziel" i tym podobne. Ale cel nas połączył.
Wiadomo, że na tym etapie nie uda się nam
odtworzyć tej energii z pierwszych albumów,
gdyż były one nagrane w momencie, gdy chłopaki
byli młodzi i dzicy. (śmiech) Poświęciliśmy
dużo czasu pracy nad utworami, bo zaczęliśmy
już w lipcu 2020, nagrywanie natomiast
zaczęliśmy we wrześniu zeszłego roku.
Poza Kreatorem udzielasz się też w kilku innych
projektach muzycznych projektach. Jednym
z bardziej interesujących jest Amahiru.
Dwa lata temu ukazał się jego debiutancki
album. Jak oceniasz z tej krótkiej perspektywy
czasu?
Uwielbiam ten album. Niestety czas, w którym
trafił on na rynek, nie należał do najlepszych.
Po pierwsze z przyczyn czysto osobistych,
gdyż ukazał się on kilka dni po śmierci
mojego ojca. Było to powodem tego, że nie byłem
w tamtym czasie w zbyt dobrym humorze,
co ma odbicie w ówczesnych wywiadach.
Druga kwestia to pandemia, która pozbawiła
nas wszelakich szans na promocję tego krążka
na żywo. Cały czas jednak pracujemy nad
nowymi utworami i kiedy nadejdzie właściwy
czas, na pewno wydamy drugi album. Teraz
jednak skupiam się na Kreatorze i pochłania
mi to całkiem sporo czasu. Saki teraz też
bardziej się skupia na innych przedsięwzięciach.
Poza tym mieszka w Japonii, co nie
ułatwia nam pracy. (śmiech) Wracając do meritum
twojego pytania, jestem z tego albumu
bardzo dumny, gdyż sam czuwałem nie tylko
nad stroną kompozytorską, ale też produkcyjną.
A tobie ten album się podoba?
Pewnie. Właśnie dlatego o niego pytam.
Cieszę się. Szkoda tylko, że wyszedł on w tak
niefortunnym momencie. Przez to trafił on do
znacznie mniejszej ilości słuchaczy, niż miałoby
to miejsce w normalnych czasach. Wszystko
by się pewnie potoczyło inaczej, gdyby jego
premierze towarzyszyła trasa koncertowa.
A co się dzieje z twoim innym dość świeżym
zespołem, mianowicie Sinsaenum?
Wszystko się pokomplikowało po śmierci
Joeya Jordisona. To było bardzo przykre i pewne
emocje związane z tym faktem, ciągle we
mnie gdzieś tam zalegają. Nie zamierzamy jednak
odpuścić. To Joey wymyślił tą nazwę.
Podtrzymywanie przy życiu tej kapeli jest hołdem
dla niego. Mamy napisany materiał na
album. Znaleźliśmy też nowego perkusistę.
Planujemy rozpocząć sesję nagraniową jeszcze
tego lata, kiedy większość spraw związanych z
Kreatorem będę miał ogarniętych. Z drugiej
strony też nie zamierzamy się z tym jakoś
specjalnie spieszyć, mając na uwadze to, że
mam przecież do zagrania całą pełną trasę z
Kreatorem. Zatem nowy album Sinsaenum
w tej chwili na pewno nie jest moim priorytetem.
Mamy jednak gotowe utwory i po prostu
czekamy na odpowiedni czas. Powiem ci, że
na pewno się nie zawiedziesz. Tutaj był podobny
problem, jak z Amahiru. Po wydaniu
pierwszego albumu nie mogliśmy jechać w
trasę, gdyż Joey miał zawalony kalendarz. Jedyna
reakcja słuchaczy, jaką mieliśmy okazję
to komentarze pod naszymi filmami na Youtube.
Zatem album "Repulsion for Humanity"
zebrał naprawdę świetne recenzje, ale niestety
nie mieliśmy możliwości obronić go na
żywo. Szkoda. Nagraliśmy potem jedno EP
oraz drugi album, który spotkał się z bardzo
podobnym odbiorem.
Wydajesz się być człowiekiem, który ma naprawdę
sporo tematów do ogarnięcia, a mimo
wszystko znalazłeś jeszcze czas i energię na
uruchomienie black metalowego projektu.
Ej, skąd w ogóle o tym wiesz?
Przeczytałem z jednym z twoich ostatnich
wywiadów (śmiech).
A ok, teraz rozumiem. (śmiech) Tak, mam napisany
materiał na black metalowy album i zamierzam
go nagrać. Tylko chcę to zrobić całkiem
incognito. Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli,
że to ja za tym stoję. Tym bardziej nie
zbyt chcę się wgłębiać w rozmowy na ten temat,
bo nie mam ochoty na bycie rozpoznanym.
A nie, czekaj! Kurcze, sam się teraz trochę
wkopałem. (śmiech) Już wiem, o czym
wtedy mówiłem. Poza tym tajemniczym projektem,
jestem też zaangażowany w nagrywanie
albumu z pewnym dość znanym black
metalowym bandem. Tu akurat wszystko jest
jawne, bo zamierzam to zrobić pod swoim
26
KREATOR
imieniem i nazwiskiem. Album wyjdzie prawdopodobnie
w lipcu. To prawda, że jestem
dość zawalony robotą, ale jest to proporcjonalne
do ilości pomysłów, które rodzą się w
mojej głowie. Nie ograniczam się do metalu
Tworzyłem na przykład rzeczy w stylu jazz
fusion. Black metal to natomiast jeden z
moich ulubionych gatunków. Sporo jego elementów
usłyszysz na przykład w muzyce Sinsaenum.
Zawsze chciałem ten obszar nieco
bardziej poeksplorować. Zatem kiedy trafiła
się okazja zagrania w black metalowym zespole,
długo się nad tym nie zastanawiałem.
Poza tym sam tworzyłem tą muzykę na boku
z myślą o tym tajemniczym projekcie, który
na pewno prędzej czy później ujrzy światło
dzienne.
Grasz jeszcze na gitarze i keyboardzie, ale to
chyba bas jest twoim głównym instrumentem.
Pamiętam, że jako dzieciaki będące na
początku fascynacji muzyką metalową rozmawialiśmy
o ewentualnym założeniu zespołu,
każdy chciał być wokalistą, gitarzystą,
paru ekscentryków chciało grać na
garach. Natomiast bas był traktowany po
macoszemu. Skąd u ciebie fascynacja tym instrumentem?
Może sprostuję. Za swój główny instrument
uważam gitarę. To jest instrument, który najbardziej
czuję. Natomiast swoją muzyczną
edukację zacząłem od nauki gry na pianinie w
szkole muzycznej. Potem jednak przerzuciłem
się na gitarę, gdyż w momencie, gdy zaczynałem
fascynować się metalem, podobnie jak
Ty chciałem być gitarzystą oraz wokalistą. Zawsze
zwracałem uwagę na grę wszystkich
instrumentów. Niestety, często jest tak, że bas
jest gdzieś schowany, niezbyt głośno zmiksowany
i ogólnie niezbyt słyszalny. Kiedy zaczynałem
słuchać heavy metalu, uwielbiałem
Joeya De Maio i Steve'a Harrisa. Przywiązywałem
do gry basu równie mocną uwagę, co
do gitar. W Heavenly byłem na przykład gitarzystą.
Grając tam, spotkałem Hermana Li z
Dragonforce. Kiedy wywalili swojego dawnego
basistę, Herman stwierdził, że skoro potrafię
grać na gitarze, to i z basem sobie bez problemu
poradzę. Tak się zaczęła moja przygoda
z graniem na basie. (śmiech) Oczywiście na
początku byłem nieco sfrustrowany będąc gitarzystą,
który musiał chwycić za bas, ale koniec
końców jestem zadowolony z tego faktu.
Szkoda, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak
znaczącą rolę odgrywa ten instrument w muzyce.
Nie tylko metalowej. Nieraz to naprawdę
słychać. Na przykład w Manowar. Z drugiej
strony mamy jednak takie kapele jak
Darkthrone. Poczekaj, oni w ogóle obecnie
używają basu… Tak, używają. (śmiech) Ma on
tam jednak małe znaczenie. Jako dzieciak postrzegałem
bas zupełnie jak ty, ale z czasem
mi się zmieniło o 180 stopni.
Foto: Christoph Voy
Pochodzisz z Francji. Śledzisz, co się dzieje
na twojej rodzimej scenie?
Sam gram w kilku francuskich zespołach.
Chociażby w Loudblast, kapeli, która istnieje
już dobre dwadzieścia pięć lat na scenie.
Moim zdaniem to jeden z najlepszych death
metalowych zespołów w naszym kraju. Tu
przygoda była podobna jak ta z Kreatorem.
Dołączyłem do nich w 2016 roku na kilka
koncertów, a później zaproponowali mi stałą
współpracę. Oczywiście ofertę przyjąłem. Grałem
z nimi sporo koncertów we Francji i widziałem
przy tej okazji wiele młodych rodzimych
kapel. Ale będąc z tobą szczerym, nie
śledzę jakoś specjalnie naszej sceny. Nie rzucam
się na każdą nowość, tylko dlatego, że
wydał ją zespól z Francji. Bardziej skupiam się
na eksplorowaniu korzeni gatunku, kupowaniu
pierwszych winylowych wydań itp. Większość
rzeczy, które wychodzą współcześnie,
jest do siebie zbyt podobna i nie wnosi zbyt
wiele do muzyki. Kurde, nie chcę tutaj brzmieć
jak jakiś stary sfrustrowany maruda, ale
jakieś osiem na dziesięć nowych albumów zawiera
wszystko, co już słyszałem wcześniej.
Nie wiem, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś.
Pewnie nie. (śmiech)
Foto: Christoph Voy
Liczyłem, że powiesz parę słów o Gojira.
(śmiech)
Nie jestem jakimś ich wielkim fanem, ale bardzo
cieszę się z ich sukcesu. Nie znam ich
zbytnio osobiście. Miałem może ze dwa razy
okazje ich spotkać, ale wymieniliśmy dosłownie
parę słów. Moim zdaniem ten zespół
czerpie garściami z twórczości Morbid Angel
- swoją drogą kapeli, którą naprawdę uwielbiam.
Pamiętam rok 2006, gdy wszyscy nagle
zaczęli się nimi zachwycać i promować na
zbawców metalowej sceny. Nie mała w tym
zasługa marketingowców z Roadrunner. Było
w tym sporo przesady, ale naprawdę cieszę się
ich sukcesem i uważam za bardzo utalentowanych
muzyków.
Bartek Kuczak
KREATOR
27
Kiedy jesteś młodszy, nie myślisz w ten sposób.
Wiele osób zachowuje się tak, jakby nie
zdawało sobie zdawało sobie zupełnie sprawy
ze swojej śmiertelności. Często dociera to do
nich w momencie śmierci najbliższych lub
przyjaciół. To są rzeczy, które sprawiają, że
dociera do ciebie jakie to życie jest kruche.
Liczy się każda minuta
Decydując się na tą rozmowę zdawałem sobie sprawę, że Lips Kudlow do
najbardziej wygadanych osób nie należy. Coś jednak na temat nowego wydawnictwa
"Impact Is Imminent" udało mi się wyciągnąć. Nie był to jednak temat dominujący
w tej dość krótkiej pogawędce. Zaczęło się od kwestii dość trudnych, takich
a jak pandemia, przemijanie, starzenie się itp. Podchodząc do tej konwersacji postawiłem
sobie jeden cel. Nie poruszać tematu filmu dokumentalnego o tym zespole,
którym to członkowie podniecają się w każdym niemal wywiadzie, jakiego
od kilkunastu lat udzielają. I co? Jajco! Nie udało się. A kurde tak się starałem.
HMP: Tworzenie nowego albumu "Impact Is
Imminent" przypadło na okres cholernej pandemii.
Paradoksalnie jednak cała ta sytuacja
trochę Wam pomogła, czyż nie?
Steve "Lips" Kudlow: Na dobrą sprawę całość
"Impact Is Imminent" była gotowa już w drugim
tygodniu października zeszłego roku.
Podczas pandemii oddaliśmy się tworzeniu.
Wciągnęło nas to tak mocno, że mamy już gotowy
materiał na następny album. Jednak póki
co wstrzymamy się z jego nagraniem.
Czyli jakieś plusy tego wariatkowa jednak
były.
O tak. Dostaliśmy masę dodatkowego czasu i
skutecznie wykorzystaliśmy każdą dodatkową
minutę. Nigdy nie tworzyliśmy nowego materiału
podczas trasy. To kompletnie nie w naszym
stylu. Brak trasy dał nam więcej możliwości
pracy nad utworami. Mam już sześćdziesiąt
sześć lat dlatego na pewno inaczej
podchodzę do życia, niż ludzie młodzi. Bo na
dobrą sprawę nie mam zielonego pojęcia, czy
następnego dnia w ogóle się obudzę. (śmiech)
Czyżby wraz z wiekiem zmieniało się twoje
zapatrywanie na pewne istotne kwestie?
Szczerze mówiąc coraz bardziej zdaję sobie
sprawę, że życie jest kruche i w każdej chwili
może się w nim wszystko spieprzyć. Kiedy robisz
się coraz starszy, to uczucie staje się coraz
mocniejsze. Liczy się każda minuta. Miałem
spędzić całe dwa lata siedząc na dupie nic nie
robiąc? Siedzieć i czekać aż jacyś pieprzeni
frajerzy łaskawie pozwolą nam ruszyć w trasę?
Nie ma mowy! Lepiej to twórczo wykorzystać.
Owszem, przemijanie jest faktem i wiadomo,
że każda godzina, minuta, czy nawet
sekunda przybliża nas do śmierci. Czy się to
komuś podoba, czy nie. Nie uważasz jednak,
że zbytnie koncentrowanie na tym swoich
myśli może prowadzić w końcu do mniejszej
lub większej paranoi?
Pomówmy może o zawartości muzycznej
"Impact Is Imminent". Anvil nie należy do
grup, które lubiłyby eksperymentować ze
swoim brzmieniem. Chyba, że twoim zdaniem
ten album czymś się różni od pozostałych
osiemnastu…
Uważam, że żaden z naszych poprzednich albumów
nie łączył muzyki i tekstów w tak
zwartą całość, jak "Impact Is Imminent". W
przeszłości nasze sesje studyjne czasami przypominały
wskakiwanie na głęboką wodę. Dużo
improwizowaliśmy i nasze decyzje często
były nieprzemyślane. Głównie z powodu braku
czasu. Pracując nad "Impact Is Imminent"
mieliśmy go znacznie więcej, o czym już wcześniej
zresztą wspomniałem.
Na samym początku albumu możemy usłyszeć
głos Dave'a Grohla.
O tak. To jest jego zapowiedź naszego zespołu
pochodząca z gali Independent Spirit Award
w roku 2009. Otrzymaliśmy wtedy nagrodę za
film "Anvil! The Story of Anvil", który opowiada
o naszej karierze. Utwór "Take a Lesson",
na który powołujesz się w swoim pytaniu
to natomiast bardzo krótka opowieść o moim
życiowym doświadczeniu w muzycznym biznesie
i o wpływie wspomnianego filmu na status
zespołu. Co do samego Dave'a to powiem
Ci szczerze, że bardzo cenię jego osobę. Zarówno
jako muzyka, jak i człowieka.
Często wspominasz o wpływie tego filmu na
twoje życie oraz karierę.
Nie robię tego bez powodu. Jego wpływ był
wręcz nieoceniony. W głównej mierze dzięki
jego sukcesowi ostatnie trzynaście lat spędzamy
na regularnym nagrywaniu oraz koncertowaniu
na całym świecie.
Pamiętasz jakieś bardzo dziwno miejsce, w
którym przyszło wam grać?
Nie do końca. Chociaż poczekaj… Kiedyś graliśmy
w jakiejś spelunie, w której regularnie
spotykali się członkowie gangów motocyklowych.
Czyli smród potu, alkoholu, papierosowego
dymu i benzyny. Po prostu rockendroll!
Dokładnie! Aż się chce zaśpiewać "Born to be
Wild". (śmiech)
Foto: W. Cliff Knese
Ciągle jakoś tak uciekamy od tematu nowego
wydawnictwa, więc mam nadzieję, że teraz
uda się choć na chwilę do niego wrócić.
(śmiech) Na "Impact Is Imminent" możemy
usłyszeć dwa instrumentalne numery. Konkretnie
mam tu na myśli "Teabag" i "Gomez".
Czy kryje się za nimi jakaś konkretna
historia?
Tytuły tych numerów pochodzą od ksywek
Sachy Gervasi'ego. Na początku naszej
współpracy jeszcze przed nagraniem filmu,
nazywaliśmy go "Teabag". Powód był bardzo
prozaiczny. Gość po prostu jest Brytyjczykiem.
Już po nagraniu filmu zyskał on ksywkę
"Gomez". Inspiracją była postać Gomeza
Adamsa z "Rodziny Adamsów". Sacha jest
bardzo podobnym ekscentrykiem.
28
ANVIL
"Impact is Imminent" to trzeci album Anvil
wyprodukowany przez Martina Pfeifera.
Wygląda na to, że jesteście zadowoleni z tej
współpracy.
O tak! Zarówno Martin, jak i odpowiedzialny
za miksy Jorg Uken są dla nas niemalże jak
rodzina. Tak samo jak my czują to, czego tak
naprawdę od Anvil oczekują jego słuchacze
oraz co tak naprawdę stanowi kwintesencje
tego zespołu.
W czasie Pandemii nie mieliście zbyt wielu
możliwości promowania Waszego ostatniego
wydawnictwa "Legal at Last" na żywo.
Zamierzasz zagrać jakieś utwory z tego albumu
na trasie promującej "Impact Is Imminent"?
Na pewno na każdym koncercie zagramy
utwór tytułowy oraz "Nabbed In Nebraska".
Być może coś jeszcze ale na razie jakichś konkretnych
planów w tej kwestii nie mamy.
Moim zdaniem fajnie byłoby usłyszeć na żywo
"Chemtrails.
Czemu akurat ten kawałek?
To po prostu moim skromnym zdaniem jeden
z lepszych momentów na tym albumie.
Wierzysz w ogóle w tą teorię spiskową?
Owszem, wierzę. To raczej nie teoria tylko
prawda. Czymś nas opryskują. Nie wiem tylko
z jakich powodów i jaki widzą w tym cel. Aż
strach się domyślać.
Od czasu albumu "This Is Thirteen" gracie
jako trio. Nie masz czasem ochoty znów dokoptować
drugiego wiosła?
Nie! Szczerze mówiąc nawet nie chcę o tym
słyszeć. Jest to kompletna strata czasu, pieniędzy
oraz nikomu niepotrzebnych nerwów. W
naszym przypadku kompletnie nic by to nie
wniosło do muzyki. Zdradzę ci zresztą, że
spora większość naszych albumów była nagrywana
w trzy osobowym składzie. Nawet w
okresie gdy w naszych szeregach obecny był
drugi gitarzysta.
Emocjonalne przeżycia
W końcu są! Ukazują się na rynku reedycje klasycznych już albumów brytyjskiego
Xentrix. Po wielu latach, kiedy osiągały w drugim obiegu kosmiczne ceny,
teraz będzie można cieszyć się nimi w zupełnie innym wymiarze. Z tego powodu
Kristian Havard, gitarzysta grupy, został przepytany. Cierpliwie odpowiedział
na każde pytanie, jednocześnie mówiąc naprawdę sporo. Oprócz historii zespołu,
ciekawych anegdot z przeszłości odsłonił trochę tajemnic związanych ze
zbliżającą się najnowszą płytą. Bardzo ożywił się również na wspomnienie koncertu
na Metalmanii i zapowiada rychły powrót Xentrix na polską ziemię! Zanim
pobiegniecie kupić świeżutkie reedycje, łapcie wynik rozmowy z Kristianem…
HMP: Dissonance Productions sięgają po
Wasze klasyczne albumy - "Shattered Existence",
"For Whose Advantage?" oraz
"Kin". Powiedz proszę czy od razu było wiadomo,
że to właśnie oni, a nie kto inny, będzie
wznawiał te pozycje?
Kristian "Stan" Havard: Nie, nie wiedzieliśmy
o tym. To też nie my o tym zdecydowaliśmy.
To wszystko było pomysłem wytwórni i
WB, a my dowiedzieliśmy się o tym później.
Dan z Dissonance skontaktował się ze mną i
zapytał czy nie chciałbym dorzucić czegoś od
siebie, aby uatrakcyjnić reedycje. Było to dla
nas szokujące, że ludzie nie zapominają o naszych
starych nagraniach. Dawali też sygnały,
że nie mogą dostać starych rzeczy. Na szczęście
w końcu udało się umieścić naszą muzykę
w serwisach streamingowych, co zajęło dosłownie
lata. Ludzie zaczęli pytać, gdzie można
kupić nasze wcześniejsze płyty i z racji tego,
że były już prawie niedostępne, kupowali
je na Ebay po ogromnych cenach. Więc dzięki
reedycjom jestem szczęśliwy, że teraz można
je dostać za normalne pieniądze.
Jaka w tym wszystkim była rola Twoja oraz
Dennisa Gassera, perkusisty, z którym to
jesteście członkami oryginalnego składu
Xentrix - czy byliście, że tak powiem, zaopatrzeniem
w ważne zdjęcia, wspomnienia pozwalające
na wierne oddanie klimatu starych
tłoczeń?
Dużo fotografii dostarczyłem ja. Udzieliliśmy
też wywiadu Kerrang!, rozmawialiśmy o tych
starych wydaniach. Stworzyliśmy coś w rodzaju
linii wspomnień, a Dennis raczej nie zajmuje
się tego typu sprawami. Wszystko zrzuca
na mnie, bo jest leniwy (śmiech).
Czy nieobecni już w składzie Xentrix Chris
Astley i Paul "Macka" MacKenzie byli również
zaproszeni do pracy nad tymi wznowieniami?
Nie. Wciąż mamy z nimi kontakt, ale nie są
już aktywnymi członkami Xentrix, oni odeszli
już od zespołu. Choć nawet jeśli Chris by się
zdecydował, to i tak musielibyśmy robić
wszystko za niego (śmiech).
Nie ulega wątpliwości, że praca przy wznowieniach
to sporo wzruszeń. Zdradzisz, czy
często zdarzało się wycierać łzę w koszulę
czy może wręcz przeciwnie - podeszliście do
tego na "chłodno"?
Ciężko powiedzieć. Byłem po prostu szczęśliwy,
że one wychodzą, byłem bardzo wdzięczny,
że to się dzieje i że ludzie będą mogli
posłuchać tych reedycji. Owszem, miło było
pooglądać stare zdjęcia, z których kilka wysłałem
do ludzi, którzy zajmowali się oprawą płyty.
Nie miałem pojęcia, które wybiorą. Zdecydowali
się na fotografię, na której byłem z gitarzystą
zespołu Slammer, który odszedł kilka
lat temu. Było to dość emocjonalne przeżycie.
Swą przygodę z graniem zaczynaliście pod
koniec lat siedemdziesiątych jako Lips. Jak w
tamtym okresie wyglądała kanadyjska scena
hard rockowa? Czy młode zespoły, takie jak
wówczas Lips/Anvil miały jakieś możliwości,
by osiągnąć coś więcej?
Ciężko tu mówić o jakiejś scenie. Działało u
nas kilka pojedynczych kapel, ale grały głównie
covery. My również, mimo, że posiadaliśmy
własny materiał, byliśmy do tego zmuszeni
przez sytuację. Graliśmy kawałki Teda
Nugenta, The Rolling Stones itp.
Bartek Kuczak
Foto: Xentrix
XENTRIX 29
Na pewno też przypominasz sobie ten czas
kiedy powstawały Wasze albumy. Co czujesz
teraz, w 2022 roku, kiedy masz przed
oczami Xentrix w studio w latach 1989-1992 ?
Przede wszystkim jak o tym myślę, to zdaje
sobie sprawę, że to było aż tak dawno! Szokuje
mnie to nadal, przecież minęło ze 30 lat,
ale też fascynuje mnie to, że ludzie dalej chcą
słuchać naszej muzyki. Ostatnio napisał do
mnie John Cuniberti (producent Shattered
Existence): "Stary, jak nam się udało zrobić tak
dobry album przy tak niskim budżecie". Myślę, że
musiał wypić drinka albo dwa (śmiech). Choć
rzeczywiście, kiedy myślę o tym jak to wyglądało,
to John ma rację. Pierwszy album nagraliśmy
i zmiksowaliśmy w 10 dni w tanim
studiu, żeby jak najszybciej zacząć grać na żywo.
Krążek brzmi amerykańsko. Momentami
Xentrix przypomina Testament czy Metallikę.
To były Wasze główne inspiracje w tamtym
okresie czy wskazałbyś jeszcze na jakąś
kapelę zza wielkiej wody, która wywarła
istotny wpływ w momencie, kiedy Xentrix
się rozpędzał?
Zgadza się, czerpaliśmy wtedy sporo z Bay
Area. Na mnie też duży wpływ miał NWO
BHM, na przykład Iron Maiden czy Judas
Priest. Myślę że czasem to słychać, że dużo
od nich podkradałem. Tak samo jak fascynowały
nas thrashowe amerykańskie zespoły, o
których wspomniałeś.
W tamtym czasie mieliście też dreszczyk
emocji z uwagi na użyte bez zezwolenia logo
Ghostbusters do coveru jaki zrobiliście w
1990 roku. Reedycja miała już zmienioną
okładkę. Skąd wyszedł pomysł, żeby akurat
skupić się na tym znanym filmowym motywie?
Wszystko zaczęło się w BBC Radio1 Rock
Show. Dopiero co skończyliśmy album i dużymi
krokami zbliżała się trasa z Sabbat. Po
nagraniu krążka nie mieliśmy żadnego nowego
materiału, a w Rock Show chodzi o to, aby
zaprezentować coś nowego, bo nie gra się tam
utworów z albumu. Zastanawialiśmy się co
zrobić. Bawiliśmy się starymi utworami i właśnie
tematem do "Ghostbusters". Powstał riff,
a potem cały utwór i uznaliśmy, że powinniśmy
nagrać właśnie to. W BBC bardzo spodobał
się ten numer, a nasza wytwórnia od razu
chciała to wypuścić. My z kolei nie byliśmy
do końca przekonani co do tego pomysłu. Nie
chcieliśmy wyjść na zespół "komediowy", ale
finalnie i tak nagrania ujrzały światło dzienne.
Wtedy już "Ghostbusters 2" było na ekranach,
a logo filmu prezentowało duszka, który
pokazywał palcami literę V. My delikatnie
zmieniliśmy zamysł i duch wytykał środkowy
palec. Kiedy mieliśmy gotowe wkładki do płyt
i wydrukowane kartony, ktoś wpadł na pomysł,
aby zapytać się twórców "Ghostbusters"
o to, czy w ogóle by się na to zgodzili.
Gdy zobaczyli o co chodzi, to zabronili publikacji,
więc w ostatniej chwili musieliśmy
wszystko zmieniać. Kartony, których nie mogliśmy
wykorzystać, rzucaliśmy w publikę na
kolejnych koncertach. Żałuję, że zostawiłem
dla siebie tylko jedną sztukę.
Do dwóch pierwszych płyt powstały też
rozpoznawalne okładki. Chyba nie ma maniaka
thrashu, który nie kojarzyłby tych prac.
Foto: Xentrix
Czy braliście czynny udział w procesie tworzenia
czy raczej wytwórnia pokazała gotowy
projekt?
Nie, to wszystko było robione przez nas. Przy
pierwszym albumie pracowaliśmy z lokalnym
młodym artystą. Raz przyszedł z projektami,
o których każdy z nas pomyślał, że to na razie
tylko szkice. Zapytałem, czy jeżeli je dokończy,
to czy wciąż będą wyglądać jak ten projekt?
A on zdziwiony stwierdził, że to jest
gotowe dzieło. Nie czuliśmy, żeby to było to,
nie było to wystarczająco dobre, ale wytwórnia
nalegała, bo czas naglił. Z kolei podczas
prac nad drugim albumem bardzo zależało
nam na dobrej okładce. Trafiliśmy na przyjaciela
Dennisa, który wtedy pracował w agencji
reklamowej i zajmował się malowaniem
graffiti. Przedstawiliśmy mu dokładny zamysł
i wszystko co chcielibyśmy, aby znalazło się
na okładce. Kiedy zobaczyłem efekt końcowy,
pomyślałem sobie, że to jest właśnie to, że to
dokładnie tak jak sobie wyobrażałem. Wykonał
świetną pracę! W tym momencie znowu
znajdujemy się w tym samym położeniu, bo
dopiero co nagraliśmy album i będziemy pracować
nad jego okładką. Myślę, że ten aspekt
jest bardzo ważny. Na "Kin" większość zdecydowała,
aby umieścić zdjęcie na froncie. Ja
byłem za jakimś projektem artystycznym i jak
myślę o tej okładce to czegoś mi w niej brakuje.
Po prostu uwielbiam artyzm na okładkach.
Po latach jesteś ogólnie zadowolony z materiału
jaki zarejestrowaliście na "Kin"?
To chyba jedna z naszych najsłabszych płyt.
Spróbowaliśmy wtedy pość nieco inną drogą,
ale czułem, że to nie było to co powinniśmy
robić. Tamten okres był dość dziwny dla thrashu
i ogólnie metalu, było sporo przemian,
każdy eksperymentował, nawet Slayer się
zmienił. Tak naprawdę próbowaliśmy przetrwać,
byliśmy ostatnimi którzy grali thrash z
UK. Często mówię, że nasz najnowszy album
"Bury the Pain" to płyta, którą powinniśmy
nagrać po "For Whose Advantage?".
W tamtym okresie odszedł Chris Astley,
będący wokalistą i gitarzystą. Jak sobie przypominasz,
to zmiana azymutu muzycznego
była decydująca czy raczej na to odejście
zanosiło się od dłuższego czasu?
To był ciężki czas dla zespołu. Staraliśmy się,
ale nic nie szło, nie zdobyliśmy świata, nie byliśmy
bogaci i sławni (śmiech). Więc Chris po
prostu uznał, że nie chce tego dalej robić i
tyle.
Chwilę później odszedł długoletni basista
Paul MacKenzie. To działo się naturalnie
już po krążku "Scourge" datowanym na 1996
rok. Wtedy był to debiut zmienionego składu
z Simonem Gordonem w roli wokalisty i grającym
na gitarze Andy Ruddem. Powiesz,
skąd wzięli się w Xentrix i dlaczego, mimo
świeżej energii dwóch muzyków, zespół nie
dał rady nagrać nic więcej w tej konfiguracji?
Kiedy odszedł Chris, chcieliśmy zrobić coś
nowego, ale nie pod znakiem Xentrix. Zebraliśmy
ekipę i nagraliśmy album. Chcieliśmy
wypuścić go pod inną nazwą, ale wytwórnia
postawiła ultimatum, że jeżeli album ma wyjść,
to na starych zasadach. Nie pozostało nic,
tylko się zgodzić. Ta płyta nie pasowała do
reszty, ale bardzo ją lubię. Chłopaki zrobili
świetną pracę, to byli lokalni ludzie, znajomi
znajomych. Z Simonem chodziliśmy nawet
do podstawówki, jeszcze wtedy się nie znając.
Do dziś przyjaźnię się z tym składem. Zagraliśmy
kilka koncertów i pojechaliśmy w małą
trasę, ale nikt nie wykazywał żadnego zainteresowania
zespołem. Nie pomogło to, że nastąpiła
era grunge.
Na prawdziwą reaktywację Xentrix przyszło
fanom czekać do 2013 roku, kiedy to zeszliście
się w klasycznym składzie na koncerty
w Anglii z Kreatorem. Pamiętasz dobrze
tamte wydarzenia?
To był pomysł Chrisa. Zaproponował, żebyśmy
wspólnie dali kilka koncertów i mi ten pomysł
się spodobał. Wtedy nasz agent załatwił
nam od razu koncerty z Kreatorem. Właściwie
szybko wróciła magia i zaczęliśmy się z
powrotem dogadywać, ani nie zajęło nam długo
ponowne zgranie się. Pierwszy koncert po
powrocie zagraliśmy w Irlandii. Tam zawsze
spotykaliśmy się z dobrym odbiorem i tak
było też tym razem. Ludzie szczerze cieszyli
się, że wróciliśmy.
To chyba było świetne uczucie stać znów na
scenie w towarzystwie ludzi, z którymi za-
30
XENTRIX
czynało się tą piękną przygodę z thrash metalem…
Choć niedługo potem Paul Mac
Kenzie odszedł i w jego miejsce wszedł,
znany już z Hellfighter, Chris Shires. Po
trzech latach Chris Astley również postanowił
pożegnać się z Xentrix. Jak sądzisz, co
spowodowało, że ten współczesny klej okazał
się zbyt słaby, by po wielu latach spoić na
dłużej klasyczny skład zespołu?
Przez ponad rok zagraliśmy trochę koncertów,
byliśmy w wielu miejscach na świecie i nastąpił
okres, w którym musieliśmy zdecydować,
co robimy. Nagrywamy dalej albo wieszamy
instrumenty i się rozchodzimy. Paul nabawił
się kontuzji ramienia i nie mógł grać na
stojąco dłużej niż 30 minut, a do tego ma cukrzyce,
więc wykluczyła go kondycja zdrowotna.
Zastąpił go Chris Shires, który grał na
basie, więc udało nam się nagrać "Bury The
Pain" jeszcze z Chrisem Astley'em. Jednak
tuż po skończonej pracy on zdecydował, że
nie chce już tego robić. Postanowiliśmy się nie
poddawać i graliśmy dalej we trzech jednocześnie
szukając kogoś na jego miejsce i po
dwóch latach udało nam się znaleźć Jaya
Walsha i tak doszliśmy do teraźniejszości.
Dla odmiany chciałbym Ciebie zapytać o
stare dzieje, okej? (śmiech) Pewnie już nie
raz musiałeś na to pytanie odpowiadać, ale
chyba będzie to pierwszy raz dla Heavy
Metal Pages… Co sprawiło, że młody Kristian
Havard zapragnął zostać muzykiem?
Właściwie to nikt mnie nigdy o to nie pytał
(śmiech). Wszystko zaczęło się od tego, że
pewnego dnia w szkole mój kolega puścił mi
AC/DC i od tego momentu to pokochałem.
Zacząłem eksplorować tę muzykę i pragnąłem
coraz więcej. Tak trafiłem na Rainbow,
Motorhead, potem na Michaela Schenkera,
Iron Maiden i Judas Priest. I kiedy miałem
może 11 lat, to sprzedałem swoje Atari i kupiłem
za to pierwszą gitarę, chcąc stać się częścią
tego świata. Wtedy to był bardzo mistyczny
świat, nie było Internetu, ciężko było
dostać jakiekolwiek magazyny. Nie wiedziałem
nawet jak przesterować brzmienie, więc
grałem te wszystkie rockowe riffy na "czysto" i
denerwowałem się dlaczego to nie brzmi jak
gitary Blackmore'a? (śmiech). Od tamtego
momentu mam obsesję na punkcie gitar.
Jak wspominasz wspólne koncerty z grupami
spoza Anglii, jak np. Testament czy Tankard,
choć pewnie tych grup było o wiele więcej…?
Było świetnie. Otwieraliśmy koncert Testamentu
w Londynie, a było to tuż po wydaniu
naszego pierwszego albumu, trasie z Sabbat i
sesjach w Radio1. Dla mnie było to wyjątkowe,
ponieważ jednym z moich ulubionych
krążków, kiedy dorastałem, był "No Sleep Til
Hammersmith" i teraz my graliśmy w tym samym
miejscu. To było po prostu coś niesamowitego
być w tym ogromnym miejscu. Rozpoczynaliśmy
wtedy jako pierwsi spośród czterech
supportów, tuż po otwarciu bram, dlatego
spodziewaliśmy się, że będzie jeszcze pusto.
Jednak kiedy kończyliśmy pierwszy utwór
i zapaliły się światła, zobaczyliśmy dobrze reagujący
tłum i to było świetne! Na pierwszą
trasę po Europie pojechaliśmy z kanadyjskim
zespołem Annihilator. To była bardzo dobra
trasa, mieliśmy świetny odbiór. Największą
różnicą było to, że w Anglii publika jest raczej
sztywna i naburmuszona, zresztą jak to Anglicy
(śmiech), za to, na przykład, niemieccy
czy irlandzcy fani idą na całość, chcą się napić
i posłuchać metalu. Podobnie było w całej
reszcie Europy. Nie chce też mówić źle o Anglii,
bo zagraliśmy tam też wiele niesamowitych
koncertów, ale różnica pod względem publiki
była widoczna.
W 2018 roku graliście na festiwalu Metalmania
świetny, choć krótki set, oparty na
dwóch pierwszych albumach. Chyba dobrze
wspominacie tę wizytę i domyślasz się, że na
Foto: Xentrix
polski koncert musicie po prostu wrócić!?
(śmiech)
Tak! Bardzo mi się podobało. To było niesamowite,
ogromne miejsce, totalnie się potem
upiłem (śmiech), ale to był dobry czas. Polskie
piwo jest bardzo mocne! Wasze normalne jest
jak nasze najmocniejsze butelki (śmiech).
Spotkałem masę świetnych ludzi, mieliśmy
wrócić, ale potem pojawił się Covid i wszystkie
te restrykcje. Miejmy nadzieje, że w końcu
nam się uda, bo kocham Polskę.
Patrząc na wszystkie zespoły, z którymi
miałeś przyjemność dzielić scenę, znalazłby
się jeden ewenement, który wykraczał przed
szereg i imponował ci najbardziej?
Wszystkie były świetne, ale myślę, że jednym,
który naprawdę nas zszokował, była Sepultura.
Opadły nam szczęki, jak byli szaleni i dzicy,
ale jednocześnie wszystko było dopięte na
ostatni guzik. Cholernie nam zaimponowali.
Czy możesz coś więcej powiedzieć na temat
nowego materiału Xentrix, na jaki fani
czekają z utęsknieniem od 2019 roku?
Będą nowości. To będzie coś w stylu naszej
ostatniej płyty, ale z szczyptą zmian. Będzie
część szybka i część bardziej melodyjna. Myślę,
że to brzmienie będzie bardziej metalowe
niż thrashowe. Jesteśmy związani z klasycznym
heavy metalem, tylko gramy go szybciej
i ciężej, natomiast niektóre zespoły
thrashowe wywodzą się bardziej z hardcore
albo z punk rocka. Może część ludzie się ze
mną nie zgodzi, ale uważam, że Xentrix to
thrash metal, ale z dominującym klasycznym
metalem, a nie thrashem. Jedyne, co nas teraz
zatrzymuje, to Andy Sneap, który jeszcze
kończy pracę and albumem Judas Priest, więc
jak tylko skończy ich krążek, to zajmie się
naszym. Ustalamy już datę wydania. Teraz
pewnie będzie duży problem z winylami przez
Covid, ale na to nie mamy wpływu. Mam jednak
nadzieję, że wyjdzie do końca tego roku.
Jestem jak na razie bardzo zadowolony z tego
co mamy i jak idą prace. To będzie pierwszy
album w pełni z tym składem, bo na "Bury
The Pain" Jay odśpiewał już to co mieliśmy
napisane z Chrisem. Tym razem to on napisał
większość tekstów na nadchodzące wydanie i
miał duży wpływ na muzykę. Będzie łączenie
czegoś z "Shattered Existence", "For Whose
Advantage?" i "Bury The Pain". To będzie
thrashowy album! Nie jest to brzmienie jak
nowy zespół, a raczej jak jego nowa wersja.
Moglibyśmy rozmawiać i rozmawiać, ale
objętość magazynu nie jest z gumy! (śmiech)
Bardzo dziękuję za możliwość przepytania
Cię z różnych wątków i mam nadzieję, że nie
poczułeś się żadnym pytaniem urażony…
(śmiech) Jeszcze tylko poproszę Cię o jakieś
słowo dla czytelników Heavy Metal Pages,
może chciałbyś coś przekazać specjalnego?
Śledźcie nas i to, co będzie się działo w przyszłym
roku. Mam nadzieję, że spotkamy się
znowu w Polsce. Możliwe, że niedługo ma pojawić
się pewna informacja… Jak się uda, to
będziemy częścią wielkiej trasy i będziecie
mieli okazję zobaczyć Xentrix w towarzystwie
kilku zespołów, które na pewno chcielibyście
zobaczyć na żywo. Polska to świetne
miejsce. Bardzo polubiliśmy być u Was i tak,
jak mówiłem, liczę, że wrócimy.
Adam Widełka, Szymon Tryk
XENTRIX 31
był po prostu moment, w którym stwierdziliśmy:
"tak, powinniśmy coś wspólnie zrobić. Dobrze
znamy ten kawałek, więc go zagrajmy". Poza tym,
gdy już gramy covery, to jest to zazwyczaj
punk rock. Ta, graliśmy też "I Love Livin' in
the City" od Fear.
Zawsze byliśmy zespołem, który kochasz albo nienawidzisz
Są ważnym elementem thrashowej sceny z Bay Area od prawie czterdziestu
lat, choć ich dyskografia nie jest szczególnie bogata, a zespół, z wyjątkiem
krótkiej reaktywacji w 2001 roku, przez dłuższy czas milczał. Ich lider, Sean Killian,
skupiał się w tym czasie na Machine Head, ale w końcu przyszedł czas, by
ponownie uruchomić maszynę znaną jako Vio-lence i w tym roku światło dzienne
ujrzała ich najnowsza EP-ka, na której słychać echo pierwszej płyty - "Let the
World Burn". Do współpracy zaproszono czołowych przedstawicieli gatunku, nie
powinny więc dziwić słowa Seana: "thrash to my". O podobieństwach z perkusistą,
Perrym, mrocznym wcieleniu uwidaczniającym się przy pisaniu tekstów, problemach
ludzi z nadmierną ufnością mediom i powodach, dla którego warto wybrać
mały, lokalny koncert od stadionowego opowiedział w naszej rozmowie.
HMP: Cześć, Sean!
Sean Killan: Cześć, co tam słychać?
Wszystko w porządku. Myślę, że możemy
zacząć. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do
głowy, gdy spojrzałam na okładkę nowej
EPki Vio-lence to dlaczego nie skontaktowaliście
się z ilustratorem Edem Repką na
potrzeby wznowienia waszej działalności?
Jego prace były ikoniczne nie tylko dla waszego
zespołu, ale też thrash metalu ogółem.
Jest możliwe, że odezwiemy się do Eda w
przyszłości, ale tym razem, gdy przeglądałem
Ostateczna grafika też jest w porządku,
więc był to równie dobry wybór. Wasz wielki
powrót zwiastował już wcześniej cover
"California Uber Alles" Dead Kennedys.
Da się to połączyć z faktem, że pochodzicie z
Bay Area, może chcieliście w ten sposób
pokazać, że kalifornijski thrash jest ciągle
żywy? Już wtedy wiedzieliście, że macie w
planach wrócić na scenę?
Zgadza się, mieliśmy w planach zagrać ten kawałek
na żywo na naszym "domowym" koncercie
w Oakland. Kiedy uderzył Covid i
wszystko zostało zamknięte, udało nam się
Od zawsze czuliście chyba więź z punk rockiem.
Jeśli o mnie chodzi, to zdecydowanie tak.
Jak dobrze wiadomo, Phil miał szansę zastąpić
Gary'ego Holta w Slayerze, ale nie
każdy jest świadomy, że Gary grał także z
Vio-lence. To było zaraz po waszym pierwszym
koncercie po powrocie w 2019 i nie
powinno dziwić, że na potrzeby tego wspólnego
wykonania wybrał "A Lesson in Violence"
(śmiech). To niesamowity gitarzysta i
wiem, że ty też cenisz Slayera, więc jak czułeś
się widząc go w akcji z twoim zespołem?
Nie chcieliście, by zagrał kawałek Vio-lence?
A może postrzegaliście ten występ jako
tribute dla waszej działalności ze strony
Exodusa.
Cóż, gdy graliśmy ten sobotni koncert, Saturday
Night Show, wszystko było zaplanowane.
Wykonaliśmy w całości "Eternal Nightmare",
zgodnie z ustaleniami. Później, gdy
nadchodził czas drugiego występu, Sunday
Matinee, pomyślałem: "zróbmy coś dla zabawy,
trochę tu namieszajmy". Porozmawiałem więc z
Garym i stwierdził "o, tak, będę zachwycony mogąc
tam z wami zagrać!". Akurat zarówno my,
jak i on, przebywaliśmy w tym samym mieście
i udało nam się przećwiczyć "A Lesson in
Violence". Możliwość wystąpienia z Garym
na jednej scenie była świetnym przeżyciem,
jak dla mnie jest legendą! Tej nocy zagraliśmy
też kilka kawałków Torque, bo napisałem
"Breed Like Rats", "Shooter" i "Again" specjalnie
dla nich (wszystkie pochodzą z pierwszej
EP Vio-lence - przyp. red.). Udało nam się też
zaprosić na scenę Marka Hernandeza z Torque
i zagrać razem dwa numery, więc wiesz,
tamta noc była dość szaloną mieszanką
(śmiech).
32
prace Emre (Sahina), który wykonał dla nas
projekt, na jego profilu na Instagramie, zachwyciło
mnie, jak używa dioram. Jeśli bliżej
przyjrzysz się tej okładce, tak, jakbyś oglądała
ją na wielkim ekranie telewizora czy też oglądając
nasze lyrics video, dostrzeżesz elementy
tła, które są częścią dioramy. To był nasz pomysł
- chcieliśmy, by patrząc na okładkę, można
było dostrzec pod różnym kątem elementy
tej samej dioramy. Dzięki temu mogliśmy
też użyć tego projektu w różnych formatach
na potrzeby plakatów i innych rzeczy. Poza
tym, wydaje mi się, że Ed Repka jest teraz poza
naszym budżetem...
VIO-LENCE
Foto: Gene Ambo
napisać dwa numery: "Flesh From Bone" i
"Screaming Always". Chcieliśmy jakiejś szybkiej
przerwy od komponowania, ale Phil
(Demmel) ciągle nas męczył, że powinniśmy
wrzucić coś na YouTube czy inny portal. Skoro
i tak mieliśmy zamiar zrobić cover na potrzeby
koncertu, postanowiliśmy, że go nagramy.
Nagrania odbyły się w naszym studio, w
którym mamy też próby, a później Christian
(Olde-Wolbers) wziął się do roboty. Wiesz,
jest obeznany w ProToolsie, zabrał ścieżki do
domu i sam zrobił w całości master i mix.
Później nagraliśmy teledysk w barze Phila,
który był wtedy zamknięty przez Covid. To
Wracając jeszcze na chwilę do Exodusa i
"Eternal Nightmare", zawsze zastanawiało
mnie czy sekcja otwierająca tytułowy utwór
była zainspirowana wczesnym kawałkem
Exodusa, "Die by his hand", użytym też później
w "Creeping Death" Metalliki. Ten riff
jest bardzo podobny, do tego oboje reprezentujecie
thrash z Bay Area, ale może to niezamierzone?
Phil napisał ten kawałek zanim dołączyłem
do zespołu. Z moim udziałem powstały "Bodies
on Bodies", "Phobophobia" i "Serial Killer",
ale "Eternal Nightmare" był już wcześniej gotowy.
Co zabawne, słyszałem go już wcześniej
w wykonaniu Vio-lence, gdy w zespole wciąż
był Jerry. Ale wracając, tak, myślę, że to mogła
być inspiracja, na grę Phila bardzo wpływały
takie rzeczy.
Pamiętam też, że nagraliście kilka koncertów,
na których graliście w całości "Eternal
Nightmare", na potrzeby DVD. Jestem
ciekawa, czy musieliście odświeżyć niektóre
z tych kawałków, nauczyć się ich na nowo,
bo od dawna ich nie dotykaliście? Do tego
był to chyba pierwszy raz, gdy zagraliście tę
płytę od początku do końca. Jak czuliście się
wracając do niej po 30 latach, czułeś, że gdyby
powstała dzisiaj, zrobiłbyś coś inaczej?
Cóż, co najzabawniejsze, gdy postanowiliśmy,
że zaczynamy ćwiczyć te kawałki, miałem
wrażenie, że jest w nich za dużo dźwięków!
Myślałem sobie również: "chwila, naprawdę
upchnąłem tam aż tyle słów?" (śmiech). Wiesz,
ciężko jest wrócić do formy i znów złapać ten
groove. Teraz nam się to udało. Gdy nadszedł
moment, by zagrać te koncerty, czuliśmy się
gotowi, ale przedtem ćwiczyliśmy przez około
trzy miesiące i wiele się wydarzyło przez ten
czas. Myśleliśmy wtedy: "później, gdy przesłuchasz
naszej nowej EP-ki, będzie ci się wydawać, że
to tylko masa trudnych partii gitarowych, ale to tak
naprawdę w pewnym sensie odzwierciedla, kim naprawdę
jesteśmy".
Tak, nowa EP-ka w pewien sposób przypomina
"Eternal Nightmare", ale słychać tam
również wpływy twoich późniejszych projektów.
Zastanawiam się jednak, dlaczego postanowiłeś
wrócić głównie do stylistyki najbliższej
twojej pierwszej płycie. Czułeś, że
była to najprawdziwsza forma Vio-lence?
Zatęskniłeś za czasami bycia młodym thrasherem
i czystej energii wpływającej na twój
sposób komponowania, nawet, jeśli nie miałeś
wtedy takiego doświadczenia, jak dzisiaj?
Cóż, Vio-lence to przede wszystkim thrashowa
kapela. Gdy poczułem, że to czas mówić
otwarcie o naszej nowej muzyce, to był mój
cel. Myślałem: "nie możemy udawać, że próbujemy
być zespołem z 2022 roku, musimy być sobą, bo tego
oczekują od nas ludzie". Przyjęliśmy ten sposób
myślenia i próbowaliśmy jak najbardziej zbliżyć
się do "Eternal Nightmare", ale z lepszym
muzycznym warsztatem, który dziś mamy i
który nie jest już "koszmarny" (śmiech).
Wiesz, wtedy byliśmy po prostu pięcioma
punkowymi dzieciakami, które chciały coś razem
zrobić, pisać muzykę, jeździć w trasy, dobrze
się bawić i nam się to udało.
To chyba najważniejszy element tego
wszystkiego.
Tak, dokładnie. To najważniejszy aspekt każdego
zespołu, serio. Wiesz co? Wszystkie moje
ulubione płyty to thrashowe albumy,
"Bonded by Blood", "Show No Mercy",
"Kill'em All". Wydawało nam się naturalne,
że pisząc tę EP-kę, chcieliśmy uchwycić ten
kilmat i oczywiście "Opressing The Masses"
- byliśmy wtedy zespołem, który wrócił z trasy
promującej "Eternal Nightmare" i potrzebował
wrócić do studia, by stać się czymś prawdziwym,
nie tylko piątką punkowych dzieciaków
piszących muzykę i napisać nowy album.
Tak więc była to kombinacja wszystkich tych
czynników. Co więcej, wydaje mi się, że jesteśmy
dziś o wiele lepsi, nawet, jeśli nasze stare
płyty są pełne świetnych riffów. Mamy teraz
większy dryg do tworzenia struktury kawałków
i teksty są dosadniejsze. Wiesz, "Eternal
Nightmare" jest pełna ironii, na przykład w
"Calling In The Coroner" i to nieco zabiło te
kawałki, a nasza nowa EP-ka wydaje mi się o
wiele, wiele dojrzalsza. Ale przede wszystkim
liczy się dla nas thrash i thrashowy zespół to
to, kim przede wszystkim jesteśmy.
Powiedziałeś, że teksty i kompozycje są teraz
o wiele bardziej dojrzałe i to faktycznie
słychać. Skoro nadal piszesz teksty, czy tytuł
EP-ki i utwór tytułowy odzwierciedlają
twoje spojrzenie na współczesny świat i
ludzkość? We "Flesh from Bone" też jest linijka
na ten temat: "the sunset of humanity
slowly slides down the stake".
Tak, jestem dość mroczny, jeśli chodzi o moje
postrzeganie świata i to, co myślę o ludzkości.
Do tego dochodzi jeszcze fakt, że bardzo lubię
historię. Gdy połączysz swoją perspektywę
patrzenia na współczesny świat z historią i
spróbujesz nałożyć dzisiejsze społeczeństwo
na to, z czym musiało mierzyć się w przeszłości,
zobaczysz, jak bardzo jest słabe. Jest
naprawdę bardzo bezsilne. Wiesz, społeczeństwo,
w którym ludzie chcą nieustannego dostępu
do informacji, czytają nagłówki gazet i
wierzą, że to jedyna prawda, jaka się liczy,
stają się podatni na wpływy i łatwo nimi manipulować.
To naprawdę okropne, biorąc pod
uwagę, jaka ilość informacji nas teraz zalewa w
porównaniu do czasów sprzed, powiedzmy,
pięćdziesięciu lat. Wiesz, kiedyś, gdy chciało
się czegoś dowiedzieć, czytało się gazetę czy
włączało wiadomości w telewizji. Dziś z kolei
Foto: Gene Ambo
nie ufam już żadnym serwisom informacyjnym.
Jeśli naprawdę chcę się doinformować w
jakiejś nowej kwestii, która się pojawia, jak na
przykład dziś temat Ukrainy, nie ufam newsom,
samodzielnie robię research i staram się
dociekać do kwestii ukrytych pomiędzy wierszami.
Wiesz, co wyniosłem z czasów, kiedy
chodziłem do szkoły? Zawsze musisz podać
źródło. Nie możesz po prostu mówić rzeczy.
Wydaje się, że media o tym zapominają i mówią
wszystko, co tylko chcą, a ludzie w to
jakimś cudem wierzą, co jest dla mnie niezrozumiałe.
Zdziwiło mnie, że w latach 90. byłeś producentem
i inżynierem dźwięku dla kilku zespołów,
a później także producentem filmu
Vio-lence, "Blood and Dirt". Jak czujesz się
w takiej roli? Jest to dla ciebie dziwne być po
tej drugiej stronie? Czy te doświadczenia
pomogły ci w pewien sposób w pracy nad
"Let the World Burn"?
Cóż, tak, pracowałem z kilkoma młodymi zespołami
i pomogłem im nagrać demo, ponieważ
zawsze uważałem, że mieliśmy, jako Violence,
sporo szczęścia robiąc to, co chcemy i
mając dobrą publikę, której się to podoba. A
przecież jest też mnóstwo młodych zespołów,
które nie mają rozpoznawalności, na którą zasługują
i nie są odpowiednio wyeksponowane.
Mają naprawdę dobry materiał, ale ludzie nie
są w stanie do niego dotrzeć. To była więc
moja motywacja, gdy z nimi pracowałem. Poza
tym jest to coś, co po prostu bardzo lubię
robić. Na przykład w najbliższą sobotę będę
jurorem na Battle of The Bands w Północnej
Kalifornii. Jesteśmy właśnie po pierwszej rundzie
i teraz odbędą się finały. Poza tym, gdy
wybieram się na koncert, nie jest to Testament
czy Death Angel. Chodzę do małych
klubów i oglądam lokalne zespoły, bo wielu z
tych młodych ludzi pisze naprawdę dobre kawałki,
tworzy dobrą muzykę i potrzebuje kogoś,
kto pomoże zaprezentować ich światu.
Zawsze, gdy gram koncert, pamiętam o tych
kapelach i staram się wciągać je w koncerty,
które organizujemy.
Masz konkretnych faworytów spośród nowych
zespołów?
Na przykład lokalna kapela, Negative Six,
wygrali pierwszą rundę Battle of the Bands,
w której byłem jurorem. To zabawne, bo
przed nimi wystąpiło już pięć naprawdę dobrych
zespołów z dobrymi numerami, grających
dobry thrash, wszyscy w high-topach,
wyglądało to jak powrót do lat osiemdziesiątych
(śmiech). Ale później na scenę wyszli
Negative Six i było jasne, że to pełny pakiet i
są gotowi na kolejny, wielki krok. Jest też zespół
dzieciaków Zetro Souzy, Hatriot. Odwalają
kawał dobrej roboty, mają dobry materiał
i naprawdę nieźle się promują. Jest też
masa zespołów, których nazw nie pamiętam,
ale dobrze wspominam ich z koncertów w małych
klubach. Wiesz, lubię słuchać nowych
muzyków i patrzeć na młodych ludzi, którzy
chcą coś osiągnąć. Nam się to jakoś udało.
Natrafiliśmy na pewne możliwości. Zagraliśmy
kilka pierwszych koncertów w roli supportu
Laaz Rockit, nie mieliśmy nawet demo.
Wtedy stwierdziliśmy, że musimy coś nagrać.
Gdy uporaliśmy się z demo, przyszła pora na
dystrybucję. Ludzie zaczęli przychodzić na nasze
koncerty i bardzo nam pomogli, ci, którzy
prowadzili kluby, lokalsi, ci, którzy umieszczali
naszą nazwę na plakatach, załatwiali
nam trasy, które odbywały się w Bay Area. W
ten sposób mieliśmy szansę zagrać z Kreatorem,
Destruction, GBH i wszystkimi tymi
VIO-LENCE 33
świetnymi kapelami. Wierzę, że to nam pomogło,
dlatego zawsze staram się nadstawiać
uszu na nowe, młode zespoły, a jedynym sposobem,
by je znaleźć, jest chodzić na małe klubowe
koncerty. I tak, uwielbiam to robić, to
mnie motywuje, by odnaleźć się w roli producenta.
Prawdopodobnie w tych młodych muzykach
widzisz siebie z przeszłości.
Widzę. Tak. Istnieje też zespół z Santa Rosa,
który czerpie z muzyki Vio-lence, dostrzegam
spory wpływ naszej muzyki na ich twórczość.
Oczywiście, są też sobą, odrębnym zespołem,
ale w ten sposób utrzymują thrash przy życiu.
Thrash metal to my, uwielbiam old-school.
Widzę siebie w tych wszystkich zespołach, z
czasów, gdy miałem nieco więcej włosów
(śmiech).
W temacie spuścizny Vio-lence, zdziwiło
mnie, że uznałeś w jednym z wywiadów, że
nikomu nie chciałoby się już słuchać trzydziestu
minut nowej muzyki Vio-lence, a przecież
prawdopodobnie planujesz też album,
nie zatrzymasz się na EP-ce. Thrash się odradza,
sam to powiedziałeś. Dlaczego w takim
razie czujesz, że nikogo nie interesowałaby
wasza nowa twórczość?
Cóż, nie czuję. Ten cytat miał związek z rozmową,
w której ja i Phil opowiadaliśmy o procesie
powstawania EP-ki, ale nie chcę, by miała
ona być ostatnią rzeczą, którą nagram.
Chcę robić coś więcej, chcę zrobić coś totalnie
ciężkiego. Do tego dochodził wpływ innych
zespołów, które zaprzestały wydawania czegokolwiek,
a ja postanowiłem, że chcę pisać
muzykę. Wszyscy tego chcemy. Nie obchodzi
mnie, czy innym ludziom się ona spodoba, czy
nie, to już pozostawiam im. Nie chcę iść na
kompromis w żadnej kwestii, żeby przyciągnąć
nowych fanów, ani robić coś tylko dlatego,
że inni uważają, że to cool. Wiesz, zawsze
byliśmy zespołem, który kochasz albo nienawidzisz.
Ludzie uwielbiają to, co robimy, albo
wręcz tego nie znoszą. Nie ma nic pomiędzy.
Nigdy nie widziałem komentarzy w stylu:
"dobra, są całkiem w porządku", "tak, nawet mi się
podoba". To zawsze albo "fucking Vio-lence, kocham
was, jesteście zajebiści!" albo "ten wokal ssie,
nie da się tego słuchać!". (śmiech)
(śmiech) Ale może to właśnie sposób na zdobycie
najbardziej oddanych fanów?
Tak, mamy nawet pewną oddaną grupę, która
wyznaje nasz kult, pojawi się pewnie, gdy będziemy
grać w Oakland w czerwcu. Jeszcze
tego nie ogłosiliśmy, ale zawsze, gdy gramy u
siebie, zjeżdżają się ludzie z LA, ze wszystkich
miejsc, żeby zobaczyć nas w naszym naturalnym
środowisku, w Bay Area. Ale nawet, gdy
gramy za granicą, czujemy, że ludzie też przychodzą
na koncerty specjalnie dla nas. Gdy
graliśmy na festiwalu w Alcatraz w pierwszym
rzędzie zobaczyłem gościa, który był całkiem
zapłakany. Pomyślałem: "o rany, wyluzuj!". To
wspaniałe uczucie, wiesz? Przyszło tam około
dziesięć tysięcy osób, a on pokonał całą tę powódź,
żeby zobaczyć właśnie nas. Jesteśmy w
pewnym sensie kultowi, chociaż nie występujemy.
Nie jeździmy w trasy jak inne zespoły,
to znaczy, nie gramy 40 czy 50 koncertów, żeby
wszyscy mieli szansę na nas przyjść. Gramy
jeden gig tu, jeden tam, czasem dwa w jakiś
weekend. Wiem, że teraz w maju zrobimy wyjątek
grając z Coronerem pięć koncertów, ale
na ogół to właśnie to, kim jesteśmy. Gdy już
Foto: Gene Ambo
występujemy, wiemy, że ludzie są tam dla nas.
To trochę tak, jakbyśmy mieli swoich wyznawców.
Podoba mi się to, bo widać, że są naprawdę
oddani.
Pierwsze wznowienie działalności Vio-lence
miało miejsce w 2001 roku. Phil powiedział
wtedy, że reunion bez Perry'ego nie ma sensu
i nie chciał tego robić bez niego. Czy podzielasz
tę opinię i uważasz, że i tym razem
bez Perry'ego nic nie byłoby takie samo?
Tak. To znaczy, dla mnie Perry jest równie
wielką osobowością, jak i perkusistą. To ważna
część tego, kim jesteśmy. Dopełnia całości.
Byliśmy kiedyś na trasie z Testamentem
lub Voivod, nie pamiętam, jaki to dokładnie
był zespół, ale tak się trafiło, że Perry i ja niezbyt
ich lubiliśmy (śmiech). Przydzielili nam
wtedy tylko dwa pokoje hotelowe. Jako że ja i
Perry jesteśmy bardzo podobni, spaliśmy razem
w jednym pokoju, a cała reszta musiała
zmieścić się w drugim (śmiech). Chyba każdy
musi mieć w zespole kogoś takiego, nawet,
jeśli jest to problematyczne. Jeśli jest się ze
sobą na tyle blisko, gdy się razem komponuje,
wszystko staje się bardzo intensywne, do tego
przebywanie w towarzystwie Perry'ego to zawsze
gwarancja dobrej zabawy.
W jednym z wywiadów, z ust Phila Demmela
padło interesujące zdanie, cytuję: "Sean
Killan narodził się na nowo, nie w chrześcijańskim
rozumieniu tych słów, ale wierzę, że
faktycznie podziela przekonania chrześcijan".
To prawda?
Tak, wierzę, że to, czego teraz doświadczamy,
to jeszcze nie wszystko. Po prostu ma się tą
świadomość, że koniec naszego życia na tej
planecie to jeszcze nie koniec gry. To nie
żarówka, której światło można po prostu wyłączyć.
Jest jeszcze coś więcej. Jestem chrześcijaninem,
czytałem Biblię i jest tam sporo rzeczy,
które, jak uważam, są w porządku. W
moim rozumieniu, bycie chrześcijaninem to
po prostu wiara w to, że czeka na nas coś
jeszcze i wszystko, co dzieje się na Ziemi, nie
ogranicza się tylko do naszej planety. Jeśli
uważasz, że tak jest i nie ma niczego więcej, to
jest to moim zdaniem bardzo płytkie spojrzenie.
Niezależnie od tego, czy Bóg jest tym,
czym jest w rozumieniu Biblii, czy jakimś innym
bytem, wciąż może być Bogiem dla nas,
dla ludzkości, nie musi nosić konkretnego
imienia. Zdecydowanie istnieje coś poza naszym
poznaniem i nie wierzę, że to już koniec.
Nie wypalamy się jak żarówki, które po wszystkim
wyrzuca się do śmieci. To po prostu
moje osobiste przekonanie.
Wydaje mi się, że większość z nas wierzy w
tę samą rzecz, po prostu inaczej ją nazywamy.
Dokładnie. Tak, to dobry sposób ujęcia tego,
co mam na myśli.
Tym razem nad płytą pracowałeś głównie z
Perrym, a z pozostałymi na odległość. To
musiało być zupełnie inne doświadczenie,
niż wtedy, gdy nagrywaliście album w latach
90. Oczywiście, byliście w międzyczasie
aktywnymi muzykami, ale nie była to praca z
Vio-lence. Zastanawiam się jak musiałeś się
czuć, pracując nad albumem Vio-lence w tak
odmiennych okolicznościach, w okresie pandemii
i z nowymi rozwiązaniami technicznymi?
Cyfra wypiera analogowość, jakie inne
różnice najbardziej cię uderzyły?
Cóż, właściwie nie ćwiczyliśmy. Covid nie pozwolił
nam grać koncertów, więc nie wykorzystywaliśmy
wolnego czasu na próby, poświęciliśmy
go w całości na komponowanie.
Nie zmieniliśmy zbytnio naszego trybu życia.
Przychodziliśmy do studia czasem raz, czasem
trzy razy w tygodniu. Nie chcieliśmy pozwolić
pandemii wpłynąć na naszą codzienność i
sposób działania. Wiesz, pracuję w branży
budowlanej, na którą nie nałożono żadnych
restrykcji, więc moje życie się nie zmieniło. Aż
do sierpnia. Wtedy złapałem koronawirusa,
nieźle skopał mi dupę, sle, jak, widać, udało
mi się, wciąż tu jestem. Znam ludzi, którzy nie
mieli tyle szczęścia, ale nie o to chodzi. W
moim przypadku jest jak jest. Nigdy tak naprawdę
nie zmieniliśmy sposobu, w jaki robimy
większość rzeczy, ze względu na pandemię,
może poza zwiększoną cyfryzacją, jak
w przypadku, powiedzmy, pracy nad coverem
Dead Kennedys. Wszystko nagraliśmy na naszej
sali prób, a Christian dokończył pracę w
domu, w ProToolsie, więc wszystko, co tam
34
VIO-LENCE
usłyszysz, nawet brzmienie perkusji, to dzieło
Christiana. Później przyszedł czas na teledysk.
Zrobiliśmy go sami, robiąc użytek z
zamkniętego przez Covid baru Phila, bo niby
dlaczego miałby się marnować. Tak, technologia
poszła do przodu. Gdy nagrywaliśmy
"Opressing the Masses" i "Eternal Nightmare"
siedzieliśmy w studio i patrzyliśmy, jak
inżynier tnie prawdziwą taśmę prawdziwym
ostrzem. Ci goście musieli być nieźli, robić coś
takiego byłoby nie na moje nerwy! (śmiech).
Dziś praca na prawdziwej taśmie jest też o
wiele droższa.
Tak, i teraz równie dobrze możesz zapętlać
sobie rzeczy. Z cyfrowym dźwiękiem możesz
zrobić co tylko chcesz. Jest to też bardziej efektywne,
bo nie masz przed sobą tej gigantycznej
konsolety. Wystarczy, że masz swój
komputer i kilka suwaków. Wiesz, ostatnio
przeglądałem zdjęcia studia, w którym kiedyś
nagrywaliśmy, zanim przeszło na cyfrę. Całe
pomieszczenie wypełniał masywny sprzęt.
Teraz, gdy przychodzisz w to samo miejsce,
zamiast gigantycznej deski jest konsoleta, która
ma może kilkadziesiąt centymetrów. I komputer,
który, jeśli umiesz go odpowiednio używać,
jest w stanie zrobić wszystko. Szybciej
działa, możesz zapętlać ścieżki, nagrać cztery
czy pięć różnych podejść, wybrać z nich najlepsze
lub nakładać je na siebie. Bardzo mi to
pomogło jeśli chodzi o pracę w studio. Zawsze
nienawidziłem nagrywania i mam wrażenie,
że praca w modelu cyfrowym pomogła mi nieco
wyluzować, wiesz, pogodzić się z tym, że
nie wszystko jest idealne i wiesz, że możesz
wtedy zrobić o wiele więcej.
Swoją drogą, czytałam, że ścieżki wokalu na
pierwszej płycie Vio-lence były dublowane,
to twój pomysł, jeśli to w ogóle jest prawda?
Zrobiliście to, żeby osiągnąć głębsze, bardziej
brutalne brzmienie, a może ukryć niedoskonałości?
Nie, na "Opressing the Masses" i "Eternal
Nightmare" to wszystko pojedyncza ścieżka.
Na demo z 1987 były zdublowane. Byliśmy
wtedy młodzi i nie wiedzieliśmy, jak to wszystko
ma wyglądać. Na EPce też pojawiły się
miejsca, w których w kluczowych miejscach
zdublowałem wokale. Wydaje mi się, że sposób,
w jaki brzmią na "Opressing the Masses"
i "Eternal Nightmare" jest surowy w dobrym
tego słowa znaczeniu, nadał im specyficzne,
surowe, thrash metalowe brzmienie, w
przeciwieństwie do tych zdublowanych. I ponownie,
pracowaliśmy wtedy z taśmą. Dziś,
gdyby zależało nam na zdublowaniu ścieżek,
byłoby to prostsze do zrobienia. Jeśli chcesz
coś zmienić dosłownie odrobinę, możesz tym
lekko manipulować. Nie musisz więc wszystkiego
w kółko powtarzać i powtarzać.
Czy skoro praca nad najnowszą EP-ką była
powrotem do przeszłości, czy użyliście
starych pomysłów z wczesnych lat działalności
Vio-lence, które przez lata leżały
niewykorzystane? A może pomysłów z okresu
twojej działalności w Machine Head?
O niczym takim nie rozmawialiśmy. Nie
chcieliśmy wracać do przeszłości, bo mieliśmy
jakiś materiał z okresu, w którym reaktywowaliśmy
się w 2001 roku, dla Chucka Billy'ego,
by wspierać go, gdy walczył z nowotworem.
Ale tak, napisaliśmy wtedy trzy kawałki. Gdy
zaczęliśmy pracę nad najnowszą EP-ką nie
chcieliśmy jednak tego odgrzebywać, chcieliśmy
zacząć od tego konkretnego momentu i iść
do przodu. Inaczej byłby to krok wstecz.
Postrzegacie obecny skład Vio-lence jako
supergrupę w stylu BPMD? Teraz macie w
szeregach innego Bobby'ego z Overkill, to
znaczy Bobby'ego Gustafssona, Chrisa
Wolbersa z Fear Factory i oryginalnego
perkusistę, gitarzystę i wokalistę Vio-lence,
to całkiem potężny line-up.
Wydaje mi się, że chyba tak jest. Ciągle słyszę,
że ludzie tak to nazywają i nie mogę się nie
zgodzić. Najzabawniejsze w tym wszystkim
jest jednak to, że kiedy zaprosiliśmy do
współpracy Bobby'ego i Christiana, nie
obchodziło nas, czy potrafią grać na swoich
instrumentach, bo to akurat było oczywiste.
Bardziej nas interesowało, czy się ze sobą
dogadamy. Wiesz, gdy nagrywasz teledyski,
grasz na żywo czy podróżujesz tu i tam, by
koncertować, doświadczasz mnóstwa przestojów,
czasem mniej, czasem więcej. To bardzo
napięty okres, więc musisz dogadywać się z
ludźmi, z którymi spędzasz czas. Myśleliśmy
więc głównie w kategorii: "to świetni kolesie,
zaprośmy ich do grania i zobaczmy, jak to wyjdzie".
Okazało się, że to się faktycznie klei, wiesz,
Bobby i Perry są dobrymi przyjaciółmi. Przyjaźnią
się od naprawdę długiego czasu. Później
jest Chris, który grał w Fear Factory i koncertował
z Machine Head, więc on i Phil
również musieli się zakumplować. Gdy przyszedł
czas, by podjąć konkretne kroki, nie
myślałem za dużo. Wiedziałem, że będziemy
tworzyć świetny zespół. Po prostu ci goście są
cool. Lubimy się. Oczywiście, znajdą się
ludzie, którzy nazwą nas supergrupą, ale nie o
to nam chodziło. To dobrzy muzycy. Mogliśmy
też wziąć młodych, nowych muzyków, ale
nie zależało nam na tym, żeby współpracować
z ludźmi, z którymi mieliśmy taką możliwość,
tylko z ludźmi, z którymi chcieliśmy przebywać
w jednym pomieszczeniu i umieliśmy się
dogadać.
Tak, to najważniejsza rzecz. Wiem, że za
trzy lata będziecie obchodzić 40 rocznicę istnienia.
Planujecie z tej okazji coś specjalnego?
Jeszcze o tym nie myśleliśmy, ale jeśli się nie
mylę, to w tym roku przypadnie 35 rocznica
wydania "Eternal Nightmare" (właściwie to
34 - przyp. red.). Będziemy się więc starać
otworzyć na granie większej ilości materiału z
tej płyty, ale nie mamy konkretnego planu.
Chciałbym po prostu zrobić coś z tym albumem,
może ponownie nagrać te kawałki.
Uważam, że są dobre i jest to solidny materiał.
Po prostu zabrakło w nich konkretnego nastawienia
i pomysłu na to, co powinno się w nich
zadziać.
Ale chyba nie w kwestiach produkcyjnych,
bo ta była całkiem niezła.
Wytwórnia chciała, żebyśmy współpracowali
z Michaelem Rosenem. My woleliśmy Alexa,
ale naciskali na Rosena. Ostatecznie pracowaliśmy
więc z nim. Ta kwestia wygląda dokładnie
tak samo, jak z członkami zespołu.
Trzeba zadać sobie pytanie: "czy jesteśmy w
stanie wytrzymać ze sobą w jednym pomieszczeniu?".
Wydawało nam się, że Alex pasował do
nas bardziej, niż Michael. To była kwestia
osobowości. Wydaje mi się, że to słychać w
finalnym miksie. Myślę, że nie ma tam jednak
nic do dodania, ale gdybym miał okazję coś w
nim zmienić, raczej nie ruszałbym muzyki,
prawdopodobnie nagrałbym na nowo wokale.
Zdecydowanie zabrakło tam tego czegoś, wtedy
myślałem po prostu, że to, że nie jesteśmy
zadowoleni z miksu to głównie nasz problem,
ale później słyszałem te same opinie od innych
osób.
Wydaje mi się, że kończy nam się czas, więc
to będzie ostatnie pytanie. Jakie są wasze
plany na najbliższą trasę, planujecie uwzględnić
w niej Polskę?
Cóż, mamy ustawionych kilka koncertów tu,
w Stanach. Póki co, to te w maju z Coronerem,
o których wspominałem. Pojawimy się
też na festiwalach Oblivion Access Festival
w Austin w Teksasie, Alcatraz w Belgii i na
Bloodstocku. Zagramy też lokalny koncert,
który już zabookowaliśmy na czerwiec. W
listopadzie i grudniu pojedziemy w trasę
Headbangers Ball. Jak pewnie wiesz, zatrudniliśmy
człowieka, który próbuje wkręcić nas
w niektóre miejsca, bo poza jedną osobą, jesteśmy
niezaszczepieni. O ironio, to właśnie
on zaraził nas Covidem. Tak więc gdy tylko
kluby się otworzą, nasz manager będzie próbował
znaleźć dla nas jakieś koncerty w małych
salach. I tak, bardzo chciałbym przyjechać
do Polski, bo uwielbiacie brutalne granie
i macie mnóstwo brutalnych zespołów. Jak
mówiłem, Vio-lence jest jednak niestandardowe,
nie jeździmy w typowe trasy, więc nie
mogę nic obiecać. Dlatego nawet jeśli zagramy
sto mil od was, zróbcie sobie wycieczkę i przyjedźcie
nas zobaczyć, jeśli będziecie mieć możliwość
przekraczać granice. Ze Stanami to
trochę inna sytuacja, bo to mimo wszystko
jeden wielki kraj. Zdecydowanie chcielibyśmy
grać w większej ilości krajów w Europie, bo za
bardzo je pomijaliśmy w najlepszym momencie
naszej kariery.
Wspaniale, chętnie zobaczyłabym was w
akcji. Dzięki za poświęcony czas. Swoją drogą,
świetna koszulka The Doors. Zawsze
doceniałam, gdy zespoły grające raczej ekstremalnie
doceniają klasyków.
To prawdziwe gwiazdy rocka! Nie wiem, na ile
można tak powiedzieć, ale w branży był jeden
koleś, który zawsze był do bólu szczery. I to
był Jim Morrison. Również dziękuję ci za
wywiad i życzę udanego dnia, a raczej nocy,
bo w Polsce chyba jest już noc, prawda? W
takim razie dobranoc. Do usłyszenia!
Iga Gromska
VIO-LENCE 35
(śmiech). Zawsze muszę też wyrwać jakiś kabel,
albo spali mi się lampa w Valvestate. Z
moim usposobieniem lepszym rozwiązaniem
jest więc Kemper, po prostu się do niego podpinam
i odkładam na tyle daleko, żeby nikt
nie mógł go dotknąć, mogę wtedy używać
swojej podłogi żeby go kontrolować. To chyba
wszystko, tak jest mi łatwiej. Za to gdy wchodzę
do studia, zawsze używam prawdziwych
wzmacniaczy.
Jesteśmy w stanie robić coś więcej, niż tylko thrash metal
To chyba oficjalne. "Shattering Reflection", najnowszy album Belgów z
Evil Invaders, wysuwa się na prowadzenie w wyścigu o tytuł płyty roku, po przejściu
trzech ostatecznych testów: odsłuchu przed premierą, odsłuchu na żywo i
odsłuchu z (podpisanego!) winyla. Wokalista i gitarzysta zespołu, Joe, stwierdził,
że z każdą płytą starają się iść o krok do przodu i nie sposób się nie zgodzić: na
nowej przebudził się Halford, a kompozycyjnie nie można sobie wyobrazić smaczniejszej
mieszanki heavy z bardziej ekstremalnym speedem czy thrashem. Evil
Invaders to ludzie kontrastów, którzy operują tym ryzykownym narzędziem z taką
samą precyzją, z jaką wymachują nożami na scenie. Więcej na ten temat (a także
ciekawostki sprzętowe, produkcyjne i dowody na to, że Motörhead jest najlepszym
zespołem na świecie) w naszej rozmowie.
HMP: W dniu, w którym rozmawiamy, musiałeś
odwołać jeden z koncertów, bo dowiedziałeś
się, ze złapałeś koronawirusa, więc,
zaczynając, jak się czujesz?
Joe: Kaszlę jak szalony! Chociaż tak naprawdę
to tylko takie gorsze przeziębienie.
To dobrze, że się trzymasz. Bardzo doceniam
fakt, że sam projektujesz i wykonujesz instrumenty,
nie tylko swoje, ale też pozostałych
członków zespołu. Opowiesz coś więcej
o J-Axe Guitars? Który model jest najtrudniejszy
do wykonania?
Na ogół wykonuję customowe gitary na zamówienie,
więc jeśli ktoś przychodzi do mnie z
konkretnym projektem i mówi "hej, narysowałem
taki kształt i bardzo chciałbym zmienić go w
moją gitarę", zaczynam szukać sposobu, żeby
spełnić jego marzenie. Z tego powodu każdy
model stawia swoje własne wyzwania, wiesz?
To zależy na przykład od rodzaju drewna, z
którym pracuję. Niektóre z nich są cięższe w
obróbce od innych. Ale skupiając się na modelach,
powiedziałbym, że gitary akustyczne są o
wiele trudniejsze do wykonania w porównaniu
36 EVIL INVADERS
z elektrycznymi. Mimo to zajmuję się głównie
gitarami elektrycznymi, bo jest z tym lepsza
zabawa i mogę wykazać się większą kreatywnością.
Foto: Evil Invaders
Skoro jesteśmy już w temacie sprzętu gitarowego,
jaki jest, twoim zdaniem, najlepszy
wzmacniacz do metalu? Wierzysz, że przyszłością
są modellng amps jak Kemper czy
Helix, czy raczej nic nie przebije starych dobrych
Marshalli JCM, takich jak ten, który
stoi teraz za twoimi plecami? (śmiech)
Gdyby je tak ze sobą zestawić i porównać jeden
po drugim, zawsze będę zwracać się w kierunku
"prawdziwych" wzmacniaczy, ten, który
tu stoi, to real shit! (śmiech). Z drugiej strony,
często używam mojego Kempera, bo bardzo
łatwo się z nim pracuje, mogę go bez problemu
zabrać ze sobą do samolotu i nie sprawia
mi problemów technicznych. Z lampowymi
wzmacniaczami mam tak, że zawsze coś musi
być i się popsuć, gdy podłączam do niego rzeczy
w chainie. Na przykład jeden z pedałów
przestaje działać, kiedyś na scenie zdarzyło mi
się go nawet przewrócić czy coś w tym stylu
Zawsze chciałeś być muzykiem, czy pierwszy
był moment, gdy stałeś raczej po tej
drugiej stronie i szkoliłeś się na lutnika?
Zawsze wiedziałem, że chcę być gitarzystą.
Gdy byłem dzieciakiem, zaczynałem od gry na
akustyku, ale szybko to rzuciłem, bo wydawało
mi się to nudne. Wszystko się zmieniło,
gdy mój starszy kuzyn zaczął grać na gitarze
elektrycznej, to on nauczył mnie podstaw. Później
założyliśmy razem zespół. Świetnie było
móc po prostu z nim jamować i w ten sposób
doskonalić grę. Zawsze czułem, że to jest moje
miejsce na Ziemi, wiesz, gdy oglądałem teledyski
AC/DC i widziałem, jak Angus Young
po niej biega, wiedziałem, że tego właśnie
chcę. Skakać po scenie i żyć rock and rollem.
Byle nie umrzeć jak Bon Scott.
(śmiech) Tak, niestety nie zawsze ma się wybór.
Ostatnio zagraliście koncert, który był jednocześnie
Album Release Party, w waszej
rodzimej Belgii. Widziałam, że przyszły
tłumy. Jesteście zadowoleni z tego, jak wam
to wyszło? Uważacie, że nie ma to jak lokalna
publiczność?
Poszło naprawdę super. To było szalone, cała
sala wypchana po brzegi, byłem też bardzo
zadowolony z pracy oświetleniowca. Podobał
mi się też wystrój sceny, świetnie się bawiliśmy,
bo zbudowaliśmy mnóstwo elementów z
ostrzami, wiesz, na wzór bardzo old-schoolowego
podejścia i tego, co widziało się u zespołów
w latach 80. Miałem niezłą radochę biegając
w tę i z powrotem i bawiąc się tym
wszystkim, czułem się jak na placu zabaw,
wiesz? (śmiech) I tak, myślę, że publiczność w
Belgii jest świetna, ale, szczerze mówiąc, nie
mogę na nią narzekać w żadnym kraju, w którym
akurat występujemy. Gdziekolwiek nie
pojedziemy, rodzaj muzyki, którą gramy, robi
swoje, jesteśmy jedną wielką rodziną, która
wszędzie jest taka sama. Muzyka napędza
tych ludzi. Na nasze koncerty przychodzi ten
sam typ. Oczywiście, są miejsca, które się wyróżniają,
na przykład Południowa Ameryka, ci
ludzie są nienormalni! Zawsze wiesz, że rozwalą
miejsce, w którym grasz, w drobny mak.
Ale bardzo podobnie jest w niektórych krajach
Europy, Niemcy są świetni, Polska, tam też
byliśmy świadkami szalonego gówna, w Rosji
też było nieźle, w Japoni... Wiesz, właściwie
gdziekolwiek nie zagrasz, zawsze jest bardzo
fajnie. Nie mogę narzekać na naszych przyjaciół.
Wszyscy są wspaniali.
To miłe. Przejdźmy do kwestii wokalu - jakim
cudem udało ci się wydobyć z siebie wewnętrznego
Halforda? Chodziłeś na lekcje
śpiewu, żeby móc osiągnąć efekt, jaki możemy
teraz usłyszeć na "Hissing in Cressendo",
bridge'u "Die For Me" lub wysokich partiach
w "In Deepest Black", które brzmiały
dla mnie trochę jak "Dreamer/Deceiver"?
O, tak, to miłe spostrzeżenie, dziękuję. Tak,
pracowałem z trenerem wokalnym od naprawdę
wczesnego początku. Gdy dopiero zaczynałem
grać i śpiewać w zespole, zanim jeszcze
właściwie wydaliśmy EP-kę, niszczyłem sobie
głos za każdym razem, gdy występowaliśmy
na żywo, bo tylko krzyczałem, nie mając nad
nim żadnej kontroli. Pomyślałem sobie: "kurwa,
jeśli chcę się tym zajmować w przyszłości na poważnie,
muszę pójść na lekcje śpiewu". Pracowałem
ze specjalistami przez kilka ostatnich lat i teraz
nareszcie doszedłem do momentu, w którym
jestem w stanie zaśpiewać wszystko, co
mam w głowie. Mogę dopracować teraz każdy
mój pomysł. Sprawia mi więc to teraz wiele
radości. Nie czuję się już ograniczany przez
moje możliwości wokalne. Cóż, w przeszłości
też byłem w stanie wydobyć z siebie niektóre
z tych krzyków, ale nie kontrolowałem ich na
tyle, by tworzyć z nich linie melodyczne. Teraz
wydaje mi się, że dopracowałem umiejętność
czegoś w stylu "efektów wokalnych" i w
końcu mogę faktycznie wyśpiewywać całe frazy,
wiesz? Coś takiego trzeba umieć kontrolować.
Oczywiście, kiedyś zdarzały się momenty,
w których udawało mi się to i bez ćwiczeń,
na przykład na pierwszej EP-ce dzięki wewnętrznej
złości czy naszej poprzedniej płycie,
gdzie już pojawiały się momenty, w których
śpiewałem tak, jak teraz, ale tym razem
postanowiłem, że dam z siebie wszystko i pozwolę
sobie wszystko wykrzyczeć bez żadnych
zahamowań.
W takim razie czy na "Shaterring Reflection"
jest kawałek, który był dla ciebie szczególnie
wymagający wokalnie? "Forgotten Memories"
jest utrzymany w wysokim rejestrze
prawie cały czas, więc może ten.
Wszyscy to mówią. Tak, zdecydowanie. Myślę,
że był naprawdę wymagający. Ale nawet,
jeśli spojrzymy wstecz, ten numer bardzo się
różni od wszystkiego, co zazwyczaj komponuję.
Nie zmieniało to faktu, że chciałem, by wyszedł
perfekcyjnie. W studio nagrałem mnóstwo
podejść, zawsze starając się przebić poprzednie.
To było w porządku. Wiele się nauczyłem
nagrywając tę płytę, bardzo pomógł
mi fakt, że nie ciążyła na nas presja czasu, bo
ten moment przypadł akurat na pandemię.
Nie pozostawało nam więc nic innego jak starać
się, by każde kolejne podejście było coraz
lepsze, nawet, jeśli nagrywałem tu, w tym pokoju,
u siebie w domu. Tak, bardzo dużo z tego
wyniosłem.
Twoja przygoda z wokalem zaczęła się od
konieczności, czy planowałeś od początku
połączyć w przyszłości grę ze śpiewem?
Właściwie chciałem być wyłącznie gitarzystą,
ale jak to często bywa, nie mogliśmy znaleźć
wokalisty, który byłby w stanie zrobić to, co
od niego wymagaliśmy. Zacząłem więc krzyczeć,
strasznie napinając przy tym mięśnie, co
okazało się słabą decyzją. Dziś, co ciekawe,
czuję, że jestem bardziej wokalistą, niż gitarzystą.
To wciąż lepiej, niż przerzucić się z gitary na
bas (śmiech). A mówiąc o odwrotnym przypadku,
jaki był dokładnie powód, dla którego
Max przerzucił się z basu na gitarę po 2015
roku?
Max zawsze był gitarzystą, zaczął grać u nas
na basie tylko dlatego, że bardzo chciał grać w
zespole. To znaczy, chciał grać z nami, a mieliśmy
już gitarzystę. Ale gdy Sam od nas odszedł,
Max dostrzegł możliwość, by przerzucić
Foto: Evil Invaders
się na gitarę. To dobra decyzja, bo jest genialnym
muzykiem.
A co myślisz o przebiegu waszej współpracy
z Francesco Paolim na miejscu producenta?
Był między innymi odpowiedzialny za aranżacje
na orkiestrę dla Kreatora i sam jest muzykiem,
więc prawdopodobnie rozumiał was
i wasze potrzeby lepiej, niż gdyby był po prostu
"zwykłym" realizatorem dźwięku.
O, tak, tak. Tak naprawdę moment, w którym
współpracowaliśmy, to etap preprodukcji płyty,
właściwe nagrania i miks przeprowadziliśmy
już sami pod okiem naszego własnego realizatora.
Ale wtedy po prostu zmienialiśmy w
kawałkach jakieś detale, pracowaliśmy nad
aranżacjami na wzór orkiestry, tak jak wspomniałaś,
żeby efekt końcowy przypominał
wszystko to, co kocham w zespołach pokroju
Crimson Glory, Savatage czy Kinga Diamonda,
wszystkie te klimatyczne brzmienia,
które podbijają atmosferę utworu. Naprawdę
miło było widzieć, jak Francesco nam z tym
pomagał i sam wychodził z takimi sugestiami.
Mówiłem mu: "Okay, chciałbym, żeby to przypominało
trochę ten zespół i brzmiało w ten sposób", a
on na to: "Okay, chyba to mam, co myślisz o tym?"
i naprawdę wspaniale było mieć wszystkie te
brzmienia na wyciągnięcie ręki. Wiesz, ma w
zanadrzu mnóstwo sampli i innych rzeczy, z
Foto: Evil Invaders
którymi mogliśmy pracować i to było coś,
czego nigdy nie doświadczyliśmy w przeszłości.
To był pierwszy raz, gdy pracowałem
z producentem i jestem bardzo usatysfakcjonowany
z tego, jak to wyszło.
Pomówmy o singlach. "Sledgehammer Justice"
jako jedyny z nich brzmi jak klasyczny
kawałek Evil Invaders. Nie chcieliście, żeby
rozpoczynał płytę? Trochę zwodziłby słuchacza,
że płyta jest w takim samym stylu,
co poprzednie, co przecież nie jest prawdą,
szczególnie, że wypuściliście ją w Prima
Aprilis... (śmiech)
(śmiech) Tak, tak. Niestety to nie my wybieraliśmy
datę. To decyzja wytwórni, powiedzieli
nam, że to będzie kwiecień, mimo że
wysłaliśmy gotowe ścieżki już w październiku.
Trochę to trwało, zanim stało się możliwe, by
móc je fizycznie widać, bo całe to pandemiczne
gówno spowodowało spore opóźnienia.
Ale tak, rzecz wyglądała tak, że postanowiliśmy
wypuścić "In Deepest Black" jako pierwszy
kawałek, bo chciałem pokazać ludziom,
że jesteśmy w stanie robić coś więcej, niż tylko
thrash metal. My, to znaczy Evil Invaders,
zawsze byliśmy mieszanką zróżnicowanych
stylów, jak speed, heavy i thrashu. Wydanie
singla, który różni się od tego, do czego przyzwyczailiśmy
fanów, miał za zadanie otworzyć
EVIL INVADERS 37
ludziom oczy. "Cholera", mogli pomyśleć, "O
nie, zmienili się na gorsze, nienawidzę tego kawałka",
a z drugiej strony: "O, to coś innego i mi się
podoba". Nie mieliśmy szczególnie dużo do
stracenia, bo jako następny planowaliśmy wydać
właśnie "Sledgehammer Justice", który był
jak uderzenie pięścią w twarz. Wiesz, w ten
sposób mogliśmy "odzyskać" ewentualnie utraconych,
starych fanów. Stało się jednak tak, że
nie mieliśmy żadnego negatywnego feedbacku.
Ludzie mówili raczej: "to coś odmiennego
i chociaż mam nadzieję, że cały album nie okaże się
być w tym stylu, to uwielbiam wasz nowy kawałek".
Takie opinie przeważały. W ogóle się tego nie
spodziewali i uważam ten fakt za naprawdę
udany. Lubię zaskakiwać ludzi, lubię kontrastować,
jeśli chodzi o muzykę.
Więc zupełnie nie obawiałeś się reakcji fanów?
Nieszczególnie, bo myślę, że "In Deepest
Black" to jedna z najlepszych piosenek, jakie
kiedykolwiek napisaliśmy.
Zdecydowanie.
Wydaje mi się, że jeśli masz utwór, co do którego
masz pewność, że jest dobry i szczerze w
to wierzysz, fani również go pokochają. Staram
się nie przejmować. Życie jest za krótkie,
by się bać.
W kwestii kontrastów, o których wspomniałeś,
zauważalny jest jeszcze jeden - wydajesz
się bardzo spokojnym, miłym gościem, a na
scenie stajesz się prawdziwą sceniczną
bestią (śmiech). Czujesz, że osoba, jaką się
stajesz jako frontman Evil Invaders jest w
pewnym sensie kreacją? Oddzielasz ją od
prawdziwego siebie, od osoby prywatnej,
którą jesteś również jako muzyk?
(śmiech) To bardziej coś w stylu mojego drugiego
oblicza, któremu pozwalam się ujawnić
podczas koncertów, gdy tylko staję na scenie.
Coś dzieje się w mojej głowie i muszę to po
prostu wykrzyczeć. To trochę jak terapia,
wiesz? Muszę wyrzucić z siebie trochę rzeczy.
Wszystko, co siedzi głęboko wewnątrz. Później
nie muszę się tym przejmować i radzić
sobie z tym w inny sposób, gdybym wciąż to
w sobie tłamsił.
Mam wrażenie, że jeśli chodzi o elementy
thrashu w waszej muzyce, jest ci bliżej do
amerykańskiej sceny, dopracowanej i melodyjnej,
niż europejskiej, surowej. Na przykład
"Eternal Darkness" jest mocno progresywne,
ma świetną otwierającą solówkę,
prawie w klimatach deathowych, a całość
bardzo przypomina właśnie amerykański
thrash. Co sprawia, że bardziej ci on odpowiada?
Cóż, zgodzę się, gdy słucham thrash metalu,
zwracam się raczej w kierunku zespołów w
stylu Vio-lence, Forbidden czy Exodusa,
czyli tych, które choć potrafią być bardzo
agresywne i grać naprawdę szybkie partie, mają
też dobre sekcje w umiarkowanym tempie,
na których ludzie mają chwilę, by pomyśleć:
"Fuck yeah!" (śmiech). Momenty, które idealnie
nadają się do headbangingu, są dla mnie kluczowe
w thrashu. Myślę, że scena europejska
zamiast się na tym skupić, skupia się na tym,
Foto: Evil Invaders
by zagrać wszystko najszybciej, jak potrafisz.
Ja wolę ciężkie, miażdżące riffy, które są raczej
w umiarkowanym tempie, jak środkowa sekcja
w "Sledgehammer Justice". Ona jest właśnie
taka. Ludzie z pewnością myślą wtedy "Fuck
yeah!". (śmiech)
(śmiech) Tak, zdecydowanie. To najlepsza
partia.
Uwielbiam też kawałki jak "Eternal Darkness",
o którym wspomniałaś. Z pewnością dzieje się
w niej sporo zróżnicowanych rzeczy, myślę, że
to nasz najbardziej progresywny numer, prawda?
Zaczyna się death metalowo, później
przechodzi powoli w thrash i zmienia w bardziej
blackowe, klimatyczne partie, które później,
zmierzając do końca, przeobrażają się z
kolei w coś w stylu Iron Maiden. Przybiera to
więc naprawdę fajny, interesujący kierunek.
Tak, to miks właściwie wszystkiego, ale co
najbardziej podoba mi się w "Eternal Darkness",
to część, która przypomina klasyczny,
nazwijmy to, gypsy jazz czy intro do jednego
z utworów Malmsteena. Czy to faktycznie
inspirowało ciebie lub Maxa, gdy pisaliście
tę partię, czy był to raczej black, tak jak ty to
nazwałeś?
Cóż, naprawdę nie wiem. To jest kawałek Maxa.
Grał tę partię w taki sposób już na etapie
demo. Z jakiegoś powodu naprawdę mocno
wkręcił się w takie klimaty, bo mieliśmy dwadzieścia
różnych wersji demo do wyboru, gdy
pracowaliśmy nad tym kawałkiem. Jestem też
w stanie przypomnieć sobie podobne partie w
kilku innych kompozycjach, które napisał. I
tak, to naprawdę bardzo, bardzo dobry fragment.
Nie wiem, co dokładnie go zainspirowało,
ale zdecydowanie wyczuwam tu klimaty
wschodu.
Twoim ulubionym zespołem jest podobno
Motörhead. Które elementy ich muzyki przekładają
się na twoją własną, perfekcyjny miks
metalu i rock and rolla czy może sposób
bycia Lemmy'ego?
Trudno powiedzieć, bo inspiruje mnie naprawdę
ogrom rzeczy. Ale myślę, że to, za co
najbardziej kocham Motörhead, to ich bezpośredniość,
nie starają się być szczególnie
skomplikowani. Bardzo podoba mi się też
swoboda w ich perkusji. Oczywiście, w naszej
muzyce pojawiają się bardziej zaawansowane
technicznie partie, jak w "Eternal Darkness",
ale jesteśmy raczej prostolinijni, właśnie jak ta
motorheadowa perkusja, może z odrobiną
większej głębi. To właśnie lubię w tym, jaki
potrafi być czasem speed metal, wiesz, jest
prostacko, później masz fajną, solową partię
perkusyjnego "wypełniacza", później znów jest
prosto, nigdy zbyt technicznie, bo gdy kawałek
staje się zbyt techniczny, momentalnie tracę
zainteresowanie. Chcę po prostu poczuć
groove, wiesz? I to jest właśnie coś, co uwielbiam
w Motorhead. To bardzo prosta muzyka.
Również ich teksty są dla mnie ważne,
sposób, w jaki Lemmy podchodzi, to znaczy
podchodził do ich pisania jest dla mnie wielką
inspiracją.
Podoba mi się fakt, ze wydaliście swój live
album na kasecie VHS, wasze płyty są dostępne
na limitowanych, kolorowych winylach
i jak widziałam na stronie z twoimi customowymi
gitarami, sam jesteś kolekcjonerem
płyt. Dlaczego w dzisiejszych czasach
wciąż wierzysz w fizyczne produkty?
To coś więcej, niż tylko wiara. Osobiście, jestem
fanem fizycznych doświadczeń. Wiesz,
przeżycia, które towarzyszy ci, gdy włączasz
muzykę z fizycznego nośnika, a gdy jej słuchasz,
przyglądasz się okładce, czytasz teksty,
wszystkie te elementy składają się na zupełnie
inne doświadczenie niż tylko wciśnięcie "play"
na Spotify. I oczywiście uważam, że w metalu
zawsze znajdzie się na to miejsce, merch jest
ważną częścią tej muzyki, tak jak rocka, w porównaniu
do popu czy hip-hopu. Nie wydaje
mi się, żeby fizyczny aspekt się tam aż tak
uwidaczniał. Wiesz, ludzie ze środowiska metalowego
mają potrzebę, by kupić koszulkę czy
płytę i odtworzyć ją w całości, nie zadowalają
ich tylko fragmenty. To pozwala mi wierzyć,
że fizyczne produkty zawsze będą w tym gatunku
istnieć. Z drugiej strony, trzeba też szanować
czas swój i innych. Nie wydaje mi się
głupie, by wypuścić tylko single zamiast całego
albumu, to podtrzymuje ciekawość fanów,
szczególnie tych młodszych. Wydaje mi się, że
38
EVIL INVADERS
nie zależy im na kupnie płyt tak bardzo, jak
starszemu pokoleniu, więc trudno powiedzieć,
co jest najlepszym rozwiązaniem.
W temacie winyli, czy doświadczyliście
opóźnień ze względu na kolejki w tłoczniach?
Mnóstwo zespołów ma teraz ten problem.
Tak, wspominałem wcześniej, że wysłaliśmy
ścieżki do wytwórni już w październiku i właśnie
z tego powodu, między innymi, premiera
przesunęła się dopiero na kwiecień. Zabrało
nam to sporo czasu, ale oczywiście Napalm
Records było świadome potencjalnych problemów
i wszystko było dobrze skalkulowane,
więc nie mogę narzekać na całościowy etap
produkcji albumu.
Najlepszy element teledysków Evil Invaders
to fakt, że zawsze jest w nich miejsce na dobrą
zabawę. Sami piszecie scenariusze i konspekty,
czy są to też sugestie wytwórni lub
waszych przyjaciół?
Staramy się robić wszystko sami, na przykład
"Die For Me" - ten koncept wyszedł w całości
ode mnie, a w przypadku "Sledgehammer Justice"
zrobiliśmy burzę mózgów i wszyscy rzucaliśmy
luźne pomysły. Niezależnie od tego,
kto z nas wpadnie na konkretny pomysł, każdy
teledysk zawsze wychodzi ze strony kapeli.
To praca zespołowa.
Zauważyłam, że w teledyskach nosisz soczewki
kontaktowe, żeby stworzyć konkretny
wizerunek. Skąd wziął się ten pomysł?
Nie jest to dla ciebie niekomfortowe?
Chciałem wyglądać bardziej popieprzenie.
(śmiech) To mocno oddziaływuje na ludzi.
Sztuczna krew i noże były niewystarczające?
(śmiech)
(śmiech) Tak. To po prostu dobrze oddawało
klimat horrorów, który pasował do naszych
teledysków. Sprawiał, że były bardziej surrealistyczne.
W przypadku "Die For Me", chciałem
stworzyć kontrast, a jak wspominałem,
bardzo lubię ten zabieg. Coś w stylu dobra i
zła, stać się na moment "Evil Joe", który torturuje
tego dobrego. Ten dobry nie nosi już
soczewek. Wiesz, to jak z yin i yang.
Dwoistość człowieka.
Tak.
Jaki koncept stał za "Aeon"? Jest pełen emocjonalnych
solówek w stylu W.A.S.P. Czy
Savatage, ale ma też nawet harmonie w stylu
Death. To instrumental, więc skoro nie
ma tekstu, może chciałbyś wytłumaczyć, co
chcieliście, by przekazywał?
Jest mi trudno wypowiedzieć się na ten temat,
ponieważ tę kompozycję napisał Max. Nagrał
go i wrzucił do folderu z demówkami, gdy tylko
go przesłuchałem, pomyślałem: "cholera, jakie
to jest dobre!". Wydaliśmy go właściwie bez
zmian. Nic się nie zmieniło, może poza kilkoma
uderzeniami w aranżu perkusji.
Więc finalna wersja to właściwie demo?
Można tak powiedzieć w tym sensie, że nic się
nie zmieniło od czasów wersji demo. Myślę, że
Max napisał "Aeon" w przypływie kreatywności
i ten kawałek po prostu się wtedy wydarzył.
Tak, to jeden z tych utworów, przy których
tak się dzieje. Czasem zaczynasz je i
kończysz w jedną noc. Nie mam pojęcia, ile to
zajęło Maxowi, ale gdy tylko powiedział mi,
że ma gotowy kawałek, wiedziałem, że jest
Foto: Evil Invaders
dobry.
Foto: Evil Invaders
Tytuł płyty, "Shattering Reflection", może w
sumie nawiązywać do tego, że jest to mieszanka
wszystkich waszych inspiracji i długiej
drogi, jaką przeszliście jako zespół, są
też na niej wizualne nawiązania do poprzednich
wydawnictw. Ciekawi mnie, jaka jest
największa zmiana, jaką sam zauważasz od
czasu "D-emokill" i waszej self-titled płyty, z
dzisiejszej perspektywy? Poza wokalami, o
których już rozmawialiśmy.
Wszystko, dosłownie wszystko pozostałe
zmieniło się na lepsze. Nasze brzmienie się
polepszyło, sposób, w jaki występujemy na
scenie, nasze umiejętności kompozytorskie...
Właściwie trudno mi znaleźć aspekt, który się
nie polepszył przez te wszystkie lata. Wydaje
mi się, że to kwestia tego, że z każdą płytą staramy
się iść o krok do przodu. To widać nawet
pomiędzy naszym pierwszym demo a EP, bo
demo było naprawdę gówniane. (śmiech) Ale
zauważam też przepaść między "Pulses of
Pleasure" i "Feed Me Violence". Tak jest
również z naszą najnowszą płytą. Myślę, że
wciąż będziemy się rozwijać i do końca życia
wydawać muzykę w coraz to lepszej jakości.
Fenriz z Darkthrone powiedział kiedyś, że
duże okulary przeciwsłoneczne sprawiają, że
zespół staje się naprawdę dobry. Mówiąc o
zespołach heavy metalowych, które starają
się utrzymywać przy życiu ducha przeszłości,
myślisz, że tak samo jest również z wąsami?
(śmiech).
(śmiech) Nie myślę za dużo o takich rzeczach,
skupiam się głównie na muzyce, ale moim
zdaniem, gdybym go zgolił, brzmiałbym nadal
EVIL INVADERS
39
tak samo, chociaż kto wie? Przynajmniej taką
mam nadzieję.
Myślę, że dodaje trochę umiejętności. A jak
odnajdujesz się w okresie, w którym heavy
świętuje swoje odrodzenie, sam będąc częścią
tego fenomenu? Trudno znaleźć kogoś,
kto robi w tym gatunku coś nowatorskiego,
ale nie jest to niemożliwe.
Moim zdaniem wciąż pojawia się mnóstwo
naprawdę dobrych zespołów. Na przykład,
choć nie nazwałbym ich tradycyjnym heavy,
Unto Others to grupa, którą bardzo lubię,
jeśli chodzi o te nowe. Nagrali naprawdę porządne
rzeczy. Muszę dokładniej sprawdzić
ich dyskografię, bo słyszałem tylko kilka kawałków,
byłem zaskoczony takim brzmieniem.
Niestety nie jestem szczególnie zaznajomiony
z nową sceną, bo nie mam na to czasu,
ale wydaje mi się, że jest kilka rzeczy, które
dobrze wróżą przyszłości tego gatunku. Trzeba
mieć taką nadzieję, bo to oni zastąpią gigantów
w nadchodzących latach, a nie chcę
widzieć gównianych headlinerów na tych
wszystkich festiwalach (śmiech).
Jeśli lubisz nieoczywiste mieszanki, jak
Unto Others, o których wspomniałeś, to
może sposobałby ci się Portrait lub Serpent
Lord. To interesujący mix bardziej ekstremalnych
gatunków z heavy metalem.
Portrait nadal gra?
Tak, wydali nawet genialny album w zeszłym
roku.
Poczekaj, zapiszę sobie. Ten drugi to Serpent...
Serpent Lord. Są z Grecji. Może przypadną
ci do gustu.
W porządku, sprawdzę to!
Czy promując "Shattering Reflection" planujecie
odwiedzić również Polskę? Dawno
was u nas nie było.
Ciekawe, że o to pytasz, bo dosłownie dzisiaj
dostaliśmy telefon, że zagramy u was w maju.
Daj mi chwilę, sprawdzę, gdzie dokładnie.
Chodzi o gig w ramach trasy z Enforcerem?
Podobno Skull Fist nie może zagrać, więc
może wskoczyliście na ich miejsce.
Tak, to ten koncert! Zastępujemy Skull Fist
na całej trasie. Powinniśmy dzisiaj oficjalnie
to ogłosić. Tak mi się wydaje. Sprawdziłem i
koncert odbędzie się w Warszawie.
To świetna wiadomość! Co zabawne, gdy
rozmawiałam z Zachem i dowiedziałam się,
że niestety nie pojadą w tę trasę, od razu
przeszło mi przez myśl, że powinniście ich
zastąpić, ale sprawy działy się tak szybko, że
nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. Teraz
wydaje się bardzo surrealistyczne, że faktycznie
tak się stało (śmiech).
To bardzo cool!
Dzięki za dzisiejszą rozmowę i w takim razie
do zobaczenia na koncercie w Warszawie.
Mam też nadzieję, że do tego czasu koronawirus
da ci spokój.
(śmiech) Dziękuję! Również mam taką nadzieję.
Dzięki za dzisiejszy wywiad. Cheers!
18.05.2022
Foto: Evil Invaders
Iga Gromska
Od czasu naszej rozmowy minęły niecałe dwa
miesiące i mieliśmy okazję przywitać się z Joe
po koncercie w Progresji. Po zakończeniu
wszystkich setów, Max Mayhem udzielił jeszcze
kilku zaktualizowanych, dodatkowych odpowiedzi.
Muszę przyznać, że choć dwa lata temu
kupowałam bilety na koncert w ramach trasy
Kings of the Underground głównie ze względu
na Enforcera, dziś przyjechałam tu głównie
z myślą o was. Zagraliście świetny koncert
z najlepszą chyba oprawą sceniczną ze
wszystkich dzisiejszych zespołów.
Max Mayhem: Bardzo miło mi to słyszeć.
Również cieszymy się, że mogliśmy w ostatniej
chwili stać się częścią tej trasy.
Setlista skupiała się głównie na materiale z
"Shattering Reflection", zabrakło jednak jednego
z moich faworytów, "Forgotten Memories".
Joe wspominał, że jest on bardzo
wymagający wokalnie, czy jest to powód, dla
którego nie gracie go na żywo?
To prawda, ale główny powód jest taki, że nie
ćwiczyliśmy go wystarczająco (śmiech). Jest w
nim wiele skomplikowanych partii, a gdy decydujemy
się umieścić konkretny kawałek w
setliście, musimy mieć pewność, że jesteśmy w
stanie wykonać go na takim samym poziomie,
jak na płycie. Z "Forgotten Memories" jest ten
problem, że jeszcze go na tyle nie dopracowaliśmy.
Ale pocieszę cię, zaczęliśmy grać go na
próbach i mogę zdradzić, że na pewno będzie
się w przyszłości pojawiać na naszych koncertach!
Gdy tłum skandował część "Sledgehammer
Justice", w której jest literowany tytuł, przeszło
mi przez myśl, że widać tu podobieństwo
do "Hook in Mouth" Megadeth, gdzie
literowane jest słowo "Fredoom". Czy była
to świadoma inspiracja?
Można tak powiedzieć. Gdy napisaliśmy riff
pod tę część, Joe stwierdził, że zależy mu, by
tekst do niego był bardzo rytmiczny i podkreślał
tę rytmikę i tempo. Postanowiliśmy, że
zrealizujemy ten sam patent, na który wpadł
Megadeth. Myślę, że wyszło to bardzo dobrze.
Na zakończenie życzę udanego afterparty.
Mam nadzieję, że smakuje wam polskie piwo
(śmiech).
(śmiech) Tak, jest naprawdę dobre! Wódka
również, choć jej próbowaliśmy wczoraj, przed
koncertem. Cieszymy się, że udało nam się
wrócić do waszego kraju po tylu latach. Ostatni
koncert wspominamy bardzo dobrze, dziś
również byliście niesamowici. Zdecydowanie
za długo kazaliśmy wam na siebie czekać
(śmiech). Jeszcze tu wrócimy. Cheers!
Iga Gromska
40
EVIL INVADERS
HMP: Cześć! Dzięki za poświęcenie czasu
dla pytań od Heavy Metal Pages. Jak się
miewasz?
Kev Wynn: Cześć, przepraszam z opóźnienie,
ostatnie miesiące były dla nas bardzo pracowite.
Teraz jestem w Hiszpanii i nie mogę wrócić
do UK dopóki mój pojazd nie zostanie naprawiony.
Właśnie wychodzi najnowsza płyta Tysondog
"Midnight". Czy północ to jakiś magiczny
czas dla zespołu, że padło na ten tytuł?
Pierwszy powstał utwór, a potem uznaliśmy,
że nazwiemy tak też cały album. Napisaliśmy
ten kawałek prawie cztery lata temu. Była to
pierwsza kompozycja, którą graliśmy na próbach.
Każdy go uwielbiał i za każdym razem,
Zwykli faceci
Basista grupy, Kevin Wynn, mimo pewnych perturbacji udzielił odpowiedzi
na przygotowane pytania. Cieszy to nie mniej niż nowy album formacji,
który właśnie się ukazał. Jak zresztą zaznaczył mój rozmówca, to, że w tym wieku
robią wciąż hałas to powód do dumy! Ciężko się z tym nie zgodzić, ale powrót po
siedmiu latach Tysondog z nowym materiałem szczerze przyspiesza puls! Zabierajcie
się więc za słuchanie "Midnight", a przy okazji zapraszam do przeczytania
krótkiego, ale za to treściwego, wywiadu, zwłaszcza, że padło myślę kilka ciekawych
kwestii…
Miałem przyjemność słuchać nagrań i to
naprawdę dobre granie - szybkie, gęste i "do
przodu". Czuć, że jesteście w formie. Skąd
znajdujecie jeszcze takie pokłady energii, by
zrealizować tak solidny materiał jak ten, który
trafił na "Midnight"?
Mieliśmy około piętnastu naprawdę świetnych
piosenek. Myślę, że problemy zaczęły
się, kiedy wróciliśmy z trasy po Brazylii. Clutch
miał wiele problemów osobistych i zdrowotnych,
a zbliżały się festiwale Grimm up
North & Hard Rock Hell, Blast From The
Past w Belgii i Trevheium w Niemczech. Naszego
wokalistę zastąpił Bill z francuskiego
zespołu Gang i wykonał świetną robotę. Ale
muszę przyznać, że trudno było się zebrać i
ćwiczyć, ponieważ dzielił nas kanał La Manche.
Jak przebiegały sesje do albumu i kto był odpowiedzialny
za wokale, bo długoletni wokalista
Clutch Carruthers odszedł w 2017
roku i nie mogłem doszukać się informacji,
kto na stałe go zastąpił…?
Nagrywaliśmy w Downcast Studios w Newcastle,
które należy do perkusisty Mythras.
Zaczęliśmy mniej więcej na przełomie września
i października 2019 roku. Skończyliśmy
bębny i bas, a Steve i Paul zaczęli pracować
nad zapisem partii gitarowych i wtedy nagle
wielu muzyków a tamtejsza scena rockowa
była wtedy niesamowita. Raven był w tamtym
okresie o głowę wyżej od wszystkich innych.
W naszym wczesnym wcieleniu brat
Roba "Wacko" Huntera, Kev Hunter był
członkiem zespołu jako perkusista, ale tuż
przed nagrywaniem "Eat The Rich" odszedł i
został technikiem perkusyjnym swojego brata
i ostatecznie przeniósł się do Stanów. Venom
nie był w naszym stylu. Myślę, że zależało im
wtedy bardziej na wizerunku, co owszem, się
sprawdzało. Jeden ich utwór był z nami na
kompilacyjnym albumie "Commandants of
Metal".
Byliście częścią nurtu NWOBHM. Jak z
perspektywy lat wspominasz tamten czas?
NWOBHM… Ta terminologia tak naprawdę
wtedy nie istniała, bo byliśmy po prostu zespołami
heavy metalowymi. Wszystkie zespoły
grały sporo koncertów zanim Geof Barton
(Sounds / Kerrang) wymyślił to określenie.
Przekonanie Neat Records zajęło nam sporo
czasu, ale w końcu zaproponowali nam kontrakt.
Byliśmy trochę w tyle za innymi zespołami
jak Fist czy Tygers, chociaż byliśmy też
młodsi. Uwielbialiśmy prezentować głośne
rockowe kawałki ale przekonanie prasy, żeby
wysłała kogoś do Newcastle, żeby sprawdził
jak grasz, było trudne. Cóż, musieliśmy iść do
nich sami.
Na pewno graliście nie raz, nie dwa z tymi,
którzy powiedzmy zrobili "większą" karierę
niż Wy. Czy kiedykolwiek żałowaliście, że
nie możecie być w tym miejscu co, np. Iron
Maiden, Saxon, Raven, Diamond Head?
Obracaliśmy się w towarzystwie wszystkich
zespołów z tej epoki, ale Iron Maiden to był
kompletnie inny poziom. Paul Di'Anno był
spoko. Steve Harris był bardzo cichy, ale wymieniliśmy
kilka zdań o piłce nożnej, bo zarówno
moje Newcastle i jego West Ham grały
wtedy fatalnie. Raven dobrze zrobił, wyjeżdżając
do USA i tam rozkręcili wielką karierę.
Diamond Head też radzili sobie całkiem nieźle.
Uważam, że mieliśmy niezłą karierę w
muzyce i odnieśliśmy sukces w innych dziedzinach
życia. Nie powiedziałbym, że trapi nas
to "a co jeśli". Jesteśmy po prostu zwykłymi facetami,
którzy żyją marzeniami i fakt, że w
naszym wieku wciąż robimy dużo hałasu, jest
dla nas powodem do dumy!
z kolejnym spotkaniem zyskiwaliśmy przy
nim sporo energii i radości z grania.
Foto: Tysondog
znikąd pojawił się Clutch. Wyglądał świetnie,
a najbardziej nas ucieszyło to, że powiedział,
że chce wrócić. Chociaż znał niektóre z wcześniejszych
utworów, jak np. "Midnight", to wiele
nowych kompozycji zostało napisane już po
jego odejściu, więc najpierw spędziliśmy kilka
dni w studiu pokazując mu nowości. I wtedy
głos Clutcha powrócił.
Czy to, że pochodzicie z Newcastle upon
Tyne i oddychaliście tym samym powietrzem
co Venom czy Raven, uznaliście kiedyś
za dobry znak do tego, że wasza kariera
będzie długa a to, co robicie jest najlepszym
wyborem?
W Newcastle w latach 80-tych było bardzo
Dwie pierwsze płyty Tysondog to kapitalne
granie spod znaku klasycznego brytyjskiego
metalu. Dostępność współcześnie tych materiałów
jest dość znikoma. Czy jest szansa
na to, żeby jakaś poważna wytwórnia, na
przykład High Roller Records, zajęła się porządnymi
reedycjami "Beware Of The Dog" i
"Crimes Of Insanity"?
Neat Records sprzedali katalog do Sanctuary
Music, a następnie został on odsprzedany
Universalowi/Sony, więc próba wyciągnięcia
od nich jakichkolwiek informacji jest koszmarem.
Wciąż mamy około stu sztuk każdej z
tych płyt, sprzedajemy je na naszych koncertach.
Rock Brigade z Brazylii właśnie wydało
je ponownie w Ameryce Południowej. Rozmawialiśmy
też z Dissonance i naszą obecną wytwórnią,
Target Music Group, o możliwych
reedycjach płyt winylowych, więc niedługo
możecie się czegoś spodziewać. A ja oczekuję,
że Demolition Records z UK wyda koncertowy
album Tysondog zawierający utwory grane
na festiwalach w całej Europie z udziałem
42 TYSONDOG
wszystkich byłych członków zespołu. Tak
więc utwory z Brofest w Wielkiej Brytanii z
Alanem Hunterem na gitarze, następnie
Very Eavy w Holandii z Robem Walkerem
na perkusji, British Steel we Francji z Billem
K. na wokalu i sporo ze składu ze mną czyli
Kev Wynn, Paul Burdis, Clutch, Steve
Morrison i Phil Brewis. Mamy nadzieję
dodać też Alana Rossa, który jest nowym wokalistą,
na jeden z tych kawałków. Nagramy
go kiedy będziemy grać w Europie w ciągu
najbliższych kilku tygodni.
No dobrze, pewnie nie raz ktoś o to pyta, ale
nie mogę pominąć zamierzchłych czasów -
jak to się stało, że powstał Tysondog?
Musimy wrócić do późnych lat 70-tych, gdzieś
na przełom 1978/79 roku. Wtedy ja i Alan
często się spotykaliśmy i ćwiczyliśmy na naszych
poobijanych akustykach. Założyliśmy
wtedy zespół Orchrist. Ja grałem basie, a
Alan na gitarze, a Steve Bird był głównym
wokalistą. Nigdy nie zagraliśmy koncertu. Robiliśmy
głównie covery, a perkusiści przychodzili
i odchodzili. Potem Steve Bird odszedł i
dołączył Paul Burdis i porzuciliśmy nazwę
Orchrist. Tysondog powstał od imienia psa
dziewczyny Paula. Zwierzak nazywał się Tyson,
a też nie było to wtedy tak popularne, bo
nie było Mike'a Tysona. (śmiech) Pomyśleliśmy,
że dodając "dog" może to brzmieć całkiem
nieźle!
Jakie inspiracje przyświecały Wam w najwcześniejszym
okresie działalności grupy?
Naszymi najwcześniejszymi inspiracjami byli
Judas Priest, Deep Purple, Rainbow, Black
Sabbath, Status Quo, Saxon i UFO.
Teraz ważna kwestia dotycząca współczesnej
historii zespołu - kto wpadł na pomysł,
żeby wziąć pod uwagę możliwość zejścia się
znów do grania pod szyldem Tysondog w
2008 roku?
Kiedyś dostaliśmy e-maila z Polski. Facet nazywał
się Bart Gabriel. Założyliśmy stronę
internetową, a wkrótce zaczęło napływać zainteresowanie
z całego świata. Udało mi się namierzyć
Roba Walkera. Clutch niestety nie
był zainteresowany. Nie mogliśmy też znaleźć
Paula Burdisa, który stacjonował wtedy na
Foto: Tysondog
Cyprze z Marines, poprosiliśmy więc Russa
Tippinsa z Satan aby pomógł nam z gitarą
prowadzącą. Udało się i zagraliśmy koncert w
Birmingham w Wielkiej Brytanii w towarzystwie
Tygers Of Pan Tang oraz Pete Way
Waysted. I choć nie był to wielki sukces, to
naprawdę cieszyliśmy się z powrotu. Zostaliśmy
zaproszeni do zagrania w Niemczech na
Headbangers Open Air, i w międzyczasie dowiedzieliśmy
się, że Paul Burdis wrócił do
Wielkiej Brytanii, ale jednocześnie Alan odszedł.
Russ zaczynał zbierać Satan na reaktywację,
więc poprosiliśmy Swifty'ego (główny
wokal Avenger), który zagrał tam z nami.
Potem Alan zdecydował, że chce wrócić. Mimo
tych wszystkich zawirowań i zmian, to
wciąż pozostajemy dobrymi przyjaciółmi.
Jak na razie trzymacie się nieźle. Na pewno
pandemia Covid-19 mocno pokrzyżowała
plany jeśli chodzi o koncerty…
Fakt, Covid nie pomógł. Nie mogliśmy zagrać
w Niemczech, pojawiły się problemy z zarezerwowanymi
lotami, a nasz nowy wokalista
Alan Ross nie miał wymaganej ilości szczepionek,
aby się dostać. Przyniosło to kolejne
opóźnienia. Występy klubowe w Holandii i
Belgii zostały przesunięte na 2023 rok. Mamy
też koncert z okazji wydania albumu w Trillians
w Newcastle 10 czerwca i miejmy nadzieję,
że przyszły rok będzie dla nas bardzo
pracowity pod względem występów.
Jeśli sytuacja się uspokoi to czy planujecie
wybierać się na trasę po Europie czy raczej
pojedyncze festiwale?
Zainteresowały się nami festiwale z Brazylii i
Danii i mamy nadzieję, że w 2023 pojawią się
kolejne zaproszenia. Bierzemy pod uwagę
również nagranie kolejnego albumu.
Dzięki za poświęcony czas, bardzo dziękuję
za możliwość zadania tych paru pytań. Na
koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników
Heavy Metal Pages w Polsce…
Dziękuję HMP i wszystkim jego czytelnikom,
to fantastyczne wydawnictwo, dziękuję za
wszelkie wsparcie!
Zdrowia życzę, wszystkiego dobrego!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Szymon Tryk
Spodziewaliśmy się więcej
W związku z reedycjami trzech albumów X-Wild ogień moich pytań przyjął
sam Jens Becker, który w kapeli był basistą. Zresztą, czy trzeba przedstawiać
tego muzyka? Być może jego CV nie jest grube jak "Wojna i pokój", ale za to udanie
pełnił funkcję fundamentu w Running Wild, a później zadomowił się w Grave
Digger, gdzie stuknęło mu już ćwierć wieku! Możliwe, że okres X-Wild nie wywołuje
w nim już jakichś emocji, bo opowiadał o tym bardzo zdawkowo, choć konkretnie,
bez zbędnego gadulstwa. Ożywił się jednak przy okazji bardziej nowożytnych
historii… Mimo wszystko go rozumiem, bo nie można ciągle patrzeć
wstecz, co zresztą zaznaczył. Tak czy siak uważam, że słowa takiej postaci zawsze
przyjemnie jest przeczytać, bo wkład w heavy metal ma potężny!
HMP: Cześć Jens! Bardzo się cieszę z możliwości
zadania paru pytań, bo nie ukrywam,
że jesteś jednym z tych heavy metalowych
basistów, których bardzo cenię! Jak się miewasz
w ostatnim czasie?
Jens Becker: Cześć! Mam się dobrze, dziękuję.
Po dwóch długich latach wszystko wydaje
się powoli wracać do normy.
Pretekstem do rozmowy są naturalnie wznowienia
płyt X-Wild. Zapytam więc od razu -
od kogo wyszedł pomysł, żeby przypomnieć
o tym zespole?
Właściwie to nie przywróciliśmy tego zespołu
wpływ na to jak będą wyglądały finalnie reedycje
albumów?
Oczywiście, pracowaliśmy nad tym razem z
Rock Of Angels Records. Na przykład, jaki
kolor byłby odpowiedni dla winylu i inne tego
typu decyzje podejmowaliśmy wspólnie.
Wywołałem niejako to pytanie poprzednim.
Te reedycje to pewnie był powód niejednego
spotkania z Frankiem, Stefanem czy Axelem
- miło było pewnie powspominać tamten
czas… Sądzisz, że te spotkania mogły zasiać
ziarenko jakiejś muzyki pod szyldem X-
Wild w niedalekiej przyszłości?
Chyba dobrze wspominasz czasy pływania
po morzu heavy metalu pod banderą Running
Wild?
Oczywiście, mam miłe wspomnienia z tego
okresu. To było moje wejście do przemysłu
muzycznego. Miałem 22 lata i nigdy nie zapomnę
tamtych czasów. Myślę jednak, że ludzie
przywiązują do tego zbyt dużą wagę, bo
przecież odszedłem z Running Wild dokładnie
30 lat temu! Z Grave Digger gram już od
25 lat. Mam o wiele więcej historii do opowiedzenia
o tej epoce. Życie toczy się dalej, stary...
Nawiązałem trochę do tego okresu, bo mimo
wszystko rzucił się on bardzo mocno na ogólny
zarys X-Wild. Kompozycje mają ducha
rzeczy, jakie nagrywaliście z Rolfem, ale potrafiliście
nadać im własny charakter, dzięki
czemu X-Wild nie brzmi jak kopia. Przypominasz
sobie jakie budziliście reakcje, kiedy
wyszła w 1994 roku płyta "So What!"?
Odzew był całkiem niezły, ale szczerze, spodziewaliśmy
się trochę więcej. Szczególnie reakcje
prasy w Niemczech nie były zbyt dobre.
Naprawdę myśleli, że jesteśmy złą podróbką
Running Wild. Myślę, że nigdy tak naprawdę
nas nie słuchali, bo zdecydowanie tak nie jest.
Zwłaszcza głos Franka nadawał piosenkom
własny charakter, ponieważ brzmiał jak Bon
Scott.
Na "Monster Effect" grupa nabrała już więcej
niezależności, jeśli można tak to ująć, i
powstał naprawdę kapitalny, pełny album,
już nasycony waszym charakterem. Jak
wspominasz sesje do tej płyty, pracę nad
kompozycjami?
Pamiętam, że Axel i ja zbieraliśmy pomysły
na riffy w domu, a kiedy sprawa stała się bardziej
rozwojowa, spotkaliśmy się dwa lub trzy
razy ze Stefanem. W tamtych czasach było to
nieco bardziej skomplikowane. Nie było Internetu
ani niczego podobnego.
do życia. Pomyśleliśmy tylko, że fajnie byłoby
wydać ponownie trzy albumy, które powstały
w latach 90., żeby ludzie mogli usłyszeć naszą
muzykę, której być może wtedy z jakichś
względów nie słyszeli. No i po raz pierwszy
ukażą się na winylu.
Rock Of Angels Records podjęli się tego zadania.
Mieli jakąś konkurencję, czy też od razu
byliście zdecydowani na ich usługi?
Przez lata mieliśmy kilka ofert, ale ostatecznie
wybór padł na nich. Wykonują naprawdę
świetną pracę.
Może brzmi to banalnie, ale powiedz, czy
Ty, Frank Knight, Stefan Schwarzmann i
Axel Morgan, razem bądź osobno, mieliście
Foto: X Wild
Spotkałem się z Axelem i Stefanem tylko raz
i to było wszystko. Cała sprawa nie jest aż tak
skomplikowana. Frank mieszka w Anglii i nie
mamy ze sobą kontaktu od lat, a w tej chwili
nie ma żadnych planów wspólnego grania.
Zaczynaliście jako grupa muzyków, których
łączyła gra w Running Wild. Powiedz proszę
czy zakładając X-Wild działaliście spontanicznie
czy była to jakaś próba pokazania
czegoś Rolfowi Kasparkowi, wiesz, coś w
stylu, że my też możemy…? (śmiech)
Wcale nie, nigdy nie było to naszym zamiarem.
Z drugiej strony jednak oczywiste było
dla mnie to, że nie przestanę tworzyć muzyki
tylko dlatego, że nie jestem już w Running
Wild.
Po tej płycie z X-Wild odszedł Stefan
Schwarzmann. Zastąpił go Frank Ullrich,
grający m.in. w Grave Digger. Myślisz, że
Stefan chciał poświęcić się na 100% graniu z
UDO czy raczej był inny powód?
Naprawdę nie pamiętam tych wszystkich
szczegółów. To było zbyt dawno temu. Musiałbyś
zapytać o to Stefana.
Z Ullrichem nagraliście ostatni, jak się
okazało, krążek "Savageland". Dość długi, bo
godzinny materiał, choć równie interesujący.
Swoją drogą to byliście dość płodni, bo rok
po roku wydawaliście naprawdę ciekawe płyty…
Jak sądzisz, co powodowało to, że pracowało
się wam tak dobrze?
Proces pisania piosenek był taki sam, jak w
przypadku poprzednich albumów. Nigdy nie
mieliśmy okazji do prób, bo mieszkaliśmy w
różnych miejscach. Może Axel i ja mieliśmy
między sobą jakąś szczególną chemię, która
sprawiła, że cała muzyka do siebie pasowała.
Mimo tego, że albumy były dobre, X-Wild
kończy działalność w 1997 roku. Czułeś
złość, a może inne uczucia, że ten czas dobiega
końca i z czego, jeśli możesz zdradzić,
wynikała ta decyzja?
Nie złościłem się, bo niby dlaczego? Po prostu
nigdy nie odnieśliśmy takiego sukcesu, o
jakim myśleliśmy, kiedy zaczynaliśmy. Patrząc
wstecz, myślę, że powinniśmy byli więcej
44
X-WILD
koncertować przez ten czas. W końcu zrobiliśmy
tylko jedną małą trasę z Grave Digger
po "Monster Effect", a to nie wystarczyło, żeby
utrzymać zespół.
Czy później były jakieś próby reaktywacji
projektu czy rozdział X-Wild został definitywnie
zamknięty i każdy rozszedł się w swoją
stronę?
To był dla nas definitywny koniec. Stefan już
odszedł. Bardzo szybko po tym dołączyłem
do Grave Digger.
Jens, jeśli pozwolisz, chciałby zapytać teraz
trochę o przeszłość. Zdaję sobie sprawę, że
pytanie może nie jest szczególne, ale ciekawi
mnie to, co takiego wydarzyło się w życiu
młodego Beckera, że wybrał akurat gitarę
basową?
Wszystko zaczęło się dość wcześnie. Pierwszym
koncertem, na jakim byłem, było
AC/DC, a miałem wtedy 13 lat. To był 1978
rok. Od tego czasu zaraziłem się tym całym
rock`n`rollem. Niewiele później postanowiłem
założyć zespół z trzema przyjaciółmi. Zawsze
byłem wielkim fanem Lemmy'ego i to
właśnie było powodem, dla którego zacząłem
grać na basie.
Na początku drogi mogłeś liczyć na jakieś
wsparcie czy do wszystkiego dochodziłeś
sam, rozmyślając i analizując partie basu z
ulubionych krążków?
Nigdy nie miałem nauczyciela. Na szczęście
mam dość dobry słuch i nie miałem problemu,
żeby dowiedzieć się, co grają moi bohaterowie,
w tym Steve Harris, który w końcu stał się jednym
z moich największych inspiracji. Jak już
mówiłem, na początku mojej kariery wszystko
było trochę bardziej skomplikowane. Dzisiaj
dzieciaki mają o wiele łatwiej dzięki tym
wszystkim aplikacjom i programom komputerowym.
Nie mogę nie zapytać o inspiracje - kto jest
dla Ciebie, nazwijmy to, mistrzem gitary basowej?
Steve Harris, Geddy Lee, Geezer Butler,
Cliff Williams i, oczywiście, Lemmy.
Twoim pierwszym, poważnym zespołem,
był Running Wild. Skąd cię Kasparek musiał
wypatrzeć, skoro w 1988 roku zagrałeś na
Foto: X Wild
Foto: X Wild
jednej z najlepszych płyt grupy czyli "Port
Royal"… Przypominasz sobie, co tam się
wcześniej działo? (śmiech)
Stefan Schwarzmann i ja jechaliśmy do
Hamburga na przesłuchania w 1987 roku.
Była to dla nas długa i ekscytująca podróż,
ponieważ obaj pochodzimy z południowych
Niemiec. Najwyraźniej Rolfowi spodobało się
to, co tam robiliśmy, bo obaj dostaliśmy tę robotę.
W tym czasie dzieliliśmy salę prób z
Helloween.
W 1987 roku, jak przeczytałem, zacząłeś grać
z Kasparkiem. Czy miałeś może okazję być
już wtedy w składzie, kiedy grupa grała w
Polsce na festiwalu Metalmania, obok
Helloween i OverKill? Nie wiem czy wiesz,
ale w szerokich kręgach w Polsce to wydarzenie
ma rangę kultowego!
Tak, wiem, ale niestety było to kilka tygodni
przed moim dołączeniem do zespołu. To był
jeszcze stary skład. Chyba tylko Majk Moti
był już w zespole, jak sądzę.
Po X-Wild zacząłeś grać w Grave Digger.
Zdarzały się jednak epizody w innych zespołach.
Najpierw Zillion. W 2004 roku nagrałeś
album z Mike Terrana i Sandro
Giampietro. To chyba było ciekawe przeżycie
tworzyć sekcję z tym niesamowitym
perkusistą?
Tak, to był niewątpliwie dreszczyk emocji
grać z tak światowej klasy perkusistą. Ale to
nie był jedyny raz, kiedy go spotkałem. W
1999 roku odbyliśmy już wspólną trasę koncertową
po Ameryce Południowej w zespole
Rolanda Grapowa. Supportowaliśmy tam
Gamma Ray. To też było niesamowite przeżycie.
Drugim był Bon Scott w 2006 roku. Domyślam
się, że to tribute band… Ale mogę się
mylić, więc proszę o zdanie na temat tego
projektu…?
Gram w Bon Scott od roku 1996. To nie jest
dla mnie projekt. To jest mój główny zespół
oprócz Grave Digger od lat. I tak, zgadza się,
jesteśmy zespołem oddającym hołd AC/DC z
siedzibą w Hamburgu.
Kolejnym zespołem, w którym działałeś
krótko był Starchild. W 2014 roku zarejestrowałeś
partie basu na debiut, "Starchild".
Pracowałeś tu ponownie z Sandro Giampietro.
Szybko zrezygnowałeś… Czy obowiązki
w Grave Digger wzywały, czy raczej kierunek
grupy Tobie nie do końca odpowiadał?
Tak naprawdę to Sandro jest moim prawdziwym
kuzynem. Nazywany jest po prostu
Giampietro, ponieważ jego matka, a moja
ciotka, wyszła za mąż za Włocha. Sandro jest
dość znany w Niemczech, ponieważ jest gitarzystą
jednego z najbardziej znanych komików,
Helge Schneidera. W zasadzie nagraliśmy
razem drugi album "Starchild" z Michaelem
Ehrem na perkusji, ale Sandro nie był z
niego zadowolony, więc przez jakiś czas
wszystko odstawiono na półkę. Ale nie ma
między nami żadnych problemów. Po prostu
nic z tego nie wyszło.
Jak wspominaliśmy, szczęśliwie odnalazłeś
się w Grave Digger. Od 1998 roku pełnisz
rolę basisty, ale zdarza ci się również od
czasu do czasu coś napisać. Pamiętasz swoje
początki w tej zasłużonej formacji?
Tak. Z Grave Digger wszystko zaczęło się
całkiem nieźle. Nadal lubię dwa pierwsze albumy,
które z nimi nagrałem, "Knights Of
The Cross" i "Excalibur", to prawdziwe klasyki,
jeszcze z Uwe Lulisem na gitarze.
Jens, sytuacja na świecie wydaje się wracać
X-WILD 45
do normalności, jeśli chodzi pandemię, choć
niczego nie można być na 100% pewnym.
Chciałem zapytać jak udało ci się przetrwać
ten czas, bez koncertów, kontaktów i tak dalej…?
To był dla nas wszystkich bardzo trudny
okres. Zwłaszcza, gdy jest się przyzwyczajonym
do częstych podróży, jak ja. Mieliśmy
kilka koncertów tu i tam, kiedy było to dozwolone,
ale przez większość czasu po prostu
siedzieliśmy w domu, jak większość ludzi. To
było naprawdę ciężkie…
Czy ten czas lockdownu może zaowocować
jakimś nowym projektem czy materiałem
Grave Digger?
Tak, ale i tak mieliśmy zamiar napisać nowy
album. Nie miało to więc aż tak dużego wpływu,
choć oczywiście nie mogliśmy odbyć trasy
koncertowej w związku z promocją ostatniego
albumu.
Skoro powoli budzą się koncerty - gdzie można
będzie Cię zobaczyć na żywo w najbliższym
czasie?
Właściwie to nasz kalendarz na ten rok jest
już całkiem zapełniony. Zaczynamy we Włoszech
w maju. Wszystkiego pewny nie jestem,
więc lepiej będzie jednak sprawdzić daty naszych
tras na stronie internetowej.
W latach 2007, 2011, 2013 Grave Digger grał
w Polsce. Jak wspominasz wizyty w Krakowie,
Warszawie i Szczecinie? Była jakaś
okazja by zobaczyć coś więcej, Kraków ma
wiele ciekawych miejsc…?
Przykro mi, ale bardzo rzadko mamy okazję
zobaczyć coś więcej niż lotniska i hotele w
miastach, w których gramy. Tak jest na całym
świecie. Czasami, okazyjnie, można zrobić
mały spacer i zobaczyć kilka rzeczy. Głównie
jednak jeżdżenie w trasy to naprawdę ciężka
praca.
To może następnym razem. (śmiech) A, tak
mi się teraz nasunęło takie pytanie - jakie
trasy, skoro mówimy o koncertach, w swoim
życiu określiłbyś jako najlepsze? Tak ogólnie
- muzycznie, towarzysko - z kim grało ci się
najfajniej i były najweselsze na backstage?
(śmiech)
Naprawdę trudno to powiedzieć, ponieważ
każdy album, każda trasa koncertowa, każdy
moment w życiu ma swoją własną historię.
Czasem miłą, czasem złą. Nie można więc tak
naprawdę stwierdzić, co było najlepsze, a co
najgorsze. Najzabawniejsze momenty mam z
pewnością z moim zespołem tribute'owym dla
AC/DC. Zawsze jest przy tym dużo alkoholu.
(śmiech)
Bez starego przekazu, chociaż z szacunkiem dla przeszłości
Duński Evil to zespół kultowy, chociaż w latach 80. nie pograli zbyt długo,
więc i dorobek nagraniowy mieli niezbyt duży. Mini album "Evil's Message"
przetrwał jednak próbę czasu, wciąż jest pamiętany przez starszych fanów metalu
i odkrywany przez tych młodszych, których nie było na świecie w roku 1984. Perkusista
Freddie Wolf, jedyny muzyk oryginalnego składu, reaktywował Evil kilkakrotnie,
ale wygląda na to, że dopiero ten ostatni powrót, którego efektem jest
udany album "Book Of Evil", dał zespołowi szansę na zaistnienie w pełni.
HMP: Kiedy w roku 1984 ukazywał się wasz
debiutancki MLP "Evil's Message" liczyliście
pewnie na coś więcej, tym bardziej, że
duńska scena metalowa była wtedy naprawdę
silna, ale minął raptem rok i po Evil pozostało
tylko wspomnienie?
Freddie Wolf: Tak, to była nasza pierwsza
płyta i zabawne było to, że zwrócono na nią
uwagę dopiero po ośmiu latach. Kiedy dowiedziałem
się, że egzemplarze "Evil's Message"
osiągają wysokie ceny, akurat grałem na perkusji
w innym zespole, który właśnie podpisał
kontrakt w USA z Megaforce i Johnnym Zazulą;
nie był to zespół metalowy, tylko ja z jego
muzyków miałem z nim wcześniej coś
wspólnego.
Byliście pewnie bardzo rozczarowani ta-kim
obrotem spraw, tym bardziej, że akurat
wtedy Artillery wydawali debiutancki "Fear
Of Tomorrow", a wasi dawni kumple z wytwórni,
Mercyful Fate poszli nieco wcześniej
za ciosem "Melissy", wypuszcza-jąc jeszcze
bardziej perfekcyjny LP "Don't Break The
Oath". Może gdyby udało się wam, tak jak
im, podpisać lepszy kontrakt, to sprawy potoczyłyby
się inaczej, a tak Rave-On Records
nie była w stanie was wypromować,
ani zapewnić należytych warunków rozwoju?
Tak było. Płyta Artillery "Fear Of Tomorrow",
która została wydana rok po "Evil's
Message", była dla tego zespołu wspaniałym
startem, a pierwszy MLP Mercyful Fate faktycznie
został wydany przez Rave-On. Pomogłem
wtedy Artillery z taśmą demo; zdobyli
kontrakt właśnie dzięki tej demówce nagranej
w El Sound Denmark. Właśnie w tym samym
studio Evil nagrywał demo, które dało
nam kontrakt z Rave-On.
Tradycyjny metal miewał od tego czasu
upadki i wzloty, choćby pod koniec lat 90.,
ale zdecydowałeś się reaktywować zespół
dopiero w roku 2007 - wcześniej nie było odpowiedniego
klimatu czy sprzyjających okoliczności?
Zgadza się, graliśmy koncert na Keep It True
w 2008 roku, już wtedy miałem na liczniku
wiele lat spędzonych za perkusją, ale przez ten
czas nigdy nie grałem heavy metalu. Właśnie
wtedy usłyszałem Gojira, byłem oszołomiony
i wciąż jestem.
Ten powrót nie odbił się jakimś szerszym
echem, ale jego niewątpliwym plusem było
to, że w roku 2015 wydaliście debiutancki album
"Shoot The Messenger"?
Po 2012 roku znów zostałem sam, nikt inny w
zespole nie miał nowych pomysłów, a moje
No dobrze, musimy powoli kończyć. Dla
mnie to była prawdziwa przyjemność móc
Cię zapytać o te parę tematów. Na koniec
poproszę o jakieś słowo dla czytelników
Heavy Metal Pages w Polsce i, sądzę, wielu
Twoich fanów…
Cóż, muszę wam podziękować za to, że macie
mnie na swojej stronie. Utrzymujcie ogień,
bądźcie zdrowi i słuchajcie starego, dobrego
rock`n`rolla! Dzięki!
Dzięki raz jeszcze i życzę dużo zdrowia!
Do zobaczenia gdzieś tam, na trasie! Pozdrawiam!
Adam Widełka, Szymon Paczkowski
Foto: Evil
46
X WILD
nie bardzo się chłopakom podobały. Jednak
nie przejmowałem się tym, to był dla mnie
mały krok we właściwym kierunku, bo znów
zacząłem grać na gitarze. Evil już nigdy nie
osiągnie takiego sukcesu jak w 1984 roku, bo
większość jego starych członków zespołu nie
żyje, a ja już wiele lat temu obrałem swoją drogę,
chociaż znowu uwielbiam grać ciężką muzykę,
jak w latach 80.
Był to jednak właściwie twój solowy album,
zrealizowany tylko z pomocą wokalisty Sorena
Nico Adamsena, znanego choćby z Artillery
- brakowało ci tego pełnego składu, dlatego
już po dwóch kolejnych latach ponownie
reaktywowałeś zespół?
Tęskniłem za ludźmi, którzy chcieliby grać ze
mną muzykę, a nie tylko pić piwo.
Nie było opcji powrotu oryginalnego składu,
choćby z wokalistą Perem Hansenem, musiałeś
postawić na nowy zaciąg, bo dawni
kumple już od dawna nie mieli nic wspólnego
z muzyką?
To prawda, próbowałem, ale się nie udało.
Oryginalny line up na zbyt długo rozstał się z
muzyką; mimo tego, ze wciąż mieli właściwe
podejście, zapomnieli jednak, że obecnie trzeba
pracować jeszcze ciężej, bo w dzisiejszych
czasach jest ogromna ilość świetnych zespołów.
Jednak wiek nie ma tu chyba nic do rzeczy,
skoro od lat 80. byłeś znany jako perkusista,
a dopiero niedawno przerzuciłeś się, tak na
serio, na gitarę?
Zacząłem grać na gitarze w 1978 roku, a siedem
lat temu odkryłem, że mogę grać na gitarze
jak na perkusji. Teraz, mając dzięki temu
większe możliwości, zajmuję się i melodią,
i rytmem. Tworzenie partii gitar jest dla mnie
łatwe; myślę też, że nie rajcuje mnie już granie
ciężkich partii perkusji. Kocham być wolny i
nie obchodzi mnie, czy jest to właściwy styl,
muzyka jest większa niż mali ludzie z małymi
fiutami.
Koniec końców zebrałeś więc świetny skład,
z wokalistą Martinem Steene na czele - od
razu było dla was jasne, że nie będziecie odcinać
kuponów od przeszłości, powstanie nowego
materiału było tylko kwestią czasu?
Tak Martin jest młody, ale jego głos świetnie
pasuje do lat 80., kiedy w zasadzie się urodził.
Nigdy nie żałowałem, że podjąłem się współpracy
z nim, bo wciąż świetnie się bawimy
tworząc razem muzykę
Wydaje mi się, że współpraca z Tue Madsenem
wyniosła was na nowy poziom, bo
gracie klasycznie, ale nie brzmicie niczym
jakiś relikt z przeszłości - takie było założenie,
żeby połączyć stare z nowym w jedną,
ekscytującą nie tylko dla was, ale też fanów
całość?
Poznałem Tue w latach 90.; grał wtedy w
Pixie Killers, więc miłą niespodzianką było
ponowne spotkanie z nim przy okazji tej płyty.
Ludzie mówią, że jest to jeden z najlepszych
inżynierów, mający dobrą rękę do wielu
muzycznych gatunków, do tego to bardzo utalentowany
i spokojny człowiek.
To chyba najlepsze podejście, bo skoro nowa
muzyka kręci was już na etapie prób i powstawania
demówek, to jest spora szansa, że
porwie również słuchaczy, którzy docenią nie
tylko muzyczną jakość tego materiału, ale
również szczerość waszego podejścia?
Masz absolutną rację, jestem wszystkim bardzo
wdzięczny za poświęcenie czasu i przesłuchanie
naszego nowego albumu "Book Of
Evil". Ale nigdy już nie usłyszycie starego stylu
i przekazu Evil, aktualnie wiele zespołów
gra taką muzykę o wiele lepiej.
"Book Of Evil" to wyłącznie premierowe
Foto: Evil
kompozycje? Niektóre z nich brzmią tak
klasycznie, jakby powstały w latach 80...
Staramy się mieć taką samą frajdę, jaką mieliśmy
w latach 80., tworząc "Evils Message" -
o to właśnie chodzi w życiu, o posiadanie
przyjaciół, którzy będą grać i wspólnie dyskutować.
Nie możemy kopiować siebie, ale możemy
wspominać tę radość i próbować odtworzyć
ten dawny entuzjazm.
Cały czas masz więc w sobie tego dawnego
ducha, mimo prawie sześćdziesiątki na karku
jesteś tym samym dzieciakiem, który z wypiekami
na twarzy kupował pierwsze albumy
Judas Priest, Accept czy Iron Maiden, starając
się później grać i komponować tak, jak
jego mistrzowie?
Tak jest, stara dusza, a do tego melodyjne
utwory z dużą mocą.
Oczywiście to nie ta sama skala, ale masz
pewnie satysfakcję wiedząc, że dla wielu fanów
czy zespołów "Evil's Message" jest bardzo
ważnym materiałem, że ta płyta odcisnęła
na nich swe piętno, miała wpływ na ich
twórczość?
Jestem tym przytłoczony, bardzo za to dziękuj.
Czasy się zmieniły, dziwi mnie to, że ten
stary materiał wciąż żyje.
Pandemia opóźniła premierę "Book Of Evil"
czy przeciwnie, dała wam więcej czasu na
dopracowanie i nagranie tego materiału?
Bardziej chodziło o zgranie ludzi, którzy byli
zaangażowani w powstanie "Book Of Evil", w
tym również mnie. Myślę, że nadal potrzebuję
takiego szlifu. Myślę, że nagrywanie "Book
Of Evil" trwało zbyt długo, ale dla nas najważniejsze
jest to, że mogliśmy to wspólnie.
Sytuacja branży muzycznej jest teraz korzystna
o tyle, że można już myśleć o koncertach
- planujecie już pewnie jakieś występy,
gdzie będzie można usłyszeć Evil na żywo w
sezonie letnim, może na jakichś festiwalach?
Jak na razie zagraliśmy dziewięć odkąd powróciliśmy,
ale mamy dobry zespół, więc będzie
ich teraz już tylko więcej. Na pewno mogę
obiecać, że zawsze będę nagrywać nową muzykę;
teraz pracuję nad solowym albumem
oraz nad tym, aby wznieść Evil na jak najwyższy
poziom.
Liczę, że nie ograniczycie się tylko do promowania
najnowszego albumu, ogrywacie
też na próbach klasyki z "Evil's Message" i
nowa setlista zadowoli waszych wszystkich
fanów niezależnie od wieku?
Nie będę się ograniczał do promowania jedynie
najnowszej muzyki, zawsze będę grał
kilka utworów Evil z 1984 oraz 2015 roku, o
ile tacy mili ludzie jak ty będą chcieli tego
słuchać.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
EVIL 47
A TRIBUTE TO WILLIAM J TSAMIS
HMP: Skąd pomysł na wydanie hołdu dla
Williama J Tsamisa? "Chodziłeś" z tym zamiarem
przez dłuższy czas, czy też idea i jej
opracowanie powstało w jednej chwili?
Phivos Papadopoulos: Pomysł przyszedł mi
do głowy kilka dni po smutnej wiadomości o
jego śmierci w maju 2021r., a planowanie całego
przedsięwzięcia rozpocząłem miesiąc później.
Nie zastanawiałem się nad tym zbyt
długo - zdecydowałem, że chcę to zrobić oraz,
że chcę zrobić to jak najlepiej. Potem wykonałem
kilka telefonów, omówiłem sprawy z managementem
Warlorda i wszystko zaczęło się
kręcić...
Dlaczego tribute dotyczy ogólnie Tsamisa, a
nie tylko zespołu Warlord, który jest dość
znaną marką wśród fanów metalowego podziemia?
Cóż, przede wszystkim z tego prostego powodu,
że jest to uhonorowanie konkretnego muzyka,
którego już z nami nie ma, a nie jego
zespołu. Dlatego zazwyczaj w takich przypadkach
warto spróbować zawrzeć na płycie jebo
różne utwory, jeśli pracował on nad różnymi
projektami. Pomyśl na przykład o albumie w
hołdzie Ronnie'go Jamesa Dio, na którym
moim zdaniem powinny znaleźć się utwory z
jego kariery w Rainbow, Sabbath i oczywiście
Dio.
Dokonania Lordian Guard czy Lordian
Winds to zupełnie inne światy muzycznie i
filozoficzne, niż ten znany z Warlord. Dlaczego
mimo wszystko postanowiłeś połączyć
te światy?
Hołd złożony Muzykowi
Williama J Tsamisa znamy głównie z grającego epicki metal Warlord. Niestety
formacja była jedną z tych bardziej niedocenianych. Jednak wśród fanów tej grupy byli
tacy, co daliby się za nią pokroić. Do takich osób należy szef cypryjskiej wytwórni Pitch
Black Records, Phivos Papadopoulos. Wpadł on na pomysł, aby uczcić pierwszą rocznicę
śmierci Williama J Tsamisa, wydając album "A Crack in the Sky - A Tribute to William J
Tsamis". Jest on wspaniałym hołdem dla tego artysty, który złożyli jego młodsi koledzy
ze współczesnej sceny klasycznego heavy metalu. O szczegółach powstania tego krążka,
mówi główny winowajca. Z pewnością ułatwi to Wam podjęcie decyzji z zapoznaniem się
z zawartością płyty. Dla mnie sama osoba Tsamisa jest gwarantem czegoś niezwykłego,
poza tym warto o takich artystach pamiętać i tę pamięć przekazywać młodszym pokoleniom.
Także zapraszam do zapoznania się z wypowiedziami Phivosa na temat całego
przedsięwzięcia.
Z powodów, które wyjaśniłem powyżej, i nie
ma znaczenia, że niektóre z jego innych projektów
były inne niż Warlord. To jest hołd
złożony osobie, muzykowi. Uznałem więc, że
należy podjąć próbę włączenia muzyki również
z innych projektów artysty. Jeszcze raz
powtarzam, nigdy nie uważałem tego za hołd
dla Warlorda, a poza tym nie zapominajmy,
że były już jeden czy dwa takie tributy.
Jak dobierałeś utwory do tego tributu? Czy
to były utwory specjalnie przygotowane na
to wydawnictwo? Czy skorzystałeś już z gotowych,
nagranych coverów?
Wszystkie utwory są zupełnie nowymi nagraniami.
Nie chciałem zamieszczać żadnych
wcześniej wydanych utworów. Projekt, który
wymyśliłem, był stosunkowo prosty. Nie
chciałem zwyczajnie "przypisywać" konkretnych
utworów do któregoś z zespołów, zamiast
tego poprosiłem ich o wybranie czterech
lub pięciu ulubionych utworów i przesłanie
ich do mnie w ułożonej kolejności, tak abym
mógł dokonać pewnych "zmian i dopasowywania"
pomiędzy kapelami. Na szczęście nie
było żadnych poważnych "konfliktów" między
zespołami, jeśli chodzi o wybór utworów, więc
wszystko poszło gładko.
Które utwory z "A Crack In The Sky" uważasz
za najbardziej udane i dlaczego?
Cóż, nie potrafię wybrać takiego jednego
utworu, zauważ, że nie było nawet singla promującego
w momencie ogłoszenia i wydania
albumu. Wszystkie kompozycje są na swój
sposób wyjątkowe, a wszystkie zespoły dały z
Foto: Janis Dolas
siebie wszystko i myślę, że w każdym z nich
wyraźnie widać miłość i szacunek, jakimi darzą
Tsamisa. Chyba jedynym utworem, który
się wyróżnia jest outro... Powód, dla którego
mogę tak powiedzieć i dlaczego mam takie
uczucia w związku z tym utworem, można
zrozumieć dopiero po wysłuchaniu go...
Ciężko było namówić te wszystkie zespoły
do współpracy?
Tak naprawdę to nie było wcale takie trudne.
Wystarczyło tylko napisać kilka maili i gotowe.
Nie zapominaj, że zacząłem nad tym pracować
bardzo wcześnie (lato 2021), więc było
mnóstwo czasu na dyskusje, wymianę myśli i
pomysłów z różnymi zespołami.
Czy osoba Williama J Tsamisa i jego muzyka
jest ważna dla tradycyjnego metalu? Była
i będzie inspiracją dla innych?
Jest on oczywiście niezwykle ważny i stanowił
inspirację dla wielu ludzi. Przynajmniej dla
tych z nas, którzy mieli szczęście go odkryć,
bo jak wiemy, niestety nigdy nie osiągnął takiej
sławy, na jaką naprawdę zasługiwał. Ale,
jak mówię, to sprawia, że jest to jeszcze większy
skarb dla nas, którzy mieli szczęście go odkryć.
Czy do podkreślenia zasług Tsamisa ma
również służyć specjalna sekcja "In Memoriam"
umieszczona w książeczce?
Tak, we wkładce do płyty znajdują się słowa o
Billu od każdego z uczestniczących zespołów.
Znajdują się tam również wypowiedzi zaproszonych
przeze mnie osobistości z branży, z
których większość była w jakiś sposób związana
z Billem. Są to między innymi Brian
Slager, Joacim Cans, Jack Starr, Rick Anderson
i inni. Uważam, że noty do tego konkretnego
albumu są bardzo ważne i dlatego w
dniu wydania albumu, na naszej stronie internetowej
udostępniona została za darmo, i na
zawsze tam pozostanie, specjalna cyfrowa
wersja książeczki, którą każdy będzie mógł
obejrzeć lub pobrać.
Tytuł tributu to także tytuł instrumentalnej
kompozycji kończącej album. Skąd pomysł
na ten instrumentalny utwór? Co oznacza
jego tytuł? Dlaczego wymyślenie i wykonanie
go powierzyłeś Socratesowi Leptosowi
wykładowcy muzyki z European University
Cyprus?
Tytuł albumu to oczywiście wers zaczerpnięty
z jednego z najlepszych i moich ulubionych
utworów Warlorda ("Deliver Us From Evil").
Od początku wiedziałem, że tytuł musi nawiązywać
do jednej z kompozycji Warlorda,
ale jednocześnie musi mieć jakieś znaczenie
lub symbolikę. Było wiele możliwości wyboru,
ale w końcu zdecydowałem się na ten. Co
ciekawe, jest to kawałek, który nie znalazła się
na kompilacji, a to dlatego, że nie chciałem go
tam umieścić. Ponieważ w tym konkretnym
przypadku uznałem, że jest to jeden z tych
momentów, kiedy się mówi, że niektórych rzeczy
lepiej nie ruszać. Jednocześnie nie mogłem
żyć bez uwzględnienia go w jakiś sposób. I
właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł,
żeby poprosić mojego dobrego przyjaciela,
Socratesa Leptosa, o stworzenie pięknej
kompozycji, która zamknęła by album.
Socrates jest niesamowitym gitarzystą (on
naprawdę ma doktorat z gry na gitarze, więc
czasem dokuczamy mu, nazywając go "doktorem
gitary"!) i wiedziałem, że mogę mu zau-
48
A TRIBUTE TO WILLIAM J TSAMIS
fać w tej kwestii. Nie mogłem użyć tytułu
pieśni, ponieważ nie chciałem wprowadzać
ludzi w błąd, że to jest cover, dlatego wybrałem
tytuł albumu, który moim zdaniem
bardzo pasuje w tym konkretnym przypadku.
Mark Zonder perkusista i współzałożyciel
Warlord jest autorem przedmowy do albumu.
Rozumiem, że zaakceptował powstanie
tego tribiutu, a czy słyszał wszystkie utwory,
może któryś z nich szczególnie mu się
podobał?
Nie jestem pewien, czy ma jakiś ulubiony kawałek,
ale w czasie naszej rozmowy nic o tym
nie wspomniał. Chociaż jestem pewny, że musi
jakiś mieć. Pewnie chce to zachować dla siebie...
Jak ogólnie oceniasz muzyczne dokonania zespołu
Warlord. Widzisz w nich same plusy
czy dostrzegasz też jakieś minusy?
Myślę, że potrzebowalibyśmy całego miejsca
w czasopiśmie, abym mógł właściwie odpowiedzieć
na to pytanie! Oczywiście miał swoje
wady, ale zalet jest o wiele więcej! Jak już
wspomniałem, niestety zespół nigdy nie zdobył
tak wielkiego uznania, na jakie naprawdę
zasługiwał. Osobiście uważam, że na początku
swojej kariery nie mieli szczęścia do dobrego
menedżera, który pomógłby im wznieść się na
wyżyny kariery.
W roku 2002 Warlord wydał album "Rising
Out of the Ashes". Śpiewa na nim Joacim
Cans. Jak uważasz czy Cans odnalazł się na
tym albumie i jak ogólnie oceniasz "Rising
Out of the Ashes"?
Cans jest świetnym wokalistą. Uwielbiam jego
głos, także trud, który włożył w "Rising Out
of the Ashes", oraz oczywiście jego pracę z
HammerFall. Z pewnością w każdym kraju
będzie miał swoich "przeciwników". Dotyczy
się to oczywiście także wielu innych wokalistów,
to nie tylko przypadłość Cansa. "Rising
Out of the Ashes" to bardzo dobry album,
mimo, że większość utworów jest nagranych
ponownie. Nie zapominajmy, jak ważne
dla fanów było pojawienie się nowego albumu
Warlorda po prawie 20 latach od wydania
"And the Cannons of Destruction Have
Begun..." z 1984 roku!
William J Tsamis był naukowcem, filozofem,
wykładał na uczelni itd. Próbowałeś poznać
jego spojrzenie na otaczający go świat? Jak
myślisz, jak jego wiedza, intelekt, spojrzenie
na świat miała wpływ na pisaną przez niego
muzykę?
Uważam, że wszystko, co "wchłaniamy" w naszym
życiu jako wiedzę, ma ogromny wpływ
na naszą twórczość, czy to muzyczną, malarską,
poetycką czy inną. Tak więc oczywiście
jestem przekonany, że intelekt Tsamisa miał
znaczący wpływ na komponowaną przez niego
muzykę, jak zresztą przez każdego innego
artystę. Część tej wiedzy ma oczywiście również
związek z dorastaniem, wartościami rodzinnymi,
muzyką z dzieciństwa, i tak dalej, i
tak dalej...
"A Crack in the Sky - A Tribute to William
J Tsamis" ukarze się w kilku formatach w
tym jako płyta winylowa. Wydaje mi się, że
właśnie ta wersja będzie najważniejsza dla
fanów Warlord i Williama J Tsamisa...
Tak, oczywiście! Album ukaże się jako podwójne
LP jeszcze w tym roku i już teraz cieszy
się ogromnym zainteresowaniem. Ale zainteresowanie
jest również duże w przypadku innych
formatów - album został także wydany w
specjalnej edycji "CD-Book", która jest piękną
książką w twardej oprawie o wymiarach 20X
20cm, limitowaną do 100 egzemplarzy. Ta
edycja została już wyprzedana w przedsprzedaży.
Jest też oczywiście digipak, które jest
kolejnym świetnie wyglądającym wydaniem,
ponieważ jest to trzypanelowy digipak deluxe.
Na koniec dodam, że album jest oczywiście
dostępny we wszystkich sklepach cyfrowych.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
się, że EP-ka, którą nagraliśmy, i tak ostatecznie
przepadnie. Wiesz, wielu ludzi nie patrzy
wstecz, nie słucha już EP-ek ani demówek.
Słuchają tylko albumów. Właściwie
pieprzyć to, dziś słuchają już tylko singli, a
niektórzy nie potrafią wysłuchać do końca nawet
jednej piosenki. Więc co to za różnica?
Pomyślałem, że fajnie będzie wznowić te numery.
Wydaje mi się jednak, że o ile pasują do
tej płyty pod względem muzycznym, to nieszczególnie
pod względem tekstowym, może
"Blackout", ale głównie chodziło w nich o dobrą
zabawę. Można też się kłócić, że po prostu
nie mam już weny i nie dałem rady skomponować
więcej utworów na nowy album.
Oczywiście jest taka możliwość.
Na desce jeżdżę tylko do Skull Fist
To była bardzo słodko-gorzka rozmowa. Skrajne emocje targały mną
właściwie już od momentu ogłoszenia nowego wydawnictwa Kanadyjczyków ze
Skull Fist, "Paid in Full". Z jednej strony cieszy, że zespół nie zatrzymał się po
zakończeniu współpracy z Nestą, z drugiej to średnia okładka, powtórki w trackliście,
odświeżone wersje starych numerów brzmiące gorzej, niż pierwowzory.
Kwestię brzmienia Zach Schottler postawił jasno - Skull Fist nareszcie brzmi tak,
jak zawsze powinien. Czy stanie się tak również dzięki nowemu gitarzyście grupy?
Jak odnaleźć się w branży muzycznej, gdy przez sytuację na świecie spędzasz tyle
czasu w samotności, że stajesz się multiinstrumentalistą? Dlaczego twórczość solowa
daje więcej radości? I - przede wszystkim - dlaczego z jazdy na desce i słuchania
punk rocka się nie wyrasta? O wszystkim Zach opowiedział w naszej rozmowie,
z typowym dla siebie, co widać choćby po ostatnich tutorialach, humorem -
choć, niestety, często czarnym.
Zach Schottler: Daj mi chwilę, tylko zejdę na
dół. Muszę włączyć piecyk, bo jest tu cholernie
zimno. Co u ciebie słychać? Z jakiego kraju
się łączysz?
HMP: Cześć Zach, wszystko w porządku!
Dzwonię do ciebie z Polski, to rozmowa dla
magazynu Heavy Metal Pages. Możemy
zaczynać?
Cool! Pewnie.
Na nowej płycie, "Paid in Full" znalazły się
nowe wersje utworów, które już wcześniej
wydaliście, "Heavier than Metal" czy
"Blackout". Skąd decyzja, by nagrać je na
nowo? To ukłon w stronę poprzednich płyt,
pojawiły się nowe pomysły na te kawałki, a
może miały one po prostu "domknąć" tracklistę?
Te utwory wywołują we mnie nieco uczucie
nostalgii, ponieważ byłem bardzo młody, gdy
je napisałem. Wiesz, wydaje mi się, że gdy
skomponowałem "Blackout", miałem 19 lat.
To był zupełnie inny okres w moim życiu.
Szalone czasy. Myślę, że powstał, gdy mieszkałem
w bardzo małym pokoju, mającym może
z 10 na 15 metrów, z dwoma innymi kolesiami
w rozpadającym się budynku. Pamiętam,
gdy ktoś włamał się do domu i kiedy
spałem, ukradł jedzenie z mojej niewielkiej
lodówki. O mój Boże. Wyobraź sobie, że nie
ukradł nic innego. To było całkiem zabawne.
(śmiech) Spałem wtedy na łóżku, a dwóch
innych kolesi na podłodze. Dzieliliśmy się, co
noc ktoś inny dostawał łóżko. Mimo braku
wygód, ci złodzieje, co zaskakujące, i tak nas
nie obudzili. Takie to były czasy! Wracając, ja
po prostu bardzo lubię te kawałki. Wydaje mi
Foto: Skull Fist
Jestem w szoku, że napisałeś "Blackout" w
tak młodym wieku, bo to zawsze był jeden z
moich ulubionych numerów Skull Fist!
A "Ride The Beast"? "Ride The Beast" napisałem,
gdy miałem 16 lat (śmiech).
(śmiech). Wolę "Blackout", może dlatego, że
uwielbiam nawiązania do muzyki klasycznej.
Wiem, że twoje życie też się zmieniło, gdy
pierwszy raz usłyszałeś Malmsteena. Co
było na tyle wyjątkowe w jego muzyce, że
zmieniłeś swój styl gry z chamskich power
chordów na granie arpeggios?
Gdy pierwszy raz go usłyszałem, po prostu nie
mogłem w to uwierzyć. Nie mogłem uwierzyć
w to, że to w ogóle jest gitara! Myślałem: "kurwa,
przecież nie tak brzmi ten instrument, przyznaj
się!". To była taśma, tak, kaseta. "Rising Force"
to pierwszy album Malmstenna, który kupiłem.
Tytułowy kawałek... Gdy zagrał solówkę...
Kilka tygodni nie mogłem się pozbierać.
Zaprosiłem nawet kumpla, który też kupił sobie
gitarę, żeby przesłuchał ten numer i powiedział,
co myśli. Spojrzał na mnie i stwierdził:
"Gościu, co jest, kurwa?". Nie mieliśmy
wtedy internetu i naprawdę nie mieliśmy pojęcia,
co się dzieje w tym utworze. Gdy pierwszy
raz zyskaliśmy dostęp do sieci, byliśmy piętnasto-,
szesnastolatkami i jak każdy nastolatek,
przy pierwszym kontakcie z tym narzędziem
szukaliśmy różnych głupot. Muzykę
wyszukiwałem naprawdę okazjonalnie, to
głównie było jakieś idiotyczne gówno, jak
kompilacja ludzi, którym nie wychodzą tricki
na deskorolce (śmiech). I wywiady z Marylinem
Mansonem, bo za dzieciaka naprawdę
go lubiłem. Tak, wiem, dziś jestem pewny, że
jego kariera jest zrujnowana i jestem świadomy
wszystkich złych rzeczy, które zrobił,
ale wtedy byłem tylko dzieciakiem, co nie?
Wracając do pytania, zajęło mi wieki, zanim
dowiedziałem się, że Malmsteen naprawdę
potrafi robić takie rzeczy z gitarą, że to w
ogóle jest prawdziwy pieprzony człowiek i
prawdziwy pieprzony instrument. Mogłem
przysiąc, że to klawisze, ale mój przyjaciel,
który był niezłym gitarzystą wyjaśnił mi, że to
na pewno nie keyboard. Dalej jednak nie mieściło
mi się w głowie, że da się własnymi dłońmi
wydobyć z gitary takie dźwięki. Nie było
takiej możliwości. Kłóciliśmy się tak długo, że
w końcu przyznałem mu rację, ale byłem wkurzony,
bo zrozumiałem, że jestem przegrany
już na starcie. Tak dobry nie byłem nawet w
swojej głowie. Myślałem, że nawet ćwicząc
osiem godzin dzień w dzień i tak nie uda mi
się przynajmniej zbliżyć do tego poziomu.
Czułem, że nie dam rady. Nie potrafiłem skupić
się na trzydzieści minut, co dopiero na
kilka godzin, co pozostało mi zresztą do dziś.
Wiesz, naprawdę nie jestem w stanie grać dłużej,
niż trzydzieści minut, to się po prostu nie
zdarza. Żadnej czynności nie mogę wykonywać
dłużej, niż przez godzinę, niezależnie od
tego, co to jest. Mogłabyś kazać mi jeść pieprzony
pudding, albo pudełko ciasteczek, ale
po trzydziestu minutach, do godziny, stwierdziłbym,
że mam to gdzieś i dłużej już nie mogę.
(śmiech) Tak samo było z grą na gitarze.
Próbowałem uczyć się zagrywek Malmsteena,
ale nawet dziś nie jestem w stanie zagrać żadnego
jego utworu w całości. Po prostu wybierałem
poszczególne partie, które wydawały mi
się ciekawe i to je próbowałem rozpracować.
50
SKULL FIST
Dziś patrzę na wszystkich tych bohaterów z
YouTube'a, którzy potrafią bezproblemowo
grać numery Malmsteena. Są tak dobrzy, że
to aż zabawne. Ja nigdy nie prosiłem Boga o
podobną cierpliwość, choć oczywiście uwielbiam
słuchać takich talentów. Tak samo się
czułem, gdy usłyszałem Eddiego Van Halena
i jego "Eruption", wtedy też nie chciałem uwierzyć,
że to jest gitara.
Mimo problemów z ćwiczeniami, piszesz porządne,
klasyczne kompozycje dokładnie tak,
jak Malmsteen. Bardzo podobała mi się
ostatnia miniatura na gitarę klasyczną, "For
a Friend", którą wrzuciłeś na swojego Facebooka.
Czy aranże na gitarę klasyczną są dla
ciebie trudniejsze, niż pisanie heavy metalowych
numerów na elektryczną?
Właściwie to główna różnica jest taka, że
utwory na gitarę akustyczną i klasyczną uważam
za przyjemniejsze niż heavy metal, szczególnie
to, co piszę dla Skull Fist. Tam nie możesz
zrobić zbyt wiele, jeśli wiesz, co mam na
myśli. W przypadku heavy metalu możesz
zrobić tylko to, co podpada pod ten gatunek.
Tylko tyle. To pewne ograniczenie. Oczywiście,
można przesuwać tę granicę, ale nigdy nie
znajdzie się tam miejsce dla takich utworów,
jak "For a Friend". To się po prostu nie zdarzy.
Przynajmniej ja nie mógłbym tego zrobić.
Ale w kawałkach Skull Fist pojawiały się
intra w podobnym stylu, też grane na akustyku.
Tak, oczywiście, możesz wrzucić do heavy
metalowego numeru kilka sekund w takim
stylu, ale nigdy nie będzie to całość. Dla mnie,
pisanie muzyki dla Skull Fist opiera się na jednej,
konkretnej emocji, której doświadczam.
Kieruje mną konkretne uczucie, które potrafię
dokładnie nazwać i dobrze wiem, gdzie je
umiejscowić. I to miejsce jest w Skull Fist. Ale
gdy doświadczam innego rodzaju emocji, które
mogą być nawet podobne, wolę mieć dodatkową
przestrzeń, gdzie mogę je uzewnętrznić.
W kwestii komponowania, pisanie mojej własnej
muzyki, nie zespołowej, jest o wiele prostsze,
bo nie muszę decydować się na żaden
konkretny styl. Nigdy nie zamknąłem się w
konkretnym gatunku, jeśli chodzi o moją solową
twórczość, nawet nie próbowałem tego
nazwać. Piszę to, co mi się po prostu podoba.
A w przypadku Skull Fist, nadal zamykam się
w konkretnym, muzycznym pudełku. Tak to
wygląda. Komponowanie dla siebie nie jest jedynym,
co daje mi radość, to po prostu inny
rodzaj tej radości. Gdybym nie bawił się dobrze,
w ogóle bym tego nie robił. Z pewnością
w każdym gatunku jest miejsce na dobrą zabawę.
W przypadku heavy metalu zabawą jest
rozkręcony gain, głośność, szaleństwo...
Wiesz, dopiero wtedy coś czujesz. Z kolei w
piwnicy czuję się trochę silniejszy. Na przykład
teraz, mam na sobie dresy, a czuję się
tak, jakbym mógł góry przenosić!
Enforcer stwierdził raz w jednym z wywiadów,
że nagrywając "Zenith" czuli się
tak, jakby w pewnym momencie doszli do
ściany. Jak być "cięższym niż metal" w okresie
przebudzenia heavy metalu, gdy wszystko
wydaje się nudne i powtarzalne? Być
może recepta to cofnąć się jeszcze dalej? Na
nowej płycie jest sporo proto-heavy riffów,
np. w "Madman" czy "Paid in Full", albo "For
the Last Time" z sekcją przypominającą
"Snowblind" od Black Sabbath.
Nigdy nie myślę zbyt dużo
o takich rzeczach. Wiesz,
to nie jest coś, co można
zaplanować. Nie myślę o
nowej scenie NWOTHM.
To nie jest coś, na co
chciałbym poświęcać czas.
Wszyscy, którzy ją tworzą
po prostu sobie istnieją, to
ich własne życie. Robią to,
co do nich należy, a na
mnie nie ma to żadnego
wpływu. Ja w tym czasie
siedzę w mojej piwnicy, w
brudnych spodniach dresowych
i piszę piosenki. Gdy
siedzę tu za długo, co mogę
wywnioskować po tym, jak
okropnie śmierdzę, idę się
przebrać. A potem wracam
pisać więcej piosenek. Tak
więc nie myślę zbyt dużo o
tych sprawach, nie interesuje
mnie kariera. Po prostu
lubię komponować, kariera
muzyka nigdy nie była
dla mnie celem samym w
sobie. Nie mam też życia
towarzyskiego, to znaczy
żadnych bliskich przyjaciół.
Ja tylko siedzę w domu
i robię muzykę, a to,
Foto: Skull Fist
jak inni ludzie się w nią angażują, nie jest
zależne ode mnie. To nie ja decyduję, czy nasz
pierwszy, czy ostatni album przypomina to i
to. Fajnie, ale nie było to moją intencją. Jeśli
dostrzegasz konkretne wpływy w nowych
kawałkach, to naprawdę cool. Możesz decydować
o czymkolwiek chcesz. Każdy może
decydować za siebie w każdej kwestii, po prostu
za tym, co robię, nigdy nie stała żadna teoria.
I zupełnie szczerze, nie uważam tego za
dobrą rzecz. Tak to tylko naturalnie wychodzi.
Najpiękniejsze w tworzeniu muzyki jest
to, że o niczym się nie myśli. Pracując nad piosenką
płynie się z prądem i coś się po prostu
wydarza. To jak dotyk Boga.
Skull Fist działa teraz jako trio, ale zawsze
byliście znani z gitarowych pojedynków,
więc prawdopodobnie próbujecie się teraz z
nowym gitarzystą. Czy czuje presję związaną
z zastąpieniem Nesty? Nie planowaliście,
na przykład, wrócić do starego line-upu i
znów połączyć siły z Sir Shredem?
Właściwie to Sir Shred napisał do mnie dwa
dni temu. Nie rozmawiałem z nim przez dłuższy
okres, ale co jakiś czas dawał znak życia.
Wiesz, dorastałem z nim, więc znamy się całkiem
nieźle. Obaj mieszkaliśmy w małym miasteczku
dziesięć godzin na północ. Był w nim
gitarowym bogiem i nienawidziłem go za to.
To dlatego, że był tak dobry. Dzisiaj ma swoje
życie. Ma dzieci, ożenił się, tak jak nasz stary
perkusista, więc ich powrót nie jest czymś, co
mógłbym kiedykolwiek rozważać. Nie dlatego,
że nie cenię Shreda, tylko dlatego, że jestem
świadomy, że coś takiego po prostu nie
jest możliwe. Co do zastąpienia Johnnego...
To trudne. Najgorszą częścią całego tego gówna
jest dla mnie znalezienie kogoś zupełnie
nowego, kogo nie będę znać. A tego nie jestem
w stanie zrobić. To musi być ktoś, z kim mam
dobry kontakt. Nie jestem w stanie poradzić
sobie z całkowicie obcym kolesiem, w końcu
mam już 35 lat. Lubię wychodzić z ludźmi, ale
ze znajomymi, po prostu robić swoje. Casey
jest ze mną w zespole od kiedy był pieprzonym
dzieciakiem. Gdy dołączył do Skull Fist,
miał 18 lat, a JJ też jest już w szeregach od
siedmiu lat. Niemożliwym jest dla mnie poszerzyć
ten skład o kogoś zupełnie nowego. Na
szczęście dla mnie, koleś, który potencjalnie
zostanie nowym gitarzystą Skull Fist i z którym
obecnie pracuję, to osoba, którą znam od
ponad dziesięciu lat. To świetna sprawa. Dobrze
jest działać z kimś, kto wie, kim jestem.
Nie muszę traktować go w specjalny sposób.
Co najważniejsze, znamy swoje charaktery.
Twój perkusista, JJ, założył z Nestą drugi
projekt, Thunderor i również wydali w tym
roku album. Czy wpłynęło to na pracę nad
Paid in Full, bo JJ musiał dzielić swój czas na
nagrywanie pomiędzy Skull Fist i inny zespół?
Oba albumy miksował Chris Snow,
więc może paradoksalnie to coś ułatwiło.
Zabiłbym JJ'a, gdyby nie znalazł na to czasu.
Musiałby zginąć. Jeśli grasz ze mną w zespole,
nie wolno ci robić nic innego. To 100% Skull
Fist albo nic. (śmiech) Wiem, wiem, żartuję.
Nagrywaliśmy oddzielnie. Muzyka na "Paid
in Full" była skończona już w 2020r., a dokładniej
w lutym. Opóźnialiśmy wydanie płyty
z myślą o trasie, w którą moglibyśmy ruszyć,
gdyby skończyła się pandemia. Ale tak się
SKULL FIST
51
nie stało. Stwierdziliśmy, że pieprzyć to i
wydamy album bez względu na okoliczności.
Tak więc te dwie rzeczy, płyta Skull Fist i
płyta Thunderor, nigdy ze sobą nie kolidowały.
Chociaż im tego nie mówiłem, widziałem,
jak grają na żywo nie tak dawno temu.
Wciąż uznaję Johnny'ego za przyjaciela.
Wciąż go lubię. Nadal jesteśmy dobrymi kumplami.
Wiesz, nie ma w tym nic dziwnego, po
prostu uważam, że nie dogadywaliśmy się muzycznie,
ale to nie tak, że nie dogadywaliśmy
się prywatnie. Poszliśmy w dwóch różnych
kierunkach i trwało to całymi latami. Zdecydowałem
po prostu, że choć jesteśmy świetnymi
przyjaciółmi, nie powinniśmy grać razem w
zespole. To nie do końca działało tak, jak powinno.
Myślę, że teraz planują się na mnie
zemścić. Nie no, oczywiście znów żartuję.
(śmiech)
(śmiech) Poza wspomnianym już Chrisem
Snowem, nad płytą czuwał też Eric Rats,
człowiek od miksu, który współpracuje z wami
od "Chasing the Dream". Za co najbardziej
cenisz tę współpracę, bo skoro każdy
album brzmi nieco inaczej, to raczej nie trzymacie
się jednej osoby tylko ze względu na
charakterystyczne brzmienie, musi stać za
tym coś innego.
Cóż, tak, jak wspominałem, nienawidzę poznawać
nowych ludzi. Znałem już to studio,
znałem człowieka, który jest jego właścicielem.
Wiedziałem, czego mogę spodziewać się
po Ericu. Decydując się na współpracę z nim,
ominąłem potencjalne problemy związane ze
współpracą z kimś zupełnie obcym. To dużo
prostsze. Poza tym, oczywiście, jest świetny w
tym, co robi, a mógłbym trafić na kogoś, kto
nie ma o tym pojęcia. Myślę, że przyczyną, dla
której każdy nasz album brzmi inaczej jest to,
że nie mam pojęcia, co robię ja sam. Zielonego.
Podejmuję przypadkowe decyzje, które
akurat wpadną mi do głowy. Tym razem nie
mam jednak wątpliwości, że w przypadku
"Paid in Full" nareszcie osiągnąłem brzmienie,
które mi się podoba, nareszcie perkusja,
wokal czy gitary nie toną w reverbie. Wcześniej
były nim kompletnie przemoczone. Z
dzisiejszej perspektywy myślę, że "Chasing
the Dream" brzmiało nieźle jak na czasy, w
których powstawało, ale to było osiem lat
temu. Dziś lubię słyszeć wszystko selektywnie.
Chcę słyszeć bas. Przy obecnym brzmieniu,
gdy chcę wyłapać bas, to bez problemu go
wyłapuję. Dokładnie. I to mi się podoba -
jestem w stanie wyizolować każdy instrument,
na którego słuchaniu akurat chcę się skupić.
W przypadku starego brzmienia z toną reverbu
to było niemożliwe i zajęło mi lata, by to
zrozumieć. Nie można czegoś takiego robić.
To jedna wielka masa pieprzonego dźwięku.
Wiesz, co mam na myśli? Słuchasz czegoś takiego
i zastanawiasz się: "hm, ciekawe, co gra
tutaj bas". I nie jesteś w stanie tego usłyszeć!
Równie dobrze może tam wcale nie być basu,
kto wie? Gdy cofam się w czasie i słucham
"Chasing the Dream", ogólnie brzmi to dobrze.
Ale zorientowałem się, że nie jest to brzmienie,
które by mi się podobało. Ok, lubiłem
wiele zespołów z tamtego okresu, które używały
takiego brzmienia, ale nie tego szukałem.
Teraz nareszcie to znalazłem. Być może za
rok uznam, że jednak go nienawidzę. Nie
mam pojęcia.
Foto: Skull Fist
To zrozumiałe. Zmieniając temat, zwróciłam
uwagę na pamiątki, jak np. flagi, które
przywozisz z różnych krajów z tras i wieszasz
na ścianach swojej piwnicy. Jaka była
najdziwniejsza rzecz, którą dostałeś od fanów?
Raz dostałem trofeum. Wyglądało, jak jakaś
sportowa statuetka, ale osoba, która mi ją dała
odłamała przymocowaną do niej tabliczkę i
przykleiła w tym miejscu vana. W ten sposób
stworzyła coś w rodzaju trofeum Skull Fist, z
takim samym vanem, jakim jeździliśmy, na
jego szczycie. To było bardzo cool. Podobało
mi się, było zabawne. W pokoju trzymam
pudełko, w którym jest więcej pamiątek w tym
stylu. Tak długo nie koncertowałem, że niewiele
już z tego pamiętam. Za najdziwniejszy
zwyczaj od zawsze uważałem jednak ludzi wymieniających
się ubraniami. Raz wymieniłem
swoje spodenki za Bóg wie co, po prostu oddałem
shorty jakiemuś kolesiowi. To jedna z najzabawniejszych
rzeczy, które sam oddałem,
ale najdziwniejsza, jaką ktoś mi dał? Nie mam
pojęcia.
Podobno "For the Last Time" jest kawałkiem,
który powstał jeszcze przed pomysłem
na "Paid in Full". Zastanawiam się, czy to w
takim razie niewykorzystany pomysł z okresu
starego, dawnego Skull Fist, czy jakiejś
nowszej ery? Pamiętasz, jak stary jest ten
numer?
Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że
napisaliśmy go trzy lata temu. Tak, to było
trzy lata temu, sprawy wyglądały wtedy kompletnie
inaczej. Wyprowadziłem się z miasta i
to wtedy usiadłem do tego kawałka. Nie jest
to jednak żaden B-side, choć ma już swoje lata.
Muszę cię też zapytać o najnowszy singiel,
Long Live The Fist. Wydaje się, że to tribute
dla waszych poprzednich albumów i zespołu
ogółem, już na poziomie tekstu i samego
tytułu. Czy chciałeś opisać próbę poradzenia
sobie ze starzeniem, bo w końcu gdy zaczynałeś
grać, miałeś tylko 15 lat, a dziś nie
jesteś już dłużej nastolatkiem? I czy to z
metalu i twojej twórczości bierze się nieśmiertelność,
o której śpiewasz?
Cóż, właściwie to trochę tak. Nie wiem, brzmi
to nieco jak jakiś dziwny kult (śmiech). Wiesz
co? Będę się starzeć. I co się wtedy stanie? Nie
mogę przecież wiecznie być żwawym, aktywnym
gościem i na zawsze zostać małym gnojkiem.
Być może ostatecznie stanę się starym,
zrzędliwym dziadem. I to jest chyba moment,
w którym się teraz znajduję, przynajmniej,
jeśli chodzi o teksty, które piszę. Tak, ten też
o tym opowiada. W pewnym stopniu. O starzeniu
się, rozpracowywaniu tego, co się kiedyś
spieprzyło, ale też orientowaniu się, co
zrobiłeś dobrze, a co źle. A później pracy nad
tym wszystkim.
"Warrior of the North" wydaje się być częściowo
powiązany z "Sign of the Warrior" z
płyty "Chasing the Dream". Postrzegasz go
jako kontynuację lub coś w tym stylu?
Czuję, że od lat pisząc wciąż powielam pewne
schematy. Nieszczególnie różnicuję motywy,
które poruszam w mojej muzyce, przynajmniej
w warstwie tekstowej. Zazwyczaj śpiewam
dokładnie o tych samych rzeczach, może z
drobnymi wariantami. Na przykład o pragnieniu,
by w końcu mieć pieprzony spokój i być
samemu - w przypadku "Warrior of the North"
to ta sama kwestia. Móc po prostu pójść tam,
gdziekolwiek zachcę, robić to, co poczuję, że
jest słuszne. I jeśli nie ma tam nikogo, kogo
znasz, albo zupełnie żywej duszy, to nawet
lepiej.
Jaka idea stała za instruktażowymi DVD,
które nagrywałeś w piwnicy? Były przezabawne!
To zupełnie coś innego, niż szkółki
Malmsteena, choć trzeba przyznać, że jego
obecne nagrania też bawią (śmiech). Nagrywasz
też wideo na Twitchu, więc jednak
podchodzisz do tego poważniej, więc jak to
w końcu jest?
Wydaje mi się, że byłem po prostu znudzony.
Tak, zupełnie szczerze, to wynik kompletnej
nudy. Swoją drogą myślę, że łatwo się nudzę,
wiesz? Przestałem robić streamy, bo za każdym
razem, gdy wyłączałem kamerę, czułem
się dziwnie. Czułem się brudny. Zupełnie, jakbym
po pokazaniu się ludziom potrzebował
prysznica. Ale tak, z nudów sam zacząłem nagrywać.
Całe dnie kompletnie nic nie robiłem.
Oczywiście, dużo pracuję, ale poza pracą postanowiłem
pokazać ludziom, jak zagrać nie-
52
SKULL FIST
które nasze kawałki, żeby udowodnić im, że
tak naprawdę wcale nie są takie trudne. To
sprawia mi przyjemność, bo wiele osób uważa
nasze numery za skomplikowane, a to nieprawda.
Czasem ludzie mówią mi, że jestem bardzo
dobrym gitarzystą, a ja próbuję im przetłumaczyć,
że wcale nie. Mówiąc to, nie mam
na myśli, że zupełnie nie umiem grać, tylko że
wcale nie jestem aż tak dobry. Większość
gitarzystów na świecie jest ode mnie o wiele
lepszych. Dlatego lubię pokazywać ludziom,
że nasz materiał jest na naprawdę podstawowym
poziomie. Wiesz, gdy słyszysz nasze
solówki, myślisz, że to szalone tak grać. Wtedy
mówię: "tak, owszem, to brzmi szalenie, ale
tylko dlatego, że robię to i to. I to wszystko. Bardzo
proste. Brzmi trudno, bo używam małego palca, by
osiągnąć ten szybki, zapętlony dźwięk". I wtedy ta
druga osoba, która tworzy muzykę, gra na gitarze
lub czymkolwiek dochodzi do wniosku,
że mam rację! To wcale nie jest takie trudne.
Właściwie mógłbym stwierdzić, że mnóstwo
moich zagrywek to po prostu tanie sztuczki.
Nie cały zespół, ale moje partie tak. Wiesz,
Steve Vai, Van Halen czy Malmsteen, ci
goście są definicją skilla. To jest talent. To niczym
niezmącony, czysty, wypracowany grą
po osiem godzin dziennie skill. Ja nie jestem
taki dobry. Popełniam błędy jak każdy inny.
Jeśli pokazuję ludziom, jak grać jakieś kawałki,
to tylko dlatego, by zobaczyli, jakie to proste.
Stwierdzili, że teraz totalnie rozumieją, co
tam się dzieje. Wtedy usatysfakcjonowany
stwierdzam: "Widzisz? Proszę bardzo!".
Czy w związku z tym, że komponujesz w
samotności, planujesz może kolejny solowy
album? Bardzo lubię twoje solowe rzeczy! I
te teskty, "her face was pretty but her heart
was shitty". (śmiech)
(śmiech) O, tak. Świetnie się przy tym bawiłem.
Myślę, że pisanie tekstów to dobra
zabawa i zawsze sprawiało mi to przyjemność.
I tak, pracuję nad utworami na potrzeby solowego
projektu. Właściwie nawet dziś siedzę
nad jedną piosenką. Prawdziwym wrzodem na
dupie jest czekanie na możliwość wydania
nowej muzyki, jak w przypadku Skull Fist.
To trudne, bo od momentu skończenia wszystkich
kompozycji czekasz jeszcze rok czy dwa
na premierę płyty. Dlatego praca nad własnym
materiałem to miła rzecz, bo mogę go
wypuścić, kiedy tylko chcę. Mam nadzieję, że
to, nad czym teraz pracuję, niedługo ujrzy
światło dzienne. Wersje demo są prawie gotowe,
po prostu douczam się jeszcze partii poszczególnych
instrumentów. Najpierw musiałem
nauczyć się grać na perkusji. Od dłuższego
czasu, od kiedy pracuję nad solową płytą, nie
grałem więc na gitarze prawie wcale, gra na
perkusji pochłonęła mnie na tyle, że musiałem
wrócić i nauczyć się grać na nowo. Ale dało mi
to sporo radości.
Zanim poznałeś Malmsteena, uwielbiałeś
punk, który jest powiązany z jazdą na desce.
Wiem, że jesteś wielkim fanem skateboardingu
i zdarzało ci się komponować muzykę
na potrzeby skate'owych filmików promocyjnych,
brzmi to jednak inaczej niż to, co
robisz dla Skull Fist. Myślisz, że wasza muzyka
też się do tego nadaje?
Jeżdżę tylko do Skull Fist, jeśli już wychodzę
na deskę. Wielkie ego, co? (śmiech). Nie, żartuję.
Głównie słucham dużo punk rocka. Dorastałem
przy tej muzyce i nadal często do niej
wracam. Gdy byliśmy dzieciakami, punk był
Foto: Skull Fist
dla nas wszystkim. Metal był bardzo blisko
tego, czym stawał się punk, zanim został
zniszczony przez Blink-182 i rzeczy w tym
stylu. Wtedy zaczął być przetwarzany w popularną
papkę. A metal... Za dzieciaka wydawało
mi się, że oba te gatunki były bardzo niszowe.
Gdy byłem w szkole średniej, na korytarzu
mijałem cały przekrój ludzi, sportowców,
stonerów... A skateboarding był tak mocno
powiązany z punk rockiem, że jeśli słuchałeś
tej muzyki, prawdopodobnie miałeś
deskę. Nawet, jeśli nie próbowałeś robić tricków,
po prostu się na niej przemieszczałeś, spędzałeś
czas w skate parkach, pijąc i paląc, to
było ze sobą bardzo tożsame. Naturalnie mnie
do tego ciągnęło, bo świat nienawidził skateboardingu.
I to było świetne. Perfekcyjne.
Dlatego to pokochałem. Dziś można by się z
tym kłócić, w końcu są osoby, które z tego
żyją, są profesjonalistami, mają wielkie kariery,
reklamują buty Nike i tak dalej. Ale zawsze
jest ying i yang, prawda? Są plusy i minusy
każdego zajęcia. Ale tak, punk rock i deska
zawsze były ważną częścią mojego życia.
Nigdy się od tego nie odciąłem, nigdy nie
przestałem tego robić. Tak, jak mówiłem,
nadal słucham punk rocka, a na desce jeżdżę
gdy tylko topnieje śnieg. Wracając, wydaje mi
się, że tak, da się jeździć do Skull Fist.
Wszyscy w środowisku są teraz bardziej
otwarci, jest więcej typów skejtów niż wtedy,
gdy byłem dzieckiem i każdy ma swoje muzyczne
preferencje. W tym sporcie znajdzie się
więc miejsce na każdy gatunek. Skateboarding
stał się inkluzywny.
To prawda, choćby Richie Jackson, który
jeździ do Pentagram! Ostatnie pytanie dotyczy
kilkakrotnie przekładanego koncertu,
który mieliście zagrać w Polsce, w Warszawie
w ramach trasy Kings of the Underground.
Czy to nadal pewne, że wystąpicie
w maju?
Cóż, niestety nie. Nie jedziemy w tę trasę, ale
Enforcer tak, więc koncert pewnie się odbędzie,
z tym, że bez naszego udziału. Wydaje
mi się, że ogłoszą kogoś na nasze miejsce. Powody
tej decyzji... Naprawdę boję się, że złapię
Omnicrona. Byłoby wtedy naprawdę źle.
To właściwie wszystko, co mogę powiedzieć
na ten temat. To zbyt ryzykowne. Poza tym,
Skull Fist jest kompletnie spłukany. W zespole
nie jest dobrze. Gdybyśmy zaryzykowali
i pojechali w trasę, a cokolwiek poszłoby nie
tak, mielibyśmy przerąbane. Naprawdę chcieliśmy
grać, ale ciągle wynikały kolejne problemy,
jak konieczność zmiany daty po 900 razy.
Pewnego dnia stwierdziłem, że trudno, pieprzyć
to. Nie robimy tego. Gdybym złapał wirusa,
byłbym uziemiony na osiem dni, co i tak
wiązałoby się z koniecznością odwołania tych
koncertów. Jeśli inne zespoły są w stanie podjąć
to ryzyko i ich na to stać, niczego im nie
bronię, ale ja, osobiście, nie mogę. Nie jestem
pewien, co mamy robić. Nie wiem, jaka będzie
nasza przyszłość. Wiem za to, że nie będę narażać
swojego zdrowia dla pojawienia się na
plakatach. Dziś niczego już nie planuję. Każda
trasa i tak była dla mnie wrzodem na tyłku i
nie jest to coś, co chciałbym robić. Nie chcę
się do niczego zmuszać, prawdę mówiąc
chciałbym robić jak najmniej.
To smutna wiadomość. Wiem, że mi i moim
znajomym zależało, by zobaczyć was na żywo.
Część uznawała was nawet za najmocniejszy
element line-upu, ale rozumiem twoją
decyzję. Dzięki za dzisiejszy wywiad i poświęcony
czas. Może jeszcze kiedyś złapiemy
się na koncercie. Miłego wieczoru!
Tak szybko, jak tylko będziemy mogli! Gdy
tylko to wszystko się skończy. Wiesz, teraz
całymi dniami zbieram z ziemi psie gówno.
Miło by było w końcu mieć od tego jakąś odskocznię.
Dzięki, że w końcu mogłem z kimś
pogadać. Do zobaczenia.
Iga Gromska
SKULL FIST 53
Rozpad prowadzi do napięcia,
a napięcie do rozpadu
Wygląda na to, że Tension to już historia, a wkrótce dowiemy się więcej
o powstałym na jego bazie heavy metalowym zespole Firmanent. Ale ponieważ
album Tension "Decay" ukazał się dopiero w styczniu bieżącego roku, to rozmawialiśmy
głównie o nim. Na pytania odpowiadał gitarzysta Phil.
HMP: Tension to regularny zespół, czy tylko
jednorazowy projekt?
Philipp "Phil" Meyer: Tension zawsze było
regularnym zespołem i "głównym projektem"
dla nas wszystkich. Graliśmy sporo koncertów
i spędzaliśmy dużo czasu na próbach, tak jak
robi to normalny zespół.
Na Waszym profilu w social mediach, pod
zapowiedzią Waszego debiutanckiego LP
"Decay" o treści: "1,5 roku po tym, jak zaczęliśmy
nagrywać album, dziś wreszcie się
ukazuje!", ktoś zostawił komentarz: "zaczyna
się tam, gdzie Iron Maiden skończyło z
Killers". Czy zgadzasz się z tym stwierdzeniem?
Ten komentarz sprawił, że poczuliśmy się zaszczyceni,
bo oczywiście dwa pierwsze albumy
Iron Maiden to kamienie milowe i bardzo
mogą robić, ale ponieważ jesteśmy częścią
podziemnej sceny i dość małym zespołem,
osobiście nie równałbym nas z większymi zespołami.
Zawsze po prostu robiliśmy to, co
chcieliśmy i pisaliśmy utwory naturalnie, a nie
pod etykietą typu: "chcemy brzmieć jak zespół
XY".
Dlaczego często nazywacie swoich fanów
"hardrockowcami"?
Ponieważ wszyscy nimi jesteśmy (śmiech).
Mamy utwór "Hardrocker" na naszej pierwszej
EP-ce i kiedy graliśmy na żywo, to właśnie ten
utwór zawsze spotykał się z najlepszą reakcją
publiczności. Więc naturalnie zaczęliśmy nazywać
naszych fanów "Hardrockers" i stało się
to dla nas czymś w rodzaju nawyku.
Na okładce "Decay" widnieje nietoperz
(2022)?
Rozwój był duży, ale mógł być większy. Nasza
EP-ka otrzymała sporo dobrych opinii od prasy
i publiczności. Na szczęście udało nam się
zagrać kilka bardzo dobrych koncertów, a
nawet całą trasę koncertową - tylko z tą EPką.
Jednak zawsze borykaliśmy się z niestabilnym
składem, zwłaszcza po tym, kiedy nasz
pierwszy gitarzysta opuścił nas w sezonie
2018/19. To także główny powód, dla którego
album został wydany tak późno. Większość
utworów została napisana już na początku
2019 roku. Tak więc cały proces nagrywania i
wydawania albumu mógł być o wiele łatwiejszy.
Kolejnym problemem była pandemia
i związane z nią trudności w organizowaniu
prób. Z tego powodu wszystko się opóźniało.
Było to dla nas frustrujące. Ale teraz cieszymy
się, że album w końcu się ukazał. Jesteśmy zadowoleni
z rezultatu. Opinie prasy i fanów też
są dobre, więc nie mamy już na co narzekać.
wysoki poziom, zarówno muzycznie jak i
technicznie. Więc jeśli ta osoba naprawdę
miała skojarzenia z Maiden i tym albumem,
to jest to niesamowite. Ale sami nie zgodzilibyśmy
się z tym, po prostu dlatego, że
"Killers" został wydany na początku zupełnie
nowej ery muzycznej, która położyła podwaliny
pod to, co robimy teraz. Ludzie mogą nas
porównywać do kogokolwiek chcą, tzn. to, jak
odbierasz muzykę, jest bardzo subiektywne,
więc każdy ma swoje własne skojarzenia, kiedy
jej słucha. Tak więc porównywanie nas do
większych zespołów jest czymś, co ludzie
Foto: Tension
(nazwaliście go Mooncrasher?) lecący nad
labiryntem prowadzącym przez zielone
wzgórza ku księżycu.
Postać na okładce nie ma imienia. Ma ona reprezentować
nasze wewnętrzne demony, które
rosną w siłę wraz z upadkiem świata. Nazwaliśmy
album "Decay", ponieważ nasze teksty
traktują o wewnętrznych demonach i konfliktach,
powodowanych tym, co otacza nas w
codziennym życiu.
Co sądzisz o rozwoju Tension od czasu EPki
"Tension" (2017) do wydania "Decay"
Czy postrzegasz te dwa słowa: "napięcie"
(Tension) i "rozpad" (Decay), jako antonimy?
Słowa "Napięcie" i "rozpad" są według nas silnie
powiązane, ponieważ wewnętrzne napięcie,
które wszyscy od czasu do czasu odczuwamy,
prowadzi do fizycznego i psychicznego
rozpadu naszego wewnętrznego "ja" i vice versa.
Rozkład wszystkiego, co dotyczy polityki,
społeczeństwa i życia codziennego (zwłaszcza
jeśli chodzi o obecną sytuację w Europie)
prowadzi do napięć między ludźmi, ale także
wewnątrz ich umysłów. To dość filozoficzny
aspekt, który sprawia, że nie wydajemy się być
zespołem o najbardziej pozytywnym nastawieniu
(śmiech), ale właśnie to staraliśmy się
uchwycić w lekko melancholijnym klimacie
płyty.
"Decay" jest dostępny na wszystkich rodzajach
nośników fizycznych (specjalne wydanie
LP, zwykłe LP, CD i kaseta) oraz cyfrowo.
Kto najbardziej na to nalegał? Czy
wydalibyście debiut w ten sposób bez wsparcia
Dying Victims Productions?
Prawdopodobnie sami nie wydalibyśmy tego
we wszystkich tych formatach, dlatego mamy
szczęście, że należymy do wspaniałej wytwórni,
która daje nam taką możliwość. Nikt nie
"nalegał", żebyśmy wydali te formaty. Dla nas
konieczność stanowiło wydanie zwykłego LP,
specjalnej edycji LP oraz kasety. Format CD
był dla nas zawsze trochę "obojętny", ponieważ
prywatnie wolimy winyl i kasetę, ale ponieważ
EP-ka została wydana tylko na winylu
i kasecie w 2017/2018 roku, a wiele osób prosiło
o wydanie jej na CD, tym razem pomyśleliśmy,
że dobrą sprawą dla tych osób będzie
po prostu dołączenie EP-ki do naszego wydania
dużego albumu na CD.
54
TENSION
Jak wyglądała sesja nagraniowa "Decay"?
Czuliście się komfortowo, czy pracowaliście
w pośpiechu?
Sesja nagraniowa była trochę chaotyczna, bo
podczas nagrań w Saksonii obowiązywały nas
restrykcje. W związku z tym oceniam przygotowania
do nagrań jako trochę trudne. Pozwalano
nam spotykać się z określoną liczbą
osób i obowiązywała nas godzina policyjna (to
bulwersujące - przyp. red). Podczas tygodniowego
pobytu w studiu panowała bardzo
swobodna atmosfera i czuliśmy się bardzo
komfortowo, ale wcześniejsze okoliczności były
bardziej skomplikowane.
Czy zarejestrowaliście na "Decay" jakieś
magiczne momenty, wobec których obawiacie
się, że słuchacze ich nie zauważą?
Utrwaliliśmy niektóre dźwięki przypadkowo
uchwycone przez mikrofony pokojowe, takie
jak rozmowy w "interludium" lub atmosferyczne
części pomiędzy utworami. Zdecydowaliśmy
się użyć wielu efektów i "zniekształcić"
te fragmenty, aby uczynić je nieco ambientowe
w swym wyrazie. Niektóre partie gitar
nie są w pełni słyszalne, ponieważ chcieliśmy,
żeby wszystko brzmiało bardzo oldschoolowo.
Niektóre fragmenty mogą wobec tego umykać
przy pierwszym przesłuchaniu, ale na tym
polega zabawa z ponownym słuchaniem albumów:
za każdym razem odkrywamy coraz
więcej.
Jak ważna jest dla Was kolejność utworów
zamieszczonych na "Decay"?
Sporo się nad nią zastanawialiśmy. I jak można
wywnioskować po niektórych tytułach i
tekstach, logiczną decyzją było dla nas np.
umieszczenie "Open The Gates" jako utworu
otwierającego, a "Earth Crisis" na ostatnim
miejscu. Równomierne rozłożenie energii na
przestrzeni albumu było również ważne, aby
wzmocnić pozytywne wrażenia słuchaczy. To
nie były najłatwiejsze decyzje, ale ostatecznie
jesteśmy zadowoleni. Kiedy graliśmy na żywo,
zawsze zaczynaliśmy od "Open The Gates", a
kończyliśmy "Hardrocker" lub "Earth Crisis" -
zależało to od czasu, jakim dysponowaliśmy, a
także od tego, że czasem chcieliśmy dodatkowo
urozmaicić występ.
Wasze najlepsze wspomnienia z koncertów?
Najlepsze doświadczenia na żywo wiążemy z
naszym pierwszym koncertem z wielkim
Manilla Road w 2017 roku, a także koncert,
który zagraliśmy z Satanem w 2018 roku. Byliśmy
dość stremowani przed show wraz z
naszymi "bohaterami", ale chłopaki okazali się
tak zrelaksowani i mili w kuluarach, że od
razu nam się to udzieliło i świetnie się bawiliśmy.
Granie z Satanem było naszym marzeniem,
bo uwielbiamy ten zespół. Oni również
zachowywali się bardzo spoko i cały wieczór
super wspominamy. Wskazałbym również na
trasę, którą odbyliśmy w 2019 roku z Angel
Sword po Niemczech i Francji. Świetna zabawa.
Pewnego wieczoru wzięliśmy udział w
festiwalu Courts Of Chaos z takimi zespołami
jak Alien Force i Tokyo Blade. To
świetna okazja, by rozpowszechnić naszą muzykę.
Ostatnio chiński łazik Zhurong znalazł nowe
dowody na istnienie wody na równinie
"Utopia" na północnej półkuli Marsa. Czy
opuścilibyście planetę Ziemia i uciekli na
Marsa, gdybyście dostali propozycję zagrania
tam trasy koncertowej?
Oczywiście, że byśmy to zrobili! Jeśli wśród
mieszkańców Marsa jest przynajmniej kilku
fanów metalu, to czemu nie. To znaczy:
spójrzcie, co się teraz dzieje na świecie. Byłby
to doskonały moment, żeby uciec od tego
wszystkiego.
Foto: Tension
Wracając na Ziemię, co wyróżnia Twój niemiecki
region - Saksonię - tak bardzo, że aż
Saxon wziął od niej swoją nazwę?
Nie wiem, dlaczego wzięli nazwę od Saksonii,
ale myślę, że stało się tak z powodu historycznego
wpływu, jaki Anglosasi (Anglo-Saxons)
wywarli na dzisiejszą Wielką Brytanię.
Osiedlili się tam w V wieku i rządzili niektórymi
częściami kraju. Myślę, że legendarni
muzycy uznali to za fajną informację historyczną,
którą mogliby wykorzystać w swoich
dziełach. Ale żeby się upewnić, musiałbyś
zapytać o to sam zespół.
A czy Ty czujesz silną więź z Saksonią?
Nie, my nie czujemy silnej więzi z Saksonią.
Szczególnie ja nie czuję, ponieważ nie
urodziłem się w tej części Niemiec i do Lipska
przeprowadziłem się dopiero w 2013 roku.
Saksonia ma kilka pięknych miast i krajobrazów,
ale mentalność niektórych tutejszych
ludzi jest nieco wątpliwa.
Pozwól, że spojrzę na mapę, by przypomnieć
sobie, gdzie leży Lipsk. Najbliższym dużym
polskim miastem, położonym w pobliżu waszego
Lipska, byłby prawdopodobnie Wrocław.
Gorąco polecam Wam granie tam, ponieważ
Wrocław jest pełen młodych ludzi
(co piąty mieszkaniec to student), którzy
stale uczęszczają na rockowe i metalowe
koncerty. Równie dobrym miejscem do zaplanowania
koncertu w Polsce byłby dla
Was Poznań, położony w tej samej odległości
od Lipska, co Wrocław. Autostrady pozwalają
dotrzeć do celu w cztery godziny.
Byłem w Poznaniu i Wrocławiu w zeszłym
roku i oba miasta są bardzo piękne. Nie wiem
zbyt wiele o tamtejszej scenie, ale mogę sobie
wyobrazić, że granie tam koncertów mogłoby
być bardzo przyjemne. Dziękuję więc za rekomendacje.
Oba miasta są naprawdę niedaleko,
ale niestety nigdy nie mieliśmy jeszcze
okazji zagrać koncertu w Polsce. Jak już
wspomniałem, w czasie, gdy rozmawialiśmy o
procesie nagrywania albumu, mieliśmy ciągłe
problemy ze składem i istniały też różne inne
problemy z organizacją show. Tymczasem
skupiliśmy się na nowym projekcie o nazwie
Firmament - ostatnie półtorej roku wykorzystaliśmy
na pisanie muzyki z myślą o nim.
Jakie macie plany na przyszłość odnośnie
Tension?
Nie ma w tej chwili żadnych planów związanych
z Tension. W pełni koncentrujemy się
na Firmament. Niedawno nagraliśmy nasz
debiutancki album, który również zostanie
wydany przez Dying Victims pod koniec
2022 lub na początku 2023 roku. W grudniu
2021 roku wydaliśmy nasz pierwszy singiel
"The Void / Losing You" (obecnie dostępny
tylko w wersji cyfrowej na Bandcamp i Youtube),
a 12 marca zagraliśmy nasz debiutancki
koncert w Pisek, w Czechach, na festiwalu
Heavy Metal Thunder. Został on bardzo dobrze
przyjęty przez publiczność. Planujemy
zagrać jeszcze kilka koncertów z Firmament
w tym roku. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Czy chciałbyś uzupełnić naszą rozmową
dodatkowym słowem dla polskich fanów?
Jasne. Jeśli podobał Wam się album Tension,
nie wahajcie się sprawdzić Firmament na
Facebooku, Bandcampie i Youtube. Nie zapomnijcie
też o Dying Victims Productions
- to świetna wytwórnia dla miłośników podziemnego
heavy metalu. Cheers from Leipzig
to Poland.
Sam O'Black
TENSION 55
znacznie mniejszych miejscach, bez monitorów
dla każdego... ani tak sporego tłumu!
Austria to nie tylko skoki narciarskie, naćpani politycy i krowy
Nie ma KAT-a bez Romana. A Roman na to: "bez Was KAT-a też nie ma".
Niektórzy muzycy postrzegają swoją sztukę jako formę komunikacji z odbiorcami.
Uważają, że dalsza egzystencja zespołu nie miałaby racji bytu, gdyby zabrakło pozytywnych
reakcji ze strony publiczności. Nie wszyscy jednak tak mają. Austriacy
z Venator chcą np. grać heavy metal dlatego, że lubią to robić, a odzew traktują
tylko jako skutek uboczny swych działań, nie zaś jako warunek konieczny do kontynuowania
działalności. Debiutanckiej płycie "Echoes From The Gutter" można
zarzucić, że nie odkrywa prochu na nowo, ale wziąwszy pod uwagę ich perspektywę,
zupełnie nie ma takiej potrzeby. Gitarzysta Anton Holzner zdecydował się na
wzięcie udziału w HMP-owskiej formie komunikacji a efekty znajdziecie poniżej.
HMP: Venator jawi się jako młody heavy
metalowy zespół z trzeciego największego
miasta w Austrii, Linz. Wasza lokacja wygląda
fajnie na mapie, bo chociaż nie mieszkacie
w centrum heavy metalu, to macie
bardzo blisko do Niemec, Polski, Czech,
Słowacji, Węgier, Słowenii, Włoch i Szwajcarii.
Jak to wygląda z Waszej perspektywy?
trzeci w czeskim Pisek. Tym razem była to
impreza zorganizowana przez świetną ekipę
Thrash Metal Nightmare. Mamy nadzieję,
że wkrótce zawitamy również do innych wymienionych
krajów.
Z kolei do Polski (Goleniów) przyjedziecie
już w piątek 13 maja 2022r. Zaprezentujecie
się obok legend: francuskiego Killer oraz duńskiego
Witch Cross. W oficjalnym ogłoszeniu
tej imprezy napisano: "Jeśli Austria nie
kojarzyła Wam się dotąd z metalem, oni
zmienią to nieodwracalnie". Czy właśnie taki
cel przyświeca Waszej wyprawie?
Anton Holzner: Myślę, że każdy zorientowany
we współczesnych zespołach grających old
schoolowy heavy metal natknął się już na
Küenring and Eisenhand. Mamy nadzieję
pokazać Polakom, że w Austrii jest coś więcej
niż tylko stoki narciarskie, naćpani politycy i
krowy. Jako główny cel wskazałbym zagranie
znakomitego show z naszymi dwoma ulubionymi
zespołami: WitchCross oraz Killer, jak
również z naszymi przyjaciółmi z zespołu
Night Eternal.
Następnym logicznym krokiem w relacjach
polsko-austriackich mogłoby być z Waszej
strony pokazanie maniakom "Kapu"?
Anton Holzner: Kapu to undergroundowy
metalowy bar kipiący żywą energią rozmaitych
subkultur, lecz jeśli odwiedzasz Linz, to
jeszcze lepszym miejscem byłoby Steel City
Sorcery. Spotkaj się tam z maniakami naszego
Miasta Stali, zapomnij się i rzucaj krzesłami.
Anton Holzner: Austria faktycznie nie posiada
dużej sceny metalowej, ale akurat tu w Linz
da się poszaleć. Czerpiemy mnóstwo frajdy ze
wspólnego muzykowania wraz z przyjaciółmi
z zespołów Eisenband, Chainbreaker,
Küenring itp. Każdy z nich wydał w zeszłym
roku coś nowego - sprawdź to! Jasne, że odpowiada
mi położenie Austrii na mapie! Sporo
wielkich metalowych festiwali odbywa się nieopodal
w Niemczech. Bardzo chcielibyśmy
pograć trochę koncertów w tej części Europy.
Mieliśmy już okazję wystąpić w Czechach -
ostatniego weekendu koncertowaliśmy po raz
Foto: Venator
Jeszcze zanim zadebiutowaliście studyjnie,
opublikowaliście 45-minutowy film w przyzwoitej
jakości z Waszym udziałem w "Keep
It True Rising Festival 2021". Nie każdemu
debiutanckiemu LP towarzyszy profesjonalny
materiał video z koncertu.
Anton Holzner: Organizatorzy sfilmowali
większość występujących tam zespołów. Cieszymy
się z tej okazji. Świetnie nam się grało
na Keep It True, a kiedy dostaliśmy zaproszenie,
poczuliśmy się przeszczęśliwi. Widzieliśmy
tam na żywo wspaniałe show Demon oraz
Killer! Jeśli chodzi o nas, najbardziej byliśmy
zadowoleni z jakości dźwięku na scenie. Zazwyczaj
młode heavy metalowe kapele grają w
Polskie zaproszenie przyszło do Was ze strony
Waszego labelu Dying Victims Productions,
czy też znaliście się już wcześniej z
muzykami Killer bądź Witch Cross?
Anton Holzner: Nie, dostaliśmy e-mail od
ekipy "Rock Hard Ride Free". Na początku
nie wiedzieliśmy nawet, jakie inne zespoły
tam się pojawią, ale i tak nie czuliśmy się "rozczarowani"
taką ofertą (uśmiech). Dzięki
RHRD, jesteśmy teraz napaleni na granie w
Polsce.
Opowiedz zatem trochę o Venator. Jak to się
wszystko zaczeło?
Anton Holzner: W 2016 roku spotkałem
Leona (Leon Ehrengruber, gitara prowadząca
- przyp. red.) w lokalnym Rock-Pubie. Postanowiliśmy
trochę pojammować. Kilka tygodni
później dołączył do nas Jakob (Jakob Steidl,
perkusista - przyp. red.). Znałem go ze szkoły,
kojarzyłem że grał na perkusji. Hans (Johannes
Huemer - przyp. red.) i ja byliśmy jedynymi
osobami z długimi włosami podczas służby
cywilnej w lokalnym oddziale ratunkowym,
dlatego szybko znaleźliśmy wspólny język.
Kiedy przyszedł na próbę zespołu, nie wiedziałem
jeszcze, czego mogę się po nim spodziewać,
a jak tylko zaśpiewał, to od razu
zmiótł nas swym głosem! Stefan (Stefan Glasner
- przyp. red.) dołączył jakiś rok później,
po wspólnej imprezie w Steel City Sorcery. I
boom - skład kompletny.
Czy świadomie nawiązujecie w nazwie Venator
to gatunku wilczych pająków?
Anton Holzner: A skąd. Pewnego dnia rozkręciliśmy
się w salce prób i posprawdzaliśmy
w Google jak przypadkowe słowa brzmią po
łacinie (uśmiech).
Kiedy zaczęliście komponować własne utwory?
Anton Holzner: Jak już powiedziałem, zaczęliśmy
w 2016 roku, ale tak naprawdę tylko
56
VENATOR
Leon potrafił jako tako obsługiwać instrument
i na początku nie mieliśmy wokalisty.
Pierwszy kawałkiem, który stworzyliśmy w
ogóle, nazywał się "Creature Of The Sea"
(2017). O ile pamiętam, Hans wyszedł z liniami
wokalnymi i z tekstem. Obecnie Hans,
Leon i ja przychodzimy z pojedynczym riffem
lub z pomysłem na cały utwór, a następnie
każdy robi swoje. Pomysły Hansa są zazwyczaj
konkretniejsze, w tym sensie, że koniecznie
chce wielu określonych taktów lub partii
gitar. Ja z Leonem mamy na odwrót, zależy
nam tylko na odjechanym riffie, a pozostali
niech robią, co sami uważają za słuszne. Oczywiście
zdarza się, że wspólnie dokonujemy po
pewnym czasie modyfikacji, w każdym razie
dobrze nam się współpracuje.
Wasz debiut "Echoes From The Gutter" ukazał
się 25 lutego 2022r.
Anton Holzner: Gdybyś powiedział nam w
2016 roku, że wydamy płytę na winylu i czekają
nas międzynarodowe koncerty, to myślę,
że oszalelibyśmy. Niezmiernie cieszymy się,
że do tego doszło. A co więcej, ludziom podoba
się nasze LP i chcą widzieć nas grających na
żywo. Reakcje są fantastyczne. Jedyne, czym
się nieco przejmuję, jest krytykowanie nas za
to, że nie robimy "czegoś nowego" ani czegoś,
czego "nigdy dotąd nie było". Tak, to prawda, ale
zobacz, wszyscy uwielbiamy Judas Priest,
WASP, Heavy Load, Gotham City itd. Nie
mamy najmniejszej ochoty słuchać żadnego
post-hardcore-blackend-progressive-emoshitfuck
tylko dlatego, że nikt tak wcześniej nie
grał. Ok, może prochu nie wymyślamy, ale
gramy dokładnie to, co lubimy najbardziej.
Zastanawiałem się, czy przypadkiem tytuł
"Echodes From The Gutter" nie jest z Waszej
strony formą hołdu wobec "Hello From
The Gutter" (Overkill)? Ten powtór ze ślepiami
ziejącymi laserami w kierunku stłamszonego
dzieciaka do złudzenia przypomina
sytuację z Chaly'm w roli głównej z okładki
LP Overkill "Under The Influence", na
którym znalazł się właśnie utwór "Hello
From The Gutter". Swoją drogą, czy podzielasz
obiegowy pogląd, że "Under The Influence"
mógł być pierwszym groove metalowym
albumem na świecie?
Anton Holzner: Powiem wprost: nie, nie i
jeszcze raz nie. "Under The Influence" to
czysty thrash.
Jak udało Wam się uzyskać old school'owy
klimat "Echoes From The Gutter"? Eksperymentowaliście
z różnymi podejściami, czy
brzmieliście tak od razu?
Anton Holzner: Przyjeliśmy kilka albumów
innych zespołów jako punkty odniesienia.
Wiele zawdzięczamy Äxxlowi (Alexander
Stöcker), który posiada sporo doświadczenia
w kwestii old school'owych brzmień. Nie powierzyliśmy
całości w jego ręce i razem dopracowywaliśmy
detale, ale dzięki niemu całość
szybko przybrała preferowaną przez nas postać.
Foto: Venator
Äxxla znamy przede wszystkim jako gitarzystę
Stallion. Jak dokładnie wpłynął on na
Was?
Anton Holzner: Nagrał, zmiksował i dokonał
masteringu "Echoes From The Gutter", więc
z pewnością miał znaczny wpływ na nasze
brzmienie. Naprawdę fajnie jest mieć po naszej
stronie doświadczonego inżyniera dźwięku,
który zna wiele tricków i doskonale wie,
jak wydobyć z nas to, co najlepsze.
W jaki sposób doszliście do tego, że Wasze
gitary brzmią najlepiej z silnym pogłosem?
Anton Holzner: Próbowaniem (uśmiech).
Zdaje się, że jedna z Waszych najbardziej
kunsztownych solówek gitarowych pojawia
się w kawałku "The Hexx". Znakomicie ją
skomponowaliście i włożyliście mnóstwo pasji
w jej wykonanie.
Anton Holzner: Leon stara się pisać zawrotne
solówki, szczególnie w przypadku "The
Hexx". Jest to stosunkowo dla nas stary utwór,
więc siłą rzeczy Leon miał wystarczającą ilość
czasu na jego ogranie! I rzeczywiście, pozamiatał
nas takim solem, jakiego inni mogliby
mu pozazdrościć (uśmiech).
Wydaje mi się niekiedy, że pędzicie bez opamiętania,
podczas gdy kilka partii ciekawie
zabrzmiałyby w wolniejszym, hard rockowym
wykonaniu. Nie jestem do końca przekonany,
czy szybka perkusja w "Street Of
Gold" wspiera melodyjny aspekt tego utworu.
Jakob bez ustanku stosuje tam blasty. W
tekście opisujecie "city lights, will forever be
the flame of life", ale Wy "don't wanna feel
them anymore" ("miasto świateł zawsze będzie
ogniem podtrzymującym życie", ale "nie
chcecie już ich tych świateł czuć", swobodne
tłumaczenie - przyp. red.). To trochę tak, jakby
Jakob wierzył, że ogniem podtrzymującym
życie heavy metalu powinny być pioruny.
Anton Holzner: Szalonych nawałnic, a nie
jakiś tam soundtrack dla miasta świateł. Mnie
się te partie perkusji podobają. Zawsze podczas
prób uważałem, tempo "Street Of Gold"
za właściwe dla Jakoba oraz za pasujące do
charakteru kompozycji. W przeciwnym razie
wyszłoby zbyt miękko.
Jakob Steidl: Szczerze, nie wiem, o co Ci biega.
Moim zdaniem, ten rytm jest dopierdolony
i pasuje idealnie. A mogłoby tam być jeszcze
więcej blastów. (mrug)
A może sednem Waszego zespołu (i całego
gatunku) jest echo obskurnego zaułku rozrywki
(wolne tłumaczenie tytułu "Echoes From
The Gutter" - przyp. red)?
Anton Holzner: Trudne pytanie... My po
prostu chcemy tworzyć muzykę, grać koncerty
i doskonalić się w tym. Pozytywne reakcje
słuchaczy są tego znamienitym skutkiem ubocznym,
fajnie! W kontekście całego gatunku -
zależy, ponieważ w 2022 roku publika różnie
rozumie termin "heavy metal". W dalszym ciągu
metal należy do niszowej kultury z wieloma
obskurnymi elementami, ale rola heavy
metalu we współczesnej rozrywce nie ogranicza
się tylko do nich.
Sam O'Black
DAVID REECE
57
Heavy Metalowe Science Fiction
Christian Larson, Brandon Barger, Bill Fool, Trevi Biles i Cheech, ta piątka
prostu z największego stanu USA, tworzy Night Cobre, panowie zupełnie nie
dają po sobie poznać, że pochodzą z najbardziej amerykańskiego stanów Ameryki,
brzmienie mają europejskie, klasyczne, heavy metalowe. Jednak nie zamykają się
na inne gatunki. Czasem słuchając niektórych kawałków, miałem wrażenie, że w
uszach gra mi Megadeath czy Metallica. Jest to ekipa zafascynowana science fiction
i wątkami apokaliptycznymi, która w końcu zdecydowała się ukręcić coś
wspólnie, i dać nam naprawdę niezły album oraz wciągającą opowieść.
HMP: Zdaję sobie sprawę, że może to być
dość błahe pytanie, ale czy moglibyście opowiedzieć
o historii zespołu? o tym jak się poznaliście
i w jaki sposób na siebie trafiliście?
Christian Larson: Tak naprawdę, znaliśmy
się już od dawna, graliśmy czasem wspólnie na
żywo i występowaliśmy na tych samych scenach.
Po prostu w końcu nadszedł odpowiedni
czas, zdecydowaliśmy, że połączymy siły i
stworzymy coś wspólnie.
"Dawn of the Serpent" to innymi słowy świt,
poranek węża, czy to ma oznaczać, że Night
Cobra wychodzi na blask światła dziennego?
Po części tak, tytuł symbolizuje "odrodzenie
Osobiście jestem fanem tej wytwórni od
dawna. Wydają i wznawiają mnóstwo niesamowitych
zespołów. Zawsze chciałem z nimi
współpracować i na szczęście wydana przez
nas, w 2020 roku EP-ka, bardzo im się spodobała.
Najpierw obawialiśmy się, że nie uda
nam się jej wypromować w dobie pandemii,
ale mimo to poradziła sobie naprawdę dobrze.
Zanim zaczęliście działać na scenie i wydawać
muzykę, to zadbaliście o jakość swojego
materiału, komponowaliście i dopracowywaliście
go kilka lat, nie uważacie, że w obecnych
czasach tego właśnie brakuje wielu zespołom?
Prawda, spędziliśmy setki godzin pracując nad
komponowanie kolejnych utworów, więc gdy
wciągnąłem się w pisanie, brak koncertów już
mi tak nie doskwierał. Jednak muszę przyznać,
że najpierw, te oczekiwania na wydanie
doprowadzały mnie do szału, ale później nauczyłem
się sobie z tym radzić. Z moim drugim
zespołem Necorifer też czekaliśmy długo
na publikację, był to trudny okres. Dostaliśmy
sporą lekcje cierpliwości.
Lubicie i inspirujecie się filmami science-fiction,
o czym mówi nawet sam tytuł "Run
The Blade", w jaki sposób staracie się przełożyć
tą inspirację kinematografią na kompozycje
muzyczne?
Staram się wyrwać treść oraz klimat z tych
filmów i przedstawić, jak nawiązują do dzisiejszego
świata. Produkcje science-fiction powoli
stają się rzeczywistością, więc te tematy dobrze
ze sobą współpracują. Staram się wyobrazić
sobie, że zespół jest częścią świata przedstawionego
przez konkretne filmy, i wtedy
łatwiej wplata mi się to w naszą muzykę. Zwykle
koncentruję się na konkretnej fabule, ale
czasem lubię puścić wodze fantazji i zobaczyć,
dokąd moja głowa mnie zabierze.
węża", zrzucenie starej skóry. Odnosi się to
zwłaszcza do nowych zespołów, które wydają
swoje debiutanckie albumy, ale i do tego jak
obecnie kształtuje się świat. To już nie jest ta
sama kraina, w której dorastaliśmy, coraz szybciej
się zmienia. Kto wie co przyniesie nam
przyszłość.
Podpisaliście kontrakt z High Roller Records,
jak myślicie, co zwróciło ich uwagę na
waszej "In Praise Of The Shadow" EP? Co
przekonało ich, aby zaproponować wam kontrakt?
Foto: Violeta Alvarez
utworami, dokładnie zaplanowaliśmy też sam
koncept zespołu, i rzeczywiście zajęło nam to
kilka lat. Myślę, że wkładanie dużej ilości czasu,
to z pewnością coś dobrego, ale najważniejszy
jest i tak efekt końcowy. Wspaniałe
rzeczy mogą przyjść do ciebie w ciągu kilku
minut lub możesz na nie czekać wiekami.
Chciałbym też zapytać, czy trudne były
oczekiwania na wydanie i koncertowanie?
czy raczej nie brakowało wam cierpliwości?
Najpierw było mi ciężko bez grania, ale to dało
mi więcej czasu, który mogłem poświęcić na
Wiem, że mimo waszego pochodzenia, jesteście
uważani za zespół brzmiący bardziej
europejsko, jednak słuchając niektórych
utworów z "Dawn Of The Serpent" np. "In
Mortal Danger", odniosłem wrażenie, że
macie dużo wspólnego z amerykańskim
thrash metalem, słusznie?
Oczywiście! Uwielbiamy thrash, wychowałem
się na Metallice, Megadeath czy Slayerze, ta
scena miała na nas olbrzymi wpływ. Czerpiemy
wiele inspiracji od zespołów europejskich,
ale często zaglądamy też do naszych amerykańskich
korzeni.
Zauważyłem wiele partii na syntezatorze,
całe "Acid Rain" jest mu poświęcone, skąd
pomysł na taki element?
Wciągnąłem się w grę na syntezatorze siedem
lat temu, uwielbiam atmosferę jaką tworzy,
odcienie i w zasadzie wszystko, co się z nim
wiąże. Synth nadaje się idealnie do soundtracków
filmów cyberpunkowych, a ponieważ
piszę w tym temacie, uznałem, że świetnie
wpasuje się w nasze utwory. Bardzo się cieszę,
że mogłem z niego skorzystać nagrywając ten
krążek.
Jeśli spojrzeć na wasze poprzednie wydanie,
to widać ogromny postęp. Było coś nowego
w procesie nagrywania i tworzenia tego albumu,
czego może zabrakło na EP?
Naprawdę daliśmy z siebie wszystko pracując
nad tą płytą, dodatkowo z powodu Koronawirusa
wszystko było zamknięte, więc mieliś-
58 NIGHT COBRA
Foto: Violeta Alvarez
my więcej czasu na tworzenie. Celem zawsze
było podniesienie poziomu w stosunku do EPki.
Nie sądzę, żeby czegokolwiek na niej brakowało,
ale poszliśmy wtedy nieco prostszą
drogą, w końcu było to nasze pierwsze nagranie.
Kim są tytułowi "Those Who Walk the
Night?
Utwór jest hołdem dla nocy i wszystkich, którzy
podążają swoją odmienną drogą, dedykujemy
go muzykom, artystom i marzycielom.
Jest również apoteozą dla mojego przyjaciela
Barnaby, który odszedł w zeszłym roku. Był
jedyny w swoim rodzaju i zjednoczony z ciemnością.
Muszę przyznać, że bardzo spodobała mi się
okładka, jest mroczna i intrygująca, czy razem
z muzyką ma odnosić się do tego w jaką
stronę obecnie zmierza świat?
Tak, wprowadza w niepokój. Kiedy już myślimy,
że mamy za sobą jedną rzecz, pojawia się
kolejna. Świat stoi w obliczu tak wielu czynników,
że w zasadzie żyjemy w cyberpunkowej
rzeczywistości. Kto wie, co będzie dalej,
ale ludzkość zaczęła podążać niebezpieczną
drogą. Myślę, że okładka właśnie to pokazuje.
Na płycie dominują partie instrumentalne, a
teksty są raczej dość zwięzłe, jest jakiś powód,
dla którego zdecydowaliście się na taki
zabieg?
Nie planowaliśmy tego, czasem trzeba po prostu
oddać się w ręce muzyki, ona wskaże nam
w którym kierunku iść. Zazwyczaj też wsłuchuje
się w kompozycje i decyduje które partie
potrzebują tekstu, a które nie.
10. marca będziecie mieli okazję zagrać razem
z Rose Tattoo, jak udało się wam nawiązać z
nimi współpracę? Zespół działa od kilku
dekad na pewno będziecie mogli się od nich
czegoś nauczyć?
Niestety z powodu pandemii, trasa właśnie
została odwołana. Słucham ich od moich nastoletnich
czasów i uwielbiam ten zespół. Byłem
bardzo podekscytowany tymi koncertami
i żałuje, że do nich nie dojdzie.
Album jest surowy, chcieliście, aby słuchając
go można było odnieść wrażenie, że jest się
w samym centrum metalowego koncertu?
Tak, chcieliśmy, żeby miał on dziki klimat.
Obecnie wiele rzeczy w metalu jest przesadzonych
w post produkcji, my pragnęliśmy pójść
w przeciwnym kierunku. Dać tej płycie trochę
życia.
Słychać u was ducha NWOBHM widać, że
inspirowaliście się jego przedstawicielami,
ale mając na uwadze to, że heavy metal ma
duży związek z punk rockiem i hard rockiem
odnajdywaliście inspiracje również w tych
gatunkach?
Każdy z zespołu wychowywał się na punk
rocku, zresztą słuchamy go do dziś. Ostatnio
nawet jammowałem z punkowymi Subhumas
i Aus Rotten. Punk jest sporą częścią naszego
zespołu i z pewnością dalej będzie.
Na koniec chciałbym zapytać który z utworów
jest waszym ulubionym, a jaki tym który
osobiście najmniej przypadł wam do gustu?
Oraz jakie macie plany na nadchodzącą
przyszłość?
Myślę, że najbliżej mojego serca jest "Neuromancers
Curse", a najmniej przepadam za
"Electric Rite", ale i tak uwielbiam tę piosenkę.
Mamy w planach kilka festiwali na wiosnę i lato,
a na jesień zapowiada się trasa koncertowa!
Bardzo dziękuje za wywiad i chciałbym wam
życzyć powodzenia!
Szymon Tryk
NIGHT COBRA 59
Jakie jest twoje zdanie o Terror Tales (A
Tribute to Death SS)? Wystąpiłeś gościnnie
na tej płycie się w "Violet Uverture". Fakt, że
Ttwój wizerunek i muzyka inspirowały
mnóstwo zespołów jest powszechnie znany,
ale posiadanie albumu-hołdu jest czymś jeszcze
większym, zwłaszcza gdy bierze w nim
udział wielu świetnych muzyków, takich jak
Watain.
Na przestrzeni lat Death SS doczekało się
czterech tribute-albumów z reinterpretacjami
naszych piosenek przez najrozmaitszych międzynarodowych
artystów, nie tylko należących
do sceny metalowej. To oczywiście sprawiło,
że byliśmy z tego faktu bardzo dumni.
Osiągnięcie perfekcji jest rzeczą niemożliwą
Death SS to fenomen nie tylko we włoskiej scenie alternatywnej, ale również
w skali świata. Na długo przed pojawieniem się skutecznie banowanego co
pewien czas Black Magick SS, bo już w latach 80., grupa dowodzona przez Steve'a
Sylvestra wzbudzała kontrowersje nie tylko nazwą budzącą skojarzenia z nazistami,
ale również teatralnym wizerunkiem czerpiącym z estetyki horroru i erotycznych
komiksów z epoki. Mimo oskarżeń o propagowanie konkretnych treści politycznych
czy antyreligijnych, Death SS działa do dziś, niezłamane nawet przerwą
pod koniec burzliwych ejtisów. Ostatnio wydali symbolizujący perfekcję album
"X", łączący metal i gotyk z popem czy nawet... power metalem. Dla mojego rozmówcy
kwestie symboliki są szczególnie ważne - jest w końcu entuzjastą działalności
Crowleya. Czy udało mu się stworzyć płytę faktycznie idealną? O kilku
aspektach porozmawialiśmy w poniższym wywiadzie.
Doceniam wasze projekty kostiumów i
ogólną estetykę. Wiem, że zmieniają się za
każdym razem, gdy nowy członek dołącza do
zespołu lub po prostu chcesz spróbować
czegoś nowego, więc zastanawiam się, która
era/projekt/estetyka/kostium była twoim
ulubionym przez te wszystkie lata?
Zawsze samodzielnie projektowałam kostiumy
dla całego zespołu, od czasu do czasu ewoluując
w postaci łączące klasyczne cechy charakterystyczne
różnych bohaterów kina grozy,
którymi się inspirujemy, jak wampir, zombie,
mumia, wilkołak i upiór z opery. Nie ma określonego
okresu, który preferowałbym ponad
inne. Każda era reprezentowała to, co w konkretnym,
historycznym momencie było moim
zdaniem właściwym wizerunkiem do przyjęcia
wówczas przez zespół.
HMP: Steve, czy wciąż jesteś członkiem
Ordo Templi Orientis? Wiedzą o twojej muzyce,
wizerunku i tematyce tekstów? Najbardziej
znanym członkiem OTO był Aleister
Crowley, który częściowo zainspirował
jedeen z utworów z twojego najnowszego albumu,
"X", "Temple of the Rain", stąd przypuszczenie,
że te dwa światy mogą być powiązane.
Steve Sylvester: Tak, jestem członkiem OTO
od dłuższego czasu, ale nie uważam się za prawdziwie
praktykującego członka, bardziej osobę
wspierającą ten nurt filozoficzny. W przeszłości
dedykowałem OTO cały album, "Do
What Thou Wilt", nawiązujący do słynnego
motto Aleistera Crowleya, który podsumowuje
jego esencję. To była pierwsza płyta
rockowa oficjalnie rozpoznana przez ezotoeryczne
środowisko. Od tamtej pory, zawsze
pozostawiam otwartą przestrzeń między thelemiczną
filozofią a moimi tekstami.
W jednym z wywiadów przyznałeś, że kiedyś,
w swoim rodzinnym mieście, zawsze się
wyróżniałeś, miałeś łatkę "dziwnego" dziecka,
byłeś inny w porównaniu z rówieśnikami.
W jaki sposób nauczyłeś się zamieniać ten
fakt w zaletę i artystycznie wyrażać tę wyjątkowość?
Czy uważasz, że rodzaj muzyki,
którą grasz, może pomóc innym czuć się lepiej
we własnej skórze?
Mam nadzieję. Muzyka rockowa jest potężnym
medium, które może pomóc ludziom,
zwłaszcza młodszym, znaleźć siłę, by swobodnie
wyrażać siebie i swoją osobowość, bez konieczności
poddawania się dogmatom i ograniczeniom
moralnym, społecznym i estetycznym.
Mocno wierzę w oczyszczającą i wyzwalającą
siłę Rocka, która pomogła mi nigdy
nie czuć się marginalizowanym i bez ograniczeń
wyrażać artystyczną stronę swojej osobowości.
Foto: Death SS
Twoja postać jest wampirem, wydałeś album
"…in Death of Steve Silvester" i to też
oznacza nazwa zespołu, a tematy, które podejmujesz
w tekstach również bardzo często
skupiają się na kwestiach związanych z
umieraniem, więc jestem ciekawa, czy dużo
myślisz o własnej śmierci, jak by ona wyglądała,
co będzie dalej? Czy uważasz, że te
myśli są w pewien sposób inspirujące?
Myślę, że wiedza o tym, co stanie się w momencie
naszej śmierci, jest najważniejszym
pytaniem, jakie od zawsze stawiała sobie cała
ludzkość. Osobiście uważam, że jest to po
prostu przejście z jednego wymiaru do drugiego,
ponieważ prawdziwa esencja każdego z
nas jest nieśmiertelna. Oczywiście, ta myśl jest
dla mnie bardzo stymulująca i dlatego ten motyw
często powraca w moich tekstach..
W latach 90. zmieniłeś nazwę zespołu na
Sylvester's Death ze względu na potencjalne
problemy z częścią "SS" w Niemczech. Ale
w 2021 wydaliście coś w rodzaju splita, ścieżkę
dźwiękową do Suspirii (gdzie pojawiła się
tylko jedna z waszych piosenek) z niemieckim
zespołem Samsas Traum pod waszym
"tradcyjnym" szyldem, Death SS. Mam
wrażenie, że dziś dla wszystkich, nie tylko
dla Niemców, nie jest to już kwestia budząca
kontrowersje, mam rację?
Tak, to mój niemiecki dystrybutor narzucił
wówczas zmianę nazwy z Death SS na Sylvester's
Death z powodu problemów prawnych
związanych z podwójnym S, które wciąż
niektórzy idioci nadal interpretowali jako nazistowską
propagandę. Gdy umowa z nimi została
zerwana, natychmiast wróciłem do oryginalnej
nazwy, którą posługiwałem się we
wszystkich częściach świata, w tym w Niemczech.
Myślę, że wszyscy są już świadomi, że
SS to tylko inicjały mojego imienia i że Death
SS nie ma żadnym konotacji politycznych.
Wywołałeś też wiele kontrowersji we Włoszech.
Czy miałeś podobne problemy w innych
krajach? Pamiętam problemy z projektem
W.O.G.U.E (Work of God United Entertainment).
Jaka był najbardziej absurdalna
potyczka z cenzurą, jaką pamiętasz?
Zawsze byłem atakowany przez cenzurę, tak
samo we Włoszech, jak i w każdej części świata.
Z pewnością największa próba ocenzurowania,
cenzury, jaka została wystosowana
przeciwko mnie, miała miejsce, gdy Watykan
zadenuncjował mnie, ponieważ zatytułowa-
60
DEATH SS
łem jeden z moich solowych albumów "Opus
Dei", posuwając się nawet do tego, że wszystkie
fizyczne kopie tego CD zostały wycofane
z rynku. Dopiero dwa lata później udało mi
się wydać go ponownie pod nazwą W.O.G.
U.E, co, jak wspomniałaś, stanowi akronim od
"Work Of God United Entertainment". Muszę
dodać, że w tym projekcie nie było absolutnie
żadnych odniesień do religii!
Wracając do Suspirii, dlaczego na wspomnianym
już splicie znalazła się tylko jedna
piosenka waszego autorstwa, "Suspiria
(Queen of the Dead)" (która pojawiła się
również na najnowszej płycie "X")? Czy wy,
albo autorzy tego komiksu, nie chceili wykorzystać
więcej kawałków Death SS, a może
nagraliście ją już wcześniej, niekoniecznie na
potrzeby tego projektu?
To tylko dlatego, że za tym CD stoi koncept
dedykowany wyłącznie postaci Suspirii.
"Zora", inna bohaterka jednego z utworów,
również jest bohaterką komiksów, więc może
za "Suspirią..." stał wyłącznie fakt, że prywatnie
jesteś fanem opowieści obrazkowych?
Tak, to również był powód. Zora i Suspiria
to mój osobisty tribute dla świata włoskich komiksów
erotycznych opartych na estetyce horroru
z lat 70. i 80., które od zawsze były silnym
źródłem inspiracji dla Death SS.
Wydaliście także "Suspiria (Queen of the
Dead)" jako edycję specjalną singla, limitowanego
do 275 kopii. Wiem, że wcześniej
ograniczałeś ilość singli do 666 sztuk. Nie
mogłem znaleźć informacji, ile kopii twojego
drugiego singla "The Temple of the Rain/
The Wizard" zostało wyprodukowanych, ale
zastanawiam się, dlaczego w przypadku
"Suspirii" nie trzymałeś się pomysłu z 666?
Nie zajmuję się tymi rzeczami osobiście,stąd
może wynikać ta rozbieżność, ale zgadza się,
zazwyczaj wydajemy nasze konkretne wydawnictwa
w ramach Fan Clubu w zaledwie 666
egzemplarzach, podczas gdy oficjalne wydania
mają oczywiście większy nakład...
Wiem, że kochasz kolekcjonować i jest to
główny powód, dla którego wydałeś tak wiele
limitowanych singli, ale zastanawiam się,
czy nawet ty, osobiście, posiadasz je wszystkie,
czy może były jakieś konkretne wydania,
które całkowicie wyprzedałeś i teraz ci ich
brakuje?
Dobre pytanie! Wydaje mi się, że powinienem
mieć co najmniej jeden egzemplarz wszystkich
włoskich wydawnictw, ale nie jestem pewien,
czy tak faktycznie jest, dodając do tego wszystkie
płyty tłoczone i wydawane za granicą.
Co jest trudniejsze - bycie muzykiem czy
posiadanie wytwórni, mowa o Lucifer Rising?
Łączenie obu tych profesji prawdopodobnie
pomaga w obu przypadkach, ale oba
zawody mają też swoje wady i dochodzą też
czynniki stresowe...
Cóż, Lucifer Rising obecnie zajmuje się wyłącznie
wydawaniem Death SS, więc w tym
przypadku chodzi o całkowitą kontrolę nad
sytuacją. Zwykle zajmuję się wszystkimi aspektami,
które są związane z zespołem, ale z
pewnością za swoją głowną profesję uznaję bycie
artystą, natomiast w sprawach biznesowych
pomagają mi odpowiedni współpracownicy,
którzy zajmują się tym za mnie.
Oprócz inspiracji zaczerpniętych z estetyki
horrorów, motyw z pierwszego utworu, "The
Black Plague", przypomina mi również klimat
"Tubular Bells" Mike'a Oldfielda! Czy
są jakieś inne nieoczywiste inspiracje, niezwiązane
z estetyką horroru/okultystyki,
które wpłynęły na twoją muzykę? W refrenie
"Zory" są też ślady "My Girlfriend's Girlfriend"
Type O Negative (ale ich estetyka
może mieć akurat pewne podobieństwa do
twojej).
Mogę tylko powiedzieć, że podczas komponowania
"Black Plaugue" i "Zory" nie miałem w
planach nawiązań do żadnej z tych piosenek.
Jeśli usłyszałaś podobieństwa, to jest to całkowicie
przypadkowe. Muzycznie zawsze staram
się inspirować tym, co przekazuję później w
tekstach, aby móc stworzyć jak najbardziej
bezpośredni i kompletny związek z tym, co
jest opowiedziane w poszczególnych piosenkach.
Dlatego słuchacz może odnaleźć w muzyce
Death SS jak najbardziej zróżnicowane i
Foto: Death SS
odmienne muzycznie wpływy, od doomu po
glam, od poweru po gotyk, od nowej fali po
pop, wszystkie przefiltrowane przez nasz unikalny
styl łączenia metalu i horroru, który wypracowaliśmy,
współcześnie skonsolidowany
w czasie.
To prawda, poza tytułem, w "Ride the Dragon"
faktycznie słychać wpływy power metalu
(sposób riffowania, śpiewania, ogólne,
"epickie" brzmienie), to celowe działanie?
Niekoniecznie, ten kawałek po prostu wyszedł
nam w ten sposób.
Czy "The World is Doomed" odzwierciedla
twoje spojrzenie na ogólną sytuację na
świecie, czy ogólnie twoje odczucia?
Bez wątpienia żyjemy w bardzo mrocznym i
trudnym okresie, pomiędzy zarazą, wojną i
masą ograniczeń, a cały ten negatywny klimat
wpłynął na nastrój tej piosenki, która mówi o
tych tematach poprzez metaforę biblijnych
ran.
Teledysk do "The Temple of the Rain" był
pełen detali i symboliki, związanej ze starożytnymi
wierzeniami itp. Wydaje mi się, że
to był głównie twój pomysł? Jak wyglądała
wasza współpraca z Andreą Falaschi, mam
na myśli realizację wideo? Jesteście zadowoleni
z efektu końcowego?
Tak, koncepcja teledysku do "The Temple of
the Rain" to mój pomysł. Po prostu staram się
wizualnie wyrazić tematy, które porusza ta
piosenka. Ten konkretny utwór opowiada o
magii seksualnej i ogólnie o oczyszczającej sile
miłości jako lekarstwie na suchość życia "spalonego"
bólem i przeciwnościami… Częściowo
podejmuje mitologię thelemiczną Aleistera
Crowleya z odniesieniami do Nuit-Isis (Księżyc
- element kobiecy) i Hadit - Ra/Słońce -
element męski)… Deszcz ma oczyszczające
znaczenie, symbolizuje połączenie, jedność.
Deszcz jest par excellence elementem seksualnym
i kobiecym, jest przede wszystkim identyfikowany
jako pierwotna matryca życia i
regeneracji. Świątynia deszczu to symbol przemiany
i pierwotnej inicjacji.
Wiele z twoich długogrających wydawnictw
wzbogaciły covery, od Alice'a Coopera i
Rolling Stones po Agony Bag. Ale w późniejszych
latach, po nowym tysiącleciu,
przestałeś reinterpretować utwory innych
wykonawców, dlaczego? Coverowanie
artystów, których doceniasz, oczywiście w
swoim stylu, wydaje ci się teraz bezcelowe?
Może był plan umieszczenia jakiegoś coveru
na "X", ale porzuciłeś ten pomysł?
Nie ma w tym żadnej premedytacji. Po prostu
robimy covery tylko wtedy, gdy czujemy taką
potrzebę, bez planowania czegokolwiek. Na
przykład strona B trzeciego singla z "X", "Suspiria
(Queen of the Dead)" będzie coverem
zaczerpniętym ze ścieżki dźwiękowej filmu
Briana De Palmy "Phantom of Paradise".
Tytuł i liczba "X", jak kiedyś powiedziałeś,
symbolizują perfekcję, więc czy uważasz, że
"X" faktycznie jest albumem idealnym, a jeśli
tak, to dlaczego? Ze względu na różnorodność,
motywy, produkcję?
Myślę, że osiągnięcie prawdziwej perfekcji jest
rzeczą niemożliwą i dotyczy to każdego. Powiedzmy,
że starałem się zadowolić przede
wszystkim siebie, a co za tym idzie moich
zwolenników. Nie wiem, czy mi się to w pełni
udało, bo zawsze, w każdej kwestii, da się zro-
DEATH SS 61
bić coś lepiej, ale osobiście uważam, że wykonałem
kawał dobrej roboty...
Wróćmy do czasów, w których opuściłeś
szeregi Death SS w latach 80-tych. Czy
sukces kompilacji "The Story of Death SS,
1977-1984" był głównym powodem, dla którego
zdecydowałeś się wrócić do gry?
Absolutnie nie! Jeśli przeczytacie moją biografię
"The Necromancer of Rock" opowiadam
w niej bardzo szczegółowo, jak cała sprawa została
wyartykułowana… Przeniosłem się do
Florencji i wznowiłem zespół z nowymi muzykami.
Kiedy ukazała się kompilacja Minotauro,
miałem już nowy skład.
Twój styl muzyczny jest rozpoznawalny, ale
nieco różni się w zależności od albumu. Myślę,
że najbardziej niezrozumianym jest wasze
wydawnictwo z lat 2000., "Panic", które
bardzo różniło się od poprzednich. Co myślisz
o tym albumie z obecnej perspektywy?
"Panic" jest jak dotąd moim najlepiej sprzedającym
się albumem. Jestem bardzo dumny z
tej płyty, wyprodukowanej zresztą przez Neila
Kernona, z potężnym jak na tamte czasy
brzmieniem, do dziś bardzo mocnym. Reprezentuje
to, czym było Death SS w 2000 roku.
Jaki był powód, dla którego zdecydowaliście
się ponownie nagrać niektóre ze swoich
starszych piosenek na potrzeby "Rock n' Roll
Armaggedon", na przykład "Witches Dance"?
To były utwory, z których nie byłeś zadowolony,
a może czekały na odpowiedni moment,
aby wpasować się w takie aranżacje?
Nie. Po prostu pomyślałem, że niektóre piosenki
są naprawdę zbyt dobre, aby można je
było zdegradować wyłącznie do limitowanych
singli i B-Side'ów. Chciałem znaleźć dla nich
godne miejsce na długogrającym albumie.
Jakie to uczucie być częścią undergroundowej
sceny muzycznej ze zdefiniowanym, rozpoznawalnym
wizerunkiem i stylem przez tak
długi czas, nawet w erze cyfrowej? Zainteresowania
ludzi i sposoby konsumowania muzyki
są dziś bardzo różne. Czy jako doświadczony
zespół staracie się dostosować do
nowych realiów na tyle, na ile to możliwe, nie
tracąc swojego stylu, czy działacie głównie
dla entuzjastów, małej grupy?
My, Death SS, jak zawsze, po prostu idziemy
naszą własną drogą i wszystko inne mamy w
dupie!
Jakie są twoje plany na 2022, nowe wydawnictwa
kolekcjonerskie, pisanie nowego materiału,
trasy koncertowe?
Myślę, że wszystkiego po trochu z tego, co
wymieniłaś...
Wielkie dzięki za wywiad i poświęcony czas.
Ostatnie słowa dla polskich fanów, którzy
nas czytają?
Mam nadzieję, że jak najszybciej uda mi się
zagrać koncert w waszej okolicy! Stay Evil!
Iga Gromska
HMP: Skąd ten Luzifer? Nazwa Lucifer była
już zajęta, musieliście więc dokonać modyfikacji,
żeby nie mylono was z innymi grupami
o tej nazwie, przede wszystkim tą z Johanną
Sadonis?
Stefan Castevet: Kiedy przyjęliśmy tę nazwę,
nie wiedzieliśmy o istnieniu zespołu Johanny.
Kilka tygodni później zobaczyliśmyjego logo
w magazynie i byliśmy trochę wkurzeni
(śmiech). Ale potem już się tego trzymaliśmy.
To świetna nazwa. Nikt nigdy nie pomylił nas
z kimś innym.
Ciekawa jest też geneza tej grupy, bowiem
Luzifer powstał kilka lat przed założeniem
waszego, można rzec, obecnie głównego zespołu
Vulture - uaktywniliście się teraz, wykorzystując
to pandemiczne zwolnienie, bo
speed/thrash metal nigdy nie był waszą jedyną
fascynacją, tradycyjny heavy kręci was
równie mocno?
Może nie aż tak, ale zdecydowanie też bardzo
to lubię (śmiech). Tak! Wykorzystaliśmy ten
dodatkowy czas, który mieliśmy do dyspozycji,
żeby być kreatywnymi. Zaowocowało to
kilkoma miesiącami bardzo skoncentrowanego
pisania muzyki.
Można więc rzec, że lata 80. są wiecznie żywe,
a już na pewno w kontekście tradycyjnej
sceny metalowej: nie tylko brytyjskiej czy
niemieckiej, ale też szwedzkiej i innych europejskich
państw, bo przecież wtedy każde z
nich, Belgai, Holadia, etc. miało się czym pochwalić?
Scena tradycyjnego heavy metalu wydaje się w
dzisiejszych czasach być bardzo aktywna.
Każdy europejski kraj ma swoje niesamowite
zespoły, ale pojawiają się też nowe, młode kapele,
jak na przykład Venator.
Pomiędzy Luzifer a Vulture nie mamy tylko
różnic typowo muzycznych, bo poza perkusistą
odpowiadacie w tych zespołach za różne
instrumenty, inaczej też dzielicie się partiami
wokalnymi - to nie przypadek, chcieliście
uniknąć sytuacji, że coś jest do siebie zbyt
podobne, mimo jednak nieco odmiennej stylistyki?
Luzifer został założony przed Vulture, więc
nie było takiego pomysłu. Powiedziałbym też,
że te style nie różnią się nieznacznie, tylko
bardzo, bardzo się różnią (śmiech). Jak dotąd
pomysły, które mieliśmy na Vulture i Luzifera,
nie kolidowały ze sobą.
Dodatkowy czas na metal
Chłopaki z Vulture nie lubią marnować czasu. Na kolejną płytę tej grupy
było jeszcze za wcześnie, przywrócili więc do życia projekt istniejący już od kilkunastu
lat, kiedy o Vulture nie było jeszcze mowy. Grają w nim tradycyjny heavy
metal i wydali właśnie debiutancki, nad wyraz udany, album "Iron Shackles". To
old school pełną gębą, a autorski materiał dopełnia bardzo zaskakujący cover.
Jak narodził się pomysł nagrania i wydania
albumu? Uznaliście, że najwyższa pora na
coś takiego, a po "Dealin' Death" Vulture i
przy braku większej ilości koncertów mieliście
więcej czasu, była to więc decyzja typu:
teraz, albo nigdy?
Tak, coś w tym stylu. Mieliśmy dużo wolnego
czasu, wszystkie koncerty zostały odwołane i
wtedy powiedzieliśmy: zróbmy znowu coś dla
Luzifera! Nie planowaliśmy pisać całego albumu,
to po prostu stało się przypadkiem!
Większość utworów z "Iron Shackles" ma teksty
w języku angielskim, jest jednak jeden
wyjątek, "Hexer (In Dreiteufelsnamen)" - to
wasz ukłon w stronę niemieckich fanów, a
przy okazji hołd dla zespołów, na przykład
Breslau, które na we wczesnych latach 80.
nagrywały płyty w waszym ojczystym języku?
Już na naszej pierwszej EP-ce nagraliśmy
utwór po niemiecku i bardzo nam się spodobał.
Stwierdziliśmy więc, że potrzebujemy kolejnego
niemieckiego kawałka na albumie.
Teksty napisał nasz przyjaciel Ela z Iron Kobra.
On jest fantastyczny, jeśli chodzi o zabawę
z niemieckimi słowami. Doskonały wybór
i doskonały tekst (śmiech). Nie ma żadnego
"uhonorujmy to czy tamto", które stałoby za wyborem
języka w tym utworze. Być może w
przyszłości nadal będziemy robić takie kawałki,
to coś naprawdę fajnego!
Jak sądzisz dlaczego ówczesna niemiecka
scena metalowa postawiła na angielskie teksty,
nawet jeśli wiele z tych grup nie miało
szans na międzynarodową karierę, a wasze
zespoły punkowe, nowofalowe i generalnie
alternatywne śpiewały po niemiecku?
To trudne pytanie! Nie jestem w stanie powiedzieć.
Cała ta myśl, że jak utwór jest heavymetalowy
to musi mieć anglojęzyczny tekst
jest tutaj głęboko zakorzeniona, masz całkowitą
rację. Może to wynika z bezpośredniej
inspiracji NWOBHM?
Mieliście nawet cały nurt Neue Deutsche
Welle, a jego czołowym przedstawicielem
był Joachim Witt. Skąd pomysł odświeżenia
jego przeboju "Goldener Reiter", u was
opisanego jako "Der Goldene Reiter"? Byliście
lub nadal jesteście fanami tego artysty,
pamiętacie ten teledysk z telewizji, etc.?
"Der Goldene Reiter" to po prostu kawałek,
który towarzyszył w ciągu ostatnich pięciu lat
każdej naszej imprezie. Wystarczyło kilka
drobnych sztuczek, aby przekształcić go w
utwór heavymetalowy. I właśnie to jest w nim
takie wspaniałe! Tak, znam ten teledysk! Są
nawet dwa do tej piosenki, prawda? Muszę
przyznać, że nie znam zbyt dobrze jego innych
utworów. Ostatnio stał się częścią sceny
gotyckiej, grając koncerty z mrocznymi interpretacjami
swoich utworów. Straszne.
62
DEATH SS
Fajne jest to, że nie tylko zrobiliście ten numer
po swojemu, ale też wybraliście coś oryginalnego,
bo nie przypominam sobie innej
metalowej wersji tego utworu - nie można w
kółko coverować "Paranoid", "Running Free",
"Breaking The Law" czy innych klasyków tego
typu, bo staje się to w końcu nudne?
Zdecydowanie! O wiele przyjemniej jest wziąć
piosenkę, która nie jest zbyt oczywista i uczynić
ją swoją własną. Na tym właśnie powinny
polegać covery, poza takimi typu: ostatnia
mocna piosenka na zakończenie koncertu.
Ortodoksyjni metalowcy nie zarzucali wam,
że to niezbyt trafny wybór, że powinniście
wybrać jakiś mniej znany, ale metalowy numer?
Tak, zwłaszcza w Niemczech! Ludzie albo kochają,
albo nienawidzą tej kompozycji. Ale to
jest coś, na co mieliśmy cichą nadzieję.
"Iron Shackles" to krótka, zwarta płyta,
niewiele ponad pół godziny muzyki. Miało
być tak jak kiedyś, a przy okazji macie materiał
pasujący do standardów epoki streamingu,
gdzie mało kto poświęca czas na słuchanie
całych płyt?
I znowu, nie ma w tym nic wielkiego. Skończyliśmy
nagrania, mieliśmy ponad 30 minut
muzyki i rozmawialiśmy z wytwórnią, czy nazwiemy
to pełnoprawnym albumem EP-ką czy
czymkolwiek innym. W końcu to nie ma
większego znaczenia, prawda? 12-calowe płyty
i tak kosztują tyle, ile kosztują, bez względu
na to, ile minut muzyki jest na nich zawarte.
W czasach przedinternetowych
płyty winylowe i kasety,
a później również płyty CD
umożliwiały dogłębne poznawanie
muzyki. Chyba wciąż
kultywujecie te tradycje, skoro
zależy wam na wydawaniu fizycznych
nośników dźwięku?
Zdecydowanie! Wypuściliśmy
ten album we wszystkich formatach!
Dlatego podpisaliście kontrakt
z High Roller Records,
wytwórnią, która dodatkowo
umożliwiła udany start Vulture
- może do dwóch razy
sztuka?
(śmiech) Może! Zobaczymy!
Świetnie się z nimi współpracuje.
Komunikacja jest bardzo
łatwa i wszystko zawsze dobrze
się układa.
Jak więc widzicie przyszłość
Luzifer? Vulture pozostanie
waszym głównym zespołem,
ale od czasu do czasu będziecie
się uaktywniać również
Foto: Luzifer
pod tym szyldem, nie tylko w płytowym, ale
również koncertowym wydaniu?
Szczerze mówiąc, nie planujemy niczego
związanego z Luziferem. To ma być projekt
dla frajdy, typowo studyjny i tak to na razie
zostawimy. Całą naszą energię i czas poświęcamy
Vulture. Nie ma więc żadnych koncertów,
planów, celów. Po prostu: trzydzieści kilka
minut nowego heavy metalu od nas!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
HMP: Wasza okładka dokładnie wskazuje,
czego można spodziewać się po muzyce
Thunderor. Wygląda jak okładka jakiejś super
gry wideo z lat 80. albo plakat zdobiący
klub motocyklowy. Domyślam się, że taki
był cel - dzięki okładce traficie dokładnie do
fanów klasycznego i oldschoolowego heavy
metalu.
JJ Tartaglia: Miło mi to słyszeć. Dokładnie!
Myślę, że nawet wybór kolorów bardzo pasuje
do muzyki. Muszę wyrazić uznanie dla artysty
Daniela Porty, naszego przyjaciela i wspaniałego
twórcy. Naprawdę mu się to udało.
Zaprojektował też nasze logo. Pierwszą rzeczą,
o jaką mnie poprosił przed wykonaniem
jakichkolwiek szkiców, było wysłuchanie muzyki.
Uwielbiam to w jego pracy, pozwala, żeby
to muzyka kierowała jego pomysłami i inspiracjami.
Motocykle są ważnym motywem
przewodnim albumu, ponieważ oczywiście
uwielbiam na nich jeździć, ale także dlatego,
że pojawiają się w tekstach, jako metafory podążania
naprzód i pogoni za marzeniami. Powtarzającym
się motywem są też zachody
słońca. W końcu album jest dość marzycielski
i romantyczny. Pierwotnie ta grafika miała
być okładką singla "How We Roll", a okładka
albumu miała być bardziej w stylu fotograficznego
plakatu filmowego, w stylu Indiany
Jonesa lub Jamesa Bonda. Jednak ta grafika
tak bardzo nam się spodobała, że pasowała
Kształtuje mnie dzieciństwo
Thunderor to zespół - spełnienie marzeń perkusisty Skull Fist. Zarówno
marzeń z dzieciństwa, które obracały się wokół gier i filmów z przełomu lat 80. i
90., jak i współczesnych marzeń związanych z końcem pandemii. JJ Tartaglia założył
sobie w żartach, że pandemia to czas dany mu od bogów. Nie skończy się,
póki nie nauczy się śpiewać. Jak się okazuje JJ Tartaglia przebił samego siebie, bo
nie tylko nauczył się śpiewać, ale równocześnie śpiewać i grać na perkusji. O powstawaniu
i planach na przyszłość Thunderor przeczytacie w bardzo ciekawym wywiadzie.
nam do winyla i wyobrażaliśmy sobie, że możemy
trzymać ją w rękach, więc to był decydujący
czynnik. Zrobiliśmy z tego okładkę albumu
i plakat filmowy, a następnie zdjęcia promocyjne.
Do konwencji pasuje wiele rzeczy. Pierwsza
z nich to brzmienie. "Fire it up" ma brzmienie,
jak płyta wydana przez dobrą wytwórnię na
przełomie lat 80. i 90. Jest przestrzeń, bębny
brzmią głęboko i naturalnie, świetnie słychać
każdy instrument. Jak pracowaliście nad brzmieniem?
Zastosowaliście jakieś sprzęty
analogowe? (zwłaszcza przy nagrywaniu
perkusji)
Tak, to jest właśnie to, o co nam chodziło. Jesteśmy
wielkimi fanami nagrań z lat 80., więc
Foto: Rae Chatten
byliśmy całkowicie zainspirowani tym brzmieniem,
a jeśli chodzi o mnie, to szczególnie z tej
połowy lat 80., kiedy syntezatory odgrywały
bardziej znaczącą rolę. Właściwie wszystko
nagrywaliśmy sami, w naszej sali prób. To było
spore przedsięwzięcie, ale też proces uczenia
się. Wcześniej sami robiliśmy mnóstwo
rzeczy przedprodukcyjnych, ale w moim przypadku
był to mój pierwszy raz, kiedy robiliśmy
cały album, który miał być wydany komercyjnie.
Kupiliśmy dobre mikrofony, interfejsy,
laptopy, w końcu przestawiliśmy się na oprogramowanie
do nagrywania. Wcześniej używaliśmy
po prostu tych starych 8-ścieżkowych
magnetofonów. Tacy jesteśmy oldschoolowi.
Ale tak, nastał czas, żeby ewoluować. Skupiliśmy
się po prostu na tym, żeby zrobić dobre
ujęcia. Chcieliśmy trzymać się z dala od kwantyzowania
bębnów, korekcji wysokości dźwięku,
czy nawet nadmiernej edycji. Wszystko
było nagrywane bez żadnych dodatków, chcieliśmy,
żeby było po ludzku, naturalnie. W
przypadku perkusji chodzi tak naprawdę tylko
o dobre strojenie, dobre mikrofony i dobre
wykonanie. Myślę, że nasz brak umiejętności
inżynierskich również zadziałał na naszą korzyść,
ponieważ nie znamy żadnych studyjnych
sztuczek, ani wymyślnych sposobów
edycji, więc zrobiliśmy to w starym stylu. Ale
do miksowania i masteringu zatrudniliśmy zawodowców,
bo to zupełnie inna bajka. No i
oczywiście chcieliśmy mieć coś, co będzie w
stanie sprostać współczesnym nagraniom. W
tym czasie nagrywaliśmy też nową płytę Skull
Fist, więc miksowaliśmy w tym samym studiu
(Vespa), a miksem zajął się Chris Snow, a następnie
Harry Hess z Harem Scarem zrobił
mastering.
Drugą rzeczą, która naprawdę pasuje do tej
estetyki, są teksty. Z jednej strony pasują
one do estetyki filmów i gier z lat 80., a z drugiej
- są typowe dla klasycznego heavy metalu.
Jakie było wasze rozwiązanie problemu
pisania tekstów, które musiały być jednocześnie
konwencjonalne i oryginalne? A może
nieoryginalność nie jest dla Was problemem,
bo liczy się tylko styl retro? (śmiech)
Naprawdę fajnie jest usłyszeć taką analizę, bo
to wszystko są rzeczy, które uwielbiam. Myślę,
że ostatnio zdałem sobie sprawę, że w dużej
mierze kształtuje mnie moje dzieciństwo i
rzeczy, które mnie wtedy inspirowały. To znaczy,
urodziłem się w 1984 roku, więc lata 80.
to nie moje pokolenie. Jednak jako że dorastałem
na wsi, przed erą internetu i brakiem telewizji
kablowej, wszystko było trochę w tyle.
Filmy z Van Damme'em, Indiana Jones, James
Bond, Stallone, AC/DC, Poison, Lynch
Mob... To właśnie wtedy podjąłem decyzję, że
gdy dorosnę, chcę zostać perkusistą. Tak jak
mój ojciec, który też jest perkusistą, i jak
Chris Slade z AC/DC. Jak się jest dzieckiem,
to w ogóle nie rozumie się, z czym to się wiąże.
Myślisz sobie: "ale to fajne". Ale 30 lat później
rzeczywiście tu jestem, po wielu latach
krwi, potu i łez. To nie są żarty. To prawie
tak, jakbym musiał dotrzymać jakiejś obietnicy
złożonej temu dziecku, mimo że to dziecko
to przecież ja. Czasami wyobrażam sobie, że w
innym wymiarze, moje obecne spotyka moje
dziecięce ja. Chciałbym, żeby to dziecko powiedziało:
"wow, super!". Tak więc jeśli chodzi o
teksty, to szczerze mówiąc, jest to po prostu
moje aktualne nastawienie do życia. Nigdy nie
zastanawiałem się, czy powinny być retro, czy
nie, ani nic z tych rzeczy. Chodzi po prostu o
przekazanie emocji, a główną z nich jest tęsknota
za przygodą. Czułem to przez całe życie
i czuję do dziś. To po prostu potrzeba wyjścia
z domu. Jakby za każdym rogiem czekała
przygoda na całe życie. Trzeba tylko z niej
skorzystać. Romans, niebezpieczeństwo, przyjaciele,
marzenia... Wszystko to tam na ciebie
czeka. Jest tu też trochę tekstów inspirowanych
Skull Fist, może niektórzy zatwardziali
fani to zauważą. Jest też sporo Bruce'a
Springsteena, nie zdawałem sobie sprawy,
jak wielki wpływ miały na mnie jego teksty,
dopóki sam ich nie napisałem.
64
THUNDEROR
W kilku miejscach umieszczacie celowe cytaty
z klasyków lat 80. "Dangerous Times"
zaczyna się jak Bon Jovi "Runaway", a w numerze
tytułowym solo kojarzy się z kawałkiem
"Painkiller".
Zwróciłaś na to uwagę jako pierwsza! Super.
To zabawne, bo napisałem ten kawałek myśląc,
że intro coś mi przypomina, a potem minęły
miesiące, aż przez przypadek usłyszałem
"Runaway" i pomyślałem: "O, to właśnie to!"
(śmiech) Więc tak, to był przypadek. Obie
piosenki są zupełnie inne, ale fajnie, że to podobieństwo
pojawiło się w niej bez mojego
świadomego udziału. Te wczesne utwory Bon
Jovi są po prostu wspaniałe. I tak, wydaje mi
się, że break perkusyjny w utworze "Thunderor"
jest trochę podobny do tego z "Painkillera"
z szesnastkowymi triolami na centrali. Nigdy
nie myślałem o tym w ten sposób. Ale pamiętam,
że słyszałem to samo w moim perkusyjnym
intro w kawałku "You Belong To Me" zespołu
Skull Fist. Myślę, że ponieważ "Painkiller"
jest tak kultowym intro perkusyjnym,
wielu metalowcom łatwo przychodzi ono na
myśl. Ale ja uwielbiam to intro, a także styl
Scotta Travisa, więc myślę, że i w tym przypadku
pojawił się ten wpływ.
Do tematyki i klimatu lat 80. bardzo pasują
synthy. Na Waszej płycie słyszę je kilkukrotnie,
np. w "How we roll". O ile zespole
heavymetalowe w latach 80. nie sięgały po
nie chętnie, o tyle współczesne retro zespoły
używają ich, żeby wzmocnić klimat lat 80.
Dlaczego według Ciebie stały się tak ważne
dla gatunku?
To bardzo ciekawe. Może dlatego, że uznano
to za trend, czy coś w tym stylu. Ja jestem
ogromnym fanem syntezatorów, uwielbiam je
w utworach Van Halen. Również na płytach
Ozzy'ego i Dio, ZZ Top, Judas Priest. Mam
wrażenie, że złote lata dla mnie to lata od
1984 do 1986. Może do 1988. Wydaje mi się,
że produkcja, którą uwielbiam, pochodzi
głównie z tych lat. A zbieg okoliczności jest
taki, że syntezatory są słyszalne głównie właśnie
w tym okresie. Jestem też wielkim fanem
Emerson, Lake and Palmer. Kiedy miałem
18 lat grałem na perkusji w tribute bandzie
ELP, co dało mi okazję, by naprawdę zagłębić
się w ich muzykę. Poza tym, mam klasyczne
wykształcenie w grze na fortepianie, co w połączeniu
z moją miłością do syntezatorów
sprawia, że nie da się ich nie lubić. (śmiech).
Myślę, że dużą rolę odgrywa też gatunek synthwave
z ostatnich lat. Na przykład soundtrack
z Kung Fury i wszystko, co powstało
później. Dla mnie to też była inspiracja, która
wprowadziła mnie w "tryb syntezatorowy",
kiedy nagrywałem partie klawiszowe.
Zapytałam o to muzyka zespołu Anahata.
Synthy (zwłaszcza gatunek dungeon synth)
występuje na płytach epic metalowych. Jego
odpowiedź brzmiała: "Myślę, że coś, co przyciąga
muzykę synth do grania dokładnie tego
rodzaju metalu jest chęć nie tyle śpiewania i
grania "o metalu" czy "bycia gwiazdami
rocka" lub czegoś w tym rodzaju, ale raczej
żądza budowania światów. Napisać spójny
"epic metalowy" album to jak napisać powieść,
historię czy zbudować krainę, w której
słuchacz się zanurzy. "
To bardzo fajne. Nie jestem zaznajomiony z
dungeon synth (śmiech), ale brzmi to niesamowicie
i na pewno to sprawdzę. To wyjaśnienie
ma dla mnie sens, ale bardziej kojarzy mi
się z czymś takim jak Turisas,
gdzie rzeczywiście czuje się
przeniesienie do innej rzeczywistości,
albo z symfonicznymi
rzeczami, takimi, jak Nightwish,
które umiejętnie używają
klawiszy. Jednak wydaje mi się,
że oni używają całej masy
dźwięków. Wydaje mi się, że w
sferze heavy metalu pojawił się
nowy ruch z klasycznymi
dźwiękami syntezatorów, takich
jak Beast In Black i kierunek,
w którym zmierza nowy
Striker. Bardzo podoba mi się
też to, co robi H.E.A.T. Dla
mnie syntezatory sprawiają, że
muzyka jest bardziej "marzycielska",
a tego właśnie chciałem
dla Thunderor. Chcę, żeby
słuchacz poczuł nagłą potrzebę
życia i podążania za głosem
serca. Uronienia łzy, kiedy
się pakujesz i wyjeżdżasz, bo w
głębi duszy wiesz, że to słuszna
decyzja. Po kilku piwach wybierz
się na przejażdżkę motocyklem
przy dźwiękach Stages
zespołu ZZ Top, a będziesz
wiedziała, o czym mówię.
Foto: Rae Chatten
W niewielu zespołach perkusista gra jednocześnie
rolę wokalisty. W klasycznym heavy
metalu na koncertach bardzo ważny jest widoczny
frontman kapeli. Jaki macie plan na
koncerty? Domyślam się, że chcecie robić
show i bawić publikę, więc na pewno macie
coś w zanadrzu, np. inne niż tradycyjne ustawienie
perkusji?
Tak, to na pewno wiąże się z pewnymi wyzwaniami.
Oczywiście chcemy dać publiczności,
jak najlepsze show i bardzo mnie kręcą możliwości,
jakie daje nam nasze położenie. Jako
power trio mamy możliwość stworzenia formacji
w stylu odwróconego klucza gęsi, która
moim zdaniem może być bardzo efektywna.
Wiele można zdziałać przy użyciu kilku podestów
i świateł. A na większych scenach możemy
być jeszcze bardziej kreatywni. Jestem
naturalnie wielkim fanem Phila Collinsa,
więc wyobrażam sobie, jak fajnie byłoby zacząć
utwór na pianinie, a potem przejść do
perkusji. Albo pociągnąć temat keytara. Rozmawialiśmy
o bitwie gitara kontra keytar, w
której ja i Jonny wymienialibyśmy się solówkami.
Kiedyś myślałem, że te pomysły są bardzo
odległe, ale może wcale nie aż tak. Tak
czy inaczej, to wszystko jest bardzo ekscytujące.
Ani nie gram na perkusji, ani nie śpiewam,
ale intuicja mi podpowiada, że robienie jednocześnie
obu czynności może być trudne
pod kątem zachowania rytmu i złapania oddechu.
Długo trzeba ćwiczyć, żeby zdobyć tę
umiejętność? A może moje spostrzeżenia są
mylne, i to wcale nie jest trudne?
Na początku było to niesamowite wyzwanie.
Ledwie wyobrażałem sobie śpiewanie, a co dopiero
robienie tego podczas gry na perkusji. A
na dodatek trzeba było śpiewać do mikrofonu.
Myślałem, że będę ciągle uderzał rękami o statyw,
a mikrofon uderzy mnie w zęby i cała scenografia
się rozpadnie. (śmiech) Ale z czasem
udało mi się to opanować. Jako perkusista
mam świadomość, że niezależne działanie
kończyn mam już wyćwiczone i mam już koordynację
czterokierunkową, więc musiałem
tylko dodać piątą "kończynę". W końcu zacząłem
się czuć tak samo, jakbym śpiewał,
brzdąkając na gitarze akustycznej. Z wypełnieniami
było trudniej, jeśli musiałem śpiewać
nad nimi, ale teraz mogę to robić bez problemu.
Jest to bardzo satysfakcjonujące i dające
dużo radości. Nie sądzę, żebym mógł się teraz
cofnąć. Czuję, że mogę przekazać moje przesłanie
o wiele lepiej, wykonując obie te czynności,
ponieważ tego właśnie chcę. Chcę, aby
publiczność odczuwała emocje, które ja odczuwam.
Jeśli chodzi o mikrofon, zdecydowałem
się na model Tommy'ego Lee, który
świetnie mi się sprawdza, a dodatkowo moim
zdaniem dobrze wygląda
Powstaliście w samym środku pandemii.
Lockdown ułatwił czy utrudnił Wam nagrywanie
płyty i formowanie kapeli? Przyznam,
że większość kapel, które powstały w czasie
pandemii mówiło, że był to bardzo kreatywny
czas, który mimo trudności, sprzyjał powstawaniu
nowych pomysłów.
Lockdown był brutalny, to na pewno. W 2020
roku mieliśmy sporo tras koncertowych ze
Skull Fist, które musieliśmy odwołać lub kilka
razy przekładać. Ale w przypadku Thunderor
zadziałało to na naszą korzyść. Nagle
mieliśmy cały ten przestój, więc była to dla
nas idealna okazja, żeby naprawdę skupić się
na nagrywaniu i nie spieszyć się. Zwłaszcza, że
po drodze wciąż uczyłem się wszystkiego.
Mieliśmy więc luksus czasu dla nas, to była
wspaniała rzecz. Z pewnością sprzyjało kreatywności,
a także mojemu zdrowiu psychicznemu.
To był idealny sposób na odwrócenie
uwagi od całego chaosu na świecie, naprawdę
tego potrzebowałam. Lubiłem żartobliwie myśleć
sobie, że powodem pandemii był znak od
bogów, że muszę nauczyć się śpiewać i nagrać
album Thunderor, i że pandemia nie skończy
się, dopóki nie wykonam tych zadań. Był to
fajny sposób motywowania się i pomagał mi
odnaleźć sens w nowej rzeczywistości.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
THUNDEROR
65
funkcję liderów?
Rogga i ja jesteśmy siłą napędową, ale w zespole
każdy ma coś do powiedzenia. Po wydaniu
albumu Kjetil dołączył do zespołu na
pełny etat, a Markus Rosenkvist zajął
miejsce perkusisty (wystąpił gościnnie w
utworze "Dying for My Dreams"). Tak więc
można powiedzieć, że Teddy/Kjetil/Markus/
Rogga/Peter jest stałym składem zespołu.
W muzyce chodzi o to, by uszczęśliwiać ludzi
Jeśli Gauntlet Rule nie jest supergrupą, to nie wiem, co mogłoby nią być.
Wchodzący w jej skład muzycy udzielali się w większej liczbie zespołów, niż istnieje
dni w roku kalendarzowym. Tym razem zaproponowali tradycyjny, rozpędzony
heavy metal w sam raz dla maniaków Iron Maiden i Gream Reaper. Mam
nadzieję, że premiera "The Plague Court" będzie dla kogoś pretekstem do zapoznania
się z twórczością gitarzysty Rogga Johansson'a oraz odpowiadającego na pytania
basisty Peter'a Svensson'a.
HMP: Każdy muzyk Waszego power trio ma
doświadczenia związane z niezliczoną ilością
innych zespołów, które grały bardziej
ekstremalne gatunki metalu niż heavy metal.
Jaki jest mit założycielski heavy metalowego
zespołu Gauntlet Rule?
Peter Svensson: Rogga Johansson (gitara) i
ja (bas) współpracowaliśmy już przy kilku
projektach, kiedy zwróciłem się do niego z
propozycją stworzenia czegoś w stylu heavy
metalowym. Mój inny główny zespół, Assassin's
Blade, był w pewnym sensie zawieszony,
a ja naprawdę chciałem tworzyć nowe utwory
w tym stylu. Rogga był bardzo chętny, bo też
uwielbia klasyczny metal i dla odmiany chciał
zrobić coś innego niż death metal. Szczerze
mówiąc, nie czuł się pewny, czy podoła temu
zadaniu, ale powiedziałem mu, że ma to w sobie
i myślę, że album, który powstał, mówi
sam za siebie. Następnie skomponowałem
utwory i napisałem teksty. Lars Demoké dołączył
jako perkusista sesyjny, a my zaczęliśmy
szukać wokalisty. Próbowaliśmy kilku różnych
śpiewaków, aż skontaktowaliśmy się z
Teddy'm Möllerem, który swym potężnym
głosem przerósł wszelkie oczekiwania.
Czyli w Waszym przypadku utwory powstały
przed wyklarowaniem się składu?
W przypadku debiutu "The Plague Court"
tak. Na drugi album mamy już skład, teraz
uzupełniony o perkusistę Marcusa Rosenkvista.
Nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy
pracować nad nowymi utworami. Mamy
już swój format, więc będziemy po prostu doskonalić
utwory i ich aranżacje.
Czyli oficjalnie wskazywany skład: Peter
Svensson (bass), Rogga Johansson (guitars),
Kjetil Lynghaug (guitars), Lard Demoke
(drums) and Teddy Möller (vocals), nie jest
już tym aktualnym? Ty i Rogga pełnicie
Wiele zespołów stara się kopiować styl Iron
Maiden (np. Master Spy). W Waszym przypadku
jest tak, że chociaż w materiałach prasowych
deklarujecie, że Gauntlet Rule to
muzyka dla fanów Maiden, to jednak "The
Plauge Court" nie przypomina żadnego z albumów
Maiden. Wasza muzyka ma swój
własny klimat. Jak ważne jest dla Was granie
unikalnej muzyki? Co sądzisz o zespołach,
które celowo naśladują innych?
W naszej muzyce są oczywiste wpływy Maiden,
ale nigdy nie powiedziałbym, że ich kopiujemy.
Naprawdę nie lubię zespołów, które
próbują naśladować jakiś konkretny zespół
lub album. Jest to po prostu tribute band wykonujący
własne utwory. Nie widzę w tym
sensu. Kiedy tworzę muzykę, chcę mieć coś
świeżego, nawet jeśli brzmi to tradycyjnie, bo
inaczej po prostu włączyłbym "Piece of
Mind" i słuchał czegoś, co jest o wiele lepsze
niż jakakolwiek kopia, którą ja (lub ktokolwiek
inny) mógłby kiedykolwiek stworzyć. Z
drugiej strony, w muzyce chodzi o to, żeby
uszczęśliwiać ludzi, więc jeśli ktoś jest szczęśliwy,
kopiując album z '84 roku, nie będę mu
tego zabraniał.
Czy nagrywanie "Plague Court" było ekscytującym
i ekstrawaganckim doświadczeniem,
czy raczej standardową pracą? Czy
przy jej okazji nauczyłeś się czegoś nowego?
Sam styl nie różni się zbytnio od moich innych
zespołów Assassin's Blade i Cult Of
The Fox, ale sposób pracy był niezwykle wydajny
i zabawny. Często zdarza się, że sesje
nagraniowe ciągną się w nieskończoność,
zwłaszcza gdy ludzie nagrywają w domu (tak
jak my z większością materiału na płycie), ale
w przypadku Gauntlet Rule pisanie i nagrywanie
przebiegało sprawnie i szybko. Nigdy
wcześniej nie pracowałem z Teddym, ale to
była prawdziwa przyjemność. Wziął on moje
podstawowe pomysły i przekształcił je, tworząc
niesamowite melodie i aranżacje wokalne.
Jeśli mieliśmy jakiś pomysł, po prostu go
wypróbowywaliśmy i widzieliśmy, czy działa,
czy nie. Wiem, że to brzmi naprawdę prosto i
w zasadzie tak powinno być, ale niestety często
w zespołach jest tak wiele różnych wizji i
polityki. Nie uwierzycie, przez jakie bzdury
przeszedłem w zupełnie nieznanych mi zespołach
(śmiech). W związku z tym jestem
naprawdę zadowolony z twórczej atmosfery
panującej w Gauntlet Rule.
Czy "The Plague Court" to koncept album?
Nie, na tym albumie nie ma żadnego ogólnego
konceptu. Powinieneś sprawdzić "Piece", z
Roggą i ze mną, jeśli interesują Cię koncepty.
Jestem wielkim fanem albumów koncepcyjnych,
ale na tym albumie chciałem trochę zróżnicować
tematy. Do końca nie byliśmy pewni,
które utwory znajdą się na ostatecznym
albumie, a pisząc koncept trzeba uwzględnić
wszystkie napisane do niego kawałki.
Foto: Gauntlet Rule
Powiedzieć, że śpiewacie o "wewnętrznych
66
GAUNTLET RULE
zmaganiach" brzmi cool, ale co to właściwie
znaczy? Czy doświadczasz jakichś "wewnętrznych
zmagań", które chciałbyś wyrazić w
swojej muzyce? Jak radzisz sobie z najtrudniejszymi
"wewnętrznymi zmaganiami" w
swoim życiu?
Myślę, że każdy ma swoje własne zmagania.
Walka z nimi lub ich akceptacja trwa całe
życie. "Valley of Thorns" jest oparta na historii
kogoś, kto przeszedł przez osobistą traumę i
musi sobie z nią radzić. Wiele z moich osobistych
wewnętrznych zmagań owocuje tekstami
utworów, większość z nich w moich
doomowych zespołach Void Moon i Anchorite.
Lubię rozmyślać o różnych rzeczach i poglądach,
a najlepszym ujściem dla mnie jest
zawarcie tych myśli w tekstach.
Z nieskrywaną dumą dzielisz się w mediach
społecznościowych bardzo pozytywnymi
recenzjami "The Plague Court". Czy spodziewaliście
się tak pozytywnego odzewu?
Czuję się naprawdę szczęśliwy z powodu pozytywnego
odzewu. W pewnym sensie nie
jestem zaskoczony, ponieważ uważam, że album
wyszedł nam niesamowicie. Ale jednocześnie
nie byłem pewien, czy ludzie znajdą
czas, by w pełni go docenić, biorąc pod uwagę
wszystkie inne płyty, które ciągle się ukazują.
W każdym razie, staraliśmy się skupić na
stworzeniu wspaniałego heavy metalowego
albumu i myślę, że nam się to udało.
Naprawdę podoba mi się okładka "The
Plague Court".
Wykonał ją Dan Goldsworthy. Ja zrobiłem
szkic, a on na tej podstawie stworzył arcydzieło.
Chcieliśmy zawrzeć w obrazie podwójne
znaczenie słowa "gauntlet".
Jak Wam się pracowało z Blaze'em Bayley'
em w utworze "Dying For My Dreams"?
Kiedy już udało nam się skontaktować z
Blaze'em i jego managementem oraz ustalić
wszystkie praktyczne szczegóły, proces nagrywania
utworów był bardzo prosty. Blaze
zasugerował nawet zmianę niektórych elementów
oraz dodał kilka własnych rzeczy. To
była naprawdę owocna współpraca. A to, że
Blaze zaśpiewał jedną z moich piosenek, wciąż
wydaje mi się kompletnie odjechane. Zdecydowanie
jest to spełnienie moich marzeń.
Czy uważasz Lorraine Gill, która śpiewa w
waszym utworze "A Choir Of Angels", za
jedną z pierwszych kobiet w amerykańskim
metalu?
Tak, zdecydowanie! Uwielbiam jej głos, a w
tym utworze spisała się rewelacyjnie. Poznałem
LP Taist of Iron "Resurrection" (1984)
ponad 20 lat temu i odtąd uwielbiam wokal
Lorraine. Kilka lat temu zobaczyłem ich na
Keep It True w Niemczech i postanowiłem
porozmawiać z Lorraine. Tym właśnie zakończyła
się nasza pogawędka.
Twojej wytwórni From The Vaults?
Szczerze mówiąc, nie wiem. To jest czysto biznesowa
decyzja wytwórni. Nadal kupuję płyty
CD, żeby słuchać ich w samochodzie lub w
domu. A płyty LP w domu. Ale najczęściej jestem
trochę leniwy, więc jeśli mam album na
CD, to po prostu go odtwarzam. Innym razem
lubię patrzeć na okładkę winylu...
Właśnie znalazłem na oficjalnej stronie
From The Vaults informację, że "The Plauge
Court" miał się ukazać miesiąc wcześniej.
Czy mieliście jakieś opóźnienie?
Album był niejednokrotnie opóźniany, więc
cieszę się, że w końcu się ukazał (nawet jeśli
wciąż czekamy na winyl). Myślę, że ten szalony
czas oczekiwania na tłoczenie winyli
zniechęca niektóre zespoły. Tak jak w przypadku
ostatniego albumu U.D.O., który został
wydany jesienią, a winyl ukazał się dopiero
teraz.
Czy zamierzacie zagrać jakieś koncerty jako
Gauntlet Rule? Na jakich festiwalach najbardziej
chcielibyście się pojawić w przyszłości?
Jeśli uda nam się skoordynować nasze harmonogramy,
to bardzo chciałbym zagrać na
żywo. Pracując nad albumem głównie w czasie
plandemii trudno było mieć szansę na jakiekolwiek
wspólne próby. Myślę, że świetnie
sprawdzilibyśmy się na mniejszych festiwalach,
takich jak Headbanger Open Air czy
Keep It True w Niemczech, albo Metal Magic
w Danii!
Sam O'Black
U nas w Polsce, pierwszą heavy metalową
wokalistką była z kolei Irena Bol z zespołu
Stos.
Irena i Stos brzmią świetnie. Na pewno przyjrzę
się im bliżej.
Czy wydajecie więcej CD niż wersji winylowych
"The Plague Court" (bo winyl jest w
limitowanej edycji)? Czy uważasz, że metalowcy
częściej słuchają muzyki z płyt CD
niż z winyli, czy jest to decyzja biznesowa
GAUNTLET RULE 67
Sen o Śmierci
Czy można grać prawdziwy heavy metal we dwójkę? Zdecydowanie tak!
Świetnym tego przykładem jest debiutujący "Mortal Soil", duet prosto z, jak sami
określają ciemnych fińskich lasów. Mimo że Joel i Nick swoje teksty piszą po angielsku,
to nie można nie zauważyć tego chłodnego północnego klimatu, który w
połączeniu z brzmieniem brytyjskiego metalu z pewnością łamie pewne schematy.
Sam skandynawski metal od zawsze był fascynujący i mroczny, a metalowcy z tego
półwyspu relacje ze śmiercią mają, powiedzmy dość pokomplikowane i to czuć
również na tej płycie. Joel L. Burner jest też prawdopodobnie jedynym muzykiem,
który na koncerty raczej nie chodzi a nawet za nimi nie przepada, poniżej wyjaśni
też, dlaczego nie lubi myśleć o przyszłości, a także o tym, gdzie najchętniej lubi
pisać teksty, ale tego można już się powoli domyślać.
HMP: Wiem, o was tyle że jesteście heavy
metalowym zespołem prosto z ciemnych Fińskich
lasów, moglibyście powiedzieć coś o
tym opowiedzieć?
Joel L. Burner: Jesteśmy duetem z Finlandii,
ja zajmuję się gitarami, basem i partiami wokalnymi,
a Nick Grave gra na bębnach. Zespół
założyliśmy w okolicach 2019 roku, choć
ciężko jednoznacznie określić jego datę narodzin,
ponieważ ten projekt chodził mi po głowie,
odkąd pisałem pierwsze riffy dla Mortal
Soil. Zdecydowałem, że zanim wypuszczę
Płyta nie ma nazwy, tytuł jest nazwą waszego
zespołu, dlaczego tak?
Uważam, że ten debiutancki album ma
funkcjonować jako wprowadzenie do naszej
twórczości, dlatego pomyślałem, że nazwanie
krążka nazwą zespołu dobrze się sprawdzi.
Kolejnym powodem była moja chęć nawiązania
do tradycji, wiele zespołów które uwielbiam,
takich jak The Doors, Black Sabbath,
Motörhead, Thin Lizzy, Angel Witch, Iron
Maiden, ją zachowało.
Tworzycie duet, jak chcielibyście odtwarzać
swoje utwory na żywo?
Jeśli trafilibyśmy na odpowiednich ludzi, znalazłoby
się dobre miejsce, z świetną atmosferą,
to może zdecydowalibyśmy się zagrać kilka
koncertów. Osobiście, rzadko kiedy chodzę na
występy na żywo, uważam, że najlepiej muzyki
słucha się samotnie nocą, ale może pewnego
są one dla mnie przewodnikiem po tej niepoznanej
ciemności, do której każdy kiedyś trafi.
Spodobały mi się akustyczne wstawki,
szczególnie wstęp do "Forever In Absence",
jednak muszę przyznać, że po jego usłyszeniu,
mocno skojarzył mi się ze wstępem do
utworu "Tears Of Rain" Grety Van Fleet,
słyszeliscie ten utwór? Czerpiecie inspirację
też z nowo powstałych zespołów metalowych
lub rockowych?
Nigdy nie słyszałem tego utworu, ale szczerze
mówiąc nie jestem zdziwiony, intro do
"Forever In Absence" to tylko kilka prostych
akordów zaczerpniętych z refrenu i zaaranżowanych
na gitarze akustycznej. Uwielbiam
brzmienie akustyków, więc możecie spodziewać
się ich na naszych kolejnych nagraniach.
Inspiracje do utworów czerpie głównie z emocji,
których doświadczam i które odczuwam.
Myślę o kompozycji jak o obrazie, tylko moją
farba jest muzyka, to nią maluję. Oczywiście
jest też trochę zespołów które są dla mnie inspiracją,
ale są one z bardzo zróżnicowane gatunków,
od Johnego Casha do Rainbow.
Obecnie nie śledzę aktywnie sceny rockowej
czy metalowej, większość twórców, do których
regularnie zaglądam w poszukiwaniu inspiracji
do pisania, to zespoły z ostatnich 15 lat, takie
jak In Solitude, The Devil's Blood i The
Oath. To niesamowite kapele, które bardzo
szanuję i polecam każdemu posłuchać ich
twórczości.
swoją muzykę, to poświęcę kilka lat na szkolenie
się w tworzeniu utworów i przygotowywaniu
materiału. Przez pewien czas mieliśmy nawet
pełny skład, ale to nie wypaliło, niektórym
brakowało niezbędnej motywacji, wtedy
zdecydowałem, że wezmę sprawy w swoje ręce
i zostanę tylko z Nickiem.
Foto: Mortal Soil
dnia zagramy nasze piosenki na żywo, jeśli będzie
nam to pisane.
W waszej muzyce dominuje grobowy klimat
i wątek śmierci, skąd to wypłynęło? Ma to
wątek personalny?
Koncept śmierci fascynuje mnie, odkąd zdałem
sobie sprawę z jej istnienia. Jest to wielka
tajemnica i ogromna siła, której nie da się w
pełni wyjaśnić, mimo że każdy człowiek będzie
musiał się z nią kiedyś zmierzyć. Jeśli
chodzi o atmosferę, to od czasu do czasu chodzę
na miejscowy cmentarz, słucham tam demówek
i piszę teksty, to miejsce pomaga poczuć
ich klimat, więc w tej kwestii trafiłeś.
Miałem też wiele snów o śmierci i umieraniu,
Partie na organach, chórki i dzwony do tego
często powtarzający się wątek cmentarza,
Inspiruje was muzyka kościelna?
Te elementy wnoszą do muzyki żałobne i podniosłe
uczucia, dlatego dobrze do nas pasują.
Myślę, że atmosfera jest też jednym z powodów,
dla których lubię wykorzystywać te elementy
w naszej muzyce. Tak jak wspominałem,
wiele utworów powstaje na cmentarzu.
Rockhard Magazine umieścił wasz album na
swojej playliście, patrząc na to, że to wasz
debiut, to ogromne osiągniecie, prawda?
Tak, oczywiście, myślę, że to ogromne osiągnięcie.
Zdaje sobie sprawę, że nasz album
pojawił się znikąd, nie ma nas na scenie, a ja
osobiście nie jestem nawet na żadnych mediach
społecznościowych, poza oficjalnymi
kontami Mortal Soil. Jestem naprawdę szczęśliwy,
że wybrali nasz album do swojej playlisty.
Jak trafiliście do Power Underground Records?
Szukając wytwórni, która mogłaby wydać
nasz album, przypomniałem sobie o Underground
Power Records i o wydanej przez
68
MORTAL SOIL
nich 7-calowej płycie Satan's Fall, więc skontaktowałem
się z nimi i zapytałem, czy byliby
zainteresowani współpracą. Zaoferowali nie
tylko płytę CD, ale także wersję winylową
(która, mam nadzieję, niedługo się ukaże).
Właśnie dlatego chcieliśmy wydać nasz album
przez UPR.
Mortal Soil to jednorazowy projekt, czy jednak
macie plany na kolejne albumy i chcielibyście
kontynuować współpracę?
Wydamy więcej muzyki, kiedy będziemy mieli
wystarczająco dużo materiału. Znamy się od
lat więc łatwo pracuje nam się razem w studio,
myślę, że cały czas idziemy naprzód. Jeśli chodzi
o przyszłość, to zbytnio o niej nie myślę,
bo trzeba pamiętać, że wszystko może się
skończyć w każdej chwili, a każda noc tylko
zbliża nas do końca.
Postać z okładki powinno kogoś symbolizować,
jest jakąś metaforą?
Postać z okładki albumu to bohaterka utworu
"Her Demon Eyes". kawałek opowiada o złej,
czarodziejskiej kobiecie, która na środku
cmentarza wyłania się z ciemności i prowadzi
protagonistę w stronę śmierci, aby stali się jednością.
Postrzegam tę postać jako przewodnika,
który prowadzi słuchacza przez album.
Dobre czasy dla heavy metalu już niestety
dawno minęły, nie czujecie czasami, że czas
na coś nowego?
Właściwie to nie, nadal dużo słucham starego
bluesa czy country i uważam, że one nigdy się
nie przeterminują. Stary heavy metal uważam
za dobry taki, jaki jest i nie lubię zbytnio mieszać
z tradycją. Oczywiście trzeba mieć własne
podejście i starać się używać muzyki jako swojego
prywatnego pędzla do malowania muzycznego
obrazu wewnętrznych uczuć, ale nie
sądzę, żeby istniał zbyt nowoczesny sposób
uprawiania heavy metalu.
Jak mijała wam praca nad materiałem, mieliście
cały album od początku zaplanowany
czy był to bardziej proces spontaniczny?
Postrzegam ten album bardziej jako kompilację
utworów, niż zaplanowaną płytę. Cały proces
zaczął się wiele lat temu, kiedy zacząłem
zapisywać pierwsze riffy, które z czasem nabierały
kształtu, a z nimi w pewnym sensie
cały album. Tak naprawdę do
momentu, w którym nie dostałem
master tracków, to nie
byłem pewien czy to w ogóle
będzie pełny album.
Minęło kilka miesięcy od wydania,
jesteście zadowoleni z
odbioru "Mortal Soil"?
Tak, myślę, że odbiór był w
porządku, zarówno jeśli chodzi
o recenzje i o to co sam
usłyszałem. Tak jak wspomniałem,
nie wiem nic o mediach
społecznościowych, a tym bardziej
jakiejkolwiek na nich promocji,
więc cieszy mnie każdy
sprzedany album. W dzisiejszych
czasach bardzo trudno
jest dotrzeć ze swoją muzyką
do odpowiednich miejsc, ponieważ
cały czas ukazuje się
tak wiele nowych rzeczy. W
związku z tym występy na żywo
byłyby dobrym sposobem
na promowanie muzyki.
Miks i Mastering brzmi
Foto: Mortal Soil
świetnie, jak udało wam się
osiągnąć takie brzmienie?
Mówiąc krótko, kluczem do sukcesu jest
znalezienie odpowiednich ludzi do tej roboty.
Inżyniera, który zajął się miksem, znam od lat
i wiedziałem, że zna się na tym, co robi. Po
pierwszych próbkach powiedziałem mu, żeby
brzmienie było przeciwne do tego, jakie mają
metalowe zespoły, które słyszy się w radiu.
Chciałbym, żeby spróbował zrealizować to
tak, jakby to był stary album rockowy, myślę,
że to się udało. Jeśli chodzi o mastering, to polecono
mi Janne, sprawdziłem jego pracę,
portfolio było świetne. Dostaliśmy od niego
właśnie taki mastering, na jaki liczyliśmy.
Słychać u was wpływ Judas Priest, jak i
Ritchiego Blackmore'a, to są legendy i z
pewnością każdy zespół grający heavy metal
od nich czerpie, ale czy macie też zespoły
znacznie mniejsze czy mniej popularne, które
stały się dla was przełomowe?
Miło to słyszeć, Rainbow i Deep Purple z pewnością
mają duży wpływ na mnie jako twórce.
Jeśli chodzi o nieco mniejsze zespoły, które
stały się dla mnie przełomowe, to te o których
wspominałem wcześniej wszystkie te kapele
stworzyły niewiarygodnie magiczne dzieła,
które mają na mnie ogromny wpływ. Niestety
nigdy nie miałem okazji zobaczyć żadnego z
tych zespołów na żywo, mimo że nawet raz
miałem bilet na koncert Uncle Acid & The
Deadbeats, gdzie The Oath mieli być supportem,
ale rozpadli się przed rozpoczęciem trasy.
Jesteście zespołem ze Skandynawii, jednak
śpiewacie po angielsku, cała wasza muzyka
brzmi raczej brytyjsko, dlaczego tak? Możemy
spodziewać się wydań w waszym języku
ojczystym?
Lubię pisać teksty po angielsku, ponieważ
moim zdaniem lepiej pasują one do muzyki
rockowej i czuję, że w tym języku, mogę lepiej
wyrazić siebie. Trudno byłoby przekazać to
samo po fińsku, tam słowa są dłuższe i nie
pasują do tego rodzaju muzyki tak dobrze jak
język angielski. Nie mówię nie dla wydania w
naszym ojczystym języku, ale na razie skupimy
się bardziej na angielskim.
Na koniec chciałbym zapytać, o to który
utwór jest waszym osobiście ulubionym a
który najmniej wam się podoba?
Moim ulubionym utworem jest "Forever in Absence",
jest to dla mnie bardzo osobista piosenka,
a proces jej pisania wymagał ode mnie wiele
wysiłku. Musiałem ustawić swój umysł na
odpowiednim poziomie, aby napisać ten tekst
i myślę, że wyszedł całkiem nieźle. Najmniej
lubię "Sanctuary of Death", głównie dlatego,
że jest to najstarsza piosenka i napisałem ten
tekst w 10 minut, więc nie jest on dla mnie tak
ważny jak na przykład wspomniana liryka do
"Forever in Absence".
Dziękuje bardzo, za poświęcony czas, powodzenia!
Dziękujemy za rozmowę i pozdrawiamy!
Szymon Tryk
Foto: Mortal Soil
MORTAL SOIL
69
Ideał kobiet wyjętych spod jarzma społecznej opresji
Jeremy Sosville okazał się powściągliwym i rzeczowym rozmówcą. Nie dał
się sprowokować do dłuższej wypowiedzi, za to na pytania dotyczące swojego nowego
albumu "Lights On" odpowiadał czujnie i bystro. Wyobrażam sobie, że robił
to w przerwie pomiędzy graniem na gitarze, skoro jego zespół Sanhedrin zalicza
się do jednych z najbardziej płodnych, nowych kapel heavy metalowych. Dopiero
co w 2015 roku zawiązali w Nowojorskim Brooklynie power trio, a już cieszą się
trzecim długograjem. Metal Blade Records widzi w nich potencjał, Stallion dzieli
z nimi scenę, a żuraw z wdziękiem rozświetla dla nich zimowy nieboskłon.
HMP: Zagracie niedługo kilka show w
Niemczech wraz ze Stallion. Nie będzie to
Wasza pierwsza wizyta w Europie. Co tym
razem macie swoim fanom nowego do zaoferowania?
Jeremy Sosville: Oczywiście, całkiem nowy
zestaw utworów z naszego najnowszego krążka
"Lights On". Uważam za niesamowite, że
możemy tworzyć setlistę bazując na aż trzech
albumach z własnym materiałem.
Oba zespoły: Sanhedrin i Stallion, mają coś
wspólnego z motywem "światła". Ich ostatni
długogrający album nosi tytuł "Slaves Of
Time", wasz najnowszy LP nazywa się
"Lights On", a Wasza wspólna trasa koncertowa
"Slaves Of Light". Czy uważasz, że
heavy metal bywa zbyt mroczny, podczas
Pochodzicie z Nowego Jorku, który leży na
tej samej szerokości geograficznej co Hiszpania,
Włochy czy Grecja, dokąd ludzie z
krajów położonych nieco dalej na Północ (takich
jak Niemcy czy Polska) zwykli latać zimą,
aby złapać trochę słońca. Lecz gdy do
Polski przylatuje ptak zwany żurawiem, ludzie
biorą to za symboliczny znak końca zimy.
Tym razem przylot Sanhedrynu da nam
znak "Światła Zapalone" (Lights On). Jak
się czujesz w takiej roli?
Przypuszczam, że nasz przyjazd do Niemiec
na początku maja może kojarzyć się komuś z
końcem zimy, ale z pewnością nie było to
przez nas planowane. Pojedziemy w maju
zwyczajnie dlatego, że na maj nas zarezerwowali.
Ciemna materia może stanowić nawet 80%
masy Wszechświata, więc ciemność to nie
nauką i wyjaśnianiem fizyki, więc zostawię to
im. Cała sztuka bada kondycję ludzką, a muzyka
wyraża ją w sposób uniwersalny, bez potrzeby
używania wspólnego języka werbalnego.
Człowiek ma zarówno jasną, jak i ciemną
stronę, podobnie jak każda forma sztuki.
Wielu heavy metalowych muzyków zwykło
opisywać rzeczywistość taką, jaka ona jest,
bez owijania w bawełnę.. Kiedy coś jest irytujące
lub nudne, mówią o tym bez skrępowania.
Dla niektórych fanów może to brzmieć
dziwnie, gdy odkrywają, że nie wszystkie
aspekty życia ich idoli w trasie są wspaniałe.
Joacim Cans powiedział ostatnio, że
czasami nie spotyka się z fanami po koncercie
Hammerfall, bo jest wykończony po dwugodzinnym
śpiewaniu. Zdaje się, że stereotypowi
amerykańscy muzycy nigdy by się do
czegoś takiego publicznie nie przyznali. Jak
myślisz, czy Amerykanie mają więcej światła
w swoim życiu niż Europejczycy?
Nie mogę mówić za cały kontynent, więc tego
nie zrobię. Powiem tylko, że dla Sanhedrin
nasi fani są wszystkim. Jeśli możemy poświęcić
im trochę naszego czasu po koncercie, to
chętnie to robimy, zwłaszcza z uwagi na całe
wsparcie i inspirację, jaką nam dają. Są takie
momenty w trasie, kiedy możesz być wyczerpany
lub masz inne problemy życiowe, więc z
drugiej strony mam nadzieję, że fani nie wezmą
tego zbyt osobiście, kiedy nie będziemy
mogli z nimi porozmawiać.
gdy nawet metalowcy potrzebują więcej
światła, teraz bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej?
Wcale nie uważam, że heavy metal jest zbyt
mroczny. W zasadzie większość heavy metalu,
który nie ma mrocznych motywów, nie bardzo
mnie interesuje. Myślę jednak, że w dzisiejszych
czasach światu przydałoby się więcej
światła. Wygląda na to, że świat pędzi od jednego
kryzysu do drugiego, a to staje się męczące.
Foto: Suzanne E. Abramson
tylko stan skupienia związany z metalem.
Co więcej, ciemność istniała na długo przed
tym, jak metalowcy zaczęli zgłębiać jej meandry.
Naukowcy z Uniwersytetu Johnsa
Hopkinsa w Baltimore (stan Maryland)
opracowali niedawno matematyczne ramy,
zgodnie z którymi ciemna materia uformowała
się przed Wielkim Wybuchem (prawdziwa
informacja). Ponieważ mieszkasz w
Nowym Jorku, niedaleko Baltimore, jak wyjaśniłbyś
tym naukowcom wkład heavy metalu
w zrozumienie relacji między światłem a
ciemnością?
Myślę, że naukowcy lepiej niż ja radzą sobie z
Jaka jest Twoja obecna opinia na temat różnic
między amerykańską a europejską (sub)
kulturą heavy metalu?
Wydaje się, że kultura europejska ma pod pewnymi
względami głębszy związek z muzyką
heavy metalową. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli
chodzi o fanów, jest więcej podobieństw niż
różnic. Wszyscy kochamy tę muzykę i lubimy
patrzeć, jak wielcy artyści dokonują wielkich
rzeczy.
Jak wyobrażałbyś sobie istnienie "light metal"
jako odrębnego gatunku heavy metalu?
Mam na myśli takie ciężkie brzmienia, które
daje nam mnóstwo pozytywnej energii, przeciwnej
do energii "dark metalu"? Jakie przykładowe
zespoły heavy metalowe zaliczyłbyś
do podgatunku "light metal"? Czy znalazłby
się wśród nich Sanhedrin?
Nie używałbym terminu "light metal" wcale.
Metal ma być ciężki, niezależnie od tego, czy
jest podniosły, czy melancholijny. Osobiście
obraziłbym się, gdyby Sanhedrin został nazwany
"light" w jakimkolwiek aspekcie. Staramy
się, aby nasze brzmienie było tak mocne i
gęste, jak to tylko możliwe.
70
SANHEDRIN
Według Metal Archives Sanhedrin istnieje
od 2015 roku, ale według last.fm, wasz zespół
grał koncerty w Tokio już w 2007 roku. Czy
macie jakieś wcześniejsze doświadczenia
muzyczne związane z Japonią? A może jest
ona na waszej liście marzeń?
Jeśli jakiś Sanhedrin grał kiedykolwiek w Japonii,
to była to inna grupa o tej samej nazwie,
a nie my. Nie graliśmy jeszcze w Japonii,
ale z pewnością skorzystalibyśmy z takiej
okazji.
Jeśli zmiany trwają wiecznie ("Change
Takes Forever" to tytuł jednego z utworów z
albumu Sanhedrin "Lights On" - przyp. red.)
to jakie czynniki wpłynęły na zmianę waszego
sposobu myślenia pomiędzy albumami "A
Funeral For The World" (2017), "The Poisoner"
(2019) i "Lights On" (2022)?
Jako jednostki jesteśmy z reguły ciekawskimi
ludźmi. Ta ciekawość napędza zespół i jego
pragnienie, by nie nagrywać ciągle tych samych
płyt. Choć wszystkie trzy nasze albumy
mają podobne brzmienie, jesteśmy dumni, że
mają one swoją własną, niepowtarzalną
tożsamość. Jeśli chodzi o konkretne bodźce, to
w przypadku ostatniego albumu mieliśmy do
czynienia z dość niezwykłymi okolicznościami
(plandemia, śmierć bliskiej osoby itp.), które
sprawiły, że proces pisania i nagrywania płyt
musiał zostać zmieniony i dostosowany.
Wasz perkusista Nathan Honor powiedział
(o "Lights On"): "ważne było, abyśmy
jeszcze bardziej dopracowali nasze brzmienie
i strzec się tego, co wcześniej nam wadziło".
Co to dokładnie znaczy?
Myślę, że ma na myśli fakt, że jesteśmy teraz
w Metal Blade - wytwórni o znacznie większym
zasięgu niż wszystko, z czym mieliśmy
do czynienia wcześniej. W połączeniu z dodatkowym
czasem, jaki dała nam pandemia,
mogliśmy naprawdę skupić się na szczegółach
utworów w sposób, w jaki nie robiliśmy tego
na poprzednich dwóch albumach. Ważne
było, żeby ta płyta była tak spójna i mocna,
jak to tylko możliwe, i myślę, że udało nam się
to osiągnąć.
Skąd wiecie, kiedy Wasze utwory są ostatecznie
ukończone? Czy Wasza muzyka nieustannie
ewaluuje, a w pewnym momencie
musicie przerwać ten proces, myśląc "ok,
pozwólmy piosenkom naturalnie
się rozwijać, ale po X miesiącach
idziemy do studia i nagrywamy
muzykę tak, jak do
tego czasu dojrzeje"?
Wszyscy trzej wiemy, kiedy
utwór jest skończony. Jako
kompozytorzy dążymy do tego
samego, więc rzadko kiedy zdarza
nam się nie być pewnymi,
kiedy praca jest skończona.
Koncertowe wykonania różnią
się szczegółami od wersji studyjnych,
ale ogólnie rzecz biorąc,
gramy utwory na żywo tak,
jak zostały napisane i nagrane.
Kiedy zbiór utworów jest gotowy
do nagrania, mamy już za
sobą próby, nagrania demo, dyskusje
itd. W studiu chodzi już
tylko o to, żeby wydobyć
dźwięki i zrobić dobre ujęcia.
Niekiedy zdarza się, że w studiu
dodajemy coś, czego nie
planowaliśmy, co często wzbogaca
i tak już dobry utwór.
Najbardziej w Waszej muzyce
podobają mi się melancholijne,
nastrojowe momenty.
Dlatego też moim ulubionym
utworem z "Lights On" jest
"Hero's End".
Na każdym albumie mamy mieszankę wolniejszych
oraz dynamiczniejszych utworów i
myślę, że wychodzi to im na dobre. Dzięki
temu każdy utwór stanowi unikalną, odrębną
przygodę, przeżywaną przez słuchaczy w
ramach podróży przez cały album.
Foto: Suzanne E. Abramson
Do dynamiczniejszych, bardziej bezpośrednich
utworów na "Lights On" zalicza się np.
"Scythian Women", które brzmi jak tysiąc
nagranych wcześniej petard heavy metalowych,
ale naprawdę daje kopa. Czy Scytyjskie
Kobiety to ci sami ludzie co Osetiańskie
Kobiety? Dlaczego właśnie im dedykowaliście
numer?
"Scythian Women" został zainspirowany
znaleziskiem archeologicznym, które miało
miejsce kilka lat temu w Rosji. Odkryto tam
grób scytyjskich wojowniczek. Erica była na
tyle zafascynowana historią tych kobiet, że
napisała dla nich utwór. Reprezentuję one
przedchrześcijański ideał tego, kim mogą być
kobiety, gdy nie są ograniczane przez normy
społeczne lub religijną opresję.
Każdy z Waszych albumów składa się z
dokładnie ośmiu utworów. Sommo Inquisitore
(właściwie Giuseppe Cialone) powiedział
mi w zeszłym roku, że on też
umieszcza na swoich albumach dokładnie
osiem utworów, bo osiem to magiczna liczba.
Jak ważna jest dla Ciebie ósemka?
Na swoich albumach umieszczamy tyle utworów
(i w takiej kolejności), ile uważamy za
optymalne. Uwzględniamy przy tym ograniczenie
płyty winylowej. Nigdy nie była to
świadoma decyzja, żeby na każdym albumie
znalazło się akurat osiem utworów, ale to ciekawe,
że tak się to do tej pory układało. Może
następny album będzie inny... Okaże się.
Najbardziej bezpośrednim sposobem, w jaki
ktoś może wesprzeć Sanhedrin, jest odwiedzenie
Waszego oficjalnego sklepu internetowego
z merchem. Czy zamierzacie wkrótce
zaktualizować ofertę, dodając do niej materiały
związane choćby z okłądką "Lights
On"?
Tak, będziemy dodawać produkty w miarę ich
dostępności. Większość dostępnych obecnie
gadżetów związanych z "Lights On" można
nabyć w Metal Blade Records, ale mamy też
kilka nowych przedmiotów w naszym sklepie
(https://sanhedrinmerch.myshopify.com/).
Będziemy również oferować nowe rzeczy na
trasie, więc zachęcamy - przyjdźcie i zobaczcie
nas. Mamy nadzieję, że w miarę upływu roku
będziemy dodawać do trasy koncertowej kolejne
daty.
Sam O'Black
Foto: Suzanne E. Abramson
SANHEDRIN
71
Esencja metalu
- Staramy się szanować nasze wpływy i pisać w taki sposób, żeby stworzyć
coś, czego jeszcze nie słyszano zagranego w ten sposób w przeszłości - mówi Rüsty,
basista Fer De Lance. Długogrający debiut tej grupy "The Hyperborean" potwierdza,
że to odpowiednie podejście, świetnie pasujące do epickiego, doom i tradycyjnego
metalu, będącego podstawą bardzo udanych utworów, z "The Mariner",
"Sirens" czy tytułowym na czele.
HMP: Zespół amerykański, a nazwa francuska
- jej angielski odpowiednik Spearhead
był już zajęty, a bardzo wam się podobała,
stąd takie jej brzmienie?
Rüsty: Pozdrowienia z Chicago! Zgadza się,
nazwę naszego zespołu można tłumaczyć z
francuskiego, ale jest to również nazwa węży,
rodziny żmijowatych, która żyje w Ameryce
Południowej. Ich ukąszenie może być śmiertelne
dla człowieka. Jest to temat jednego z
naszych utworów, który nosi tytuł "Colossus".
EP-ka "Colossus" to wasze pierwsze dokonanie
- to tylko cztery utwory, bo chcieliście
przekonać się jak zostanie odebrany wasz
materiał w wersji płytowej?
Przed nagraniem "Colossus" mieliśmy gotowych
o wiele więcej utworów, ale czasami 45
minut muzyki niekoniecznie tworzy świetny
album. Wybraliśmy więc cztery utwory, które
dobrze ze sobą współgrały i to one złożyły się
na tę EP-kę. Wydaliśmy ją również na 12" winylu
i uważamy, że na tym formacie brzmi
najlepiej.
Nakład tej płytki nie był zbyt wysoki, ale
poszło chyba nieźle, start mieliście udany i
dlatego już po dwóch latach mogliście pochwalić
się długogrającym debiutem?
Winyl został wydany przez naszą wytwórnię i
wyprzedany, w naszych magazynach pozostało
co najwyżej kilka egzemplarzy, więc uważamy,
że to był dobry znak. Dziękujemy tym,
którzy nas wspierali! Ponieważ EP-ka została
wydana na początku globalnej pandemii, nie
było okazji aby promować ją na żywo, wykorzystaliśmy
więc ten czas, by skupić się na pisaniu
materiału na album. W tym czasie napisaliśmy
tak dużo materiału, że praktycznie
mamy napisane i zaplanowane dwa kolejne albumy
oraz jeszcze jedną EP-kę.
Przed sesją nagraniową i nawet po niej mieliście
spore zamieszanie w składzie, bo najpierw
pojawienie się nowego perkusisty i wokalistki,
potem zaangażowanie drugiego gitarzysty
- to już z myślą o koncertach, żeby
brzmienie Fer De Lance było pełniejsze?
Nie było żadnych zawirowań. W naszym nowy
materiale pojawiły się bardziej ekstremalne
bębny, a to nie leżało w zakresie moich umiejętności.
Wiedzieliśmy więc, że będziemy musieli
znaleźć perkusistę, który będzie potrafił
grać w taki sposób. Co więcej, na naszej EP-ce
grałem już głównie na basie i byłem szczęśliwy,
że mogę jako basista przejść na pełny etat.
Na szczęście Collin zanim odszedł skontaktował
nas ze Scudem (Sept Of Memnon) i po
tym, jak wysłał nam on próbki swoich umiejętności
w kawałku "Fer de Lance'", mieliśmy
dobre przeczucia, a kiedy już zagraliśmy razem
i poznaliśmy go, od razu wiedzieliśmy, że
to "nasz człowiek". Mniej więcej w tym czasie
zaprosiliśmy Mandy Martillo, aby dołączyła
do nas na gitarze akustycznej i wokalu. Potrzebowaliśmy
takiej osoby do grania na żywo,
tak więc na nasze szczęście w składzie znalazła
się kolejna utalentowana osoba. Natomiast
zupełnie przypadkiem spotkałem J.
Geista (Beastlurker) w kawiarni w mojej okolicy.
Obaj mieliśmy na sobie metalowe koszulki,
więc łatwo nawiązaliśmy rozmowę i okazało
się, że mamy wiele wspólnych inspiracji.
Wkrótce stało się jasne, że Geist będzie dobrze
pasował do Fer de Lance. Zaprosiliśmy
go i jesteśmy wdzięczni, że zgodził się i w ten
sposób uzupełnił się nasz skład.
Znaliście Mandy jeszcze z czasów Satan's
Hollow, do tego wspierała was też w czasie
sesji nagraniowej "Colossus" - to wtedy
pomyśleliście po raz pierwszy, że taki dwugłos
fajnie sprawdza się w waszych utworach
i warto pokusić się o ciąg dalszy tej
współpracy?
Jeśli spojrzysz wstecz na nasze poprzednie dokonania
jeszcze w Moros Nyx (nawet na pierwsze
demo) usłyszysz już nakładane wokale i
chóry MP oraz coś, co mógłbym nazwać podejściem
"over the top, but not over the line".
Obaj uwielbiamy to potężne brzmienie. Zatrudniliśmy
Mandy ponieważ potrzebowaliśmy
pełnoetatowego gitarzysty akustycznego, ale
oczywiście każdy, kto słuchał jej poprzednich
płyt z Midnight Dice czy Satan's Hollow, z
pewnością zauważy, że śpiew Mandy miał
pozytywny wpływ na "The Hyperborean" i
na to, co zespół będzie w stanie wykonać na
żywo.
Od początku stawialiście na długie, rozbudowane
kompozycje, czego potwierdzenie
mamy też na "The Hyperborean". To pewnie
nie przypadek, chociaż obecnie słuchacze
często nie tego już niestety oczekują, nawet
w świecie metalu?
Staramy się nie myśleć o takich rzeczach pod-
Foto: Fer De Lance
72 FER DE LANCE
czas pisania. Osobiście nie przywiązuję wagi
do długości utworów. Zależy mi na tym, żeby
muzyka była tworzona ze szczerością, pasją i
pełnym oddaniem naszej artystycznej wizji.
Wy jednak jesteście tradycjonalistami,
wychowanymi na takich albumach jak "Rising"
Rainbow czy "Hammeheart"/"Twilight
Of The Gods" Bathory, etc., etc., tak więc,
skoro do tego stylistyka epickiego heavy/
doom metalu rządzi się określonymi regułami,
możecie więc tylko powiedzieć ewentualnym
niezadowolonym: słuchaj jak jest,
albo odpuść, bo to dźwięki nie dla ciebie?
Generalnie rzecz biorąc to, czy dane wydawnictwo
jest sukcesem, czy nie, czy podoba
się ludziom, czy nie, jest dla nas nieistotne.
Piszemy muzykę dla siebie, taką, którą my
chcemy usłyszeć i słuchać. Nie sądzę jednak,
żebym kiedykolwiek powiedział to słuchaczowi.
Jeśli komuś podoba się muzyka, to świetnie,
jeśli nie, to jest to jego przywilej.
Jest jakiś punkt wspólny pomiędzy dawnym
a obecnym podejściem muzyków do heavy
metalu? Przecież te dawne zespoły nie miały
bezpośrednich źródeł inspiracji, musiały być
nowatorskie, szukać własnego stylu i brzmienia,
kiedy teraz mamy istne zatrzęsienie
klonów grup z lat 70. i 80.?
To jest coś, nad czym często się zastanawiałem
w ciągu ostatniego roku. Z pewnością podążamy
śladami tych, którzy byli przed nami,
podobnie jak wszystkie "stare zespoły". To, co
tworzymy jest sumą wszystkich naszych wpływów.
Niektóre nowe zespoły, których słucham
wydają się być dokładnymi kopiami klasycznych
kapel jak Judas Priest, Iron Maiden,
Black Sabbath czy Manilla Road. Ile
razy słyszeliście "Kill The King" Rainbow w
utworach innych zespołów? Nawet wielkich
nazw! To nadal jest dobre, ale nie innowacyjne,
a to innowacja dla mnie jest tym, co napędza
moje artystyczne wizje. Staramy się szanować
nasze wpływy i pisać w taki sposób, żeby
stworzyć coś, czego jeszcze nie słyszano zagranego
w ten sposób w przeszłości.
Celowo w tych czasach blichtru, zwracania
na siebie uwagi tanimi efektami czy głupimi
akcjami typu gramy z playbacku i wykorzystujemy
rozpętaną tym aferę w celach promocyjnych,
postawiliście na konkret, esencję
metalu, po prostu muzyczną prawdę?
Nieczęsto się zakładam, ale kiedy już to robię,
stawiam na esencję metalu. Niedawno widziałem
Rotting Christ grający w Chicago. Używali
playbacku, był on jednak tak dobrze
zmiksowany, że ledwo to zauważyłem. Co
więcej, był to jeden z najbardziej intensywnych
koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem.
Jeśli więc masz zamiar coś zrobić, to zrób
to dobrze, z sensem i intencją.
Powierzchowne interesowanie się muzyką
odbierasz jako swoiste zagrożenie dla jej
ambitniejszych czy niszowych gatunków?
Przecież jeśli ktoś posłucha 30 sekund z "The
Mariner" czy utworu tytułowego, to niczego
z tego nie wyniesie, tak naprawdę nie będzie
miał o nim żadnego wyobrażenia, bo trzeba i
warto poznać wszystko, nie ma innego wyjścia?
Nie sądzę, żeby to było zagrożenie, i naprawdę
nie mogę o tym myśleć podczas tworzenia
muzyki. Jak mogę winić jednostkę za bycie
powierzchownym, skoro nasza kultura i systemy
komunikacji (media społecznościowe) nagradzają
takie zachowanie? To jest nasz świat
i jeśli nam się nie podoba, to powinniśmy podjąć
jakieś działania, żeby go zmienić albo po
prostu zamknąć mordę.
Macie jednak i takich słuchaczy, którzy doceniają
"The Hyperborean" jako zwarty materiał.
Jest to istotne o tyle, że to koncepcyjna
całość, zainspirowana ponoć pandemicznymi
lockdownami?
W ciągu ostatnich kilku lat MP opuszcza
USA latem, udając się na północ, gdzie pracuje.
Do USA wraca dopiero wiosną. Oznacza
to, że MP jest odizolowany od domu, rodziny,
przyjaciół i reszty zespołu przez ponad połowę
roku. Oczywiście połączenie internetowe
pozwala nam kontynuować pracę z zespołem,
ale bycie tak daleko od domu przez tak długi
czas musi być ciężarem. Ta długa podróż i
przedłużająca się izolacja, którą, jak sądzę,
wielu z nas odczuwało, przeżywając pandemię
w ciągu ostatnich dwóch lat, napędza muzykę
i tematykę "The Hyperborean". Opowieść nie
jest jednak poświęcona pandemii czy zamknięciu.
Chociaż akcja rozgrywa się w III wieku
p.n.e., to jako ludzie XXI wieku możemy
rozpoznać pewne tematy i metafory. My, jako
zespół, wczuwamy się w "The Mariner" i spodziewamy
się, że wielu słuchaczy również.
Tego żeglarza można traktować jako swoisty
symbol obecnej ludzkości? To ktoś przytłoczony
pełną zła i paradoksów cywilizacją,
szukający powrotu do natury jako czegoś
szczerego i prawdziwego, gdzie żegluga niejako
wyzwoli go od wszystkiego?
Zgadza się.
Nie jesteś jednak czasem zbytnim idealistą,
skoro zakładasz, że nie tylko więcej ludzi zda
sobie z tego wszystkiego sprawę, ale w dodatku
zacznie coś robić, żeby zmienić swoje
życie na lepsze?
Czy jest inna alternatywa niż bycie idealistą?
Trudno jest zachować pozytywne nastawienie.
Mam nadzieję, że wszyscy możemy znaleźć
więcej poczucia wspólnoty w tym świecie. Myślę,
że zaczyna się to od porzucenia postawy
"jak mogę sobie pomóc, żeby mieć więcej" i
zwrócenia się bardziej ku pytaniu "jak mogę
pomóc innym?".
Czyli zawsze warto spróbować, tym bardziej,
że dzięki muzyce w sieci wasz przekaz
i tak trafi do ludzi na całym świecie, "The
Hyperborean" może więc być impulsem
motywującym kogoś do działania?
Jeśli nasza muzyka pomoże ludziom przetrwać
dzień, będzie nam bardzo miło, jeśli to
usłyszymy. Niemal codziennie dziękuję
wszechświatowi, że mam przywilej istnieć na
tej planecie w czasach, kiedy tak ogromne ilości
muzyki są dostępne w formatach, które są
tak tanie i szybkie (jeśli masz internet: pamiętaj,
nie każdy ma). Jednak bardzo interesujące,
a wręcz niesamowite, jest to, że ludzie na
całym świecie słuchają i kupują ten album.
Świadczy to o tym, że internet może także
łączyć ludzi.
Pandemia jakby ustępowała, a wy, z tego co
wiem, zamierzacie to wykorzystać ruszyć w
trasę, odwiedzając, między innymi również
Europę?
Wygląda na to, że się dostosowujemy. Zabukowaliśmy
nasz pierwszy koncert w Chicago
na lato tego roku, a w planach mamy jeszcze
kilka innych występów w USA. Jeśli szczęście
dopisze, po raz pierwszy zagramy w Europie w
2023 roku na Keep It True Festival w Niemczech.
Brakowało wam koncertów? Do tego w tym
obecnym składzie jeszcze na żywo nie graliście,
dochodzi więc aspekt pewnej ekscytacji
nową sytuacją?
W momencie udzielania tych odpowiedzi
byłem na kilku koncertach po raz pierwszy od
jesieni 2021 roku. Brakowało mi występów,
ale wykorzystałem tę przerwę i skupiłem się
na pisaniu muzyki, ćwiczeniu i nauce. Po
trzech latach przerwy w Chicago odbył się
właśnie Legions Of Metal Festival. To był
ważny krok i ponownie rozpalił we mnie koncertowy
ogień. Fer de Lance ma za sobą wiele
wspaniałych prób w pełnym składzie i jesteśmy
podekscytowani, że w końcu możemy
przenieść muzykę i atmosferę naszego zespołu
na scenę koncertową. W tej chwili nasza muzyka
brzmi surowiej i potężniej niż kiedykolwiek
myśleliśmy, że jest to możliwe.
Czekacie też pewnie niecierpliwie na reakcje
słuchaczy i pierwsze recenzje "The Hyperborean",
bo to najważniejszy sprawdzian
rezultatów waszej kilkuletniej pracy - jesteście
pewni swego, czy jednak jest gdzieś
trochę niepokoju, jak fajni przyjmą tę płytę?
Łatwo wpaść w ten rodzaj niespokojnego myślenia,
kiedy kończysz album jesienią i czekasz
sześć-siedem miesięcy, zanim ktoś go
usłyszy. Nietrudno wtedy o przesadę. Szczerze
mówiąc może trochę tego mieliśmy, ale
wiedzieliśmy, że trzeba będzie ciężko pracować,
żeby dać ludziom na żywo doświadczenie,
które dorówna uczuciom i atmosferze płyty.
Więc krótko po tym, jak zakończyliśmy pracę
nad "The Hyperborean", zaczęliśmy próby do
występów na żywo i do tego pisanie kolejnych
nowych utworów. I myślę, że wszyscy wiedzieliśmy,
że daliśmy z siebie wszystko, żeby
nagrać tę płytę. Jeśli wykonujesz pracę, masz
mniej czasu na zastanawianie się, czy ludziom
się spodoba, czy nie. Rób swoje, rozwiąż to -
to najlepsza metoda.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
FER DE LANCE 73
Nie tylko covery
Grupa CoverNostra wzbogaciła swą dyskografię o kolejny minialbum.
"Pętla" to nie tylko nowa wersja autorskiej kompozycji tytułowej, ale też zaskakujące
przeróbki klasycznych utworów Megadeth i TSA - zaskakujące, bo jednak
rzadko słyszy się "Symphony Of Destruction" i "Wyciągam swoją dłoń" w tak klasowym,
kobiecym wykonaniu, a do tego nowa frontwoman grupy Jadwiga Frydrychowska
poradziła sobie wyśmienicie również z "Mam dość" Lombardu. Teraz zespół
zapowiada debiutancki album, na który trafią nie tylko własne kompozycje,
ale też kolejne przeróbki i tu również nie obędzie się bez zaskoczeń.
HMP: Kiedy niespełna dwa lata temu rozmawialiśmy
przy okazji premiery waszego
debiutanckiego minialbumu "Katharsis dusz"
zapowiadaliście, że kolejne wydawnictwo to
tylko kwestia czasu. Nie umieliście jednak
sprecyzować co nagracie, znowu coś krótszego
czy może album - stanęło na tej pierwszej
opcji, tańszej i pasującej bardziej do
obecnych czasów, kiedy trudno przyciągnąć
na dłużej uwagę słuchaczy?
Grzegorz Soluch: Cześć Wojtku! Witam także
wszystkich czytelników HMP i fanów metalowej
muzy! Odnosząc się do twojego pytania,
tym razem pudło! Wydaliśmy miniCD
"Pętla" nie dlatego, że to tańsza opcja. Od
naszej ostatniej rozmowy zmienił się skład zespołu,
na najważniejszej chyba pozycji w kapeli,
bo na froncie. Jadzia świetnie wpasowała
się w zespół i z marszu nagraliśmy z nią dwa
kawałki: "Mam dość", cover zespołu Lombard
oraz nasz autorski numer "Pętla", który pojawił
się wcześniej na płytce "Katharsis dusz".
Jadzia zaśpiewała ten numer w swojej wersji,
ze zmienioną linią melodyczną wokalu. Potem
nagraliśmy kolejne dwa numery, "Symphony
Of Destruction", cover zespołu Megadeth
oraz "Wyciągam swoją dłoń", cover zespołu
TSA. Wszystkie te numery zostały nagrane z
myślą o promocji zespołu w sieci, bowiem do
każdego z tych numerów został zrealizowany
teledysk. I takie też było pierwotne założenie:
nagrać z Jadzią parę numerów i przedstawić
zespół CoverNostra w nowym wcieleniu w
sieci. Już po zrealizowaniu tych numerów pojawił
się pomysł, żeby zebrać wszystkie kawałki
nagrane z Jadzią, włącznie z tym, który pojawił
się na poprzedniej płytce, czyli coverem
Grzegorza Ciechowskiego - "Tak długo czekam
(Ciało)" - i wydać to na kolejnej mini płytce.
Chodziło wyłącznie o to, żeby zaprezentować
nasze nowe wcielenie i żeby te numery nie
przepadły w zalewie niezliczonych propozycji
internetowych. Niecierpliwych uspokajam:
pracujemy nad naszym pierwszym długograjem
i mam nadzieję, że płyta ukaże się jeszcze
w tym roku.
wstępnych wersjach. Pewnie też samą sesję
nagraniowa podzielimy na dwie części. Najpierw
nagramy cztery numery, a za jakiś czas
resztę. Ciężko połączyć pracę zawodową, życie
osobiste, granie. A jeszcze nagrywanie, to
też w połowie robimy w własnym zakresie.
No, ale wiedziałem, na co się piszę. Niestety
wojna za wschodnią granicą, nie motywuje
mnie do wielogodzinnych sesji.
Skąd pomysł odświeżenia "Pętli"? Pamiętam,
że to z wielu względów ważny dla was
utwór, ale zmiany są chyba czysto kosmetyczne,
to znaczy poza warstwą wokalną niczego
nie zmieniliście?
Jadwiga Frydrychowska: Jak słusznie zauważyłeś
Wojtku, utwór "Pętla" stanowi dla
nas szczególną wartość nie tylko muzyczną,
ale i emocjonalną. Stąd też wynika moja wokalna
interpretacja, która nie miała na celu
radykalnej zmiany linii, a jedynie odzwierciedlenie
moich emocji i wrażliwości wokalnej.
Michał Kitel - poprzedni wokalista, wykonywał
ten utwór w swoim "klimacie" i świetnie
mu to wychodziło. Ja jednak uznałam, że skoro
to nasz flagowy numer, a teraz to właśnie ja
będę odpowiedzialna za jego przekaz, warto
oddać w nim siebie, a nie jedynie odtwarzać
to, co zrobił wcześniej Michał.
Adam Rogowicz: Ja bym w ogóle cały ten numer
nagrał na nowo, a nie tylko wokale. Ale
już tak zawsze mam, że dwa dni po nagraniu
numeru już bym go przerabiał i poprawiał
(niekoniecznie na lepsze). Jedynie deadline i
marudzenie reszty zespołu, mnie powstrzymuje
przed ciągłymi zmianami.
74
COVERNOSTRA
Foto: CoverNostra
Formuła pozostała jednak niezmienna: podstawa
to covery, dopełnione nową wersją autorskiej
"Pętli" - nazwa CoverNostra jednak
co czegoś was zobowiązuje? (śmiech).
Grzegorz Soluch: Dokładnie tak! W końcu
jesteśmy CoverNostra! Mieliśmy opracowanych
kilka coverów w bardzo dobrych aranżach
autorstwa naszego basisty Adama "Metala"
Rogowicza i grzechem byłoby tego nie
zarejestrować w studio. Co do naszego autorskiego
kawałka to uważamy, że jest na tyle dobry,
że chcieliśmy zobaczyć, jak wyjdzie w wykonaniu
Jadzi. Uważamy, że wyszło naprawdę
dobrze i warto było do niego wrócić. Jeżeli
komuś się spodobało i chciałby usłyszeć
więcej naszych własnych numerów to pragniemy
zapewnić, że na pierwszym długograju pojawi
się więcej autorskich kawałków Cover-
Nostra!
Adam Rogowicz: Nazwa zobowiązuje, choć
prace nad nową płytą nie potwierdzają na razie
tego. Skończone mam na razie dwa numery
autorskie, trzy kolejne są w trakcie roboty.
A covery dopiero dwa i to na razie w bardzo
Nastąpiła za to zmiana za mikrofonem, do
tego dość kluczowa, bowiem Michała Kitla
zastąpiła Jadwiga Frydrychowska - jak doszło
do tej roszady?
Grzegorz Soluch: Jadzia bywała na naszych
koncertach, na dodatek znaliśmy się prywatnie.
Ta znajomość dotyczy przede wszystkim
Jadzi i Adama "Metala" Rogowicza. Zarówno
Adam, jak i Jadzia spotykali się wcześniej
ze swoimi zespołami na tych samych scenach.
Stąd wiedzieliśmy, że Jadzia jest doskonałą
wokalistką i CoverNostra zyskałaby na sile,
gdyby Jadzia pojawiła się w naszym składzie.
Stąd pewnego dnia (a w zasadzie późną nocą
w piwnicy u Tomasza Gawlika, naszego gitarzysty,
po suto zakrapianym spotkaniu), złożyłem
Jadzi propozycję nie do odrzucenia.
Napisałem do niej, a Jadzia odpisała, że jest
zainteresowana. To był dobry początek. Jako,
że trzeba kuć żelazo póki gorące, następnego
dnia wsiadłem w auto i pojechałem do Jadzi
do domu, ustalić szczegóły naszej współpracy.
Okazało się, że nadajemy na tych samych falach
i mamy podobną wizję tego, co chcielibyśmy
tworzyć w ramach CoverNostra. Tak
to się zaczęło.
Jadwiga Frydrychowska: Moja prawie dwudziestoletnia
przyjaźń z Adamem "Metalem"
krążyła wokół muzyki, koncertów, festiwali i
ilekroć się spotykaliśmy, zawsze w przypływie
przyjacielskich emocji padało hasło "Musimy
coś razem pograć". (śmiech) Ale jakoś te ścieżki
muzyczne nie mogły nam się skrzyżować. I
gdy powstało CoverNostra, z wielką przyjemnością
przyjeżdżałam na koncerty. Podczas
jednego z nich, a był to niezapomniany koncert
w klimatycznych podziemiach Kopalni
Guido, Michał w ferworze zabawy podał mi
mikrofon, żebym z publiczności zaśpiewała
fragment któregoś z coverów. Wtedy jeszcze
nikt z nas nie przypuszczał, że w pewnym sensie
symbolicznie przekazał mi nie tylko mikrofon,
ale i rolę frontwoman CoverNostra. No i
wreszcie Adam i ja gramy w jednym zespole!
(śmiech)
Adam Rogowicz: Jak już wszelkie znaki w
piekle wskazywały, że nie dokończę trzeciej
płyty z Killjoy'em to pomyślałem żeby moje
kawałki troszkę przerobić i nagrać z wokalami
Jadzi. Ale jakoś nie mogłem się w to w pełni
zaangażować. Jadzia też była wtedy zajęta innymi
sprawami. No, ale co się odwlecze, to nie
uciecze. I teraz w końcu jest okazja razem coś
pograć
W sumie nie było to coś aż tak zaskakującego,
bo przecież śpiewała już z wami wcześniej,
również na "Katharsis dusz" - nie musieliście
daleko szukać; była, jak to się kiedyś
mówiło, pod ręką i do tego wiedzieliście, że
się sprawdzi?
Grzegorz Soluch: Jadzia na płytce "Katharsis
dusz" pojawiła się na totalnym spontanie.
Adam "Metal" Rogowicz wymyślił, żebyśmy
nagrali cover "Tak długo czekam (Ciało)". Od
razu też wpadł na pomysł, żeby nagrać Ciało
"męskie" i Ciało "żeńskie". Podstawową wersję
zaśpiewał nasz ówczesny wokalista, a co do
wersji żeńskiej to Jadzia była naszym naturalnym
wyborem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy,
że wkrótce Jadzia zostanie naszą główną
wokalistką.
Foto: CoverNostra
Zafundowaliście jej spore wyzwanie, musiała
przecież wejść w buty Dave'a Mustaine'a
i Marka Piekarczyka; dobrze przynajmniej,
że z "Tak długo czekam (Ciało)" Obywatela
G.C. była już otrzaskana. Wybieraliście te
propozycje spośród większej liczby utworów,
czy też od razu mieliście dość sprecyzowaną
listę?
Grzegorz Soluch: Megadeth od jakiegoś czasu
pojawiał się w naszej koncertowej setliście.
Z początku to był "Countdown To Extinction",
potem padła propozycja, żeby zrobić "Symphony
Of Destruction". Wtedy śpiewał z nami
jeszcze Michał i ten numer wybitnie mu nie
leżał. Potem przyszła Jadzia i została postawiona
przed faktem dokonanym: śpiewasz
"Symphony Of Destruction"! Już pierwszy jej
wykon na próbie wywalił nas z kapci. Rozumiem,
że nie każdemu musi się podobać
Megadeth z kobietą na wokalu, ale jeżeli ktoś
nie jest uprzedzony, to musi docenić ten kawałek
w interpretacji Jadzi. Dla mnie osobiście
Jadzia tutaj rządzi! Co do
pozostałych numerów, to TSA
również graliśmy od jakiegoś
czasu na koncertach. "Wyciągam
swoją dłoń" to naprawdę
piękna piosenka, mimo, że pochodzi
z późniejszego okresu
TSA, czyli wtedy, kiedy nie
grał z nimi Andrzej Nowak.
Mimo, że Jadzia nie jest Piekarczykiem,
to zrobiła kawał
dobrej roboty. Zaśpiewała tak,
że ilekroć tego słucham, to
mam ciary na plecach.
Jadwiga Frydrychowska: Faktycznie
z tym "Symphony Of
Destruction" to był dla mnie
szok! Ja myślałam, że albo to
jest jakiś test na moją odporność
psychiczną, albo po prostu
chcą mnie jednak wywalić z
zespołu, tylko nie wiedzą, jak
mi to powiedzieć (śmiech).
Oczywiście żartuję. Ale wtedy
nie było mi do śmiechu. Ja rozumiem,
Bruce Dickinson,
Ozzy Osbourne, a nawet Marek
Piekarczyk. Ale Rudy???
Na szczęście okazało się, że nie
Foto: CoverNostra
taki Rudy straszny, jak go malują
- wystarczyło po prostu
uwolnić emocje związane z miłością do tego
numeru i poszło!
Adam Rogowicz: Ostatnio na koncertach
gramy jeszcze kawałek "A Tout Le Monde". I
wokalnie jeszcze lepiej wychodzą tam partie
Jadzi.
Wokalistka w składzie, ale na "Pętli" mamy
tylko jeden utwór śpiewany w oryginale
przez kobietę, "Mam dość" Lombardu i Małgorzaty
Ostrowskiej - z czasem będzie ich
więcej, jeśli nie na płytach, to na pewno na
koncertach?
Grzegorz Soluch: Myślę, że tak, bo odkąd
jest z nami Jadzia, to i ona ma wpływ na dobór
repertuaru. Chociaż może to cię zdziwi,
ale numery, które dotychczas zaproponowała
Jadzia, to numery z męskimi wokalami. Dla
przykładu robimy teraz cover zespołu Candlemass
"At The Gallows End" i "Mother"
zespołu Danzig. Jeżeli chodzi o Lombard, to
nasz wspólny pomysł: Adama, Jadzi i mój.
Chociaż co do wyboru kawałka, to już takiej
zgody nie było - Adam i Jadzia celowali w
"Gołębi puch", ja natomiast od zawsze byłem
zakochany w "Mam dość". Bardzo się cieszę, że
Adam i Jadzia dali się przekonać do tej piosenki,
a na dodatek Adam wymyślił taki
aranż, że moim zdaniem oryginał się chowa!
Jadwiga Frydrychowska: Kilka razy osobiście
usłyszałam opinię (totalnie dla mnie niezrozumiałą),
że kobiety ustawowo nie powinny
śpiewać utworów męskich, bo to profanacja.
Serio? Nie powinny? No to potrzymajcie
mi piwo! (śmiech). Co najzabawniejsze - potem
ci sami mężczyźni od tych teorii gratulowali
mi świetnego wykonu. …"Dziwny jest ten
świat"…
Słychać, że mieliście sporo frajdy aranżując i
opracowując te utwory, bo nie są tylko odegrane
jeden do jednego?
Grzegorz Soluch: Dokładnie taki był zamysł.
Nie ma sensu nagrywać na płytę dokładnie takich
samych wersji oryginałów. Co innego na
koncert. Na koncercie można pokusić się o
zbliżoną wersję. Ale na płycie musi być odciśnięte
nasze piętno. A konkretnie wizja Adama.
Adam Rogowicz: Aczkolwiek chyba nie ma
utworu z tych granych prawie jeden do jednego,
w którym bym nie robił zmian w partiach
basu w stosunku do oryginału. W latach 80.,
a z tego okresu najwięcej mamy numerów w
repertuarze, bas w wielu zespołach był maksymalnie
prosty. Np. Judas Priest. Trudno mi
to zaakceptować w chwili obecnej, grając samemu
na basie. (śmiech)
Co było w tym wszystkim najtrudniejsze, a
co, tak dla odmiany, poszło błyskawicznie,
że aż sami się zdziwiliście?
Grzegorz Soluch: Błyskawicznie przyszły pomysły
na to co chcemy nagrać. Tu byliśmy
bardzo zgodni.
Adam Rogowicz: Szybko poszła sprawa z
"Mam dość". Jak Grzegorz zaproponował ten
numer na próbie, to praktycznie wracając do
domu, miałem go już ułożony w głowie. Na
drugi dzień nagrałem wstępne demo, które
przedstawiłem reszcie zespołu. Z racji głębo-
COVERNOSTRA 75
kiego lockdownu wtedy, nagrałem wszystkie
partie w domu, dodałem wtedy jeszcze spontanicznie
solo na basie na wstępie i wysłałem
wszystkie ślady do studia. Potem Jadzia nałożyła
wokale i praktycznie było gotowe. Najtrudniejsze
było natomiast uzyskanie kompromisu
przy miksie i masteringu tego utworu z
Krzychem Kłoskiem z Horroscope i Destroyers,
u którego w studiu DownDeeper realizowaliśmy
numery (śmiech). Z Krzychem
mamy wypracowany schemat współpracy, ale
akurat przy tym kawałku mieliśmy odmienne
wizje co do brzmienia całości. Ale w końcu doszliśmy
do porozumienia.
To, można powiedzieć, pandemiczna produkcja,
materiał realizowany dość długo i w
różnych miejscach, ale wydaje mi się, że udało
się wam osiągnąć zamierzone cele i możecie
być zadowoleni z efektu końcowego?
Grzegorz Soluch: Tak naprawdę materiał nie
był realizowany zbyt długo. Wprawdzie to były
trzy różne sesje w różnych odstępach czasowych,
ale pamiętaj o tym, że ideą nie było
nagranie płyty. Gdybyśmy od początku chcieli
nagrywać płytę, to z pewnością zrobilibyśmy
to za jednym razem i w przeciągu krótszego
okresu. Ja osobiście jestem bardzo zadowolony
z końcowego efektu, ale może Adam powie
coś więcej.
Adam Rogowicz: Jakbym wiedział, że te
kawałki nagrane "pod teledyski" na tych paru
sesjach, znajdą się na jednej płycie, to bym
inaczej podszedł do tego. Ale efekt jest i tak
dla mnie zadowalający. Z drugiej strony, znając
Grzegorza, mogłem się tego spodziewać,
że będzie chciał CD, choćby tylko w kilku
egzemplarzach. (śmiech)
Warto jeszcze w realiach streamingu ponosić
koszty, nagrywać i wydawać płyty, które później
i tak mało kto kupuje?
Grzegorz Soluch: Gdybym miał patrzeć na to
co się opłaca, to zajął bym się zupełnie czym
innym niż graniem w metalowej kapeli.
Wszystko co robimy, włącznie z nagrywaniem
płyt i graniem koncertów, robimy dla własnej
przyjemności. Sami nagrywamy i sami wydajemy
nasze nagrania. To nasza pasja. W ten
sposób spełniamy swoje marzenia. Dla mnie
to odskocznia od codziennego, zawodowego
życia i mój wentyl bezpieczeństwa. Spotykamy
się po pracy i daję ponieść się emocjom. W
ten sposób odreagowuję stres i naprawdę odpływam
w inny wymiar. Wiem, poleciałem po
bandzie, ale tak jest naprawdę. A to, czy nasze
płyty kupi 300 czy 500 osób nie ma dla mnie
znaczenia. Byłoby to może istotne, gdybym
zajmował się tylko muzyką. Ale jest tak, że
zajmuję się czymś innym, żebym mógł zajmować
się muzyką.
Nikt jednak nie będzie mógł wam zarzucić,
że nie zadbaliście o należytą promocję nowego
wydawnictwa: rysunkowy teledysk do
utworu tytułowego, nagrany w studio "Wyciągam
swoją dłoń", a do tego plenerowy,
najefektowniejszy z nich, "Symphony Of
Destruction" - jeśli ktoś zechce poznać CoverNostra
na YouTube jest co odpalić i
właśnie o coś takiego chodziło?
Grzegorz Soluch: Obecność w sieci to najlepsza
forma promocji. Z koncertami jest różnie,
a w internecie każdy może pokazać się na równych
prawach. Od samego początku istnienia
CoverNostra staraliśmy się zaistnieć w przestrzeni
publicznej. Stąd do dzisiaj utrzymujemy
naszą domenę www.covernostra.pl a ponadto
jesteśmy dosyć aktywni na Facebooku i
na naszym kanale YouTube. W chwili obecnej
mamy na nim dostępne cztery teledyski i kilkanaście
filmików z różnych koncertów. Polecamy
w szczególności animowane klipy realizowane
przez wybitnie uzdolnioną Natalię
Jonderko z N. Station - Animation & Design
Studio. Wspomnę tylko, że Natalia
stworzyła klipy dla takich zespołów jak Horrorscope,
Darzamat, Symbolical czy Gallileous.
Jesteśmy w naprawdę zacnym gronie.
Obrazek do utworu Megadeth zrealizowaliście
na terenie zabytkowego "Wielkiego
Pieca" Huty Pokój w Rudzie Śląskiej, czyli
można rzec u siebie - ta lokalizacja idealnie
pasowała do wymowy "Symphony Of Destruction"?
Grzegorz Soluch: Trafiłeś w sedno! To był
wspólny pomysł Adama i mój. Zadziałała telepatia.
Zastanawialiśmy się nad kolejnym teledyskiem
i wtedy padł w zasadzie wspólny
pomysł: a może tak na Piecu? Jako, że ja pracuję
w Urzędzie Miasta Ruda Śląska, a miasto
od jakiegoś czasu przejęło ten obiekt od Huty
Pokój, zobowiązałem się do załatwienia
wszystkich spraw formalnych związanych z
nakręceniem tego teledysku. Myślę, że ostatecznie
wszyscy na tym skorzystali: my, bo powstał
wspaniały teledysk w niesamowitej scenerii
i miasto Ruda Śląska, bo nakręciliśmy
naprawdę fajny klip, który w kilka miesięcy od
premiery ma już ponad 6 tysięcy odsłon na YT
co stanowi niewątpliwie pewną formę promocji
dla samego miasta.
To bardzo fajny patent, to ustawienie was w
trzech poziomach, począwszy od perkusji -
sami wpadliście na ten pomysł czy to zasługa
reżysera i zarazem operatora Romana
Sebesty?
Grzegorz Soluch: Tak, to był pomysł Romka
Sebesty. Romek przedstawił nam swoje propozycje,
a my zgodnie uznaliśmy, że powinno
wyjść dobrze. Zdaliśmy się na jego wizję.
Adam Rogowicz: Ciężko byłoby się też tam
zmieścić sensownie na jednym poziomie. I
chyba to było najlepsze rozwiązanie. Pamiętam
jeszcze czasy jak wielki piec działał i było
widać z ulicy jak lała się surówka z tego. Kwintesencja
metalu. (śmiech)
Co teraz? Dyskografia coraz pełniejsza,
przydałoby się więc więcej pograć, żeby trochę
tych płyt sprzedać, bo jednak koncerty to
najlepsza forma promocji, szczególnie dla takiego
zespołu jak CoverNostra?
Grzegorz Soluch: Zgadzam się. W naszym
przypadku koncerty to najlepsza forma promocji.
Stąd mamy w planie na kolejne miesiące
trochę koncertów, nagrywamy też obecnie
materiał na nową, długogrającą płytę. Poza
tym jesteśmy wierni tradycji i Natalia
pracuje nad naszym kolejnym, animowanym
teledyskiem. To będzie singiel z naszej nadchodzącej
płyty. Plany są zatem konkretne, a
przyszłość należy do CoverNostra! Bardzo
dziękujemy za wywiad i możliwość kolejnej
prezentacji w Heavy Metal Pages. Pozdrawiamy
wszystkich fanów szeroko pojętego rockowego
i metalowego grania i zapraszamy do
posłuchania naszej najnowszej płyty "Pętla"!
Wojciech Chamryk
Foto: Mirage
HMP: Kto wymyślił powrót Mirage?
Torben Deen: Stało się to po nagraniu przeze
mnie i mojego przyjaciela Sorena albumu pod
szyldem Ahm Deen, na którym znalazło się
kilka utworów napisanych przez nas w poprzednim
wspólnym zespole Motive. Prawdopodobnie
można tą muzykę zaklasyfikować
do progresywnego rocka/metalu. Tu Można jej
posłuchać na kanale YouTube. Świetnie nam
się współpracowało, więc Soren zapytał, co
powinniśmy zrobić w następnej kolejności.
Zaproponowałem, żebyśmy nagrali zaginiony
drugi album Mirage, a on na szczęście się zgodził.
Jak trudno było Ci skontaktować się z
pozostałymi członkami zespołu w 2021 roku i
zorganizować wraz z nimi pierwsze próby?
Ponieważ mamy nowego gitarzystę, a ja gram
obecnie na basie, skontaktowałem się tylko z
naszym klawiszowcem i perkusistą. Z różnych
powodów nie mogli wziąć w tym udziału i tak
naprawdę spotkaliśmy się tylko przy okazji
nagrywania teledysków. Próby przed nadchodzącymi
koncertami będziemy robić później z
perkusistą i gitarzystą rytmicznym z mojego
innego zespołu, Nasty Hobbit.
Jak się czujesz muzykując ponownie jako
Mirage?
Przednio bawiliśmy się rejestrując utwory,
76
COVERNOSTRA
które powinny znaleźć się na naszym drugim
albumie. Musieliśmy w tamtych czasach z niego
zrezygnować, ponieważ duńska wytwórnia
dostała tantiemy od angielskiej firmy, zgarnęła
je i zamknęła firmę. Po prostu zabrakło
nam pieniędzy. Wszystko, co mieliśmy, wydaliśmy
na sprzęt, fajerwerki i skórzane kurtki.
W jakiej formie zachowaliście stare piosenki?
Czy mieliście np. jakieś dema, które nigdy
nie zostały oficjalnie wydane?
Mieliśmy kilka demówek na kasetach magnetofonowych,
nagraliśmy też wiele koncertów
na żywo, więc próbowaliśmy zrekonstruować
utwory na tej podstawie. W niektórych przypadkach
musiałem domyślać się tekstów, ponieważ
były one dość słabo słyszalne, a moja
pamięć nie jest zbyt imponująca.
Wszyscy nosili ćwieki,
ale my mieliśmy więcej bomb
Mirage był drugim duńskim zespołem po Maltese Falcon, który próbował
zawojować świat graniem heavy metalu w latach osiemdziesiątych, ale rozpadł się
tuż przed wskoczeniem na top. W zeszłym roku powrócili, a teraz ukazuje się ich
drugi album "The Sequel", zawierający po raz pierwszy oficjalnie nagrane utwory
z przeszłości. Piąta woda po kisielu czy sensacja zmieniająca bieg historii? Raczej
zwyczajna okazja do zapoznania się z fajnym zbiorem old schoolowych piosenek.
pełnego albumu, więc nagraliśmy jeszcze trzy
utwory i wydaliśmy go. Płyta pojawiała się nawet
na rockowych listach przebojów.
Jaka główna idea przyświecała Wam podczas
pracy nad "The Sequel"? Czy była to
kwestia sentymentu, czy też chcieliście udowodnić,
że wasz stary materiał jest nadal
aktualny?
Zdecydowanie staraliśmy się odtworzyć klimat
metalu z tamtych czasów i sprawić, by był
on rozpoznawalny dla fanów Mirage. Myślę,
Zazwyczaj z upływem lat ludzie stają się
coraz bardziej dojrzali. Czy nigdy nie przyszło
Ci na myśl, że stare kompozycje Mirage
mogą dziś zostać odebrane jako niedojrzałe
i dlatego wymagają gruntownych
zmian? A może byłeś w pełni zadowolony ze
starych utworów i postanowiłeś nagrać
wszystko w niezmienionej postaci?
Nie odeszliśmy zbyt daleko od oryginalnych
wersji. Myślę, że dzisiaj też dają radę. Umieszczanie
rzeczy w kapsule czasu to zadanie dla
recenzenta. Dla mnie dobra muzyka jest dobrą
muzyką bez względu na to, kiedy powstała.
Właśnie słucham nowego albumu Mirage
i podoba mi się.
O co chodzi z Robotem 9?
Cóż, utwór "Robot 9" używa technologii jako
metafory ludzi, którzy gubią się w systemie.
Jeśli nie pasujesz, to po prostu weźmiemy kogoś
innego i będziemy cię bardzo uprzejmie
pieprzyć. Wciąż tracimy dobre ludzkie istoty,
którym można było pomóc.
Jak wspominasz początki duńskiej sceny metalowej?
To był z pewnością wyjątkowy czas. Koncertowaliśmy
z L.A., Witch Cross, Metal Cross,
Alien Force i wieloma innymi ekscytującymi
zespołami bezpośrednio zainspirowanymi
NWOBHM. Wszyscy kupowali w dziwnych
sklepach ćwieki i spodnie z zebry. Ale my mieliśmy
więcej bomb!
Które duńskie zespoły heavy metalowe prężnie
działały 30-40 lat temu, ale dziś zostały
zapomniane?
Nie wiem, czy całkiem zapomniane, ale na
myśl przychodzi mi Squealer, Randy przestał
występować na żywo. Trudno było nadążyć za
innymi zespołami, bo graliśmy tak wiele koncertów.
Pamiętam zespół o nazwie Mausoleum.
Nie słyszałem nic o nich od tamtego czasu.
Jak wielki entuzjazm rozpierał Wam w dekadzie
lat 80., aby zawładnąć muzyką świat?
Och, bardzo się staraliśmy. Byliśmy całkiem
blisko podpisania globalnego kontraktu,
nagrywaliśmy demówki dla wytwórni, ale nigdy
to nie wypaliło. Chcieli, żebyśmy byli bardziej
komercyjni - to nie w naszym stylu, więc
może graliśmy dla nich zbyt ciężko.
Co sądzisz teraz o debiutanckiej EP-ce Mirage
"... And The Earth Shall Crumble"?
Podobają mi się niektóre utwory, ale brzmienie
i jakość naszej gry mogły być lepsze. Nagraliśmy
ją podczas pięciodniowego ciągu
alkoholowego - dziś nie dalibyśmy rady tego
powtórzyć! Więc energia była, ale mogliśmy
wykorzystać więcej czasu i skorzystać z pomocy
lepszych producentów! Potem Metal Masters
w Wielkiej Brytanii zażyczyli sobie
Foto: Mirage
że te utwory są nadal aktualne. Metalowy
sznyt, dobre melodie i teksty (rozpisane na
wewnętrznej stronie okładki płyty winylowej).
Można to sobie wyobrazić oglądając dwa videoclipy:
"In the days of Rama" i "Guiding
light".
Jak opisałbyś ewolucję Twojego gustu muzycznego?
Moje gusta muzyczne zawsze były bardzo
zróżnicowane. Wszystko, co chwyta mnie w
klatkę piersiową, jest świetne. Tak naprawdę
nie wiem, czy nastąpiła jakaś ewolucja. Słucham
większości muzyki z otwartą głową. Nie
znoszę jednak rapu i hip-hopu! Wolę pub niż
dyskotekę.
Czy rozważaliście nagranie nowego albumu
Mirage z zupełnie nowymi utworami? Czy
komponujesz teraz jakieś nowe riffy lub całe
kawałki?
Nie komponowałem niczego od dłuższego
czasu, więc tak naprawdę jeszcze tego nie rozważałem.
Aczkolwiek dla większości słuchaczy
i tak będą to nowe utwory, prawda? Myślę,
że ich ukazanie się jest ważne, bo tylko tak
ludzie dostaną możliwość ich posłuchania.
Zobaczymy, czy się spodobają i wtedy się okaże,
co dalej z tym zrobimy.
Jaką widzisz przyszłość Mirage?
Brak konkretnych planów. Zależy, czy pojawi
się zainteresowanie. Mam taką nadzieję.
Sam O'Black
MIRAGE 77
Trzynaście strzelających opon
Po niezbyt udanym debiucie "Adaryt", mogącym chyba zaciekawić tylko
przestawieniem kolejności liter w nazwie zespołu, co dało oryginalnie brzmiący
tytuł tego wydawnictwa, Tyrada wydała drugi album. Kolejny materiał przygotowany
przez młodych muzyków jest już zdecydowanie ciekawszy i bardziej dopracowany,
a do tego więcej w nim wpływów tradycyjnego heavy niż thrashu, co
tylko wyszło mu na dobre. Postępy są więc słyszalne, teraz trzeba tylko życzyć zespołowi
powodzenia w szukaniu drugiego gitarzysty i rychłego ruszenia w trasę.
lat po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką
metalową. W domu miałem kasety mojego
taty, było to "Balls to the Wall" Accept, "The
Razor's Edge" AC/DC i winyl grupy Helloween
"Keeper Of The Seven Keys part. I".
Jak na początek była to niezła dawka metalu i
hard rocka. Myślę, że to miało znaczący
wpływ na moje zainteresowanie muzyką metalową
i ukształtowało styl mojej gry na bębnach.
Z biegiem czasu poznawałem nowe zespoły
i gatunki muzyki metalowej, ale heavy i
thrash są mi najbliższe i najlepiej się w nich
Mateusz Kosnowicz: W Lublinie zespołów
metalowych lubujących się w oldschoolu nie
brakowało. Starczy wspomnieć Highlow,
Hoax of Upsala, Slave Keeper, a niedawno
powstała Mara - jest czego słuchać. Cóż poradzić
na to, że grać się chciało i słuchało się podobnej
muzyki? W momencie gdy powstawały
pierwsze kompozycje Tyrady, mnie w
Lublinie jeszcze nie było, tak że wpływ lubelskiej
sceny był jednak znikomy.
Krystian "Hevi" Krzewiński: Myślę, że gdybym
nie udzielał się na lubelskiej scenie wcześniej
i nie grał w Highlow, mógłbym nigdy nie
trafić do Tyrady. To stąd Mateusz mnie kojarzył.
Dostałem od niego propozycję dołączenia
do zespołu, postanowiłem to wykorzystać
i spróbować swoich sił w trochę innym rodzaju
grania.
HMP: Widząc nazwę Tyrada i nie znając
was wcześniej, spodziewałem się raczej jakiegoś
punk czy alternatywnego rocka, a tu
proszę, klasyczny heavy/thrash - nie szata
zdobi człowieka i nie nazwa określa zespół,
chociaż czasem ułatwia jego identyfikację?
Mateusz Kosnowicz: Jeśli dołożymy do tego,
że Tyrada w języku tamilskim oznacza handel,
w języku urdu trzynaście, w portugalskim
strzał, a w niemieckim oponę, to jeszcze może
się okazać, że tak naprawdę chcemy wam
sprzedać trzynaście strzelających opon. Chyba,
że jednak nie szata zdobi człowieka, a być
może po prostu każdy z nas ma coś do powiedzenia,
nie tylko lirycznie, ale też i muzycznie.
Takie oldschoolowe granie interesowało was
od początku, odkąd tylko zainteresowaliście
się muzyką tak na poważnie?
Mateusz Kosnowicz: Generalnie tak, choć
pierwszym zespołem, który sprawił, że nie
spałem całą noc z wrażenia, był Children of
Bodom i utwór "Silent Night, Bodom Night",
live Seul 2001. Alexi zostawił po sobie bardzo
dużo znakomitych kompozycji, mimo tego, że
niestety nie dane mu było żyć dłużej od wielu
swoich starszych kolegów po fachu. To oni
mieli największy wpływ na to, co słychać na
śladach gitarowych Tyrady. Mowa oczywiście
o zespołach powstałych w latach 70. i 80.
Krystian "Hevi" Krzewiński: Mając siedem
Foto: Tyrada
czuję.
Krystian Kwas: Moja odpowiedź będzie podobna
do tej chłopaków, z tym że na poważnie
muzyką zainteresowałem się w wieku
około 15 lat i wtedy właśnie po raz pierwszy
usłyszałem utwór "Orion" zespołu Metallica i,
jak to wcześniej ujął Mateusz, nie spałem całą
noc. Był to też jeden z tych utworów, które
sprawiły, że zainteresowałem się właśnie gitarą
basową. Po okresie Metalliki nastąpiło zaznajomienie
z Megadeth i resztą wielkiej
czwórki, a za sprawą Mateusza także z polskimi
klasykami, takimi jak Kat czy Wilczy
Pająk.
W Lublinie macie niezłe tradycje w dziedzinie
hard 'n' heavy, zresztą Krystian grałeś
wcześniej w Highlow - chodziliście na koncerty,
chłonęliście ten klimat i tak doszło do
powstania kolejnego zespołu?
Szybko wydaliście debiutancki album "Adaryt"
- wena dopisywała, więc czemu z tego
nie korzystać, bez etapów pośrednich w
postaci kolejnych demówek czy singli; tym
bardziej, że w przypadku Highlow takie podejście
nie sprawdziło się, ten zespół nie doczekał
się dużej płyty, więc nie popełniliście
tego samego błędu?
Krystian "Hevi" Krzewiński: Co do dużej
płyty Highlow. Chciałbym w pewnym sensie
to wytłumaczyć, materiał był gotowy i zarejestrowany,
nie byliśmy jednak pewni, czy jest
to na tyle dobrze zrobione, by mogło ujrzeć
światło dzienne, chcieliśmy to poprawić. Odciągnęliśmy
to niestety w czasie i płyta nie doszła
do skutku. Myślę, że Highlow nie powiedziało
jeszcze ostatniego słowa, i za jakiś czas
będziemy mogli je zobaczyć na scenie.
Czasy mamy jednak teraz jakie mamy;
szczególnie młodsi słuchacze preferują pojedyncze
utwory, układają własne playlisty,
album jako całość interesuje już przede
wszystkim tych starszych fanów. Dlatego
zapytam przewrotnie: nie szkoda wam czasu
i energii na przygotowanie pełnego materiału,
układanie utworów w odpowiedniej kolejności,
kiedy i tak mało kto to nie tylko
doceni, ale nawet zauważy?
Mateusz Kosnowicz: Nie sposób nie zauważyć
współczesnych tendencji do coraz mniejszego
zainteresowania płytami jako formą wydawnictwa
muzycznego. Ale też nie powinno
zaskakiwać, że zespół lubujący się w starociach
zechce jednak podejść do tematu tradycyjnie.
Utwór sam w sobie jest dziełem skończonym,
lecz o wiele ciekawszym, dającym
szersze pole do interpretacji i konsumowania
muzyki, jest zestawienie go w kontekście puli
wielu utworów, w której zawiera się jakaś celowość.
Dzięki temu odbiorca ma szansę jeszcze
lepiej poznać i zrozumieć każdy utwór z
78
TYRADA
osobna.
Jesteście oldschoolowcami również pod tym
względem, że wciąż wydajecie swoje albumy
w wersji CD. Fizycznie istniejąca płyta to
ostateczne potwierdzenie, że dany materiał
doczekał się wydania?
Mateusz Kosnowicz: Okazuje się, że wielu
naszych odbiorców wprost oczekuje zwieńczenia
naszej twórczości w postaci fizycznego
krążka. Ci ludzie widzą w tym sens nie tylko
ze względu na rodzaj nośnika muzycznego, ale
traktują go też w kategoriach pamiątki, elementu
kolekcji. Dostrzegają wartość w posiadaniu
okładki czy zdjęcia zespołu nadrukowanego
na papierze, a nie w czymś wrzuconym
gdzieś w "wirtualnym świecie".
Krystian "Hevi" Krzewiński: Zgadzam się
zdecydowanie z Mateuszem. Fizycznie istniejąca
płyta to zupełnie inny klimat. Znam wiele
osób, które w tym aspekcie mają tradycyjne
podejście. Chcą mieć płytę namacalnie, traktują
ją jak element prywatnej kolekcji, ma ona
dla nich wartość.
Pandemia dała wam czas na równie sprawne
stworzenie kolejnego materiału, stąd w miarę
szybka premiera następnego albumu
"Opium"?
Mateusz Kosnowicz: Pandemia na pewno
wpłynęła na strategię funkcjonowania naszego
zespołu, granie prób spadło na dalszy priorytet,
ale też zmusiła do dostosowania się do
innych warunków w życiu prywatnym. Przyznam,
że w pierwszej połowie pandemii nie
było dla mnie priorytetem w ogóle zajmowanie
się zespołem. To też skutkowało widoczną
"luką" w publikowanych wieściach o
Tyradzie. Jednak w momencie, kiedy już
stało się jasne, że zespół ma dalej funkcjonować,
stanęliśmy przed decyzją, w jaki sposób
urzeczywistnić systematyczny charakter funkcjonowania
zespołu. Wybór padł na finalizację
materiału, który już kiełkował przed rozpoczęciem
pandemii.
Foto: Tyrada
Foto: Tyrada
To wyłącznie premierowe utwory czy też
wykorzystaliście jakieś nieco starsze pomysły?
Mateusz Kosnowicz: Jeśli chodzi o ślady
gitar, to duża część materiału z "Opium" była
stworzona już wcześniej w postaci zarejestrowanych
pojedynczych riffów lub też większych
form.
Tyrady są zwykle długie i często napuszone,
ale to raczej nie dlatego przedzielacie te krótsze,
intensywne numery dłuższymi, bardziej
rozbudowanymi?
Mateusz Kosnowicz: Akurat w przypadku
ustalania kolejności utworów na płycie pod
względem czasu ich trwania nie sugerowaliśmy
się nazwą zespołu. Strach myśleć, co by
powstało, jeślibyśmy to zrobili.
Kiedyś opium dla mas była ponoć religia - co
jest nim według was obecnie?
Mateusz Kosnowicz: Odpowiem innym
przysłowiem - każdy ma swój "krzyż" na swoją
miarę i swój czas. Ciężko postawić się w roli
moralizatora tak uniwersalnego, gdy mówimy
o ramach sięgających blisko 40-milionową,
zróżnicowaną społeczność naszego narodu,
zakładając, że to do nich kierujemy swój przekaz.
Gdy oglądam dzisiaj filmy w Internecie,
udostępniane przez ukraińskich żołnierzy, dla
których modlitwa przed pójściem na front jest
zdecydowanie bardziej ambrozją niż opium,
to trudno byłoby mi potwierdzić tezę z pytania.
Krystian "Hevi" Krzewiński: Obecnie opium
może być synonimem mediów społecznościowych,
telewizji. Obserwując ludzi, widzę,
jak bardzo są pochłonięci social mediami. Widzą
w nich wyidealizowany świat i ludzi, tzw.
influencerów, chcą, aby ich życie było tak samo
idealne, jak to w Internecie, co powoduje
presję, szczególnie wśród młodych osób. Inna
sprawa: media i informacje, jakie od nich
otrzymujemy, również bardzo grają na emocjach.
Ludzie to chłoną, wierzą w to, często nie
analizują tego, co słyszą czy widzą, co w konsekwencji
prowadzi do podziałów w społeczeństwie.
Wolicie być niezależni czy musicie być niezależni,
bo na tym etapie potencjalni wydawcy
nie są jeszcze zainteresowani wydawaniem
waszych płyt?
Mateusz Kosnowicz: Myślę, że obie kwestie
są dla nas bliskie. Niezależność od wydawcy
daje nam to, że sami tworzymy sobie warunki,
w jakich nasz materiał będzie dystrybuowany.
Dzięki temu mamy możliwość podejmowania
autonomicznych i spontanicznych decyzji, w
zależności od dynamicznej sytuacji związanej
z oczekiwaniami naszych odbiorców. Jednocześnie
oficjalnie oświadczamy, że nie zgłosił
się do nas Universal Music (joke).
W roku 2019 nikt nie spodziewał się, że dojdzie
do czegoś takiego jak ogólnoświatowa
pandemia. Jej efekty były odczuwalne na
każdym kroku, ale dla was jako Tyrady dokuczliwe
o tyle, że zbytnio sobie nie pograliście
- przy okazji promocji "Opium" zamierzacie
to nadrobić, nawet jeśli trzeba będzie
dołożyć do interesu?
Mateusz Kosnowicz: Tak naprawdę cały
czas dokładamy do interesu, niezależnie, czy
gramy koncerty, czy nie. Myślę, że jesteśmy
gotowi robić to nadal, jeśli tylko będą takie
oczekiwania ze strony naszych słuchaczy. Perspektywa
grania koncertów jednak jest jeszcze
związana z perspektywą szukania drugiego gitarzysty
i perspektywą powrotu do grania
prób. Nadmienię tylko, że Łukasz nie gra już
z nami w zespole. Krótko mówiąc - trzymajcie
za nas kciuki, aby ta perspektywa mogła się
ziścić… w niedługiej perspektywie.
Wojciech Chamryk
TYRADA
79
HMP: Dekada to kawał czasu, co spowodowało,
że zamilkliście na tak długo?
Art: Milczeliśmy w sensie działalności wydawniczej,
ale nie muzycznej, bo graliśmy sporo
koncertów.
Sewko: Zmiany w składzie. To zazwyczaj w
zespołach naszego kalibru jest poważny problem.
Wydaliśmy poprzedni materiał w 2012
roku i doszedł Artur, najpierw się wdrażał,
graliśmy koncerty. Następnie zaczęliśmy tworzyć
nowy materiał, zaczęliśmy go nagrywać i
znowu skład się zmienił. Chcieliśmy mieć
Naturalnie mocno nad tym pracowaliśmy
Od wydania ich poprzedniego wydawnictwa
EP-ki "Macabre Tales" minęła dekada.
Niemniej jak ktoś myślał - tak jak ja - że
Snake Eyes odpuściło sobie to, był w błędzie.
Zespół koncertował, szukał nowych
muzyków, tworzył materiał na "No One
Left To Die". Album ciekawy, z dobrą muzyką
i pomysłami, utrzymanymi w konwencji
thrash metalu, ale z akcentami innych
stylów. Z łatwością udowadnia, że warto
było na niego czekać. Jednak za nim po
niego sięgniecie, aby się przekonać, poczytajcie
wywiad przeprowadzony z gitarzystami
formacji Artem i Sewko.
Przez taki okres można zmienić swoje życie
wręcz o sto osiemdziesiąt stopni...
Sewko: W pierwszym okresie, po poprzednim
materiale, to był dobry czas: koncerty i nowe
kawałki. Później, jak już wspomniałem, borykaliśmy
się ze zmianami, ale też nadal nagrywaliśmy.
To wszystko oczywiście mogło trwać
krócej, bo niektórzy płyty nagrywają w tydzień,
dwa, a nie 7 lat, ale każdy z nas ma życie
pozazespołowe, na które składają się m.in.
narodziny dzieci, przeprowadzki, operacje,
ciężkie nastroje itp. Życie niektórych zmieniło
się o 90 stopni.
Art: Tworzyliśmy kawałki, które można teraz
posłuchać na płycie "No One Left To Die".
Potem był etap nagrywania partii wszystkich
instrumentów - najpierw perkusja potem gitary,
bas i wokale. Dave Bro, nasz wieloletni
pałker, rozstał się z nami zaraz po sesji nagraniowej
i to nas trochę przybiło i spowolniło...
Tak, więc nie musieliście specjalnie wracać
do tworzenia, grania i ogólnie muzykowania?
Art: Tak naprawdę cały czas graliśmy, pomimo
trudności ze składem, które zaczęły się po
odejściu Dave'a. Mieliśmy w pewnym momencie
do wyboru: albo skupić się na nagrywaniu
albo znaleźć nowego bębniarza. Postawiliśmy
na drugą opcję, żeby nie wypaść z
To Die" jest na tyle dobre, że skupiłem się
całkowicie na nim. Muzyka zawarta na tym
albumie bardzo kojarzy mi się z Testament.
Podobnie jak oni nawiązujecie do tradycyjnego
amerykańskiego thrash metalu, ale nadaliście
mu współczesne brzmienie. Poza
tym chętnie wykorzystujecie death metalowe
akcenty...
Sewko: Dzięki za tę opinię. Testament to
wielki zespół i przede wszystkim zbyt mało
doceniany. Tak naprawdę kroczący swoją
ścieżką, z której niejednokrotnie spadały takie
zespoły jak Metallica czy Megadeth, o Anthrax
nie wspominając… To, że kojarzymy się
Tobie z nimi to dla nas pozytywna opinia, ale
tak na serio, nie jest to jakaś najważniejsza
grupa dla naszego zespołu. Wszyscy znamy
Testament, słuchamy, ale nigdy nie stawialiśmy
ich sobie za wzór. Jeżeli chodzi o death
metal, to jest on jak najbardziej w kręgu naszych
zainteresowań muzycznych i to, że możesz
go usłyszeć na płycie, wynika z tego, że
go sami słuchamy.
Art: Mnie zawsze kręciło mieszanie różnych
stylów metalowego grania, jest to też wypadkowa
naszych upodobań, które są zawsze indywidualną
sprawą każdego człowieka grającego
w zespole, dzięki temu jest większa szansa
na tworzenie ciekawych rzeczy. Jednak jakieś
charakterystyczne elementy thrash metalu
muszą się pojawiać, inaczej nie bylibyśmy
do tego nurtu zaliczani.
komplet, żeby grać koncerty, więc płyta musiała
czekać. W końcu się udało.
80 SNAKE EYES
Foto: Paweł Olewniczak
obiegu, a zarazem ogrywać dzięki temu nowy
wówczas materiał. W międzyczasie okazało
się, że z nowym perkusistą, z którym zresztą
zagraliśmy kilka imprez, nie do końca się dogadujemy,
a na dodatek musieliśmy też pożegnać
się ze Świrem, wokalistą znanym z poprzednich
wydawnictw Snake Eyes. Dopiero
pozyskanie Oskara za perkusją oraz Marty na
wokalu zakończyło nasze kłopoty personalne,
jednocześnie dodało nam energii i pozytywnego
kopa w tyłek. (śmiech)
Sewko: Nie wróciliśmy, bo nie przerwaliśmy
tej zabawy. Oczywiście z perspektywy osoby,
która nie słyszy nowej płyty ani nie spotykamy
się na koncertach, to "nas nie było", ale
tak naprawdę nie było żadnej przerwy w działalności
zespołu.
Niestety nie pamiętam waszych dwóch pierwszych
wydawnictw. Jednak "No One Left
Oprócz inspiracji Testamentem, można Waszą
muzykę zestawić z dokonaniami Overkill,
Voivod, Forbidden. Wspomniane przez
Was Metallica, Megadeth, Anthrax itd...
Ogólnie amerykański thrash. Co Was w nim
ekscytuje?
Sewko: Nie mogę stwierdzić, że jesteśmy fascynatami
amerykańskiego thrashu. Oczywiście
lubimy te bandy, ten sposób grania i tę
scenę, ale wpływ na nas ma znacznie więcej
odmian, nie tylko metalu, ale i ogólnie muzyki.
Każdy z nas słucha czegoś innego, spotykamy
się muzycznie w miejscu, które możesz
usłyszeć na płycie. Bywa i tak, że możemy być
pod wpływem czegoś zupełnie innego, ale próbując
tę inspirację wyrazić na swój sposób, wychodzi
coś, co mógłbym porównać do głuchego
telefonu. Na przykładzie: słuchasz Slayera
i jarasz się nim przeokrutnie, bierzesz gitarę
do ręki, gracie razem z zespołem, a ktoś słyszy
to i mówi, że kojarzy mu się z Sodom. Tak
naprawdę to jest dobre.
Jak już wspomniałem nie jest Wam obcy
death metal...
Sewko: Absolutnie. Po pierwsze nie ma się co
zamykać w jedną szufladkę. Po drugie, każdy
gatunek i w każdej odmianie oferuje coś innego.
Coś, co może Cię chwycić. Jest mnóstwo
death metalowych zespołów, które są rewelacyjne
i wiele z nich nie wyzbywa się naleciałości
thrashowych. My sobie pozwalamy na
to, na co mamy ochotę, więc trochę heavy metalu
też można usłyszeć na najnowszej płycie.
Art: Ja bardzo lubię szwedzki melodic death
metal i lubię czasem wejść w takie klimaty,
gdzie growlowany wokal dodaje takiej death
metalowej przyprawy do naszych kawałków.
Mam taką teorię/obserwację. Młodzi muzycy
obojętnie jaki odłam thrash metalu preferują,
to maja takie zdolności, że w dowolnej
chwili potrafią zespolić je w całość, jednocześnie
łącząc ze sobą charakterystyczne ele-
menty amerykańskiego, teutońskiego czy też
brazylijskiego thrash metalu. Powstaje wtedy
taka mieszanka typowa dla młodych adeptów
thrash metalu. Zwróciliście na to uwagę?
Sewko: Nie. W ogóle czegoś takiego nie zauważyłem.
Najważniejsze, żeby były młode
zespoły. Jeżeli ktoś dołącza się do jakiegoś
nurtu i chce się załapać na jakąś falę, to ma
prawo. Czas zweryfikuje jego prawdziwy zapał.
Jak ktoś będzie konsekwentnie robił swoje,
to chwała mu za to. Jeżeli zgaśnie po osłabnięciu
fali, to znaczy, że to sezonowa zabawa
i czas wracać do konsoli.
Wasza nowa wokalistka Marth wykorzystuje
wrzask/growl tak jak robi to Chuck Billy.
Jednak pod tym względem niewielu może mu
dorównać...
Sewko: Bo Chuck Billy to jeden z najlepszych
wokalistów metalowych. Proste. Ten
gość potrafi poruszać się od heavy metalu,
przez thrash po death.
W jakich okolicznościach poznaliście Martę
i czy ciężko było ją namówić do współpracy?
Sewko: Robiłem kiedyś kompilację śląskich
zespołów undegroundowych Silesian Butchers.
Zaprosiłem na nią zespół Corpus, w
którym Marta się darła. W momencie, kiedy
mieliśmy problem z wokalem w Snake Eyes,
nasz basista Hipis zaproponował, żeby zagadać
do Marty, bo fajnie "drze koparę". Zagadałem
i jest z nami już cztery lata.
Podoba mi się to, że na krążku gościnnie występuje
wasz poprzedni wokalista Świr. Pokazuje
to też jaki dynamit ma w gardle
Marth i że jest godnym zastępcą Świra...
Sewko: Świr był obecny przy tworzeniu materiału
na tę płytę. Nagrał swoje wokale, ale
po rozstaniu i znalezieniu Marty zarejestrowaliśmy
ją, żeby nowe wydawnictwo było
aktualne. Jego gościnny występ to, po pierwsze,
nasze podziękowanie jemu, za wkład, a
po drugie, ciekawe, wydaje mi się, urozmaicenie.
"No One Left To Die" to dziesięć różnorodnych
kompozycji ale stanowiących monolit,
kompleks. Lubię takie płyty, które słucha się
w całości...
Sewko: Dzięki. Źle by było nagrać płytę, na
której byłyby kawałki, które trzeba by pomijać.
Ogólnie komponowaliśmy to w nawet niedługim
czasie, w dosyć swobodny sposób, stąd
może to wyszło dobrze, jako całość. To cieszy,
że tak to odbierasz.
Art: To jest efekt wielu godzin prób, burzy
twórczej, zużytych strun, pałek i naciągów
perkusyjnych oraz zdartego głosu. (śmiech)
Foto: Paweł Olewniczak
Mimo różnic każdy utwór jest gęsty, świetnie
wymyślony, ze znakomitymi muzycznymi
tematami, zagrany technicznie, ogólnie
trzymają w napięciu i w skupieniu. To Wasza
natura?
Sewko: Wszystko, co słyszysz na płycie wyszło
naturalnie, bez kalkulacji. Oczywiście po
kilkudziesięciu podejściach, zmianach, rozterkach
i eksperymentach. Ale nic nie jest pozą.
Tak gramy, bo tak czujemy i tak staraliśmy
się to nagrać.
Art: Każdy z nas dołożył swoją cegiełkę w
proces twórczy: riffy, rytmy, teksty, aranżacje.
Staramy się robić to tak, aby mieć z tego maksimum
zabawy korzystając z naszych możliwości.
Podoba mi się też ich mroczna atmosfera,
która wynika z tekstów nawiązujących do
ciemnej natury człowieka, zgadza się?
Sewko: Tematyka tekstów, tylko na pozór
jest mroczna. Bardziej nazwałbym ją gorszą
częścią natury. Teksty, w większości opowiadają
o hedonizmie, braku ambicji, zbliżaniu
się w funkcjonowaniu do zwierząt, kierując się
głównie instynktami. To wszystko owiane jest
mrokiem, ale nie specjalnie, tylko po prostu ta
część naszego człowieczeństwa jest zawsze w
cieniu, bo nie epatujemy nią, mimo wszystko
mając w sobie przynajmniej podstawy ogólnie
przyjętego kodeksu moralnego.
Część tekstów inspirowana jest literaturą
(Edgara Alana Poego, Jamesa Clavella). Reszta
zdaje się wynika z własnych obserwacji.
Skąd bierzecie inspiracje do swoich tekstów?
Sewko: Tak, jak piszesz - z obserwacji. Interesuje
mnie punkt widzenia innych na dany
temat. Interesuje mnie sposób interpretacji
rzeczywistości przez innych. Lubię towarzyszyć
zjawiskom społecznym. Słuchać opinii,
czytać co ludzie mają do powiedzenia. Jakie
mają pomysły na życie i jak radzą sobie z życiem.
Foto: Paweł Olewniczak
Mrok i zło człowieka najjaskrawiej objawia
się na wojnie. Ostatnio wystarczy śledzić
doniesienia z konfliktu Rosyjsko-Ukraińskiego.
Jak dla mnie granica bezwzględności
zbrodni wojennych kolejny raz została przekroczona.
Na totalne unicestwienie, gwałty,
bandytyzm, grabieże, ruska swołocz nie
tylko dostaje zezwolenie od swojego dowództwa,
ale także od władz państwowych i
społeczeństwa. Jak myślicie, czy w ogóle istnieje
taka granica, której człowiek nie przekroczy?
Art: Śledząc doniesienia mediów mam wrażenie,
że taka granica nie istnieje. Niestety
pod tym względem, jako gatunek, jesteśmy
bardzo "pomysłowi"...
Sewko: Jeżeli wyobrazimy sobie taką granicę,
to obawiam się, że rozczarujemy się faktem,
że ktoś ją kiedyś przekroczy lub nawet już
przekroczył. Nie chodzi o wymyślanie granic,
chodzi o to, by nie pozwalać na działanie
przeciwko życiu i przeciwko wolności. To hasła,
ale jednocześnie najwyższe idee.
Niemniej tych wszystkich inspiracji i wzorów,
to muzykę sygnujecie własnym symbolem.
Mocno nad tym pracowaliście, czy przyszło
Wam to w sposób naturalny?
Art: Naturalnie mocno nad tym pracowaliśmy.
Każde z nas jest muzykiem z zamiłowania
SNAKE EYES 81
a nie z wykształcenia. Wszyscy pracujemy na
etatach w różnych branżach, a graniem i tworzeniem
zajmujemy się "po godzinach". Dodatkowo
przy nagrywaniu tej płyty często były
przestoje powodowane różnymi zbiegami
okoliczności, na które nie mieliśmy wpływu.
Snake Eyes tworzą znakomici instrumentaliści,
w zasadzie każdy z nich zachwyca swoim
warsztatem, umiejętnościami oraz talentem.
Trudno jest tak dobrym muzykom tworzyć
zespół?
Sewko: Dziękuję w imieniu całego zespołu.
To właśnie najważniejsze, żeby tworzyć zespół.
Żeby tworzyć muzykę. Najlepszy instrumentalista,
jeżeli nie potrafi współdziałać z
zespołem, nie wystąpi na scenie i nie porwie
nikogo wykonaniem na żywo. Niejednokrotnie
świetne zespoły, które grają dobrą muzykę,
tworzą nie najlepsi instrumentaliści. Bo to
właśnie o to chodzi, że w tej grupie jest siła.
We wspólnym działaniu, w zagraniu kilku
dźwięków razem, w uwzględnieniu dążeń poszczególnych
członków w jednym momencie.
Siła wspólnego przekazu może mieć stokroć
większą ekspresję niż najdoskonalszy warsztat.
Art: W Snake Eyes wszyscy jesteśmy ludźmi
z "przeszłością". Każdy ma doświadczenie po
współpracy z innymi zespołami. Zdobyte
dzięki temu "wyszkolenie bojowe" pomaga i
umożliwia robienie i szlifowanie materiału w
sposób bezstresowy. Jeśli kogoś możemy zachwycać,
to bardzo nas to cieszy. (śmiech)
Jestem pod dużym wrażeniem Waszej gry na
gitarach, Wasza muzyczna kultura, pomysłowość
i talent zachwycają. Jednak
najbardziej mnie cieszy jak potraficie wzajemnie
się uzupełniać, po prostu tworzycie
znakomity gitarowy duet...
Art: To miła uwaga. (śmiech) Sewko jest maszyną
do produkcji riffów i otworzył się też na
granie solówek. Sporo riffów i motywów jest
też autorstwa Hipisa, który przygodę z muzyką
zaczynał jako gitarzysta. Ja znalazłem się w
Snake Eyes w chwili, gdy potrzebowali gitarzysty
solowego i chyba dobrze trafiłem, bo
gram to co lubię i tak, jak mam nadzieję, reszta
zespołu oczekuje. (śmiech)
Foto: Paweł Olewniczak
Płyta brzmi znakomicie, każdy instrument
jest wyraźny i ma swój indywidualny charakter.
Gdzie, jak i z kim nagrywaliście płytę?
Sewko: Większość płyty została nagrana
przez naszego znajomego Chłostę, który ma
studio w Katowicach. Jedynie perkusję nagrywaliśmy
w Studio Czyściec.
Czy te brzmienia instrumentów potraficie
odtworzyć na koncercie?
Art: To jest zawsze trudny proces, żeby uchwycić
brzmienie i charakter zespołu. Samo
miksowanie wygenerowało wiele wersji do
sprawdzenia. Myślę, że na żywo Snake Eyes
brzmi bardziej intensywnie, polecam przyjść
na koncert i sprawdzić.
Sewko: Naszym podstawowym założeniem
było i jest odzwierciedlenie prawdziwego
brzmienia zespołu na płycie. Nie chcielibyśmy
brzmieć, dzięki realizatorowi w studio, lepiej
niż jest w rzeczywistości.
A propos koncertów. Wydaje się, że zaczynają
być normą, jak do tej kwestii się przygotowujecie?
Art: Po prostu: stroimy instrumenty, sprawdzamy
kable, Marta więcej pije.. (śmiech) i
jakoś idzie do przodu.
Sewko: Cały czas gramy próby, żeby być gotowym
na zagranie koncertu w każdej chwili.
Lubimy grać.
"No One Left To Die" wydaje Defense Records,
co obiecujecie sobie po współpracy z tą
wytwórnią?
Sewko: Liczymy na to, że dzięki tej współpracy,
nasza muzyka będzie dostępna dla ludzi.
Na początku wspominałem o waszych pierwszych
wydawnictwach "Beware of the
Snake" i "Macabre Tales". Ogólnie są one
słabo dostępne. Nie myślicie o ich reedycjach?
Sewko: "Beware of the Snake" można
jeszcze kupić w Selfmadegod. Kilka sztuk
"Macabre Tales" jeszcze mamy. Nie myślimy
o reedycji, ponieważ skupiamy się na tym co
teraz - "No One Left To Die" i nastawiamy
się na to, co przed nami.
Michał Mazur
HMP: Przesłuchałem kilka razy "The
Thrashfall Of Mankind" i odnoszę wrażenie,
że zdajecie się tęsknić za dawnymi, dobrymi
czasami, kiedy to thrash nie dość, że był
czymś nowym, to jeszcze ekscytował licznych
słuchaczy, a płyty nierzadko były artystycznymi
wydarzeniami?
Florian Helbig: Dla nas thrash zawsze był
ekscytujący. To jest jak twój ulubiony posiłek,
nigdy się nie nudzi i zawsze sprawia, że jesteś
szczęśliwy!
Taka nostalgiczna wyprawa w przeszłość
ma sens w XXI wieku, kiedy ludzie mają już
inne priorytety niż kiedyś, muzyka nie jest
już dla nich tak ważna, a do tego są atakowani
nieprawdopodobną wręcz ilością bodźców,
informacji, filmików, etc.?
Naszym zdaniem ma to więcej sensu niż kiedykolwiek.
Każdy entuzjasta thrashu zawsze
szuka czegoś nowego, a jest wiele współczesnych
zespołów, które grają thrash przypominający
muzykę metalową z lat 80. i my to
uwielbiamy. I szczerze mówiąc, tworzymy
muzykę dla siebie, taką jaką lubimy i nie wyobrażamy
sobie, żeby grać coś innego, jak stary,
dobry thrash.
Potwierdzacie też, że współczesna scena niemiecka
to nie tylko zespoły grające power,
tradycyjny, death czy black metal - stary, dobry
thrash też ma się u was nieźle?
Scena jest zdominowana przez wielkie zespoły
jak Sodom czy Kreator, w drugim rzędzie są
świetne kapele typu Tankard czy Accuser,
wymieniając tylko niektóre z nich. Wszystkie
te zespoły mają swoich fanów, ponieważ w
Niemczech jest wiele ludzi, którzy kochają
thrash. Oczywiście Slayer, Exodus, Testament
czy Anthrax to również wielkie nazwy
w Niemczech.
Niezależnie od stylistyki metal jest jednak u
was raczej niszą, a o karierze takiej, jaka w
latach 80. stała się udziałem wielu niemieckich
grup, również thrashowych, można już
tylko pomarzyć?
To prawda. Szansa na zarabianie na życie grając
metal jest bardzo niewielka. Naszym celem
zdecydowanie nie jest zostanie profesjonalnymi
muzykami, którzy zarabiają dużo pieniędzy
na swojej twórczości. Spójrzmy na to z innej
strony: wszyscy mamy dobrą pracę, która
pozwala nam grać muzykę, którą lubimy, a nie
taką, której wszyscy chcą słuchać.
Niemieckie media dostrzegają rodzimych
wykonawców grających niekomercyjną czy
cięższą muzykę, czy też pod tym względem
możecie liczyć wyłącznie na podziemne fanziny
czy portale, bo mainstream nawet na
was nie spojrzy?
Media z głównego nurtu zdecydowanie nie
zwracają na to uwagi. Największe stacje rockowe,
które mówią o sobie, że emitują prawdziwą
muzykę, nie wydają się znać żadnego
zespołu metalowego. To mnie śmiertelnie nudzi,
kiedy słucham jakiejś stacji radiowej, która
reklamuje się, że jest u nich dużo hard
rocka, poczym po raz n-ty odtwarza "Losing
My Religion" R.E.M. (nie ma nic złego w
R.E.M., ale, takie rzeczy mnie po prostu męczą).
Natomiast "prawdziwe" stacje metalowe
cały czas nadają takie rzeczy jak Sabaton czy
Powerwolf. Wtedy jednak wolałbym słuchać
R.E.M...
82
SNAKE EYES
Pasjonaci thrashu
Jeśli ktoś nazywa swój zespół Lesson In Violence, to bez obaw o pomyłkę
można obstawiać, że jest fanem oldschoolowego thrashu. Kryjąca się pod tą nazwą
niemiecka grupa wydała właśnie debiutancki album, potwierdzając, że w trzeciej
dekadzie XXI wieku wciąż można grać thrash energetyczny, zaawansowany technicznie
i dopracowany tak, jak za jego najlepszych lat. Gitarzysta Florian Helbig
uważa, że dzieje się tak, bo granie thrashu jest dla członków Lesson In Violence
wielką pasją i nie można odmówić mu racji.
Bycie zespołem podziemnym chyba jednak w
niczym wam nie przeszkadza - przeciwnie,
pozwala uniknąć pewnych pułapek, chociaż
oczywiście nie jest to droga usłana różami?
Nam to nie przeszkadza. Granie thrashu jest
naszą pasją i nie musimy nikogo słuchać. Jak
już mówiłem, nie ma potrzeby pisania kawałków,
które nam się nie podobają.
Scena thrashowa w Niemczech zawsze była
bardzo silna, począwszy od pierwszych płyt
Sodom, Destruction czy Kreator, ale wy zdajecie
się też cenić amerykańskie zespoły, czego
oczywistym dowodem jest wasza nazwa,
zaczerpnięta z pierwszego LP "Bonded By
Blood" Exodus?
Tak, uwielbiam muzykę z Bay Area, miała ona
na nas największy wpływ kiedy dorastaliśmy,
dlatego wciąż jest z nami.
"The Thrashfall Of Mankind" to wasz długogrający
debiut, czyli moment szczególny
dla każdego zespołu, spełnienie marzeń, sfinalizowanie
dłuższego procesu twórczego?
To był długi proces, przez pandemię mieliśmy
więcej czasu na komponowanie i pracę w studiu,
bo nie było możliwości grania na żywo.
Co ciekawe już na tym początkowym etapie
udało wam się znaleźć wydawcę, rodzimą
firmę Iron Shield Records - od razu wyrazili
zainteresowanie długogrającym materiałem?
Od dłuższego czasu śledzę poczynania Iron
Shield Records i lubię wiele zespołów z tej
wytwórni. Pewnego dnia napisałem maila, czy
moglibyśmy wysłać im trochę materiału. Thomasowi
Dargelowi, szefowi Iron Shield Records,
spodobało się to co przysłaliśmy, spotkaliśmy
się więc w Berlinie na mocnym, nocnym
piciu i wszystko podpisaliśmy.
To firma specjalizująca się w wydawaniu
płyt grup grających nie tylko thrash, ale też
różne odmiany tradycyjnego metalu, wygląda
więc na to, że świetnie pasujecie do ich
katalogu?
To prawda, dlatego też chcieliśmy współpracować
właśnie z Iron Shield Records.
laty. Ledwo trochę pograliście zaczęła się
pandemia. Można powiedzieć, że to dzięki
niej mieliście więcej czasu na dopracowanie
utworów składających się na "The Thrashfall
Of Mankind"?
Oczywiście! Jak już mówiłem, w czasie pandemii
nic nas nie rozpraszało.
Sesja nagraniowa w pandemii okazała się
wyzwaniem? Pracowaliście zdalnie, wchodziliście
do studia na raty, bo były ograniczenia,
etc., jak to wszystko wyglądało?
Większość nagrań odbyła się w naszych domowych
studiach. Gitary zostały następnie
poddane reampingowi w profesjonalnym studiu,
gdzie nagraliśmy również wszystkie wokale.
W czasie pandemii nie wolno było wychodzić
z domu, więc musieliśmy wysyłać nagrane
pliki do studia. Podsumowując, nasz
czas został wykorzystany dość efektywnie i
podobało nam się to.
Na płycie wcale tego nie słychać, co najdobitniej
świadczy o tym, że wykonaliście swoją
robotę jak należy?
To że nam się podoba jest wystarczającym dowodem,
poza tym sprzedaż jest niezła, to też
jest mocne potwierdzenie.
Nasze życie, nie tylko w kontekście muzyki,
uległo w ostatnich latach całkowitej zmianie.
To koncertowe przeniosło się do sieci, jednak
w przypadku muzyki metalowej nie dawało
się ich zrealizować online w stu procentach:
nie tylko z powodu instrumentarium
czy nagłośnienia, ale też interakcji z publicznością,
szczególnego klimatu?
Nie chcieliśmy robić koncertów online ani
tym podobnych rzeczy, chodzi przecież o wyjątkową
atmosferę występu na żywo.
Foto: Lesson In Violence
Koncert to prawdziwy rytuał, emocje, poczucie
więzi, etc. Na pewno silniejsze niż choćby
podczas koncertu jazzowego czy muzyki
klasycznej - brakowało wam tego, z tym
większą radością wrócicie do koncertów, tym
bardziej, że macie do ogrania nowy materiał,
wymarzony do prezentowania na żywo?
Za tym tęskniliśmy najbardziej. Cały nowy
album to premierowy materiał, nie mieliśmy
możliwości grania go przed pandemią.
Nie jest tak, że ten obecny natłok muzyki w
sieci może mieć na nią zły wpływ, odbić się w
końcu potężną czkawką?
Nie uważam, że muzyki jest za dużo. Oczywiście,
że jest ogromna ilość bezsensownego
gówna, ale ono było zawsze. Tworzymy muzykę
dla ludzi takich jak my, którzy szukają
bezpośrednio konkretnego thrashu i to jest
jedyna droga. Nie sądzę, żeby prawdziwi thrashowcy
byli rozpraszani przez Kanye Westa.
(śmiech)
Teraz doszły do tego różne transmisje, wielookienkowe
wideo, każdy wrzuca do sieci co
może - nie będzie czasem tak, że kiedy sytuacja
wróci do normy to ludzie nie będą już
zainteresowani muzyką tak jak kiedyś, poczują
przesyt?
Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taki
dzień, w którym ludzie będą przesyceni muzyką.
Nie sądzę, żeby to było możliwe.
Czyli prawdziwi maniacy, fani-pasjonaci i
tak wrócą na koncerty i nie przestaną kupować
płyt, bo to dla nich coś więcej niż tylko
rozrywka?
Dla niektórych osób jest to sprawa życia i
śmierci, muzyka jest dla nich jak religia. Tacy
ludzie zasługują na to, by ciągłe dostarczać im
nowości.
Już w latach 60. ubiegłego wieku Glenn
Gould twierdził, że już niebawem koncerty
zostaną wyparte nagraniami, szczególnie
wideo. Mylił się, nic z tego na szczęście nie
wyszło, ale teraz pewnie z podwójnym utęsknieniem
czekacie na moment, gdy będziecie
mogli wyjść na scenę z "The Thrashfall
Of Mankind", podzielić się ze słuchaczami
tymi utworami również w koncertowym wydaniu?
Jesienią 2022 roku w naszym rodzinnym
mieście odbędzie się wielki koncert z okazji
wydania albumu i powrotu na scenę. Jak na
ironię, data została przesunięta z wiosny na
jesień z powodu pandemii.
Wojciech Chamryk i Szymon Tryk
Wiele zespołów zamieszcza na pierwszym
wydawnictwie jakiś cover, ale wy nie pokusiliście
się o swoją wersję jakiegoś klasyka.
To kwestia trudnego wyboru, bo potencjalnych
coverów mieliście zapewne więcej czy
raczej skutek tego, że będąc doświadczonymi
muzykami woleliście postawić na autorski
materiał?
Nie widzimy potrzeby robienia coverów. Mamy
tak wiele własnych pomysłów, że nie chcemy
marnować miejsca i czasu na czyjeś pomysły.
(śmiech)
Lesson In Violence założyliście przed trzema
LESSON IN VIOLENCER 83
HMP: Existence od momentu wznowienia
przed kilku laty działalności i wydaniu debiutanckiego
albumu "When Tomorrow Comes"
funkcjonuje obecnie raczej na pół gwizdka,
bowiem Krzysztof "Mały" Małek mieszka
w Kanadzie, a ty pozostałeś w Niemczech.
Brakowało ci regularnych prób w pełnym
składzie i koncertów, stąd decyzja o powołaniu
do życia kolejnego zespołu?
Oscar "Froger" Zając: Witaj Wojtek. Z Existence
to było trochę inaczej; po kilkunastu
miesiącach poszukiwań składu w Niemczech
stwierdziłem, że nie będę dłużej tracił czasu i
czekał aż znajdzie się ktoś chętny grać taką
muzę. Zacząłem sam robić riffy i montować
aranże, w międzyczasie dogadaliśmy się z Małym,
że zrobimy to razem pod nazwą naszego
Existence, a dalej już poszło samo.
Klasyczne podejście i powiew teraźniejszości
Oscar Zając miał z Sign Of Death pod górkę:
nie dość, że długo szukał muzyków zainteresowanych
graniem death/thrash metalu, to
jeszcze poczynania nowo powstałej, formalnie
niemieckiej, chociaż tak naprawdę międzynarodowej,
grupy utrudniły zmiany składu i
pandemia. Nie było jednak mowy o wywieszaniu
białej flagi - Sign Of Death wydali
niedawno krótszy materiał "Revival", EP-kę
z bonusowym, singlowym utworem "Lost", a lider
grupy zapowiada już debiutancki album. Zawartość "Revival" potwierdza, że
bardzo zyskuje przy otwartym podejściu, gdy szybkie tempa, intensywność i generalnie
muzyczną agresję dopełniają nieco bardziej melodyjne partie, bo poszczególne
kompozycje tylko na tym zyskują.
Czego wtedy słuchałeś, kto miał na ciebie
największy wpływ i dlaczego postanowiłeś
grać właśnie na gitarze?
Gitarą zaraził mnie sąsiad. Nauczył mnie kilku
akordów na bardzo starym akustyku i tak
się zaczęło. Niedługo później założyłem pierwszy
band z kolegą z klasy, który grał na bębnach,
a kilka lat później założyłem pierwszy
band z Łukaszem Luboniem (ex-Devilyn) i z
Novym (ex-Devilyn, Vader, Behemoth itd.).
Muzycznie było zawsze tak samo: słuchałem
dużo thrashu, między innymi Kreator, Slayer,
Metallica, Sodom jak również death metalu
- Death, Morbid Angel, i wiele innych
kapel, których zresztą słucham do dziś.
wego sprzętu muzycznego. Pisaliśmy więc
tradycyjne listy, wymienialiśmy się kasetami
i nikomu nie marzyła się taka obfitość
muzyki jak obecnie - wystarczał widok nawet
przeciętnie zaopatrzonego sklepu płytowego
na Zachodzie by dostać oczopląsu od
tej mnogości LP, później już tylko CD i
kaset w ogromnym wyborze różnych wydań.
Ale z drugiej strony te pionierskie, również
dla rozwoju polskiej sceny undergroundowej
jako takiej, czasy chyba ostatecznie cię uformowały,
nader skutecznie zaszczepiły tę muzyczną
pasję?
Ohhh tak... Nie zapomnę jak z Tarnowa jeździliśmy
do Krakowa, żeby kupić kasety czy
koszulki, bo w Tarnowie jeszcze nie było żadnego
sklepu z takimi rzeczami, szczerze to
były piękne czasy Wydaje mi się że pasja do
muzyki zaszczepiała się w nas powoli, ale głęboko
właśnie przez takie rzeczy jak wypady
po kasety czy oczekiwanie po nocach żeby
oglądnąć "Headbangers Ball" w MTV.
Wielu moich znajomych "wyrosło z metalu",
"spoważniało", etc., etc. - myślisz, że jeśli coś
naprawdę się lubi, wręcz uwielbia, to coś takiego
jest w ogóle możliwe?
Moim zdaniem to jest niemożliwe żeby wyrosnąć
ze słuchania danego rodzaju muzyki...
Rozumiem, że ktoś może zmienić styl ubierania
się, bo tak mu wygodniej albo przytył jak
ja, ale wyrosnąć z metalu??? Bez obrazy, ale
wychodzi na to, że ci ludzie wcześniej byli tylko
pozerami.
Warto tu przypomnieć młodszym czytelnikom,
że jesteś obecny na metalowej scenie od
wczesnych lat 90., grałeś też bowiem w Cerebral
Confusion, czyli późniejszym Devilyn
oraz Hannibal?
Tak generalnie zacząłem grać w roku 1987.
Zespołów było wiele, do roku 1997 lub 1998
grałem w kilku kapelach na gitarze, również
na bębnach, zajmowałem się też wokalem. W
1994 nagraliśmy też z Existence demówkę
"...In Pain", później robiliśmy materiał na album,
ale niestety Mały wyjechał, a ja grałem
w innych kapelach.
Foto: Sign Of Death
To były zupełnie inne czasy: bez internetu,
mediów społecznościowych, telefonów komórkowych,
cyfrowych studiów nagraniowych
czy generalnie nowoczesnego / marko-
Jak więc oceniasz poziom swej muzycznej
pasji z perspektywy lat? Wciąż jesteś podekscytowany
czekając na premierę nowych
płyt ulubionych zespołów, uwielbiasz odkrywać
młode, nieznane kapele, chodzić na koncerty,
nie tylko tych największych gwiazd?
Poziom mojej pasji jest cały czas na najwyższym
poziomie; wiadomo, że czasu jest na to
wszystko mniej, ponieważ trzeba coś jeść i
niestety w pracy tracimy dużo czasu. Ale tak,
czekam na premiery płyt śledzę świat muzy
metalowej, zamawiam CD w przedsprzedaży
(ostatnio nowy Kreator i Arch Enemy) i staram
się wspierać underground jak tylko mogę,
również poprzez kupowanie CD czy jeżdżenie
na koncerty.
Powstanie Sign Of Death było więc tylko
kwestią czasu, do tego, pewnie nieprzypadkowo,
stworzyłeś ten zespół z ludźmi w
zbliżonym do siebie wieku - nadajecie na
tych samych falach, co zdecydowanie ułatwia
współpracę?
Jeśli chodzi o wiek to na dzień dzisiejszy jestem
mniej więcej w tym samym wieku co
Janni (gitara). Puggi (bębny) jest dużo młodszy
od nas, ale ma duże doświadczenie muzyczne.
Z Klausem niestety znów rozstaliśmy
się ze względu na upodobania muzyczne, tak
więc znów szukam basisty... Ogólnie w trójkę
mamy podobne kierunki muzyczne i robiąc
nowe numery dogadujemy się praktycznie bez
słów, to bardzo ułatwia i przyspiesza sprawę.
Jako band polsko-niemiecko-grecki dogadujemy
się bardzo dobrze.
Być zespołem i jednocześnie grupą zgranych
przyjaciół to idealne połączenie?
84
SIGN OF DEATH
Tak, dokładnie, to najlepsze co może być dla
kapeli...
Foto: The Three Tremors
W 2019 trudno było przewidzieć co wydarzy
się w następnym roku - można powiedzieć, że
zanim tak na dobre wystartowaliście to pandemia
podcięła wam skrzydła, ale w żadnym
razie nie odpuściliście, zmiany składu również
wam nie przeszkodziły?
Dokładnie, było trudno i jeszcze do tego pandemia,
ale jakoś poszło i udało się złożyć to
wszystko do kupy. Uwierz, że w tym rejonie
Niemiec gdzie mieszkamy jest bardzo trudno
znaleźć ludzi, którzy chcą grać taką muzę.
Mnie zajęło to kilka lat.
Dzięki nowoczesnej technologii mieliście
możliwość pracy zdalnej, mogliście ćwiczyć i
nagrywać demówki w domach - materiał na
"Revival" powstawał systematycznie, co zaakcentowaliście
premierą cyfrowego singla
"Lost" jesienią ubiegłego roku?
Tak, ale nie ma to jak spotkać się i grać razem,
cały materiał na "Revival" powstał u mnie w
domowym studio i oczywiście na sali prób.
Debiutujecie EP-ką, czterema utworami podstawowymi
i "Lost" dodanym jako bonus -
uznaliście, że to najlepsze rozwiązanie, a na
album przyjdzie jeszcze czas? Wyprodukowaliście
ten materiał sami, ale już miksy i
mastering powierzyliście bardzo doświadczonemu,
obecnemu na scenie od lat 80. Rolfowi
Munkesowi, gitarzyście Crematory.
Zbyt często słyszałeś płyty, których twórcy
przeceniali pod tym względem swoje siły,
czego efektem były słabo brzmiące materiały
i postanowiłeś uniknąć tego błędu?
Zdecydowaliśmy się na EP-kę ponieważ mieliśmy
już tak duże opóźnienie ze względu
właśnie na złożenie składu, później znów był
rozłam i zostałem sam z Jannim. W końcu
dołączył do nas Puggi i podjęliśmy decyzję, że
nagramy EP-kę żeby w końcu ruszyć i iść do
przodu, dlatego też nosi ona tytuł "Revival".
Jeśli chodzi o miksy i master to trafiłeś w
punkt. Mam jako takie doświadczenie w miksie
i wiem, że to nie jest takie proste jak się
niektórym wydaje. Słyszałem dużo zajebistych
kapel, ale właśnie popełniły błąd, zmasakrowały
miksy i master do tego stopnia, że nie
dało się tego słuchać.
Podczas nagrań pracowaliście we trzech, ale
niedawno do składu wrócił dawny basista
Klaus. Co skłoniło go do ponownej współpracy,
mieliście jakieś argumenty nie do odrzucenia?(śmiech)
Ten powrót Klausa to była próba, ponieważ
on ma trochę inne gusta muzyczne; niestety
nie udało się i znów szukamy basisty.
Zawartość "Revival" potwierdza, że death/
thrash bardzo zyskuje przy otwartym podejściu,
gdy szybkie tempa, intensywność i generalnie
muzyczną agresję dopełniają nieco
bardziej melodyjne partie, bo poszczególne
kompozycje tylko na tym zyskują. Wydaje
mi się jednak, że zbyt wielu muzyków o tym
zapomina, pakując do jednego utworu ileś riffów,
przejść czy zmian tempa, co skutkuje
tym, że niewiele się z niego zapamiętuje?
Kurde wydaje mi się, że niektórzy chcą na siłę
przedobrzyć i pokazać jakimi są wirtuozami, a
przecież w kapeli to wszystko polega na intuicji
i współpracy między sobą. Ja nie mam
schematów na utwory, których się trzymam,
Foto: Sign Of Death
robię aranż taki, który mi się podoba, a później
puścimy go lub jeszcze przerabiamy z
całą kapelą.
Czujecie się więc przede wszystkim kontynuatorami
dawnych tradycji metalu, bazując
na sprawdzonych wzorcach i nie zamierzając
wymyślać koła na nowo?
Na pewno koła na nowo nie będziemy wymyślać,
jest dziesiątki kapel, które zaczęły wymyślać
je na nowo i szczerze nie mogę ich słuchać.
Ale to tylko takie moje odczucia.
Foto: Sign Of Death
Staracie się jednak podchodzić do tradycji z
szacunkiem, ale nie bezkrytycznie, żeby nie
skończyło się to jakąś parodią, bo je-dnak
powrót jeden do jednego do dźwięków z
przełomu lat 80. i 90. w obecnej rzeczywistości
byłby zupełnie pozbawiony sensu?
Wiadomo, że powiew teraźniejszości musi
być, ale tak jak już pisałem wszystkie riffy
wychodzą same z głowy bez planowania, może
to jest już w nas zaszczepione, a może
podświadomie kierujemy się też tym czego
teraz słuchamy. Jest na świecie tysiące ludzi,
którzy do dziś kochają old school metal i w
większości tego słuchają, tak że może nie
byłoby pozbawione sensu wrócić teraz do tych
dźwięków. Mam kolegę z Tarnowa, który dalej
idzie w tym kierunku i nawet montuje studio
nagrań w analogu.
Wydaliście "Revival" sami i co dalej? Jak
zamierzacie promować ten materiał? Domyślam
się, że nie tylko w sieci, ale przede
wszystkim na koncertach, myśląc jednocześnie
o kolejnym wydawnictwie?
Działamy z promocją na każdym poziomie:
wiadomo sieć, magazyny itp. Jesteśmy gotowi
z dodatkowymi utworami na koncerty, kilka
zostało odwołanych ze względu na pandemię.
Mam nadzieję że już to nie wróci, jesteśmy
otwarci na każdą propozycję. Mamy też w
planach album z końcem przyszłego roku - robimy
nowy materiał, mamy już siedem
nowych aranżów, w tym trzy na gotowo, już
do nagrania. Dzięki wielkie za rozmowę Wojtku.
Wojciech Chamryk
SIGN OF DEATH 85
Szaleństwo w różnych formach i postaciach
Andrew D'Cagna nie składa broni. Wydał właśnie czwarty album studyjny
Ironflame, pt. "Where Madness Dwells". Sam skomponował utwory, zarejestrował
na ich potrzeby partie instrumentów, zaśpiewał je i wyprodukował. Zanim
jednak do tego doszło, musiał przejść przez mroczną drogę i na nowo rozpalić żelazny
płomień. Lecz gdy inspiracja nadeszła, był gotowy, aby zrobić z niej najlepszy
pożytek i chwała mu za to.
HMP: Jak leci?
Andrew D'Cagna: Hails! U mnie wszystko
dobrze, dzięki że pytasz. Od początku roku
2020 wiele się w moim życiu pozmieniało.
Mój najlepszy przyjaciel i partner biznesowy
zmarł na raka w styczniu 2020. Oprócz poczucia
straty i żalu, stałem się tym samym jedynym
właścicielem naszej firmy. Wszystkie
obowiązki związane z biznesem spoczywają
teraz na moich barkach, na co zdecydowanie
nie byłem przygotowany, ani mentalnie ani
duchowo. W konsekwencji, ostatnie dwa lata
uczyniły mnie silniejszym, mądrzejszym,
się, jak bardzo oddani i pełni pasji są europejscy
fani heavy metalu. Tutaj, w USA, sytuacja
jest zupełnie inna. Ale jeśli miałbym wybrać
jeden najlepszy aspekt Keep It True, to wskazałbym
na spotkanie z naszym dobrym przyjacielem
Alexem Fontaninim. W tamtym
czasie był on naszym łącznikiem ze szwajcarską
wytwórnią Metalworld, która w 2018 roku
wznowiła nasz pierwszy album "Lightning
Strikes The Crown" (2017) na winylu i pomogła
nam sprzedać go na Keep It True. Od
tamtej pory Alex stał się naszym przyjacielem
i partnerem biznesowym. Pełni też funkcję
menedżera europejskiej trasy koncertowej.
A co stało się z Twoimi muzycznymi pomysłami
z pierwszej połowy 2020 roku?
W tamtym czasie nastąpiła zmiana w moim
stylu komponowania, głównie w odpowiedzi
na stratę mojego najlepszego przyjaciela. Znalazłem
się w bardzo mrocznym miejscu pod
względem psychicznym i duchowym. Muzyka
i teksty na naszym nowym albumie są tego
bezpośrednim odzwierciedleniem. Pisanie muzyki
o czymś pozytywnym lub podnoszącym
na duchu było dla mnie niemożliwe i niestosowne.
Postanowiłem więc podążać za głosem
serca i stworzyć to, co czułem. Było to bardzo
oczyszczające doświadczenie, choć muszę
przyznać, że po wysłuchaniu finalnego produktu
obawiałem się, że nasi fani mogą uznać
go za zbyt przygnębiający. Teraz, gdy dotarł
do uszu kilku osób, których opinie cenię, czuję
się z nim lepiej. Zostałem przez nich zapewniony,
że chociaż ogólna atmosfera jest rzeczywiście
mroczna, to pierwotna tożsamość
zespołu pozostała nienaruszona, na czym bardzo
mi zależało.
86
smutniejszym i dziwniejszym. Mam też o wiele
więcej siwych włosów, czego przypuszczam,
że należy się spodziewać, biorąc pod uwagę
okoliczności.
Podczas naszej poprzedniej rozmowy, w lutym
2020, obiecałeś: "w ciągu najbliższych 12
miesięcy zobaczysz nowy, czwarty album
Ironflame". Tak się nie stało, ale rzeczywiście
wkrótce po "Blood Red Victory" ukazało
się nowe wydawnictwo Ironflame - mianowicie
DVD "Eternal Nights".
Tak, pierwotny plan zakładał wydanie nowego
albumu nieco ponad rok po wydaniu
"Blood Red Victory". Ale wkrótce wybuchły
restrykcje i cały świat stanął w miejscu. Nagle
wszystkie nasze plany na ten rok zostały odwołane,
a my nie mieliśmy jak promować albumu.
Bez możliwości rozwinięcia skrzydeł i
swobodnego lotu po całym świecie, nie widziałem
sensu planować kolejną płytę. Nikt nie
IRONFLAME
Foto: IronFlame
wiedział, kiedy szaleństwo się skończy. Zbliżał
się koniec roku 2020, a nadziei nie było.
Mniej więcej w tym czasie zdobyliśmy materiał
filmowy z naszego występu na festiwalu
Keep It True w 2018 roku, a także kilka naprawdę
dobrych amatorskich nagrań z koncertu,
który zagraliśmy w Hamburgu podczas naszej
europejskiej trasy w 2019 roku. Wpadliśmy
więc na pomysł, żeby połączyć oba występy
na koncertowym DVD i wydać je zwłaszcza
dla wszystkich, którzy nie mieli okazji
usłyszeć muzyki na żywo w tym roku. Zrobiliśmy
też limitowaną edycję z dołączoną naszywką.
Dwieście egzemplarzy zostało już prawie
całkowicie wyprzedane, ale pozostało jeszcze
kilka sztuk dostępnych na naszym profilu
Bandcamp.
Co najbardziej spodobało Ci się na Keep It
True?
Wyczerpujące opowiedzenie o tym, co nam
się nie podobało w Keep It True, zajęłoby
znacznie mniej czasu! To doświadczenie
zmieniło życie wszystkich członków zespołu.
Większość z nas przed tym wyjazdem nie postawiła
stopy na europejskiej ziemi, nie mówiąc
już o występie na europejskiej scenie.
Mogę śmiało powiedzieć, że podczas Keep It
True występowałem przed największą publicznością
w życiu. Festiwal ten cieszy się zasłużoną
renomą i jest świetnie zorganizowany.
Byliśmy tam bardzo dobrze traktowani i nawiązaliśmy
wiele znajomości. Niezwykle miłym
zaskoczeniem było również przekonanie
Czy doświadczyłeś prokrastynacji lub nawet
braku motywacji, aby utrzymywać płomień?
O tak, zdecydowanie. Bardzo trudno było
skupić się na zespole, muzyce, a także zachować
morale i rozmach całego przedsięwzięcia,
kiedy otaczała nas tylko niepewność co do
przyszłości. Utrzymywaliśmy się przy życiu,
odbywając próby według stałego harmonogramu
i powoli ucząc się nowego materiału. Nie
była to sytuacja całkowicie beznadziejna, raczej
okres uśpienia i depresji. Nigdy nie czułem,
że dryfujemy na tonącym statku, a raczej
tak, jakbym przechodził przez bardzo długi
tunel i czekał, aż znów ujrzymy światło. Na
pewno nie byliśmy w tym odczuciu osamotnieni.
Wspaniale jest w końcu usłyszeć "Where
Madness Dwells". Co zainspirowało Cię do
dalszej pracy z Ironflame?
Szczerze mówiąc, to, co mnie inspiruje w
Ironflame, to zarówno fani, jak i muzycy z
zespołu. Nasz fanbase jest niezmiernie pozytywny,
wdzięczny i wspierający. Czuję, że dopóki
ludzie wierzą w naszą muzykę, naszym
obowiązkiem jest dostarczać im wciąż nowe
dźwięki do przyswojenia. Nie byłoby Ironflame
bez wspierających fanów. To samo mogę
powiedzieć o pozostałych muzykach zespołu.
Bez nich byłbym tylko solowym artystą
w piwnicy. To dzięki nim muzyka Ironflame
może być wykonywana na żywo na scenie i za
to jestem im dozgonnie wdzięczny. Przez te
wszystkie lata wytworzyła się między nami
niesamowita więź i jestem dumny, że mogę
ich nazywać zarówno osobistymi przyjaciółmi,
jak i kolegami z zespołu. Trudno jest
znaleźć dobrych muzyków, ale dobrych przyjaciół
jeszcze trudniej.
Dlaczego postanowiłeś nagrać wszystkie
instrumenty na "Where Madness Dwells"
samemu, zamiast nagrywać je z udziałem
całego składu Ironflame?
Od pierwszego dnia komponuję całą muzykę
Ironflame samemu. To jest najbardziej efektywny
sposób. Tworzę i nagrywam w bardzo
krótkim okresie czasu, przeważnie w środku
nocy. Niemal niemożliwe byłoby robienie tego
w inny sposób, a z pewnością trwałoby to znacznie
dłużej. W skład zespołu na żywo wchodzą
znacznie lepsi muzycy ode mnie. Może
pewnego dnia coś się zmieni i będą oni wykonywać
swoje własne partie w studiu. Jednak
do tej pory ten proces dobrze się sprawdzał i
uważamy, że na razie nie ma powodu, by go
zmieniać.
Jak Ci się pracowało nad "Where Madness
Dwells"?
Nigdy tak naprawdę nie wiem, kiedy przyjdzie
inspiracja do napisania nowej muzyki. Wiem
jednak, że kiedy już się pojawi, muszę działać
natychmiast, zanim magia zniknie. Proces jest
zawsze taki sam. Zaczynam od riffów. Piszę
ich tyle, ile potrzeba do ułożenia na ich podstawie
utworu. Potem zabieram się za kolejne.
A gdy już wyschnie studnia inspiracji do pisania
riffów, przechodzę do budowania z nich
utworów. Następnie rozpoczynam proces nakładania
kolejnych warstw, nagrywając odpowiednio
perkusję, bas i wokal. Następnie przekazuję
utwory Quinnowi i Jesse'emu (gitarzyści
Quinn Lucas oraz Jesse Scott - przyp.
Foto: IronFlame
red.), aby napisali i nagrali solówki gitarowe.
Tutaj proces nieco zwalnia. Daję im czas na
skomponowanie swoich partii, podczas gdy ja
rozpoczynam miksowanie. Kiedy solówki są
już gotowe, kończę miksowanie i przechodzę
do finalnego masteringu.
W notce prasowej wyznałeś: "Myślę, że kluczem
do rozwoju jest to, by zawsze dobrze
się bawić i starać się dawać fanom jak najlepszą
muzykę, która nieustannie ewoluuje,
zachowując jednocześnie oryginalną tożsamość
zespołu". Czy czujesz się usatysfakcjonowany
dotychczasowym rozwojem
Ironflame?
To paradoksalne pytanie. Odpowiedź brzmi:
zarówno tak, jak i nie. Uważam, że rozwój naszej
muzyki do tej pory przebiegał naturalnie.
Każdy album jest na swój sposób wyjątkowy,
ma swoją własną tożsamość i atmosferę. Album
jest jak tatuaż lub fotografia: odzwierciedleniem
chwili uchwyconej w danym czasie.
Czy są rzeczy, które zrobiłbym inaczej, patrząc
wstecz? Oczywiście. Czy żałuję czegoś,
co zrobiłem do tej pory? Absolutnie nie.
Wszystko, co do tej pory zrobiłem, doprowadziło
mnie do tego punktu. Jeśli usuniesz
lub zmienisz jeden element, wszystko się
zmienia. Mimo to przekleństwem każdego
artysty jest spojrzenie na swoje portfolio i
poczucie, że stać go na więcej. Ten niespokojny
głód jest tym, co motywuje artystę do dalszego
tworzenia. Ten głód nigdy nie umiera.
Czy uważasz Ironflame "Where Madness
Dwells" za Twoje najwspanialsze muzyczne
osiągnięcie?
Sądzę, że to nasz najbardziej dojrzały album.
Każda płyta Ironflame była wyrazem tego, co
czułem w danym momencie. Więc stwierdzenie,
że "Where Madness Dwells" jest naszym
najlepszym dotychczasowym dokonaniem,
byłoby w pewnym sensie dyskredytacją poprzednich
albumów. Patrząc wstecz, wciąż
jestem zdumiony energią i ogniem zawartymi
na "Lightning Strikes The Crown". Jego następca
"Tales Of Splendor And Sorrow"
(2018) zawiera mroczny klimat heavy metalowego
sposobu opowiadania historii, z czego
wciąż czuję się dumny. "Blood Red Victory"
otrzymał świetną produkcyję i triumfalną
atmosferę, co której nie jestem pewien, czy
byłbym w stanie ponownie uchwycić. "Where
Madness Dwells" jest bardzo szczerym, prostym
albumem, który mniej skupia się na harmonijnych
gitarowych hookach, a bardziej na
mocnych riffach i całości kompozycji.
Foto: IronFlame
Co to dokładnie znaczy: "ten album jest o
wiele bardziej osobisty pod względem lirycznym
i porusza tematy oparte na rzeczywistości"?
Dobre pytanie, ponieważ myślę, że chociaż
zacytowana deklaracja jest prawdziwa, to
słuchacz może na początku nie być w stanie
tego wychwycić. Nie nazwałbym "Where
Madness Dwells" konceptem, ale albumem
tematycznym. W każdym utworze pojawia się
wątek szaleństwa, w różnych formach i postaciach.
Teksty nie są dosłowne, więc nigdy nie
mówią wprost: "to się dzieje" lub "to się stało".
Przepełniają je alegorie prawdziwych rzeczy,
uczuć lub wydarzeń, tyle że oblane metaforą.
Na przykład kawałek "Under the Spell" brzmi
tak, jakby opowiadał o kimś zagubionym w
ciemności, do kogo nagle zbliża się zła czarodziejka
i wprowadza go w trans. W rzeczywistości
chodzi o metaforę mediów głównego
nurtu i ich wpływu na całe społeczeństwo.
Analogicznie, "Królestwo kłamstw" ("Kingdom
Of Lies") nie jest jedynie miejscem z
naszej wyobraźni, lecz istnieje naprawdę?
W czasie komponowania było to dla mnie realne
miejsce. "Kingdom Of Lies" stanowi metaforę
klimatu politycznego, panującego wokół
mnie podczas tworzenia albumu. To był
rok wyborów, więc kraj wydawał się ostro podzielony
na dwie przeciwstawne strony. Wokół
krążyło mnóstwo retoryki i dezinformacji,
dużo ignorancji i hipokryzji. Kiedy politycy
chcą, żebyś na nich głosował, mają tendencję
do wygłaszania skandalicznych oświadczeń i
obiecywania nierealnych rzeczy.
Podoba mi się sposób, w jaki gitara basowa
działa na płycie "Where Madness Dwells".
Czy słuchając innych zespołów, nie masz
czasem wrażenia, że niektóre z nich mogłyby
lepiej wykorzystywać gitarę basową i dlatego
szczególnie dbasz o nią podczas nagrywania
własnej muzyki?
To zabawne, że tak mówisz, bo zawsze miałem
wrażenie, że gitara basowa schodzi na dalszy
plan podczas produkcji większości nagrań
Ironflame. Na tym albumie starałem się jednak
świadomie wyeksponować ją na pierwszym
planie. Bas i perkusja są tak samo ważne
w tworzeniu ciężkiego albumu, jak przesterowane
gitary rytmiczne. Jestem aktywnym
basistą w zespole grającym hard rock/heavy
blues, więc zawsze staram się wymyślać ciekawe
linie basu, które uzupełniają muzykę,
nie powielając ślepo tego, co robią gitary rytmiczne.
Okładki wszystkich czterech albumów Ironflame
są bogate w symbolikę. Na przykład,
na okładce "Where Madness Dwells" umięśniony
wojownik walczy z zaciskającym się
wokół niego wężem, a czaszka pod jego prawą
nogą informuje nas, że nie jest on pierwszą
potencjalną ofiarą tego węża. Już sama
ta scena jest wysoce sugestywna. Jednak
przyglądając się bliżej, można dostrzec więcej
symbolicznych szczegółów - walka toczy
się w górach, na niebie leci kilka obserwujących
nietoperzy, hełm wojownika ma
skrzydła nietoperza, a serce po prawej stronie
jest niebieskie (friendzone?).
Dużo uwagi poświęcam okładkom albumów.
Jako dziecko heavy metalu z lat 80. wychowałem
się na fantastycznych pracach takich
artystów jak Derek Riggs, a później Lewis
Carroll, Michael Whelan i Dan Seagrave.
Kiedy byłem młody, w czasach przedinternetowych,
kupowało się płyty na podstawie
okładek. Jeśli ta była zabójcza, to istniało
prawdopodobieństwo, że muzyka również będzie
wymiatać. Odnoszę wrażenie, że okładka
"Where Madness Dwells" idealnie pasuje do
klimatu muzyki. Muszę przyznać, że Ty dostrzegłeś
tam jeszcze więcej symboliki niż ja.
Za co tak bardzo cenisz niemiecki Storm
Crusher Festival (odbywający się między
Norymbergią a granicą niemiecko-czeską),
że napisałeś specjalnie dla nich oddzielny
utwór?
W 2019 roku graliśmy na Storm Crusher
podczas naszej pierwszej europejskiej trasy.
Pamiętam to jako bardzo dobrze zbalansowane
i zorganizowane wydarzenie. Tamtejsza
ekipa traktowała nas naprawdę dobrze i świetnie
się bawiliśmy. Matthias z zeszłorocznej
edycji festiwalu wspomniał mi o kompilacji
LP, którą planowali na dziesięciolecie. Powiedziałem
im, że gdybyśmy byli brani pod uwagę
przy tworzeniu tego albumu, to napisalibyśmy
specjalnie na niego utwór, a także teksty
o samym festiwalu. Ekipie Storm Crusher
spodobał się ten pomysł i to przypieczętowało
umowę.
Zbliża się osobliwy koncert w Szwajcarii:
Ironflame, Icarus Witch i Comaniac zagrają
31 lipca 2022r. w Musigburg Aarburg w
Szwajcarii. Jak udaje Ci się występować z
dwoma różnymi zespołami tego samego wieczoru?
Jak często zdarza Ci się robić taki
maraton?
Odpowiedź na to pytanie dopiero poznamy! A
poważnie, czuję, że granie dwóch setów w
dwóch zespołach przez kilka nocy z rzędu
będzie czymś zupełnie do zniesienia. Typowa
próba Ironflame zwykle polega na tym, że
gramy przez 45 minut, robimy półgodzinną
przerwę na papierosa/picie, a potem gramy
przez kolejne 45-60 minut. Czuję się tak, jakbym
trenował do tego maratonu już od jakiegoś
czasu. Na pewno będzie fajnie, nie ma się
co martwić.
Kiedy ukaże się następny album Ironflame?
Kto wie? Idealnie byłoby wrócić do naszego
zwykłego harmonogramu, czyli wydawania
nowego materiału co dwanaście do osiemnastu
miesięcy. Nigdy nie można jednak zmusić
inspiracji do działania. Kreatywność pojawia
się wtedy, kiedy chce, a zadaniem artysty jest
być gotowym, gdy nadejdzie ten czas. Ja pozostanę
czujny i zawsze gotowy na ten moment.
Sam O'Black
88
IRONFLAME
HMP: Nazwa Greyhawk to zbitka dwóch
słów: grey (z angielskiego: szary) oraz hawk
(z angielskiego: jastrząb). Szary to słabo nacechowany
emocjonalnie kolor, symbolizujący
elegancję i wyrafinowanie. Hawk może
być zaś metaforą niezależności, inteligencji
lub duchowości.
Rev Taylor: Zgadza się. Jastrzębie to potężne
i inspirujące stworzenia, a szary kolor symbolizuje
elegancję i tajemniczość. Greyhawk to
także klasyczne miejsce kampanii w grze Dungeons
and Dragons, co dobrze pasuje do naszych
tekstów o tematyce fantasy.
Czy basista Darin Wall jest inicjatorem,
liderem i głównym kompozytorem Greyhawk?
Nie mamy oficjalnego lidera, ale Darin zarządza
naszym kalendarzem i często przejmuje
rolę lidera. Jego osobowość dobrze pasuje do
pełnienia takiej funkcji, a poza tym ma on
wieloletnie doświadczenie w graniu metalu.
Tak naprawdę to nasz gitarzysta prowadzący
Jesse Berlin komponuje większość partii instrumentalnych,
ale wszyscy wnosimy swój
wkład w postaci riffów i rozmaitych pomysłów.
Wszystkie melodie wokalne i teksty są
pisane przeze mnie.
Czy to prawda, że 4 września 2021 r. Darin
Wall został postrzelony w nogę przed lokalem
muzycznym? Przykro mi, jeśli tak się
stało.
Wołanie szarego jastrzębia
Słychać, że amerykański zespół Greyhawk intensywnie doskonali
swą muzykę. Nie zdołał jeszcze zabłysnąć na łamach HMP, ale każde jego
wydawnictwo jest zdecydowanie bardziej dojrzałe i dopracowane od poprzedniego,
więc kapela dobrze rokuje na przyszłość. Najnowsze EP "Call
Of The Hawk" jest nie tylko solidniejsze od LP "Keepers Of The Flame",
ale też różni się charakterem, bo zdecydowanie większy nacisk położono
na nim na prostotę i heavy metalową bezpośredniość, natomiast porzucono
tendencję do popisywania się nadmiarem technicznych zawiłości. Będą
jeszcze z nich ludzie.
Tak, to prawda. To dla nas wszystkich, a
szczególnie dla Darina, szokujące przeżycie.
Mnie również jest przykro, że tak się stało. Na
szczęście nikt nie zginął. Możliwe, że Darin
uratował życie swoim odpowiedzialnym zachowaniem
tamtej nocy. Dodatkowym smaczkiem
nadającym pikanterii temu zdarzeniu
jest fakt, że 4 września wypadają jego urodziny.
Pierwszy utwór z EP-ki rozpoczyna się prostym
riffem i wyrazistym rytmem wybijanym
przez perkusję. Cały kawałek "Steelbound"
utrzymujecie w średnim tempie, gracie
go surowo i bezpośrednio, mimo że liryki
mają dość epicki charakter. Czy dokładnie
takie pierwsze wrażenie zamierzaliście wywrzeć
na słuchaczach?
Myślę, że tak. Naprawdę lubimy pisać epopeje
w średnim tempie i rozpoczęcie EP-ki od
"Steelbound" wydawało się deklaracją naszej
stylistyki.
Utwór tytułowy brzmi nieco bardziej wyrafinowanie
niż "Steelbound" ze względu na
dłuższą solówkę gitarową ze znakomitą
(barokową?) harmonią, chór w tle (tylko komputerowo
generowany czy prawdziwy?) i
recytację. Jak nagraliście gwizd jastrzębia w
tym kawałku?
Cieszę się, że podoba Ci się ta neoklasyczna
sekcja solowa! Nazwaliśmy ją "sekcją Vivaldiego",
ponieważ Jesse i ja jesteśmy wielkimi fanami
muzyki barokowej, a zwłaszcza dzieł
Bacha, Haendla i Vivaldiego. To jest prawdziwy
chór, który słyszysz, a przynajmniej jego
partia basowa. To chłopaki z zespołu, plus
nasz dźwiękowiec i mój teść, który ma fajny,
głęboki głos. Kulisy wołania jastrzębia niech
pozostaną naszą tajemnicą, ale możemy zapewnić,
że jastrząb, który brał w tym udział,
został dobrze opłacony!
Muzyczny charakter utworu "Shattered
Hearts" zdaje się stać w sprzeczności z jego
tytułem. Te dwa słowa "Shattered Hearts"
brzmią jak "złamane serca", więc fani mogliby
się spodziewać melancholijnej ballady.
Za-miast tego okazuje się, że jest to jeden z
Waszych najszybszych utworów na EP-ce
(może nawet najszybszy?).
Utwór "Shattered Heart" opowiada o procesie
alchemicznym. Podstawowe materiały są rozpuszczane,
topione lub "rozbijane", zanim mogą
być ponownie przekształcone w złoto.
Czy uważasz, że EP-ka "Call Of The
Hawk" dobrze odzwierciedla Waszą zdolność
do tworzenia różnorodnej muzyki w
spójnym stylu epickiego heavy metalu?
W Greyhawk chcemy, aby każda z naszych
piosenek miała swojego indywidualnego ducha
i swój własny smak. Cieszę się, że dostrzegasz
tę różnorodność, bo to dla nas ważne, by
nasze poszczególne utwory brzmiały inaczej,
ale jednocześnie gwarantowały pewien "feeling
Greyhawk", który zawsze staramy się udoskonalać
i rozwijać.
Sam O'Black
Foto: Greyhawk
GREYHAWK 89
Nie jesteśmy Def Leppard
- W heavy metalu nie trzeba wymyślać koła na nowo, w naszej
dziedzinie to już nie jest możliwe, a przynajmniej my tego nie chcemy.
Wystarczy wykorzystać klasyczne składniki w najlepszy możliwy sposób.
Wciąż ukazuje się wiele dobrych nowych płyt, co pokazuje, że heavy metal
żyje - mówi Frank Prilipp. Trudno nie zgodzić się z basistą Powertryp,
szczególnie jeśli zespół debiutuje tak udaną płytą jak "Midnight Marauder".
HMP: Wiem, że obecne czasy nie sprzyjają
niezależnym zespołom, szczególnie jeśli grają
tradycyjny metal, ale trudno mi pozbyć się
wrażenia, że jakoś bardzo długo zeszło wam
z przygotowaniem i wydaniem debiutanckiego
albumu, skoro zespół powstał w roku 2010,
a już pięć lat później mieliście na koncie demo,
z którego aż pięć utworów, licząc bonusowy
"Nail Your Prophet", wykorzystaliście
na "Midnight Marauder"?
Frank Prilipp: Twoje wrażenie rzeczywiście
cię nie myli, naprawdę długo zwlekaliśmy z
wydaniem pierwszego albumu. Z drugiej strony,
wszyscy członkowie zespołu byli zajęci
swoimi sprawami, życiem prywatnym i zawodowym.
Mieliśmy też zmianę na stanowisku
gitarzysty, Cole Stabler zastąpił Andreasa
Kyrloglou, ale to było kilka lat temu i nie jest
to powodem opóźnienia. Po prostu nie jesteśmy
najszybsi, jeśli chodzi o nagrywanie i kończenie
utworów, przyznaję to otwarcie. Właściwe
nagrania rozpoczęliśmy już w 2020 roku,
ale w międzyczasie zrobiliśmy sobie przerwę, a
łącznie z miksowaniem i masteringiem trwało
to właściwie aż do teraz. Cieszymy się jednak,
że płyta jest już gotowa.
Wszystko musi więc toczyć się swoim rytmem,
nawet jeśli trwa dłużej niżby się tego
oczekiwało, ale takie jest życie i nie da się
tego zmienić?
Cóż, z pewnością można było pracować trochę
szybciej, ale my podchodzimy do tego wszystkiego
na luzie. Jak to się mówi, na pierwszy album
masz tyle czasu, ile się da, a na drugi maksymalnie
dwa lata?
Jakoś tak. W sumie to i tak macie nieźle, bo
Niemcy od lat są prawdziwą ostoją klasycznego
heavy metalu i generalnie rocka, a fizycznie
wydawane płyty wciąż się u was nieźle
sprzedają - to w sumie ewenement, porównywalny
chyba tylko z podejściem japońskich
fanów/kolekcjonerów?
Myślę, że chęć posiadania albumu również w
formie LP czy CD nie dotyczy tylko niemieckich
czy japońskich fanów metalu, ale fanów
tej muzyki w ogóle. Przynajmniej tak wynika z
mojego doświadczenia jako fana i kolekcjonera.
Fani metalu są znani ze swojej pasji do muzyki
i chcą trzymać w rękach prawdziwy produkt.
Streaming i pobieranie plików nie zastąpią
tego uczucia.
Potwierdzeniem tej reguły jest również to, że
podpisaliście kontrakt z niemiecką Rafchild
Records - uznaliście, że lepiej mieć wydawcę,
który zadba o należytą promocję i dystrybucję
płyty, niż eksperymentować z tym samemu,
co mogłoby skończyć się nie za ciekawie?
Tak, nie chcieliśmy sami wydać płyty. Myślę,
że na tym polega różnica między albumem a
demem. Włożyliśmy dużo pracy w tę płytę i
uważam, że w pewnym momencie dystrybucją
i promocją powinni zająć się ludzie, którzy coś
o tym wiedzą. Szczególnie jeśli chodzi o promocję,
działa to bardzo dobrze, jesteśmy bardzo
zadowoleni. Niestety, kanały dystrybucji
płyt Rafchild Records są bardzo ograniczone,
ale o tym wiedzieliśmy już wcześniej. Ważne
jest, żeby za wytwórnią stał ktoś, kto wkłada w
nią serce i duszę i kocha muzykę tak samo jak
my. I tak właśnie jest w przypadku Rafchild
Records.
Foto: Powertryp
Tak długi okres przygotowywania płyty dekoncentruje,
demobilizuje, czy przeciwnie,
zmusza w końcu do większego wysiłku, żeby
w końcu rzecz sfinalizować?
W żadnym wypadku nie było to demotywujące,
wręcz przeciwnie - długi czas do zakończenia
prac dodał nam otuchy. Jednak ryzykowaliśmy,
że będziemy zbyt krytyczni w stosunku
do niektórych rzeczy. W pewnym momencie
trzeba po prostu wziąć się w garść, w końcu po
każdej fazie nagrywania zawsze znajdujemy
coś, co można było zrobić lepiej. Być może trochę
przesadziliśmy, poświęcając wiele uwagi
drobiazgom i przeciągając w ten sposób cały
proces bardziej, niż było to konieczne. Jednak
album nie jest wcale przesadzony z produkcją,
nie jesteśmy Def Leppard. (śmiech)
To w sumie pewien plus dawnej sytuacji, kiedy
zespoły, zobligowane kontraktami, miały
deadline i nie było zmiłuj, czy były nowe
utwory czy nie, co czasem prowadziło do ukazywania
się płyt, delikatnie mówiąc niewartych
wydania? (śmiech)
(śmiech) Tak, ale my nie mieliśmy tego problemu,
ponieważ nie szukaliśmy wytwórni, dopóki
nagrania nie były w pełni gotowe. Jeśli płyta
jest do bani, to jest to wyłącznie nasza wina, a
nie wytwórni. Niestety. (śmiech)
Na szczęście w waszym przypadku nie ma o
tym mowy, bowiem "Midnight Marauder" to
kawał metalu najczystszej próby. Ciekawe
jest przy tym, że czerpiecie natchnienie od
bardzo różnych zespołów, zarówno brytyjskich,
kontynentalnych, jak też amerykańskich,
lubicie zarówno tradycyjny, jak też
speed metal - monotonia to największy wróg
muzyka, hamulec kreatywności, nawet jeśli
trzyma się wybranej stylistyki, nie skacze od
folku do jazzu?
To bardzo trafne podsumowanie, dokładnie
tak to widzę. Lubię albumy, które są w pewnym
stopniu zróżnicowane pod względem
kompozycji, ale jednocześnie spójne. Ostatnio
wspomniałem o "Ride The Lightning" jako o
przykładzie właśnie takiego podejścia. Nasz
styl to ewidentnie czysty heavy metal, ale mamy
utwory szybkie, średnio szybkie, a czasem
bardziej epickie. Bardzo mi się podoba ta różnorodność
w naszym własnym muzycznym
kosmosie. Tak długo, jak można jeszcze wyraźnie
usłyszeć charakter zespołu. Wiele nowszych
płyt brzmi dla mnie zbyt monotonnie.
Nie pomylę się chyba zbytnio obstawiając, że
największy wpływ wywarł kiedyś na was
nurt NWOBHM, co jest do dziś słyszalne
w kompozycjach Powertryp?
Oczywiście, z pewnością ten nurt ma na nas
znaczący wpływ. Właściwie, to cały klasyczny
heavy metal. Speed, thrash, US czy power metal,
wszystko opiera się na NWOBHM. Black
Sabbath był początkiem, a pośredni etap NW
OBHM był prawdopodobnie najważniejszy dla
heavy metalu. A więc także dla nas. (śmiech)
Pojawiają się też jednak i nowsze odniesienia,
choćby do thrashu - wbrew opiniom malkontentów
metal jest wciąż żywy i w żadnym
razie nie zjada jeszcze swego ogona, trzeba
tylko mieć pomysł jak się do niego zabrać?
Zdecydowanie. Jak już mówiliśmy, lubimy
wprowadzać do tekstów utworów pewną różnorodność.
Thrash oczywiście też jest elementem,
który można u nas usłyszeć od czasu do
czasu. W heavy metalu nie trzeba wymyślać
koła na nowo, w naszej dziedzinie to już nie
jest możliwe, a przynajmniej my tego nie chcemy.
Wystarczy wykorzystać klasyczne składniki
w najlepszy możliwy sposób. Wciąż ukazuje
się wiele dobrych nowych płyt, co pokazuje, że
heavy metal żyje.
90
POWERTRYP
"Midnight Marauder" to wasza produkcja,
ale za miksy i mastering odpowiada sam
Harris Johns. Jak udało się wam nakłonić go
do współpracy, bo w końcu od jakiegoś czasu
nie był już zbyt aktywny?
Po prostu go o to zapytałem (śmiech). Pierwotnie
miksem i masteringiem miał się zająć inny
producent. Pierwszy testowy miks jednego z
utworów brzmiał w miarę dobrze, ale potem
producent powiedział, że inne nasze kawałki w
ogóle mu się nie podobają, więc za obopólną
zgodą nawet nie zaczęliśmy tego projektu. Ta
sytuacja była dla nas nieco frustrująca, ponieważ
byliśmy przekonani o wartości naszego
materiału. Wtedy spontanicznie wpadłem na
pomysł współpracy z Harrisem Johnsem.
Każdy fan oldschoolowego heavy metalu zna i
uwielbia jego dokonania, ja oczywiście też. Napisałem
więc do niego, ale tak naprawdę nie
spodziewałem się, że zgodzi się na współpracę.
Harris Johns jest legendą, my jesteśmy zespołem,
który ma na koncie dopiero pierwszy
album, a on w ostatnich latach może faktycznie
trochę zniknął ze sceny. Przynajmniej ja
odniosłem takie wrażenie. Interesowało mnie
też, co sądzi o naszym materiale. Napisałem
do niego, a po krótkim czasie odpisał, że słuchał
kilku naszych utworów, podobają mu się i
chciałby z nami współpracować. Tak też zrobiliśmy
i było świetnie.
Nie myślałeś o tym by dokończyć tę płytę
samodzielnie, bo skoro pojawiła się możliwość
współpracy z taką legendą konsolety
wszelkie inne opcje czy możliwości zeszły na
dalszy plan?
Od początku było jasne, że miksowanie i mastering
zlecimy profesjonalnemu producentowi.
Wiem, że wiele zespołów w dzisiejszych
czasach miksuje swoje materiały samodzielnie,
ale szczerze mówiąc, w większości przypadków
to słychać. To jest różnica jak noc i dzień, czy
zajmuje się tym profesjonalista jak Harris
Johns, z całym swoim doświadczeniem i niesamowitą
wiedzą, czy ktoś z zespołu, bo ma czas
i myśli, że da radę. Miks albumu jest niezwykle
ważny, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, a
współpraca z Harrisem Johnsem pokazała, że
mieliśmy całkowitą rację.
Zakładam, że macie obecnie znacznie większy
repertuar niż tych 10 utworów. Jak więc
dobraliście program "Midnight Marauder"?
Kilka starszych utworów musiało trafić na tę
płytę, dopełniliście je nowszymi numerami, a
reszta czeka na kolejny album?
Utwory, które znalazły się na płycie, od lat stanowią
integralną część naszych setów koncertowych,
właściwie nie było innych kawałków, z
których moglibyśmy wybierać. Pięć utworów z
albumu znalazło się już na naszym demo, ale
zdecydowanie chcieliśmy umieścić je na płycie
w lepszej jakości. Przy okazji, otwierający album
"Brothers In Speed" to pierwsza kompozycja,
jaką napisaliśmy razem. Szczerze mówiąc
nie wiem, dlaczego nie zrobiliśmy jej wtedy na
demo (śmiech). Utwory powstawały przez bardzo
długi czas, więc następny album nie będzie
zawierał żadnych starszych utworów.
Dlaczego akurat "Nail Your Prophet" przypadła
rola dodatku wersji CD i skąd ten
pomysł? Zainspirowały was lata 80., kiedy
wydawcy dorzucali bonusy do drogich wówczas,
wchodzących na rynek kompaktów, a
teraz one przeżywają zapaść i takie ekstra
numery mogą uczynić je atrakcyjniejszymi
dla fanów?
"Nail Your Prophet" nie znajdzie się na wersji
LP, ponieważ w przeciwnym razie byłby on za
długi, a my nie chcieliśmy robić podwójnego
wydawnictwa. Nie podoba mi się to (śmiech).
Mogliśmy całkowicie pominąć ten utwór, ale
dlaczego nie umieścić go na płycie CD jako bonusowego
kawałka w starej dobrej tradycji lat
80.? Bardzo dobrze to zauważyłeś, gratulacje!
(śmiech). Bonusowy utwór jest rzeczywiście
powrotem do lat 80., kiedy płyty CD były
wtedy droższe.
Liczysz, że dzięki "Midnight Marauder" wyrwiecie
się z undergroundu, ten album stanie
się waszą przepustką do czegoś więcej niż
tylko lokalne koncerty?
Byłoby miło, gdyby pojawiało się więcej ofert
koncertowych. Właściwie nie mamy wielkich
oczekiwań co do sukcesu albumu, więcej koncertów
byłoby więc dla nas prawdziwym sukcesem.
Koncerty są dla nas bardzo ważne, niestety
jeszcze nic nie zaplanowaliśmy. Zobaczymy.
Każdy fan metalu, który kupi "Midnight Marauder"
i będzie się nim cieszył, jest dla nas sukcesem.
Za dawnych czasów moglibyście liczyć na
trasę zorganizowaną przez swoją wytwórnię
- z którym z jej innych podopiecznych chciałby
grać koncerty? Ja na przykład chętnie
zobaczyłbym was poprzedzanych przez hiszpański
Kramp z Wotan w roli headlinera...
Oczywiście, że chcielibyśmy to zrobić, bez
dwóch zdań. Moim faworytem jest jednak
Mega Colossus. Graliśmy z nimi już wcześniej
i wtedy Raf z Rafchild Records nas zobaczył,
więc nawiązaliśmy kontakt. To naprawdę
świetny zespół, bardzo ich lubię.
Pomarzyć można, ale debiutujecie w dziwnych
czasach: pandemia, kryzys branży muzycznej,
nadprodukcja zespołów i trudny do
ogarnięcia wysyp nowych płyt - nie masz
obaw co do dalszych losów Powertryp?
Wcale nie. Zawsze pozytywnie patrzymy w
przyszłość. Koncerty znowu będą się odbywały.
Nie prowadzimy zespołu, żeby na nim
zarabiać, ale dlatego że kochamy muzykę, cieszymy
się na wszystko, co będzie dalej! Bawcie
się dobrze, grajcie na żywo, pijcie piwo, niech
żyje heavy metal! Zdrówko!
Wojciech Chamryk i Szymon Paczkowski
POWERTRYP 91
HMP: W roku 2019 zaakcentowaliście już 25-
lecie Solitary minialbumem "XXV", zawierającym
pięć utworów w wersjach studyjnych i
koncertowych. Potem przyszła pandemia i
wszystko stanęło, ale wy mieliście materiał z
festiwalu Bloodstock, mogliście więc niejako
celebrować ten jubileusz dzięki płycie, do tego
przypominającej fanom o zespole?
Richard Sherrington: Od początku rok 2020
miał być poświęcony "The Truth Behind The
Lies". Zakończyliśmy obchody 25-lecia na
Jubileusz i ciąg dalszy
Nie wiadomo kiedy Solitary stuknęło 25 lat. I chociaż nie jest to zespół
ze ścisłej czołówki, to jednak thrash w ich wykonaniu robi wrażenie i dobrze się
stało, że Brytyjczycy doczekali się z okazji jubileuszu kolejnego wydawnictwa.
"XXV: Live At Bloodstock" to coś znacznie ciekawszego od MCD "XXV" sprzed
trzech lat, intensywny i zwarty materiał koncertowy, o którym lider grupy Richard
Sherrington mówi: "chcieliśmy, żeby ludzie zapamiętali fakt, że uczestniczyli w
obchodach naszego 25-lecia, a nie tylko to, że im o tym powiedziałem". Nasza rozmowa
dotyczyła nie tylko jubileuszu, ale też choćby postrzegania i znaczenia
albumów koncertowych kiedyś i obecnie oraz "podrasowywania" ich w studio.
krótszego koncertu, bo przecież nie byliście
headlinerem. Nie lepiej było zarejestrować
mniejszy, ale dłuższy koncert klubowy z
przekrojową setlistą?
Nie zastanawialiśmy się nad tym. Wiedzieliśmy,
że koncert jest nagrywany, ale postanowiliśmy
skupić się na tym, żeby dobrze się bawić,
a jeśli będziemy mieli szczęście i wszystko
wyjdzie dobrze, to może uda się z tego zrobić
film promocyjny. Zdecydowanie nie myśleliśmy
o tym, lepiej nie zaprzątać sobie głów zbyt
Gorzej gra się ze świadomością, że koncert
jest rejestrowany? Fakt, że macie już na koncie
album live "I Promise To Thrash Forever"
był tu swego rodzaju ułatwieniem, dał wam
większą pewność siebie?
Gdybyśmy mieli nagrywać kolejny album koncertowy,
na pewno nie wybralibyśmy Bloodstock.
Zajęło nam wiele godzin, żeby wszystko
przygotować do występu, na którym nagrywaliśmy
"I Promise To Thrash Forever". Niestety
na festiwalach masz tylko chwilę na sprawdzenie
brzmienia, więc nie sprzyja to nagrywaniu
występu na potrzeby wydania płyty. Myślę, że
po prostu mieliśmy szczęście, że tego dnia
wszystko poszło dobrze i występ był wystarczająco
mocny żeby go wydać. Przypuszczam,
że byliśmy dobrze przygotowani do tego
show, a ponieważ był to tylko krótki set, mogliśmy
naprawdę dać z siebie wszystko i wyczerpać
paliwo do końca, że tak powiem. To jest
jeden z powodów, dla których płyta wyszła
tak dobrze, jak wyszła. Z pewnością jest też
większy poziom adrenaliny, kiedy grasz dla
większej publiczności.
Występy festiwalowe rządzą się swoimi prawami,
a do tego ten odbył z racji 25-lecia -
miało to wpływ na dobór utworów, efektem
miał być przekrojowy zestaw the best of Solitary?
W pewnym sensie tak, jak wspomniałem
wcześniej, jednak kiedy przyszło do wybierania
setu, zgodziliśmy się, że musimy utrzymać
tempo i skupienie. W zasadzie musieliśmy
utrzymać zaangażowanie wszystkich tak, by
oparli się pokusie pójścia i obejrzenia Soilwork,
którzy w połowie naszego setu występowali
na głównej scenie - kluczem była intensywność!
Chcieliśmy, żeby ludzie zapamiętali
fakt, że uczestniczyli w obchodach naszego
25-lecia, a nie tylko to, że im o tym powiedziałem.
Bloodstock, więc jeśli chodzi o nas, to był już
koniec, ten nasz kamień milowy został osiągnięty
i upamiętniony. Pandemia spowolniła
nasze działania, ale mimo to wydaliśmy w tym
czasie album i zdążyliśmy nakręcić kilka teledysków,
więc jedynym aspektem, który nam
umknął było granie na żywo. Ale myślę, że
wszyscy po prostu zaakceptowali to, że tak
właśnie wyglądało życie w latach 2020/21. Pomysł
wydania tego materiału wyszedł od Metalville,
którzy zobaczyli materiał i uznali, że
będzie on dobrze funkcjonował jako pakiet
CD +DVD, biorąc pod uwagę, że "XXV" był
limitowaną edycją, wydaną przez małą wytwórnię.
Nagranie takiego show na festiwalu zapewnia
większą scenę, ale jednocześnie stwarza
też pewne ograniczenia, choćby w postaci
Foto: Wreck-Defy
Foto: Solitary
wieloma sprawami, na wypadek gdybyśmy
przegapili kilka nut lub spieprzyli nagranie.
Ten krótki set podsumowuje cykl "The Diseased
Heart Of Society". Fajnie byłoby może
wrzucić jakiś utwór z "Nothing Changes" i
jeszcze jeden z "Diseased"..., na przykład
"Wait" albo "Humanities Decline", ale jak sam
mówisz, czas był określony i nie można było
przekroczyć przydzielonego limitu.
Płytę audio wzbogaciliście studyjnymi utworami
z MCD "XXV", ale zremiksowanymi,
bo jednak składający się z ośmiu utworów
koncert teraz praktycznie nikogo by już nie
zainteresował, poza największymi fanami?
Po części tak, ale także dlatego, że czuliśmy, iż
oryginalny miks nie był tak dobry jak mógłby
być. Mieliśmy więc doskonałą okazję, by to
naprawić i uczynić płytę nieco bardziej interesującą.
Pierwotnie planowaliśmy, że znajdą się
tam utwory studyjne, a dopiero potem materiał
koncertowy, tak jak na oryginalnym wydawnictwie,
ale kiedy wytwórnia usłyszała
miks z Bloodstock zrobiony przez Martina
Buchwaltera, zmienili zdanie i powiedzieli,
że najpierw będą utwory koncertowe.
Na DVD dołożyliście za to przedkoncertowe
wywiady oraz teledyski, ale na płycie i
tak zostało sporo miejsca - nie mieliście w
zanadrzu jakiegoś innego materiału video, na
przykład z lat 90. i nawet w bootlegowej
formie, który mógłby trafić tu jako bonus,
dzięki czemu album "XXV: Live At Bloodstock"
tylko zyskałby?
Mamy sporo materiałów filmowych, ale ich
jakość blednie w porównaniu z materiałami z
Bloodstock. Niestety, nie ma nic z lat 90. na
wideo, ale książeczka jest pełna zdjęć i koncertowych
ujęć z tamtych lat. Może przygotujemy
coś takiego na naszą 30. rocznicę.
Nie da się nie zauważyć, że obecnie znacznie
wydawnictw koncertowych zmalało praktycznie
do zera, mało kto ekscytuje się teraz
płytami live tak jak w latach 70. czy 80.
Znak czasów, a może nie ma już tak genialnych
wydawnictw jak "Made In Japan"
Deep Purple czy "Live After Death" Iron
Maiden? Chcieliście jednak mieć taką jubileuszową
pamiątkę live, a skoro wydawca
był zainteresowany to nie było co zwlekać,
trzeba było działać, zająć się postprodukcją,
92
SOLITARY
etc.?
Myślę, że sposób odbioru, czyli "konsumpcja"
muzyki zmieniła się tak bardzo w ciągu ostatnich
30-40 lat, że niemożliwe jest dokonanie
uczciwego porównania. Na przykład, w latach
80. miałem do dyspozycji tylko kilka cotygodniowych
programów radiowych i czasopism,
w których mogłem usłyszeć lub przeczytać o
nowej muzyce. W roku 2022 mamy miliony
stron w sieci, internetowych stacji radiowych,
YouTube, Spotify itd., czyli w zasadzie ocean
treści do przebrnięcia, w związku z czym przypuszczam,
że oczekiwanie i zachwyt są niwelowane
przez fakt, że coś innego jest dostępne
za jednym machnięciem palca lub kliknięciem
przycisku. Moim zdaniem wiele lat temu bootlegi
koncertowe były bardzo popularne, ponieważ
ludzie mieli tylko muzykę, nie było
innych aspektów, które mogłyby osłabić obsesję,
więc kiedy zespół wydawał cokolwiek, to
była wielka sprawa. Z tego, co pamiętam, większość
koncertowych bootlegów była nagrywana
na przenośnych magnetofonach i zazwyczaj
były one bardzo słabej jakości, więc jeśli
zespół wydałby oficjalny album koncertowy,
to nie tylko brzmiałby on niesamowicie i zdecydowanie
lepiej w porównaniu z bootlegiem,
ale też za każdym razem dostarczałby tego samego
uczucia bycia na koncercie, gdy igła gramofonu
wpadałaby w rowek płyty.
Ciekawe jest również to, że te klasyczne albumy
koncertowe są wciąż wznawiane, choćby
ostatnio "Ready For Boarding" Running
Wild, z bonusowym dyskiem DVD, koncertem
dostępnym dotąd tylko na kasecie VHS
- sam też jesteś fanem takich wydawnictw,
kupujesz albumy live?
Oczywiście, że tak, ponieważ pochodzę z epoki,
w której było to bardzo ważne! Do dziś
uwielbiam słuchać bootlegów. Wolałbym posłuchać
koncertu Slayera z 1986 roku niż ich
ostatniego albumu. Myślę, że wszyscy czujemy
to samo.
Pokusiłbyś się o zestawienie swego top 5 albumów
koncertowych wszech czasów?
W kolejności przypadkowej: "Decade Of Aggression"
Slayera, box "Live Shit: Binge &
Purge" Metalliki, "Live At Eindhoven" Testamentu,
"Operation LIVEcrime" Queensryche
i "Live Scars" Dark Angel.
Paradoksalne jest w sumie to, że nie które z
koncertowych klasyków tak naprawdę nimi
nie są, choćby "Unleashed In The East (Live
In Japan)" Judas Priest czy "Live & Dan-gerous"
Thin Lizzy, bo ich zawartość została
bardzo podrasowana w studio, łącznie z nagraniem
na nowo partii wokalnych - pochwalasz
takie zabiegi?
Foto: Solitary
Moim zdaniem, trzeba wybrać to, co brzmi
najlepiej. Byłem na koncercie, kiedy Testament
nagrywał "Live in London" i kiedy w
drugiej połowie setu Louie siadł za zestawem
zamiast Tempesta, było słychać wyraźną różnicę
w poziomie gry i energii. Powiedziałem
wtedy Andy'emu: "Nie mam ochoty słuchać
drugiej połowy tego koncertu kiedy się ukaże". Na
szczęście udało się to naprawić i nie da się tego
opisać. Nie ma mowy o ponownym nagrywaniu,
więc to na pewno zasługa interwencji
w studiu. Przypuszczam, że z perspektywy
słuchacza należy zadać sobie pytanie, czy
chciałbyś usłyszeć świetnie brzmiący album z
marnymi wokalami? Podejrzewam, że większość
ludzi wolałaby przyzwoite wrażenia słuchowe
od autentyczności. Dla purystów zawsze
pozostaje YouTube, gdzie można obejrzeć
nagrania z telefonu komórkowego.
Na drugim biegunie mamy albumy, które
trafiły do kanonu wydawnictw live mimo tego,
że w czasie ich rejestrowania wokaliści
byli chorzy. W świecie taką znaną płytą jest
"Made In Japan", w Polsce mamy zaś przypadek
wydanego w roku 1982 "Live" zespołu
TSA, gdzie Marek Piekarczyk śpiewał z
zapaleniem krtani, ale tak, że do dziś robi to
ogromne wrażenie. Nie wydaje ci się to dziwne,
że jedni wokaliści wznoszą się podczas
koncertów mimo choroby na wyżyny, inni,
nawet w pełni formy, nie dają rady i trzeba
uciekać się do studyjnych sztuczek?
W dużej mierze zależy to od stylu wokalnego
i tego, jakie jest brzmienie danego wokalisty.
Niektórzy wokaliści są po prostu naturalnie
genialni, a inni, jak ja, nie i muszą nad tym
naprawdę ciężko pracować. Inną rzeczą, którą
należy wziąć pod uwagę, jest to, że większość
wokalistów w świecie metalu istnieje od bardzo
dawna, więc nie brzmią już tak, jak na początku
swojej kariery, ponieważ z wiekiem
głos staje się coraz głębszy. Ale śpiewanie z
zapaleniem krtani nie jest czymś, co brałbym
pod uwagę; samo wyobrażenie konieczności
śpiewania z zapaleniem krtani jest dla mnie
wystarczającym wyzwaniem. Ale cóż, nie jestem
Markiem Piekarczykiem.
Jubileusz jubileuszem, ale mieliście ostatnio
więcej czasu, bo przecież najnowszy jak dotąd
album studyjny "The Truth Behind The
Line" wydaliście w apogeum pandemii - można
więc zakładać, że jego następca jeśli nie
jest już gotowy w 100 %, to cały czas pracujecie
nad nowym materiałem?
Tak, pracujemy nad nim w tym momencie.
Właściwie wykorzystaliśmy lockdowny jako
okazję do zrobienia sobie przerwy od muzyki.
Ponieważ nie mogliśmy mieć prób, postanowiliśmy
skupić się na nakręceniu klipów promocyjnych
do albumu, więc nad nowymi pomysłami
zaczęliśmy pracować dopiero pod koniec
zeszłego roku. W tej chwili mamy pięć
lub sześć gotowych kawałków i kilka pomysłów
do opracowania, więc jesteśmy w dobrym
miejscu, jeśli chodzi o materiał. Omówiliśmy
już szczegóły nagrań z Simonem Efemeyem,
a on powiedział, gdzie chce je zmiksować. Naszym
celem jest ukończenie wszystkich utworów
do jesieni, tak abyśmy mogli rozpocząć
przedprodukcję przed końcem 2022 roku.
Jesteście pewnie dozgonnymi wielbicielami i
orędownikami thrashu, tak więc zmiany stylistyki
nie ma się co spodziewać?
Zawsze to podkreślamy, że obiecaliśmy thrashować
na zawsze, nie możemy zmieniać stylu
po 28 latach kariery. "The Truth Behind The
Lies" to dobry album, więc skupimy się na
tym, żeby go przebić, a nie martwić się o zmianę
stylu.
Sytuację macie też komfortową o tyle, że nie
musicie szukać wydawcy, bo wytwórnia Metalville
wierzy w was i zapewnia Solitary
wsparcie?
Tak, Metalville to świetna wytwórnia, nasz
zespół jest jej częścią i chcą go rozwijać przy
kolejnych wydawnictwach. Oczywiście był to
trudny okres dla wszystkich w przemyśle muzycznym,
ale świadomość, że mamy ich w
swoim narożniku przy następnym albumie,
jest czymś wspaniałym i wszyscy czujemy się
tym zaszczyceni.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
SOLITARY 93
Album zatytułowany został "All Hope Is
Gone", wiele utworów ma mroczny wydźwięk
i negatywne spojrzenie na cywilizacje,
czy to połączenie ma manifestować wasz
sprzeciw wobec systemu?
Daniel Cordón: Nie tyle wobec systemu, co
w pewien sposób poddanie się fatalizmowi życia.
Ostatni okres, to czas, w którym sprawy z
zespołem miały się bardzo źle i obawialiśmy
się, że to może być nasz ostatni album, prawie
każdy utwór mówi o czyjejś śmierci, nieuniknionym
końcu lub gównianej sytuacji, w
jakiej przyszło nam obecnie żyć. Jeśli poprzednie
albumy pokazywały wolę walki ze światem,
to ten był bardziej w stylu "dobra, poddaję
się, zapomnijcie o mnie i pieprzę was
wszystkich".
Metalowiec zawsze pozostanie metalowcem
In Vain to grupa prosto ze słonecznej Hiszpanii, nie mylić z Norweskim
In Vain, tamci panowie zajmują się bardziej progresywnym metalem. Nowym albumem
kolejny raz potwierdzili, że nie ma dla nich barier nie do pokonania, zarówno
tych ustawionych przez metalowe stereotypy, jak i tych budowanych przez
życie. Mimo wielu przeciwności losu, kapela zaoferowała naprawdę świetny i
wszechstronny krążek, zdaniem wielu najlepszy w ich dorobku. Co naj-ważniejsze
nie zatrzymuje się i z pomocą nowego członku w osobie Julio Abadii już pracuje
nad nowym materiałem. Daniel Cordón i Teo Seoane o zaintereso-waniu starożytnością,
odejściu Daniego i trudnościach, z którymi przyszło im się mierzyć
podczas nagrywania piątego studyjnego albumu.
HMP: Na świecie istnieje wiele zespołów o
nazwie In Vain, jednak zauważyłem, że specjalnie
was to nie przejmuje, ale czy w wyniku
zbieżności nazw wynikły kiedykolwiek
jakieś intrygujące lub zabawne sytuacje?
Daniel Cordón: Oczywiście, często zdarzały
się błędne oznaczanie w mediach społecznościowych,
raz doszło do dość zabawnej sytuacji,
kiedy jedno z internetowych czasopism
uhonorowało nas tytułem "Najlepszego zespołu
extreme-progowego". Dołączyliśmy do
konwersacji, aby podziękować, a przede
wszystkim zaznaczyć, że prawdopodobnie doszło
do sporego nieporozumienia, chodziło o
zespół z Norwegii. Często, kiedy wydajemy
nowy album, to trafiają na nas zbłądzeni fani
wspomnianego zespołu z Norwegii i komentują
na temat tego jak bardzo się zmieniliśmy
i że powinniśmy znowu nagrać album taki jak
"Aenigma" (śmiech). Zdarzało się, że nawet
nasz management otagował inny In Vain
podczas promowania naszego koncertu w social
mediach.
Teo Seoane: Tak jak wspomniałeś, nie przejmujemy
się tym. Kiedy Norweski In Vain był
w Madrycie to chcieliśmy postawić im kolejkę
i spędzić wspólnie czas, niestety nie udało
nam się spotkać, ale dobrze było chociaż złapać
z nimi kontakt.
Foto: In Vain
Zauważyłem fascynacje czasami starożytnymi,
"Hannibal Ad Portas" to świetny
kawałek, skąd to zainteresowanie?
Daniel Cordón: Jestem molem książkowym,
uwielbiam wszystko, co związane z historią i
różnymi wojnami, doceniam też książki fantastyczne,
o ile ich akcja rozgrywa się w czasach
starożytnych i pojawiają się w niej
ciekawe bitwy. W naszej dyskografii znajdziesz
utwory o Hektorze spod Troi, bitwie
pod Borodino, czy jak tutaj stająca się hołdem
dla Kartagińskiego wodza "Hannibal Ad
Portas", na prawie każdym naszym albumie,
uwielbiamy zawierać historyczną lub fikcyjną
historie o bohaterach. "Hannibal ad Portas"
powstał po przeczytaniu obszernej biografii
Hannibala Barki, postaci tak fascynującej, że
utwór niemal sam się napisał. Począwszy od
północno-afrykańskiego wstępu, poprzez
część w średnim tempie naśladującą podróż
słoni przez Alpy, aż po końcowy wiatr na
pustyni - każdy fragment utworu odtwarza jakiś
moment z życia Hannibala.
Mieszacie wiele gatunków i to nawet w trakcie
pojedynczego utworu, thrash metal,
death metal, i hard rock czy heavy metal,
skąd pomysł na takie zabiegi? jak udaje się
wam łączyć te gatunki?
Daniel Cordón: Lubimy tak wiele gatunków
metalu, że wydaje nam się naturalne, aby zawrzeć
w naszych utworach jak najwięcej z
nich. Najtrudniej jest sprawić, by wszystkie te
elementy zmieściły się w jednym utworze i
zachowały muzyczną spójność. Na przykład w
"See You in Hell" przechodzimy od klasycznego
power speedowego początku i zwrotki,
do klasycznego metalowego refrenu z lat 80.,
potem wracamy do szybkiej solówki z lat 90-
tych. Uważamy, że świetnie jest łączyć takie
elementy, ale wymaga to też setek odsłuchów,
testów, demówek i dyskusji, albo bójek, czy
kilku obelg (śmiech).
Z racji wcześniej wspomnianego, bardzo
szerokiego brzmienia, chciałbym zapytać o
wasze najważniejsze inspiracje?
Teo Seoane: Wszystko, od oczywistych klasyków
jak Iron Maiden, Judas Priest, Black
Sabbath czy DIO, przez wspaniały niemiecki
metal spod znaku Running Wild, Blind
Guardian, Helloween czy Grave Digger, nie
zapominając o thrashu Metallika, Megadeth
czy Kreator... Dziś nasze ucho cieszy Nightwish
czy Epica, a jutro może to być Dissection.
Jeśli tylko kochamy i czujemy jakąś piosenkę
to bez wątpienia będzie dla nas inspiracją
niezależnie od gatunku w jakim została
osadzona
Czekaliśmy na nowe wydanie cztery lata, to
sporo czasu, czym poza muzyką zajmowaliście
się w tym czasie?
Teo Seoane: Wszyscy oczywiście mamy swoją
codzienną pracę, niestety metal nie tylko
nie daje pieniędzy, ale też sporo ich pochłania,
a my mamy rodziny, które co roku mają coraz
bardziej dość naszej "straty czasu" z zespołem,
więc to cud, że In Vain istnieje (śmiech). W
94
IN VAIN
2019 roku planowaliśmy nagranie albumu, ale
przyszedł Covid, więc wszystko stało się niemożliwe,
w dużym stopniu wpłynęło to na
mu-zykę i teksty, które pisaliśmy, jednocześnie
nie mogąc ich nagrać.
Działacie aktywnie w social mediach, w tych
czasach to jedna z najważniejszych rzeczy
dla zespołów prawda?
Teo Seoane: Można powiedzieć, że to jedyna
rzecz, która daje nadzieje małych zespołom.
Nie mamy pieniędzy na wielkie kampanie
marketingowe, nie mamy wytwórni, która by
nas wspierała. Dodatkowo dzięki nowym gównianym
algorytmom, nawet media społecznościowe
stają się bezużyteczne, jeśli nie płacisz
za promocję, więc za 4-5 lat może nie będziemy
mieli nic!
Jak minęły wam sesje nagraniowe? Pandemia
utrudniła wam nagrywanie?
Daniel Cordón: Tak, jak już wspomniałem,
pandemia mocno utrudniła nagranie albumu.
Mogliśmy chodzić do studia tylko na kilka godzin,
maksymalnie po dwóch członków i jedynie
jeden-dwa razy w tygodniu, słuchać tego,
co nagrał drugi kolega z zespołu, decydować,
czy jest w porządku, nagrywać kolejną
część i czekać do następnego tygodnia, kiedy
kolejna osoba będzie mogła pójść zagrać, istne
piekło. Jedyna dobrą stroną w tym wszystkim
było to, że mieliśmy mnóstwo czasu na dokładne
przesłuchanie i analizę nowej muzyki,
dzięki temu czasami wpadał nam do głowy lepszy
pomysł.
Moglibyście powiedzieć, że "All Hope Is
Gone" definiuje was idealnie, czy myślicie,
że jeszcze chcecie kształtować wasze brzmienie?
Daniel Cordón: Sądzę, że "IV" już zdefiniowało
nas jako zespół, a "All Hope is Gone"
tylko poprawia szczegóły, jak lepsze refreny
czy lepsza produkcja, ale brzmieniowo osiągnęliśmy
to co chcieliśmy w 2017 roku, teraz
musimy wzmocnić tę koncepcję i zanieść ją do
każdego metalowca na świecie.
"Fuck the world cause metal makes us free"
nie sądzicie, że w naszych czasach, coraz
mniej osób ucieka do tej wolności?
Daniel Cordón: Uważamy, że metal utknął w
latach 2000. Był świetny w latach 80., podupadł
w 90. i został zamrożony pod względem
popularności na 20 lat. Ta muzyka nigdy nie
zniknie, bo metalowcem jest się na całe życie,
zawsze znajdzie się kilka milionów ludzi na
świecie, którzy będą słuchać metalu, ale musimy
zmierzyć się z faktem, że w dzisiejszych
czasach utrzymanie się z tego rodzaju muzyki
jest prawie niemożliwe. Musimy walczyć
bronią, którą mamy - amatorskimi lub półamatorskimi
zespołami, które dają z siebie
wszystko i zagorzałymi fanami, którzy odbierają
przesłanie, jakie kapele przekazują. W ten
sposób metal przetrwa, kiedy wielcy ojcowie
(Iron Maiden, Metallica, AC/DC...) kiedyś
odejdą, jednak nie będzie nowej krwi, przynajmniej
nie na tak wysokim poziomie.
Pierwszy raz zdecydowaliście się zaoferować
aż dwanaście utworów, dotychczas dostawaliśmy
ich tylko dziesięć, dlaczego?
Teo Seoane: Przez pewien czas myśleliśmy,
że to będzie nasz ostatni album, więc nie
chcieliśmy zostawiać niczego w tyle, chcieliśmy
wydać każdą piosenkę, jaką mieliśmy w
głowie i zrobić niezapomniane pożegnanie.
Foto: In Vain
Przed Covidem przeżywaliśmy ciężkie chwile,
a po nadejściu pandemii wszystko tylko się
pogorszyło. Wydanie albumu i pierwszy koncert
były dla nas ogromnym uzdrowieniem
duszy, mogliśmy na nowo połączyć się z naszymi
fanami i sobą, na nowo odnaleźliśmy
iluzję tworzenia i grania muzyki, a dzięki temu
powstał nowy album.
"All Hope Is Gone" to też tytuł czwartego
studyjnego albumu Slipknot, to przypadek
czy stoi za tym jakaś historia?
Daniel Cordón: Zupełny przypadek, oczywiście
znamy Slipknot, ale żaden z nas nie
jest ich większym fanem. Nasz producent powiedział
nam o tym zbiegu okoliczności, kiedy
weszliśmy do studia, ale to było coś w stylu
"kiedy oni wydali ten album?" - 13 lat temu -
"dobra to wystarczająco dawno, lecimy dalej"
(śmiech)
Teraz sporo koncertujecie, jak publika
odbiera nowy materiał?
Teo Seoane: Musimy przyznać, że jest całkiem
nieźle, fani i media, są zgodni, wszyscy
uważają, że jest to nasz najlepszy album.
Nowe utwory świetnie sprawdzają się na koncertach,
nawet najbardziej odmienny utwór z
set listy "Hannibal ad Portas", długi i wolny w
porównaniu z naszymi starymi utworami,
świetnie się przyjmuje.
Daniel B. Martin opuścił zespół, a dołączył
do was Julio Abadia, jak układa wam się
współpraca? Nie czujecie, że bez Daniego to
nie będzie nigdy to samo?
Daniel Cordón: Cóż, to nigdy nie będzie to
samo. To są odmienni muzycy z różnymi
wpływami i stylami. Oczywiście brakuje nam
Daniego, ale nadal jest naszym dobrym przyjacielem.
Teraz mamy nowego członka, który
szybko stał się również naszą bratnią duszą,
Julio jest wspaniałą osobą i bardzo zdolnym
muzykiem, więc jak na razie współpraca układa
się świetnie. Mamy już nowe kompozycje i
mamy nadzieję, że wydamy coś w 2023 roku!
Dzięki pozytywnym recenzjom i dołączeniu
Abadii zdecydowaliście się kontynuować
działalność i zapowiedzieliście szóste wydanie,
zamierzacie obrać nieco inny kierunek?
Co do zespołu wnosi Abadii?
Daniel Cordón: Julio ma wielkie umiejętności
i wykształcenie muzyczne, potrafi też śpiewać
i grać na pianinie, więc już teraz dodaje
świeżości harmoniom wokalnym, dzięki czemu
nasze refreny wznoszą się na inny poziom.
In Vain nie obiera innego kierunku, będziemy
stąpać ścieżką, którą już dobrze znamy, ale
nowe kawałki będą mocniejsze i bardziej epickie
niż kiedykolwiek. Solówki gitarowe też
będą inne, może bardziej melodyjne, Julio ma
silniej zróżnicowany gust, Dani był prawdziwym
thrasherowym shrederem.
Na koniec chciałbym zapytać o wasze ulubione
utwory z "All Hope Is Gone"?
Teo Seoane: Szczerze mówiąc, nie potrafimy
powiedzieć, który utwór podoba nam się najmniej,
w każdej piosence odnajdujemy coś
wspaniałego, jest to pierwszy raz, kiedy tak się
czujemy. Jako osobistych faworytów niektórzy
z nas wymieniliby "Evil's in my Soul", "Goodbye
and Fuck You All", "Last Endeavour" i
"Hannibal ad Portas" Julio natomiast jest zagorzałym
fanem "It's Getting Dark", świeżak.
(śmiech)
Dziękuje bardzo za poświęcony czas, See
You in Hell!
Teo Seoane: Tak jest bracia, wszystkiego dobrego
i dzięki!
Szymon Tryk
IN VAIN 95
Trzy dekady później
W latach 80. i 90. Emissary mieli pecha, chcieli bowiem grać niemodną
wówczas muzykę, co szczególnie w ich ojczyźnie nie było proste. Kolejne powroty,
już w XXI wieku, też były raczej krótkotrwałe, ale ten ubiegłoroczny okazał się
przełomowym. Jego efektem jest nie tylko debiutancki album "The Wretched
Masquerade" z nagranym na nowo starym materiałem, bowiem zespół pracuje już
nad nowymi kompozycjami. I pomyśleć, że nie byłoby tego powrotu, gdyby nie
pewna książka...
nie tylko kasety demo czy nawet kompilację
z archiwalnym materiałem, ale regularny,
studyjny album, płytę z prawdziwego zdarzenia?
Jym Harris: Demówki są świetne, ale ja zawsze
chciałem nagrać z tym zespołem album
W tamtych czasach mieliśmy sporo audycji z
naszym udziałem. Później dowiedzieliśmy się,
że ludzie handlowali naszymi kasetami na całym
świecie, więc skoro było zainteresowanie,
dlaczego nie wydać tych utworów, tak jak
powinny zawsze brzmieć? Na szczęście pracowali
z nami wspaniali ludzie, którzy pomogli
każdego szczegółu utwory i dobrze je nagrać.
Wyobraziliśmy sobie ten materiał na nowo i
dokładnie wszystko przeanalizowaliśmy podczas
miksowania i masteringu. Nawet opakowanie
i szata graficzna zostały starannie przemyślane.
Nie żałuję tego, jak to wszystko się
skończyło. Uważam, że album jest świetny i
jest trochę ludzi którzy się z tym zgodzą.
To prawda, że do tego kolejnego wznowienia
działalności zainspirowała was... książka,
konkretnie traktująca o waszej lokalnej scenie
w latach 1970-1995 "Rusted Metal"?
Jym Harris: Tak, przez krótki czas grałem w
zespole Cruella z Portland, kiedy jego klasyczny
materiał z lat 80. był wznawiany na CD
i winylu. Ten krótki okres otworzył mi oczy.
Jednym z najlepszych doświadczeń było zagranie
na Northwest Metalfest w 2018 roku
w towarzystwie mnóstwa kultowych zespołów
metalowych z północno-zachodniego wybrzeża
Pacyfiku. Widziałem na własne oczy jak
wściekła metalowa społeczność znów powstawała.
Czułem ten dreszczyk emocji wiedząc,
że prawdziwy metal naprawdę powraca! Podczas
tej podróży do Seattle poznałem Jamesa
Beacha z Northwest Metalworx Music. Zapytał,
czy Emissary występowało w Portland
na początku lat 90. Chciał nas umieścić w
przygotowywanej książce o muzyce z tamtego
okresu, zatytułowanej "Rusted Metal", więc
zebrałem dla niego trochę informacji i kiedy
książka została wydana, było tam nasze bio,
dyskografia i nawet kolorowe zdjęcie! Nagle
pojawiło się zainteresowanie Emissary, ćwierć
wieku po tym, jak zespół zakończył działalność,
więc ogłosiliśmy nasz powrót. Wpłynęło
kilka ofert od wytwórni i zgodziliśmy się na
współpracę z Underground Power Records z
Niemiec, umówiliśmy się na wydanie standardowe
i wersje deluxe nowego albumu na CD i
LP. Nasza muzyka znajdzie się więc również
na płycie winylowej, którą ludzie będą mogli
położyć na gramofonie i posłuchać utworów,
które napisaliśmy z Timem w jego salonie,
kiedy kończyliśmy 18 lat. Kto by pomyślał?
To wszystko jest po prostu nierealne.
HMP: Wasze początki sięgają jeszcze roku
1989, ale mimo kilkakrotnie podejmowanych
prób wyraźnie zabrakło wam szczęścia, stąd
ciągłe rozpady i powroty Emissary. Jak doszło
do tego, że ten ostatni okazał się tym
wyjątkowym, skoro udało się wam nagrać i
wydać debiutancki album z premierowym
materiałem?
Jym Harris: Przede wszystkim dziękujemy za
wywiad! Kiedy zespół powstał byliśmy bardzo
młodzi i zieloni w temacie, ale zawsze towarzyszył
nam talent. Bardzo chcieliśmy iść dalej,
ale to były ciężkie czasy dla zespołów takich
jak my, przynajmniej w Ameryce. Przemysł
muzyczny nad północno-zachodnim Pacyfikiem
stawał się niemal anty-metalowy,
wiemy co stało się z ciężką muzyką w latach
90. Ruch alternatywny był dla zagorzałych
metalowców z naszej okolicy czymś upokarzającym.
Mimo tego, że byliśmy wytrwali,
ciężko było złapać chwilę wytchnienia. Spójrzmy
prawdzie w oczy, heavy metal musiał w
Stanach całkowicie wymrzeć, żeby móc potem
powrócić. Tradycyjny metal umarł śmiercią
gorszą niż disco. To ma jednak sens, metal
powrócił, a w ciągu ostatnich kilku lat sprawy
na pewno nabrały tempa. Tym razem wszystko
się ułożyło, w końcu mogliśmy więc nagrać
płytę Emissary, czego nigdy wcześniej nie
udało nam się zrobić.
Było to wasze marzenie, mieć w dyskografii
Foto: J. Lockett
nam uczynić "The Wretched Masquerade"
najlepszym z możliwych. Z dumą mogę powiedzieć,
że uważam, iż jest to właściwa prezentacja
The Original Emissary.
Musieliście być bardzo zdeterminowani, by
mimo tych kilku wcześniejszych falstartów
tym razem doprowadzić wreszcie rzecz do
końca - była to sytuacja z rodzaju teraz, albo
nigdy, bo upływającego czasu nie da się
oszukać i za kilka lat nie byłoby już o tym
mowy?
Jym Harris: Cóż, te dni już nie wrócą, prawda?
Członkowie zespołu są teraz trochę starsi
i bardziej dojrzali, więc pomyśleliśmy, że skoro
zostało nam jeszcze trochę paliwa w baku,
to zróbmy to! Pandemia była błogosławieństwem
i przekleństwem, nikt nie mógł koncertować,
ale był to czas, żeby dopracować co do
Czyli przypomnieliście sobie o dawnych czasach,
powspominaliście spotkawszy się i decyzja
mogła być tylko jedna - wracamy?
Jym Harris: Emissary jest dla nas ważne, a
granie tej muzyki sprawia, że znów czujemy
się młodzi, więc uznaliśmy, że warto spróbować
jeszcze raz. Wszyscy jesteśmy dumni z
tego materiału i z tego, co zespół osiągnął,
zarówno wtedy, jak i teraz. Co ciekawe, Eric i
Pete nie grali jeszcze razem, ponieważ występowali
w dwóch różnych składach. Dodanie
takiego potwora jak Charlie było świetnym
posunięciem. To solidny gość i jesteśmy szczęściarzami,
że go mamy. W chwili, gdy udzielam
tego wywiadu, przygotowujemy się do
trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych,
która odbędzie się za kilka tygodni i dla mnie
jest to zarówno przerażające, jak i ekscytujące!
Wszyscy jesteśmy wielkimi pasjonatami metalu
i wiele razem przeszliśmy, więc to niewiarygodne,
że znów będę tworzyć muzykę z moimi
braćmi z Emissary!
Co ciekawe reaktywowaliście się w niemal
oryginalnym składzie z wczesnych lat 90.,
tylko wspomniany gitarzysta Charlie jest z
nowego zaciągu - wychodzi na to, że nie rozstawaliście
się w złości, ta płaszczyzna porozumienia
wciąż między wami była?
96
EMISSARY
Jym Harris: Niestety, rozpad zespołu w 1996
roku był nieco niekomfortowy. Nikt z nas nie
był wtedy w najlepszym nastroju, a niektórzy
członkowie nie rozmawiali ze sobą od lat. Na
szczęście nie jesteśmy już tymi samymi niepewnymi
siebie dzieciakami, które się upijają,
podbijają sobie ego i tym podobne. Jesteśmy
bardziej doświadczeni i mamy lepsze spojrzenie
na to, co jest w życiu ważne. Musieliśmy
się tylko upewnić, że trzy dekady później potrafimy
się dogadać jako dorośli (śmiech!). Od
czasu do czasu nadal działamy sobie na nerwy,
ale to się zdarza w każdym zespole. Wypowiedzieliśmy
swoje opinie, pogodziliśmy
się, a wszelkie zalegające urazy zniknęły, gdy
tylko wyszliśmy razem na scenę. Przede
wszystkim wciąż jesteśmy rodziną, bez względu
na wszystko.
Nie korciło was przygotowanie w pełni premierowego,
złożonego z nowych kompozycji
materiału, ważniejsze na tym etapie wydało
się wam porządne nagranie numerów sprzed
lat? Jakie to uczucie wracać do tak dawnych
numerów, uczyć się ich na nowo i wreszcie
nagrywać, ale już z myślą o płycie?
Tim "Mothman" Dahlen: Zawsze wiedzieliśmy,
że te kawałki są dobre. Nadal tak jest i
dlatego chcieliśmy podejść do nich na nowo,
wykorzystać dzisiejszą technologię i naszego
wspaniałego producenta/inżyniera Douga
Hilla, aby wydobyć ich prawdziwy potencjał.
Gdybyśmy uważali, że te stare utwory są po
prostu "w porządku", nie tracilibyśmy czasu na
ich ponowne nagrywanie i przerabianie.
To jednak tylko osiem utworów, ale na bonusowym
dysku mamy znacznie więcej starszych
utworów Emissary w wersjach demo -
"The Wretched Masquerade" miało być z
założenia takim kompendium fana waszego
zespołu, wydawnictwem dwa w jednym, połączeniem
nowego i starego klimatu?
Tim "Mothman" Dahlen: Jeśli chodzi o
osiem utworów, to początkowo chcieliśmy, żeby
było ich dziesięć, ale później pomyśleliśmy
o klasycznych albumach, takich jak "Master
Of Puppets" i "Ride The Lightning", które
miały tylko osiem utworów i zdaliśmy sobie
sprawę, że mimo wszystko dajmy z siebie
wszystko, a fanów chcących więcej na razie sobie
darowaliśmy. Po prostu nie chcieliśmy, żeby
ludzie nie mieli zbyt wiele do przerobienia
po wydaniu naszego pierwszego oficjalnego albumu.
Jeśli chodzi o wszystkie dema: dlaczego
nie? Kompozycje, które są dobre teraz, były
dobre również wtedy, tylko trochę bardziej surowe.
Znowu chodzi o to, że utwory ciągle były
solidne. Niewiele brakowało, że wypuścilibyśmy
stare wersje demo, ale zdaliśmy sobie
sprawę, że możemy je poprawić, bo jesteśmy
teraz bardziej doświadczonymi i spełnionymi
muzykami. Byliśmy wtedy dzieciakami, które
pisały utwory w tym samym czasie, kiedy
uczyły się grać na instrumentach i pisać teksty.
Foto: Foto: J. Lockett
Teraz chyba zdecydowanie łatwiej jest być
muzykiem niż w latach 80., kiedy w cyfrowych
studiach mogły nagrywać tylko największe
i najbogatsze zespoły?
Tim "Mothman" Dahlen: Technologia rozwija
się nie bez powodu. Gdyby wymyślono nowe
sposoby nagrywania albo nowe efekty specjalne,
które by się nie sprawdzały, to nie byłoby
wciąż wykorzystywane. Korzystamy z
wszystkiego, co mamy, aby nasz materiał był
jak najlepszy. Kiedy zaczynaliśmy, poszukiwaliśmy
nowych technologii. Jak tylko mogłem,
wymieniłem kostki na midi. Wielu gitarzystów
uwielbia mieć mnóstwo pedałów połączonych
ze sobą, ale ja nie mogę się wtedy
skoncentrować, chodzi o włączanie jednego
pedału i wyłączanie drugiego w tym samym
czasie. Doprowadzało mnie to do szału. Tak
więc z otwartymi rękami przyjęliśmy nowe
osiągnięcia w technologii muzycznej.
Minusem jest jednak ilość zespołów - myślisz,
że Emissary zdoła dotrzeć do większej
liczby fanów, czy pozostaniecie zespołem
znanym tylko wtajemniczonym maniakom
metalu?
Tim "Mothman" Dahlen: Oczywiście, że
chcemy powiększyć grono fanów, ale jest to
trudne przy tak wielu niesamowitych i utalentowanych
zespołach metalowych. Szczerze
mówiąc, jeśli ludzie dadzą szansę naszemu albumowi,
to myślę, że stanie się on ulubionym
krążkiem wielu metalowców. Jeśli nasza nowa
płyta i wszystkie przyszłe dostaną prawdziwą
szansę, wierzę, że zespół będzie się rozwijać.
Jestem dumny z tego, co do tej pory osiągnęliśmy
i na razie słyszałem tylko pozytywne
opinie. Nawet od naszych "przyjaciół", którzy
zawsze są brutalnie szczerzy.
Myślicie o nowych kompozycjach, macie jakieś
pomysły, które mógłby stać się zalążkiem
drugiego albumu waszego zespołu?
Tim "Mothman" Dahlen: Ciągle piszę i
wiem, że Jymbo zawsze ma coś w zanadrzu,
więc to tylko kwestia czasu, kiedy będziemy
mieli wystarczająco dużo nowych utworów na
kolejne wydawnictwo. Mamy już prawie w całości
napisane dwie nowe kompozycje i jeszcze
kilka innych, które były starymi, dotąd
niezrealizowanymi pomysłami Emissary, a
które zaczynają się układać w całość. Ale tak,
zawsze myślimy o nowych pomysłach na kawałki
i zawsze coś tam piszemy.
To chyba ekscytujące doświadczenie, którego
doświadczaliście ostatnio przed blisko 30
laty?
Tim "Mothman" Dahlen: Cóż, jeśli chodzi o
mnie, to od czasu rozpadu Emissary w połowie
lat 90. zajmowałem się głównie coverami i
tribute bandami, aż do czasu, gdy kilka lat
temu dostałem szansę bycia częścią oryginalnego
zespołu. To było świetne, ale Emissary
zawsze miało specjalne miejsce w naszych sercach
i wszyscy czuliśmy, że to niedokończone
sprawy. To absolutnie niesamowite uczucie i
wszyscy wiemy, że to błogosławieństwo, iż
możemy to zrobić ponownie jako lepsi muzycy,
lepsi ludzie i miejmy nadzieję, że nieco
mądrzejsi.
Wydanie kolejnego albumu Emissary jest
więc tylko kwestią czasu, tym razem nie powtórzycie
już błędów z przeszłości?
Tim "Mothman" Dahlen: Zgadza się, to
tylko kwestia czasu, chociaż chcemy się delektować
tym nowym wydawnictwem przez jakiś
czas. Jeśli chodzi o błędy, to myślę, że to właśnie
one oraz doświadczenia z przeszłości sprawiły,
że ten album daje tyle kopa. Na pewno
będziemy używać naszych dorosłych już serc i
głów, ale wszyscy wciąż popełniamy błędy i to
jest część tego, co sprawia, że Emissary jest
Emissary.
Wojciech Chamryk i Szymon Tryk
EMISSARY 97
Dobry duch rezonuje, gdy uciszam myśli i jammuję
Przekazywanie prawdy jest jednym z najniebezpieczniejszych zadań na
świecie. Nie bez powodu pokojową nagrodę Nobla otrzymało w zeszłym roku
dwóch dziennikarzy: Dmitry Muratov (Rosjanin) oraz Hannah Reyes Morales (Pinay).
Wybitny amerykański gitarzysta i wokalista Ted Nugent robi to samo - każdego
dnia wali czystą prawdą o otaczającym go świecie w mniej lub bardziej gotowe
na jej przyjęcie głowy. Wykracza przy tym daleko poza możliwości ludzkiego
umysłu. Chwytając w dłoń gitarę, eksploruje sferę dobrego ducha jednoczącego
wszystkich dobrych ludzi na Ziemi. W niniejszej rozmowie zrobił to w nawiązaniu
do zawartości swej najnowszej płyty pt. "Detroit Muscle".
Ted Nugent: (gra na gitarze elektrycznej, a
zaraz potem zadanie pytanie) Co mi powiesz
o "Detroit Muscle"?
HMP: Słuchałem tej płyty wielokrotnie i
bardzo mi się podoba.
Mnie również, dziękuję. Serce i duszę w jej
wykonanie włożyli: perkusista Jason Hartless
oraz basista Greg Smith. Tworzenie muzyki
sprawia nam wielką frajdę. Uwielbiamy to.
rze. Nieustannie tworzę coś nowego. Sam nie
wiem, co przed chwilą zagrałem, nigdy nie
słyszałem tego motywu. Moje życie jest ściśle
związane z przyrodą. Jestem łowcą, rybakiem,
traperem, farmerem, ranczerem, Prowadzę
niezależny, farmerski lifestyle. W konsekwencji,
kiedy chwytam za gitarę, wydobywam z
niej prawdziwy, instynktowny, spontaniczny,
dziki dźwięk. Uznaję swoje muzykowanie za
sztukę walki. Podchodzę do instrumentu niczym
samurai, bo tak samo jak samurai wkładam
w gitarę serce i duszę. Wiodąc przyzwoity
i trzeźwy żywot, obcując ze wspaniałą
przyrodą, pracując z ziemią, jedząc tylko własnoręcznie
zabite jedzenie oraz rozumiejąc
własną odpowiedzialność za otaczający świat,
jestem człowiekiem pierwotnym - surową,
organiczną częścią natury. Dlatego też z mojej
gitary wydobywa się sama natura. Powstają
piękne, intensywne, wyborne, bezkompromisowe
utwory, dokładnie takie jak całe moje życie.
Jestem indywidualistą z silnymi przekonaniami,
powiązanymi z prawami człowieka zapisanymi
w amerykańskiej Konstytucji, a także
wynikającymi z niepodważalnej prawdy
oraz z walki dobra ze złem (śmiech). Bóg obdarzył
mnie życiem, więc szanuję Boga poprzez
postępowanie zgodne z głosem serca i
duszy. Moja muzyka to reprezentuje. Jest uczciwa,
naturalna, ponadczasowa, prowokująca,
Najdobitniej dałeś temu wyraz w utworze
(pochodzącym z najnowszej płyty "Detroit
Muscle") zatytułowanym "WinterSpring
SummerFall".
Cztery pory roku mkną dynamicznie. Mamy
teraz w Teksasie wiosnę, więc sadzimy trawę.
Bóg zaplanował wiosnę w celu odnowy. Zabijając
jelenia lub zarzynając gęsi, działam w
zgodzie z prawidłami wiosennej przyrody. Natomiast
latem życie powinno być lekkie. Okoliczności
sprzyjają rośnięciu tego, co zasadzono
wiosną (Ted Nugent gra na gitarze motyw
rozpoczynający utwór "WinterSpring SummerFall"
- przyp. red.). Brzmi pięknie (Ted
kontynuuje granie późniejszej części tego samego
kawałka - przyp. red.). Przechodzą mnie
dreszcze, Sam. Gram na gitarze od siedemdziesięciu
lat. W innej mojej najnowszej piosence,
"American Campfire", a nawet w tytułowej
"American Muscle" tkwi prawdziwa,
czarna siła muzyki Motown. Mam ją we krwi.
Czczę ją. Tak samo Jason i Greg. Kiedy spotykamy
się w jednym miejscu, muzyka sama
się rodzi. Wracam pamięcią do The Amboy
Dukes - jako nastolatek nie miałem pojęcia,
dlaczego to działa, ale jak tylko moje palce
znajdowały się na strunach gitary, natychmiast
wydobyło się świetne brzmienie. Nigdy nie
zastanawiam się, co za chwilę zagram. Po prostu
wracam z dzikiej przyrody do domu,
chwytam za gitarę i samo się dzieje. Zawsze.
Chuck Berry, B.B. King, Little Richard cała
scena Motown oraz inni ojcowie rocka inspirują
mnie dziś nawet bardziej niż za młodu,
bo dopiero teraz chwytam, rozumiem i w pełni
doceniam, co oni w zasadzie robili
(śmiech). Ujawnia się to w moich kompozycjach,
jest nieodłączną częścią mojej twórczości.
Solówki w każdym numerze, czy w szalenie
intensywnym "Feedback GrindFIRE", czy
w "Wango Tango", lub też w "Stranglehold", a
także w pięknym "Fred Bear" oraz w Amboy
Dukes "Living In The Woods"... Nie istnieje w
moich solówkach takie terytorium, do którego
bym się nie wybrał. Szukam muzycznych
przygód. Przez 74 lat byłem zawsze czysty i
trzeźwy, co pozwoliło mi zachować do dziś
ogromną muzyczną ekscytację. Udziela się
ona słuchaczom, czyż nie?
Jasne, i to jak.
(śmiech) Powinieneś doświadczyć tego na
żywo, podczas koncertu. We Florydzie graliśmy
"Come And Take It" i "American Campfire"
- holy smokes... Te numery są równie dobre,
co wszystkie moje najlepsze dokonania. Kocham
grać nowe utwory równie mocno, co te
starsze, uznawane powszechnie za klasyczne.
Bóg dał mi niesamowity powód do odczuwania
satysfakcji. Jestem w kwiecie wieku, a nadal
ekscytuję się muzyką. Mam wielkie szczęście.
W zeszły piątek odbyła się na Florydzie impreza
z okazji wydania "Detroit Muscle".
Jak Ci się grało po dłuższej przerwie w koncertowaniu?
Nie miałem żadnej przerwy w graniu na gita-
Foto: Poshots
niezależna, a co najważniejsze - dająca mnóstwo
frajdy. Kocham to.
Wspomniałeś o sile czarnej muzyki Motown,
podczas gdy Paradise Valley było
dzielnicą Detroit, która już sto lat temu integrowała
wokół bluesa społeczność czarną
oraz białą. A Ty sprzedałeś tyle milionów
płyt, że Twoja muzyka też na pewno trafiła
do osób kroczących rozmaitymi ścieżkami
życia. Wydaje mi się jednak, że Twój poprzedni
album "The Music Made Me Do It"
(2018) podobał się najbardziej tym, którzy już
wcześniej siedzieli w takiej stylistyce, zaś
"Detroit Muscle" zawiera znacznie więcej
elementów chwytliwych dla szerokiej publiczności.
Myślę, że faktycznie utwory z "Detroit Muscle"
są bardziej chwytliwe niż te z "The
Music Made Me Do It". Uwielbiam własną
twórczość z rozmaitych okresów, ale artysta -
kompozytor jest w stanie utrwalać muzyczne
doznania bazując tylko na kreatywności danego
momentu. Jestem pewien, że niektórzy
popularni artyści, np. Bon Jovi, siedzą i rozmyślają
o tempie, sekwencji akordów, komercyjnym
potencjale liryków. Nie ma w tym nic
złego, Bon Jovi ma wielki talent. Ale inni two-
98
TED NUGENT
rzą spontanicznie. Kid Rock, AC/DC, Van
Halen, ZZ Top, ogólnie moje ulubione zespoły,
bazują raczej na intynktownej emocjonalności
podczas jamowania niż na rozmyślaniu.
Dźwięk ich stymuluje i ekscytuje. Osobiście
też tak robię. Uciszam myśli i jammuję. Utwór
"Crave" zaliczam do 1% moich najwspanialszych
kompozycji (Ted gra "Crave" - przyp.
red.) To moje życie. Popatrz na mój uśmiech -
uśmiecham się nie bez powodu. Gdybym miał
to porzucić, ukrzyżuj mnie. "I'm gonna live, I'm
gonna fly / I'm gonna soar, till the day I die / On
the wings of a bird of prey" (fragment liryków
"Crave" - przyp. red.). To kwestia życia i
śmierci. A ja żyję na całego. "Detroit Muscle"
reprezentuje moją muzyczną przygodę roku
2021, analogicznie jak twórczość Amboy Dukes
reprezentowała moją muzyczną przygodę
roku 1967. Utrwalam efekty doświadczeń i
dźwiękowych stymulantów, którymi w danym
okresie żyję. Wszystkie pomysły są uczciwe,
spontaniczne i autentyczne. Cóż, niektóre lepsze,
inne gorsze. Moi najbliżsi współpracownicy
twierdzą jednak, że kawałki z "Detroit
Muscle" LP są jednymi z najlepszych w całym
moim repertuarze. Szczególnie "American
Campfire", "Drivin' Blind", "WinterSpring
SummerFall", "Feedback GrindFIRE"... Sam,
cóż za wspaniały utwór z "Feedback Grind-
FIRE"! Szaleństwo wymyka się w nim spod
kontroli, zawiera mnóstwo życiowej energii,
olbrzymią siłę. Znakomici muzycy zebrali się
w mojej stajni na podmiejskich bagnach Michigan,
poczuliśmy się wszyscy jak zwariowani
nastolatkowie, odkręciliśmy wzmacniacze
na full, nie myśleliśmy o niczym, tylko graliśmy.
Melomani tacy jak Ty na pewno czują, że
ta muzyka jest autentyczna, oraz że nie obawiamy
się zaprezentować tego, co naprawdę
mamy do przekazania. Mocno kontrastuje to
z brzydką erą, w jakiej obecnie żyjemy. Świat
jest teraz brzydszy, niż kiedykolwiek. Zwłaszcza
tu w Ameryce mamy w rządzie samych
chuliganów, potworów i kryminalistów. Media
kłamią, dokonują cenzury poprzez fact-checkers.
Damskie produkty higieny osobistej umieszczają
w męskich toaletach, niszcząc poczucie
męskości. Nasz rząd postradał zmysły.
Nasz rząd zatracił swą duszę. Ja ich prowokuję.
Stawiam im wyzwanie. Straszę ich, że będą
mieć ze mną osobiście do czynienia, jeśli zrobią
mi krzywdę. Możesz to poczuć podczas
słuchania moich albumów. Rezonuje to z każdym
myślącym człowiekiem. Kryminaliści,
biurokraci i tyrani kontrolują nas poprzez
ustanawianie regulacji, które nie mają najmniejszego
sensu. Każdy chce być jak Ted Nugent.
Mówię rządowi: "fuck you". Chcą odebrać
Amerykanom broń, to niech dupki zaczną ode
mnie.
Foto: Brown Photography
Twoje słowa pasują do buntowniczego przekazu
muzyki heavy metalowej.
Tak. Jestem wolnym człowiekiem. Kto odpowiada
za moje życie? Ja odpowiadam.
Mieszkasz w Teksasie. Czy mocno tęsknisz
za Detroit?
Wciąż spędzam sporo czasu w Michigan. Celebruję
atmosferę Detroit, w której się wychowałem.
Teraz to miasto obróciło się w gówno.
Zarówno liberałowie, jak i demokraci zniszczyli
wspaniałą etykę pracy, czyli największy
powód do naszej dumy i największe nasze
osiągnięcie. Zdeptali nasz system wartości:
Bóg - rodzina - kraj - wolność. Zdeptali konstytucyjne
prawo i porządek. Pamiętaj Sam,
że za czasów II Wojny Światowej Detroit słynęło
z bycia arsenałem demokracji. Czy istnieje
lepsze miejsce na Ziemi niż "arsenał demokracji",
żeby się w nim urodzić? Gdzie etyka
praca i duch walki dobra ze złem nie daje
szans demonicznym siłom? Cóż za dumne,
waleczne środowisko to było. Nadal trzymam
je głęboko w mym sercu. Nazywam je "Detroit
Muscle". Obecnie jest ono żywe i ma się
dobrze, ale nie w polityce, a jednie w michigańskich
rodzinach. Nie w biurokacji, nie w
rządzie, nie w mediach (a przynajmniej nie w
ich większej części). Zależy mi na utrwaleniu
pozytywnego wizerunku Detroit. Wciąż wiele
osób żyje w stary, dobry sposób. Dlatego mój
nowy album jest w stu procentach uczciwy i
aktualny. Dobry duch Detroit żyje i rezonuje
z wieloma tamtejszymi ludźmi. Co więcej,
rozprzestrzenia się po całej Ameryce. Marksiści
i Demokraci zrujnowali wszystko, czego
się tknęli. Mądrzy ludzie zaapelowali: "chwileczkę,
musimy wyplenić to dziadostwo, musimy zaaresztować
tych gnojów, zwolnić ich ze stanowisk i
umieścić w więzieniach". Istnieje w Ameryce konkretny
Nugentowy ruch oporu.
Czy Twoim zdaniem Detroit blues i Chicago
blues to dwa różne gatunki muzyczne?
Nie, wcale. Scenę Detroit od sceny Chicago
odróżnia spuścizna Howlin' Wolf, Muddy'
ego Wattersa oraz Mose Allison. Natomiast
B.B King, Freddie King i Albert King wywodzą
się z południowego stanu Mississippi.
Podczas rewolucji przemysłowej ściągnęli do
Chicago i Detroit, ponieważ tutaj głównie
dokonywały się związane z nią zmiany. Ale
bluesowy duch niezgody na zastaną rzeczywistość
i tak dotyczy całej muzyki, która nas
porusza. Little Richard był buntownikiem.
Bob Dylan i Chuck Berry byli buntownikami.
B.B King, Freddie King oraz Albert
King też. Całe Motown również. Scena chicagowska
działała niezwykle prężnie. W Detroit
działo się w zasadzie tak samo, z tą różnicą, że
- nie chciałbym tutaj użyć sformułowania
"udoskonalenie" - inicjujący Motown niejaki
Berry Gordy zmienił ton występów na twardszy.
Melodie, liryki i podstawowe wartości
przekazywane w muzyce Detroit były unikalne
nie tylko w skali lokalnej, ale w wymiarze
ogólnoświatowym. Nigdy później nie zdołano
tego nigdzie powtórzyć, z tym że producent
Rick Rubin uzyskał podobną jakość basu,
podobnie balansował perkusję i równie efektownie
ustawiał wokal, kiedy pracował z Johny
Cash'em, Red Hot Chili Peppers i innymi.
Istna perfekcja. Rick nie udoskonalił stylu
Motown, tylko uzyskał lepszą produkcję w
poszukiwaniu podobnych walorów dźwiękowych.
Bóg wie, że basiści James Jamerson,
Bob Babbitt (The Funk Brothers), a także gitarzysta
Robert Willie White są muzycznymi
bohaterami wszech czasów. Niesamowicie
inspirowali nas do tworzenia muzyki podpisanej
moim nazwiskiem. Blues był też fundamentem
radosnej twórczości Chucka Berry'
ego, Little Richarda, Boba Dylana, Jerry
Lee Lewisa i Elvisa Presley'a. Cudownie uch-
TED NUGENT 99
wycili oni uduchowienie oraz buntowniczość
autentycznej, czarnej muzyki (blues, gospel),
bo chociaż ta wynikała z łamiących serce emocji
towarzyszących grzechowi niewolnictwa, a
więc z niemoralnych i okrutnych realiów ówczesnego
świata, to rock'n'rollowcy zaproponowali
stawienie jej czoła poprzez ogień i
środkowy palec wymierzone w zastany system.
Jest to zaraźliwe na całym świecie. Ludzie
kochają widzieć, jak ktoś postawi się w
obronie wartości, w które szczerze wierzy. Ludzie
uwielbiają niszczenie drani trzymających
innych w niewoli. Berry Gordy stał na czele
zjawiska polegającego na transformacji jakości
dźwięku bluesa, a reprezentowana przez niego
muzyka Motown do dziś jest uznawana na
całym świecie za niedościgły wzorzec oraz
wielką inspirację. Słychać to na "Detroit
Muscles". Istna dusza człowieczeństwa. I
myślę, że każda ceniona przez Ciebie muzyka
jest uduchowiona. Wszystkie lubiane przez
Ciebie zespoły inspirowały się czarnymi artystami,
a dokładnie The Motown Funk Brothers.
Gwarantuję, że tak było.
Właśnie sobie skojarzyłem, że Lemmy zwykł
mawiać: "rock'n'roll save your soul".
Jeśli muzyka nie jest uduchowiona, to nazywa
się "country music" (śmiech). Jeśli muzyka nie
jest uduchowiona, to nazywa się "pop". Nie lubię
tego. Przepadam za intensywnością. Taką
też muzykę sam zawsze tworzyłem. Nawet w
mrocznych latach osiemdziesiątych, moje płyty
zawsze cechowały się niewiarygodną jakością
dźwięku i kompozycyjnym uduchowieniem.
Dlaczego? Ze względu na inspirację Jamesem
Brownem i The Motown Funk Brothers.
"Soul" jest w związku z tym jednym z
najważniejszych słów do opisu lubianej przez
nas muzyki. Nawet metalowej. Metallica była
tak utalentowana, że tworzyła łomoczącą białą
muzykę z duszą. Tak samo Dave Mustaine,
jak nazywał się jego zespół?
Megadeth.
Właśnie. Nie jestem wielkim fanem łomoczącej
białej muzyki, ale Megadeth i Metallica
mają duszę. Tak samo Red Hot Chili Peppers.
Każda dobra muzyka na świecie ma duszę.
Nawet Carrie Underwood, którą kojarzą
z country lub z popem. A jak nazywała się ta
wokalistka śpiewająca "What doesn't kill you,
make you stronger"?
Przepraszam, ale nie wiem.
Nie szkodzi. To wokalistka pop (chodziło
chyba o Kelly Clarkson - przyp.red.). Czy kojarzysz
taki zespół New Republic? Czy istnieje
coś takiego?
Nie wiem.
Też popowy zespół, ale dobry Boże, z wielką
duszą. Widziałem ich ostatnio w TV. To samo
mogę powiedzieć o Green Day.
Wiesz co, zawsze chciałem poznać Twoją
opinię o "Cat Scratch Fever" w wykonaniu
Motörhead.
Oh, Sam. Jestem uczciwą osobą. Po pierwsze,
uwielbiam Lemmy'ego. Kocham Motörhead.
Kłaniam się przed nimi i czuję się zaszczycony,
że wybrali do skowerowania jedną z moich
piosenek. To wspaniale nas łączy. Ale (Ted
łapie się za głowę i ciężko wzdycha - przyp.
red.) nie tak powinno się to robić (okrutny
śmiech). Jeszcze nikt dobrze tego nie zinterpretował.
(Ted sięga po gitarę, by zagrać główny
fragment "Cat Scratch Fever" prawidłowo -
przyp. red.). Widzisz grymas na mojej twarzy?
Dostałem gęsiej skórki. Oni to grali zbyt sztywno
(w oryginalnej wypowiedzi padło określenie
"cohesion" - przyp. red.); riff wybrzmiewał
u nich zwarcie, a wcale tak nie powinien. Jeśli
tak woleli, niech Bóg ich błogosławi. Kocham
Foto: Brown Photography
wszystkich ludzi na Ziemi, którzy chcieli
słuchać tamtej wersji. Lecz gdy ja gram "Cat
Scratch Fever", odwołuję się do szkoły Motown.
Kiedy The Ramones kowerowalo
"Journey To The Center Of The Mind" z repertuaru
Amboy Dukes, również brzmieli zbyt
sztywno. Jest to jeden z powodów, dlaczego
zawsze zależało mi, aby otaczać się najwspanialszymi
basistami i perkusistami na świecie.
I pamiętam, że Pantera też kowerowała "Cat
Scratch Fever". Uwielbiam ich i szanuję, dziękuję
im za granie mojej kompozycji, jestem im
wdzięczny za uhonorowanie mnie w ten sposób,
ale ich wersji brakuje niezbędnego groove'u
oraz duszy. Fajnie, jeśli im to odpowiada,
ale skoro pytasz, odpowiem: "it's not my cap of
tea" ("nie moja filiżanka herbaty", w sensie: nie
zagrane w moim stylu, nie zagrane tak jakbym
sobie tego życzył - przyp. red.).
Nieustannie wypowiadasz się o Ameryce, a
czy chciałbyś tym razem powiedzieć coś pozytywnego
o Polsce?
Po pierwsze, Sam, powiedz wszystkim Polakom,
że nie mógłbym być szczęśliwym człowiekiem,
gdyby Polska nie istniała. Uwielbiam
"gołąbki", "zieleninę" i "pierogi", całą polską
kuchnię. Mama moich dzieci, czyli moja pierwsza
żona, była w stu procentach Polką. Cała
rodzina z jej strony pochodziła z Polski, więc
kocham ten kraj. Istnieje w Michigan cała polska
społeczność. Chodzę czasami do ich
restauracji, bo cenię polską kuchnię i kulturę.
Oczywiście, jeśli ktoś z Polski lubi amerykańską
muzykę, to chciałbym, żeby wiedział, że
uwielbiam miłośników amerykańskiej muzyki.
Wywarło na mnie pozytywne wrażenie to, że
jak naziści najechali na Polskę, to mnóstwo
osób stawiło opór i stanęło do walki. Kocham
Polskę, Polaków oraz polską kulturę.
Wow, super to od Ciebie usłyszeć.
Nie wiedziałeś, że mam powiązania z Polską?
Moja żona robiła zabójczą kapustę i gołąbki.
Palce lizać. Zawsze jak jadę w trasę koncertową,
rozglądam się za polską restauracją.
Przy okazji, mięso z jelenia jest najsmaczniejsze
pod słońcem. Byłoby wspaniale, gdyby
Polacy zastępowali wołowinę, cielęcinę i wieprzowinę
dziczyzną.
Próbowałem odszukać informację, kiedy koncertowałeś
ostatnio w Polsce i nie znalazłem.
Zdaje się, że nigdy. Byliśmy w trasie po Europie,
ale wielka szkoda, że nie w Polsce. Przepraszam,
że tego nie zrobiłem. Nie zamierzam
nigdy w przyszłości wsiadać w samolot na tak
długi dystans. Nigdy do Polski nie polecę. Nie
potrafię sobie wyobrazić, żeby tak daleko
lecieć. Ani do Polski, ani do Wielkiej Brytanii,
ani do Afryki. Po prostu nie znoszę długich
lotów. Po wylądowaniu zamieniam się w zombie.
Jestem zapraszany zarówno do Europy,
jak i do gorącej Afryki, ale nie dam rady spędzić
dwunastu do piętnastu godzin nad chmurami.
Każdego lata gram po sześć koncertów
tygodniowo (lub więcej) przez okres 6-7 tygodni.
Oczywiście, pod warunkiem, że łajdacy
z rządu nie stoją na mojej drodze. Chciałbym
wystąpić kiedyś w Polsce, ale w tej chwili pod
uwagę biorę tylko show w USA, bo tylko tak
mogę trzymać się blisko domu. Dbam tutaj o
swoje psy. Kocham swoją żonę Shemane, lubię
spać we własnym łóżku na swej posiadłości.
Przepraszam, ale nie pojawimy się już
nigdy w Europie. No, szkoda.
100
TED NUGENT
Może chodzi też o to, że w Europie nie
możesz mieć przy sobie broni?
Nie. Uwierz mi, zawsze miałem w Europie pistolet.
Jestem wolnym człowiekiem. Bóg dał
mi prawo do bycia uzbrojonym. Nikt na świecie
mi tego nie zakaże. Nikt mi nie powie, że
nie mogę nosić spluwy. Jestem uzbrojony i
wszystkim Polakom rekomenduję to samo
(Ted wyjmuje z kieszeni prawdziwy pistolet i
pokazuje go prostopadle do kamery - przyp.
red.). Mam nóż, pistolet, pasek, kostkę do
gitary, portfel, kartę ochraniającą mnie od 39
lat przed organami ścigania. Nikt mi nie powie,
że mam się rozbroić. Któż mógłby decydować
o tym, czy jestem w stanie obronić samego
siebie? Lub też przejąć kontrolę nad możliwością
ewentualnej ochrony mojej osoby
bądź też zaniechania takiej ochrony w potrzebie?
Nikt. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja,
kiedy spędzam czas z Prezydentem Donaldem
Trumpem. Wtedy zostawiam spluwę w ciężarówce
(śmiech). Secret Service czuwa. W każdym
razie, niezbędnym warunkiem poczucia
wolności jest możliwość uzbrojenia się.
Nie mam i nigdy nie miałem broni, a mimo
tego czuję się wolnym człowiekiem.
A to dlatego, że wpojono Ci błędne przeświadczenie,
czym jest wolność. Jeśli drugi człowiek
może pozbawić Ciebie broni, to znaczy, że nie
jesteś wolny. Fajnie, że takim się czujesz, ale
jeśli ktokolwiek kontroluje podejmowane
przez Ciebie w życiu decyzje, to wybacz, ale
wcale wolnym nie jesteś. Jeśli usłyszysz od kogoś,
że będziesz rozbrojony i bezradny w obliczu
zbrojnego zagrożenia, to nawet nie wiem,
jak to nazwać. Szaleństwo? Jeśli nie chcesz
dysponować pistoletem, to jedna sprawa. Ale
jeśli nie masz do tego prawa, to zupełnie co
innego. To prawo pochodzi od Boga. Oznacza
możliwość ochrony życia. Co zrobisz bez broni?
Ktoś może zaprotestować, że z powodu
dostępu do broni ludzie wzajemnie się zabijają.
Wcale, że nie. Tam, gdzie jest najlepszy
dostęp do broni w USA, nie słyszy się o żadnych
przestępstwach. Ale tam, gdzie Demokraci
wypuszczają na wolność morderców, carjackerów
(carjacker tym różni się od złodzieja
samochodów, że przestępstwo dokonywane
jest w obecności i przy wiedzy właściciela -
przyp. red.), gwałcicieli, seryjnych zabójców i
podpalaczy, w rzeczywistości Demokraci wypuszczają
diabłów w ludzkiej skórze, którzy
kontynuują dokonywanie masakry. Oto
prawdziwy powód strzelanin w Ameryce. Sam
dostęp do broni tego nie robi. Dzieje się tak,
bo nasz system umożliwia odzyskanie wolności
osobom skłonnym do nadużywania pistoletów.
Jeśli zastrzelisz kogoś niewinnego, to
powinieneś albo umrzeć, albo zostać zamknięty
w klatce do końca życia. Tymczasem nasz
rząd kultywuje, nurtuje, a nawet nagradza
brutalne przestępstwa. Sprzyja tym, którzy
strzelają, dźgają, gwałcą. A jeśli odpuścisz
gwałcicielowi, on zgwałci ponownie. Zabij kurewskiego
gwałciciela. Sprawa zamknięta.
Czyli opowiadasz się za przywróceniem
kary śmierci?
Opowiadam się za karą śmierci na miejscu
zbrodni. System sądowniczy jest tak skorumpowany,
a nasi adwokaci i sędziowie są tak
zdeprawowani, że nie można na niego liczyć.
Jeśli ktoś mi zagrozi, zginie natychmiast. Widziałeś,
co przydarzyło się komikowi Dave
Chappelle w zeszłym tygodniu? Został zaatakowany
na scenie. Sprawca powinien zostać
Foto: Achelous
Foto: Ted Nugent
zastrzelony. Gdyby ktoś mi tak zrobił, nie
zawahałbym się ani przez chwilę. Potraktowałbym
go czterema kulami.
Ufasz ludziom? Którym przyjaciołom - muzykom
ufasz najbardziej?
Ufam większości przyjaciołom - Sammy
Hagar, Steven Tyler, Joe Perry, Neal
Schon, Toby Keith (muzyk country), Wayne
Kramer (the MC5), Tom Morello. Niektórzy
spośród nich mają inne poglądy polityczne
ode mnie, ale z wszystkimi wzajemnie się
szanujemy jako indywidualiści i miłośnicy
dobrej muzyki. Jammowałem ostatnio z zespołem
Bruce'a Springsteena, są wspaniali.
Aczkolwiek nie jestem pewien, czy Bruce
ufałby mi (śmiech). A ja nie ufam Bruce'owi,
ponieważ on schlebia przeciwnikom wolności.
Jako zaufanych przyjaciół wymienię również
muzyków Lynyrd Skynyrd, zwłaszcza Rickey
Medlocke. Mam wielu wspaniałych przyjaciół
ze świata muzycznego. Oczywiście Kid
Rock, a z młodszego pokolenia byłby to Tim
Montana (ta lista nie jest kompletna - przyp.
red.). Z drugiej strony, mnóstwo ludzi z przemysłu
muzycznego strasznie mnie nienawidzi
(gromki śmiech). Uznaję ich za histeryków, bo
jeśli ktoś nie lubi moich poglądów, to znaczy,
że jest przeklętym skurwysynem. Wszystko,
za czym się opowiadam, sprowadza się do
zwykłej przyzwoitości i wolności. Nigdy nie
zmusiłbym nikogo, żeby np. zaopatrzył się w
pistolet, tak samo jak nikt nie może mnie
zmusić, abym ja nie miał jednego przy sobie.
Nie uczynię nikogo na siłę abstynentem, ale
to oczywiste, że bycie pijanym lub naćpanym
nie jest dobre dla najbliższej rodziny. Amerykańskie
społeczeństwo jest podzielone. A
wiesz, Sam, kto stoi po mojej stronie? Najlepsi
ludzie na świecie. Kiedy dzieci zapadają na
śmiertelne choroby, wiesz do kogo dzwonią
rodzice? Do mnie. Młodzi chłopcy i dziewczęta,
którzy dowiadują się, że nie dożyją do
siódmego lub ósmego roku życia, często proszą
o spełnienie ostatniego marzenia, jakim
jest udział w polowaniu z Tedem Nugentem.
Czy zdajesz sobie sprawę, w co musisz wierzyć,
aby coś takiego w ogóle oczekiwać? Ci
wspaniali ludzie mnie uwielbiają. Całe rodziny
myślą, że to właśnie ja kwalifikuję się do
spełnienia ostatniej przedśmiertnej prośby.
Więc wiesz kim ja jestem? Ja jestem dobrym
człowiekiem. I wiesz, kto mnie nie lubi? Źli
ludzie. Kropka.
Sam O'Black
TED NUGENT
101
102
HMP: Zaczynając, jak się dziś czujesz Pete,
wszystko w porządku?
Pete Agnew: Tak, jest bardzo dobrze, przygotowujemy
się do powrotu na scenę. Za około
miesiąc zaczynamy, a w tym roku zagraliśmy
tylko kilka koncertów, wszystko przez Covid.
Na marzec mieliśmy zaplanowaną trasę po
Ukrainie i Rosji, ale z oczywistych przyczyn
musieliśmy ją odwołać. Więc teraz się przygotowujemy,
mieliśmy całkiem długą przerwę.
Od wydania nowego albumu "Surviving The
Law" minęło kilka tygodni, jakie panują nastroje
w zespole po tym czasie? Jak odbiór, co
o tym myślisz?
Naprawdę świetne, płyta bardzo dobrze się
przyjęła, dostajemy pozytywne opinie i recenzje,
zarówno od fanów jak i prasy muzycznej,
to nas bardzo cieszy. Już nie możemy się
doczekać, aby zagrać kilka z tych kawałków
na żywo dla naszych wielbicieli. Po "Tattooed
on My Brain" chcieliśmy po prostu nagrać kolejny
album, zresztą tak jak zawsze. Miło spędzaliśmy
czas rejestrując "Surviving The
Law", chcieliśmy sprawić, aby był on inny niż
jego poprzednik. Ten chyba jest nieco cięższy,
ale to nie było zamierzone, to wyszło samo z
NAZARETH
Muzycy na emeryturę
odchodzą po śmierci
Pomimo ponad połowy wieku spędzonego na scenie, Pete Agnew nie chowa
gitary do pokrowca, nie wybiera się na żadną emeryturę, ani odpoczynek.
Obiecuje, że będzie nam serwował wraz z Nazareth kolejne rock&rollowe kawałki,
aż nie zostanie wbity ostatni gwóźdź do jego trumny. Pete to wciąż, młody duszą,
pełny inspiracji, prawdziwy hardrockowiec, który ma nam jeszcze coś do zagrania.
Jakby ktokolwiek miał wątpliwości, zapraszam do posłuchania "Surviving The
Law", które zresztą, jest dla mnie jednym z najlepszych, albumów Nazreth. Muszę
przyznać, że mimo wiekowej przepaści i zabójczego szkockiego akcentu, świetnie
się dogadywaliśmy, nieustannie żartując. Pete wspomina swoje pierwsze koncerty
w Polsce, opowiada też o tym jak to jest, grać ze swoim własnym synem w jednej
kapeli, ale i o tym jak układała się współpraca z Rogerem Gloverem z Deep
Purple.
siebie, naturalny proces. Myślę, że to naprawdę
udana pozycja i dobrze sobie radzi.
Foto: Nazareth
Sam tytuł przyciąga uwagę "Surviving The
Law", ma on związek z tym co teraz dzieje
się na świecie? Czy może istnieje pewna
prawidłowość, którą tak ciężko jest wam zaakceptować?
Niedawno mieliśmy całą sprawę związaną z
Brexitem i pandemię Covid-19. Po tym jak
UK wyszło z Unii Europejskiej, próbowaliśmy
zabukować kilka koncertów, bardzo uprzykrzały
nam życie nowe prawa związane z tymi
dwiema sytuacjami. Cały czas coś się zmieniało,
nie można było przewidzieć tego co będzie
można robić kolejnego dnia, a czego nie. Dodatkowo,
pomijając te obostrzenia, to u nas co
roku wprowadza się setki kolejnych ustaw czy
praw, które nawet nie zostają wpisane do
ksiąg, nie ma ich nigdzie uwiecznionych, a jednak
musimy ich przestrzegać, mimo, że nigdzie
o nich nie przeczytamy, to jest nienormalne.
(śmiech). Zdałem sobie sprawę, że ledwo
co to wszystko przeżywamy i pomyślałem,
że to nie byłby kiepski tytuł na album.
Myślę, że wiele osób się ze mną zgodzi i
utożsamia się z tym o czym mówiłem, nawet
jeśli chodzi o zwykłe codzienne życie. Tytuł
opisuje, co musieliśmy przeżywać.
Osobiście uważam, że to świetny album,
pełny prawdziwego hard rocka, ale czy ty pozwoliłbyś
sobie na stwierdzenie, że jest to jedna
z twoich najlepszych płyt z Nazareth?
Zdecydowanie! Dla mnie "Surviving The
Law" i "Tattoed on My Brain", znajdują się w
towarzystwie najlepszych albumów jakie nagraliśmy.
Myślę, że gdyby ta płyta ("Surviving
The Law") wyszła, kiedy byliśmy młodzi, jako
nasz trzeci album, to byłoby to coś wielkiego,
bylibyśmy znacznie wyżej. Teraz to jest dwudziestypiąty
krążek, nie zwróci już uwagi takiej
ilości osób, jakiej mógłby 40 lat temu. W
czasach, kiedy istniały jeszcze sklepy z płytami,
"Surviving The Law" byłoby hitem, każdy
nam to mówi. Ale zastanów się, czy gdyby
Rolling Stones wydaliby teraz swój najlepszy
album, to czy ktoś by to zauważył? Wątpię, to
już nie te czasy, jesteśmy starzy. (śmiech)
Ostatni utwór na "Surviving the Law" zatytułowany
"You Made Me", jest nieco inny
niż reszta kawałków, mi przypomina utwory
Nazareth z lat 70-tych, te powstałe na samym
początku działalności zespołu, jak on
się tu znalazł? To zdecydowanie twoja zasługa.
Tak, napisałem "You Made Me" podczas pandemii,
ale każdy z zespołu komponuje swoje
kawałki, to świetni muzycy. Tworzyliśmy ten
album podczas lockdownu, i to było dla mnie
coś innego, dziwne doświadczenie. Przyzwyczaiłem
się do pisania utworów, kiedy jestem
w trasie, to daje mi więcej inspiracji, więc musiałem
czerpać ją ze wspomnień. W końcu,
gdy zaczynaliśmy sesje nagraniowe, miałem
naprawdę sporo nowych utworów, ale nie byłem
przekonany czy są one na tyle dobre by
trafić na płytę. Chłopaki napisali kilka świetnych
tracków, ale kiedy usłyszeli "You Made
Me", od razu zdecydowali, że chętnie ją zrobią,
a ja nie protestowałem, bo chciałem mieć
swój utwór, na dwudziestym piątym wydaniu,
z racji, że śpiewałem też na naszym debiutanckim
krążku. "You Made Me" nigdy nie miała
brzmieć, jak reszta kompozycji z krążka, między
innym też dla tego zajmuje ostatnią pozycje,
podobnie było przy "Tattooed on My
Brain" tam album zamykała moja "You Call
Me". One są wolniejsze, maja wyprowadzać z
albumu, myślę, że "You Made Me", jest świetnym
zakończeniem. Kiedy graliśmy ją, w studiu
ciągle czegoś nam brakowało, chodziło
oczywiście o organy, więc zaprosiliśmy Ronniego,
który odszedł od zespołu około 20 lat
temu, aby dograł te partie. Świetnie się bawiliśmy
nagrywając ten kawałek. Nazareth zawsze
szuka, zróżnicowania, ludzie nazywają
nas zespołem heavy metalowym, ale my nigdy
nie byliśmy taką grupą, (śmiech) oczywiście
nagraliśmy kilka heavy metalowych utworów,
ale to tyle, zawsze robiliśmy coś innego i różnorodnego,
to lubiliśmy i to nas napędzało,
dlatego nagraliśmy dwadzieścia pięć albumów.
Zanudziłoby mnie pisanie w kółko tego samego.
Tą rozpiętość, zapewnia nam fakt, że każdy
w zespole, tworzy własne utwory we własnym
stylu i myślę, że to jest coś dobrego, nigdy
nie wiemy jaki będzie kolejny album, zobaczymy
co się stanie.
Jesteś na scenie rockowej od jej narodzin,
przeżyłeś erę klasycznego rocka, glamu lat
80-tych i dominacje grunge w latach 90, którą
z tych epok wspominasz najcieplej?
Zdecydowanie lata 70-te, to była nasza dekada,
to były lata, w których późniejsze legendy,
dopiero wchodziły na scenę, albo celebrowały
lata swojej świetności. To był bardzo ekscytujący
i niesamowity czas, szalona i dzika dekada,
to był idealny okres, aby być w zespole
rockowym, możesz mi wierzyć na słowo.
(śmiech) Jeśli chodzi o lata 80-te, to było dla
nas trochę wolniej, szczególnie druga ich połowa,
nagraliśmy wtedy tylko pięć płyt. W latach
90-tych, kiedy wschodnia Europa, stała
się wolna, otworzyła się dla nas połowa świata,
którego nigdy nie mogliśmy zwiedzić, nigdy
tam nie graliśmy, to mocno wpłynęło
właśnie na zespoły z lat 70-tych, bo fani i
muzycy w końcu mogli się spotkać, to było coś
pięknego i dalej jest, cała tak ekscytacja wtedy
powróciła. A od 2000 roku, czas już płynie
zbyt szybko Szymon, za szybko. (śmiech)
Spodziewałbyś się kiedyś, że będziesz grał w
swoim zespole ze swoim synem, zapewne
jest to spełnienie marzeń, opowiedz o tym.
Prawda jest taka, że każdy z moich pięciu
synów jest muzykiem, Lee jest po prostu najstarszy,
Steve jest świetnym wokalistą i gitarzystą,
Chris jest bardzo dobrym basistą, poza
tym ta trójką tworzy zespół After The Last
Words, grają razem od dzieciaka. Kiedy tylko
wracałem z trasy, to dużo jamowaliśmy z Lee
wtedy miał może z 11 lat, więc w zasadzie
gram z nim od 40 lat, (śmiech) a w Nazareth
ponad dwadzieścia. Raczej nigdy nie spodziewałem
się, że dołączy do Nazareth, ale nigdy
nie wiesz co czai się z rogiem, świetnie nam się
razem pracuje, jest fenomenalnym perkusistą.
Od ich nastoletnich lat uwielbiałem z nimi
grać, często zabierałem ich na koncerty. Dodatkowo,
jak jest rodzinna impreza, to nie
musimy zapraszać zespołu, (śmiech) mój najmłodszy
syn gra na klawiszach, więc jest cały
skład.
To może czas na wspólny rodzinny projekt?
(śmiech) W przypadku solowego albumu
miałbym swoich muzyków sesyjnych, może
kiedyś powstanie rodzinny album.
Wydajecie muzykę konsekwentnie od ponad
50 lat, pomijając dziesięcioletnią przerwę po
"Boogaloo", jak udawało wam się utrzymać
wszystko razem? Skąd czerpaliście zapał i
motywacje?
Sam nie wiem, gdy byliśmy młodzi, zapewne
żaden z nas nie podejrzewał, że będzie to
trwało tak długo, z biegiem lat, zdajesz sobie
sprawę, ile razem przeszliśmy i nie widzisz,
żeby miałoby to się kończyć. To jest to czym
się zajmuje, muzyka to mój zawód, zdecydowanie
przyjemny i odwzajemniający, jestem
wdzięczny, że mogę to robić i się z tego utrzymywać.
Wszyscy od zawsze uwielbialiśmy
grać na żywo, cały czas nagrywaliśmy nowe
utwory i nie robiliśmy tego z przyzwyczajenia.
Lubimy myśleć, że wciąż jesteśmy kreatywni.
I właśnie to w połączeniu z kolejnymi nowymi
wydaniami, podtrzymywało w nas ten płomień
i utrzymywało zapał. Nawet nie wiesz
jaka to jest dla nas przyjemność, ten dwudziesty
piąty album, szczególnie dla mnie. Zadaje
sobie pytanie, czy on jest wystarczająco dobry
na numer 25? Zdecydowanie tak i jestem z
niego bardzo dumny.
Roger Glover, pomógł wam przy produkcji
"Razamanaz", mógłbyś opowiedzieć o tym
jak wyglądała wtedy wspólna praca?
Roger był niesamowity, to on pokazał nam
jak naprawdę porządnie nagrywać. Z pierwszymi
albumami mieliśmy przeczucie, że nie
robimy ich do końca dobrze. Z Rogerem w
studiu panowała dobra dyscyplina, pomijając,
że jest świetnym muzykiem, to bardzo dobrze
znał się na samym procesie nagrywania,
wiedział, jak produkować dobre albumy. W
Deep Purple bardzo angażował się w produkcje.
Świetnie radził sobie z aranżowaniem
muzyki, nigdy nie mówił co mamy zagrać, ale
pomagał w budowaniu struktury utworów,
wiele się o tym od niego nauczyliśmy, napędzał
nas. Zrobił z nami trzy płyty i gdyby nie
miał swoich obowiązków, z chęcią zatrzymałbym
go na kolejne trzy. (śmiech) Był też
świetnym gościem i przyjacielem, dodatkowo
to po prostu kolejny muzyk, więc z Rogerem
łatwiej było nam odnaleźć wspólny język i się
zrozumieć. Obecnie pracujemy z pewnym realizatorem
ze Szwecji i działa z nami od pięciu
płyt, jest naprawdę dobrym muzykiem,
dobrze nas słyszy, od razu wie o co nam chodzi,
co próbujemy osiągnąć, tak samo było z
Rogerem.
Myślałeś kiedyś o emeryturze?
Za każdym razem, kiedy musze przechodzić
przez odprawę, na lotnisku (śmiech), myślę,
"jebać to, już więcej sobie tego nie zrobię".
Ale potem wychodzisz na scenę i zmieniasz
zdanie.
Tak jest (śmiech), ale zastanawiam się, "co innego
bym robił?". Prawdę mówiąc, zazwyczaj lubiłem
nawet tą część podróżowania, ale teraz
to już żadna przyjemność, bardziej koszmar i
tortury (śmiech), tylko to byłaby wstanie
mnie obecnie spowolnić czy zatrzymać. Mimo
to cały czas z chęcią wyczekuje kolejnych
okazji, aby zagrać na żywo. Na cały rok mamy
już zabukowane koncerty w wielu odległych
miejscach i myślę sobie "Oh god, here we go
again" (śmiech), ale jak już przetrwam tą podróż
i wyjdę na scenę, to wiem, że będzie
dobrze, cieszę się, że będę mógł pospacerować
po ulicach tych wszystkich miast, które odwiedzę.
Mam duże szczęście, że mam taką
prace która pozwala mi zobaczyć różne ciekawe
miejsca, ale gdyby tylko pozbyć się tego
procesu dostawania się do tych miejsc
(śmiech). Myślę, że nie odejdę na emeryturę,
nie widzę tego, poza tym, uważam, że prawdziwi
muzycy nigdy nie odchodzą na emeryturę,
my umieramy, ale nie odwieszamy instrumentów.
Spójrz na Eltona Johna, jego pożegnalna
trasa trwa już trzy lata (śmiech).
Gdy ja zdecyduje się taką zrobić będzie trwać
15 lat (śmiech), pożegnalna trasa zakończy się
moją śmiercią. (śmiech)
Zagraliście tez wiele koncertów w kilku różnych
polskich miastach, jak je wspominacie?
Świetnie, kochamy grać w Polsce, do dziś
pamiętam pierwszą datę w Polsce, to było na
początku lat 80-tych, przyszło wtedy bardzo
dużo ludzi, graliśmy na tej trasie z siedem
koncertów w osiem dni, supportował nas wtedy
bardzo popularny polski zespół, ich lider
często bywał w więzieniach (TSA), oni byli
niesamowici. Wiele się od tamtych czasów
zmieniło, ale to było bardzo ekscytujące, to
była nasza pierwsza wizyta we wschodniej Europie.
Na tej trasie, ekipa, która zajmowała się
nagłośnieniem i dźwiękiem, była z polski, i
oni byli naprawdę grupą szalonych gości
(śmiech), to było coś innego. Jedyny problem
jaki mam, to z wypowiadaniem nazw miast.
(śmiech) Partnerka Lee, pochodzi z Polski,
jest z Łodzi, więc jak ostatnio tam graliśmy to
przyszła jej rodzina, także jesteśmy blisko
związani z wami i zawsze dobrze nam się u
was grało, pracujemy teraz nad tym, żeby zagrać
u was ponownie, jak nie w tym to na pewno
w przyszłym roku.
Wiem, że pierwotnie byłeś gitarzystą, wciąż
często chwytasz za gitarę? Żałujesz czasem,
że zacząłeś grać na basie?
Ja nigdy nie byłem basistą i wciąż, nie myślę o
sobie jako o basiście. Oryginalnie byłem gitarzystą
rytmiczny i wokalistą zespołu, który
później stał się Nazareth. Zacząłem grać na
basie tylko dlatego, że w roku 1969, musieliśmy
pozbyć się ówczesnego basisty, który nigdy
nie docierał na próby na czas. Szukaliśmy
jakiegoś zastępstwa, ale nie mogliśmy trafić na
kogoś odpowiedniego, więc chłopaki zwrócili
się do mnie i powiedzieli: "może ty zagrasz na
basie", nie byłem na początku przekonany co
do tego pomysłu, ale wciąż powtarzali: "dawaj
to tylko cztery struny, dasz radę", więc się zgodziłem
i tak zacząłem zupełnie przypadkiem
grać na basie. Ale gdy siadam w trasie czy w
domu, to nigdy na nim nie gram, teraz właśnie
patrzę na ten jeden jedyny bas, który mam, a
obok wisi siedem gitar (śmiech). Zdecydowanie
wolę grać na gitarze, często klasycznej,
mam takich kilka. Większość piosenek, które
tworzę, są pisane na gitarze. Co jest zabawne,
gdy gram na basie to używam kostki, a gdy na
gitarze to zazwyczaj używam palców, a nie na
odwrót. Gdy zaczynałem grać na basie, były
to dla mnie po prostu pierwsze cztery struny
od gitary i chyba dalej gram na basie jakbym
grał na gitarze rytmicznej.
Mógłbyś powiedzieć kilka słów do naszych
czytelników?
Bardzo się cieszę, że mogę udzielać tego wywiadu,
cieszę się, że czytelnicy Hevay Metal
Pages, będą mogli przeczytać te strony. Trzymajcie
rękę na pulsie, bo mam nadzieję, że
niedługo was odwiedzimy i mam nadzieję, że
na kolejnym koncercie Nazareth zobaczymy
was tak dużo jak tylko się da. No i zobaczymy
co da się zrobić w sprawie heavy metalowych
kawałków. (śmiech)
Szymon Tryk
NAZARETH 103
Heavy Metal - owszem, ale coś innego też
Spotkanie z Grahamem Bonnetem
ustaliliśmy na 17 maja 2022, czyli
cztery dni po premierze "Day
Out In Nowhere". Niestety,
nasz rozmówca nie pojawił się.
W ciągu kolejnego tygodnia nie
był on też aktywny w mediach
społecznościowych. Powoli zaczęliśmy
się obawiać, że do wywiadu
w ogóle nie dojdzie. Na szczęście równy
miesiąc później udało nam się połączyć za pośrednictwem
aplikacji Zoom. Po drugiej stronie
siedziała Beth-Ami Heavenstone. Przywitaliśmy
się, a następnie na jej fotelu usiadł Graham Bonnet.
Robi mi się przykro na myśl o tym momencie, ponieważ dzień później, a jednocześnie
dzień przed brytyjskim Dniem Ojca, do publicznej wiadomości została
podana śmierć jej ojca - odszedł on rankiem o godzinie 8:30. W komunikacie
medialnym, Beth-Ami opisała to przeżycie jako "out of body experience".
HMP: Jak mija Twój dzień?
Graham Bonnet: Jest jeszcze bardzo
wcześnie. Dzień na dobre nie zdążył się jeszcze
rozkręcić (w Polsce była godzina 21, na
Islandii 19, w Kalifornii prawdopodobnie 12 -
przyp. red.). Wybieramy się później na próbę
zespołu, ponieważ szykujemy się na kilka
koncertów.
Od ilu lat mieszkasz w Kalifornii?
Graham Bonnet: Pytasz o liczbę lat? Mieszkam
tu od 1979 roku. Ale jak słychać, wciąż
mam brytyjski akcent (śmiech). Moje dzieci są
Kalifornijczykami, mówią z kompletnie innym
akcentem.
Wow, to ponad 40 lat. W zeszłym tygodniu
bratanice i bratanków. Moi rodzice, a także
mój brat, już nie żyją. Straciłem wiele osób w
rodzinie. Cały czas mieszkają tam dzieci mojego
brata oraz wielu moich szkolnych przyjaciół.
Nieszczególnie tęsknię za Wielką Brytanią,
dlatego że przeniosłem się do Kalifonii
w konkretnym celu - pracuję przecież w przemyśle
muzycznym, a tu miałem lepsze perspektywy.
Wkrótce dołączyłem do Rainbow.
Ritchie Blackmore mieszkał wówczas na
"Wschodnim Wybrzeżu", nieopodal Nowego
Jorku.
Do dziś aktywnie muzykujesz. Ostatnio
śpiewasz z zespołem Graham Bonnet Band.
Czy uważasz piątek trzynastego za swój
szczęśliwy dzień, skoro obie ostatnie płyty
a ponadto w latach 1967-1968 istniał Graham
Bonnet Set. Uważasz Graham Bonnet Band
za kontynuację Twojej solowej kariery, czy
to kompletnie nowy rozdział w Twoim życiu?
Graham Bonnet: Graham Bonnet Set był
bardzo, ale to bardzo dawno temu, gdy mieszkałem
jeszcze w Anglii. Nie osiągnąłem nic
specjalnego z tym projektem. W 1968 roku
mój kuzyn Trevor Gordon został wybrany
przez londyńską kapelę Bee Gees, aby wraz z
nimi nagrywał. Napisali oni wspólnie kilka
utworów. Do tej pory Trevor był gitarzystą w
Australii. Bee Gees pierwsi przenieśli się z Australii
do Londynu, a Trevor zrobił to nieco
później. Po jego przybyciu, ja i Trevor założyliśmy
w Londynie The Marbles. Występowaliśmy
trochę, wśród publiczności jednego z
takich występów pojawił się były manager Bee
Gees, zobaczył nas w akcji, a następnie dał
Trevorowi numer telefonu do Maurice Gibb.
Ostatecznie i ja dołączyłem do Bee Gees w
1968 roku. Trevor dał im znać, że śpiewam i
poprosił ich o spotkanie ze mną. Maurice
Gibb napisała wówczas utwór "Only One Woman",
który w wykonaniu The Marbles stał
się przebojem na całym świecie, za wyjątkiem
Ameryki Północnej. Słuchano tego w Australii,
w Wielkiej Brytanii, w Europie, ale nie w
USA. Nigdy piosenka "Only One Woman" nie
została oficjalnie wydana w Stanach - bardzo
szkoda. Tak rozpoczęła się moja profesjonalna
przygoda z muzyką. Natomiast to, co robię
obecnie, można uznać za kontynuację Rainbow,
MSG. Brzmię teraz znacznie bardziej
współcześnie. Dawniej nie pisałem swoich
utworów, jak już wspomniałem to Maurice
Gibb stworzyła dla mnie "Only One Woman".
Dziś piszę muzykę wraz z gitarzystą Conrado
Pesinato i z moją dziewczyną, basistką Beth-
Ami Heavenstone. W tym sensie uważam, że
Graham Bonnet Band stanowi nowy rozdział.
Wielu ludzi pyta mnie, o czym są moje
liryki, lubią historie przedstawione przeze
mnie w tekstach kawałków z LP "Day Out In
Nowhere". Czuję się z tego dumny. "Day Out
In Nowhere" to jeden z najlepszych albumów
wydanych jako Graham Bonnet Band (jeden
z trzech najlepszych, bo wyszły trzy - przyp.
red.).
Królowa Wielkiej Brytanii, Elżbieta II,
obchodziła platynowy, a więc siedemdziesiąty
jubileusz. Czy odczuwałeś przy tej
okazji tęsknotę za Wyspami?
Graham Bonnet: Nie, ponieważ prawie każdego
roku bywamy w Anglii. Lecimy tam za 3-
4 tygodnie (ich lipcowe koncerty w Wolverhamtpon,
Ebbw Vale, Londynie i w Manchesterze
supportuje formacja Beth Blade and the
Beautiful Disasters - przyp. red.). Zobaczymy
się z moją tamtejszą rodziną, mam tam
Foto: Graham Bonnet Band
"Meanwhile, Back In The Garage" oraz
"Day Out In Nowhere" ukazały się właśnie
w piątek trzynastego?
Graham Bonnet: (śmiech) Oh, nie planowałem
tego. Wyszło tak przez przypadek.
Graham Bonnet Band powstał oficjalnie w
2015 roku, ale działalność tej formacji wcale
nie stanowi całej Twojej solowej działalności.
Znacznie wcześniej pojawiło się kilka innych
płyt firmowanych Twoim nazwiskiem,
Z pewnością Beth-Ami wywarła na Twoją
twórczość znaczny wpływ. Jednak w momencie,
gdy po raz pierwszy skontaktowałeś
się z nią poprzez portal LinkedIn, myślała
ona, że jesteś raczej producentem muzycznym
niż wokalistą.
Graham Bonnet: (śmiech) Nie wiem. Może
tak myślała, ale nawet jeśli, to szybko dowiedziała
się, że śpiewam. Beth-Ami planowała
zagrać na basie ze swoim kobiecym zespołem
w lokalnym klubie w Los Angeles i zapytała,
czy chciałbym wpaść na tą imprezę. Potwierdziłem
zaproszenie. Dopiero później odkryła,
czym właściwie zajmowałem się przez te
wszystkie lata. Nie znała mnie wcześniej osobiście,
więc nie zdziwiłbym się, gdyby przed
swoim występem uważała mnie za producenta.
Gdy one skończyły grać, złożyłem jej propozycję,
żeby grała na basie ze mną. Reszta
jest historią. Oczywiście, teraz doskonale się
znamy. Beth-Ami oglądała wszystkie moje
wideoklipy oraz wywiady, począwszy od 1968
roku.
Podobno nowy zespół chciałeś nazwać
"Bonnet"? Jak bardzo ważne jest dla Ciebie
104
GRAHAM BONNET BAND
Foto: Graham Bonnet Band
używanie słów typu: "set", "band", by zaznaczyć,
że to jest regularny zespół, a nie solowa
twórczość?
Graham Bonnet: Szczerze, nie wiedziałem,
jak to nazwać. Zawsze czułem się niezręcznie
i dziwnie, gdy w danej chwili byłem jedyną
osobą w moim otoczeniu tworzącą muzykę.
Jak dla mnie, zespół mógłby nazywać się kompletnie
inaczej, ale Beth-Ami oraz pozostali
zadecydowali, że szyld Graham Bonnet
Band najlepiej pasuje. Jedna osoba zaproponowała
"Bonnet", ale brzmiałoby to jak "Beret",
więc nie mogliśmy wybrać tej nazwy
(śmiech). Gdy śpiewałem w Rainbow, ludzie
na ogół nie wiedzieli, kim jest Graham Bonnet.
Zorientowali się dopiero, gdy odszedłem
z Rainbow i nagrałem solową płytę. Obecnie
zależy mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej,
by pamiętano moje imię.
W którym aspekcie bycia wokalistą czujesz,
że dominujesz nad pozostałymi zaangażowanymi
osobami?
Graham Bonnet: Zazwyczaj, jeśli wokalista
nie jest liderem zespołu, na czele formacji stoi
gitarzysta. Zawsze piszę melodie oraz wszystkie
teksty utworów. Czasami zdarza mi się
stworzyć fragmenty partii gitarowych, chociaż
te zazwyczaj wychodzę spod rąk gitarzystów.
Myślę, że wokaliści i gitarzyści są główną atrakcją
każdego zespołu. W początkowym okresie
istnienia Alcatrazz, na scenie dominował
Yngwie Malmsteen - miał zaledwie osiemnaście
lub dziewiętnaście lat, a już stanowił
potężną siłę, z którą wszyscy musieli się liczyć.
Czasami całe show należało do niego,
nieraz zdarzało mu się przejmować całkowitą
kontrolę nad sceną. Ale cóż, czasy się zmieniają
i w sumie cieszę się, jak wszystko się potoczyło.
Na okładce "Day Out In Nowhere" masz
przy sobie gitarę, a nie mikrofon.
Graham Bonnet: (śmiech) Zawsze śpiewam,
ale czasami gram też na gitarze. Niekiedy można
mnie zobaczyć na scenie z gitarą. Akurat
ten stary model, który widzisz na okładce,
posłużył mi do napisania niektórych utworów
z wielu wcześniejszych albumów. Mam ten
instrument od około 1958, a może od 1962
roku. Jest wspaniały. Nikt na nim już nie gra,
ale dawniej zwykło grać się na tak wyglądających
gitarach muzykę taneczną oraz jazz.
Sporo na nim skomponowałem i uważam go
za mój ulubiony instrument, dlatego umieściłem
go na okładce.
O co dokładnie chodzi w podążaniu niezależną
życiową ścieżką, o której śpiewasz w
nowym utworze "Twelve Steps To Heaven"?
Graham Bonnet: Chodzi o Anonimowych
Alkoholików (AA). Od wielu lat jestem
niepijącym alkoholikiem. Trzeci spośród tzw.
"Dwunastu Kroków AA" mówi: "Podjęliśmy
decyzję, aby powierzyć naszą wolę i nasze życie
opiece Boga, tak jak Go rozumieliśmy". Nie rozumiem
tej instrukcji. Nie wierzę w Boga w żadnej
postaci, nie mam nic wspólnego z żadną
religią. Trzeci krok AA nie ma dla mnie sensu.
Liryki w "Twelve Steps To Heaven" napisałem
z perspektywy innej osoby, która zaleca, żebym
przeczytał na ten temat książkę. Ale ja i
tak tego nie zrozumiem. Nie chcę nigdy więcej
przechodzić przez dwanaście kroków AA, bo
doprowadzają mnie one do szaleństwa. Uważam,
że sam potrafię sobie poradzić z uzależnieniem.
Osoba prowadząca mój kurs powiedziała,
że tylko tak mi się wydaje, bo w rzeczywistości
nie jestem w stanie sam wygrać z
uzależnieniem. Wielu ludzi faktycznie nie potrafi
- Anonimowi Alkoholicy potrzebują
wsparcia oraz dodatkowych wyjaśnień. Natomiast
ja nie chcę o tym słyszeć. Uczęszczam
tylko na te spotkania AA, podczas których nie
mówi się o Bogu.
W porządku. Jaką rolę pełni amerykańska
flaga w wideoklipie do utworu "Uncle John"?
Zapoznałem się z (anty-pedofilskim) przesłaniem
jego liryków, ale chciałbym zapytać
dokładnie o tą flagę. Skąd ona tam się wzięła
i jaką pełni funkcję?
Graham Bonnet: Nie wiem. To nie był mój
wybór. Osobiście, wolałbym tam widzieć brytyjską
flagę - tzw. "Union Jack". Podczas pracy
nad wideoklipem do "Uncle John" skoncentrowałem
się wyłącznie na własnej roli. Wszyscy
widzieli flagę, ktoś mi ją wskazał, ale nie
przejmowałem się tym. To tylko flaga, nic nie
oznacza w kontekście utworu.
Akcja video dzieje się w szkole, a Amerykanie
zwykli umieszczać amerykańskie flagi
w salach lekcyjnych. Czy tak samo jest w
Anglii?
Graham Bonnet: W Anglii nie, nigdy nie
Graham Bonnet urodził się 23
grudnia 1947 roku w niewielkim angielskim
miasteczku portowym Skegness (Lincolnshire).
Zaczął śpiewać już jako kilkuletni chłopiec,
zawodząc do radiowych oper, a jakiś
czas później prezentując rodzinie również
swe żywiołowe interpretacje rhythm'n'bluesowych
standardów Little Richarda i Buddy'ego
Holley'a. Powszechnie rozpoznawalnym
wokalistą stał się w 1968 roku, gdy wylansował
popowy hit swego pokolenia pt.
"Only One Woman" (duet The Marbles). W
kolejnej dekadzie zastąpił Ronniego Jamesa
Dio, nagrywając czwarty album "Down To
Earth" (1979) dowodzonego przez Ritchie'
go Blackmore'a kultowego zespołu Rainbow.
W ciągu swej ponad pięćdziesięcioletniej
kariery wydał kilkadziesiąt zróżnicowanych
stylistycznie płyt, śpie-wając do muzyki
granej przez wielu gita-rowych wirtuozów,
takich jak Yngwie Malmsteen, Steve Vai,
Michael Schenker, Chris Impellitteri, Jeff
Loomis. Dorastając na rhthm'n'bluesie i rock-
'n'rollu końcówki lat pięćdziesiątych, zachował
typowy dla tamtej epoki elegancki image.
Nawet podczas późniejszych heavy meta-lowych
gigów zwykł występować w szyko-wnych
garniturach, ze starannie przystrzyżonymi
włosami, pod krawatem. A koncertował
sporo po całym świecie. Co ciekawe, mimo, że
większość życia spędził albo w trasie albo w
Kalifornii, największą estymą cieszy się w Japonii.
Prawdopodo-bnie najbardziej rozpoznawalnym
zespołem Grahama Bonneta jest
Alcatrazz (patrz wywiad Igora Waniurskiego
na str. 52, HMP 77), przy czym ostatnio za
mikrofon chwycił tam Doogie White (wywiad
z tym drugim wokalistą, również przeprowadzony
przez Igora Waniurskiego, odnajdujemy
na str. 54 w HMP 82), podczas
gdy Graham od niedawna pracuje z Jeffem
Loomisem nad własną kontynuacją owej formacji.
W okolicach 2015 roku bohater niniejszego
wywiadu poznał leworęczną basistkę i
swą obecną partnerkę Beth-Ami Heavenstone,
wcześniej przez ponad 20 lat udzielającą
się w zespole Hardly Dangerous. Skompletował
wraz z nią nowy zespół Graham
Bonnet Band, z którym wydał już trzy, całkiem
współcześnie brzmiące, utrzymane w
stylistyce hard'n'heavy, albumy studyjne:
"The Book" (2016, recenzja Wojciecha
Chamryka z oceną 5/6 na str. 152 w HMP
65), "Meanwhile, Back In The Garage"
(2018, recenzja Wojciecha Chamryka z
oceną 6/6 na str. 146 w HMP 70) oraz najnowszy
"Day Out In Now-here" (2022).
GRAHAM BONNET BAND 105
wywiesza się tutaj żadnych flag. Owszem, czujemy
dumę z bycia Anglikami, ale nie potrzebujemy
ciągle przypominać sobie, gdzie
jesteśmy ani skąd pochodzimy. Odwrotnie w
Ameryce, tu każdy przeprowadził się z innego
zakątka świata. Nikt nie jest prawdziwym
Amerykaninem. Ten z Włoch, tamten z Niemiec,
bla-bla-bla, skądkolwiek. Dlatego flagę
USA można tu zobaczyć dosłownie wszędzie.
Rozumiem to i akceptuję. Ale w Anglii nie
wiem, czemu miałoby to służyć - wszyscy
mieszkańcy Anglii są Anglikami (śmiech). No,
prawie (prywatny punkt widzenia Grahama
Bonneta - przyp. red.).
Spróbuję podpytać Ciebie teraz o bardziej
wrażliwy temat. Gentleman Doogie White,
w niedawnym wywiadzie dla naszego czasopisma
powiedział, że poznał Ciebie za
sprawą klawiszowca Deep Purple, Dona
Aireya i przyjaźnicie się od prawie dwudziestu
lat. Uznał Ciebie za świetnego wokalistę,
porównał Twój styl pod względem
unikalności od Ozzy'ego Osbourne'a, Roberta
Plant'a i Freddy'ego Mercury'ego. A co
Ty chciałbyś dobrego powiedzieć o Doogie'm?
Graham Bonnet: Nic (śmiech). Nie mam nic
o nim do powiedzenia. Naprawdę nic. On nie
jest moim przyjacielem.
Ale przyjaźniliście się dawniej?
Graham Bonnet: Tylko on tak mówi
(śmiech). On jest... Nie mam nic do powiedzenia
na jego temat.
Chciałem zadać jeszcze jedno pytanie o
Doogie'go, ale skoro tak, przejdźmy do innego
wątku.
Graham Bonnet: Tak, proszę.
Jeff Loomis napisał utwór "Jester" z Twojej
nowej płyty. Czy pracujecie obecnie wspólnie
nad nowym wcieleniem Alcatrazz?
Graham Bonnet: Napisaliśmy wspólnie sześć
utworów. Zamierzamy nazwać projekt Graham
Bonnet's Alcatrazz, zamiast po prostu
Alcatrazz - tak prawdopodobnie się stanie.
Nie rozpoczęliśmy jeszcze konkretnych prac
nad albumem, ale przyjdzie na to czas, ino nie
wiem dokładnie, kiedy. Jeff Loomis jest teraz
na trasie koncertowej. Ja komponuję we
własnym domu, a on przysyła mi do domu
ścieżki gitar. Uważam to za "własną wersję
Alcatrazz", chociaż faktycznie "oficjalny
Alcatrazz" i tak jest, był i zawsze będzie mój
zespół, bo to ja go założyłem dawno temu.
Nigdy Alcatrazz z innym wokalistą i z innym
składem kompozytorskim nie zabrzmi tak jak
prawdziwy Alcatrazz. To trochę tak, jakby
ktoś inny zaczął teraz śpiewać w zespole Dio
z zachowaniem dotychczasowej nazwy formacji
(śmiech). Głupawka!
Jak wspominasz Ronniego?
Graham Bonnet: Bardzo pozytywny człowiek.
On opuścił Rainbow, ja przyszedłem na
jego miejsce - czułem się bardzo wdzięczny za
tą możliwość. Zakumplowaliśmy się, ale nigdy
nie zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Widzieliśmy
się tylko raz na czas. Ze wzajemnością
Foto: Graham Bonnet Band
jeden z nas lubił, jak drugi śpiewa. Jego żona
została naszą managerką i dobrze dbała o
nasze sprawy.
Skoro wspominamy już innych, powiedz
proszę, czy nadal Mario Lanza jest Twoim
ulubionym wokalistą?
Graham Bonnet: Tak. Podejrzewam, że
nazwałbyś go śpiewakiem operowym, ale
pamiętam jego głos z reklam oraz filmów. Gdy
opera wyszła z mody, Mario Lanza przestawił
się na śpiewanie pop. Nigdy nie cieszył
się powszechnym uznaniem, na jakie zasługiwał.
Śpiewał fantastycznie, dysponował
wspaniałym zakresem głosu, wszystko było w
nim super. Za każdym razem, gdy w dzieciństwie
słyszałem go w radiu, przyłączałem się
do śpiewania (śmiech). Moi rodzice śmiali się
(Graham imituje operowy tembr - przyp.
red.). Cieszyli się, że próbuję, więc starałem
się sprawić im radość. Już w wieku siedmiu lat
miałem doniosły głos. Mario Lanza
inspirował mnie, zresztą inni operowi wokaliści
też, dlatego że w latach pięćdziesiątych
rock'n'roll nie dominował jeszcze w radiu.
Zmieniło się to jakoś na przełomie roku
1958/1959. Dopiero wtedy na popularności
zyskali Little Richard, Buddy Holly, itp. Oni
też należą do moich idoli, ale pod względem
technicznym Mario Lanza nie ma sobie
równych. Gdy w TV puszczają filmy z jego
udziałem, nie mogę ich przegapić, a wręcz
koniecznie muszę je zobaczyć ponownie, bo są
niesamowite. Nigdy nie mógłbym zostać drugim
Mario Lanza. To najwspanialszy śpiewak
wszech czasów.
Wydaje się jednak, że zawsze wolisz
śpiewać własne utwory, a nie covery.
Graham Bonnet: E tam, covery również wykonywałem.
Powiem więcej - długo nie myślałem
o sobie jako o kompozytorze. Nawet,
jeśli inni zachęcali mnie i chwalili, nie czułem,
że wychodzi mi to wystarczająco dobrze.
Dopiero po zobaczeniu, jak pisze się ciężkie
rockowe numery w Rainbow, uświadomiłem
sobie, że mogę tworzyć własne. Ale zanim do
tego doszło, rozglądałem się, kto inny mógłby
coś dla mnie napisać. Wciąż uwielbiam śpiewać
np. "Will You Still Love Me Tomorrow"
(The Shireless, 1960).
Widziałem dziś stronę internetową grahambonnetband.com.
Niewiele na niej o muzyce,
dominują tam kwestie związane z rodzicielstwem,
ogrodem, jedzeniem i winem.
Czy to Twoje główne pozamuzyczne hobby?
Graham Bonnet: Nie ma to ze mną nic
wspólnego. Nie wiem, o czym mówisz. Ktoś
chyba żarty sobie struga.
Beth-Ami Heavenstone: Ojej, naprawdę?
Musimy to później zweryfikować (śmiech).
Ale istnieje takie wino Bonnet.
Graham Bonnet: W Internecie bywają pozerzy,
podszywających się pod innych. Wydaje
Ci się, że mówisz do kogoś, a ta osoba okazuje
się kimś całkowicie innym. Działa mi to na
nerwy. Równie dobrze Ty mógłbyś założyć
stronę i powiedzieć: "Tu Elvis Presley, wcale nie
umarłem, oto moja strona internetowa". (śmiech)
Wymówiłeś słowo "imposter" (pozer), a "Imposter"
to przecież jeden z Twoich nowych
utworów.
Graham Bonnet: O, tak. Dotyczy on mnie
spoglądającego w lustro. Nie mogę widzieć w
lustrze siebie, bo w rzeczywistości wyglądam
znacznie starzej. To lustro skłania mnie do
pozowania. Tematem przewodnim utworu
jest starość i starzenie się. Siwieję, dostaję coraz
to więcej zmarszczek, itd. Odnoszę się do
faktu, że mam 74 lata, wkrótce przekroczę siedemdziesiątkę
piątkę. To nie ma znaczenia,
jaki kto stary, naprawdę. Ale wielu heavy rockowych
muzyków farbuje włosy na czarno lub
nosi perukę. Nie oszuka się natury. To widać,
gdy ktoś się farbuje. Prawdziwe włosy nie mogą
być aż tak sztywne jak peruka. (śmiech)
Głupota. Osobiście, nigdy nie afiszowałem się
z długimi piórami, łańcuchami ani czymkolwiek
w tym rodzaju. Moim zdaniem, dobrze
jest przyznać, że w pewnym wieku traci się
włosy. Tak już jest. Człowiek siwieje, dostaje
zmarszczek. Śpiewam o tym w "Imposter".
W słowniku języka angielskiego można odnaleźć
też taki termin jak "imposter syndrom",
szczególnie w odniesieniu do informatyków,
którzy postrzegają się za ekspertów,
ale czują się niekomfortowo w obliczu
natłoku nowych technologii. Analogicznie,
Ty kiedyś wkroczyłeś w świat ciężkiego
rocka, mimo że czułeś się bliżej rhythm'n'
bluesa.
Graham Bonnet: Aczkolwiek lubię każdą
dobrą muzykę, bez ograniczania się do okre-
106
GRAHAM BONNET BAND
ślonych gatunków. Niektóre heavy metalowe
zespoły mi nie odpowiadają. Pamiętam, że do
własnych nagrań Rainbow przekonałem się
dopiero po pewnym czasie, ale obecnie uwielbiam
je. Stwierdzenie, że nie lubię własnej
muzyki, jest durne. Gdyby tak było, śpiewałbym
obecnie coś kompletnie innego. Nadano
mi etykietkę "heavy rockowego wokalisty",
ale utożsamiam się tylko z tym trzecim
słowem. Jestem wokalistą. Zabieram swój głos
w różne rejony, które pasują do szeroko
pojętego gatunku "heavy rock". Cieszę się, że
poszedłem w tym kierunku, ponieważ kiedyś
nie rozumiałem tej muzyki, ale gdy ją dobrze
poznałem, weszła mi w krew. Potrafię komponować
całe albumy w tym stylu. Tym się
zajmuję. To moja praca. Dobrze mi z tym.
Dobrze to od Ciebie słyszeć. Ktoś ostatnio
opowiadał, że udałeś się z tą osobą na kawę
w Edynburgu i powiedziałeś tam, że wcale
nie lubisz muzyki Alcatrazz, oraz że z tego
powodu chcesz opuścić ten zespół.
Graham Bonnet: Nie jest to prawdą. Mogę
powiedzieć, że chciałbym również śpiewać
innego typu muzykę. Heavy metal - owszem,
ale coś innego też. Tak jak robi obecnie
Ritchie Blackmore, grając na gitarze folk. A
przecież wszyscy kojarzą go z heavy rockiem.
Chciałbym postąpić podobnie, jak on. Ale cóż,
prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie.
Od milionów lat trzymam się tego, co najlepiej
mi wychodzi. Oto główny powód, dlaczego
współpracuję ze świetnym gitarzystą i kompozytorem
Jeffem Loomisem. Wszystkim,
którzy posądzają mnie, że nie lubię heavy
rocka, mogę tylko odpowiedzieć: nieprawda.
Niektóre Twoje solowe płyty też są stylistycznie
niepowiązane z metalem. Słuchałem
dzisiaj "No Bad Habits" (1978). Podobało mi
się.
Graham Bonnet: Mnie też podoba się ten
album. Udział w jego tworzeniu brali wspaniali
muzycy, np. Cozy Powell na perkusji,
John Lord - cokolwiek. W każdym razie, rejestrowali
to heavy rockowi artyści. Każdy
znakomicie odnalazł się w lżejszym charakterze
"No Bad Habits", nigdy nie zapomnę
jak wiele radości sprawiała nam wszystkim ta
"nie-metalowa" sesja. Oni już nie żyją, ale nadal
czuję się dumny, że miałem okazję śpiewać
do instrumentalnego podkładu Cozy'ego
Powella i Johna Lorda.
Foto: Graham Bonnet Band
Czujesz sporą satysfakcję z dokonań Graham
Bonnet Band, prawda?
Graham Bonnet: Tak. Nasze płyty zbierają
fantastyczne recenzje. Otrzymywałem wspaniałe
oceny za jakość kompozycji, brzmienie i
wszystkie inne muzyczne aspekty. "Day Out
In Nowhere" to moja ulubiona płyta Graham
Bonnet Band od czasu "The Book" (2016).
Do sukcesu w znacznej mierze przyczyniła się
Beth-Ami Heavenstone oraz Conrado Pesinato.
Pozostaję pod wielkim wrażeniem, gdy
słucham Graham Bonnet Band: "wow, cool,
nieźle, wspaniale!". Trudno byłoby mi wybrać
najlepsze utwory, bo cenię je wszystkie. Nigdy
wcześniej nie czułem tego, co czuję wobec
twórczości Graham Bonnet Band. To zdecydowanie
najlepsza muzyka, jaką od dawna
nagrałem.
Czy jest też aby tak, że odkąd Internet stał
się powszechnie dostępny w niemal wszystkich
domach na świecie, otrzymujesz o wiele
więcej feedbacku odnośnie Twojej muzyki?
Więcej osób może pochwalić publicznie
Twoje utwory teraz niż było to możliwe w
epoce przed-Internetowej?
Graham Bonnet: Internet dał młodym muzykom
możliwość publicznego zaprezentowania
się przed szeroką grupą odbiorców. Gdy ja
byłem młody, wyglądało to kompletnie inaczej.
Trzeba było ciężej pracować, by zostać
zauważonym. Wytwórnie dawały szansę, ale
dokonywały ostrej selekcji. Teraz można
pokazać swój talent na Facebooku i od razu
zobaczyć reakcję odbiorców. Widuję siedmioletnie
dzieci wymiatające szalone solówki na
gitarach (śmiech), ale też wielu instrumentalistów
imitujących swych idoli. Nie przekonuje
mnie to. Zajęło mi mnóstwo czasu, aby dotrzeć
do obecnej pozycji (i wciąż tu jestem!).
Zacząłem śpiewać w wieku 7 lat, robiłem koncerty
w domu i nikt poza domownikami o tym
nie wiedział. Wydaje mi się, że młodzi nie
pracują już tak ciężko. Może zabrzmi to staromodnie,
ale moi rówieśnicy potrzebowali latami
budować swoją reputację. Zgromadzenie
dużej publiczności na koncercie musiało być
poprzedzone długotrwałą i ciężką pracą.
Obecnie możesz wstawić filmik na YouTube i
cały wszechświat od razu Cię zobaczy. Dzisiaj
ktoś jest anonimowy, jutro rozpoznawalny.
Cieszę się, że korzystasz z zalet Internetu.
Widziałem nawet, że każdy fan może wykupić
w Twoim sklepie on-line piętnastominutowe
spotkanie z Tobą za pośrednictwem
aplikacji Zoom.
Graham Bonnet: Tak, jak najbardziej zapraszam
wszystkich zainteresowanych.
To dzięki Internetowi.
Graham Bonnet: Z drugiej strony, ludzie z
łatwością dowiadują się, gdzie kto mieszka,
jaki ma rozmiar buta. Wydaje się, że wszystkie
informacje są publicznie dostępne. Big
Brother Cię widzi! Zanikła prywatność. Do
mojej skrzynki pocztowej wpada list i zachodzę
w głowę, skąd ktoś może znać mój adres?
Rozumiem, gdy fani proszą o autograf, ale w
jaki sposób nadali list?
Sam O'Black
Foto: Graham Bonnet Band
GRAHAM BONNET BAND
107
mnie najpiękniejsze jest to, że zaczyna się od
małego utworu, a te małe utwory z czasem
tworzą całą płytę. Uważam, że to wspaniałe.
Dlatego mi się to podoba i dlatego będę to
robić.
Uwolnienie
Herman Frank nie składa broni. Ledwie wydał kolejną płytę pod szyldem
swojego nazwiska, a już chwilę później przywrócił do życia dogorywające Victory.
I choć głównie to o tej reaktywacji rozmawialiśmy, wypłynął też temat współpracy
z Davidem Reece. Choć obaj panowie byli członkami Accept, nigdy się nie spotkali!
Współpraca była im widać pisana. Z Hermanem rozmawiałam przez Skype
na początku roku, ale wiele kwestii jest wciąż aktualnych.
HMP: Victory zakończyło działalność w
2011. Dziś zespół istnieje tylko dzięki Tobie?
Herman Frank: W tym momencie tak.
(śmiech) Nic na to nie poradzę. Taki pomysł
mieliśmy już lata temu. Fani na każdym koncercie
zespołu Herman Frank zawsze pytają
kiedy wyjdzie nowa płyta Victory lub kiedy
pojawi się coś nowego od zespołu. Nie istniał
skład z Pete (Knornem - przyp. red.) i Tommym
(Newtonem - przyp. red.), a to przecież
ludzka rzecz - obaj są po sześćdziesiątce i może
jest to dla nich zbytni ciężar. Ja się nigdy
nie poddawałem. Jednak Jioti Parcharidis,
wraz z pomysłami, które zawsze sobie nagrywam
rano na iPhone, i które w formie pomysłów
i riffów przesyłałem internetowo Gianniemu.
Wykorzystujemy wszystkie dostępne
media, takie jak Skype czy Zoom, wysyłamy
sobie w obie strony nasze pomysły. Tak powstało
jakoś 30-40% kawałków, które później
nagraliśmy w studiu. I tak to się właśnie narodziło.
A wracając do Twojego pytania, Victory
żyje, bo tego chciało,
Pięknie! Założyłeś zespół "Herman Frank",
żeby mieć coś swojego, a teraz masz już dwie
Słyszę co prawda różnice między Victory a
zespołem Herman Frank, ale nie da się
ukryć, że są też podobieństwa. Na przykład
"Love and Hate" brzmi jak "Herman Frank
light" (śmiech). Jak sobie to dzielisz, że "to
pasuje tu, a tamto tam"?
(śmiech) Tak, ale dla mnie to jednak dwa
różne style i dwa różne zespoły. Victory -
lewa strona mojego serca jest rock'n'rollowa, a
prawa heavymetalowa. Ale jak to w sercu,
wszystko jest połączone i płynne. Czasem
można zrobić ten sam kawałek i dla Victory i
dla Hermana Franka, ale sposób zaśpiewania
zdecyduje, dokąd on może trafić. Styl Ricka
(Altzi - przyp. red,) jest inny niż Gianniego.
Rick sprawia, że kawałek brzmi bardzo, bardzo
mocno. Jednak jeśli dwa zespoły tworzy
jeden człowiek to słychać, że mają tego samego
szefa.
Wspomniałeś o pracy na odległość. Udało
Wam się ograć nowe kawałki razem na próbach?
O tak! Samo ich przygotowanie odbywało się
rzeczywiście tylko dzięki mediom, takim jak
Skype. Tym sposobem dopracowywaliśmy
teksty. Mieliśmy ustalone stałe dni, spotykaliśmy
się z Giannim na Skype o 8.00 we
wtorki i piątki. Wzajemnie słuchaliśmy nowych
pomysłów i riffów. Było to całkiem zabawne,
ale działało. Uznałem jednak, że czas
spotkać się w studiu. Ponieważ nasz region
był ostro objęty pandemią, robiliśmy sobie
testy PCR, które w Hanowerze były ważne
przez 12 lub 14 dni. Inżynier i każdy, kto był
z nami w studio był testowany na covid. Mieszkanie
jest na pierwszym piętrze nad apartamentami,
każdego dnia wypisywaliśmy, co
chcemy do jedzenia i czego potrzebujemy, kawy
czy piwa. Sznapsów tym razem nie było,
bo musieliśmy pracować. Byliśmy więc zmuszeni
cały czas nagrywać i to świetnie wpłynęło
na pracę. Jestem bardzo zadowolony, że
mimo tych warunków, zrobiliśmy tak, jak
dawniej bywało - zespół był razem w jednym
studiu. To zresztą a słychać po jakości tego, co
wyszło, Słychać ile w tym świeżości, radości i
ile było przyjemności w nagrywaniu.
który jest świetnym wokalistą, dostał w jakoś
w roku 2011 albo nieco później strasznych
problemów z wokalem. Lekarz zakazał mu
śpiewać. Nie było więc żadnego wokalisty.
Zdarzył się zupełny, ale za to fajny przypadek.
Jakoś trzy, czy dwa i pół roku temu grałem
w Niemczech na festiwalu jako Herman
Frank, w roli supportu The Order. Posłuchałem
ich i brzmieli naprawdę fajnie. Rzuciłem
okiem na tę kapelę i uznałem, że gościu
(Gianni Pontillo - przyp. red.) śpiewa tak fajnie,
że to jest właśnie ten głos, którego szukam
dla Victory. Podszedłem do niego po występie,
powiedziałem, że bardzo mi się podoba
to, co robi i czy chciałby spróbować śpiewać
dla Victory. Tak to się zrodziło. Chcieliśmy
od razu zadziałać przy okazji 30-lecia płyty
"Temples of Gold" i zagraliśmy nawet jeden
koncert, ale potem przyszedł koronawirus...
Uznaliśmy więc, że robimy płytę,
którą zresztą i tak gdzieś tam mieliśmy w planach.
Zamknęliśmy się więc w moim studiu
własne kapele (śmiech). Starcza Ci pomysłów
na dwie grupy?
O, tak! Nie tylko zresztą dwie, bo w marcu
będę miał też trzecią własną grupę! Mam
rzeczywiście bardzo wiele pomysłów i nie
wiem, skąd mi się biorą. Nie umiem tego wyjaśnić
ale cieszę się że tak jest (śmiech). Nawet
opowiadałem to w poprzednim wywiadzie
(nie wiem z kim Herman rozmawiał przede
mną - przyp. red.), tworzenie muzyki jest
wspaniałym doświadczeniem, a ja to kocham.
Do tego jestem stworzony. To jest moje życie
i dlatego w marcu wraz z nowym zespołem
wchodzę do studia i będę tworzyć nowe kawałki
ale nie jest to tak łatwe, jak się wydaje.
Zawsze staram się wprowadzać do kawałków
riffy, które nie spadają z nieba jak krople deszczu,
trzeba nad nimi bardzo dużo pracować,
bardzo się zastanawiać. To dużo wysiłku i dużo
potu. Na przykład już cztery akordy mogą
stworzyć kawałek, ale do tego trzeba dyscypliny.
To jednak daje wiele przyjemności. Dla
A jak Ci się pracuje z nowym line-upem?
Lepiej? Gorzej? Może po prostu inaczej?
Na pewno jest inaczej. Ludzie, z którymi
gram, są młodsi. Dla mnie to było jak uwolnienie.
Ostatnie płyty Victory to było coś trudnego.
Atmosfera w zespole była taka "yhm
yhm", niezbyt dobra. Pamiętam nasze początki,
pierwsze płyty, "Don't Get Mad",
"Hungry Hearts" czy "Culture Killed the
Native", kiedy każdy pałał entuzjazmem, epatował
świeżością i młodością. Koniec końców
z biegiem lat straciliśmy to. I dlatego jestem
tak zadowolony, że mam nowych ludzi, którzy
wnoszą powiew świeżości. Chcą tego, są
wygłodniali. Bardzo mnie to cieszy. Przez to
sam jestem nastawiony na to, żeby dać z
siebie to, co najlepsze. Bardzo tego chciałem.
Jeśli chodzi o współpracę, ci ludzie to świetni
muzycy i naprawdę mają talent. Tym razem
znalazłem dobrą ekipę, jestem naprawdę dumny
z tego line-upu. Jesienią zagraliśmy trzy
koncerty, w Niemczech, w Belgii i we Francji,
108
VICTORY
to był jeden pojedynczy występ i dwa festiwale.
Zespół na żywo wypada super! Fani się
cieszą i akceptują nową twarz zespołu.
Zagraliście wtedy z francuską kapelą Existance.
Tak, tak.
Pytam, bo kolega z redakcji jestem fanem zespołu
i jest ciekaw, jak go odebrałeś.
Byli bardzo dobrzy.
To jeszcze nawiążę do bycia dumnym. Widziałam,
że "Gods of Tomorrow" ma bardzo
dobre oceny.
To jedne z najlepszych recenzji, jakie od lat
dostaje Victory. Ludzie piszą, że odnajdują
ducha płyt "Culture Killed the Native" i
"Temples of Gold". Tamten okres był dla
mnie najlepszym czasem jeśli chodzi o Victory
i na nowej płycie chciałem przywrócić tego
ducha. To słychać w brzmieniu i vibe płyty. I
ludzie też to słyszą. Płyta łączy świeżość z klimatem
bardzo typowego Victory i to mnie
bardzo cieszy.
Wiem, że Ty napisałeś kawałki, ale zdaje
się, teksty napisał Gianni?
Tak, największą część tekstów napisał Gianni.
Najlepiej jest, kiedy do tego, co śpiewa
używa własnych słów, może to jakoś przenieść.
Jest to jeden z najbardziej porządnych
wokalistów od lat. Zanim weszliśmy do studia,
wszystkie teksty miał już gotowe. Musiał dokładnie
wiedzieć, co będzie śpiewać i chciał
mieć to wszystko przećwiczone. To rzadkość
(śmiech). Szybko musieliśmy się też nastawić
na występowanie na żywo. W tym wypadku
również szybko wszystkiego się nauczył, nie
musiał spoglądać na kartkę z tekstem. Odpowiadając
na Twoje pytanie tak, znaczna większość
tekstów jest napisana przez Gianniego.
Choć tu i ówdzie są jakieś moje pomysły,
wskazywałem czy jest ok, albo czy tekst idzie
w dobrym kierunku.
Wspomniałeś na początku o Jiotim Parcharidisie.
Jego utrata głosu to coś strasznego.
To jeden z moich ulubionych wokalistów.
Masz od niego jakieś wieści?
To jest coś strasznego. Jednak lekarz powiedział
mu, że jeśli będzie śpiewał, to nie będzie
mógł później mówić. Ani słowa. Nie mówiąc
już o śpiewaniu. Ale jestem bardzo dumny, bo
Jioti napisał do mnie, jak tylko usłyszał Gianniego,
że jest super i że Gianni śpiewa tak,
jak samby to zaśpiewał. Jioti w ogóle się nie
gniewa, wręcz się cieszy.
Jesteś gitarzystą, ale w wywiadach mawiasz,
że równie ważne, jak gitara są perkusja
i bas. Ten nacisk na perkusję i bas to Twoja
recepta na energię i moc na Twoich wydawnictwach?
Z pewnością. Jak ktoś ma wyczucie muzyki i
zastanawia się, jak ona funkcjonuje lub jak
dany kawałek funkcjonuje, to wie, jaką rolę
ma gitara basowa. Bez znaczenia, czy to w
muzyce pop, reggae, czy w innym muzycznym
gatunku. Bas, czy raczej linia basu jest bardzo
ważna w wielu wielkich hitach, Toma Jonesa,
Barbary Streisand czy Bee Gees, czy nawet
u Michaela Jacksona. Do tego dochodzi bardzo
głośny miks. Moim zdaniem tu właśnie
leży tajemnica dobrych piosenek, są jak spust.
Bas i perkusja muszą się wspólnie poruszać.
Bas mocno wspiera, odpowiada za feeling, nacisk
i moc. Riffy gitarowe muszą być oczywiście
słyszalne, acz są takie kawałki jak "Smoke
on the Water", które zna każdy, a które opierają
się na riffie, ale ten riff to tylko 10 sekund
rozpoznawalnej melodii. Przede wszystkim
ten kawałek opiera się na basie i perkusji. Koniec
końców, wszystko musi razem się zgrać,
zachować balans. Nie docenia się basu i perkusji,
a wydaje mi się, że to te dwa instrumenty
wnoszą to podświadome uczucie - tego
nie widzi i nie słyszy się wprost. W tym tkwi
tajemnica.
Czytałam na Twojej stronie, że jesteś też
"bandcoachem".
Tak, ale już nie. (śmiech) Ale swego czasu
prowadziłem młodsze zespoły. Moi młodsi
koledzy po fachu chcieli, żebym podzielił się z
nimi swoim doświadczeniem.
Na okładce nowej płyty widnieje wizerunek
pięknej kobiety. Moje pierwsze skojarzenie
było takie, że celowo nawiązujecie do przeszłości
Victory i do dawnych okładek z kobietami.
(śmiech) Troszkę tak, jednak chciałem też
nieco nawiązać do napisanego przez Gianniego
kawałka, który stał się tytułowym,
"Gods of Tomorrow". Szukaliśmy tytułu płyty,
bo nie był on dla nas od początku jasny. Ale
potem pomyśleliśmy, że Victory jest teraz takim
odmienionym zespołem, skład jest dla
kapeli jak "bogowie jutra", więc pasowało jak
ulał. A płyty z piękną kobietą na okładce po
prostu się dobrze sprzedają. Jest to swego rodzaju
magnes dla oka. Chcieliśmy, żeby
okładkę znów zrobił Kai Swillus. Miał pomysł
na piękną kobietę, która wygląda nowocześnie,
ale będzie też piękna i za tysiąc lat. W
pewnym stopniu miałem też na myśli obraz z
filmu "Piąty Element" z Brucem Willisem.
W jednej scenie występuje tam śpiewaczka
operowa, wysoka kobieta w niebieskim kostiumie.
Niemal ten sam obraz miałem w głowie.
Pomyślałem też o pomyśle na T-Shirt
(śmiech). Okładka musi się dobrze przekładać
na T-Shirt, żeby się sprzedało choć kilka sztuk
(śmiech).
(śmiech) Raz Wam się nie udało, bo macie
też na koncie jedną koszmarną okładkę, do
płyty "Voiceprint".
Tak, ale ja nie byłem za nią odpowiedzialny.
Tak, wiem.
(śmiech) Okładka jest gów... przepraszam.
Jest po prostu wstrętna. Sam pomysł jest dobry,
przełożenie słów "głos" i "drukować", ale
wykonanie w ogóle nie pasuje do rock'n'rollowego
zespołu. Myślę, że to była koncepcja
Petera Knorna. On miał też kiedyś pomysł
na T-Shirt, który każdy uznawał za paskudny,
a mianowicie "Hungry Hearts", mały gnom
przy ognisku. O nie! To był najbrzydszy T-
Shirt jaki kiedykolwiek posiadał. Lepiej, żeby
został przy basie, niech to mu wystarczy.
(śmiech). Sorry Peter.
No dobra. Nadszedł czas na to pytanie.
Wspomniałeś wcześniej o kolejnym zespole i
dlatego chciałabym zapytać czy chodzi o
ewentualną współpracę z Davidem Reece.
Na to pytanie właśnie czekałem! (śmiech)
(śmiech) Co to zatem będzie, zespół, projekt?
Będzie to zespół, Iron Allies. Pracuję z Davidem
od roku nad nowymi kawałkami. Przeszkodziła
nam pandemia. On mieszka teraz
we Włoszech, niedaleko Mediolanu. Spotkaliśmy
się tam niedawno. Wchodzimy do studia
10 marca i robimy nowe EP. Chcemy pracować
w Hanowerze w tym samym studiu, w
którym nagrywałem ostatnią płytę Victory.
Będę też jej producentem.
Bardzo ciężko pracujesz.
Tak i... tak (śmiech).
Ale wiem, że to lubisz.
Czuje się spokojny, gdy wiem, że to ja dzierżę
wodze. Jest mi lżej. Na przykład David także
miał bardzo bogatą historię i ciekawe opowieści,
którymi się podzielił. Cieszy się z tej sytuacji.
Studio jest już niestety zabukowane, więc
musimy brać się do roboty.
To Accept był tym czynnikiem, który sprowadził
Was na te samą drogę?
Tak i nie. Już od 30 lat kojarzę Davida Reece
VICTORY
109
z imienia, a on mnie. Jednak przez ten czas
nigdy się nie spotkaliśmy, na żadnym koncercie,
na żadnym gigu, nigdy. Musieliśmy się
jakoś minąć, bo graliśmy na przykład w innych
dniach. Chciałem jednak zrobić z nim
jakiś projekt, bo bardzo lubię jego wokal. Jesteśmy
jak stare konie, bardzo dobrze się rozumiemy,
dlatego postanowiliśmy spróbować
założyć nowy zespół. Mamy zaklepaną agencję,
która tylko czeka, aż nagramy płytę, żeby
zabukować nam kilka koncertów. Jak tylko
koncerty wrócą.
No, pandemia pokrzyżowała niejedne plany
koncertowo-festiwalowe.
No my mamy od dwóch lat takie problemy,
odwołaliśmy trasę Victory. Mieliśmy teraz zaplanowane
koncerty w Holandii i w Szwajcarii
i też musieliśmy je odwołać. Mam nadzieję, że
ludzie będą rozsądni i się zaszczepią. To jest
okropne, od dwóch lat odwołujemy koncerty,
jeden po drugim.
No niestety...
...niestety jest bardzo wiele głupich ludzi.
Herman, grałeś w Accept dwa razy. Z
Victory też miałeś przerwy. Możesz porównać
powrót do Accept z powrotem do
Victory?
(wzdycha) Który powrót masz na myśli, ten
po pandemii?
Nie, w przypadku Accept chodzi mi o tę
długą przerwę i potem powrót, a w przypadku
Victory o przerwę w 1996 roku i potem w
2011.
O tak, tak. Trudno to porównać. Jeśli przypadku
Victory odniesiemy taki sam sukces, co
w Accept, to będzie to doskonale. Nigdy się
nad tym nie zastanawiałem, ale to bardzo
dobre pytanie. I trudno na nie odpowiedzieć.
Nie da się tych sytuacji konkretnie porównać.
Ale w zasadzie masz rację! To zbliżona sytuacja!
Powrót z Victory też jest z nowym wokalistą,
przerwa i znów powrót. Jeśli potoczy
się jak z Accept, nie będę narzekał. W każdym
razie cieszą mnie te koncerty, które się
udało zagrać z Victory i widzę dla tego zespołu
wielką przyszłość. Mieliśmy zagrać duże
festiwale, na przykład Bang Your Head, ale
wszystko odwołali. Trzeba to jakoś przetrwać.
Jednak cieszę się, że chłopaki wciąż są ze mną,
wciąż do siebie dzwonimy, rozmawiamy przez
kamerkę i snujemy dalsze plany. Cieszę się, że
tworzymy razem zespół i bardzo fajną ekipę.
To jest najważniejsze.
Nie do końca metalowe DNA
Bob Katsionis to w greckim metalu człowiek
instytucja, chociaż jeszcze młody
wiekiem. Niedawno założył kolejny zespół
i chociaż Stray Gods gra naprawdę
na poziomie, to jednak nie wróżę mu
wielkiej kariery. Powód jest prozaiczny:
ktoś już od lat gra bardzo podobnie, jest
też wokalista, który również od dawna
śpiewa tak jak śpiewa, tak więc i Stray
Gods, i Artur Almeida są tylko perfekcyjnymi,
ale jednak tylko naśladowcami.
"Storm The Walls" można jednak posłuchać, a sam Bob jest bardzo interesującym
rozmówcą.
HMP: Wszyscy macie inne zespoły, ale musiało
brakować wam takiego, w którym na
serio, nie w formule cover bandu, zmierzycie
się z tradycyjnym heavy metalem lat 80.?
Bob Katsionis: Być może tak było, być może
nigdy nie myślałem o stworzeniu zespołu brzmiącego
jak coś innego, po prostu tak się stało.
To był "szczęśliwy mały wypadek", jak mawiał
podczas malowania Bob Ross!
Kiedy klasyczny metal święcił największe
triumfy byliście jeszcze dziećmi, ale w Grecji
zawsze był on bardzo popularny, tak więc
mieliście szansę nasiąkać tymi wpływami od
najmłodszych lat?
Tak, od lat 80. Iron Maiden i Manowar zawsze
definiowali DNA przeciętnego greckiego
meta-lowca, ale szczerze mówiąc... ja nigdy
nie byłem jednym z nich. OK, Iron Maiden
zawsze był moim najbardziej ulubionym zespołem,
ale odkryłem Dream Theater i całą
scenę europejskiego power metalu, dlatego nigdy
nie uważałem się za "prawdziwego metalowca".
Nie sądzę, żebym posiadał jakikolwiek
album Ozzy'ego, Dio, Accept, Saxon, czy coś
w tym stylu. Może to jest zaskakujące, ale taka
jest prawda!
Znam wielu, niekiedy nawet fanatycznych,
fanów metalu, ale nie wszyscy zostają muzykami,
a już na pewno takimi w pełni profesjonalnymi
- u ciebie ten etap pojawił się
chyba bardzo naturalnie, po prostu w pewnym
momencie okazało się, że jesteś już
zawodowcem?
Masz rację. Od chwili, gdy w 1988 roku położyłem
ręce na moim pierwszym keyboardzie,
myślałem, że muzyka to wszystko, co będę
robił. A potem, po odbyciu służby wojskowej,
w 1999 roku, zacząłem udzielać lekcji gry na
gitarze i keyboardzie, kupiłem 8-śladowy magnetofon
AD-AT i zacząłem nagrywać innych
ludzi. Potem dołączyłem do kilku naprawdę
dużych zespołów z Grecji, takich jak Septic
Flesh i Nightfall, następnie był Firewind, i to
wszystko. Byłem profesjonalnym muzykiem,
który utrzymywał się wyłącznie z grania muzyki
metalowej, choć nigdy o to się nie starałem.
Czasy mamy jednak teraz coraz cięższe -
mając tyle zespołów i projektów możecie
utrzymać się z grania, czy też nie ma na to
szans, bo to już nie te czasy?
Myślę, że w Grecji jest z pięć lub dziesięć
osób, które utrzymują się z grania muzyki metalowej.
Cieszę się, że jestem jedną z nich
(śmiech). A jeśli weźmiesz pod uwagę, że mam
też swoje studio producenckie, wytwórnię płytową
i firmę produkującą teledyski, to nie mogę
narzekać. Wszystko idzie dobrze, a te
wszystkie lata poświęcenia w końcu się zwróciły.
Jednak w sumie to doskonała próba dla tych
wszystkich, którzy są sezonowcami, albo jak
to kiedyś mawiano pozerami, bo szybko wymiękają
i pozostają tylko ci najwytrwalsi,
prawdziwi pasjonaci?
To na pewno. Będąc na scenie od 1993 roku,
widziałem wiele wschodzących i spadających
gwiazd, które pojawiały się i znikały, ale to
tylko ja i kilku innych facetów wciąż jest w pobliżu.
Kryzys ekonomiczny i covidowy "pomo-
Dobra, to trudne pytanie było ostatnim
(śmiech).
I fajnie, dało do myślenia, na takie pytania
czekam. Tak samo, jak to pytanie o porównanie
ostatniej okładki do naszych pierwszych
okładek z kobiecymi postaciami.
Dzięki!
Jak jest po polsku "auf wiedersehen"?
Do zobaczenia lub do widzenia.
Do widzenia (mówi po polsku - przyp. red.)
(śmiech).
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Stray Gods
110
VICTORY
gły" pozbyć się hobbystów i "pasożytów", jeśli
można kogoś tak nazwać.
Ma to też jednak pewne minusy, bo w wielu
polskich miastach lokalna scena wygląda
tak, że ci sami muzycy grają w licznych zespołach,
chociaż tak naprawdę jest ich niewielu.
U was jest chyba podobnie, bo spotykaliście
się już wcześniej w innych grupach,
na przykład Casus Belli?
Po raz kolejny masz rację! Na przykład, w
połowie lat 90. nie kojarzyłem w okolicach
Aten żadnego innego klawiszowca. W pewnym
momencie grałem w czterech lub pięciu
zespołach jednocześnie, a w każdym z nich
coś innego - od power metalu w Casus Belli i
progresywnego metalu w Fatal Morgana,
przez psychodeliczny progresywny rock w Tidal
Flood, techno-death metal w Acid Death,
a nawet nu-metal w NTX. Szalone czasy!
Pewnym potwierdzeniem tego stanu rzeczy
jest fakt, że wokalistę znaleźliście aż w Portugalii
- w Atenach, czy szerzej w Grecji nie
udało wam się znaleźć odpowiedniego śpiewaka,
potrzebny był międzynarodowy transfer?
Nie lubię zbytnio pracować z greckimi wokalistami.
Nawet jeśli mamy kilku naprawdę dobrych
wokalistów, to nigdy nie "siedzą" mi oni
dobrze w uszach. Outloud miał świetnego
amerykańskiego wokalistę Chandlera Mogela,
Warrior Path ma najlepszego powermetalowego
wokalistę na planecie, czyli Daniela
Heimana, Firewind zawsze miał zagranicznych
wokalistów. Przychodzi mi do głowy
tylko Yannis Papadopoulos śpiewający na
debiutanckim albumie Warrior Path, ale on
jest jak jeden na milion, jest absolutną bestią
(może jest bestią w czerni, jak jego zespół
Beast In Black?).
W sumie przy obecnym rozwoju technologii
nie jest to żadne utrudnienie, zresztą pewnie
i tak pracowaliście nad materiałem na
"Storm The Walls" zdalnie, bo przecież
trwała pandemia?
Nawet bez pandemii, nie bardzo lubię pracować
z innymi osobami przy moim boku.
Wolę robić wszystko sam, a potem wysyłać
materiały do wszystkich zaangażowanych
osób, które odsyłają mi swoje wykonania,
wzbogacając efekt końcowy. I niech Bóg błogosławi
za to technologię. Nawet narratora do
utworu tytułowego znalazłem za pośrednictwem
Fivera! Wysłałem mu ścieżkę przewodnią
i tekst, zapłaciłem, a dziesięć minut później
miałem już moją nagraną narrację i mogłem
przejść do miksu!
Dla wielu fanów jest to pewnie jego niezaprzeczalnym
atutem, ale jak dla mnie Artur
Almeida śpiewa zupełnie tak samo jak Bruce
Dickinson za najlepszych lat i nie chodzi tu
tylko o kwestię barwy głosu, ale też interpretację,
etc. Jasne, zbliżyć się do poziomu
Bruce'a to jest coś i nie każdy wokalista by
sobie z takim wyzwaniem poradził, ale czy to
jednak w pewnym stopniu nie ogranicza
Stray Gods?
Może to dlatego, że robiłem to "dla zabawy".
Nie starałem się stworzyć zespołu brzmiącego
jak Iron Maiden, żeby zrobić karierę, nic z
tych rzeczy. Napisałem cały album w sześć
dni, od poniedziałku do soboty, i to wszystko.
Potem wkroczył Artur i zrobił swoją część w
ekspresowym czasie. A więc, czy są jakieś
ograniczenia? Czas pokaże, bo jeśli jesteś na
tyle inteligentny, by wykorzystać głos podobny
do Dickinsona, tak jak zrobili to Maiden,
to nie ma dosłownie żadnych ograniczeń. Można
przejść od heavy metalu, do rocka, do ballad,
do power metalu, do skal molowych, frygijskich,
miksolidyjskich, kościelnych, i tak
dalej. Ale ponieważ mam dość rozpo-znawalne
brzmienie w swoich kompozycjach, myślę,
że tylko ode mnie zależy, czy chcę zbliżyć brzmienie
zespołu do brzmienia Maidenów, czy
też zboczyć z tej drogi.
Wasze utwory w warstwie instrumentlanej
również nie są odległe od dokonań Iron Maiden
- kiedyś w pismach muzycznych były
rubryki, gdzie znani muzycy słuchali w ciemno
nieznanych sobie, premierowych nagrań i
wyrażali o nich opinię. Czasem odgadywali
Foto: Stray Gods
wykonawcę, ale w waszym przypadku pojawiałaby
się pewnie nazwa grupy Steve'a
Harrisa, co trudno poczytywać za atut,
szczególnie w kontekście rozpoznawalności
zespołu?
Cóż, jeśli odtworzysz komuś Stray Gods i
spytają się ciebie, czy to jest Iron Maiden, a
ty im odpowiesz, że nie i jeśli wtedy spytają
się, czy to jest Stray Gods, to chyba oznacza,
że jest to coś wielkiego dla mnie i zespołu, prawda?
Chyba jednak niekoniecznie... Czyli nadzieja
w koncertach, tam pokażecie prawdziwe
oblicze Stray Gods?
Mamy zaklepany koncert, który odbędzie się
w czerwcu w czasie festiwalu Up The Hammers
w Atenach. Nie mam pojęcia, jak to
będzie, nigdy nie chciałem grać na żywo, ale
wszyscy mówili "przyjedźcie i zagrajcie na festiwalu",
więc powiedziałem: "a co mi tam, zróbmy
to!". (śmiech)
Lubisz występować na żywo? Nagrywanie
bywa czasem męczące czy monotonne, ale
koncerty to już najczęściej tylko frajda, może
poza długimi podróżami czy głuchym akustykiem,
który też czasami się trafia, szczególnie
w jakimś mniejszym klubie? (śmiech)
Uwielbiam grać na żywo, ale kompletnie nie
znoszę lotnisk, kiepskich miejsc, długiego
czasu podróży, sytuacji a'la "Wielki Brat" w
autobusie turystycznym i tego typu rzeczy. To
jest też powód, dla którego odszedłem z Firewind.
Chciałem zostać w domu i skupić się na
moim nowym studiu, moich produkcjach i
wszystkim, co dotyczy "Boba", a nie kogokolwiek
innego. I sądząc po sukcesie moich projektów,
takich jak Warrior Path, Stray Gods,
Validor, Vass/Katsionis, Wonders, myślę,
że to był dobry ruch w idealnym momencie.
Jesteście w o tyle specyficznej sytuacji, że
wszyscy jesteście mniej lub bardziej znani,
macie określony dorobek, ale teraz zaczynacie
jakby wszystko od początku, bo mało kto
kojarzy Stray Gods - nie macie dość tej ciągłej
wspinaczki, szczególnie, że teraz na
szczycie nie ma już tego wszystkiego, dla
czego młodzi ludzie zaczynali grać jeszcze w
latach 90., bo w muzyce nie ma już - wielkich
pieniędzy i mało kto zostaje gwiazdą, szczególnie
w metalowym środowisku. To wszystko
was jednak nie zniechęca, bo macie metal
we krwi i ta pasja nigdy nie przeminie?
Budowanie zespołu od początku to prawdziwy
koszmar. Małe, gówniane trasy, bycie traktowanym
jak gówno i ogólnie... gówniane sytuacje!
Nie chcę przez to przechodzić ponownie.
Robiłem to już tak często z Firewind,
że mam dość. Spełniłem też wszystkie swoje
marzenia, więc nadszedł czas, żebym sobie
usiadł i cieszył się wszystkim. I nie zamierzam
wycofywać się w najbliż-szym czasie. Muzyka
metalowa to wszystko, co umiem robić, i zamierzam
to robić tak długo, jak długo będę
miał sprawne ręce i... uszy!
Jakie nadzieje wiążecie więc z albumem
"Storm The Walls"? Jego tytuł okaże się proroczy,
weźmiecie szturmem metalową scenę i
pojawią się kolejne płyty Stray Gods?
Album numer dwa jest już w połowie gotowy,
to szalone! (śmiech). Mam kilka zabawnych
tytułów roboczych, jak "Somewhere In Thyme"
czy "The Evil That Girls Do", więc możecie
zrozumieć, co się szykuje! (śmiech). Dzięki za
rozmowę i naprawdę dobre pytania, to była
przyjemność!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
STRAY GODS 111
Kciuki w górę!
Praying Mantis to zespół wyjątkowy.
Zaliczany do NWOBHM, ale, jak pokazuje
jego historia, niekoniecznie sztywno
trzymający się tej stylistyki. Miło było pogawędzić
z Tino Troyem, jednym z założycieli
grupy. Gitarzysta okazał się strasznym
gadułą obdarzonym poczuciem humoru,
więc myślę, że barwne zdarzenia z historii zespołu
dostały jeszcze więcej kolorów. Właśnie wydali najnowszy
album "Katharsis", także nie można było tego faktu pominąć. Spokojnie jednak
- proporcje między starym a nowym rozdziałem Praying Mantis zostały zachowane!
Mimo tego, że nie jest milionerem, Tino zachowuje zdrowy rozsądek i
nadal ma miłość do grania muzyki a dzięki wewnętrznemu dystansowi do pewnych
spraw chyba nie pozwolił sobie na zwariowanie. Tym bardziej warto rzucić
okiem na to, co miał do powiedzenia, wszakże Praying Mantis to kawał historii
brytyjskiego rocka!
HMP: Witaj Tino! Dzięki za możliwość zadania
paru pytań! Jak samopoczucie w związku
z niedawną premierą najnowszego krążka
"Katharsis"?
Tino Troy: Czujemy się świetnie, spotkaliśmy
się z naprawdę świetnym odbiorem. Wszystkim
spodobał się nowy album. Dostaliśmy kilka
bardzo dobrych recenzji od różnych magazynów
z całego świata, więc jest naprawdę super.
Jesteśmy zadowoleni z tego, co udało nam
się stworzyć.
Cztery lata przerwy między "Gravity" a
zdecydowanych kawałków?
Jako gitarzysta mam zwyczaj do pisania raczej
cięższej muzyki, ale Chris tworzy dużo na
keyboardzie, w mrocznym klimacie, więc nie
miałem aż tak wielkiej mocy sprawczej na tym
albumie. Mam jednak nadzieję, że zmieni się
to na kolejnym wydaniu. (śmiech)
Próżno szukać Praying Mantis na stronach
poświęconych muzyce heavy metalowej, ale
przecież grupa zaliczana była do nurtu
NWOBHM. Wasz debiut, "Time Tells No
Lies", utrzymany był w jego duchu… Czy
czuliście się, czujecie teraz, częścią NWO
BHM, tęsknicie za nim?
Myślę, że nie. Poszliśmy do przodu, przez lata
dojrzeliśmy też muzycznie. Od wydania
"Time Tells no Lies" minęło ze czterdzieści
lat. Mimo, że nie tworzymy już takiej muzyki,
to wciąż często gramy ją na koncertach, bo
świetnie spisuje się na żywo. My stawiamy
krok w inną stronę, a zarazem tworzymy miejsce
dla kolejnej kapeli grającej NWOBHM. Z
pewnością dalej czujemy się częścią tego ruchu
muzycznego, na jego podstawie powstał i rozwinął
się nasz zespół, ale nie byliśmy zresztą
jedynymi którzy postanowili podążyć inną
drogą. Weźmy na przykład Def Leppard. Oni
też zaczynali od grania NWOBHM i są
uważani za pewną jego część. Zdarza się też,
że na to co jest wydawane ma wpływ wytwórnia
i w pewnym sensie tak było z Praying
Mantis.
Po części wywołałem tamten czas. Największy
sukces zespołu to oczywiście początki.
Lata 1980-1981. Wtedy graliście dużo koncertów
i wydaliście swój debiut. Pamiętacie,
jakie nastroje były w Was wtedy, kiedy
"Time Tells No Lies" miał się ukazać?
To było coś niesamowitego! Nagraliśmy domówkę
na której było 8 utworów. Nie była to
w żadnym stopniu wielka produkcja, raczej
amatorsko zarejestrowana kaseta. Zabraliśmy
ją do miejsca, które nazywało się "Bandwagon".
Była to ówczesna stolica heavy metalu
w Londynie. W ciągu dnia rożne zespoły
podrzucały swoje taśmy demo, które grane
były wieczorem dla gości zebranych na sali.
Jeżeli dana kapela im się podobała, to podnosili
kciuki w górę. Kiedy poleciały nasze
kawałki, od razu spodobały się klientom, a
kciuki poszybowały do sufitu! Tak naprawdę
od tego wszystko się zaczęło. Zgrało się to też
z początkiem samej nowej fali brytyjskiego
metalu. W całym kraju było bardzo wiele takich
domów muzycznych, które miały nawet
swoje listy przebojów w magazynach. Zaczęliśmy
się na nich pojawiać. Krótko po tym,
sprawy naprawdę zaczęły nabierać rozpędu i
sytuacja błyskawicznie się rozwijała. Nagle
mieliśmy zorganizowaną całą trasę z Iron
Maiden (Metal For Muthas Tour), zaczęliśmy
wydawać kolejne single i albumy. Ciężko
było o kontakt z ziemią (śmiech). To było
coś niesamowitego! Niestety wszystko zaczęło
się komplikować przez złego menedżera.
Dużo czasu zajęło nam sprostowanie spraw
związanych z prawem. Poza tym reputacja
naszego zespołu bardzo ucierpiała i ciężko
było nam z powrotem wrócić do rytmu sprzed
tych niekorzystnych zdarzeń.
112
"Katharsis" to kawałek czasu. W którym momencie
zaczęliście serio zajmować się pisaniem
nowego materiału?
Prawdę mówiąc prace nad nowym zaczęliśmy
od razu po wydaniu poprzedniego, ale potem
pojawiła się pandemia i wszystko zostało zablokowane.
Przez to, że nasz wokalista i perkusista
mieszkają w Niderlandach, to bardzo
trudno było nam utrzymywać stały kontakt i
grać wspólne próby. Później zdecydowaliśmy
się zrobić wszystko zdalnie, więc cały czas
wymienialiśmy się kolejnymi plikami dźwiękowymi,
aż byliśmy zadowoleni ze swojej pracy.
Dlatego zajęło to tak długo.
Nowy album jest bardzo melodyjny - zresztą
jak większość Waszych kompozycji. Nie kusiło
Cię czasem, żeby napisać dla Praying
Mantis trochę mocniejszych riffów i bardziej
PRAYING MANTIS
Foto: Praying Mantis
Odnośnie tej sytuacji z menedżerem to
myślisz, że gdyby wtedy nie doszło do tych
wszystkich nieprzyjemnych sytuacji, to kariera
mogłaby się dla zespołu tylko wznosić, a
wy bylibyście jednymi z tych największych?
Tak, zdecydowanie! Graliśmy muzykę, która
w tamtych czasach świetnie się sprzedawała.
Pamiętam jak rozmawiałem ze menedżerem
AC/DC, a później Def Leppard, na jednym z
koncertów Iron Maiden w Londynie. Powiedział
mi, że jak znajdziemy dobrego wokalistę
to podpisze z nami kontrakt. Mogliśmy zajść
naprawdę wysoko, ale staram się tak o tym nie
myśleć. W końcu i tak spędziliśmy z Praying
Mantis kilka naprawdę niesamowitych lat,
zagraliśmy masę koncertów i mamy świetnych
fanów na całym świecie... Nie mogę narzekać.
(śmiech)
Graliście trasy m.in. z Iron Maiden. Poniekąd
ziarenko zostało zasiane, bo później Wasze
drogi krzyżowały się z muzykami tej kapeli.
Zwłaszcza Clive Burr okazał się bardzo
pomocny, bo dzięki niemu w 1983 roku
mogliście zasilić jego grupę… Jak wspominacie
tamten okres?
Zdecydowanie niezapomniany! Była to tak
naprawdę nasza pierwsza poważna trasa, zagraliśmy
wtedy bardzo dużo koncertów, około
trzydziestu trzech o ile dobrze pamiętam.
Byliśmy młodzi i gotowi do działania i nie
przeszkadzało nam zmęczenie. Z chłopakami
z Iron Maiden świetnie się bawiliśmy. Pamiętam
dużo śmiechu i tysiące żartów.
Przed wydaniem w 1991 roku, drugiej płyty
Praying Mantis, "Predator In Disguise",
było wydawnictwo koncertowe. Kolaboracja
z Paulem Di'Anno i Dennisem Strattonem.
Dość ciekawa to rzecz, ale czy po latach
"Live At Last" wzbudza w Was więcej pozytywnych
czy też negatywnych emocji…?
Same pozytywy! Rozpadliśmy się, choć próbowaliśmy
zrobić kolejny album. Wytwórnia go
nie przyjęła, więc zdecydowaliśmy się sprzedawać
go na własną rękę. Kiedy to nie wychodziło,
pozbyliśmy się też managementu, który
jak wspominałem był bardzo zły. Wtedy
Dave, nasz perkusista, stał się kimś w tym
rodzaju. Przyjaźnił się z Clivem Burrem, często
razem imprezowaliśmy i kiedy Clive odszedł
z Iron Maiden, uznaliśmy, że moglibyśmy
stworzyć zespół razem i tak powstał Stratton.
Płyta nie zrobiła szału, spodobała się pewnej
części fanów, ale nie miała dużego
wydźwięku, więc wszyscy się rozeszli. Nic się
nie działo do 1990 roku. Wtedy Dennis
Stratton zapytał, czy nie chcielibyśmy znowu
razem pograć, a dokładniej stworzyć hybrydę
Praying Mantis i Iron Maiden. Pojechałem
wtedy do Japonii, był to pomysł tamtejszego
znanego DJ'a Masahito, zagraliśmy koncert,
który zwariowanym Japończykom bardzo się
spodobał. Co ważne, spodobał się też wytwórni,
która zarejestrowała ten występ i zaproponowali
nam współpracę. Mam same dobre
wspomnienia z tamtego okresu. Praca z nimi
to była sama przyjemność, mimo że Paul Di'
Anno miał też swoje projekty na boku.
W latach 90. Praying Mantis wrócił na tory
regularnego nagrywania i wydawania albumów.
Który z nich, z tamtego okresu lat 1991-
1998 wskazałbyś jako ulubiony?
Ten który zarobił najwięcej pieniędzy!
(śmiech) Serio mówiąc, to ciężko wybrać jeden.
Na "Forever In Time" nie byliśmy zadowoleni
z miksów, ale wytwórnia nalegała na
producenta, który się tym zajmował. Z kolei
"Sanctuary" był świetnym albumem. Zadedykowaliśmy
go z Chrisem naszym ojcom i mojemu
bratu, który też odszedł. Jeśli chodzi o
samą muzykę to myślę, że "Forever In Time"
będzie moim ulubionym, pomijając słabą produkcję
i mimo to, że "A Cry For The New
World" zarobił najwięcej pieniędzy (śmiech).
Dostawaliśmy wtedy bardzo duże zaliczki od
japońskiej wytwórni, mogliśmy zakupić dużo
sprzętu. Wchodziła też era cyfry, więc nagrywaliśmy
za pomocą komputerów. Miałem
wtedy w mieszkaniu pokój na poddaszu, który
przerobiliśmy na domowe studio. Pięć albumów
z tamtego okresu powstało w tym miejscu.
Tylko perkusję nagrywaliśmy gdzie indziej.
Pracowanie w swoim domu pozwalało
mi zapisywać każdy pomysł nawet w środku
nocy. Myślę, że gdybyśmy nagrali to w świetnym,
profesjonalnym studiu, to brakowałoby
mi tej atmosfery.
Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie się z
muzyką? Jak to wszystko się zaczęło?
Słuchałem bardzo dużo muzyki wspólnie z
rodzicami. Mój ojciec był Grekiem, a mama
Hiszpanką, więc mimo tego, że urodziłem się
w Anglii i wychowywałem na popowej muzyce
lat 60., między innymi The Beatles, to dzięki
rodzicom słuchałem dużo muzyki z ich krajów,
stąd w Praying Mantis tyle melodii. Od
tego się zaczęło... W szkole bardzo dobrze
radziłem sobie z zajęciami technicznymi i lubiłem
majsterkować, więc postanowiłem zbudować
sobie gitarę elektryczną. Skonstruowałem
ją w ostatnim roku szkoły i tak naprawdę
dopiero wtedy zacząłem uczyć się grać na
instrumencie. Zamykałem się codziennie w
pokoju i spędzałem niezliczone godziny, choć
nie miałem wtedy pojęcia o cieńszych strunach,
więc w końcu moje opuszki były tak
twarde, że mogłem wbijać w nie igły! Był to
mój popisowy trik na każdej imprezie
(śmiech). Na studiach założyłem zespół ze
znajomym Petem, ponieważ oboje uwielbialiśmy
Status Quo, ale inspirowaliśmy się również
Thin Lizzy i Wishbone Ash. Tak rodził
się Praying Mantis.
Ważną kartą w historii Praying Mantis jest
"Junction". W połowie lat 70. grałeś w tym
zespole z przyjaciółmi po okolicznych pubach.
To chyba też była swego rodzaju szkoła
życia i preludium do tego, co może czekać na
Ciebie jeśli zdecydujesz się być zawodowym
muzykiem…?
Tak, od "Junction" moja kariera tak naprawdę
się zaczęła. W pewnym momencie zdaliśmy
sobie sprawę, że ta nazwa nie brzmi zbyt dobrze
i dlatego potem powstało Praying Mantis.
Zrobiliśmy nasze "studio" w domach i nagrywaliśmy
nasze pierwsze taśmy demo na
magnetofon. Mieliśmy mały pad perkusyjny i
ciągle nakładaliśmy kolejne partie i w ten sposób
tworzyliśmy pełne utwory. To były dopiero
początki.
Tak, ale w końcu w 1978 roku sięgnął po Was
DJ Neal Kay. Nie tylko Praying Mantis
sporo mu zawdzięcza… Macie do dziś jakieś
kontakty?
Jasne, niedawno nawet rozmawialiśmy, bo
musieliśmy ustalić kilka faktów i poprzypominać
sobie stare czasy do wywiadów których
będziemy udzielać. Ma powstać kilka książek
na temat NWOBHM i redaktorzy wypytują
ludzi ze środowiska. Mamy regularny kontakt,
może nie widujemy się zbyt często, bo mieszka
na drugim końcu kraju, ale często wymieniamy
się mailami.
Czy oprócz obecnej nazwy braliście pod
uwagę jakąś inną i, naturalnie, co zdecydowało,
że postawiliście na "Modliszkę"?
Słyszałem, że chodziło o sposób poruszania
się Waszego wokalisty, Stana Cunninghama…
Tak, to prawdziwa historia. (śmiech)
Rozważaliśmy kilka innych nazw, każdy z nas
wtedy malował logo z płomieniami i gitarami
(śmiech), ale nic z tego nam się finalnie nie
spodobało. W końcu postawiliśmy na Praying
Mantis i już tak zostało, zresztą przypieczętowała
to okładka albumu "Time Tells No
Lies".
Od lat 90. gracie numery utrzymane w średnich
tempach, albo nawet wolnych. Pojawia
się też sporo delikatnych dźwięków. Skąd
wziął się pomysł na eksplorowanie właśnie
takiej niezbyt metalowej ścieżki?
To wyszło naturalnie. Niektórzy wpadają w
schematy albo starają się kopiować to co robią
inni, ale myślę, że dobrze jest mieć swoje oryginalne
brzmienie i sądzę, że takie mamy.
Chociaż spójrzmy prawdzie w oczy, wszystko
może być lub jest lekkim plagiatorem, więc nie
twierdzę, że moje riffy są niepowtarzalne.
Czasem usłyszę coś ciekawego i stworzę riffy
na bazie tego pomysłu, a czasem napiszę cos
zupełnie nowego, oryginalnego. Patrząc
wstecz to każda muzyczna permutacja musiała
już zostać wyczerpana, choćby przez muzykę
klasyczną.
Teksty są uzupełnieniem muzyki. Tematy
dość melancholijne, sporo jest przemijania,
śmierci, końca świata i podobnych. Skąd
akurat taka mało wesoła aura roztacza się
nad Praying Mantis…?
Bo Chris pisze większość tekstów, a o śmierci
i zniszczeniu może bez końca. (śmiech) Jeśli
jakiś utwór ma wesoły wydźwięk, to oznacza,
że ja go napisałem. Czasem brakuje mi tych
weselszych utworów i żartuje z Chrisa, czy
nie moglibyśmy napisać w końcu coś radosnego,
może o miłości? (śmiech)
Chciałbym zapytać o plany zespołu. Czy,
jeśli sytuacja z wirusem zelżeje, będzie szansa
zobaczyć gdzieś Praying Mantis na scenie
w Europie?
Pod koniec maja mamy zaplanowaną małą
trasę po Hiszpanii i Portugalii, a tydzień po
powrocie lecimy do Szwecji zagrać na Sweden
Rock. Potem mieliśmy grać na Bang Your
Head i kilku innych festiwalach w Niemczech
oraz na jednym w Czechach, ale sprzedaż biletów
była niska i kilka z nich odwołano. Ludzie
boją się kupować bilety w dobie pandemii,
kiedy koncerty często są przekładane, czy odwoływane
i nie chcą tracić pieniędzy. Jak już
się decydują, to nabywają je dosłownie tuż
przed. Często też członkowie zespołów dostają
pozytywny wynik testu i w ostatniej chwili
nie mogą pojawić się na festiwalu. Ale tak, zagramy
trochę koncertów, choć nie jest to tyle
dat ile planowaliśmy. Chcielibyśmy też wrócić
do Japonii i zagrać ponownie w Polsce. W
2023 będzie wypadać pięćdziesiąta rocznica
naszego zespołu i mam nadzieje że uda nam
się wtedy zagrać porządną trasę!
Dzięki za możliwość zadania tych paru
pytań! Na koniec prośba o słowo dla czytelników
Heavy Metal Pages w Polsce…
W imieniu całego zespołu chciałbym podziękować
za kontakt i za wsparcie! Nie możemy
się już doczekać, kiedy znowu będziemy mogli
dla was zagrać w Polsce. Miejmy nadzieję, że
już bez całej pandemii. Możecie nam postawić
najlepszego polskiego drinka, będziemy
mogli się razem napić (śmiech). Liczymy, że
uda się zagrać nie tylko w Warszawie ale też w
innych miastach.
Adam Widełka, Szymon Tryk,
Szymon Paczkowski
PRAYING MANTIS 113
szych fanów w Los Angeles, jak i przez zespól.
Płyta składa się z dziewięciu kawałków.
Siedem z nich pochodzi z dema, które nagraliśmy
w 1988 roku. Miało ono posłużyć jako
zabezpieczenie kontraktu płytowego dla zespołu.
Pozostałe dwa utwory "Time To Tell" i
"Rock Is My Life" zostały dodane dla zabawy,
ponieważ bardzo nam się podobały, a nie znalazły
się na demo. Pierwszy został nagrany w
studiu Frankie Avalon Jr, a "Rock Is My Life"
na żywo w nieistniejącym już klubie Jezebels
w Orange County CA.
Ted Heath: Mieliśmy nagranych dużo więcej
utworów, ale chcieliśmy zachować ciągłość
brzmienia z tych samych sesji nagraniowych w
moim Barnyard Studios. Jak wspomniał
Chris, "Time to Tell" pochodzi z innej sesji, z
naszym pierwotnym gitarzystą Jeffem Davisem.
Mieliśmy to coś!
Niesamowite, że zespół ten istnieje od początku lat 80., a dopiero niedawno,
bo w 2021 roku udało się im wydać kompilację nagrań demo. Cóż, czasem
życie wydaje się mocno dziwne, ale chłopaki z Fortress nie poddają się i mają
wielką nadzieję pójść za ciosem. Wokalista Ted Heath oraz klawiszowiec Chris
Turbis opowiedzieli trochę o grupie - jej początkach, wyborze nazwy i specyfice
brzmienia z klawiszami. Możliwe, że dzięki tej krótkiej rozmowie więcej osób
zwróci uwagę na zespół - a warto, bo muzyka po latach się broni!
HMP: Cześć. Dzięki za znalezienie czasu
dla Heavy Metal Pages! Jak się czujecie?
Ted Heath: Czuję się świetnie! Każdy dzień
na ziemi to dobry dzień, prawda? Cieszę się,
że mogę z wami porozmawiać o najlepszych
chwilach w moim życiu.
Chris Turbis: Hej Heavy Metal Pages! Czuję
się świetnie, jestem po prostu szczęśliwy, że ta
pandemia wydaje się dobiegać końca. Teraz
możemy znów wrócić do grania muzyki na żywo.
Fortress dla fanów z całego świata! Naturalnie,
że powiedzieliśmy tak! Musieliśmy czekać
ponad trzydzieści lat, aby otrzymać nasz
kontrakt płytowy!
Ted Heath: Tak, to dzięki potędze Internetu,
niektórzy fani mieli nasze nagrania i umieścili
je na stronach YouTube. Zaczęliśmy dostawać
komplementy, aż w końcu usłyszała nas wytwórnia
Sonic Age Records.
Z tego co patrzyłem, to Fortress działało od
1983 do 1989 roku, a od 2017 zostało wskrzeszone.
Łatwo było zejść się z powrotem po tak
długim czasie?
Chris Turbis: Od momentu, w którym
dowiedzieliśmy się, że będziemy wydawać tę
płytę, rozmawialiśmy ze sobą o ponownym
zjednoczeniu zespołu. W rzeczywistości zrobiliśmy
koncert reaktywacyjny w klubie w
Orange County w grudniu 2018 roku. Świetnie
się bawiliśmy widząc się po ponad trzydziestu
latach, a muzyka wróciła do nas dość
łatwo.
Ted Heath: Dla mnie i tak, i nie. Po prawie
trzydziestu latach naprawdę trudno było zdecydować,
czy powinniśmy to zrobić. Czy
nadal "mamy to coś"? Czy nadal mogę śpiewać
te kawałki? Czy potrafimy sprawić, by muzyka
brzmiała dobrze nie tylko dla nas, ale i dla
publiczności? To była trudna decyzja. Powodem
"reformy" było to, że nasz gitarzysta miał
urodziny w lokalnym klubie, a częścią wieczoru
miały być występy różnych zespołów, w
których grał, a następnie All Star Jam z
udziałem lokalnych muzyków. Organizował
to wydarzenie co roku od kilku lat. Kiedy
skontaktował się ze mną w tej sprawie, byłem
niezdecydowany. Po rozmowie z pozostałymi
członkami zespołu powiedzieliśmy: "pieprzyć to
i zróbmy to, zanim któryś z nas umrze" (śmiech).
Zobowiązaliśmy się do zrobienia spektaklu i
odbyliśmy dwie próby. Niesamowite, ale
wciąż mieliśmy to coś! Wspaniale było znów
usłyszeć i zagrać te wszystkie utwory. Bardzo
się cieszyłem, że to zrobiliśmy i prawdopodobnie
przyczyniło się to do powstania albumu
kompilacyjnego "Waiting for the Night".
Powiem szczerze - nigdy dotąd do moich
uszu nie trafiła muzyka Fortress. Kiedy dostałem
materiał kompilacji do recenzji to wywarła
na mnie pozytywne wrażenie. Panowie,
zapytam więc dlaczego dopiero teraz
ukazują się Wasze nagrania?
Chris Turbis: Dziękuję i cieszę się, że nasza
muzyka wywarła na Tobie dobre wrażenie. Na
nas takie wrażenie robi już od prawie czterdziestu
lat. Możesz mi wierzyć, że staraliśmy
się o jej wydanie w latach 80., ale gdy tylko
nabraliśmy rozpędu potrzebnego do zdobycia
upragnionego kontraktu płytowego, sytuacja
w przemyśle fonograficznym zmieniła się niemal
z dnia na dzień. Gdybyśmy mieli tylko
jeden rok więcej, ta płyta mogłaby się ukazać
w roku 1990 lub mniej więcej w tym czasie.
Mieliśmy szczęście, że w 2020 roku natrafiliśmy
na wytwórnię Sonic Age Records, która
zajmuje się wydawaniem metalu z lat 80.
Zwrócili się do nas z tym pomysłem, a my
byliśmy podekscytowani ideą wydania muzyki
Foto: Fortress
Kompilacja "Waiting For The Night" zawiera
utwory napisane z lat 1984-1988. Kto był
odpowiedzialny za wybór tego, co znalazło
się na tej płycie?
Chris Turbis: Wszystkie utwory na płycie
były świetnie odbierane, zarówno wśród na-
Są jakieś plany, żeby w tym obecnym
składzie wypuścić coś świeżego na rynek pod
nazwą Fortress?
Chris Turbis: Wciąż mamy sporo kompozycji
w naszym archiwum, które świetnie nadawałyby
się na drugą płytę. Myśl o tym, że
moglibyśmy zebrać zespół, żeby pojechać w
trasę i nagrać kolejny krążek jest ekscytująca.
Kto wie, jeśli album będzie się dobrze
sprzedawać, to może się to wydarzy.
Ted Heath: Tak, zdecydowanie jest taka możliwość.
Nasze brzmienie jest dość unikalne, a
ponieważ fani znów sięgają po metal, z chęcią
nagramy starszy materiał i zobaczymy, jakie
świeże pomysły mamy po tylu latach doświadczenia.
Właściwe nagranie muzyki Fortress
brzmiałoby niesamowicie!
Pewnie wielu to ciekawi - jak zaczęła się
działalność Fortress?
Chris Turbis: Fortress powstał dzięki cudownemu
zbiegowi okoliczności. W 1983 roku
nie było Internetu, a znalezienie podobnie
myślących muzyków, którzy mieliby taką
samą wizję, było mało prawdopodobne, nawet
w tak dużym skupisku ludzi jak Los Angeles.
Każdy z nas zamieścił ogłoszenie w lokalnej
gazecie Recycler i los sprawił, że tak się poznaliśmy.
Po kilku próbach usiedliśmy i stwierdziliśmy,
że naprawdę mamy coś magicznego.
Podczas tego spotkania przeprowadziliśmy
burzę mózgów na temat nazwy zespołu.
Nawet naszego gitarzystę Jeffa Davisa wysłaliśmy
do biblioteki, żeby poszperał trochę i
wrócił z jeszcze większą ilością nazw. Pamiętam,
że jedną z nich była Cathedral, ale my
wybraliśmy Fortress. To po prostu pasowało
114
FORTRESS
do naszej muzyki i naszej wizji.
Ted Heath: Tak, od początku było jasne, że
mamy do czynienia z czymś wyjątkowym.
Nasze pierwsze kompozycje były mieszanką
popu i rocka progresywnego. Mieliśmy utwór
o tytule "Epic", który był długim jamem. To
naprawdę było epickie!
Były wtedy jakieś szczególne inspiracje dla
Was jako młodych muzyków?
Ted Heath: Oczywiście. Dla mnie był to
Kiss, Van Halen, Judas Priest, Styx, Iron
Maiden, Dio... Widziałem te zespoły na koncertach
wiele razy i bardzo je podziwiałem.
Chris Turbis: Wychowywałem się grając
Beethovena, Bacha, Chopina i innych. Dorastanie
przy muzyce klasycznej było wspaniałe,
ale kiedy usłyszałem takich ludzi jak
Ronnie James Dio, Bruce Dickenson, Bon
Scott i Ozzy, nie trzeba było wiele, żebym od
razu zanurzył się w scenie metalowej. Pokochałem
ją od pierwszego usłyszenia. Potem,
gdzieś w latach 80., kiedy chodziłem do szkoły
muzycznej, zacząłem kupować keyboardy,
chodzić na lekcje syntezatorów i uczyć się
wszystkiego, co tylko wpadło mi w ucho.
Wpadłem po uszy... i to bardzo!
Zdarzyło Wam się dzielić scenę z jakimiś
większymi nazwami, a jeśli tak, to kto
okazał się najsympatyczniejszy?
Ted Heath: Graliśmy wiele koncertów w
naszej okolicy - Los Angeles, Hollywood,
Orange County, San Diego - i wiele z nich
odbywało się na Sunset Strip w szczytowym
okresie ery metalu. Pewnego razu koncert
miał miejsce w Doug Weston's Troubadour
i podczas próby dźwięku jeden z zespołów
przyszedł w makijażu z pomalowanymi
paznokciami. Pomyśleliśmy: "Co to do cholery
jest?". Ale kiedy rozmawialiśmy z nimi to okazało
się, że mili z nich kolesie, którzy właśnie
przyjechali z Filadelfii. To było Poison, jeden
z ich pierwszych występów w Hollywood.
Chyba zagraliśmy z nimi dwa koncerty w odstępie
kilku miesięcy. My byliśmy gospodarzami
jednego, a oni byli gospodarzami drugiego.
Mieszkaliśmy w tym samym hotelu na końcu
ulicy i mieliśmy wspólne after party. To była
świetna zabawa! Graliśmy też koncerty z
Alcatrazz, Warrant, Heaven, DiAnno. Jestem
jednak pewien, że jest tego więcej.
Chris Turbis: Wszystkie te zespoły, z którymi
graliśmy były fajne, ale absolutnie najmilszy
był nie kto inny jak Ronnie James Dio.
Ten chłopak miał nie więcej niż 5'4"
(162.56cm - przyp. red.), a serce 7'10"! Ten
człowiek promieniał i kochał nasz zespół.
Nazwa grupy nie należy do najoryginalniejszych
- "Fortress" nosi wiele zespołów w
ogóle nie spokrewnionych z Wami. Czym
kierowaliście się przy jej wyborze?
Ted Heath: Cóż, w 1983 roku nie słyszeliśmy
o żadnym zespole o nazwie Fortress. Oczywiście
nie istniał wtedy Internet, więc nie było
wiadomo, czy ktoś w innym stanie lub kraju
używa tej nazwy. Więc, jeśli o nas chodzi, to
my byliśmy oryginalni. Kilka lat później, po
graniu na żywo pod tą nazwą, odkryliśmy, że
w wytwórni Atlantic Records istniał zespół o
nazwie Fortress, który jednak nie był już
aktywny. Pomyśleliśmy: "Niech nas pozwą, jeśli
chcą". (śmiech) Naturalnie teraz, dzięki Internetowi,
można znaleźć zespoły z tego samego
okresu, które używały tej nazwy w swoich
rodzinnych miastach. Żaden z nich nie dotarł
zbyt daleko. Jeśli chodzi o to, jak ją wybraliśmy,
to były to wczesne lata 80. i popularne
były tematy średniowieczne. Nie pamiętam,
który z nas to wymyślił, ale wszystkim nam się
spodobał ten motyw. Można z nim wiele zrobić.
Pisaliśmy utwory z myślą o tym temacie.
Naszą kompozycją przewodnią była "Fortress"
- szybki utwór, którym zazwyczaj kończyliśmy
występ. Robił się prawdziwy ogień.
Świetny sposób na zakończenie wieczoru!
Chris Turbis: Jak powiedział Ted, w 1983
roku nie mieliśmy do dyspozycji Internetu,
więc nazwa Fortress była dla nas oryginalna.
Na tym spotkaniu, o którym mówiłem
wcześniej, przeprowadziliśmy burzę mózgów
na temat wielu nazw, a następnego dnia nasz
gitarzysta Jeff Davis poszedł do biblioteki,
żeby trochę poszukać i wrócił z jeszcze większą
ilością nazw. Pamiętam, że jedną z nich
była Cathedral, ale my wybraliśmy Fortress.
Po prostu pasowała do naszej muzyki i wizji.
Foto: Fortress
Mieliśmy nawet szyte na zamówienie ubrania,
które pasowały do naszych wizji europejskiej
fortecy w lasach, powiedzmy w Niemczech.
Oczywiście wszystko ze skóry, a Ted znalazł
nawet buty ze skóry zwierzęcej, które wyglądały
jak z roku 1326. Nosił je co wieczór na
scenie! Teraz, patrząc z perspektywy czasu,
tak naprawdę znaleźliśmy tylko jeden zespół
na planecie, który używał tej nazwy przed nami.
Byliśmy więc cholernie oryginalni! Przynajmniej
jako pierwsi w Stanach Zjednoczonych.
Czy można potraktować "Waiting For The
Night" jako niedoszły, pełny album studyjny
formacji z 1989 roku, bo wtedy zostały zarejestrowane
utwory?
Chris Turbis: Cóż, gdybyśmy mieli szansę
cofnąć się do 1989 roku i nagrać płytę, pewnie
dodalibyśmy jeszcze kilka kompozycji, żeby
była pełna godzina. Jedną z rzeczy, w której
nasza piątka była bardzo dobra, było wspólne
pisanie utworów. Mieliśmy wyjątkową umiejętność
wyrzucania z siebie nawzajem pomysłów,
nie pozwalając, by ego stanęło nam na
przeszkodzie i dzięki temu zawsze kończyło
się to świetnym kawałkiem. Chciałbym, żeby
wehikuł czasu zabrał mnie do tamtych lat!
Ted Heath: Tak, ale to raczej kompilacja
nagrań demo. Naprawdę żałuję, że nie mieliśmy
wtedy takiego budżetu, żeby nagrać coś
porządnie. Brzmienie byłoby imponujące i
można by wydobyć wszystkie niuanse klawiszy,
potężnych bębnów itp. To wtedy naprawdę
brzmiałoby jak płyta z lat 80.
Słuchając tej kompilacji uderzają klawisze.
Są one jednak dobrze wykorzystane, bo nie
wywracają całości do góry nogami. Kiedy
wyszedł pomysł, że stałym elementem muzyki
Fortress będą właśnie klawisze?
Chris Turbis: Przede wszystkim dziękuję za
tak wspaniały komplement. Jestem przekonany,
że każdy z nas od samego początku
wiedział, że chcemy, aby klawisze były jednym
z elementów brzmienia zespołu.
Wszyscy czerpaliśmy ogromne inspiracje z
ciężkich zespołów, które miały klawisze, jak,
na przykład Dio czy Ozzy. Dźwięki klawiszy,
jeśli są dobrze wykorzystane, dodają zupełnie
innego wymiaru. Pisanie utworów na keyboardzie
czy pianinie w porównaniu z gitarą czy
basem daje zupełnie inny styl.
Ted Heath: Zanim założyliśmy Fortress, nie
grałem w zespole z keyboardami, ale to naprawdę
zmieniło sposób, w jaki piszę utwory.
Instrumenty klawiszowe dają o wiele więcej
muzycznej palety do wyboru. Dzięki nim pojawiły
się nowe muzyczne pomysły. Później,
byłem w Mesheen, był to zespół z dwoma gitarami,
tworzyli świetną muzykę, ale brakowało
mi klawiszy.
W latach 80 kto był odpowiedzialny za tworzenie
utworów grupy i czy gdzieś są jeszcze
jakieś czekające na wydanie oprócz tego, co
znalazło się na "Waiting For The Night"?
Chris Turbis: Jak już wspomniałem wcześniej,
jedną z rzeczy, w których nasza piątka
była naprawdę dobra, było wspólne pisanie
utworów. Mieliśmy wyjątkową umiejętność
wyrzucania z siebie nawzajem pomysłów, nie
pozwalając, by ego stanęło nam na przeszkodzie,
i dzięki temu zawsze kończyło się to
świetnym kawałkiem. Dodam, że Ted był i
nadal jest świetnym tekściarzem. Zawsze potrafił
usłyszeć muzyczną część utworu i stworzyć
wizję liryczną, która pasowała do klimatu,
jaki nadawała muzyka. Nie jest to łatwe
FORTRESS 115
Foto: Fortress
HMP: Który z zespołów noszących nazwę
Turbo jest waszym ulubionym?
Evan Frizzle: Nasz własny!
zadanie i z pewnością jest to talent, który albo
się ma, albo nie.
Jeśli to nie tajemnica, to czy też zajmowaliście
się w jakimś stopniu muzyką po rozpadzie
zespołu w 1989 roku, czy raczej zawiesiliście
instrumenty na przysłowiowym
kołku?
Ted Heath: Zadziwiające, ale wszyscy z nas
są nadal aktywnymi muzykami. Nigdy się nie
poddaliśmy! Po Fortress dołączyłem do Mesheen
z byłymi członkami Tyton. Mieliśmy
dobrą passę przez kilka lat, ale potem, jak
wiemy, scena muzyczna się zmieniała i popularny
stał się grunge. Zespoły takie jak my
zostały odsunięte na bok na wiele lat. Później,
przez jakiś czas, pracowałem z Claude'em
Schellem z Dio, a następnie całkowicie
zmieniłem kurs i dołączyłem do zespołu
funkcyjnego. Robię to od ponad dwudziestu
pięciu lat, grając jednocześnie okazjonalnie w
zespołach rockowych. Mam projekt poboczny
o nazwie Unlimited Daughters, który wykonuje
utwory Sabbath, AC/DC, Rush, Whitesnake
i temu podobne i dodaje do tego pełną
sekcję dętą złożoną z saksofonów, trąbki i puzonu.
Brzmienie jest niesamowite! Mam nadzieję,
że więcej osób będzie mogło go usłyszeć.
To jest dźwiękowe przeciążenie. Kiedy
jesteś pasjonatem tego, co robisz, i jest to
"częścią Ciebie", nie jest łatwo to rzucić, a ja
na pewno nie chcę! Wierzę, że tak długo, jak
będę żył, będę śpiewał i tworzył muzykę.
Chris Turbis: Z tego, co wiem, każdy z nas
nadal gra na swoich instrumentach zawodowo
lub półzawodowo. W latach 90. i na początku
XXI wieku koncertowałem i nagrywałem płyty
z The Regulators, wydawane przez Polygram
w USA, Alligator Stew z Sony/Halycon
Europe i Hogleg Records, USA i wieloma
innymi zespołami. Teraz zarabiam na życie
jako członek The Standells, Mr Crowley
Ozzy Experience i Boys Of Summer Eagles
Show. Mam też dwa zespoły grające covery, z
którymi wracam do domu i gram w Los Angeles.
Są to Fasha & The Flapjacks oraz
Skin Deep. Uwielbiam wracać do domu i grać
z moimi braćmi tutaj w mieście! Muszę wspomnieć
o moim wtorkowym Ultimate Jam
Nights w słynnej Whisky A Go Go na Sunset
Strip. Jest to jam organizowany tylko na zaproszenie
przez mojego dobrego przyjaciela i
kompana Chucka Wrighta z Quiet Riot i
Alice Cooper. Jest to jeden z najbardziej unikalnych
i świetnie zorganizowanych koncertów,
jakie Sunset Strip ma do zaoferowania!
Odbywa się on już od wielu lat i co tydzień
bierze w nim udział ponad pięćdziesięciu
profesjonalnych graczy z całej planety.
Jeśli ktoś z Was będzie miał okazję zobaczyć
to na żywo, to będzie to coś, co zapamiętacie
na zawsze! Ultimate Jam Night, zapamiętaj
tę nazwę!
Kończąc proszę o jakieś słowo dla czytelników
Heavy Metal Pages…
Chris Turbis: Muzyka jest magią, a tworzenie
jej jest jeszcze większą magią. Jeśli mogę rzucić
światło na kogoś, kto chce grać muzykę dla
zabawy, a nawet po to, by zarabiać na życie,
mogę tylko powiedzieć: "Idź za tym, ale bądź
gotowy na zaangażowanie na całe życie". Nie da się
tego zrobić połowicznie, a bycie w zespole z
czterema czy pięcioma kumplami może być
najbardziej szaloną zabawą, jaką kiedykolwiek
zrobisz, ale znowu, nie da się tego zrobić połowicznie.
Nasze motto w Fortress brzmiało:
"Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". A także
"No One Shall Defeat The Wall", ale to już inna
historia na później!
Ted Heath: Dzięki wszystkim za podtrzymywanie
wiary w rocka i metal. Były czasy, kiedy
sprawy przybierały ponury obrót, ale widzieliśmy
odrodzenie nowych zespołów w tym
gatunku, a także ludzi odkrywających zespoły
takie jak Fortress, które nigdy nie otrzymały
uznania, na jakie zasługiwały. Dziękujemy
Heavy Metal Pages! Rock on, everyone!
Dzięki za czas i życzę wszystkiego dobrego!
Adam Widełka,
Tłumaczenie: Szymon Tryk
Polacy słysząc nazwę Turbo, nawet jeśli nie
są fanami metalu, mają zakodowany nasz
zespół, który od 1983 roku wydał 16 albumów
studyjnych, również w angielskich, niemieckich
czy włoskich wytwórniach. Jasne, że
mało który z fanów metalu pomyli was, debiutantów
z bardziej znanymi czy istniejącymi
wiele lat temu grupami o tej nazwie, jednak
jakieś ryzyko zawsze jest - uznaliście, że
warto je podjąć, bo nazwa fajnie brzmi, czy
wcale się nad tym nie zastanawialiście?
Tak naprawdę w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy.
Nazwa Turbo idealnie pasowała
do naszego brzmienia, więc po prostu z tym
ruszyliśmy. O polskim zespole Turbo usłyszeliśmy
dopiero niedawno.
A wystarczyło nazwać się Turbo Lover i byłoby
po kłopocie (śmiech). OK, szyld grupy
jest w sumie mniej istotny, szczególnie jeśli
nikt nie grozi wam procesem za wykorzystanie
prawnie zastrzeżonej nazwy. Najważniejsza
jest muzyka, a ta w waszym wykonaniu
naprawdę robi wrażenie - to wypadkowa
waszych fascynacji, tych starszych i najnowszych?
Dzięki! Cieszymy się, że ci się podobało. I
poniekąd tak. Chcieliśmy stworzyć brzmienie,
które byłoby czymś w rodzaju złotego środka
pomiędzy wszystkimi naszymi wpływami -
coś, co nie jest zbyt thrashowe, nie jest zbyt
punkowe, nie jest zbyt prostym rockiem. Brzmienie,
które moglibyśmy naprawdę nazwać
naszym własnym.
Ale w żadnym razie nie chcieliście tym grać
jakiegoś ekstremalnego czy nowoczesnego
metalu typu post coś tam; ten etap macie już
za sobą i chcieliście wrócić w Turbo do korzeni
ciężkiej muzyki, bo takie dźwięki kręcą
was na tym etapie najbardziej?
Tak! Mimo, że zdecydowanie jesteśmy pod
wpływem nowoczesnych i ekstremalnych podgatunków
metalu, to znów chodzi o to, by
osiągnąć ten wspomniany środek i uczynić go
dostępnym dla słuchacza.
To w sumie bardzo ciekawa sprawa, bo muzyczne
mody przemijają niczym w kalejdoskopie,
a tradycyjny hard'n'heavy wciąż cieszy
się zainteresowaniem i kolejne pokolenia
młodych ludzi nie tylko chcą go słuchać, ale
też i grać?
Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem pytanie,
ale jeśli chodzi o nas, to im więcej młodych
ludzi grających muzykę, tym lepiej!
116
FORTRESS
satysfakcjonujące.
Własne brzmienie i bezczelny charakter
Nazwanie w trzeciej dekadzie XXI wieku zespołu określeniem wykorzystywanym
przez inne grupy już w latach 70. wydaje się co najmniej przesadą.
Jednak tych czterech młodych Kanadyjczyków podkreśla, że bezczelność jest w
świecie metalu czymś nieodzownym, tak więc jeśli nawet ich debiutancki album
"Fast As Fvck" nie odniesie sukcesu, co jest zresztą czymś mało realnym, to i tak
będą pewnie dalej grać surowy, hałaśliwy heavy.
Co uważacie za esencję tej stylistyki, coś,
bez czego tradycyjnego heavy metalu by nie
było i w przeszłości, a już szczególnie teraz?
Bezczelny charakter. Czysta bezczelność.
Ważne jest też chyba bezkompromisowe podejście,
szczerość przekazu, bo słuchacze od
razu zauważą, że zespół nie jest wiarygodny,
nawet jeśli gra naprawdę dobrze?
Mógłbym się z tym zgodzić. Publika zawsze
wyczuje pozera, to się sprawdza wszędzie.
To był jednorazowy eksperyment, ale ta kompozycja
rozwinęła się w naturalny sposób.
Wcale nie zmuszaliśmy się aby nabrała ona
takiego charakteru, to po prostu epicka część
płyty. Każdy dobry album potrzebuje takiego
utworu, prawda?
"Fast As Fvck" ukazała się w lutym 2020
roku, trudno więc mówić tu o jakimś turbo
promocyjnym przyspieszeniu, skoro rozmawiamy
o niej ponad dwa lata później. Z premedytacją
odłożyliście promocję tego materiału
na czas, kiedy będzie już po pandemii?
Jakoś trudno mi w to uwierzyć, skoro jesteście
kompletnie nieznanym zespołem i to w
dodatku wasze pierwsze wydawnictwo - nie
zyskalibyście więcej, intensyfikując te działania
akurat wtedy, kiedy ludzie więcej czasu
spędzali w domach, szukali więc wtedy również
nowej muzyki?
Właściwie, to przez cały czas promowaliśmy
go za pomocą wywiadów takich jak ten. Promocji
nigdy nie za wiele - zwłaszcza w tych
niepewnych, pełnych pandemii czasach. W
związku z tym, że nie mogliśmy wyruszyć w
trasę i grać koncertów, musieliśmy zrobić o
wiele więcej w kontekście promocji!
Jesteście zespołem niezależnym, nie musicie
oglądać się na nic ani na nikogo, tymczasem
w tytule płyty słowo fuck zostało złagodzone
i brzmi fvck - to niby to to samo, ale jednak
inaczej. To efekt wszechobecnej w Stanach
Zjednoczonych poprawności, a może
jakaś asekuracja, żeby czasem nikogo nie
urazić?
Nie, wcale nie. Chcieliśmy sprawdzić, na co
możemy sobie pozwolić pod względem cenzury.
Jak na razie nie ma żadnych problemów!
"Fast As Fvck" to bardzo krótki materiał,
trwający niewiele ponad 25 minut, jednak z
racji ilości utworów jest kwalifikowany jako
płyta długogrająca. Można powiedzieć, że to
album na miarę czasów streamingu, czasowo
idealnie skrojony pod oczekiwania słuchaczy,
którzy coraz częściej nie są w stanie
skoncentrować się na całościowym odsłuchu
czegoś dłuższego niż pół godziny?
Można tak powiedzieć, ale zdecydowanie nie
było to naszą intencją. To był po prostu cały
materiał, jaki mieliśmy, kiedy zdecydowaliśmy
się nagrać płytę, a wszystko ładnie się
zmieściło w tej kompaktowej, 25-minutowej
wersji.
Plus tego jest taki, że gdybyście zdecydowali
się kiedyś na winylową edycję tego materiału,
to całość powinna zmieścić się na 10"
krążku, a więc koszty będą zdecydowanie
niższe. Marzy wam się "Fast As Fvck" na
czarnej płycie?
Nie mamy w najbliższym czasie takich planów,
ale wierzymy, że kiedyś będziemy sprzedawać
ją na płytach winylowych, zdecydowanie!
Preferujecie krótkie utwory, oscylujące zwykle
w granicach trzech minut, ale jest tu jeden
wyjątek, wieńczący płytę i dwa razy dłuższy
"Serpents Coil". Jak na wasze standardy to
wręcz progresywna suita - to zapowiedź tego,
co czeka waszych fanów w przyszłości
czy jednorazowy eksperyment?
Foto: Turbo
Stworzenie takiego dłuższego utworu, jeśli
zwykle koncentrujecie się na krótszych, bardziej
zwartych numerach jest swego rodzaju
wyzwaniem czy przeciwnie, bardzo odświeżającym
doświadczeniem?
Było to ogromne wyzwanie, ale jednocześnie
bardzo odświeżające. To była mile widziana
zmiana tempa w stosunku do naszego zwykłego,
szybkiego podejścia do pisania. Granie tego
jest jak przebiegnięcie maratonu. (śmiech)
Sami odpowiadacie za produkcję i zmiksowanie
"Fast As Fvck" - to efekt niezależnego
statusu grupy i związanych z tym finansów
czy raczej kwestia tego, że nie tylko dokładnie
wiedzieliście jak ten materiał ma brzmieć,
ale potrafiliście też to osiągnąć?
To raczej kwestia tego, że wiedzieliśmy, iż
możemy to osiągnąć i mieliśmy narzędzia, żeby
to zrobić. Mieliśmy już cały sprzęt do nagrywania,
by samodzielnie zrealizować album,
pomyśleliśmy więc, że po co płacić komuś innemu,
gdy sami zrobimy to dobrze. To było
ogromne przedsięwzięcie, ale też niezwykle
W momencie premiery płyty nie miało to
większego znaczenia, ale teraz musicie już
zwracać uwagę na fakt, że macie nie za wiele
materiału - półgodzinne koncerty były normą
w latach 60. Dysponujecie już pewnie nowszymi
utworami, sięgacie też może po jakieś
covery, żeby zaproponować fanom dłuższy,
energetyczny występ?
Mamy sporo nowego materiału, którym uzupełniamy
nasze sety, a na dokładkę dorzucamy
jeszcze cover Motörhead.
Skoro są nowe kompozycje, to pewnie i drugi
album Turbo jest już tylko kwestią czasu?
Już niedługo. Napisaliśmy już ponad połowę
naszego drugiego albumu, więc fani nie będą
musieli długo czekać na kolejną dawkę Turbo.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
TURBO 117
Powinno dojść do "Norymbergii 2.0", aby
sprawcy zostali ukarani.
HMP: Przedwczoraj ukazała się nowa płyta
Ibridomy "Norimberga 2.0".
Christian Bartolacci: Tak, i powiem Ci, że to
zawsze wspaniałe uczucie, gdy ukazuje się płyta
z moim wokalem. Ibridoma ma nowe
utwory, które chcemy prezentować na żywo.
Planowaliście wydać ją już zimą, a więc pięć
miesięcy wcześniej.
Data premiery wynika z decyzji podjętej przez
naszą wytwórnię Punishment 18.
W oficjalnym obwieszczeniu dotyczącym
"Norimberga 2.0" widnieje podziękowanie za
wokale dla Damiano Paolini. Jaką odegrał on
rolę?
Drugi proces Norymberski
W 1945 roku doszło w Norymberdze do rozprawy mającej na celu osądzenie
głównych zbrodniarzy wojennych za zbrodnie przeciwko ludzkości. Zdaniem
wokalisty włoskiego zespołu heavy metalowego Ibridoma, Christiana Bartolacci'ego,
znów istnieje potrzeba powołania podobnego organu sprawiedliwości. O
uprowadzaniu małych dzieci, oburzających praktykach w szpitalach, skorumpowanych
politykach, włoskiej emigracji oraz imigracji, zmierzchu ludzkości, a
także o tym, co widzi bóg, dowiecie się z poniższego wywiadu.
Nasz perkusista Alessandro Morroni jako
pierwszy opowiedział mi o problemie zaginionych
dzieci. Następnie napisaliśmy o tym
utwór. Chcemy o tym mówić, bo uprowadzanie
małych dzieci nie jest jednostkowym przypadkiem,
tylko codziennym zjawiskiem. To
coś okropnego. Oczywiście zdajemy sobie
sprawę, że nie wystarczy śpiewać, aby uporać
się z problemem, ale mamy nadzieję, że nasz
przekaz dotrze do słuchaczy, którzy z kolei
zastanowią się nad lirykami.
W Unii Europejskiej znika każdego roku
około 250 000 dzieci. Oznacza to, że średnio
co drugą minutę dochodzi w UE do jednej
tego rodzaju tragedii.
Ceną powinna być śmierć sprawców?
My nie jesteśmy bogami, aby wyrokować o
czyimś życiu lub śmierci. Na pewno dożywotnia
kara więzienia. Gdybyś podjął decyzję o
wymierzeniu kary śmierci, ktoś musiałby wykonać
egzekucję. W efekcie zrobiłaby się z tego
seria zabójstw. Nie potrafiłbym się do czegoś
takiego świadomie przyczynić. Ale kara
pozbawienia wolności w celi bez okna wydaje
mi się absolutnie konieczna. W pierwszej kolejności
starania powinny być jednak skoncentrowane
na odnalezieniu zaginionego dziecka.
Ile spośród dziesięciu nowych kompozycji
Ibridomy traktuje o tym problemie?
Tylko numer tytułowy. Innym poruszanym
przez nas tematem jest "plandemia". Zwracamy
uwagę na pacjentów pozostawionych samotnie
w szpitalach, pozbawionych kontaktu
z najbliższymi. Członkowie rodziny pacjentów
są zmuszani do siedzenia w domach. W
efekcie chorzy umierają w samotności. Tak
jest we Włoszech, a podejrzewam, że w innych
częściach świata również. OK, w szpitalach
pracują pielęgniarki i lekarze, ale to nie to
samo. Ostatnie chwile życia powinno spędzić
się w otoczeniu najbliższych. Taka jest myśl
przewodnia pierwszego utworu na płycie, pt.
"Ti ho visto andare via".
Damiano jest świetnym producentem posiadającym
studio, w którym zarejestrowałem
wszystkie swoje wokale na "Norimberga 2.0".
Łatwo mi się z nim pracowało. Zrobiłem wiele
podejść do poszczególnych kawałków, a on
wybrał wersje, które brzmiały najlepiej, i które
ostatecznie znalazły się na albumie. Gdy popełniałem
błędy, on natychmiast je wyłapywał
i naciskał na powtórzenie fragmentu. Bardzo
zależało mu, żebym zabrzmiał najlepiej, jak
potrafię. Jestem doświadczonym wokalistą,
więc sprawnie mi szło. Zresztą Damiano sam
uznał, że dobrze śpiewam.
Dlaczego postanowiliście zadedykować nowy
album Ibridomy zaginionym dzieciom i
ich rodzinom?
Pamięć o nich jest dla nas niezwykle ważna.
Foto: Ibridoma
Gdy zapoznałem się z szokującymi statystykami,
uznałem, że są wyolbrzymione. Nie uwierzyłem.
Poszukałem więcej informacji w Internecie,
zapoznałem się z konkretnymi przykładami
i dopiero poczułem ciężar problemu. Zawsze
istnieje nadzieja, że zaginione dziecko
się odnajdzie, ale... brak słów.
Podobno akcja poszukiwawcza odbywa się
błyskawicznie i każdy moment jest szalenie
istotny, ponieważ większość dzieci nieodnalezionych
w ciągu kilku godzin umiera. Tytuł
"Norimberga 2.0" nawiązuje bezpośrednio do
procesu z przełomu lat 1945 i 1946 wobec
przestępstw wojennych. Czy porywanie
dzieci uważasz za zbrodnię na miarę przestępstw
wojennych?
Tak. Zdecydowanie. To zbrodnia wojenna.
Śpiewasz go po włosku.
Chcieliśmy zapewnić, aby nasi włoscy fani dobrze
zrozumieli liryki otwierającego album kawałka.
Niektórzy Włosi nie posługują się biegle
językiem angielskim i nie wiedzą do końca,
o czym śpiewam po angielsku. Tym razem
skierowaliśmy do nich przekaz w przystępniejszy
sposób. Utwory "Pandemia" i "Where Are
You Tonight" dotyczą tego samego. Przykładamy
wiele wagi do mierzenia się z problemami
zjebanego świata. Piszemy liryki o otaczających
nas sprawach. Życie samo podsuwa nam
inspiracje do tworzenia muzyki. Może się zdarzyć,
że słuchając Ibridomy uśmiechniesz się
z radością, jednak tym razem potrzebujemy
opowiadać o okropnych sprawach. Zdarza mi
się przebudzić w środku nocy i pomyśleć:
"Dlaczego mi się to przytrafia? Dlaczego ludziom
tak się dzieje? No dlaczego?". W utworze "Pandemia"
śpiewam: "Animals are on the street / And
We Are Locked Up In The Cage / There Is Our
Home / Like a Mice Relieved To Death". Te słowa
nie są dosłowne, a chodzi w nich o to, że jesteśmy
zmuszani do pozostawania w domach,
robimy to, ale w zamian oczekujemy, że nasi
politycy podejmą właściwe dla wszystkich decyzje.
Tymczasem obawiam się, że politycy we
Włoszech myślą wyłącznie o pieniądzach.
(…)
Stąd też wojny i wiele pozornie niezrozumiałych
akcji. A przecież ludzie powinni sobie
wzajemnie pomagać i nie odwracać wzroku,
gdy stają twarzą w twarz z wymagającym reakcji
problemem. Musimy postępować z myślą
o wszystkich dookoła właśnie dlatego, że
nasi politycy tego nie robią, zaprzątając sobie
głowę czymś kompletnie innym niż dobro
ogółu. Istnieją dobrzy politycy, ale (Christian
kiwa głową z dezaprobatą, nie znajdując właściwych
słów, przyp.red.)… Oni dbają wyłącznie
o napychanie własnych kieszeń i tylko o
swoje klany. Czasami trudno byłoby zrozumieć
ich prawdziwe intencje, gdybyśmy sobie
118
IBRIDOMA
tego, o czym teraz mówię, nie uświadomili.
Mam wciąż nadzieję, że kiedyś to się zmieni.
Może doczekamy się kiedyś dobrych polityków.
Wierzę w młodzież o pozytywnym i uczciwym
nastawieniu.
Śpiewasz o podobnych kwestiach nie po raz
pierwszy, bo przecież już na trzecim albumie
Ibridomy "Goodbye Nation" (2014) zabrałeś
głos w obronie młodych ludzi emigrujących z
Włoch wbrew własnej woli, za chlebem. Tak
jak małe dzieci przenoszą się w inne miejsca
wbrew woli (uprowadzenie), tak też dorośli
wyjeżdżają do innych krajów wbrew woli, bo
nie byliby w stanie przeżyć u siebie. Basista
Ibridomy, Leonardo Ciccarelli, powiedział
mi w zeszłym roku (wywiad zamieszczony w
HMP 80, str. 98 - przyp. red.), że "Goodbye
Nation to oskarżenie wymierzone przeciwko
włoskim politykom, którzy nie zrobili niemal
nic, aby pomóc młodym ludziom znaleźć pracę,
a mimo tego narzekali, że Włosi emigrują
do innych krajów".
(po zastanowieniu): Zdarza się, że Włosi opuszczają
swój kraj, bo znaleźli się w trudnej sytuacji,
a politycy nie wywiązują się z zakresu
swojej odpowiedzialności. Trudno młodym ludziom
znaleźć pracę we Włoszech. Niektórzy
spośród naszych przyjaciół wyjechali. Przykre.
Polityków w ogóle to nie interesuje. Politycy
chcą pieniędzy dla siebie. Z drugiej strony,
mamy we Włoszech mnóstwo pięknych miejsc
turystycznych, w których można poszukiwać
pracy w gastronomii. W praktyce okazuje się,
że pracownicy restauracji często nie otrzymują
adekwatnych wynagrodzeń. Właściciele gastro
skarżą się na brak rąk do pracy, ale muszą zrozumieć,
że pracownikom płaci się pensje i nikt
nie będzie zasuwać za darmo. Owszem, prowadzenie
restauracji wiąże się z wieloma rozmaitymi
kosztami eksploatacji lokali, ale to
nie może zwalniać pracodawców z obowiązku
wypłacania pracownikom wynagrodzeń. Młodzież
pyta, dlaczego dostają tylko 3 euro za
godzinę zapieprzania? Ech, to żadna podstawa
do budowania przyszłości. Oczywiście
przyznam, że część restauracji wypłaca prawidłowe
pensje i tam jako tako da się pracować.
Mam nadzieję, że przyszłość przyniesie
pozytywną zmianę we Włoszech i w Europie.
Jednocześnie mnóstwo ludzi imigruje do
Włoch i okazuje się, że większość uprowadzonych
we Włoszech dzieci pochodzi nie z
rodzin włoskich, lecz z rodzin imigrantów.
Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje?
Zgadza się. We Włoszech mieszkają ludzie z
Południa, a więc z Afryki, ale też Palestyńczycy
przedostający się do Włoszech od strony
Morza Śródziemnomorskiego. Podróż
przez morze należy do wyjątkowo trudnych i
wyczerpujących. Niektórzy rodzice umierają
po drodze, pozostawiając samotne dzieci. Niektórzy
myślą: "Ok, kolejna śmierć, nie ma dnia,
abyśmy nie widzieli tego w TV". Nie przejmują się
i nie rozumieją powagi sytuacji. Tymczasem
ktoś ma nadzieję na lepsze życie w Europie,
marzy, że dostanie szansę na lepsze jutro, oraz
że znajdzie pracę, a zamiast tego umiera. Dalsze
losy dzieci nie są znane. Ze smutkiem i
niedowierzaniem obserwuję powszechną znieczulicę.
Mało kto odczuwa współczucie wobec
cudzych nieszczęść. A to, co dziś dotyka obcą
osobę, jutro może przydarzyć się nam. Uważam,
że wielu ludzi musi każdego dnia szarpać
się ze swoimi sprawami i walczyć o dobro
własnej rodziny, w związku z czym nie ma już
ani ochoty, ani siły, by wspierać pozostałych.
Samoogarnięcie się we współczesnym świecie
wymaga wiele wysiłku. Jeśli komuś powinie się
noga, może nie znaleźć niezbędnej pomocy.
Moim zdaniem, wszyscy ludzie na świecie powinni
jednoczyć się w poszukiwaniu skutecznych
rozwiązań.
Zauważmy, że wszystko, o czym opowiadasz,
ma ścisły związek z przekazem zawartym
w Twojej muzyce. Np. na czwartym
krążku Ibridomy "December" (2016) dzielisz
się przeżyciami po dotkliwej stracie. Podejrzewam,
że musiało zdarzyć się w Twoim
prywatnym życiu takie wydarzenie, które
wyostrzyło Twój zmysł empatii.
Pisałem "December" z perspektywy ogółu
ludzkości, a nie z perspektywy osobistej. Wiele
utworów z tamtej płyty odwołuje się do zalewającej
nasz świat trucizny, która została
wprost wskazana w tekście utworu "Land Of
Flames" (gościennie zaśpiewanym przez Blaze
Bayley'a). Ową truciznę wielu usiłuje wyprzeć
do podziemia, zakrywając ją sałatą i pomidorami,
a następnie żywi się tym. W kawałku tytułowym
"December" deszcz wszystko zmywa,
pozbywając nas przy okazji nierozwiązanych
dotąd problemów.
Dlaczego "Grudzień", a nie "Lipiec" lub
"Kwiecień"?
(śmiech) Grudzień jako ostatni miesiąc w roku
kalendarzowym symbolizuje zmierzch
ludzkości.
Czy zgodziłbyś się z moim przypuszczeniem,
że Ibridoma jest najbardziej empatycznym
zespołem heavy metalowym świata?
Staramy się zmierzać w tym kierunku, ale ocena
należy do słuchaczy.
Innym wyjątkowym włoskim zespołem jest
Trick Or Treat...
...Fantastyczna kapela...
Oni przejawiają dokładnie odwrotne podejście
do stawiania czoła ważkim problemom
społecznym - a mianowicie, obracają wszystko
w muzyczny żart.
Zaczynali jako cover band Helloween, a więc
od początku grają happy metal (Christian
podśpiewuje wesoło: "Helloween, Helloween..."
- przyp. red.). Pomagają fanom nabrać
dystansu do siebie i do świata. Potrzebujemy
tego. Jeśli ktoś chce zatracić się w dobrej zabawie
- proszę bardzo, Trick Or Treat to gwarantuje.
Lecz jeśli ktoś potrzebuje na poważnie
przyjrzeć się problemom świata, może
odnaleźć sporo tego typu zagadnień w muzyce
Ibridomy. Osobiście bardzo cenię Trick Or
Treat. Widziałem ich na scenie niezliczoną
ilość razy, a wiele lat temu Ibridoma nawet
zagrała z nimi wspólny koncert. Za każdym
razem, gdy występują w mojej okolicy, staram
się wybrać. Sama przyjemność.
Trick Or Treat wydało ostatnio nowy album
studyjny pt. "Creepy Symphonies". Przy
okazji przeprowadzę z nimi wywiad i zobaczymy,
co z kolei oni odpowiedzą na pytanie
o Ibridomę. O ile Wy jesteście niezwykle empatyczni,
to oni są niezwykle optymistyczni.
Zdecydowanie tak. Posiadam w swej kolekcji
CD wszystkie ich płyty. Często ich słucham i
bardzo mi się podobają.
Do tematu zaginionych dzieci Wy podeszliście
w pełni poważnie, ale można spojrzeć na
to również z innej perspektywy. Nieletni,
którzy sami uciekli z domu, również zaliczają
się do kategorii "zaginionych dzieci". Dziewięćdziesiąt
dziewięć procent z nich szybko
powraca, ale jeden procent najdzielniejszych
IBRIDOMA 119
kończy grając rock'n'rolla.
Prawdopodobnie zdarza się i tak, że niektóre
dzieci uciekają z domów dla sportu, ale na
naszej najnowszej płycie podejmujemy temat
tych zaginionych dzieci, które zostały uprowadzone/
porwane. Jednym z najsłynniejszych
przypadków takiego zaginięcia we Włoszech
było uprowadzenie córki Piera Maggio.
Smutna historia. Nie ma w niej nic wesołego.
Ciężko żyć przez wiele, wiele lat z wielką dziurą
w sercu. Ibridoma chce być z tymi ludźmi
i nie dopuścić, by o nich zapomniano.
Z pełnym szacunkiem i powagą (Christian
kiwa twierdząco głową - przyp. red.). Zmieńmy
temat. Czy możliwość występowania
przed publicznością jest najważniejszym powodem,
dla którego śpiewasz?
Wszyscy w Ibridomie uwielbiamy występować
i potrzebujemy widzieć żywą reakcję publiczności.
Po zakończeniu show zwykle rozmawiamy
z fanami o muzyce i życiu. Sprawia
mi to ogromną przyjemność, dlatego zostaję
do trzeciej lub czwartej nad ranem. Omawiamy
sytuacje poruszane w tekstach utworów,
wydarzenia muzyczne, detale instrumentów
itp. Pytam czasami: "a dlaczego nie uczysz się
muzyki?". Im więcej osób przychodzi na nasze
koncerty, tym fajniej. Potrzebujemy grać, żeby
żyć. Nie jest to nasze finansowe źródło utrzymania,
ale nie wyobrażamy sobie, abyśmy żyli
bez grania muzyki na żywo. Czuję niedosyt,
że udzielam dziś wywiadu, a po nim nie wychodzę
zaśpiewać. Akceptujemy, że nie każde
nasze show należy do naszych najlepszych, ale
zawsze dajemy z siebie wszystko. Lubię angażować
się w stu procentach, biegać i nawiązywać
kontakt z tłumem. Dbam o własną kondycję,
nie piję, wysypiam się w ciągu tygodnia.
Poprzez występowanie realizujemy swoje marzenia.
Mam nadzieję, że ludzie to zauważają
i doceniają. Chcemy, aby życie fanów stało się
lepsze, przynajmniej tego jednego wieczoru,
gdy słuchają nas na żywo. Publiczność jest
kluczową częścią każdego show. Inspiruje nas.
Kiedyś supportowaliśmy Blaze Bayley'a. Widziałem
niesamowity, porywający, a możliwe
że najlepszy w moim życiu występ, mimo że
przyszło tylko pięćdziesiąt osób. Blaze okazał
się nieprzeciętnie charyzmatycznym wokalistą.
Zapamiętałem jego postawę jako wzorową.
Tak to się powinno robić.
Jakie są przyszłe plany koncertowe Ibridomy?
Jutro gramy gig obok naszego miasteczka Perugia
w centralnej części Włoch (dokładnie
Bet Café, miejscowość Monte San Giusto,
prowincja Macerata, region Marche). Planujemy
show w Turynie, Rzymie i gdzieś na południu
Włoch. Chcielibyśmy grać jak najwięcej.
W tej chwili czekamy na letnie festiwale. Z
powodu restrykcji może się zdarzyć, że jakieś
zagraniczne zespoły odpadną z rozpiski i wówczas
chcielibyśmy załapać się na ich miejsce.
Współpracujemy też z kilkoma zespołami nad
organizowaniem gigów. Docelowo zależy nam
na graniu do czterech razy w miesiącu. Jak
tylko nadarzy się jakaś okazja, będziemy gotowi.
Jeszcze zanim zacząłeś śpiewać w Ibridomie
Foto: Ibridoma
(2001), dzierżyłeś mikrofon w innym włoskim
zespole heavy metalowym - Scala Mercalli.
Kapela ta nadal istnieje, wydaliście cztery
albumy studyjne i nadal zdzierasz u nich gardło.
Czy powiedziałbyś z perspektywy czasu,
że Ibridoma i Scala Mercalli były równie
ważne dla Twojego artystycznego rozwoju?
Tak, oba są ważne, noszę je głęboko w sercu.
Najpierw śpiewałem w Ibridomie. W 2001r.
perkusista Alessandro Morroni zadzwonił do
mnie z pomysłem założenia Ibridomy. Nasz
ówczesny gitarzysta Pietro zaproponował nazwę.
Ja wolałem, żeby zespół nazywał się
Lady Of Darkness (w 2005r. taki tytuł nadaliśmy
debiutanckiej EP), ale pozostali uparli
się na Ibridoma (z języka włoskiego hybryda,
np. hybryda różnych inspiracji). Wkrótce po
2001 roku Scala Mercalli zaprosiła mnie na
próbę (to był już rok 2002), wykonaliśmy cover
Deep Purple "Child In Time" i za sprawą
tego wydarzenia do nich dołączyłem. Uznali
mnie za dobrego wokalistę (Christian mówi to
z ogromną i nieskrywaną przyjemnością -
przyp. red.). To dla mnie zaszczyt, móc
współtworzyć Scalę Mercalli. Wraz z obiema
kapelami nieraz występowałem w różnych zakątkach
Europy, supportując m.in.: Tarję,
Kamelot, W.A.S.P., Lacuna Coil, Manowar,
Queensryche, Rhapsody Of Fire, Blaze
Bayley. Jako ciekawostkę dodam, że często
komponuję na gitarze nowy materiał dla
Ibridomy, natomiast na każdy album Scala
Mercalli stworzyłem po balladzie. Posiadam
w domu sporo różnych modeli gitar. Niemniej
jednak, to wokal jest moim głównym instrumentem
z wyboru. Podczas koncertów obu zespołów
tylko śpiewam.
Wspomniałeś o genezie nazwy Ibridoma.
Okazuje się, że nie śpiewałeś tylko w zespołach
heavy metalowych, ale też gościnnie
udzielałeś się w formacjach death metalowych
- takich jak np. Antagonism, Hesperia
i Osseltion. Wiesz, jakoś trudno byłoby mi
wyobrazić sobie, jak growlujesz.
Te zespoły mają własnych, stałych wokalistów.
Ja zazwyczaj śpiewam tradycyjny
heavy metal, a kiedy już goszczę u zespołów
death metalowych, to i tam posługuję się typowym
dla siebie głosem, a więc takim samym,
jaki słyszysz w Ibridomie. Ja nie growluję.
Potrafię chrumkać jak świnia (chrumchrum-chrum,
śmiech - przyp. red.), ale to nie
growl. Czasami lubię naśladować Dave'a
Musteina z Megadeth.
O ile pamiętam, robisz to w nowym utworze
Ibridomy "Into This Sea" (zwłaszcza we fragmencie
"I hope we will remember" od 2:20 do
2:23 - przyp. red.).
Tak. Treat Or Trick robią żarty muzyczne na
okrągło, a Ibridomie też się to zdarza, gdy dla
zabawy naśladuję Dave'a Mustaina. W naszej
salce prób mamy zawieszony na ścianie
plakat Dave'a. Uważamy go za muzycznego
boga. Mój nauczyciel zwykł kiedyś mawiać -
"Jeśli się pomylisz, popatrz na Mustaine'a, bo on
wszystko widzi" (śmiech). A gdy nasz perkusista
Alessandro Morroni zgubi pałeczki od perkusji,
gitarzysta Marco Vitali przypomina
mu: "Mustaine patrzy na Ciebie". (śmiech)
Czy używacie od lat tej samej salki prób?
Tak. Od 2001 roku ćwiczymy u mnie na strychu.
Zaaranżowaliśmy to magiczne miejsce
wraz z Alessandro i jego ojcem. Czujemy się
tam jak w naszym drugim domu, a na ścianach
powiesiliśmy sporo zdjęć, plakatów (np.
Iron Maiden, Bon Jovi, Dave Mustaine) i pamiątek.
Możesz to zobaczyć na videoklipie
Ibridomy nakręconym do coveru Il Volo
"Grande Amore".
Na pewno sprawdzę. Bardzo dziękuję za
rozmowę.
Dziękuję, było przyjemnie. Zawsze chętnie
rozmawiam, przy czym jeszcze uczę się języka
angielskiego. Jego znajomość szlifuję zwłaszcza
podczas pisania liryków. Wybierając się za
granicę na wspólne koncerty z zespołami angielskojęzycznymi
(np. z Anglii), posługujemy
się ich językiem. Pozdrawiam wszystkie osoby
czytające ten wywiad.
Sam O'Black
120
IBRIDOMA
Wehikuł czasu
Tytuł wywiadu to oczywiście dwuwyrazowe podsumowanie tego, co Sonia
mówi o swojej pasji do lat 80. Z drugiej strony sam wywiad też miał okazję
trafić do mini wehikułu czasu. Był przygotowany jako "rozmowa" mailowa jeszcze
przed oldschoolowym combo, czyli trasą z Enforcer i Ambush. Sonia odpowiedziała
dopiero po koncertach, dlatego niektóre odpowiedzi rozjeżdżają nam się w
czasie.
HMP: Twoja muzyka to takie "best of" drugiej
połowy lat 80. Obok tradycyjnego heavy
metalu słychać u Ciebie Femme Fatale
("Addicted to the Night"), Mötley Crüe
("Accelerate"), a nawet Whitesnake ('The
Midnight Hour"). Jesteście tak spójni muzycznie
i wizerunkowo, że mam wrażenie, że
ten okres to ulubiony czas w muzyce dla Was
wszystkich.
Sonia Anubis: Rzeczywiście mam hopla na
punkcie lat 80., zwłaszcza, jak mówisz, ich
drugiej połowy. Najlepszy czas dla muzyki to
okres między 1986 a 1989 rokiem. Kręcą
mnie lata 80. nie tylko pod kątem muzyki, ale
tez mody, samochodów, filmów, architektury,
czy w ogóle całej estetyki. Sama chciałabym
ożywić ten okres odtwarzając ten styl w najbardziej
autentyczny sposób, jaki to tylko możliwe.
Cobra Spell jest dla mnie jak wehikuł
czasu.
koncertów i musieliśmy robić sobie każdego
dnia makijaż i ogarnąć kostiumy, doszliśmy
do poziomu profesjonalnego. Teraz idzie nam
jak z płatka.
Patrząc na Wasze zdjęcia, mam wrażenie, że
dobrze "przestudiowaliście" sesje zdjęciowe
zespołów z końca lat 80.
Kocham fotki takich kapel jak Cinderella,
Kiss czy Mötley Crue.
Żaden z muzyków Cobra Spell nie żył w latach
80 (żeby nie było, ja też nie. Jedynie
wczesne dzieciństwo spędziłam w latach 80.
i miałam tego pecha, że jak byłam w Waszym
wieku lata 80. były totalnie passe i
W heavy metalu gra coraz więcej dziewczyn.
Jesteście zespołem, w którym znaczną część
tworzą kobiety (i co rzadkie w takiej konfiguracji,
miałyście mężczyznę na wokalu), więc
może będziesz znała odpowiedź na to pytanie
- co sprawiło, że coraz więcej dziewczyn
ma odwagę zakładać heavymetalowe zespoły
lub w nich grać?
Myślę, że pojawienie się większej ilości kobietmuzyków
sprawia, że występuje w ogóle taki
wzór do naśladowania. A to jest bardzo ważne.
Dobrze, żeby takie wzorce się pojawiały,
bo to inspiruje inne dziewczyny czy kobiety,
żeby nie bały się grania na instrumencie. Fakt,
że ilośc kobiet w metalu i rocku w porównaniu
do facetów jest bardzo nierówna, to smutna
prawda, ale to się da zmienić. Czuję, że i ja
mogę na tym polu coś zdziałać.
Niedługo ruszacie na idealną dla Was trasę.
Na koncerty Enforcer i Ambush przyjdą ludzie,
którym powinien się Cobra Spell podobać.
Jak trafiliście na tę trasę?
Tak, to wspaniałe doświadczenie być w trasie
z zespołami takiej klasy. To bardzo profesjonalni
muzycy, a poznanie ich skończyło się
zawiązaniem wielu przyjaźni. Poza tym, naprawdę
na każdym koncercie była masa ludzi.
To absolutnie cudowne! Trzeba nam większej
ilości tego rodzaju tras z kapelami, które oddają
część oldschoolowym klimatom. Że coś
takiego w ogóle było możliwe, sprawił Daniel
z Roadmaster Bookings, który umawiał nam
koncerty.
Olof z Enfrocer mawia w wywiadach, że to
Enforcer odrodził klasyczny heavy metal i
Wokalista, który zaśpiewał na EP "Anthems
of the Night", Alexx Panza, udzielił nam
kiedyś wywiadu z ramienia Hitten. Mówi,
że przełom lat 80. i 90. to jego zdaniem najlepszy
czas dla muzyki. Domyślam się, że to
nie tylko jego zdanie w szeregach Cobra
Spell. Co czyni ten czas i tę muzykę tak wyjątkową?
Oboje dzielimy tę opinię! Ta estetyka lat 80.
w pewniej sposób jest bardzo wdzięczna i fajna.
Po prostu ją kocham. No i chodzi w niej o
dobrą zabawę, a to uwielbiam!
Co się wydarzyło, że ledwie po wydaniu EP
zastąpiła go Kris Vega?
Cobra Spell stała się ostatnio moim głównym
priorytetem i chciałabym, żeby wyrosło z niej
coś wielkiego. A to oznacza, że będziemy grać
wiele koncertów, a nawet może długie trasy,
co zresztą już zrobiliśmy. Ale dla Alexxa ten
sposób działania był niestety niewykonalny ze
względu na jego normalną, etatową pracą. Ma
inne priorytety. My to szanujemy i dlatego
właśnie zdecydowaliśmy się działać dalej, jednak
z nową osobą na wokalu. Z Alexxem
wciąż jesteśmy kumplami i być może kiedyś w
przyszłości znów zaśpiewa z nami na scenie.
Kto wie? Kristina jest rewelacyjną wokalistką
z Hiszpanii, nauczyła się całej setlisty w
mgnieniu oka. Po przesłuchaniu jej, pojammowaliśmy
i od razu zaskoczyło. Zagraliśmy z
nią już wiele koncertów, stała się moją najlepszą
przyjaciółką, jest wspaniała i w ogóle kocham
ją!
Nie tylko muzyką, ale też wizerunkiem przywołujecie
okres drugiej połowy lat 80. Wyglądacie
świetnie! Dużo pracy wkładacie w
skompletowanie ciuchów i znalezienie odpowiednich
plenerów na zdjęcia?
(śmiech) Dzięki! Trochę czasu wkładamy w
ten nasz look. Ponieważ zagraliśmy już nieco
Foto: Cobra Spell
uznawane za kicz, który nie powinien wrócić).
Jak odbieracie te czasy, jako jakąś zamkniętą
epokę historyczną, którą "odtwarzacie",
czy raczej jako jakąś ciągłość kontynuację?
Jest coś mistycznego w tej dekadzie i chciałabym
ją przeżyć. A jako że nie da się tego zrobić,
trzeba w jakiś sposób tę dekadę przywrócić.
I żeby jakoś poczuć się, jak w latach 80.
próbuję sama ją odtworzyć.
zapoczątkował ruch NWoTHM. Trudno
powiedzieć czy ma rację, ale dla wielu osób
tak właśnie jest. Myślisz, że z tego względu
koncerty u boku Enforcer dobrze wpłyną na
Waszą rozpoznawalność?
Oni wraz z innymi fajnymi kapelami zdecydowanie
odegrali wielką rolę w przywróceniu
heavy metalu w stylu lat 80. na deski scen.
Bycie częścią tej trasy było dla nas bardzo
wartościowym doświadczeniem, które przysporzyło
nam wiele nowej publiki!
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
COBRA SPELL 121
Ludzie Zachodu
Nie ukrywam, że różnie to bywa z zespołami z którymi przychodzi mi
prowadzić wywiady. Dzisiejsza scena ma do zaoferowania wprost ogrom dobrej
jakości heavy metalu, ale problem w tym, że spora jego część jest po prostu poprawna.
Robią ją maniacy, czujący tego ducha oldschoolu, nierzadko to nawet naprawdę
zdolni muzycy i nawet nie wiadomo do czego tu się w sumie doczepić, ale
cholera, ta muzyka po prostu nie chwyta. Dlatego zawsze z ogromną nadzieją czekam
na strzał, który choć trochę przyspieszy bicie serca. No i z Knight and Gallow
się udało. Na wieść o grupce chłopaków, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają
jakby właśnie wyrwali się z zajęć ze swojego high school, gdzie dopiero co statystowali
do kolejnego filmu o bitwach zespołów szkolnych, poczułem pewne obawy.
Spodziewałem się materiału nieopierzonego albo bez wyrobionego charakteru. Ale
posłuchawszy demówki "Men of the West", wyczułem że te młokosy musiały chyba
osłuchać się z naprawdę dobrymi inspiracjami, a gdy dowiedziałem się, że za
wydanie albumu zabrało się samo No Remorse Records, niepokój zamienił się już
w konkretne oczekiwania, które nie zostały zawiedzione. Wokalista Nick Chambers
i perkusista Ryan Keeley to co prawda dosyć konkretni i nie przesadnie gadatliwi
goście, ale jak sądzę udało mi się wyciągnąć od nich całkiem sporo ciekawych
informacji o albumie i historii zespołu, która nie ukrywam że naprawdę
mnie zaciekawiła. Posłuchajcie "For Honor And Bloodshed", a jak myślę zaciekawi
i Was.
HMP: No panowie, na początek muszę powiedzieć
że jestem na Was trochę zły - najpierw
robicie jedną z najciekawszych demówek
ostatnich lat, a potem każecie czekać
prawie dwa lata na pełen album! Nie spieszyło
Wam się! (śmiech)
Ryan Keeley: Tak, przepraszamy że to trwało
tak długo! Włożyliśmy w to dużo pracy i mam
nadzieję, że ludziom spodoba się to, co usłyszą.
Tak zupełnie serio, to warto było czekać.
Bardzo Wam gratuluję, bo "For Honor And
Bloodshed" to kawał świetnej płyty!
Nick Chambers: Dziękujemy! Takie miłe słowa
naprawdę wiele znaczą.
Debiutujecie na każdym możliwym polu.
Jeśli wierzyć nieomylnemu metal-archives,
żaden z Was nie miał wcześniej doświadczenia
jako muzyk metalowy. To prawda?
Nick Chambers: Tak, to nasz pierwszy raz w
prawdziwym, metalowym zespole, oprócz grania
w szkole średniej itd.
Ryan Keeley: Osobiście, sam jammowałem
sobie do metalowych utworów, ale kończyłem
w trzech różnych zespołach indie rockowych,
aż trafiłem tutaj. Zawsze chciałem grać metal
i cieszę się, że w końcu daję temu ujście.
Chyba można powiedzieć, że jako tacy (debiutanci),
już odnieśliście pewien sukces i zaistnieliście
dosyć wyraźnie na scenie NWO
THM. Choćby występ u boku Ross the
Boss czy wydawanie się w No Remorse, to
w metalowym undergroundzie spore osiągnięcia
- zwłaszcza, że mówimy o tym jeszcze
przed wyjściem Waszego pierwszego albumu.
Po jego przesłuchaniu mam podstawy
myśleć, że w przyszłości może być jeszcze
lepiej.
Nick Chambers: Granie z Rossem było dla
mnie spełnieniem osobistego marzenia. Manowar
jest moim ulubionym zespołem, a rozmowa
z takim bogiem metalu jak Ross, była
szczerze mówiąc jednym z najlepszych doświadczeń
w moim życiu. Mam nadzieję, że w
przyszłości będziemy mogli grać z wieloma
klasycznymi zespołami. Graliśmy już z takimi
świetnymi bandami jak Haunt, Saber czy
Fortress i jesteśmy podekscytowani tym, co
może przynieść przyszłość.
Czy za takim "mocnym" początkiem stoi jakaś
szczególna praca pozamuzyczna? Udało
Wam się nagrać bardzo dobry materiał, ale
jak wiadomo to bardzo często nie wystarczy,
żeby zostać zauważonym. Jak sądzicie, z
czego wynika to, że mnóstwo świetnych zespołów
nie odnosi należnego im sukcesu,
choćby na poziomie undergroundu, w postaci
kilku lepszych koncertów i profesjonalnie
wydanej płyty?
Ryan Keeley: Włożyliśmy mnóstwo czasu w
proces nagrywania. Spędziliśmy wiele długich,
nieprzespanych nocy w naszej sali prób, starając
się złożyć w całość to, co mieliśmy. Same
piosenki były już albo napisane, albo składane
w całość na próbach. Z pewnością jest dużo
pracy, którą musisz włożyć jako zespół, czy to
w marketing, czy w nagrywanie i ta praca będzie
zauważalna. Z mojego punktu widzenia
sukces w tego rodzaju branży wynika z dużej
ilości pracy, dobrego wyczucia czasu i odrobiny
szczęścia, i niestety nie ma konkretnego
sposobu, aby przewidzieć co odniesie sukces
lub jak ludzie zareagują na album.
Wróćmy do koncertu z Ross The Boss - to
naprawdę był Wasz pierwszy występ? Jak do
tego doszło i jakie macie wspomnienia z tego
gigu?
Ryan Keeley: To było naprawdę fajne doświadczenie
i na pewno zostanie w naszej
pamięci na długo. Fakt, że mogliśmy grać razem
z Rossem, był nieco surrealistyczny, ponieważ
był to faktycznie nasz pierwszy koncert
jako zespołu.
Nick Chambers: Właściwie, to jeszcze zanim
mieliśmy drugiego gitarzystę czy basistę, kontaktowałem
się z miejscem w sprawie koncertu,
więc w zasadzie mieliśmy 6 miesięcy na nagranie
dema, znalezienie brakujących członków
i ćwiczenie wystarczająco dużo, aby być
gotowym na koncert.
A jak doszło do współpracy z No Remorse?
Nick Chambers: Andreas skontaktował się z
nami, a No Remorse jest jedną z moich ulubionych
wytwórni, wydających takie zespoły
jak Throne of Iron i Eternal Champion,
więc nie było nad czym się zastanawiać, czy
wskakiwać na ten pokład.
Foto: Knight And Gallow
No Remorse to jedno, ale nad powstaniem
"For Honor And Bloodshed" czuwało jeszcze
kilka innych ciekawych nazwisk, takich jak
122
KNIGHT AND GALLOW
Jeff Black z Gatekeeper czy mój rodak, Bart
Gabriel. Nie mogę nie spytać szczególnie o
tego ostatniego. Jak oceniacie tę współpracę?
Ryan Keeley: Jeff poświęcił naprawdę wiele
czasu na produkcję tego albumu. Po nagraniach
nie wiedzieliśmy tak naprawdę, jak go
miksować i po części dlatego wydanie zajęło
trochę czasu. Jeff wysłał nam wiadomość krótko
po wydaniu naszego dema, a my wiedzieliśmy
od razu, że to się uda. Jeśli chodzi o
Barta, to wykonał fantastyczną robotę masteringową
(jak zawsze), ale nie mieliśmy z nim
żadnego osobistego kontaktu. Wszystkie odbywały
się przez No Remorse.
Pokuszę się o stwierdzenie, że Bart i zespół
jego żony - Crystal Viper, często pełnią
funkcje "ambasadorów polskiego heavy metalu"
za granicą. Czy ta współpraca była dla
Was okazją do zapoznania się z jakimiś polskimi
zespołami? A może znaliście coś z naszego
kraju już wcześniej?
Nick Chambers: Niestety nie sądzę, żeby
którykolwiek z nas był zbyt dobrze zorientowany
w polskim metalu, ale jeśli masz jakieś
rekomendacje - wal śmiało.
Cóż, jest tego trochę, chyba wyślę Wam listę
z rekomendacjami w osobnym mailu
(śmiech). Ale pytam o polską scenę z jeszcze
jednej przyczyny. Nasz kraj jest stosunkowo
nieduży, a tradycyjny heavy nie jest tu specjalnie
popularny. Zespołów jest mało i
niemal każdy nowicjusz spotyka się z zainteresowaniem
i otwartością wśród "kolegów
z branży". Krótko mówiąc - według moich
obserwacji, młode ekipy metalowe trzymają
się tu razem i wspierają w miarę możliwości.
Czy w USA, gdzie scena jest ogromna i
wciąż się rozrasta, sytuacja jest podobna?
Widzę oczywiście pewną komitywę na
szczeblu zespołów z kilkuletnim stażem, ale
jak jest z zupełnymi początkującymi?
Ryan Keeley: W tym gatunku, a szczególnie
w naszym regionie, mieliśmy mnóstwo radości
poznając zespoły z którymi graliśmy. Takie
nazwy jak Saber, Fortress, Haunt i Siege to
naprawdę fajni faceci. Przyjaźnimy się również
z chłopakami z Ryghar z Teksasu i Throne
of Iron z Illinois, więc jest to dość zwarta
społeczność, mimo że dzielą nas tysiące kilometrów.
Wśród inspiracji wymieniacie klasyków w
stylu Manilla Road, ale i młodsze kapele jak
Visigoth, Eternal Champion czy Gatekeeper.
Muszę przyznać, że jestem ogromnym
fanem tych zespołów, ale dopiero Wy otworzyliście
mi oczy, że np. Visigoth to już nazwa,
którą można wymieniać w jednym rzędzie
z klasykami lat 80. Jak dotąd to wciąż
byli dla mnie "początkujący goście" i ani się
spostrzegłem, gdy zaczęli lądować na czubkach
festiwalowych plakatów i być wymieniani
jako inspiracje muzyczne dla nowego
pokolenia.
Nick Chambers: Oczywiście, takie zespoły
jak Gatekeeper, Eternal Champion i Visigoth
mają na nas zdecydowanie ogromny
wpływ i myślę, że to takie świadectwo tego
gatunku, w którym młode zespoły mogą wpływać
na jeszcze młodsze, aby grały oldschoolową
muzykę. To jest wspaniałe w metalu. Zawsze
znajdzie się ktoś nowy, kto będzie to
podtrzymywał.
Obserwuję młodą scenę heavy metalową i
mam takie spostrzeżenie, że o ile na początku
była to fala zespołów w stylu Enforcer,
Striker, Skull Fist itp., które skupiały się na
"metalu o metalu", patrząc głównie w stronę
herosów z NWOBHM, Judas Priest czy
niemieckiego Accept, zaś obecnie obserwuję
istny wysyp dziedzictwa amerykańskich epic
metalowców, w stylu Manowar i Manilla
Road - na pewno nie bez znaczenia były tu
sukcesy zespołów o których wspomnieliśmy
wyżej. Wy również wpisujecie się w ten
trend. Zauważyliście go?
Nick Chambers: Na początku nie do końca.
Nie zwracałem na to zbytniej uwagi, dopóki
nie natknąłem się na Eternal Champion i
Visigoth. Ale muszę przyznać że uwielbiam
ten fakt, że jest dużo metalu o tematyce sword
& sorcery - to mój ulubiony rodzaj utworów i
miło jest słyszeć nowe zespoły, które je robią.
"For Honor And Bloodshed" to wg mnie
dosyć oryginalny materiał, mimo tego że prezentuje
do bólu klasyczna formę. Uważam,
że choćby jego otwarcie, czyli następujący
zaraz po intro "Men of the West" to całkiem
odważny początek. Wybraliście na otwieracz
najdłuższy i najbardziej rozbudowany numer
z całej płyty (no, powiedzmy że jeden z
dwóch najbardziej rozbudowanych).
Nick Chambers: Zdecydowaliśmy się na
"Men of the West" jako otwieracz, ponieważ
była to pierwsza piosenka, którą napisałem
dla zespołu i naprawdę nie mogłem sobie wyobrazić
innego początku albumu. Zazwyczaj
używamy jej też do otwierania koncertów.
Ryan Keeley: Jak dla mnie nie było innej
piosenki, która mogłaby zapoczątkować album.
Tak, jest to długi utwór łącznie z intro,
ale czuję że ma to brzmienie, które pasuje na
początek, przed zanurzeniem się w resztę albumu.
Bardzo chętnie wracam do kolejnego na
płycie "Godless" - mam wrażenie Nick, że
wokalnie trochę wzorowałeś się na Quorthonie
(podobnie śpiewasz jeszcze w ostatnim
"Black Swordsman"). Inspiracja byłaby jak
najbardziej na miejscu, zwłaszcza biorąc pod
uwagę atawistyczną tematykę utworu.
Nick Chambers: Tak, Quorthon to prawdziwa
legenda, a Bathory zawsze był jednym z
moich ulubionych zespołów. Uwielbiam jego
wczesny materiał inspirowany Venom, ale
wolę ten późniejszy, z nordyckimi motywami
i śpiewnymi wokalami. Zwłaszcza "Blood on
Ice".
"Godless" to chyba też najmocniejszy tekst
na całej płycie. Traktujecie go poważnie, niesie
dla Was jakiś przekaz czy jest zwykłą
muzyczną opowieścią?
Nick Chambers: Muzykę i historię, którą
próbuję opowiedzieć traktuję poważnie, ale
nie traktuję zbyt poważnie siebie. Tekst jest
oparty na historycznym serialu fabularnym na
Netflix, pod nazwą "Upadek Królestwa". Jest
to w zasadzie opowieść o zemście, osadzona w
Anglii, w okresie inwazji wikińskich.
Jakby w kontraście do niego, w takich
utworach jak np. "Lord of the Sword" słychać,
że nie boicie się też melodyjniejszych
wpływów europoweru (oczywiście w rozsądnych
proporcjach). Mam wrażenie, że w
dzisiejszych czasach wiele zespołów niemal
wstydzi się przyznać do czerpania z Blind
Guardian albo wczesnego Hammerfall, a to
przecież zespoły które mimo lepszych i gorszych
momentów, coś dla metalu znaczą.
Nick Chambers: Tak, być może przesadziliśmy
z ilością solówek w tej piosence. Myślę,
że moje najważniejsze inspiracje z europejskiej
sceny pochodzą od takich zespołów jak Sortilege
czy Cloven Hoof. Powiedziałbym też,
że Helloween to dla mnie kolejny ogromny
wpływ z Europy.
Powiedzmy jeszcze dwa słowa o "God's
Will". Nie wiem czy to zasługa kompozycji
czy wokali, ale dla mnie to utwór trochę z
innej bajki, jakby w nieco innym duchu niż
cała reszta płyty.
Ryan Keeley: Masz rację! Ta piosenka była
moją pierwszą prawdziwą próbą instrumentalnego
złożenia utworu, a kiedy ją pisałem myślałem,
że może być trochę za ciężka czy nie
pasująca do albumu. Kiedy już skończyłem
składać jej strukturę i zaprezentowałem reszcie
zespołu, po prostu wzięliśmy ją, akceptując
jej eksperymentalność. Część mnie cieszy to,
że jest trochę inna i nieoczywista, ale nie spodziewałem
się, że będzie to dla wielu ulubiony
utwór.
Jesteśmy właściwie w przededniu ukazania
się "For Honor And Bloodshed". Jak widzicie
dzisiaj przyszłość Knight & Gallow? Czy
czegoś oczekujecie po swoim debiucie? No i
czy macie już jakieś plany na dalszą działalność?
Ryan Keeley: Jestem bardzo podekscytowany
wydaniem albumu i przyszłością zespołu.
Wło-żyliśmy dużo pracy w tę płytę i mam
nadzieję, że to zaprocentuje. Kto wie, może
następna będzie jeszcze bardziej odjechana!
Nick Chambers: Tworzymy teraz zdecydowanie
jeszcze więcej muzyki i mogę zapewnić,
że piosenki na naszej następnej płycie zachęcą
wszystkich do headbangingu!
Wielkie dzięki za rozmowę! To była dla mnie
wielka przyjemność, mam nadzieję że dla
Was również. I nie mogę się doczekać, żeby
zobaczyć Was w Polsce!
Nick Chambers: Bardzo dziękuję za wywiad
i wsparcie. Mam nadzieję że pewnego dnia
uda nam się dotrzeć na jakiś polski festiwal!
Ryan Keeley: Nie możemy się doczekać okazji
na przyjazd do Europy!
Piotr Jakóbczyk
KNIGHT AND GALLOW 123
Heavy Metal Never Dies!
W zasadzie Midnite Hellion nie jest zespołem idealnie trafiający w moje
gusta, a jeśli już, to najbliższy był temu na swoim debiutanckim EP "Enter the
Unknown" z 2012 roku. Ale jak się okazuje to obecna forma, reprezentowana
przez ostatni krążek zespołu "Kingdom Immortal", jest tą drogą, którą panowie
chcieli podążać od początku swojego istnienia. No cóż, pozostaje mi jedynie ten
fakt zaakceptować i mimo wszystko cieszyć się muzyką, która nawet jeśli nie jest
dla mnie idealna, to na pewno nie mogę odmówić jej wysokiego współczynnika jakości.
Bo to po prostu dobrze skrojony, tradycyjny heavy metal, z mocniejszymi,
może nawet nieco thrashującymi momentami i całą masą ducha rock and rolla.
Ale temat wad i zalet najmłodszego dziecka amerykanów pogłębiłem w recenzji,
którą znajdziecie parę stron dalej. Poniżej natomiast, polecam rozmowę z liderem
zespołu - perkusistą Drew Rizzo, który swoją pozytywną energią zaraża nawet
drogą internetowej korespondencji. Myślę że powinniście to wyczuć także podczas
lektury, a może i podczas słuchania "Kingdom Immortal"? Spróbujcie!
HMP: Cześć Drew! Minęło kilka miesięcy
od ukazania się "Kingdom Immortal", ale to
wciąż dosyć świeża sprawa, więc jak myślę
entuzjazm związany z wydaniem nowej płyty
jeszcze nie opadł?
Drew Rizzo: Cześć! Zdecydowanie się zgadzam,
sprawy wkoło "Kingdom Immortal"
dopiero ruszyły. Już za kilka tygodni rozpoczynamy
nasz pierwszy cykl tras koncertowych
promujących album, koncertując po Stanach
Zjednoczonych z Anvil i White Wizzard
w czerwcu i lipcu, więc cieszymy się, że
możemy zaprezentować album nowym słuchaczom,
a także ponownie zobaczyć się z
obecnymi fanami.
Wydaje mi się czy postawiliście tym razem
na jeszcze klasyczniejsze, bardzie heavy metalowe
brzmienie i kompozycje, niż na debiutanckim
"Condemned to Hell"? Mam na
myśli, że poprzedniczka wydawała mi się
odrobinę agresywniejsza.
Tak naprawdę nic się nie zmieniło pod względem
sposobu, w jaki skomponowaliśmy materiał
- nadal pisaliśmy z serca. Myślę, że wiele
wynika z produkcji i samego procesu nagrywania,
a także z tego, gdzie byliśmy mentalnie w
tym czasie. Na przykład "Condemned to
Hell" był nagrywany przez pewien czas w lokalnym
studiu, o ile tylko czas na to pozwalał,
więc nadal aktywnie występowaliśmy na żywo,
żonglując w tym czasie naszą codzienną
pracą. W przypadku "Kingdom Immortal"
pojechaliśmy do Pyramid Sound Studios w
Ithaca w stanie Nowy Jork, które znajduje się
około pięciu godzin od domu, więc nie mieliśmy
żadnych zakłóceń i skupiliśmy się tylko
na nagrywaniu, w bardziej zrelaksowanym klimacie.
Udało nam się ukończyć nagrywanie w
ciągu zaledwie sześciu dni.
Z drugiej strony, słuchając takiego "Resurrected"
odniosłem wrażenie że musieliście podczas
jego komponowania słuchać sporo Pantery
albo nawet późnej Metalliki?
To zabawne, że wspominasz o "Resurrected",
ponieważ ta piosenka była pierwotnie przeznaczona
do "Condemned To Hell". Po prostu
ten utwór nie był jeszcze gotowy na tamtą
płytę, więc odłożyliśmy go na bok, aby upewnić
się, że będzie odpowiedni dla następnej.
Uważam, że ten dodatkowy czas zdecydowanie
się opłacił. To zabawne, ponieważ tak naprawdę,
to nie mamy jako takich wpływów
podczas komponowania materiału. Rich i ja
spotykamy się tylko z gitarami, gramy materiał,
jammujemy i obserwujemy co wyjdzie "z
rękawa", aby uzyskać pomysły na riffy, więc
można powiedzieć - karmimy się nawzajem
energią. Stamtąd zabieram pomysły na riffy
do domu i aranżuję je w GuitarPro, a następnie
na próbach, już za pomocą instrumentów
udoskonalamy kompozycje. Rozpoczęliśmy
już ten proces pisania z Charlesem na następny
album i mamy wiele fajnych rzeczy. Czasami
na te nasze "sesje pisania" przynosimy
kompletne lub prawie kompletne piosenki,
więc każda jest trochę inna.
Jeszcze w temacie powyższych bandów -
obserwując Was na portalach społecznościowych
i oczywiście słuchając Waszej muzyki
wydaje mi się że są to chyba zespoły
szczególny dla Midnite Helion? Mam rację
czy są jednak grupy, które postawilibyście
wyżej jeśli idzie o wpływ na Waszą muzykę?
Tak, wszyscy jesteśmy fanami Metalliki i
Pantery, więc jakieś inspiracje faktycznie mogły
podświadomie pochodzić od nich. Chociaż
tak naprawdę, podczas komponowania i aranżowania,
ten album był inspirowany Michaelem
Schenkerem i muzyką pop z lat 70. i
80. Ogólnie rzecz biorąc, inspiruje nas wszystko.
Na przykład, nagrywając "Phantomland",
nasz producent Alex Perialas powiedział, że
riff brzmi jak pędzący pociąg. Rich i ja stwierdziliśmy,
że to ma sens, ponieważ często jeżdżę
pociągiem i wiele pomysłów na piosenki
wymyśliłem właśnie podczas jazdy po szynach.
Zacząłem od "Resurrected", ale myślę że
bardziej reprezentatywny dla płyty jest np.
jeden z moich faworytów, czyli "Army of the
Dead". Tu słyszę więcej wpływu klasyków
tradycyjnego heavy w stylu Iron Maiden.
Dziękuję! To zabawne, że wspominasz o tradycyjnych,
metalowych stylizacjach do "Army
of the Dead", ponieważ myślę o nim bardziej
jak o piosence w stylu Celtic Frost. Wiem, że
to nie brzmi jak coś z "Emperor's Return", ale
z jakiegoś powodu to coś do czego zawsze wracałem,
opisując drugą część piosenki.
To chyba jak dotąd najbardziej rozbudowany
utwór w Waszej dyskografii? 8 minut, nastrojowe
interludium, tematyka fantasy - zakwalifikowałbym
go do kategorii "epickich",
czego wcześniej raczej u Was nie było.
Zgadzam się absolutnie, to jak dotąd nasza
najbardziej "przygodowa" piosenka. Intro do
niej pierwotnie miało być intrem albumu, a
druga część, gdy tylko zaczyna się basowe solo,
była pomysłem na kolejną piosenkę. Razem
brzmiały dobrze i pomysł trzeciej części
pojawił się, gdy czekałem, aż sygnalizacja świetlna
zmieni kolor na zielony - wierzcie lub
nie. To po prostu naturalnie się wydarzyło, co
sprawia, że jest to bardziej zabawne. Alex
sprawił, że trzecia część stała się ogromna
dzięki swojej produkcji, a moja narzeczona
Teresa wymyśliła dzwonki rurowe, które stały
się najwznioślejszym momentem w piosence.
Tekstowo nawiązujecie tu do "Gry o Tron" -
czyli tematu, który z jednej strony wydaje się
na wskroś metalowy, a jednak literatura
Martina nie zdołała się jeszcze "zadomowić"
w tym gatunku, tak jak Howard czy Tolkien.
Foto: Midnite Hellion
MIDNITE HELLION 125
Tu ponownie należy się uznanie dla mojej narzeczonej.
Teresa wymyśliła kierunek liryczny
i wiele tekstów. Nie jesteśmy na bieżąco z telewizją
i zaczęliśmy oglądać ten serial po zakończeniu
serii, a skończyliśmy go oglądać w ciągu
około miesiąca. Dwa dni przed wyjazdem
na nagranie, ona i ja pracowaliśmy nad tekstem
do tej i innych piosenek. Dosłownie obudziłem
się dzień przed nagraniem, usiadłem i
tekst po prostu sam przyszedł. Zbliżały się
akurat dwa ważne terminy - nagrywanie następnego
dnia, a także mieliśmy koncert Stonesów
tej nocy, na który mieliśmy bilety, więc
musiało to zostać zrobione, zanim Keef i
Mick pojawili się na scenie!
Skoro o tekstach mowa - dużą uwagę przyciąga
ten do H.M.O. - to trochę słodkogorzkie
spojrzenie na dzisiejszą scenę, ale nie
zapomnieliście dodać, że "heavy metal nigdy
nie umiera!". To trochę pocieszające
(śmiech)!
(śmiech) To dokładnie ten wers, który nas
napędza! Pomysł zaczął się od Richa i mnie,
od każdego wersetu opisującego inną dekadę i
to, jak z czasem, w historii heavy metalu pewne
rzeczy się dewaluowały w latach 80-tych,
90-tych i współczesnych. Teresa napisała tekst
do tego utworu i wplotła do niego trochę
autobiograficznych wątków. Chociaż ta piosenka
jest oczywiście o heavy metalu, można
ją odnieść do wszelkich innych tematów życiowych.
Są pewne paraliżujące nas zmagania
i wyzwania wobec wszystkiego co jest ich warte
i zawsze musimy mieć oko na czekającą nagrodę,
by iść naprzód.
Bardzo podoba mi się okładka "Kingdom Immortal".
Jest bardzo "metalowa", na swój
sposób nawet oldschoolowa. Nurtuje mnie
jednak jedno pytanie... co tam się do cholery
dzieje? (śmiech) Przedstawiona scenka jest
naprawdę odjechana. Odnosi się do któregoś
tekstu?
Dzięki! Nie ma konkretnego utworu z którym
byłaby związana, a raczej odnosi się do samego
tytułu albumu. "Kingdom Immortal" to
na tym obrazie Góra Olimp, z naszą maskotką
- Sebastianem, jako Zeusem. Ludzie w
tym królestwie są "unieśmiertelniani" przez
Seba, by żyć wiecznie. Temat zaczyna się od
tego, że gdy ktoś umiera, jego dziedzictwo żyje
wiecznie. Gdy umierają muzycy, ich muzyka
żyje wiecznie, więc to trochę jak rock and
roll'owe niebo, tylko w realiach antycznej Grecji.
Teresa i ja wpadliśmy na ten pomysł, a
Fastner i Larson wcielili go w życie.
Czuć, że została zrobiona ze sporą dozą dystansu
i humoru. Mam wrażenie, jakby nawet
sama kreska była trochę komiksowa.
Zawsze lubię patrzeć z wszystkich innych perspektyw
na naszą sztukę. Czy to jeśli idzie o
liryki, czy okładkę. To, co to oznacza dla słuchacza,
jest wielokrotnie całkowicie różne od
wizji artysty podczas tworzenia.
Foto: Midnite Hellion
Wydaje mi się, że cała Wasza postawa, jest
pełna dystansu do tego co robicie i czuć to w
samej muzyce, która nie jest "nadęta", a raczej
naładowana rock and rollową energią.
W dzisiejszych czasach to wg mnie cecha na
wagę złota. Mnóstwo zespołów wydaje się
wręcz obawiać popadnięcia w kicz i odskoczenia
od mroku i powagi, a przecież w praktyce
trudno o bardziej "prawdziwych" metalowców,
niż dajmy na to Metalucifer, którzy
fantastycznie bawią się metalową konwencją.
Mam taką filozofię, że życie jest po to, żeby
żyć. Baw się dobrze cały czas i zawsze znajduj
czas na tę zabawę, we wszystkim co robisz.
Tak jak wszyscy traktujemy zespół na poważnie,
jako biznes, w kwestii profesjonalizmu,
tak staramy się by dawał nam wszystkim radość.
Muzyka i koncerty są ucieczką od codziennego
zastoju, także dla nas, jako muzyków.
Gdy wchodzimy na próbę po gównianym
dniu, wszystko znika po włączeniu wzmacniaczy.
Jeśli idzie o ostatnią płytę, powiedziałbym że
macie sporo powodów do dumy. Nawet pozostawiając
sam w sobie udany materiał, jak
na rynek młodych zespołów metalowych,
mówimy o pewnym sukcesie komercyjnym.
Płyta sprzedaje się chyba całkiem nieźle,
dotychczas spotkałem się też ze zdecydowaną
przewagą pochlebnych recenzji.
Bardzo dziękujemy, naprawdę czujemy się docenieni.
Jesteśmy bardzo dumni z efektu końcowego
i cieszy nas, że inni również cieszą się
tym albumem. Tworzenie go było świetną zabawą.
Mówię o tym, bo chciałbym spytać o Wasze
zdanie: Jak to jest właściwie z tym "wybiciem
się" w dzisiejszych czasach? Myślicie,
że żeby zostać zauważonym wystarczy nagrać
po prostu dobry materiał? Zmierzam do
tego czy muzyka jest w stanie wybronić się
sama, czy jednak pomimo tego jak świetną
płytę nagrasz, bez dobrej promocji nie masz
szans na sukces?
Nawiązując do tekstu "H.M.O", to właśnie taki
heavy metalowy bieg z przeszkodami. Nie
chodzi już o to, by być wielką rybą w małym
stawie, czy małą rybą w wielkim stawie, bo w
każdym stawie jest tyle ryb, że rybak na pewno
złowi jakąś, zanim będzie miał okazję popływać.
Przy tak wielu zespołach i prostym
dostępie do nagrywania we własnym domu,
zdecydowanie trzeba zrobić wszystko co się
da, aby wyróżnić się tak bardzo, jak to możliwe.
Promocja jest zdecydowanie niezbędna,
ale na początku musi być dobry album. A jak
masz dobry album, to musi być dobrze nagrany,
aby przetrwać próbę czasu. Pomyśl tylko o
płytach Eddiego Kramera i powiedzmy Led
Zeppelin "II". Piosenki były doskonałe, produkcja
byłą doskonała, a to połączenie doprowadziło
do tego, że jest to ponadczasowa płyta.
Z drugiej strony, wczesne albumy Kiss nie
były tak ponadczasowe, ze względu na samą
produkcję, ale same piosenki były takie, jak
pokazano je na płycie "Alive!".
Przyznaję ze wstydem, że dopiero niedawno
zapoznałem się z Waszą muzyką. Ale na
usprawiedliwienie powiem że mam swoją teorię,
dlaczego mogło tak się stać. Wydaje mi
się, że jesteście popularni przede wszystkim
u siebie, w Stanach. Tymczasem większość
zespołów z NWOTHM, które odniosły
większy sukces, docierały bardziej do Europy
niż do USA, np. przez wydawanie się w
europejskich wytwórniach albo pojawianie
się na festiwalach typu Keep It True. Midnite
Hellion nie zagościł chyba jak dotąd za
oceanem?
Zgadza się, jeszcze nie byliśmy za oceanem.
To trochę dziwne, bo przy każdym kolejnym
wydawnictwie odkrywamy, że nasza popu-
126
MIDNITE HELLION
larność jest zależna od regionu. W czasie Demo
i EP, budziliśmy większe zainteresowanie
za oceanem, niż tu, w USA. Wraz z "Condemned
To Hell", zaczęliśmy zdobywać więcej
fanów w Stanach, co ma również związek z
większą liczbą tras koncertowych poza wschodnim
wybrzeżem Stanów Zjednoczonych na
potrzeby tego albumu. W przypadku "Kingdom
Immortal" mieliśmy do tej pory najwięcej
odzewu z zagranicy, ale największą sprzedaż
w kraju. Można to w dużej mierze przypisać
faktowi, że w ten chwili nie mamy międzynarodowej
dystrybucji tej płyty, a stawki za
wysyłkę są niebotyczne, ponieważ mieliśmy
zainteresowanie i pewną sprzedaż międzynarodową.
W Waszej historii jest jednak współpraca z
niemieckim "Witches Brew", jak podejrzewam
macie więc jakiś odzew od fanów z Europy.
Nie macie w planach trasy na Starym
Kontynencie? Fantastycznie byłoby zobaczyć
Was w mojej ojczyźnie!
Fantastycznie byłoby Was odwiedzić! Nie mamy
co prawda jeszcze żadnych konkretnych
planów, ale zdecydowanie chcemy ruszyć w
trasę po Europie z tym albumem. Pracowaliśmy
z Witches Brew przy dwóch wydawnictwach
- "Condemned to Hell" i 7-calowym
singlu, które dobrze radziły sobie na obydwu
kontynentach.
Macie na koncie występy u boku Yngwiego
Malmsteena, UDO, Exodus, Morbid Angel,
Jag Panzer, Anvil i wielu innych. Taka
lista gwiazd to naprawdę imponujący dorobek
jak na bądź co bądź, w miarę młody zespół
i to w czasach gdy heavy metalowe zespoły
liczy się w milionach. Czy macie jakieś
szczególne wspomnienia związane z którymś
z tych występów?
Na pewno każdy koncert był szczególny. Najbardziej
pamiętny był widok zespołu UDO
oglądającego nasz set i Svena Dirkschneidera,
który podszedł do nas później, aby pogratulować
nam naszego występu, mimo że
miał za zaledwie kilka minut grać 2-godzinny
set. Cały zespół to niezwykle bezpośredni goście,
którzy uczynili ten dzień bardzo udanym.
Chociaż nie widzieliśmy Yngwiego zanim wyszedł
na scenę, to jego obecność była wyczuwalna,
bo wszystkie jego wzmacniacze działały
przez cały dzień, więc ciepło z głowic lamp
było ogromne! Możliwość wystąpienia przed
jego wielką ścianą Marshalli to był odlot.
Jak podejrzewam, macie jeszcze sporo "koncertowych
marzeń" do zrealizowania. Wymieńcie
kilka zespołów u których boku chcielibyście
szczególnie zagrać i dlaczego?
Na pewno mieliśmy już dotąd sporo szczęścia.
Ale dwa wymarzone koncerty byłyby suportem
dla Manowar i dla Kiss - oba z tych samych
powodów. Obydwa te zespoły po prostu
wnoszą czystą moc na scenę i są bystrymi biznesmenami,
a my chcielibyśmy mieć możliwość
ich podpatrzenia i zasięgnięcia porad.
Na swój sposób oba te zespoły były swoistymi
"game changerami" w kwestii koncertowania,
ale Kiss naprawdę stworzył przemysł koncertowy.
Drew, mam nadzieję że nie pogniewasz się
za odrobinę prywaty: Obserwując Waszego
instagrama moje zainteresowanie przyciągnęła…
Twoja kobieta. Spokojnie, nie mam
tu na myśli niczego co mogłoby Cię zaniepokoić
(śmiech), ale sam mam to fantastyczne
doświadczenie, kiedy Twoja druga połówka
podziela Twoją miłość do heavy metalu
i jest Twoim wiernym towarzyszem w
kolekcjonerstwie czy wyprawach koncertowych.
To trochę jak dodatkowy członek, czy
"dobry duch" zespołu prawda?
Zdecydowanie się zgadzam! Teresa to zdecydowanie
jeden z członków zespołu, ponieważ
ogromnie pomaga w konfrontowaniu pomysłów,
kierownictwie artystycznym, nie wspominając
o tym, że to obecnie prawdopodobnie
Foto: Jeff Crespi
nasz czołowy autor tekstów. Napisała dla nas
nawet kilka riffów! Oprócz rzeczy związanych
z Midnite Hellion, podzielamy tę samą miłość
do muzyki i to niesamowite, że możemy
dzielić razem tak wiele przygód. To ona zasugerowała
nam śledzenie trasy Helloween
"Pumpkins United" w 2018 roku po Stanach
Zjednoczonych. Dla nas obojga, wielką częścią
naszego dzieciństwa był Slayer, więc po prostu
musieliśmy zobaczyć ich ostatnie dwa koncerty.
To świetnie słyszeć, że Ty również podzielasz
to wspaniałe doświadczenie ze swoją
drugą połówką. To trudne znaleźć kogoś takiego,
ale kiedy już się uda - trzymaj się jej!
Jeszcze trochę o historii zespołu. Słuchając
"Kingdom Immortal" i "Condemned to Hell"
w zestawieniu z EP "Enter the Unknown"
można odnieść wrażenie że mamy do czynienia
z dwoma zupełnie różnymi podejściami
do muzyki. Chciałbym żebyście opowiedzieli
trochę o tej zmianie stylistycznej, bo
jak się domyślam nie wzięła się ona z niczego.
W pewnym sensie zespół ma dwie epoki, które
z braku lepszych określeń, nazwałbym fazą
demo i fazą obecną. Pierwsze pięć lat było
fazą demo, w której staraliśmy się znaleźć ludzi,
którzy byliby w stanie w pełni zaangażować
się w zespół. Muzycznie nie zmieniło
się wiele - ponieważ zawsze byłem głównym
kompozytorem materiału - ale wokalnie na
pewno. W 2016 roku, kiedy dołączył Rich,
Midnite Hellion naprawdę stał się Midnite
Hellionem i znalazłem kogoś, kto podzielał tę
samą pasję, motywację i determinację, aby zespół
stał się naszym głównym celem. Wokalnie
ma inny styl, niż jego poprzednicy, co
działa dobrze z naszym wspólnym stylem
pisania. Rich przyjaźnił się z naszym gitarzystą
Jeremym, a i ze mną szybko staliśmy
się przyjaciółmi. Kiedy po raz pierwszy zobaczył
nas grających na żywo, powiedział sobie,
że to jest dokładnie to, czego szukał w zespole.
Kiedy w pewnym momencie, nasz ówczesny
basista nie był w stanie kontynuować,
Rich włączył się z pełną mocą. Charles pojawił
się w idealnym momencie, kilka tygodni
przed tym, jak mieliśmy wejść do studia, aby
nagrać "Kingdom Immortal". Znaleźliśmy w
nim brakującą część naszej trójmocy!
Dodajmy że w ciągu tych 5 lat przerwy między
EP a pełnym debiutem znajduje się w
historii Midnite Hellion ciekawy epizod z
Pamelą "P.J." Berlinghof w roli frontmana.
Był on bardzo krótki - chciałbym żebyście
rozwinęli ten temat i opowiedzieli o tej
współpracy.
"P.J. Era" była końcową częścią początkowej
fazy Midnite Hellion. Wykonała świetną robotę
jako frontmanka zespołu i nagraliśmy
wspólnie singiel "Hour of the Wolf". Po naszym
dobrze przyjętym występie w Chicago w
2014 roku, priorytety życia osobistego zaczęły
zajmować centralne miejsce i ten skład się rozpadł.
Jednak ze smutnym, przyszło i coś dobrego,
w postaci powstania dwóch dodatkowych
zespołów, w postaci Ritualizer z PJ na
czele i Vivisect z Danem.
Cóż, to chyba wszystko z mojej strony.
Mam nadzieję że nie zamęczyłem Was pytaniami
i z góry dziękuję za ciekawe odpowiedzi!
Liczę że Midnite Hellion będzie dalej
rozwijać skrzydła, a może w przyszłości
będzie nam dane spotkać się na koncercie w
Polsce!
To był świetny wywiad, bardzo dziękuję za
genialne pytania! Mam nadzieję że spotkamy
się w Polsce, w niedalekiej przyszłości! Dziękujemy
za wsparcie i pozdrawiamy!
Piotr Jakóbczyk
MIDNITE HELLION 127
Przerażająco - zabawni
Najbardziej optymistyczny zespół heavy metalowy z Włoch, Trick Or
Treat, wywołał ostatnio serdeczny uśmiech na twarzach wielu fanów. Ich nowy,
siódmy w dyskografii album "Creepy Symphonies" wypełniają tak zabawne kawałki,
że można boki zrywać. Jeśli potrzebujecie konkretnej porcji radosnych uniesień,
by trochę się odstresować, zapewniam, że możecie liczyć na ten chwytliwy
materiał. Wywiadu udzielił nam czterdziestojednoletni wokalista, ilustrator i tatuażysta
Alle Conti.
HMP: Czy zdjęcie Waszego zespołu pracującego
w biurze (opublikowane 21 maja
2022 roku na Facebooku) dobrze przedstawia
Was w okresie udzielania wywiadów?
Alle Conti: (śmiech) Tak, dokładnie, to zdjęcie
przedstawia moich kolegów z zespołu,
którzy zwykle denerwują się na mnie za spóźnianie
się na wywiady!
Trick Or Treat może być postrzegany jako
jednocześnie straszny i zabawny zespół euro
power metalowy. Jak ważne jest dla was, aby
konsekwentnie trzymać się tej formuły, ale
jednocześnie unikać powtarzania się?
Od początku utrzymujemy nastawienie: "stay
happy", ale element "straszny" jest swego rodzaju
nowością na naszej nowej płycie. Trochę
straszyliśmy wiele lat temu na debiucie "evil
needs candy too" (2006). Nasza nazwa to
Niektórzy fani pamiętają, że dwadzieścia lat
temu zaczynaliście jako tribute band
Helloween. Czy nadal jesteście ich fanami,
czy też wasze gusta muzyczne ewoluowały?
Nadal jesteśmy ich wielkimi fanami, ale z
większym dystansem podchodzimy do muzyki,
którą sami piszemy... Przez te wszystkie
lata odnaleźliśmy własną tożsamość. Uwielbiamy
również wiele innych gatunków niż
power metal.
Kiedy zdałeś sobie sprawę, że masz mnóstwo
innowacyjnych pomysłów, które mogą
przesunąć granice euro power metalu?
Wciąż musimy to sobie uświadomić (śmiech).
Ale pomyślę o twoich miłych słowach!
Zawsze podążaliście za swoją pierwotną
wizją Trick Or Treat, a może wręcz przeciwnie
- bez podejścia otwartego na zmiany
Trick Or Treat byłby teraz czymś zupełnie
innym?
Nie jestem pewien. Zawsze staramy się komponować
muzykę, której sami chcielibyśmy
słuchać, nie przejmując się zbytnio tym, co
Ale czyż to nie paradoks, że czerpanie radości
z cukierkowych melodii opakowanych w
cukierkowaty metal wymaga wiele dojrzałości?
(śmiech) To całkowita prawda! Utwór "Peter
Pan Syndrome (Keep Alive)" mówi dokładnie
o tej zasadzie. Moim zdaniem, najważniejsze,
by korzystać ze swoich doświadczeń bez zatracania
nastoletniego wigoru.
Uważam, że muzyka większości zespołów
euro power metalowych bywa zbyt zagęszczona
gęstymi, nijakimi pomysłami bez wyrazu.
Dwa włoskie zespoły są pod tym
względem wyjątkowe: Secret Sphere i Trick
Or Treat. Moim zdaniem, wasze albumy są
dobrze skonstruowane i przemyślane. Wasza
muzyka brzmi dla mnie jako bezpośrednia,
zapadająca w pamięci i trafiająca we właściwy
punkt we właściwym czasie. Wierzę, że
ludzie słuchający zazwyczaj hard rocka i old
school heavy metalu, którzy nie przepadają
za melodyjnym speed metalem, wciąż mogą
lubieć wasze utwory. W czym tak naprawdę
tkwi sekret Waszej muzycznej przystępności?
Wielkie dzięki! Naprawdę doceniam, że mówisz
o naszych drogich przyjaciołach z Secret
Sphere. W ciągu tych ostatnich lat powstało
wiele nowych zespołów, ale w niewielkim stopniu
lub wcale nie "wymyślają koła na nowo",
a moim zdaniem wcale nie jest to konieczne.
Jedyną naprawdę ważną umiejętnością jest robienie
czegoś trochę innego, aby wyróżnić się
czymś z tłumu.
128
Trick or Treat, więc zobowiązujemy się być
przerażająco zabawnymi.
Czy wszyscy członkowie Trick Or Treat
mają takie samo poczucie humoru?
Tak. Gramy razem od 20 lat (10 lat z naszym
ostatnim składem) i to działa jak rodzina. Dobrze
się bawimy nie będąc zbyt poważnymi.
TRICK OR TREAT
Foto: Trick Or Treat
jest "trendy", i to nie zmieniło się od początku.
Z pewnością dało o sobie znać zdobyte przez
lata doświadczenie.
Czy odczuwasz satysfakcję z udowadniania,
że można odnieść sukces, tworząc coś,
czego inni nie potrafią sobie wyobrazić?
Wiesz, zazwyczaj muzycy nie mają takiej
wprawy, żeby zrozumieć, czy ich muzyka
działa, czy nie, a po dwóch latach całkowitego
zablokowania biznesu muzycznego jest to
jeszcze trudniejsze... W naszym odczuciu opinie
o "Creepy Symphonies" są bardzo pozytywne,
a my jesteśmy prawdziwymi optymistami.
Przykładając się do struktur swoich kompozycji,
sprawiacie słuchaczom znaczącą
różnicę. Zgaduję, że utwory "Human Drama
(Down Into Pain)" i "Hemisphere Landscapes"
nie były chyba jednak w pełni ukończone,
kiedy umieściliście je na kompilacji
"The Unlocked Songs"?
To dwa bonusowe utwory do japońskiej wersji
"Tin Soldiers and Rabbits' Hill". Nagraliśmy
je ponownie na potrzeby "Unlocked Songs".
Na nowej płycie znalazł się taki utwór "Escape
From Reality". Czy komponowanie
muzyki stanowi dla Was sposób na ucieczkę
do szarej rzeczywistości?
"Escape From Reality" opowiada o cyberprzemocy
i jej skutkach psychologicznych, ale
myślę, że można ją odnieść także do dorosłych
ludzi, którzy znajdują w muzyce ujście.
To ciekawe, jak radzicie sobie z problemami
życia codziennego, śmiejąc się katastrofom
w twarz. Zwykłem nazywać włoski zespół
Ibridoma "najbardziej empatycznym zespołem
heavy metalowym na świecie". Czy
Trick Or Treat może być nazwany "najbardziej
optymistycznym zespołem heavy
metalowym na świecie"?
Tak, to możliwe! W naszych utworach staramy
się przekazać pewne fragmenty rzeczywistości,
w której żyjemy, i nawet jeśli lubimy być
ironiczni i sarkastyczni, to nasze teksty są
całkiem poważne. Uwielbiamy wykorzystywać
ten kontrast.
Który z Waszych albumów (oprócz "Creepy
Symphonies", bo ten jest jeszcze "gorący")
uważacie za swoje najlepsze osiągnięcie i
dlaczego?
Myślę, że "Rabbits' Hill pt.2" jest naszą najbardziej
kompletną i ambitną płytą... również
z powodu gości: Tony Kakko i Ripper
Owens.
Wasz ostatni album "Creepy Symphonies"
ukazał się zaledwie dwa miesiące temu. Co
chciałbyś nam o nim opowiedzieć?
Po "The Legend Of XII Saints", który był
bardziej skomplikowanym wydawnictwem,
chcieliśmy powrócić do naszych korzeni, z
bardziej chwytliwymi i esencjonalnymi strukturami.
Co więcej, "Creepy Symphonies" to
pierwszy "nie-konceptualny album" od 2009
roku, więc w pewnym sensie mieliśmy więcej
swobody w eksplorowaniu różnych tematów.
Wiele zespołów metalowych lubi mieć utwór
o szczególnie wysokiej jakości, opatrzony
tytułem nawiązującym do nazwy zespołu.
Wy zdecydowaliście się to zrobić nie z regularnym
kawałkiem, lecz z intrem. Kto wpadł
na ten pomysł? Czy sporo o tym dyskutowaliście?
Właściwie była to bardzo naturalna decyzja,
ponieważ "trick or treat" nawiązuje do klasycznej
piosenki, którą dzieci śpiewają podczas
Halloween, ale wzmocniliśmy ją nieco "straszniejszym"
akcentem.
Komu zadedykowałbyś piosenkę "Falling
Over The Rainbow"?
Trudno odnieść się do jednej osoby. Mogę
powiedzieć, że jest to manifest współczesnego
niezadowolenia: ludzie przejawiają tendencję
do skupiania się tylko na rzeczach, których
nie mają, zamiast dbać o to, co mają.
Na uwagę zasługują dwa nowe wideoklipy:
do "Escape From Reality" oraz do tytułowego
utworu "Creepy Symphony". Ten drugi
jest ekstrawagancki i zabawny, natomiast
ten pierwszy prezentuje zespół grający na
scenie. Oba wyglądają atrakcyjnie, ale czy
nie obawiałeś się, że pokazanie zespołu
grającego na scenie to za mało na dobry
wideoklip? Udo Dirkschneider właśnie tego
chciał uniknąć i dlatego jego ekipa wymyśliła,
żeby w "We Will Rock You" mopował
podłogę w restauracji (śmiech).
Podczas naszej muzycznej podróży zawsze inwestujemy
czas i pieniądze w tworzenie niedużej
liczby, ale wartościowych wideoklipów.
Dziś wszystko dzieje się tak szybko, że nie
wydaje mi się, żeby to już działało. Zamiast
tego podejście, lepiej jest tworzyć więcej treści,
rozcieńczając budżet, ale wciąż utrzymując
dobry poziom. Kilka dni temu wypuściliśmy
nowy teledysk do utworu "Crazy", w którym
klipy na żywo przeplatają się ze studyjnymi, i
jest to doskonały przykład tego nowego sposobu
myślenia.
Dlaczego nie umieściliście utworu "Almost
Gone" na płycie "Creepy Symphonies"? To
taki wspaniały numer, zasługuje na to, by go
usłyszeć na regularnym LP!
Tak, zgadzam się, to świetny utwór napisany
przez naszego Guido (gitarzysta Guido Benedetti
- przyp. red.), ale reprezentuje on specyficzny,
trudny moment i dlatego zdecydowaliśmy
się wydać go we właściwym czasie, a nie
teraz.
Jakie są wasze plany na rok 2022 i dalej?
Wystąpimy na kilku fajnych letnich koncertach
we Włoszech i planujemy też jak najszybciej
wrócić do grania w Europie. Poza tym
pracujemy nad kilkoma nowymi utworami, ale
jest jeszcze trochę za wcześnie, by mówić o
nowej płycie.
Na koniec pozwól proszę, że zapytam Cię o
coś niezwiązanego z muzyką. Jesteście Włochami,
więc ciekawi mnie, co zazwyczaj lubicie
jeść, kiedy wybieracie się na zagraniczne
tournée? Gustujecie tylko we włoskich restauracjach,
czy eksperymentujecie także z
innymi kuchniami?
Myślę, że mogę odpowiedzieć za cały zespół.
Zawsze staramy się jeść lokalne potrawy,
kiedy podróżujemy po świecie. Dzięki temu
skosztowaliśmy kilka naprawdę niesamowitych
dań, o których wcześniej nie mieliśmy
pojęcia.
Dziękuję za rozmowę.
Grazie a te! e stato un piacer / dzękuję, to była
przyjemność.
Sam O'Black
TRICK OR TREAT 129
Pamiętny dzień, w którym słońce nie wzeszło
Wczasy w kosmosie to eksperymentalne wczasy. Takie, które mogą znieść
nas na manowce, pozwolić nieco zaszaleć, ponieść się rozbrykanej wyobraźni,
zatracić w zmysłowych anomaliach i zrobić zupę nie wiadomo z czego. Scott Shapiro,
czyli wokalista kalifornijskiego zespołu heavy metalowego Space Vacation,
pracował tak ciężko, aż zdołał utrwalić swe niezwykłe wizje na LP "White Hot
Reflection".
HMP: Czytałem ostatnio wywiad z astronautą
Kennedy Space Center. Powiedział:
"podobieństwo między ludźmi, którzy podróżują
na Ziemi, a tymi, którzy podróżują
wyżej, polega na tym, że chcemy oglądać
nowe widoki. Wszyscy chcemy doświadczać
nowych rzeczy w naszym życiu i poznawać
nowe kultury". Czy Twoim zdaniem analogiczne
podobieństwo łączy podróżników z
muzykami?
Scott Shapiro: Muzyka to sposób, w jaki
najlepiej wyrażam siebie oraz przekazuję
światu rzeczy, o których myślę. Jeśli nie tworzę,
nie czuję się w pełni spełniony. Czasami
słyszę ludzi mówiących o tym, "jak kiedyś grali
muzykę" i uważam, że to zabawne. Tworzenie
muzyki jest tak wielką częścią mojej tożsamości,
że kiedy słyszę coś takiego, brzmi to
wyobrażałeś w 2008 roku?
Cóż, niektóre rzeczy okazały się niesamowite.
Nigdy nie łudziłem się, że uda mi się wyjechać
na trasę do Europy, a stało się to w 2019 roku.
Inne sprawy stanowiły wyzwanie. Ciężko
zaistnieć na scenie i bookować - zwłaszcza
ostatnio - koncerty, bo wszystkie festiwale
przez ostatnie dwa lata napotykały organizacyjne
zakłócenia. Kiedy miałem 18 lat, myślałem,
że chodzi tylko o dziewczyny i rozrywkę,
a tymczasem brakuje nam snu, musimy ciągle
wysyłać rozmaite maile i radzić sobie z mediami
społecznościowymi. Kto by pomyślał!
(śmiech)
Co działo się ze Space Vacation przez ostatnie
pięć lat, pomiędzy "Lost In The Black
Divide" (2017) a "White Hot Reflection"
nagraniowe opóźniły się. Kiedy w końcu
skończyliśmy pracę w studiu w kwietniu 2021
roku, natrafiliśmy na kolejne 12 miesięcy opóźnienia
w tłoczeniu płyty. To był pieprzony
koszmar. W tym czasie nie mogliśmy rezerwować
koncertów, ale jakieś 9 miesięcy temu
zaczęliśmy grać regionalnie, żeby przygotować
nasze show na premierę, a teraz znów rezerwujemy
kolejne daty. Jak już mówiłem, to było
prawdziwe wyzwanie.
Kim jest Kai Sun?
Basistą. Ja grałem na basie w Space Vacation
tylko przez rok, po tym jak mój brat Jay - nasz
oryginalny basista - przeprowadził się do Los
Angeles w 2012 roku. Od tamtej pory o niskie
tony dbało u nas kilku różnych ludzi. Mój
drugi brat Mark grał na LP "Cosmic Vanguard"
(2014), a po jego przeprowadzce do
Austin, Kai zastępował go przez około dwa
lata. Steve Hays wykonał na "Lost In The
Black Divide" (2017) tak dobrą robotę, że
poprosiliśmy go, aby został, co zrobił, ale tylko
na rok. Kai powrócił do nas na początku
2019 roku. Jest doświadczonym basistą, grał
na trasach koncertowych otwierając występy
Muse, a obecnie gra również z naszymi kumplami
z Bay Area w Hell Fire. To prawdziwy
potwór.
jak "kiedyś miałem nogi". Myślę sobie, jak można
tak po prostu zdecydować się, żeby przestać
mieć nogi? Jeśli chodzi o poznawanie nowych
kultur - to świetny dodatek do pracy, który
sprawia, że wszystko jest bardziej ekscytujące.
Co napędza Wasze innowacyjne podejście?
Space Vacation dąży do tworzenia takich
utworów, jakie sami chcemy słuchać. W dużej
mierze jest to także zasługa różnic pomiędzy
ludźmi w naszym zespole. Wszyscy łączymy
nasze pomysły, co skutkuje powstawaniem
"dude soup".
Udzielanie się w zespole heavy metalowym
jest w rzeczywistości bardziej zwyczajne i
żmudne czy bardziej ekscytujące, niż sobie
Foto: Space Vacation
(2022)?
Prawdopodobnie mamy podobną historię jak
wiele innych zespołów. "Lost In The Black
Divide" ukazało się w 2017 roku, a my dopiero
zaczynaliśmy w nowym składzie. Płyta
wypadła OK, ale otworzyła przed nami wiele
drzwi. Zagraliśmy kilka dużych koncertów z
podziwianymi przez nas zespołami, takimi jak
Night Demon, Grim Reaper i Cauldron, a
także pod koniec 2019 roku udało nam się
wystąpić na kilku koncertach w Europie.
Następnie planowaliśmy uderzyć do studia z
nowym materiałem i wrócić przygotowanymi
do akcji (ćwiczyliśmy przez ostatnie dwa lata),
planując trasę po Europie i Japonii latem 2020
roku. Wkrótce świat stanął w miejscu i sesje
Wasz line-up składa się z muzyków z bogatym
doświadczeniem w innych zespołach
metalowych. W jaki sposób robienie sobie
przerw od Space Vacation w celu podjęcia
innych muzycznych przedsięwzięć pomogło
Wam zachować świeżość i nie wypalić się
podczas pracy nad "White Hot Reflection"?
Myślę, że trzeba mieć w życiu jakąś różnorodność,
bo inaczej wszystko popadłoby w stagnację.
Kiyo zajmuje się budową i jazdą na
motocyklach, Eli jest artystą ulicznym, a Kai
gra w Hell Fire. Ja pracuję jako prawnik i
mam rodzinę, więc zawsze coś ciekawego
mnie zajmuje. Ale to komponując muzykę i
występując na scenie czuję się najbardziej sobą.
Czy tworzenie "White Hot Reflection"
sprawiało Wam wiele frajdy?
Szczerze mówiąc, to był cholernie trudny
okres (śmiech)! Pracowaliśmy tak ciężko nad
tą płytą, że graniczyło to z wypaleniem.
Wszyscy przywiązywaliśmy wiele uwagi detalom
i żyliśmy z tymi utworami przez prawie
trzy lata, zanim ujrzały światło dzienne.
Mimo to jestem naprawdę zadowolony z efektu
końcowego. Cały ten dodatkowy czas, który
nad nią spędziliśmy, opłacił się. To dłuższa
płyta niż pierwotnie zakładaliśmy. Myślę, że
wszyscy dobrze się bawiliśmy pracując z
130
SPACE VACATION
Zackiem Ohrenem w studio i jesteśmy
niezmiernie podekscytowani perspektywą
wykonywania nowego materiału na żywo.
Co oznacza zdanie z Waszego press-kitu:
"skończyliśmy z podwójnym albumem"?
Album jest zdecydowanie dłuższy niż pierwotnie
planowaliśmy. To 60-minutowa płyta,
więc wytłoczyliśmy ją jako podwójny LP na
180-gramowym białym winylu w gatefoldzie.
Oczywiście nie ma to znaczenia w przypadku
formatów cyfrowych, ale osobiście słucham
tylko winyli.
Znajduję na "White Hot Reflection" mnóstwo
gęstych i wymagających partii instrumentalnych.
Czy to efekt bijekcji częstotliwości
kosmicznych na zakres 20 Hz - 20
kHz?
Ruchliwe i wymagające partie są w palcach, to
palcówki (śmiech). Korekcję przeprowadził
Zack. Nie jestem dobrze zorientowany w studyjnej
magii, ale chyba masz rację, że ta płyta
brzmi inaczej niż inne płyty heavy metalowe,
a to zawsze jest naszym celem. Połowa sukcesu
to ciekawa barwa dźwięku i myślę, że w tej
kwestii wykonaliśmy dobrą robotę.
Oprócz instrumentalnej wirtuozerii i złożoności
Waszych najnowszych utworów, materiał
zawarty na "White Hot Reflection"
jest melodyjny i chwytliwy. Czy te najbardziej
proste momenty są inspirowane takimi
zespołami jak Dokken?
Oto nasz cel - pisanie interesujących muzycznie
kawałków ze świetnymi zwrotkami. Zawsze
zależało nam na wydawaniu przystępnej,
świeżej i interesującej muzyki, którą będziesz
sobie nucił po usłyszeniu. Dorastając, uwielbiałem
Dokken i pewnie dlatego słyszysz pewne
nawiązania do nich na LP "White Hot
Reflection". Styl George'a Lyncha to potęga!
Myślę, że zwłaszcza w numerze "Walk Away"
naprawdę słychać tą inspirację.
Niektóre z Wszych gitarowych solówek
przypominają mi te grane przez Alexa Skolnicka,
szczególnie na płycie Testamentu
Foto: Space Vacation
"The New Order" (1988). Innym razem
("Don't Say It") zaś styl Dave'a Mustaine'a
z LP Megadeth "Rust In Peace" (1990). Zarówno
Dokken, Testament, Megadeth, jak i
Space Vacation to zespoły kalifornijskie. Jak
Wasz zespół odnosi się do całej społeczności
kalifornijskich metalheadów?
Kiyo odpowiada za lwią część leadów na tej
płycie. Wykonał świetną robotę aranżując kilka
naprawdę karkołomnych kawałków. Ja dorzuciłem
tylko kilka leadów w kawałku
"Iceberg". Zagrałem też instrumental gitarowy
"Sleep Tight", który stanowi mój wyraz szacunku
dla Eddiego Van Halena. Napisałem
go w dniu jego śmierci. Miał na mnie tak wielki
wpływ jako na muzyka, wykonawcę i gitarzystę,
że chciałem uchwycić to, co czułem po
jego odejściu. Jeśli chodzi o pokrewieństwo z
innymi zespołami z Kalifornii, to Testament,
Dokken i Megadeth były tak wielkimi zespołami
na długo przed tym, jak zacząłem grać,
że to raczej wpływy niż moi rówieśnicy. Istnieją
pewne podobieństwa, ponieważ gra naturalnie
odzwierciedla inspiracje.
Czy na "White Hot Reflection" chcieliście
zamanifestować jakąś konkretną deklarację
środowiskową?
Nie jesteśmy zespołem politycznym, więc to
nie jest nasza sprawa. Piszemy muzykę dla
ludzi, żeby dobrze się bawili, żeby słuchając
jej zapomnieli o całym szaleństwie świata.
Wypijcie browara, zapalcie jointa, a potem
włączcie "White Hot Reflection" i bawcie się,
aż spadną wam spodnie!
A tak przy okazji, uczęszczanie na niektóre
koncerty w USA wymaga ukończenia 21.
roku życia. Czy uważasz to za nonsens, że
młodsi metalowcy nie mogą cieszyć się koncertami
metalowymi ze względu na swój
wiek?
Tak. Myślę, że im większa publiczność, tym
weselej. Heavy metal powinien być w USA
bardziej jak alkohol - młodzież niech z nim
eksperymentuje!
Co Twoi przyjaciele z innych kalifornijskich
zespołów mówią Ci o katastrofach naturalnych,
kiedy z nimi rozmawiasz? Kalifornijscy
metalowcy są zaangażowani w ten
temat, czy nie za bardzo?
Mieszkamy w północnej Kalifornii i wszyscy
zostaliśmy osobiście dotknięci przez dzikie
pożary, bądź słyszeliśmy opowieści ludzi, którzy
stracili swoje domy lub firmy. Dla mnie i
mojej rodziny był to pamiętny dzień, w którym
słońce nie wzeszło, bo dym był tak wielki,
że zaciemnił niebo. Stąd wziął się refren
utworu "Burn With Me", dokładnie wers: "Fire
in your eyes, burn with me, we'll black out the skies".
Co rzecze potworny głos w końcówce ostatniego
numeru "Out Of Time" na zakończenie
Waszej nowej płyty?
(śmiech) Posłuchaj do tyłu, a się dowiesz!
Sam O'Black
Foto: Space Vacation
SPACE VACATION 131
Gdzie zajedzie ten pociąg?
Wywiad z zespołem Master Spy, muzykami którzy przenieśli mnie na
chwilę do swojego magicznego świata, rozwiał wszelkie wątpliwości, że są Oni
skazani na sukces. Wokal rodem z Iron Maiden, część muzyczna inspirowana
starymi filmami akcji i grami video powoduje, że każdy fan dobr ego grania odnajdzie
coś dla siebie. Zapraszam do lektury i odsłuchu najnowszego albumu w
przyszłości.
HMP: Skąd wzięła się nazwa Master Spy?
Kogo szpiegowaliście? (śmiech)
Merk: Cześć, właściwie nazwa została zainspirowana
kilkoma rzeczami, które kochamy,
począwszy od starych filmów akcji na starych
grach video kończąc. Jest to rodzaj połączenia
naszej miłości do programu telewizyjnego
Knight Rider, gry wideo Spy Hunter i uniwersum
Jamesa Bonda. Połączyliśmy te inspiracje
i wymyśliliśmy nazwę Master Spy,
która brzmiała fajnie i pasowała do wizerunku
naszego zespołu i stylu muzycznego.
Czy Lino inspirował się Iron Maiden? Mam
wrażenie, że wokal brzmi tak samo?
Tak, Lino ma ton bardzo podobny do Bruce'a
Dickinsona i jest po prostu niesamowity!
Lino wnosi jednak o wiele więcej niż tylko
bycie podobnym do Bruce'a. Sposób, w jaki
tworzy swoje melodie, pomysły, które wnosi,
czyli podkręcanie refrenów i dodawanie chórków,
są wielkim atutem jego twórczości. Zabawne
jest to, że myślę, że widzieliśmy (słyszeliśmy)
tylko wierzchołek góry lodowej jego możliwości,
ma tak duży potencjał, że zobaczysz,
jak rozwinie się w nadchodzących latach.
Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o zespole
Airforce? Czy to jakiś inny metalowy
projekt?
Airforce to kolejny projekt, którego członkiem
jest Lino. Zespół gra muzykę w stylu
NWOBHM i robi zdecydowanie prostszą
muzykę. Wydają nowy album w 2022 roku i
jestem przekonany, że będzie on świetny!
Miło jest widzieć, że każdy w naszym zespole
może również brać udział w różnych projektach
i realizować swoje artystyczne pomysły.
Jesteśmy zespołem otwartym, więc każdy może
swobodnie odkrywać różne drogi i próbować
różnych rzeczy, ale kiedy wszyscy wrócimy
do pracy nad Master Spy, stawiamy na
to sto dziesięć procent mocy, z jasną wizją tego,
co chcemy osiągnąć.
Co inspiruje Was do tworzenia i dlaczego
jest to magiczne uczucie jazdy pociągiem?
Jako główny twórca piosenek wraz z moim
przyjacielem Jayem, inspiracją jest rozmowa
pomiędzy dwoma najlepszymi przyjaciółmi i
kłótnia na temat filmów, gier wideo, fikcji
i wszystkich innych. Ja i Jay zawsze chcieliśmy
wymyślić inspirujące koncepcje opowiadające
historię, w której słuchacz mógłby niemal wyczuć,
że jest jej częścią. W przyszłych albumach
chcemy to wykorzystać. Nie psując
niczego, pierwszy album kładzie podwaliny
pod niektóre, obecnie ukryte powiązania,
które będą kształtować tradycję świata Master
Spy. Jeśli chodzi o sam pociąg, pojazd o dużej
prędkości, klasyczną sytuację z tłumem pasażerów
i bitwą na dachu, nie mogliśmy tego
pominąć. Cóż, jak sugeruje nazwa zespołu,
chodzi o stare klasyki akcji. To połączenie jak
słuchanie filmu lub czytanie książki, ale z muzyką
w uszach.
Planujecie nagrać album w innym języku?
Francuskim?
Moglibyśmy kiedyś zrobić coś po francusku,
przede wszystkim, jeśli miałaby przekazać
opowieść folklorystyczną z naszych korzeni w
Quebecu w Kanadzie. Nie zamykamy drzwi,
po prostu na razie chcemy skoncentrować się
na naszym głównym projekcie.
"Cannibal Island"? Czy to tylko metafora?
Może macie jakieś doświadczenie z tym
związane?
"Cannibal Island" została zainspirowana niektórymi
starymi filmami o kanibalach, które
były "modne" w branży filmów klasy B w latach
80-tych. Przekręciliśmy nieco historię filmu
"Cannibal Holocaust", który został wyprodukowany
przez legendarnego Ruggiero
Deodato. Opowiada historię kilku młodych
filmowców, którzy chcieli nakręcić film dokumentalny
w dżungli, ale zostali schwyta-ni
przez plemię kanibali. Aby jeszcze bardziej
zanurzyć się w świecie, zatrudniliśmy flecistę
Carlosa Carty, który pochodzi z Peru. Do nagrania
niektórych fragmentów utworu użył
rodowej Pan Pipe (folklorystyczny instrument
z Amazonii), ponieważ akcja rozgrywa
się gdzieś nad Amazonką.
Okładka Waszego nowego albumu wygląda
znakomicie. Mam wrażenie, że lubicie superbohaterów,
czy nie jesteście superbohateram
heavy metalu?
Dzięki, cieszymy się, że ludziom się podoba.
Mimo że bardzo lubimy superbohaterów, historie
nie odwracają się tak bardzo od superbohaterów
jak od zwykłych bohaterów, a nawet
antybohaterów, o czym przekonacie się
jeszcze w tym roku. Szczerze mówiąc, dla
sztuki patrzymy na wszystkie opcje, w tym
wielkie nazwiska, które wykonały kilka prac
dla komiksów Marvela. Uważamy, że wsparcie
wizualne jest ważne, aby przekazać historie
które opowiadamy w naszych piosenkach.
Foto: Master Spy
Pytanie nie dotyczy muzyki, ale sytuacji na
Ukrainie. Czy planujecie nagrać jakiś specjalny
metalowy utwór dla Ukrainy?
Jesteśmy bardzo smutni z powodu sytuacji na
Ukrainie, jesteśmy pacyfistami i mamy
nadzieję, że sytuacja zostanie szybko i pokojowo
rozwiązana. Nie jesteśmy zaangażowani
w żaden ruch polityczny, więc nasz zespół
stara się skupić na naszej podstawowej misji,
132
MASTER SPY
którą jest stworzenie wszechświata beztroskiego,
w którym można znaleźć pocieszenie i
uciec od surowej rzeczywistości.
Wasza muzyka jest bardzo instrumentalna i
magiczna. Czy myślicie, że w przyszłości
zrobicie coś cięższego?
Obecnie kończymy projekt EP-ki z Blaze
Bayley'em na głównym wokalu, który powinien
ukazać się w maju 2022r., muzyka będzie
nieco cięższa, ale nadal bardzo melodyjna.
Jeśli kiedykolwiek będziemy produkować
cięższe brzmienia, zrobimy to pod inną nazwą.
Jesteście bardzo młodą grupą, ale brzmicie
jak stary zespół metalowy. Jaka jest recepta
na stworzenie takiego brzmienia po tak krótkim
czasie?
Dzięki! Jesteśmy młodym zespołem, ale większość
zaangażowanych muzyków posiada
duże doświadczenie i jest częścią różnych zespołów
i projektów. Jeśli chodzi o mnie, ponieważ
to ja piszę piosenki, jestem całkiem
nowy w branży. To moje pierwsze wydawnictwo
w historii. Chciałem jednak skompletować
album. Kiedy w końcu zacząłem budować solidny
zespół, wszystko stało się jasne i łatwe.
Teraz moja motywacja i inspiracja rosną w
górę! Jestem bardzo entuzjastycznie nastawiony
co do przyszłości zespołu. Stworzyłem
bardzo specyficzne brzmienie, które chciałem
osiągnąć, a podczas tworzenia pierwszego
albumu miałem różnego rodzaju sytuacje, które
chciały, żebym dostosował rzeczy w inny
sposób niż ten, który chciałem. W końcu zrobiliśmy
to w większości tak, jak to widziałem,
i wszyscy zgodzili się, że projekt jest naprawdę
dobry. Jestem bardzo dumny z wyników naszej
pracy i wsparcia, jakie otrzymałem od
moich partnerów.
Następną stacją waszego metalowego pociągu
będzie? Mam na myśli, jakie macie
plany muzyczne na najbliższe lata?
Przed Tobą wiele stacji. Pierwszy przystanek
to nasza EP-ka składająca się z trzech piosenek,
którą Blaze Bayley wyda około maja
2022 roku. Jest to koncepcyjna EP-ka z fajną
szpiegowską historią, a Blaze pomógł nam
napisać teksty. Uważam je za jedne z naszych
najlepszych pio-senek napisanych do tej pory.
Emocje, które Blaze był w stanie wywołać,
szczerze myślę, że podniosły całość na
zupełnie nowy poziom.
Drugim przystan-kiem jest
nowe wydawnictwo LP
jesienią 2022 roku z Lino
na wokalu. Tym ra-zem
poruszymy kilka no-wych
tematów, dodamy nowy
styl tekstów z pomo-cą
Jaya, który jest mistrzem
pióra, i zaprezentujemy
bardziej zróżnicowa-ny
album. Mamy już kilka
utworów demo, które brzmią
całkiem nieźle, nawet
na tak wczesnym etapie.
Obiecuję, że przede wszystkim
przygotowujemy kilka
niespodzianek w naszych
przyszłych projektach.
Kiedy słuchałem waszego
albumu w samochodzie,
czułem się jak w pociągu.
Tutaj na Islandii nie mamy
pociągów, więc może
pewnego dnia przyjedziecie
na Islandię i zagracie
koncert. Będziemy wtedy
jeździć pociągiem urojonym,
tak? (śmiech)
(śmiech) Dzięki, właśnie to
staramy się osiągnąć, abyś
czuł się, jakbyś był w
samym środku akcji.
Weźmy na przykład
piosenkę "Alien Encounter",
Foto: Master Spy
która została specjalnie zaaranżowana
tak, aby była
bardzo wciągająca i umożliwiała słuchanie
podczas samotnej przejażdżki samochodem.
Chcemy, aby ludzie po-czuli emocje stojące za
zawiłą mieszanką historii i muzyki. Jeśli
kiedykolwiek jechałeś sa-mochodem lub
pociągiem, możesz to poczuć. Dla "Cannibal
Island" to coś innego. (śmiech) Wszystkim
naszym fanom na Islandii obiecujemy, że jeśli
kiedykolwiek zagramy na Is-landii, będzie to
specjalny pociąg dla was. Bar-dzo dziękujemy
za zainteresowanie naszym zespołem,
naprawdę fajnie jest wiedzieć, że niektórzy
ludzie lubią naszą muzykę! Wszy-scy
dokładamy wszelkich starań, aby tworzyć
nowe piosenki, które, miejmy nadzieję, będą
nadal stawać się coraz lepsze i podobać się
naszym słuchaczom. Wielkie podziękowania
dla wszystkich naszych zwolenników i sympatyków,
którzy dają nam całą dobrą energię
potrzebną do dalszego rozwoju jako zespołu!
Łukasz Michna
HMP: Mamy rok 2022 i nowy album
Evergrey, zaledwie rok po ostatnim "Escape
of the Phoenix". Lata pandemii musiały być
dla was całkiem owocne.
Jonas Ekdahl: Głównym powodem tego, że
zaczęliśmy pisać nowy materiał było to, że
podpisaliśmy kontrakt z nową wytwórnią,
Napalm Records. Przedyskutowaliśmy to z
nimi i zaplanowaliśmy wydanie płyty. Natychmiast
po podpisaniu umowy wróciliśmy
do pracy. Więc nie sądzę, żeby to miało wiele
wspólnego z pandemią. Raczej z podpisaniem
kontraktu z Napalmem. W pewnym sensie
Spełniam swoje marzenia
Chociaż szwedzki Goteborg kojarzy się jako miejsce narodzin melodyjnej
odmiany death metalu, miasto to wydało na świat wielu różnorodnych artystów.
Część z nich tworzy jeden z najjciekawszych obecnie zespołów grających metal
progresywny. Evergrey ostatnio nie próżnowali, w trakcie pandemii wydali dwa
albumy studyjne i jeden koncertowy. Porozmawiajmy z tej okazji z perkusistą grupy,
Jonasem Ekdahlem.
W przyszłym roku obchodzić będziecie
dwudziestopięciolecie działalności zespołu.
Po tak długim czasie działalności nie macie
żadnych trudności z kreatywnością?
To jest tak, jakbyśmy włączyli pstryczek i zaczynali
pisać. Zrobiliśmy w ten sposób wiele
płyt, od samego początku, od połowy dziewięćdziesiątych.
Z każdym albumem stajemy
się coraz lepsi i lepsi. To pocieszające uczucie,
wiedzieć, że kiedy zaczynasz pisać nowy album,
zawsze uczysz się czegoś nowego. Rozwijasz
się, jako perkusista, muzyk, autor tekstów,
producent i tak dalej. Cieszę się, że
wszyscy jeszcze jakoś ogarniamy.
Kiedy już włączysz ten przełącznik, co
pozwala ci być kreatywnym? Czytałem, że
słuchasz bardzo różnej muzyki, gatunków
takich jak pop, hip hop i tak dalej. Jak wpływa
to na twoje poczucie twórczości?
Właśnie tak robię. Większość muzyki, której
słucham, to pop, hip hop i tak dalej. Coś innego
niż heavy metal czy w ogóle muzyka rockowa.
Tej nadal słucham, ale stanowi jakieś
20% całości. Po prostu bardziej inspiruje mnie
W kilku utworach na płycie wykorzystaliście
nagrania wysłane wam przez fanów. Skąd
wziął się ten pomysł?
Celem było zaangażowanie naszych fanów i
sprawienie, by w jakiś sposób stali się częścią
naszej muzyki. Bo to oni są najważniejszym
powodem, dla którego robimy swoje. Fani, a
także możliwość występowania dla nich, grania
tras koncertowych, festiwali i tym podobnych
rzeczy. To był fajny sposób na to, żeby
weszli z nami w interakcję w ramach naszej
muzyki. Udostępniliśmy ludziom ścieżki, do
których mieli zaśpiewać, a potem wysyłali
nam to z powrotem. Obrobiliśmy ten materiał
i umieściliśmy w kawałku "Save Us". Wielu
ludzi przysłało nam swoje nagrania, co było
świetne. Podziękowaliśmy wszystkim na płycie,
w książeczce. Każda z tych osób jest w niej
wspomniana.
Ile osób było w to zaangażowanych?
Nie wiem. Ale lista jest długa. Super fajne, że
tak wiele osób chciało być częścią tego projektu.
Podobnie zrobiliśmy z utworem "Midwinter
Calls". Poprosiliśmy żywą publiczność
podczas naszych koncertów w Szwecji o to,
aby zaśpiewała melodię. Nasz wokalista,
Tom, zatrzymał zespół i pozwolił publice
śpiewać przez jakiś czas a my to nagrywaliśmy.
Od razu poczuliśmy, że im się podoba.
Nie mogę się doczekać, kiedy znowu zagramy
ten kawałek na żywo żeby rozruszać tłum.
zmusiło nas to do tworzenia. Zmusiło w dobrym
sensie, ponieważ mieliśmy obawy, czy
uda damy radę zabrać się tak szybko do roboty.
Ale jak zaczęliśmy to wszystko poszło bardzo
łatwo.
Foto: Evergrey
słuchanie nowych gatunków, czuję, że mogę
od nich zapożyczyć lub ukraść trochę różnych
dźwięków i włączyć je w swój metal. Uwielbiam
mieć tę wolność, słuchać wszystkiego, co
chcę i cieszyć się tym. Liczy się to, jak dobra
piosenka, niezależnie od gatunku. Staram się
mieć oczy i uszy są otwarte i czuję, że słuchając
innych rodzajów muzyki, naprawdę rozwijam
się, jako autor i muzyk.
W ostatnich wywiadach Tom opowiadał, że
nowy album w jakiś sposób opowiada o egocentryzmie
oraz o tym, jak media społecznościowe
wzmacniają tego typu postawy. Jak
ty postrzegasz ten temat?
Obserwuję takie zachowania każdego dnia.
Jest ich coraz więcej. To coś powszechnego w
mediach społecznościowych. Ludzie chcą się
przedstawiać w sposób lepszy, niż są w rzeczywistości.
Niektórzy znają życie bardziej z
mediów społecznościowych bardziej niż z doświadczenia.
Nie kontaktujemy się ze sobą
fizycznie w ten sam sposób, co kiedyś. Świat
wydaje się coraz zimniejszym miejscem, nie
mówię w tym momencie o pandemii. To nie
jest nic dobrego i mam wrażenie, że z roku na
rok jest coraz gorzej i gorzej.
W pewnym stopniu się zgadzam. Muszę też
przyznać, że sam korzystam z mediów społecznościowych
i jest to mnie rzecz ambiwalentna.
Jak to jest z tobą? Wiem, że masz
swoje profile na Facebooku i Instagramie.
Tak, tak, jestem również na YouTube. Ale nie
jestem aż tak aktywny i jest mi z tym naprawdę
dobrze. To znaczy, oczywiście promuję
naszą codzienną pracę i publikuję posty dotyczące
zespołu, ale jeśli chodzi o sprawy osobiste,
to wolę być zachować je dla siebie. Przestałem
gonić za lajkami, jeśli wiesz, o co mi
chodzi. To mnie po prostu stresuje, a nie lubię
tego uczucia Ludzie robią to, aby zaspokoić
swoje ego. Dla mnie pochłania to o wiele za
dużo energii. Zdałem sobie z tego sprawę i
wolę przeznaczyć tę energię na coś bardziej
134
EVERGREY
kreatywnego i pozytywnego. Zasadniczo to
tylko moja opinia, ale naprawdę cieszę się, że
wycofałam się z mediów społecznościowych,
przynajmniej w tematach osobistych.
Rozmawialiśmy o tym, że ostatnie lata były
dla was aktywne, wydaliście dwa albumy.
Ale chyba brakowało wam koncertów i dłuższych
tras?
No, więc, to trochę dziwne uczucie wiedzieć,
że niedługo zaczynamy trasę, która będzie
dość długa. Była już przekładana jakieś dwa
czy trzy razy z powodu pandemii. I tak, jest
wiele rzeczy, na które naprawdę czekam z niecierpliwością.
Ale są też rzeczy, za którymi
będę tęsknić, takie jak pobyt w domu. Przyzwyczaiłem
się do siedzenia w domu i naprawdę
to lubię. A teraz jestem ojcem, mam półtoraroczną
córeczkę.
Gratuluję.
Wyjazd z domu po raz pierwszy od jej narodzin
będzie wyzwaniem. Ale z drugiej strony,
będzie wspaniale zagrać na żywo nowe kawałki.
Można powiedzieć, że mamy teraz dwa
albumy do promowania, ponieważ nie zrobiliśmy
trasy po "The Escape of the Phoenix".
Więc to będzie super fajna sprawa, móc wyjść
i promować dwa albumy w tym samym czasie.
Zamierzamy grać wiele piosenek z późniejszych
płyt, co również będzie odświerzające.
Wybierzemy naprawdę ciekawy zestaw utworów,
będzie dobrze.
Porozmawiajmy o przeszłości. Interesują
mnie twoje muzyczne korzenie. Jak zapamiętałeś
Göteborg z czasów swojego dzieciństwa?
Tamtejsza scena muzyczna ma już niezłą
renomę.
No cóż, ciekawe pytanie. Zawsze wydawało
mi się, że Göteborg miał naprawdę pokaźną
scenę i wszędzie odbywały się koncerty.
Niestety, kiedy byłem młodszy, nie wszędzie
mogłem się dostać, bo byłem niepełnoletni.
Ale wiedziałem, że w centrum miasta działy
się różne interesujące rzeczy. W każdy weekend
grały jakieś zespoły. Z tego co pamiętam,
między grupami istniała o wiele większa rywalizacja
niż obecnie. Mam wrażenie, że teraz
Foto: Evergrey
muzycy, mniej lub bardziej dbają o siebie
nawzajem, wspierają się. W tamtych czasach
było więcej rywalizacji, jeden zespół zawsze
chciał być fajniejszy od drugiego. Staramy się
nie obrzucać nikogo błotem, ale było ciężko.
Porównując z tamtymi czasami, to dzisiaj jest
między zespołami o wiele więcej miłości i koleżeństwa.
Przynajmniej takie jest moje wrażenie
z czasów, kiedy byłem nastolatkiem w
połowie lat dziewięćdziesiątych.
Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?
Właściwie to zacząłem grać na klarnecie.
Chciałem grać na saksofonie, ale byłem za
młody. Nie mogłem zacząć od razu, więc musiałem
przez rok ćwiczyć na klarnecie, zanim
mogłem przejść na saksofon. Chyba jeszcze
później przez jakiś rok grałem na saksofonie,
aż przez przypadek odkryłem perkusję. A kiedy
już ją odkryłem, uzależniłem się od niej.
Pobierałem lekcje przez pięć lub sześć lat.
Następnie poszedłem do liceum, w którym
perkusja i instrumenty perkusyjne były moim
głównym przedmiotem, przez trzy lata Następnie
miałem rok przerwy po szkole, a później
dołączyłem do Evergrey.
Jakie zespoły przyciągnęły cię do grania
rocka?
Pierwszy beat perkusyjny, który naprawdę
mnie wciągnął to "Keep the Faith" zespołu
Bon Jovi. Oh, yeah! Miał naprawdę fajny
groove i brzmienie perkusji, więc mnie wkręcił.
Później zacząłem słuchać zespołów takich
jak Kiss, Red Hot Chili Peppers, Metallica.
Tak, tych klasycznych zespołów, które uważałem
za najbardziej ekstremalne. Następnie zainteresowałem
się bardziej technicznym graniem.
Lubię grać razem z albumami, szczególnie
gitarzystów solowych, takich jak Stevie
Vai. Tak to się zaczęło.
Jak zaczynałeś zajmować się muzyką to z
pewnością musiałeś mieć jakieś marzenia,
które chciałeś spełnić. Które z nich udało ci
się zrealizować?
Pozwól mi pomyśleć. Tak, miałem kilka takich
marzeń, dużych i małych. Spróbuję wybrać
część z nich. Na pewno była to pierwsza
trasa koncertowa po Stanach Zjednoczonych
oraz wyjazd do Australii. Albo podróżowanie
po całym świecie, odwiedzenie krajów po raz
pierwszy i granie przed nowymi ludźmi, którzy
doceniają muzykę. Te marzenia spełniłem.
Chciałem również być wspierany przez jakieś
duże firmy perkusyjne. Moje ulubione od
dziecka to Pearl i Sabian. Miałem też możliwość
spotkania wielu ze swoich bohaterów.
Cieszę się, że mogłem z nimi porozmawiać i
powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyli. To są
te najważniejsze dla mnie rzeczy.
Igor Waniurski
Foto: Evergrey
EVERGREY 135
Kenn Nardi
Granie nowych utworów sprawia mi więcej frajdy
Kenn Nardi twierdzi, że nie jest znany większości metalowego świata.
Cóż, na przełomie dekady lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych grał na gitarze
oraz śpiewał na wszystkich czterech albumach studyjnych bardzo innowacyjnego
zespołu thrashowego Anacrusis ("Suffering Hour" 1988, "Reason" 1990, "Manic
Impressions" 1991, "Screams And Whispers" 1993). Na tym jego muzyczna
działalność się nie skończyła, gdyż ostatnio nagrał samodzielnie dwa solowe
krążki: "Dancing With The Past" (2014) i "Trauma" (2021). Obecnie Kenn pracuje
nad stworzeniem kolejnej solowej płyty. Jest zatem aktywnym artystą z konkretnym
i unikalnym dorobkiem wydawniczym. Lektura niniejszego wywiadu pozwoli
Wam wstępnie zapoznać się z całokształtem twórczości tej nietuzinkowej
postaci.
HMP: Jak się z tym czujesz, że ludzie nadal
kojarzą Cię z Anacrusis?
Kenn Nardi: Nie przeszkadza mi to. Wręcz
przeciwnie, rozumiem, że to właśnie dzięki
Anacrusis większość ludzi w ogóle zna moje
nazwisko. Anacrusis było największą muzyczną
częścią mojego życia i jestem bardzo
dumny z mojego wkładu i wszystkiego, co
udało nam się osiągnąć (nie tylko w latach 80-
tych i 90-tych), ale także z szacunku, jakim
jesteśmy darzeni wiele lat po rozpadzie zespołu.
Dnia 8 lipca 2019 roku Anacrusis ogłosiło
ponowne spotkanie z okazji reedycji swojego
katalogu Metal Blade Records. Czy to był
zjazd tylko na jeden wieczór, a może planujecie
jeszcze podziałać?
To był tylko jeden wieczór. Otrzymaliśmy
propozycję z naprawdę świetnego klubu w naszym
rodzinnym mieście (St. Louis, Missouri,
przyp.red.), żeby zrobić jakiś reunion show,
uczcić dorobek wydawniczy. Spodobał nam
się ten pomysł i odbyliśmy rozmowy z każdym,
kto kiedykolwiek był oficjalnie członkiem
Anacrusis, próbując nakłonić wszystkich
do wzięcia udziału w tym wydarzeniu.
Na szczęście wszystkim chłopakom pomysł
się spodobał i tak też zrobiliśmy. Ostatecznie
koncert składał się z trzech części, co pozwoliło
nam wystąpić z każdym z trzech perkusistów
i wykonać set reprezentujący każdy ze
składów. Fani mieli okazję zobaczyć wszystkie
utwory wykonane w oryginalnym składzie nagrywającym
dany album. Wspaniale było pozwolić
każdemu członkowi zespołu na uznanie
jego wkładu w zespół i albumy, na których
grał.
byłbym wówczas w stanie koncentrować się
na Anacrusis w dotychczasowym stopniu. Nigdy
nie usiedliśmy razem i nie rozmawialiśmy
nawet o tym, jakie będą następne kroki. Wróciliśmy
z Europy, gdzie otwieraliśmy koncert
Death, i planowaliśmy krótką podróż do Kanady
na serię występów. Kiedy sprawy się
skomplikowały, po prostu każdy poszedł w
swoją stronę. Nigdy nie podjęliśmy oficjalnie
decyzji o zakończeniu działalności ani o rozstaniu,
ale kiedy zrobiliśmy sobie krótką przerwę,
myślę, że naprawdę mogliśmy zobaczyć,
jak bardzo wszyscy czuliśmy się wtedy nieszczęśliwi.
Dla mnie osobiście to, że nie musieliśmy
zajmować się zespołem i nigdy do
niego nie wróciliśmy, stanowiło ulgę. Po kilku
miesiącach rozpad Anacrusis stał się oczywistością.
Nigdy tego nie ogłosiliśmy, ani nie powiedzieliśmy
wytwórni. Myślę, że na początku
może nawet nie chcieliśmy przyznać się przed
sobą, że to koniec. Mogę powiedzieć, że podczas
gdy normalnie zawsze myślałem o tym,
jak będzie wyglądał następny album i pisałem
nowy materiał, po tej trasie nie miałem nic i
nawet nie zastanawiałem się, co będziemy robić
dalej. W głębi duszy wiedziałem, że nie
chcę już tego robić, jeszcze zanim zagraliśmy
ostatni koncert.
Które utwory z Twoich solowych albumów
skomponowałeś jako pierwsze po zakończeniu
działalności Anacrusis? Czy mocno
ewoluowały one na przestrzeni lat?
Utwory "Beside Myself" i "Telling Skies" z LP
"Dancing With the Past" (2014) zostały napisane
i nagrane niedługo po rozpadzie Anacrusis.
Na LP "Trauma" (2021) dwa bonusowe
utwory: "Morningsong" i "Watching
Through Darkness", również powstały w tym
samym czasie, ale ostatecznie nie znalazły się
na "oficjalnym" albumie. Po tym, jak nowy
materiał zaczął nabierać kształtów, poczułem,
że nie pasują one do całości, choć i tak chciałem
je nagrać. Te stare piosenki były właściwie
początkiem albumu "Trauma", więc bonusowy
dysk uznałem za właściwe rozwiązanie, by
je tam zamieścić, wraz z kilkoma kawałkami
Anacrusis zaaranżowanymi na nowo. Na LP
"Dancing With the Past" znalazło się też
kilka utworów, które powstały wiele lat po
rozpadzie Anacrusis, jak "Submerged" i "Creve
Coeur".
Foto: Kenn Nadir
Metal Blade podpisało z Anacrusis kontrakt
na 7 albumów. Tymczasem tylko "Manic Impressions"
i "Screams And Whispers" ukazały
się pod ich szyldem. Czy uważasz to za
straconą szansę, czy też zakończenie działalności
Anacrusis w 1993 roku pozwoliło
wam skupić się na jeszcze bardziej satysfakcjonujących
rzeczach w życiu?
Kiedy skończyliśmy trasę koncertową promującą
"Screams And Whispers", sprawy w zespole
były już bardzo napięte. Spędziliśmy razem
siedem lat i byliśmy sfrustrowani nie tylko
sobą nawzajem, ale także wytwórnią, managementem
i wszystkim innym. W tamtym
momencie nie wyobrażałem sobie, żeby zespół
mógł pójść dalej. Prawdopodobnie po przerwie
moglibyśmy kontynuować działalność, ale
nie sądzę, żeby komukolwiek leżało to na sercu
w tamtym momencie. Przechodziłem przez
rozwód i mój umysł był wtedy tak daleko od
muzyki, jak to tylko możliwe. W moim życiu
osobistym musiałem zrobić wiele, żeby wszystko
wróciło na właściwe tory i dlatego nie
"Dancing With The Past" miał być albumem
powrotnym Anacrusis, podczas gdy Ty czasami
nazywasz Anacrusis najbardziej niedocenionym
zespołem w historii metalu...
Nie sądzę, żebym tak nazywał Anacrusis, ale
fani często to robią. Chociaż uważam, że byliśmy
nieznani, w większości przypadków zawsze
otrzymywaliśmy dobre recenzje i szacunek
od społeczności metalowej. Szczerze mówiąc,
uważam, że niektórzy ludzie dają nam o
wiele większe uznanie, niż na to zasługujemy.
Ja sam nazywam Anacrusis najbardziej przecenianym
spośród "niedocenianych" zespołów
(śmiech).
Czy uważasz, że "Dancing With The Past"
zostało niedocenione w mediach lub wśród
fanów?
W pewnym sensie, z "Dancing With The Past"
jest tak samo. Choć nie jestem dobrze znany
większości metalowego świata, recenzje i
komentarze dotyczące tego albumu były niemal
zawsze pozytywne. Prawdopodobnie dla
przeciętnego fana było to zbyt wiele materiału
136
KENN NARDI
do przyswojenia na raz, więc mogę nawet
zrozumieć krytykę pod tym względem. Wiedziałem
o tym, ale wtedy nie sądziłem, że
będę nagrywał kolejne albumy i chciałem po
prostu wydać to wszystko za jednym zamachem.
Chociaż w pewnym sensie był to nowy
album trzech członków Anacrusis, nie sądzę,
żebym kiedykolwiek wierzył, że nazwiemy go
albumem Anacrusis. Nigdy nie sądziłem, że
to byłoby dla mnie właściwe. Nie cały materiał
zostałby wydany, gdyby to był wysiłek
zespołu. Kiedy zdecydowałem się skończyć
płytę sam, poczułem się swobodniej, włączając
do niej bardziej zróżnicowane utwory.
To niesamowite, że jednej osobie udało się
skomponować, zagrać, zaśpiewać, nagrać,
zmiksować, zmasterować i wydać niezależnie
tak dopracowany album jak "Trauma".
Jak to wygląda z perspektywy muzyka: czy
Anacrusis jest trudną technicznie muzyką do
grania w porównaniu z Twoimi solowymi
utworami?
"Trauma" jest efektem bardziej strumieniowego
podejścia do pisania niż "Dancing With
the Past". Może jest tam mniej technicznych
riffów, które nie znalazłyby się na albumie
Anacrusis, ale czuję, że kompozycje są bardziej
złożone. Sposób, w jaki instrumenty grają
ze sobą i uzupełniają aranżację, jest o wiele
bardziej dojrzały. Pod względem wokalnym
nowsze utwory z obu solowych albumów są o
wiele trudniejsze do zaśpiewania, ale to mi się
w nich podoba. Granie i śpiewanie solowego
materiału, który wykonałem podczas krótkiej
europejskiej trasy koncertowej w 2016 roku,
sprawiło mi wiele frajdy, o wiele więcej niż
wykonywanie starszych numerów Anacrusis.
Oczywiście, te solowe utwory były dla mnie
nowe, ale myślę, że zawierają ciekawsze melodie.
Czy zgodziłbyś się, że ogólny klimat "Traumy"
może mieć coś wspólnego z wczesnymi
symfonicznymi dokonaniami Theriona (takimi
jak "Lepaca Kliffoth")?
Nie jestem zaznajomiony z ich muzyką, a istnieje
wiele zespołów, które z biegiem lat zaadaptowały
elementy symfoniczne. Uwielbiam
takie połączenie klasycznego instrumentarium
z metalowymi gitarami i perkusją. Początkowo
byłem pod silnym wpływem Celtic
Frost, a także zespołów takich jak ELO i The
Moody Blues, ale słyszałem kilka świetnych
zespołów, które robiły to znacznie lepiej niż
Anacrusis. Gdyby Anacrusis wydało kolejny
album, myślę, że poszlibyśmy jeszcze bardziej
w tym kierunku. Przynajmniej ja bym tego
chciał, choć nie jestem pewien, czy wszyscy
inni by się na to zgodzili. Patrząc wstecz, nie
wydawało mi się, żeby kiedykolwiek miał powstać
piąty album. Czułem, że te cztery LP
odzwierciedlały przebytą przez nas, rozwijającą
podróż. Kiedy skończyliśmy "Screams
and Whispers", poczuliśmy, że osiągnęliśmy
wszystko, co sobie założyliśmy. Nie widziałem
zbyt wiele miejsca na dalszy rozwój Anacrusis
poza tym etapem. Granice zostały
rozciągnięte, ale myślę, że każdy inny kierunek,
w którym chciałbym podążać, spowodowałby
w końcu zbyt duży podział w zespole.
Chyba dlatego nie zastanawiałem się nad
tym, co dalej.
Czy uważasz, że "Trauma" to "art metal",
ale nie "metal progresywny"?
Wielokrotnie zastanawialiśmy się z przyjaciółmi,
czy Anacrusis lub moje solowe
utwory powinny być uważane
za "progresywne". W mojej
głowie ten termin zawsze
kojarzył mi się z bardzo skomplikowanymi
aranżacjami, wirtuozerią
muzyczną i tym podobnymi
rzeczami - wiesz,
Dream Theater, Yes lub
Rush. Wyjaśnili mi, że jest
wiele sposobów na bycie "progresywnym",
oraz że nasza muzyka
zawsze wybiegała w przyszłość,
wykorzystując różne
sposoby użycia dźwięków, mój
styl śpiewania, teksty itp. Nie
sądzę jednak, żebym nazwał
swoją muzykę "art rockiem".
Kiedy myślę o tym określeniu,
wyobrażam sobie wczesny Genesis,
gdzie muzyce towarzyszyły
wizualne prezentacje, co
również było bardzo niekonwencjonalne.
Jeśli chodzi o
mnie, to w większości przypadków
jestem tradycjonalistą. Nie
kwestionuję tradycyjnej struktury
piosenek, ani nie chcę jej
wywracać do góry nogami. Lubię
piosenki, dobrą melodię.
Jestem przede wszystkim autorem
piosenek, choć lubię zaskakiwać
słuchacza. Czasem zda-
Foto: Kenn Nadir
rza mi się zrobić coś mniej ortodoksyjnego, ale
zawsze jestem zakotwiczony w fundamencie
piosenki. Lubię też wykorzystywać pełnię możliwości
instrumentów. Lubię łączyć uzupełniające
się partie gitar i wykorzystywać je do
nadania muzyce przestrzeni. Rzadko gram
unisono, chyba że w konkretnym celu, aby
podkreślić prostotę danej sekcji. Lubię też stosować
łamane akordy, tak aby jedna gitara
grała jeden "kawałek", a druga grała drugi w
taki sposób, aby połączyć je we wspólny, duży
akord. Używam też basu w bardzo melodyjny
sposób - bardziej zbliżony do tego, co robili
Paul McCartney czy Brian Wilson. Zazwyczaj
partie basu aranżuję jako ostatnie, aby
wprowadzić do utworu to, czego w moim odczuciu
jeszcze "brakuje". Bas jest instrumentem
o wiele bardziej wszechstronnym, niż większość
ludzi zdaje sobie sprawę. Odpowiednie
nuty melodyczne, kontr-rytm, niższe lub wyższe
dźwięki mogą przekształcić tą samą muzykę
w tak wiele różnych wersji, że często dziwię
się, że jest on tak mało wykorzystywany,
szczególnie w metalu. To nie jest po prostu
niższa gitara, choć oczywiście można jej
używać w ten sposób. Jest to zupełnie inny
instrument, który może być nie tylko kotwicą
muzyki, ale także instrumentem napędzającym
całość. Chociaż nigdy nie studiowałem
muzyki ani nie słuchałem zbyt wiele muzyki
klasycznej, poza zwykłymi rzeczami, które
słyszymy we współczesnej kulturze, myślę, że
mam chyba bardziej klasyczne podejście do
sposobu, w jaki aranżuję instrumenty, używając
każdego z nich do wspierania i/lub przeciwstawiania
sobie innych, aby ostatecznie
stworzyć z nich małą orkiestrę.
Czemu "A Reckoning" jest jedną z Twoich
ulubionych piosenek z albumu "Trauma"?
Każdy utwór ma swój szczególny urok, więc
mam wiele ulubionych. "A Reckoning" był pierwszym,
który napisałem tym razem i jest w
nim zarówno prostota, jak i złożoność, którą
naprawdę uwielbiam. Napięcie narasta przez
cały utwór, a ja czuję, że liryki w odpowiedni
sposób unoszą się na tych falach. Jest tam też
mała progresja opadająca na końcu refrenu,
która przyszła nie wiadomo skąd, prosto do
moich rąk. Po prostu podążałem za każdym
akordem tam, gdzie wydawało się, że naturalnie
chce iść. Dobrze mi to wyszło. Uważam,
że jest to pięknie skonstruowana kompozycja.
Tak naprawdę nie jest to kawałek "riffowy", a
raczej oparty na ciekawej melodii.
Słyszałem, że nie tylko skomponowałeś całą
"Traumę", ale zajęło Ci to zaledwie dwa miesiące,
a ogromny przypływ kreatywności był
powodem, dla którego zdecydowałeś się nie
umieszczać na albumie swoich starszych
utworów.
Do wszystkiego zainspirowała mnie decyzja o
zakupie 12-strunówki - czasami nowe brzmienie
może zainspirować wiele nowych pomysłów.
Usiadłem z nią i z przyjemnością sprawdzałem,
jak brzmią akordy na tej konkretnej
gitarze. Szybko zacząłem wymyślać fragmenty
"A Reckoning" i może w ciągu pół godziny
wszystko było już gotowe. Dokładnie to samo
stało się z utworem "Trauma", który powstał
2-3 noce później. Pomysły po prostu zaczęły
KENN NARDI 137
się sypać i mniej więcej co 3 lub 4 dni miałem
zupełnie nową, gotową piosenkę. Trwało to
kilka tygodni, aż w końcu moje wizje dotyczące
nowego albumu nieco się zmieniły i postanowiłem
wykorzystać tylko nowe pomysły,
odkładając na bok kilka starych kawałków,
które początkowo planowałem nagrać jako
podstawę. Potem, mając już kilka solidnych
utworów, skupiłem się na cięższych riffach,
żeby uzupełnić materiał i wtedy powstały
"Clarion Call", "The Orphan", "Shed My Skin"
i te bardziej tradycyjnie "metalowe" numery.
Zaczynają się one zawsze od riffów, które łączę
w całość a następnie opracowuję do nich
partię wokalną - w przeciwieństwie do pierwszych
wspomnianych przeze mnie utworów,
które zwykle podążąją za melodią. Na samym
końcu opracowują finalną aranżację.
Jednak czy to prawda, że dawniej zwykłeś
zaczynać komponować całą muzykę albo na
gitarze akustycznej, albo na gitarze basowej?
To wszystko zależy od utworu. Rzadko komponuję
cały utwór na basie (wyjątek stanowił
utwór tytułowy z płyty "Dancing With the
Past"). Czasami siadam z basem i sprawdzam,
co mogę wymyślić, i czasami kończy się to
główną częścią utworu, jak na przykład w
"Light Up the Shadows" lub w otwarciu "No
Surprise", ale zazwyczaj jest to tylko sekcja lub
dwie.
Czy pracujesz już nad trzecim solowym albumem?
W najbliższych tygodniach planuję spotkać
się z Johnem Emery (basistą Anacrusis),
Chadem E. Smithem (perkusistą Anacrusis z
albumu "Manic Impressions") i moim starym
przyjacielem Chrisem Speciale (który grał na
basie podczas moich solowych występów w
2016 roku). Chris będzie grał na gitarze w
tym projekcie, a jest świetnym pisarzem i autorem
tekstów, który grał w zespołach z gatunku
od death metalu po dark wave i industrial.
Nie zamierzam odtwarzać jakiejś wersji
"Manic Impressions", a raczej chcę współpracować
z ludźmi, których dobrze znam, doceniają
to, co robię i co piszę, i których również
bardzo szanuję. Prawdopodobnie będzie to
trzeci album "Kenn Nardi", ale z wkładem
Foto: Kenn Nadir
innych muzyków, wspólnym pisaniem, a
także bardziej "ludzkim" czy "zespołowym"
feelingiem, w przeciwieństwie do "Traumy",
na której wszystko jest grane czy sekwencjonowane
przeze mnie. Wspólnie dyskutujemy
o następnych pomysłach, a ja napisałem
już kilka nowych rzeczy i mam nadzieję, że to
wypali. Mamy świetną chemię muzyczną,
mimo że przyzwyczaiłem się do robienia wielu
rzeczy samemu. Ponieważ pozostali respektują
mój sposób pisania i aranżowania, nie
widzę zbyt wiele miejsca na konflikty. Chad
to fantastycznie wszechstronny muzyk, a gust
Johna jest mocno zakorzeniony nie tylko w
wielu bardzo ciężkich zespołach, ale także w
starym rocku progresywnym, który zresztą
sprawił, że po raz pierwszy zakochał się w muzyce,
gdy dorastał. Mam nadzieję, że uda mi
się napisać kilka świetnych piosenek Kenna
Nardiego, które będzie można "udekorować"
zróżnicowanym wkładem pozostałych muzyków,
ich rozmaitymi stylami i wpływami.
Uznałeś kiedyś Davida Wayne'a z Metal
Church za wokalnego "boga". A kto z żyjących
ludzi jest Twoim zdaniem najwspanialszym
wokalistą?
Prawdopodobnie moim ulubionym żyjącym
wokalistą w ciągu ostatnich kilku dekad jest
niejaki Jimmy Gnecco. Jest on członkiem zespołu
Ours, który odkryłem przez przypadek
w MTV. Ich pierwszy album szybko stał się
jednym z moich ulubionych albumów w historii.
Jimmy nagrywał także solowe materiały
i współpracował z innymi muzykami. Ma fantastyczną
rozpiętość wokalną i śpiewa z niewiarygodną
mocą, gdy tego wymaga piosenka,
ale potrafi też śpiewać najdelikatniej i najbardziej
emocjonalnie, gdy potrzeba. Naprawdę
uwielbiam jego głos i styl wokalny. Jestem też
wielkim fanem zespołu Muse, a Matt oczywiście
też jest świetnym wokalistą. Nie potrafię
śpiewać tak jak oni, bo nie zostałem
obdarzony ich naturalnym talentem, ale staram
się podchodzić do swoich wokali w ten
sam sposób, tzn. używać głosu tak, by uzyskać
podobną dynamikę. Nie uważam, że trzeba
być świetnym technicznie, żeby być dobrym
wokalistą. Świadczy o tym mnóstwo przykładów
- od Neila Younga, przez Rogera Watersa,
Boba Dylana, po Micka Jaggera. Może
gdybym urodził się ze wspaniałym, naturalnym
głosem, skończyłbym śpiewając w jakimś
nudnym cover bandzie? Kto wie? Czasami
brak naturalnego talentu zmusza do cięższej
pracy, by dotrzeć do celu.
Czy jakieś konkretne traumatyczne wydarzenie
sprawiło, że czułeś niepokój przed wyruszeniem
na pierwszą w życiu trasę koncertową
(związane ze zbyt długim przebywaniem
poza domem)? Czy nadal czujesz się
nieswojo, gdy spędzasz zbyt wiele czasu
poza domem?
W wieku kilkunastu lat zaczęłam doświadczać
strasznych ataków paniki. Wtedy jeszcze nie
wszyscy wiedzieliśmy, co to jest "atak paniki",
a to coś mnie paraliżowało i przerażało. Moja
mama zawsze zmagała się z lękiem, a przez
wiele lat cierpiała nawet na agorafobię, rzadko
wychodząc z domu (a kiedy już to robiła,
przeżywała okropne chwile). Kilku innych
członków rodziny również ma ten problem z
lękiem, więc podejrzewam, że jest to jakiś
fizjologiczna lub dziedziczna sprawa. Moja
mama nigdy nie była leczona z tego powodu i
ja też przez wiele lat nie brałam leków. Dość
wcześnie udało mi się to zrozumieć i przezwyciężyć.
Jedynym prawdziwym sposobem
na pokonanie tego problemu jest nauczenie
się, jak nie reagować na fałszywe sygnały, które
wpędzają nas w spiralę strachu i niepokoju.
Mogłem podróżować i koncertować z zespołem
bez żadnych problemów i dopiero wiele
lat później problem ten powrócił i stał się bardziej
problemem zdrowotno-lękowym. Miałem
też kilka ciężkich sytuacji zdrowotnych
związanych z bliskimi członkami rodziny,
które na pewno wywołały ten stan. Choroba
może przybierać różne formy i właśnie dlatego
tak trudno sobie z nią poradzić. Nigdy nie
masz pewności, czy to ta sama rzecz w innej
masce, czy nie. Piosenka "Fragile", która znalazła
się na moim pierwszym solowym albumie,
jest poświęcona temu tematowi. Obecnie nie
mam już jednak problemów z podróżowaniem.
Kiedy już przepracuje się pewne irracjonalne
aspekty choroby, lęki tracą swoją
moc.
Czy planujesz solową trasę koncertową lub
trasę z Anacrusis?
Nie sądzę. Na pewno nie z Anacrusis. Myślę,
że po koncercie reunionowym w 2019 roku
Anacrusis zostało, że tak powiem, "położone
do snu". Z drugiej strony, pewnie z przyjemnością
zagrałbym trochę mojego nowszego
materiału z chłopakami, z którymi teraz planuję
grać. Może pewnego dnia uda mi się zagrać
koncert lub dwa, na którym połączę stare
utwory z nowymi, tak jak to zrobiłem w 2016
roku, ale na razie nie mam żadnych planów.
W tej chwili skupiam się na tym, żeby zobaczyć,
czy uda nam się razem stworzyć jakąś
ciekawą, nową muzykę. Nigdy nie byłem wielkim
fanem występów na żywo i zawsze najbardziej
lubiłem pisać i nagrywać.
Sam O'Black
138
KENN NARDI
czasie eksperymentowaliśmy z jazzem i folkiem.
Podoba mi się ten album, ale chciałbym,
żebyśmy mniej eksperymentowali i dodali
więcej z naszych korzeni, czyli klasycznego
heavy metalu.
Kochamy to, co robimy
Scena progresywnego metalu jest niesamowicie zapchana dobrymi płytami.
Ciężko z tego wybrać coś dla siebie, bo po prostu nie da się tego ogarnąć. Mam
też wrażenie, że większość fanów dla świętego spokoju pozostaje przy swoich pierwszych
fascynacjach. Dlatego nie wiem czemu podrzucam Wam kolejną formację
z tej sceny. Moja naiwność, idealizm? Niemniej próbuję, tym bardziej, że progresywność
bohaterów z Sunrunner nie jest taka oczywista i być może to przechyli
szalę na ich korzyść.
HMP: Pisząc recenzję waszej ostatniej płyty
"Sacred Arts Of Navigation" określiłem
was jako przedstawicieli US power metalu,
stawiając was u boku takich kapel jak
Queensryche, Savatage czy Fates Warning.
Zwróciłem też uwagę, że w Waszej muzyce
jest sporo innych stylów; NWOBHM,
heavy metal, hard rock, heavy rock, rock, folk
itd. Są one dość wyraźne, przez co wasz styl
trudno jednoznacznie określić. Jak Wy sami
określacie swoją muzykę?
Joe Martignetti: Gramy klasyczny heavy metal
z pewnymi naleciałościami progresywnego
rocka. Zawsze jednak wyraźnie zaznaczamy,
że nie jesteśmy progresywnym metalem.
Wszyscy słuchamy dość dużo różnej muzyki,
więc staramy się wyjaśniać, że progresywna
strona naszej muzyki jest zdominowana przez
przesuwanie granic gatunkowych, a nie przez
bycie totalnymi wirtuozami, co jest podstawą
progresywnego metalu. Ponadto progresywny
metal jest bardzo dopracowany i perfekcyjnie
brzmiący (co jest wspaniałe, uwielbiam to),
ale w Sunrunner staramy się zachować surowość
i niedoskonałość produkcji. To tak, jakby
Rush i Motörhead mieli wspólne dziecko!
Czy ta niejednoznaczność stylistyczna to
autorski pomysł na Waszą muzykę?
I tak, i nie. Jest to część naturalnego rozwoju.
Uwielbiam rock i metal. Jesteśmy świadomi
własnego stylu i pozwalamy mu się naturalnie
rozwijać. Ale lubimy też kierować go w stronę,
która wydaje nam się odpowiednia. Jest to
więc mieszanka świadomej i podświadomej
pracy.
Czy wymienienie przez Was muzycznych
idoli (artystów i zespołów) ułowiłoby w "rzuceniu
światła" na to, co przeciętny słuchacz
może spodziewać się po Was i Waszej muzyce?
Może tak, może nie. Ludzie porównują nas do
najdziwniejszych rzeczy! Do zespołów, o których
nigdy nie słyszałem, albo gdzieś kiedyś
usłyszałem, ale nigdy nie polubiłem! Ale oto
lista moich muzycznych idoli. Na pierwszym
miejscu jest Trójca Święta w postaci Black
Sabbath, Rush i Iron Maiden. Ale innych
zespołów jest od zatrzęsienia. Rainbow, Purple,
Thin Lizzy, Yes, Mahavishnu Orchestra,
Chic Corea, King Crimson, Pink Floyd,
Helloween, Gamma Ray, Candlemass, Rage,
Forbidden, Slayer, Metallica, Wes
Montgomery, a także dużo muzyki światowej,
trochę jazzu, soulu i motown, nawet trochę
country. Bluegrass i reggae to świetna zabawa
w gorący letni dzień! Myślę, że to są
wszystkie główne składniki, których używamy
w Sunrunner.
Taką ciężką złożoną muzykę znajdziemy na
albumach "Sacred Arts Of Navigation",
"Ancient Arts of Survival", "Heliodromus" i
"Time in Stone". Jednak jak ktoś sięgnie po
"Eyes of the Master" z 2011 roku to się może
zdziwić. Na waszym debiucie przeważa
jazz, rock, rock progresywny, jazz-rock, folk,
sporo jest też akustycznych brzmień... Co
wtedy motywowało Was do tworzenia takiej
muzyki?
Na początku nie wiedzieliśmy, co robimy i w
jakim kierunku zmierzamy. Ja zagłębiałem się
w jazz, a Frank już wtedy był bardzo eklektyczny.
Więc po prostu pisaliśmy to, co przychodziło
nam wtedy naturalnie. A w tamtym
Jak po latach oceniacie "Eyes of the Master".
Dla mnie to kawał znakomitej muzyki, choć
dość daleki od heavy metalu...
Dzięki! Cóż, ten album, po wielokrotnym
przesłuchaniu tuż po zmiksowaniu i uświadomieniu
sobie, że nie ma na nim zbyt wiele metalu,
uznaliśmy, że posunęliśmy się za daleko.
Odlecieliśmy do nieba i zapomnieliśmy, jak to
jest stąpać twardo po ziemi, rozumiesz? Gdybyśmy
rozdzielili utwory z "Eyes Of The Master"
i umieścili je na dwóch różnych albumach,
dwóch cięższych, to byłoby to właściwe
posunięcie. Skończyliśmy z naszym dziwnym,
eksperymentalnym albumem już na pierwszym
wydawnictwie!
Jak sam wspomniałeś przesadziliście z jazzem
i poszliście w kierunku urozmaiconego
hard rocka, heavy metalu oraz ogólnie progresywnego
metalu? Gdzie szukać przyczyn
takiego podejścia?
Ponieważ takie są nasze korzenie, heavy metal
mamy we krwi. Jazz też nie jest do końca porzucony.
Na dwóch ostatnich albumach nie
ma go zbyt wiele. Ale jest kilka nowych pomysłów,
które trochę go przywracają. To tak, jakby
na pierwszym albumie jazz i artyzm zostały
podkręcone do dziesięciu kresek, na maksimum
potencjometru. Potem może osiem na
drugim albumie, sześć na trzecim, a na ostatnich
dwóch całkowicie zniknęły. Myślę, że
trzeba to przywrócić, żeby było na poziomie
dwóch kresek lub trzech!
Czy Wasza fascynacja muzyką jazzową
ułatwiła Wam w ciekawym żonglowaniu
stylami w muzyce, którą tworzycie oraz efektownym
budowaniu konstrukcji waszych
utworów?
Absolutnie. Być może nie słyszy się ostatnio
rytmów swingowych i gitary bebopowej. Ale
to, co właśnie powiedziałeś nie jest tak odkrywcze.
Mamy kilka ciekawych sposobów na
zbudowanie kompozycji. Nie chodzi tylko o
strukturę, ale o drobiazgi. Stosowanie starych
połączeń akordowych II-V-I (najczęstsze połączenie
harmoniczne występujące w jazzowych
standardach - przyp. red.) w innej tonacji.
Foto: Sunrunner
SUNRUNNER 139
Wciąż jest sporo tercji zmniejszonych. Tak
więc jazz wciąż tam jest, tylko bardziej subtelnie.
Użyteczne narzędzia to te małe rzeczy,
które otwierają bramy do innych podpisów
klucza. To pozwala mi pisać bardziej skondensowane
utwory. Ruchy i aranżacje są lepsze. I
to jest właśnie zasługa jazzu i teorii, która
funkcjonuje do dziś, nawet jeśli już się jej nie
słyszy.
Jak wspomniałeś Wasze podejście do muzyki
z "Eyes of the Master", możemy odnaleźć
na kolejnych waszych wydawnictwach. Ciężko
tego się pozbyć?
Tak, to będzie z nami na zawsze. Ale teraz już
wiemy, żeby nie popadać w artystyczne fanaberie!
Używamy jej jako narzędzia, gdy jest to
właściwe, i nie pozwalamy, by przyćmiła starego,
dobrego rock n rolla.
Może elementy folku to nie najważniejszy
składnik Waszej muzyki, ale zawsze zwraca
on uwagę słuchacza. Nie są to jakieś banalne
muzyczne wtrącenia, ale nierzadko dość
intrygujące, acz krótkie, interpretacje muzyki
etnicznej, które chyba w zdecydowanej większości
dotyczy Ameryki Łacińskiej oraz
rdzennej Ameryki Północnej. Skąd u Was
takie zainteresowania?
Dobrze trafiłeś! Poza jazzem, jako drugorzędny
wpływ, osobiście uwielbiam tradycyjną
muzykę świata. Z każdego miejsca. Celtycką,
skandynawską, grecką, japońską, itd. Ale naprawdę
uwielbiam boliwijską i peruwiańską
muzykę pan pipe. Flety prowadzące często
współbrzmią w tercjach lub sekstach z akustycznymi
instrumentami strunowymi. Czasami
brzmi to jak Iron Maiden, przysięgam! I uważam,
że jest to bardzo przyjemne w ciepłe poranki,
gdy popijam kawę i patrzę przez okno,
kiedy mam na to czas. Poza tym, na naszych
ostatnich płytach mamy rdzennie amerykańskiego
przyszłego wojownika, więc muzyka
dobrze współgra z obrazami i vice versa.
Kontynuujmy temat. Na Waszych okładkach
jest pełno historycznych symboli odnoszących
się do rdzennej ludności Ameryki
Łacińskiej i Ameryki Północnej. Ostatnio
nawet zestawionej z fantastycznym środowiskiem
technologii przyszłości. Czy te
obrazy mają coś wspólnego z tematyką Waszych
utworów? Jakie opowieści snujecie na
Waszych albumach?
Tak, to prawda. Mam wizję, że pewnego dnia
w przyszłości będziemy musieli przypomnieć
sobie sposoby naszych przodków. Mówię tu o
prymitywnych umiejętnościach przetrwania i
życiu blisko natury. I będzie to wspaniałe. Tak
długo, jak oczywiście wszyscy będziemy jeszcze
żyli! Widzę przyszłość pełną niesamowitej
technologii, podróży międzygwiezdnych, broni
laserowej, latających Land Speederów, ale
połączoną z wiedzą, z jakiego drzewa można
zbudować schronienie, z jakich roślin można
zrobić leczniczą herbatę, umiejętnością polowania
i łowienia ryb oraz rozpalania ognia za
pomocą cholernych patyków! I to z pistoletem
laserowym na biodrze. Przygoda powróci.
Nie śpiewamy o takich epickich tematach w
każdej kompozycji, ale zazwyczaj dłuższe,
epickie utwory odzwierciedlają okładkę albumu.
A krotsze kawalki mogą mieć pewne
wspólne motywy. Są też songi, które są o
wszystkim. Nie chcę śpiewać tylko o epickich
Foto: Sunrunner
rzeczach. Jest nawet trochę lżejszych utworów,
żeby zrównoważyć poważną treść. Na
nowym albumie mamy nawet pieśń miłosną!
Jestem fanem tych starych, romantycznych
piosenek miłosnych z lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych. Ale ta liryczna sfera romansu,
szczerze mówiąc, mnie onieśmielała i myślałem,
że będzie tandetna. Więc trzymałem
się od tego z daleka. Ale co tam? Nie ma
rzeczy niemożliwych! Właściwie "The Horizon
Speaks" i "Palaver" mają trochę romantyzmu w
tekstach. Ale "Last Night In Tulum" to bezsprzecznie
piosenka o miłości.
Niewątpliwie macie talent do budowania
ciekawych kompozycji. Jednak, gdy część
utworu jest płynna i muzyka prze do przodu,
to w innym jego fragmencie, jest toporna,
szorstka i surowa. Według mnie nie wynika
to z błędu, czy innej pomyłki podczas pisania
muzyki, a raczej jest to przemyślana przez
Was strategia. Czy moje spostrzeżenie jest
mylne? Jak tak to, co tym pomysłem chcecie
osiągnąć?
To prawda. Dlatego właśnie nigdy nie będziemy
progmetalowcami. Uwielbiam Dream
Theater, a zwłaszcza Ayreon i wszystko, w co
angażuje się Arjen Lucassen. Ich rytmy są tak
ścisłe i pełne przygód. Ale o wiele bardziej podoba
mi się luźny, swingowy styl perkusji Billa
Warda. Black Sabbath nie był tak zwarty,
ale nie w złym znaczeniu. Było luźno, organicznie.
To jest to, z czym czujemy się bardziej
związani. Inny przykład: Nicko McBrain jest
świetnym perkusistą, ale ja osobiście uwielbiam
bardziej swingowy styl Clive'a Burra. Tak
więc akceptujemy to, co szorstkie, ostre i, jak
to się mówi, "niezgrabne". Zachowajmy trochę
luzu.
Z pewnością powstawanie każdego albumu
to oddzielna historia. Jak przygotowaliście
się do pisania materiałów i nagrywania Waszych
kolejnych albumów "Sacred Arts Of
Navigation", "Ancient Arts of Survival",
"Heliodromus" oraz "Time in Stone"?
Jeśli chodzi o pisanie utworów, to właściwie
wszystkie zaczynają się tak samo, w każdym
razie dla mnie. Prawie wszystkie swoje kompozycje
piszę dla gitary akustycznej. Czy to w
naturze, czy na kanapie podczas oglądania
hokeja... akustyczna gitara jest fajna, bo nie
trzeba nic podłączać. Dawniej pisałem całe
utwory. Teraz robię tylko część kompozycji.
Piszę kilka riffów i składam kilka rzeczy w
całość, może to być zwrotka i refren, a może
intro z jakimiś ciekawymi zmianami. Tak czy
inaczej, piszę do momentu, w którym dochodzę
do wniosku, że "nie jestem pewien, w jakim
kierunku to wszystko powinno teraz pójść".
Wcześniej, gdybym miał takie poczucie,
utwory rozjeżdżałyby się na wszystkie strony.
Dlatego były tak długie. Teraz, gdy mam to
uczucie blokady, odkładam utwór. I pracuję
nad kolejną kompozycją. W pewnym momencie
pokazuję je Tedowi, ponieważ jest on wyjątkowo
dobry w aranżacjach. I możemy razem
dokończyć wszystkie moje niedokończone
kawałki. Tak więc teraz jest więcej współpracy.
I można powiedzieć, że utwory są lepsze,
trochę krótsze i do rzeczy. Nie odpływają
w eter, bez kierunku. Cóż, niektóre z nich nadal
to robią! Potem robię kilka demówek z
moją gitarą elektryczną, a Ted nagrywa perkusję.
Potem eksperymentujemy z basem, jeśli
jeszcze tego nie zrobiliśmy. A na koniec możemy
pobawić się z wokalem i opracować jakieś
dobre melodie.
Która z tych płyt była Waszym największym
osiągnięciem artystycznym? Co zdecydowało,
że właśnie ona się wyróżnia?
Dla mnie zawsze najbardziej podoba mi się
najnowszy album. Ponieważ najnowsza płyta
wykorzystała wnioski wyniesione z poprzedzających
ją płyt. Za każdym razem, gdy
wchodzimy do studia, wiemy, co nam się
wcześniej nie podobało, i staramy się to zmienić.
Dzięki temu każdy album to taka mała
podróż. Odpowiadając więc na twoje pytanie,
muszę powiedzieć, że żaden z albumów nie
jest naszym największym osiągnięciem! Bo n-
astępny zawsze będzie lepszy!
Przy której z nich męczyliście się najbardziej?
Bo akurat nie szło Wam ani pisanie
muzyki, ani jej rejestracja...
"Time In Stone" był trudny z dwóch powodów.
Po pierwsze, chcieliśmy naprawić artystyczną
sytuację, w jakiej znaleźliśmy się przy okazji
"Eyes of the Master", więc upewniliśmy się, że
jest w tym więcej rocka i metalu. Po drugie,
140
SUNRUNNER
produkcja przeszła przez kilka rąk. Staraliśmy
się, żeby brzmiało to tak, jakby zostało nagrane
w latach siedemdziesiątych. Ale wydarzyło
się kilka dziwnych rzeczy. I brzmi to, cóż, dziwnie!
Po raz pierwszy w proces nagrywania i
miksowania zaangażował się mój brat Jim
(odwalił kawał dobrej roboty przy "Heliodromus"
i "Ancient Arts Of Survival"). Zanim on
dostał ścieżki, miksował je nasz przyjaciel Jason
LaFrance, który używał innego programu.
Trudno było więc uzyskać odpowiednie
brzmienie po zmianie programu. Dla mnie
brzmi to tak, jakbyśmy za bardzo się starali,
żeby brzmiało to jak z lat siedemdziesiątych.
Coś mi tu nie grało. To nie była niczyja wina.
Bo w końcu, gdzie kucharek sześć...
Czy macie swój konkretny sposób pisania
muzyki oraz tekstów?
Najpierw powstaje muzyka. Jak tylko kompozycja
zaczyna nabierać kształtów, siadam z
nią i pozwalam, żeby sama powiedziała mi,
czego chce, jaką podróż odbywa, jakie emocje
wywołuje. Kiedy czuję, że mam już jakieś
odpowiedzi i wiem mniej więcej, o czym będzie
dany utwór, łatwiej jest mi napisać resztę,
albo pisać więcej, aż poczuję, że nie mogę już
pisać. Wtedy, przedstawiam ją Tedowi, aby
pomógł mi dostroić melodię, abym mógł zająć
się pisaniem tekstów. Co jest dla mnie wyzwaniem.
Teksty są najtrudniejszą częścią. I znowu,
jeśli nie mogę skończyć tekstów, przedstawiam
je Tedowi, który pomaga mi wypełnić
puste miejsca. I wreszcie, po zrobieniu demo,
gramy z Dave'em na basie, a on wymyśla
inne linie basu, niż mi się wydaje, że mogłyby
pasować. Ale jego pomysły na bas są zwykle
lepsze niż moje. To niesamowite, co bas może
zrobić z riffem, pomysłem lub utworem w inny
sposób, niż byś tego oczekiwał. Potrafi całkowicie
zmienić nastrój.
Jak rozwiązujecie kwestie samego nagrywania
muzyki. Za każdy jest to inny sposób czy
też przez lata wyrobiliście sobie nawyki pracy
w studio? Macie swoje ulubione miejsca
nagrywania, producentów i inżynierów
dźwięku?
Do tej pory każdą płytę nagrywaliśmy w Acadia
Recording w Portland Maine z Toddem
Hutchisenem za pulpitem. Nagrywamy
wszystko na żywo w ciągu czterech do pięciu
dni na taśmę analogową. Nagrywamy więc
perkusję, bas i jedną gitarę rytmiczną. Zwykle
przygotowanie i nagłośnienie trwa jeden
dzień. Następnie trzy lub cztery dni zajmuje
nam zrobienie kilku ujęć do każdego utworu.
Potem ścieżki są zgrywane do formatu cyfrowego,
a my robimy overduby w innym miejscu.
Zazwyczaj jeździmy do Off The Wall
Studio mojego brata Jima
w New Hampshire. Nagrywamy
tam podkłady wokalne,
gitary akustyczne,
perkusję, wszystkie inne
elementy. Solówki gitarowe
nagrywam w domu. W
domu mogę robić to, co naprawdę
chcę, bez nikogo w
pobliżu. Naprawdę głośno.
Mogę robić tyle ujęć, ile
chcę. Dobrze się przy tym
bawię. A na poprzednich
dwóch płytach Bruno nagrał
wszystkie swoje główne
wokale w Stone Studio
we Frutal w Brazylii. Potem
wszystkie ścieżki spotykają
się razem i są miksowane
cyfrowo. I tak jest
prawie na każdym albumie.
Pat Keane zajmuje
się masteringiem. Uwielbia
taśmę, więc cyfrowa wersja
jest przesyłana do analogu
w celu wykonania ostatecznego
masteringu. Następnie
z taśmy analogowej
powstaje cyfrowy master. I
na tym kończymy. Nowa
płyta była nagrywana trochę
innaczej. Marcus Jidell
przyleciał do nas ze
Szwecji. On i Todd nagrywali
płytę, a Jim im asystował.
Marcus zrobił też
ostateczny miks. Świetnie
się z nim pracowało i mamy
nadzieję, że będziemy
współpracować z nim ponownie!
Foto: Sunrunner
Każdy zespół mówi, że ich ostatnia płyta
jest najlepsza. Niedawno te z wspomniałeś
o tym...
Myślę, że jeśli twój najnowszy album nie jest
najlepszy, to coś poszło nie tak!
Pisaliście i nagrywaliście ją w czasie pandemii.
Czy to pomogło Wam w jakiś sposób?
Właściwie to nie. Bruno potrzebował około
roku, aby nagrać swoje wokale. Brazylia mocno
dostała wtedy w kość. Wszystko jakby
zwolniło. Album mógł ukazać się pod koniec
2020 lub na początku 2021 roku. Ale oficjalnie
został wydany dopiero w marcu 2022
roku. Zepsuł się też sprzęt, którego Pat używa
do masteringu. Z powodu Covid, zdobycie
części do jego naprawy zajęło trzy miesiące.
Także, było wiele opóźnień.
Czy ten okres epidemii Covidu nauczył
Was czegoś nowego, jeśli chodzi o prowadzenie
zespołu?
Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Niektórzy
z nas byli bardzo przejęci, inni nie.
Macie też na swoim koncie płytę koncertową
"Forever Nights (Official Bootleg - Europe
2018)", która dokumentuje wasz pobyt w
Europie. Jakie macie wspomnienia z tej wyprawy?
O rany, zbyt wiele wspomnień, by je wymienić.
Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć.
Świetnie się bawiliśmy i naprawdę chcemy
tam wrócić!
Graliście chyba w małych klubach, niemniej
słychać, że na scenie jako zespół czujecie się
swobodnie i lubicie grać na scenie...
Tak, jesteśmy przyzwyczajeni do małych klubów,
co jest wspaniałe. W małych klubach jest
dużo energii. I tak, to jest dobry sposób, żeby
się rozluźnić. Dużo praktyki i kameralne sceny.
Czy wypad do Europy był jedynym Waszym
tourne poza granice Stanów?
Nie, w 2016 roku odbyliśmy trasę koncertową
po Brazylii przy okazji promocji "Heliodromusa".
Graliśmy też na festiwalu w Rosji w
2017 roku. W 2018 roku pojechaliśmy do Europy.
W 2019 roku mieliśmy wolne, żeby
napisać album. A potem w 2020 roku nade--
szła pandemia i od tamtej pory nie graliśmy
na żywo!
Życie koncertowe powoli wraca do normy,
jak zamierzacie wykorzystać ten fakt?
Pracujemy teraz nad występami na żywo. Szukamy
nowego agenta koncertowego. Nie
jesteśmy pewni, czy w tym roku pojedziemy w
trasę po Europie, czy nie. Może w przyszłym
roku. W tej chwili wiele zależy od nas.
US metal wśród fanów tradycyjnego heavy
metalu cieszy się uznaniem, jego progresywna
odmiana dodaje jeszcze prestiżu. Jednak
nie przekłada się to na popularność czy też
sprzedaż płyt. Czemu więc ciągle trzymacie
się tej muzyki i zespołu?
Kochamy to, co robimy.
Michał Mazur
Tumavcyenie: Szymon Paczkowski
SUNRUNNER 141
Każdy album musi być muzyczną podróżą
Lubię progresywny metal. Dokonania artystów z tej sceny jeszcze potrafią
mnie zainteresować. Mam nadzieję, że to się nie zmieni, ale coraz większą ilość
płyt z taką muzyką raz za razem mocniej mnie przytłacza. Jednak dopóki mogę,
to będę starał się przybliżyć co ciekawsze nowe pozycje progresywnego metalu, a
nóż Wam drodzy czytelnicy również przypadną do gustu. Ostatnio moją uwagę
zwrócił całkiem niezły krążek "Echoes From Afar" francuskiego zespołu Parallel
Minds, a że znałem poprzednie ich wydawnictwa, tym łatwiej było mi Wam polecić
tę ekipę. Zanim jednak zdecydujecie się sięgnąć po ten album i poznać jego
wartość zapraszam do zapisu rozmowy z liderami Parallel Minds, z gitarzystą,
basistą, klawiszowcem, producentem itd. Grégorym Giraudo oraz wokalistą Stéphane'em
Fradetem.
szej muzyki, ba sami nawet nie używaliśmy
określenia groove metal. Niektórzy recenzenci
stosowali go ze względu na wpływy Pantery, a
potem stało się to normalne. Ale ogólnie jesteśmy
pod wpływem różnych stylów muzycznych,
nawet spoza gatunku metalu. Po prostu
jesteśmy bardzo otwarci. "Headlong Disaster"
był albumem, który chcieliśmy zrobić w
tamtym czasie, ale w ogóle nie myśleliśmy o
robieniu albumu w stylu nowoczesnego metalu,
byliśmy po prostu skupieni na tworzeniu
świetnych utworów.
Stéphane Fradet: Tak, etykiety określające
naszą muzykę przez większość czasu przychodzą
z zewnątrz. Kochamy wiele rzeczy od Mr
Big do Death (mówiąc tylko o metalu), więc
nasz muzyka przychodzi "sama z siebie" w pewnym
sensie. Ale od samego początku chcieliśmy
mieć stu procentach metalowy materiał,
więc to jest nasz sposób na tworzenie go!
Na płycie "Headlong Disaster" odnajdziemy
również progresywne akcenty, takie jak
w utworze "Migdal Bavel (Myth Of Babel)",
ale dla mniej ważniejszym elementem, który
pojawia się na waszym debiucie, jest techniczny
speed/thrash w stylu Jeffa Watersa i
jego Annihilator. Usłyszymy go przede
wszystkim w tytułowym utworze "Headlong
Disaster". Dlaczego właśnie taki
thrash? dlaczego Jeff Waters? dlaczego Annihilator?
Grégory Giraudo: Wszyscy jesteśmy fanami
Annihilatora i Jeffa. Uwielbiam jego styl i
podejście do muzyki. Jego riffy są intensywne,
złożone i naprawdę subtelne i sprytne, to jest
właśnie ten rodzaj riffowania, który lubię. Zawsze
miał wpływ na moją grę na gitarze i na
Parallel Minds jako całość.
Stéphane Fradet: Oczywiście Jeff Waters
jest muzykiem, na którym wzoruje się wielu,
ale nie sądzę, żebyśmy jako zespół byli w tym
samym klimacie. Myślę, że Parallel Minds
ma szerszy zakres utworów i emocji. Zauważyłeś
chociażby kompozycję "...Babel", o tym
właśnie mówię. Nie chcemy, żeby nasze albumy
składały się w stu procentach z potężnego
basu i intensywnych riffów. Każdy album musi
być muzyczną podróżą i być tak różnorodny,
jak to tylko możliwe.
Thrash w stylu Annihilator mocniej do głosu
dochodzi na waszym drugim krążku, wspominanym
już "Every Hour Wounds... The Last
One Kills". Pierwsze dwa kawałki z niego,
tytułowy "Every Hour Wounds..." oraz "The
Last One Kills", są właśnie w takiej konwencji,
a wasza cała druga płyta jest w zasadzie
takim wyrazem fascynacji technicznym
thrash metalem i wyrafinowanie zagranym
nowoczesnym metalem. Także nie
tylko fascynują was nowoczesne odmiany
metalu, ale również jego tradycyjne formy?
Grégory Giraudo: Tak, absolutnie, jak już
mówiłem wcześniej, słuchamy wielu różnych
stylów metalu, a dorastaliśmy na tych bardziej
tradycyjnych zespołach, takich jak Iron Maiden,
Metallica, Savatage... ich lista nie ma
końca. Myślę, że te wpływy są bardzo obecne
w naszej muzyce.
Stéphane Fradet: W tamtym czasie byliśmy
w gniewnym nastroju. Wybrano gównianego
prezydenta (cóż, gówniani prezydenci byli
wtedy na całym świecie.), w Syrii działo się
nieciekawie, itd. Więc skończyło się to bardzo
wściekłą muzyką. Ale znowu, wśród gniewu
jest piękno i więcej "pokojowych" momentów.
Szczerze mówiąc, jesteśmy bardziej za starymi
rzeczami niż za nowoczesnym metalem. Myślę,
że zespoły, które tak nazywasz, są również
pod wpływem starych i uznanych kapel. To
jest ich sposób na złożenie im hołdu, tak jak
naszym sposobem jest komponowanie utworów
w takim stylu.
HMP: Pierwszy raz z waszą muzyka zetknąłem
się przy okazji albumu "Every Hour
Wounds... The Last One Kills". Przyciągnął
mnie do niej opis waszego zespołu jako ten,
który gra progressive/groove metal. Wtedy
nie zwróciłem uwagi na określenie "groove".
Co było błędem, bowiem ten styl okazał się
dla was bardzo ważny. W zasadzie wasz
pierwszy krążek "Headlong Disaster" oparty
jest na dynamicznym nowoczesnym metalu.
Dlaczego nowoczesny metal, czym was tak
urzekł?
Grégory Giraudo: Szczerze mówiąc, nie staramy
się zbytnio myśleć o klasyfikowaniu na-
Foto: Regis Demirci
Ten nowoczesny metal to nie tylko groove,
ale to wasza specyficzna mieszanka groove,
metalcore i nu-metalu. Nie jest to też, ot takie
proste granie, mieszacie nie tylko style,
ale łączycie ze sobą wiele ciekawych muzycznych
pomysłów, a w dodatku do grania
podchodzicie bardzo technicznie...
Grégory Giraudo: Techniczny aspekt naszej
muzyki nie jest czymś, na czym celowo się
skupiamy. Nie staramy się, żeby nasza muzyka
była techniczna dla samej techniki, to tylko
nasz sposób komponowania utworów. O wiele
bardziej skupiamy się na melodiach i tworzeniu
nastroju i klimatu każdej kompozycji.
Chcemy, aby każdy utwór opowiadał unikalną
historię. Możemy więc wykorzystać wiele różnych
wpływów i podejść, aby muzyka mogła
sprzedać historię słuchaczowi.
Przez obie płyty w waszej muzyce przewija
się progresywny metal, czy to jako konkretne
utwory, czy też jakieś akcenty. Jednak dopiero
na trzeciej płycie "Echoes From Afar"
staje się on formą górującą nad pozostałymi
stylami. Dlaczego dopiero na tej płycie postanowiliście
uwypuklić ten styl?
Grégory Giraudo: To po prostu przyszło naturalnie.
Kiedy zdecydowaliśmy, że album będzie
tematycznie oparty na historii sciencefiction,
było dla nas jasne, że tym razem progresywny
aspekt naszej muzyki będzie odgrywał
główną rolę. Chcieliśmy mieć bardziej filmowe
podejście, z większą ilością struktur i
warstw oraz głębszym brzmieniem. Używaliśmy
wielu sampli, wirtualnych instrumentów,
syntezatorów, a pisanie kompozycji stało się
bardziej złożone, z bardziej niestandardowym
metrum. Pisaliśmy utwory niemal jak ścieżkę
dźwiękową do filmu. To było niesamowite doświadczenie.
Ale nadal uważam, że na tym al-
142
PARALLEL MIND
bumie jest mnóstwo różnych smaczków, może
nawet więcej niż na poprzednich płytach. Elementy
thrashu i nowoczesnego metalu wciąż
tu są, tylko umieszczone w innym kontekście.
Stéphane Fradet: Na przykład "No Fate", jest
moim zdaniem, jednym z naszych najcięższych
utworów, ale jest zrobiony w stylu "oldschoolowego
thrashu". Riffy w "Angel's Battle"
są również bardzo intensywne, przypominają
mi duński zespół Mercenary...
Oczywiście nie zapomnieliście o nowoczesnym
metalu oraz speed/thrash metalu. Zresztą
w waszej muzyce można zawsze odnaleźć
akcenty innych stylów. Czy właśnie to
nieograniczenie w operowaniu stylami i formami
muzycznymi spowodowało zdecydowanie
się na progresywny metal? Nie lubicie
zbytnio ograniczeń?
Grégory Giraudo: Z natury rzeczy "progresywny"
oznacza próbowanie i eksperymentowanie,
bez poczucia ograniczenia przez konkretny
gatunek, więc w ten sposób myślę, że jesteśmy
naprawdę progresywni. Nadal mamy
wizję Parallel Minds, to nie jest tak, że zrobimy
album reggae czy techno. Rdzeń naszej
muzyki zawsze będzie istniał, ale na każdym
kolejnym albumie lubimy go urozmaicać różnymi
smakami i kolorami, żeby zachować
świeżość i ciekawość.
Stéphane Fradet: Tak, mamy pewną "czerwoną
linię", której nie wolno przekraczać.
Ciężko to opisać, ale kiedy czasami wnoszę
pewne pomysły (na przykład "Feel The Force")
trochę zbyt... powiedzmy "radosne" w pewnym
sensie, Greg aranżuje je tak, żeby działały
w stylu Parallel Minds. Więc nie, nie ma
w planach albumu techno, ale dziwne wpływy
mogą pojawić się tu i ówdzie, nigdy nie wiadomo.
Progresywny metal, a także techniczne podejście
do grania swojej muzyki, przeważnie
świadczą o tym, że muzycy są perfekcjonistami.
Czy o was też tak można powiedzieć?
Ta cecha ułatwia wam życie, czy raczej jest
przekleństwem?
Grégory Giraudo: Zdecydowanie jestem perfekcjonistą
i nie ułatwia mi to życia. Tak bardzo
zależy nam na naszej muzyce, że poświęcamy
dużo czasu, żeby zrobić ją dobrze, aż
będziemy w stu procentach zadowoleni z efektu
na płycie. Myślę, że większość zespołów lub
artystów, którzy wydają naprawdę mocne
dzieła, są w pewnym stopniu perfekcjonistami.
Wielka sztuka wymaga wiele czasu, troski
i pasji. Ale to może stać się przekleństwem,
ponieważ mamy tendencję do obsesyjnego
skupiania się na różnych rzeczach.
Stéphane Fradet: A ja nie jestem perfekcjonistą.
(śmiech) Właściwie to dzięki temu myślę,
że chemia między mną a Gregiem dobrze
się układa. To ja zawsze przedstawiam głupie
pomysły, plany, rzeczy do zrobienia, a Greg
jest tym, który nadaje im życie we właściwy
sposób.
Istnieje pewne niebezpieczeństwo, wspominaliście
o tym, że z takim podejściem kolejna
płytę możecie nagrać z muzyką country czy
też folk. Czy też to wam nie grozi, bo heavy
metal jest dla was ponad wszystko? Świadczą
o tym, chociażby nagrane przez was covery
Scorpions i Iron Maiden, które umieściliście
na debiucie, czy też Savatage na dwójce?
Grégory Giraudo: Nie, jak już mówiłem, nie
chcemy odwracać się od naszych korzeni i naszych
fundamentów. Nie usłyszysz więc albumu
Parallel Minds, na którym nie ma szalejącego
wokalu, intensywnych gitarowych riffów
i podwójnej stopy perkusji. Jednak w niektórych
naszych utworach można znaleźć elementy
muzyki folkowej. Chodzi tylko po to,
żeby zrobić to dobrze i w naturalny sposób
połączyć je z innymi wpływami. Uwielbiamy
stawiać sobie takie wyzwania.
Wracając do "Echoes From Afar". Świetnie
słucha się poszczególnych kawałków, choć
się różnią miedzy sobą to stanowią integralną
całość. Także tej płyty znakomicie słucha
się w całości. Wy podkreśliliście tę spójność
dzieląc album na dwie części "Echoes" i "Endymion
Suite". Jakie są prawdziwe intencje
tego podziału?
Grégory Giraudo: Pierwsza połowa, "Echoes...",
składa się z pięć utworów, z których
każdy ma inną historię, wszystkie inspirowane
są filmami science-fiction. Z drugiej strony
"Endymion Suite", jest jak mini album koncepcyjny,
gdzie wszystkie pięć utworów opiera się
na jednej historii. Jest on zainspirowany serią
książek "Endymion" autorstwa Dana Simmonsa.
Na naszym pierwszym albumie nagraliśmy
już utwór "Hyperion", który był oparty
na prequelu tej historii, więc chcieliśmy wrócić
do tego świata i dokończyć to, co zaczęliśmy
wtedy z "Hyperion". Podzieliliśmy album na
dwie części, aby upewnić się, że fani zrozumieją,
że "Endymion Suite" jest unikalną całością.
Stéphane Fradet: Pomysł był taki, żeby mieć
bardziej "cukierkowy" album. 70 minut to może
być długo. Pięć ostatnich utworów naprawdę
ze sobą współgra, więc podział na dwie
części miał sens, niestety jesteśmy zbyt biedni,
żeby wydać podwójny album.
Tekst "Monkey On My Back" jest pewną reminiscencją
o tym co nas niedawno dotknęło
czyli ogólnie dotyczy pandemii. Jak traktujecie
swoje teksty, dotyczą one rzeczy ważnych,
wynikających z rzeczywistych wydarzeń,
czy też wolicie umieszczać swoje historie
w sferach zmyślonych i fikcyjnych?
Stéphane Fradet: Ja, jako wokalista, piszę
wszystkie teksty. Zazwyczaj lubię pisać o polityce
i ludzkich zachowaniach, ale tym razem
postanowiliśmy napisać utwory o fikcyjnych
historiach. "Monkey On My Back" została zainspirowana
filmem "12 małp", który opowiada
o wirusie, który w zasadzie skazuje ludzkość
na zagładę. Pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem
będzie połączenie tej historii z naszą
obecną pandemią, aby uczynić kompozycję
bardziej przystępną dla ludzi, którzy mogą nie
znać tego filmu.
Foto: Regis Demirci
Głównymi filarami formacji są gitarzysta,
basista, klawiszowiec Grégory Giraudo oraz
wokalista Stéphane Fradet, czyli wy panowie,
chociaż od dwóch albumów za perkusją
siedzi Eric Manella. Czy wasza trójka w całości
odpowiada za muzykę, teksty i aranżacje,
czy każdy z osobna odpowiada za coś
konkretnego? Jak pracujecie nad muzyką, każdy
z osobna w domowym zaciszu, wymieniając
się plikami czy też tradycyjnie w sali
prób?
Grégory Giraudo: Steph i ja jesteśmy głównymi
autorami naszych kompozycji. Ja zajmuję
się muzyką, a on jest odpowiedzialny za
melodie, wokale i teksty. Nie piszemy nic podczas
prób, wszystkie nasze pomysły wymieniamy
za pomocą maili i pracujemy w ten sposób
od samego początku. Dużo rozmawiamy o
wszystkich szczegółach naszych utworów i robimy
wiele iteracji, aż wszyscy będą zadowoleni.
Eric również jest z nami i może wpływać
na niektóre decyzje, które podejmujemy, ale
ostatecznie to Steph i ja odpowiadamy za
stronę twórczą. Łączy nas bardzo dobra chemia
i dobrze nam się razem pracuje. Często
mamy różne opinie i poglądy na temat naszej
muzyki, ale w końcu zawsze udaje nam się
znaleźć równowagę.
Stéphane Fradet: Tak, to w zasadzie Greg i
ja o tym decydujemy. Tak jak powiedział
Greg, to on jest bardziej odpowiedzialny za
muzykę, ale często proponuje linie wokalne
lub aranżacje, ponieważ również jest wokalistą.
A ja często proszę o zmiany, na przykład
dotyczące struktury kompozycji lub modyfikacji
refrenu. Odkładamy na bok nasze ego,
żeby napisać najlepsze kawałki, jakie potrafimy.
Do nagrania materiału na płyty przeważnie
zapraszacie gości, w jaki sposób ich dobieracie?
Grégory Giraudo: To głównie nasi przyjaciele,
kiedy pytamy, nigdy nam nie odmawiają.
(śmiech)
Na "Echoes From Afar" napisaliście, że nagrywaliście
gdzie się dało. Domyślam się, że
po prostu każdy z was nagrywał w swoich
domowych studiach, a Greg dodatkowo to
zmiksował. Od dawna tak nagrywacie swoja
muzykę?
Grégory Giraudo: Od samego początku! Profesjonalne
studia są po prostu zbyt drogie, a
my mamy wystarczająco dużo sprzętu, żeby
dobrze realizować nagrania oraz żeby albumy
brzmiały dobrze. Może to trochę potrwać, bo
nie czujemy żadnej presji, żeby się spieszyć.
PARALLEL MIND 143
Jednak to naprawdę wygodny sposób pracy i
nie sądzę, żebyśmy mieli to zmienić w najbliższym
czasie.
Stéphane Fradet: Pomysły często przychodzą
mi do głowy podczas jazdy samochodem
lub w nocy, więc kiedy są już wystarczająco
dobre, wysyłam je do Grega. Udaje mu się je
zrozumieć, by na końcu stworzyć świetne
kompozycje. Czasami spotykamy się, żeby pisać
(wróciłem ze szkoły moich synów z głównym
pomysłem na "Hiding Place", kiedy Greg
był na wakacjach w domu), ale najczęściej
wpadamy na nie każdy z osobna, i dzielimy
się nimi. Potem dodajemy kolejne i kawałek
po kawałku układamy utwory.
Generalnie muzykę miksujecie w swoim
własnym gronie. Jakby nie było Greg jest
ważnym członkiem Parallel Minds. Niemniej
nie lepiej byłoby zawierzyć w tej kwestii
komuś z poza zespołu, tak jak w wypadku
masteringu?
Grégory Giraudo: Myśleliśmy o tym, żeby
pozwolić komuś innemu zająć się miksowaniem
nowego albumu, ale w końcu zmieniliśmy
zdanie i to ja się tym zająłem. Wiele się
nauczyłem, pracując nad pierwszymi dwoma
albumami i czułem, że mogę wykonać dobrą
robotę przy tej płycie, a chłopaki mi zaufali.
Więc poszedłem na całość i nikt nie narzekał
na brzmienie, (przynajmniej jeszcze nie). Z
drugiej strony, mastering został wykonany
przez profesjonalne studio Audio Animals.
Pracowaliśmy z nimi przy "Every Hour Wounds"
i są naprawdę bardzo utalentowani.
Stéphane Fradet: Pomijając kwestię pieniędzy,
jesteśmy maniakami kontroli, więc trzymaliśmy
ten album "w rodzinie". (śmiech)
Zespół tworzy trójka muzyków, ale ostatnio
w teledysku do "Provider Of Sins" widziałem
was w czteroosobowym składzie, czy w
końcu dokooptowaliście na stałe basistę i
jesteście gotowi na koncertowanie?
Grégory Giraudo: Basista, którego widziałeś
w teledysku, niestety nie jest już częścią Parallel
Minds, ale zatrudniliśmy już nowego
gościa, Fabiena. Jest on naprawdę dobrym basistą
i mamy nadzieję, że wszystko będzie z
nim w porządku. Mam dobre przeczucie.
A propos koncertowania, cała ta pandemia
dała popalić zespołom nie pozwalając na bardzo
ważna formę promocji, czyli występów
na żywo. Jak wy dawaliście sobie radę z tym
Foto: Regis Demirci
problemem? Czy doświadczenia, które zebraliście
w tym okresie wykorzystacie do promocji
"Echoes From Afar"?
Grégory Giraudo: Szczerze mówiąc, nie zagraliśmy
jeszcze wielu koncertów, z powodu
niestabilności składu i pandemii. Ale teraz jesteśmy
gotowi, by wyjść na scenę i skopać
kilka tyłków, by promować "Echoes From
Afar". Myślę, że ten album na to zasługuje.
Stéphane Fradet: Trzymamy kciuki za końcówkę
tego roku i początek 2023!
Jak myślisz, czy w show bussinesie jest teraz
szansa aby wrócić do tego co było przed pandemią?
Grégory Giraudo: Trudno to powiedzieć, bo
przyszłość jest jeszcze trochę niepewna. Myślę
jednak, że jest duży głód ze strony fanów z
powodu całej frustracji związanej z pandemią,
a popyt jest ogromny, więc jestem pewien, że
w końcu wszystko powróci w wielkim stylu.
W każdym razie mam taką nadzieję.
Stéphane Fradet: Z drugiej strony, wiele małych
festiwali jest odwoływanych z powodu
braku przedsprzedaży, więc dla takich małych
zespołów jak my może być jeszcze trudniej.
Wszyscy chcą jechać na Hellfest i Wacken,
ale małe imprezy są mniej widoczne i to jest
fakt.
Na koniec temat, którego teraz nie można
pominąć. Myślę o zbrojnej napaści Rosji na
Ukrainę. Nie przeraża was ta sytuacja?
Grégory Giraudo: Właśnie tak jest i myślę,
że każdy powinien się bać. Niestety, tak jak w
przypadku wielu innych rzeczy, mamy niewielki
lub żaden wpływ na to, co dzieje się na
świecie, a ludzie, którzy mają wpływ, nie dbają
o nasze dobro. Naprawdę mam nadzieję, że
ta głupia wojna wkrótce się skończy.
Stéphane Fradet: Najzabawniejsze jest to, że
nikt tak naprawdę nie przejmował się wojną w
Syrii, tym, co dzieje się na Bliskim Wschodzie,
czy na przykład umierającymi Afrykańczykami.
Ale teraz dotyczy to bezpośrednio
naszego stylu życia i komfortu, mediów i polityki.
Jest w tym absolutna hipokryzja, która
mogłaby być świetnym tematem na album numer
cztery.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Tryk
HMP: Po wydaniu albumu "They" zrobiło się
o was nieco ciszej - domyślam się, że po rozstaniu
się z Maksyminą mieliście okres pewnego
zastoju i dopiero dojście Wiolety było
takim swoistym katalizatorem, bodźcem do
aktywniejszej pracy nad nowym materiałem,
gotowym przecież już jakiś czas temu?
Tomasz Krawczyk: Sami byliśmy zdziwieni,
że znalezienie świetnej wokalistki, z genialnym
warsztatem, a dodatkowo pasującej do
nas pod względem charakteru i temperamentu
zajęło tylko trzy miesiące. Wiolka nagrała u
Heńka swoje wokale do "Tre Colori" w marcu
2020 roku, na tydzień przed rozpoczęciem
pierwszego lockdownu. Można więc zatem powiedzieć,
że po intensywnych dwóch latach i
dużej ilości koncertów w Polsce i nie tylko,
które zagraliśmy od premiery "They" w zasadzie
wcale nie zwolniliśmy. To tak naprawdę
pandemia spowodowała, że musieliśmy
czekać z premierą aż do chwili obecnej. Gdyby
nie to, zapewne kolejne wydawnictwo ujrzałoby
do tej pory światło dzienne.
Zmiana wokalisty praktycznie dla każdego
zespołu to spore wyzwanie, jednak wygląda
na to, że u was przebiegło to wszystko bezproblemowo.
Szukaliście konkretnego, żeńskiego
głosu czy nie było jakichś założeń i
braliście też pod uwagę opcję zaistnienia
Setheist z męskim wokalem, gdyby pojawił
się jakiś odpowiedni kandydat?
Tomasz Krawczyk: Tak, przebiegło to nad
wyraz bezproblemowo. Kandydatek od początku
było sporo, co ciekawe również spoza
naszego kraju, ale żadna nie zrobiła na nas takiego
wrażenia jak Wiolka, która przyjechała
na próbę perfekcyjnie znając nasze numery i
zaśpiewała je bezbłędnie pomimo, że przecież
linie nie były pisane pod nią. Przesłuchując
przesłane nagrania szukaliśmy wokalistki, która
z jednej strony będzie umiała odtworzyć w
miarę wiernie nasz dotychczasowy materiał,
ale jednocześnie będzie miała swój charakter,
charyzmę i potencjał do ostrzejszego śpiewania,
bo w tym kierunku będą szły nowe utwory
po "Tre Colori".
Wróciliście z MCD/maxi singlem "Tre Colori".
To swego rodzaju koncept, trzy utwory
zainspirowane nurtem giallo, włoską odmianą
horroru. Skąd pomysł na taki właśnie materiał?
Tomasz Lato: Zaproponowałem taką tematykę,
ze względu na jej swoistą plastyczność, ciekawą
syntezę obrazu i dźwięku, suspens, psychodeliczny
wydźwięk tego nurtu kinowego.
Spodobało się to wszystkim, więc poszliśmy
za ciosem.
Wszyscy w zespole fascynujecie się włoskim
kinem grozy sprzed 40-50 lat?
Tomasz Lato: Wszyscy jesteśmy wielbicielami
starego, dobrego klasycznego kina lat 70.
i 80., niekoniecznie zamykając się w tym
konkretnym nurcie. Niemniej wpływ giallo na
późniejszą kinematografię jest na tyle znaczący
(choćby produkcje Tarantino), że każdy w
jakiś sposób się z nim zetknął, przynajmniej
pośrednio.
Czy jest w horrorach lub ich ścieżkach
dźwiękowych, niekoniecznie tylko z nurtu
giallo, coś, co inspiruje was w sensie tekstowym
czy czysto muzycznym, mając tym samym
bezpośredni wpływ na twórczość Setheist?
144
PARALLEL MIND
Hołd dla mistrza suspensu i nurtu giallo
Setheist wrócił z bardzo ciekawym materiałem. "Tre Colori" to co prawda
tylko trzy utwory, ale zarazem koncept poświęcony włoskim horrorów z nurtu
giallo. Wszystko jest tu więc ze sobą powiązane, układając się z zwartą całość:
muzyka, teksty, odnoszące się do kolorów tytuły, szata graficzna digiapcku oraz
oczywiście teledyski, ze sztandarowym "Rosso" na czele. W dodatku "Tre Colori"
to pierwszy efekt współpracy Setheist z nową wokalistką Wioletą Kowalczyk, a
muzycy grupy zapowiadają już ponowne wejście do studia, bo nowych utworów
im nie brakuje.
Tomasz Lato: Szeroko pojęte kino grozy od
zawsze inspirowało muzyków, nie jesteśmy
tutaj w żaden sposób oryginalni, jednak nurt
giallo jest o tyle wyjątkowy, iż przepełniony
specyficzną, tajemniczą atmosferą. Historie
przedstawione w filmach, często zagmatwane,
przepełnione krwawymi ekscesami i niewymuszoną
erotyką są wdzięcznym źródłem inspiracji
do powstawania tekstów. A muzycznie?
Z pewnością udziela nam się klimat ponurych
ścieżek dźwiękowych stworzonych przez zespół
Goblin czy Fabio Frizzi, ale raczej nie
mają one bezpośredniego wpływu na muzykę
Setheist.
Co jest najtrudniejsze w pracy nad nowymi
utworami? Sam początek, dojście do dobrego,
wyjściowego pomysłu czy może jego jak
najefektywniejsze rozwinięcie, obudowanie
całą resztą?
Tomasz Ciecieląg: Wbrew pozorom najtrudniejsze
jest wybranie najlepszych pomysłów/
riffów i zaaranżowanie utworu w taki sposób,
żeby każdy z nas mógł się z nim identyfikować.
Czasem wszystko udaje się w zasadzie
podczas jednej próby i dopieszczamy detale,
natomiast w przypadku niektórych utworów
trwa to kilka tygodni; bywa też tak, że nie jesteśmy
do końca zadowoleni z efektów i celowo
odkładamy aranżację na dłużej, żeby mieć
inną perspektywę, poczekać na świeże pomysły.
Pisanie najlepszej muzyki, na jaką w danym
momencie was stać, jest więc tym najbardziej
optymalnym rozwiązaniem?
Tomasz Ciecieląg: Zawsze staramy się w
danym momencie dawać z siebie 200% podczas
tworzenia muzyki. Oczywiście z biegiem
czasu każdy z nas oczekuje od muzyki czegoś
innego, ale dzięki tym subiektywnym gustom
jest większa szansa na stworzenie czegoś wyjątkowego.
Nigdy nie kalkulujemy jaki dany
utwór ma być, najczęściej to przychodzi samo.
Jeśli podczas grania na żywo są "ciary" to znaczy,
że o to chodziło i cel został osiągnięty.
Mieliście w sumie więcej czasu na dopracowanie
tych utworów - kusiło was, żeby coś
diametralnie zmienić, pokombinować z aranżacjami,
etc.?
Tomasz Ciecieląg: W zasadzie od momentu
zarejestrowania tych kawałków nikt z nas nie
zgłaszał uwag co do kompozycji i aranżacji. W
tamtym momencie było to maksimum jakie
chcieliśmy uzyskać, zarówno pod względem
brzmienia poszczególnych instrumentów, jak i
aranżacji. Śmiało można stwierdzić, że od momentu
wyjścia ze studia za każdym razem,
gdy słyszymy te utwory jesteśmy z nich zadowoleni
i niczego byśmy nie zmienili, żadnego
dźwięku. (śmiech)
Mamy tu trzy barwy istotne dla tego nurtu:
żółty, czerwony i srebrny, a do tego "Argento"
to tytuł wieloznaczny, oznacza bowiem
nie tylko ten ostatni kolor, ale to jednocześnie
nazwisko słynnego włoskiego reżysera,
twórcy kultowej "Suspirii" - to wasz hołd dla
niego?
Tomasz Lato: Tak, zdecydowanie jest to nasz
hołd dla Maestro Argento, reżysera, który nie
tylko jest prekursorem nurtu, ale też stał się
ikoną gatunku, niedoścignionym mistrzem
suspensu.
Jakich jeszcze reżyserów z tego nurtu cenicie
aż tak, że moglibyście poświęcić im utwór?
Tomasz Lato: Zdecydowanie Lucio Fulci - co
prawda nie jest on typowym przedstawicielem
"żółtych filmów", ale w swoim czasie popełnił
kilka kinematograficznych perełek, jak choćby
"Jaszczurka w kobiecej skórze" czy "Siedem
czarnych nut". Oprócz niego, z pewnością
Mario Bava, twórca jednego z pierwszych filmów
giallo "Sei donne per l'assassino", czy
legendarnego już "Black Sabbath".
Tu jednak od razu był ścisły zamysł: trzy kolory,
trzy utwory, bez opcji rozwinięcia tego
tematu do długogrającej formy, poszerzenia
go o inne filmowe wątki?
Tomasz Lato: Tak, od początku zdecydowaliśmy,
że zamkniemy koncept w tych trzech
utworach. Czy sięgniemy jeszcze po tego typu
tematykę? Czas pokaże.
Od razu mieliście takie założenie, że do każdego
z tych trzech utworów przygotujecie
wideoklipy, choćby w postaci lyric video?
Tomasz Krawczyk: Tak, należy pamiętać, że
obraz jest w kinie giallo bardzo istotnym elementem,
dlatego też zdecydowaliśmy się na
taką formę wyrazu.
"Rosso" jest spośród nich, można rzec, najważniejszy,
skoro do jego realizacji zatrudniliście
Grupę 13 i jest to najbardziej dopracowana
spośród tych trzech produkcji?
Tomasz Lato: Zdecydowanie tak! Zdawaliśmy
sobie sprawę z tego, że przy tak rozbudowanej
produkcji warto podjąć współpracę z
najlepszymi w tej branży. Praca z Grupą 13
to była prawdziwa przyjemność! Myślę, że ponowne
spotkanie przy naszych kolejnych klipach
w przyszłości jest wręcz nieuniknione!
(śmiech)
Znaleźliście bardzo ciekawe miejsce do realizacji
tego teledysku. Dochodzi do tego
świetny pomysł realizatora, który tak zatraca
się w jak najlepszym opracowywaniu naturalistycznych
efektów dźwiękowych, że aż
popada w obłęd. Docenili to wszystko nie
tylko wasi fani, czy szerzej nieoczywistego
metalu o nieco progresywnym kierunku, ale
może też zwolennicy kina grozy, którzy nigdy
wcześniej o was nie słyszeli?
Tomasz Lato: Cóż, "Tre Colori" pojawiło się
w formie fizycznej jak i streamingowej stosunkowo
niedawno, ale już teraz możemy
śmiało powiedzieć, że odzew na tę produkcję
jest nad wyraz pozytywny; sporo słuchaczy
zainteresowało się czym to rzeczone giallo
jest, a inni przypomnieli sobie o istnieniu kina
spod znaku "czarnych rękawiczek", które
ostatnio przeżywa swoistego rodzaju renesans.
"Tre Colori" jest więc dla was bardzo udanym
otwarciem nowego etapu funkcjonowania
Setheist, a co planujecie na kolejne
miesiące? Macie w zanadrzu sporo nowych
utworów, czego rychłym efektem może być
kolejny album? Koncertów pewnie też będzie
więcej, bo ta pandemiczna posucha wszystkim
nam bardzo dała się w znaki?
Tomasz Krawczyk: Pandemiczna posucha
była dla nas rzeczywiście dotkliwa. Po pierwsze
odwołanych zostało kilka koncertów w
2020 roku, na które byliśmy zaproszeni po
występie na Bloodstock 2019 jako laureaci
Metal 2 The Masses Poland, a które miały
być debiutem z nową wokalistką. Po drugie,
co gorsza zmuszeni byliśmy odłożyć o kilka
miesięcy premierę "Tre Colori", która gotowa
była już w czerwcu 2021, a Release Party
miało się odbyć w Vodoo Club w Warszawie.
Co do nowego materiału to mamy go tyle, że
będzie trzeba dokonać selekcji przed wejściem
do studia. No chyba, że nagramy więcej jako
bonus tracks na Japonię (śmiech). Tym niemniej
nadal zastanawiamy się czy nagrywanie
albumu w dzisiejszych czasach ma w ogóle
sens i czy przypadkiem nie lepiej jest teraz nagrać
kilka kawałków w studio, a potem wypuszczać
je pojedynczo jako single opatrzone
teledyskami. Dyskusja trwa. Odnośnie planów
koncertowych możemy za waszym pośrednictwem
zaprosić wszystkich na podwójny
koncert premierowy, który zagramy w Voo
Doo 20 maja. Podwójny dlatego, że oprócz
premiery "Tre Colori" nasza wokalistka
Wioleta Kowalczyk świętować na nim będzie
premierę swojej solowej płyty jako Kestrella.
Będzie nas można również zobaczyć 10 czerwca
w Toruniu, gdzie będziemy wspierać naszych
znajomych z As Night Falls.
Wojciech Chamryk
SETHEIST 145
ENVY OF NONE
To nie jest Coney Hatch, to nie jest Rush, to Andy Curran
Andy to chyba najmilszy gość w całym muzycznym biznesie, zanim zaczęliśmy
rozmawiać to upewnił się nawet czy poprawnie wymawia moje imię, a z każdym
kolejnym wypowiedzianym przez niego zdaniem uświadamiałem sobie, że
spotkał mnie naprawdę wielki zaszczyt. Chcąc więc wykorzystać okazję, nie poprzestałem
tylko na rozmawianiu o Envy Of None, zdecydowałem się popytać
Andy'ego też o Coney Hatch, ale i o jego solową twórczość, która choć jest naprawdę
imponująca i sam byłem pod ogromnym wrażeniem jej jakości, to nigdy
nie zyskała zasłużonego rozgłosu i chwały. Pomijając fakt, że Andy jest świetnym
twórcą, to jest też menadżerem wielu zespołów i łowcą talentów, które następnie
prowadzi przez muzyczny świat. Rozmawialiśmy też o tragicznej wojnie w
Ukrainie, opowiedział mi o tym w jaki sposób starają się pomóc całym zespołem,
a robią tą w imponujący sposób. Była to bardzo wartościowa rozmowa, której szybko
nie zapomnę, myślę, że można z niej wiele wyciągnąć, bo rzeczą, która najbardziej
mnie ujęła w osobie Andy'ego, nie był jego nieopisany talent czy to menadżerski,
czy muzyczny, tylko to jak dobrym i pomocnym jest człowiekiem i
może właśnie dlatego żyje, tak jak sobie wymarzył.
jest odpukać niesamowity (śmiech).
Jak zaczęła się Twoja przyjaźń z Alexem?
Kiedy zdaliście sobie sprawę, że chcielibyście
zrobić coś razem?
Kiedy pierwszy raz spotkałem Alexa, byliśmy
kolegami z pracy, nasze zespoły były w Anthem
Records, i mieliśmy tego samego menadżera,
Ray'a Danielsa. Pod koniec roku mieliśmy
zawsze świąteczne imprezy i pamiętam
jak bardzo byłem onieśmielony, kiedy miałem
poznać chłopaków, zawsze uwielbiałem Rush.
Pamiętam jak jednego dnia szedłem na spotkanie
i zauważyłem, że w moją stronę idzie
Geddy Lee, pomyślałem "O Boże, to Geddy
Lee", i zacząłem odwracać głowę. Gdy się mijaliśmy,
powiedział "zdaje się, że jesteś tenisistą,
chciałbyś zagrać kilka meczy?" (podobnie spędzałem
czas ze Steve'm Harrisem, również pogrywaliśmy
w tenisa) Tak zakolegowałem się z
Geddy'm. Potem od około 2003 roku pracowałem
w dziale A&R w Anthem, wtedy naprawdę
zaprzyjaźniłem się z całym trio. Ale
mówiąc szczerze, nigdy w życiu nie pomyślałem,
że mógłbym z nimi współpracować na
polu muzycznym, zawsze byliśmy po prostu
przyjaciółmi więc byłem bardzo zaskoczony,
kiedy Alex poprosił mnie, o zagranie kilku
partii na jego rzeczach, i tak zaczęliśmy wymieniać
się pomysłami. 10 lat temu, jeżeli
ktoś by i powiedział, że kiedyś będę z nimi
tworzył, to pomyślałbym, że oszalał, było to
kompletnie niespodziewane.
Słuchając Envy Of None po raz pierwszy,
byłem bardzo zaskoczony, muzyka naprawdę
mi się spodobała, ale to nie było coś czego się
spodziewałem, brzmienie zdecydowanie nie
przypomina Rush, a tym bardziej Coney
Hatch, skąd pomysł na taki zwrot? Dlaczego
wybraliście kompletnie inną drogę?
Zgadza się, szczególnie dla mnie i Alexa było
to wyjście poza, nazwijmy to "naszą strefę
komfortu", to nie jest coś czego można byłoby
się po nas spodziewać. Niektórych fanów to
zdenerwowało, nie tego oczekiwali, ale w pełni
to rozumiem, kocham Rock&Roll i myślę, że
jakbym kupił album, np. Judas Priest i okazałoby
się, że nie brzmi kompletnie jak Judas
Priest to tez pewnie przyszło, by mi do głowy
"Co oni sobie myślą?". (śmiech) Ale dla mnie i
Alexa było to bardzo wyzwalające, świetnie
było otworzyć się na inne style i próbować
nowych rzeczy. Każdy z nas ma w swoim domu
studio, ja przez ostatni czas bardzo dużo
eksperymentowałem z różnymi loopami i keyboardem
o industrialnym brzmieniu, i mimo
że moim głównym instrumentem jest bas to
zacząłem grać na klawiszach, tak jak bym grał
na basie. To zaczęło brzmieć kompletnie inaczej
niż Coney Hatch czy Rush. Kiedy dołączyła
do nas Mayah Wayne i jej bardzo nastrojowy
i tajemniczy wokal, pomyśleliśmy, że
skoro dobrze nam się pracuje, to nie musimy
podążać tylko droga, którą znamy, zdecydowaliśmy
się poeksperymentować. Wysłałem
Mayah sporo moich pomysłów które od jakiegoś
czasu gromadziłem, ona dograła kilka wokali
i potem wysłaliśmy te domówki Alexowi
i Alfio z zapytaniem co o tym myślą, tracki im
się spodobały i tak nagle jestem w zespole z
Alexem Lifesonem (śmiech). Często żartujemy,
że na albumie powinna być naklejka z
napisem "To nie jest Rush, to nie jest Coney
Hatch". (śmiech)
HMP: Od wydania albumu minęło kilka tygodni,
czy po tym czasie możesz z czystym
sumieniem powiedzieć, że jesteście w pełni
zadowoleni z całej pracy, jaką wykonaliście
nad płytą? Jak oceniacie odbiór debiutu?
Andy Curran: Muszę ci powiedzieć, że
wszyscy byliśmy zszokowani tym jak dobrze
płyta została odebrana. Nasza wytwórnia podesłała
nam statystyki, sprzedaż płyt czy numery
na listach przebojów, okazało się, że byliśmy
na 1 miejscu listy wschodzących artystów
Amazon. Każdy zadawał sobie to samo
pytanie "Co się właściwie dzieje?". Wydając Envy
Of None nie mieliśmy żadnych oczekiwań,
oczywiście byliśmy z niego bardzo dumni,
świetnie razem się bawiliśmy podczas nagrywania,
ale chcieliśmy go po prostu wypuścić i
zobaczyć czy ludziom też się spodoba. Myślę,
że nikt z nas nie spodziewał się, że wylądujemy
na 5. miejscu listy bilboard'u, można powiedzieć,
że byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni,
tak jak mówiłem, świetnie nam się
pracowało i pragnęliśmy podzielić się tym materiałem
ze światem i jak na razie feedback
Foto: Envy Of Non
Wydajecie się być grupą muzyków wywodzących
się z bardzo różnych gatunków, czy
uważasz, że to zderzenie różnorodności, pomogło
w komponowaniu kolejnych utworów,
czy czasem powodowało trudności i nieporozumienia?
Dobre pytanie, niezgodności czy obawy pojawiały
się tylko przy tych brudniejszych kawałkach,
jak "Enemy", "Liar" czy "Dogs Life". Kiedy
wysłaliśmy te próbki Mayah, to zasugerowała,
że powinna śpiewać na nich bardziej
agresywnie, nawet pokrzyczeć, jednak ja i
Alex uważaliśmy, że nie tędy droga. Powiedzieliśmy
jej, żeby była sobą i zaśpiewała w
swoim stylu, a my zajmiemy się przesterem, i
dodamy trochę agresji jak zawsze mieliśmy w
zwyczaju. Myślę, że ta relacja naszego rzeźbienia
w dźwięku i jej pięknego głosu, dopełnia
się idealnie, jest jak wisienka na torcie. To nie
były trudności, ale zależało nam, żeby była sobą
i robiła to po swojemu. Alex większość gitar
pisał i dodawał dopiero po tym jak Mayah
nagrała wokale, powiedział, że cały proces rejestrowania
płyty był dla niego jak taniec, taniec
między wokalami, to było ciekawe spoj-
146
ENVY OF NONE
rzenie.
Tak bardzo zaskoczyły mnie partie gitarowe,
spodziewałem się, że będą odgrywać na tej
płycie główną rolę, a okazały się być tłem i
dopełniaczem całości.
Tak, dobrze, że o tym mówimy, Alex spędził
bardzo dużo czasu na odkrywaniu i eksperymentowaniu
dźwięku, nie chciał, żeby jego
partie były oczywiste. Świetnie pokazuje to
"Look Inside", początek tego utworu to w całości
partie gitarowe Alexa, choć brzmią jak
keyboard. Kiedy podsyłał mi różne próbki,
wszystkie z nich mi się podobały, ale pytałem,
czy zagra też coś na gitarze? (śmiech). Większość
tych bardziej oczywistych partii gitarowych,
napisałem ja czy Alf, potem wysyłaliśmy
je Alexowi żeby nagrał je jak prawdziwy
gitarzysta, jednak ten uznał, że powinniśmy je
zostawić. Teraz żartujemy sobie, że wszystkie
"normalne" partie gitarowe są moje i Alfa,
wszystkie "cool" są Alexa. (śmiech)
Andy, grając w Coney Hatch, czy prowadząc
swoją solową karierę, nie byłeś tylko
basistą, nagrałeś dużo wokali, pisałeś teksty,
często śpiewałeś. W Envy Of None, pozostałeś
przy instrumentach. Nie miałeś takich
momentów, w których słysząc partie Mayah,
pomyślałeś sobie, "Zrobiłbym to zupełnie
inaczej?"
Czasem. (śmiech) Jako wokalista i tekściarz,
do większości z utworów miałem już jakieś
swoje melodie czy tekst, świetnym przykładem
będzie "Never Said I Love You". Wysłałem
Mayah instrumental i drugi plik z moim
pomysłem na wokal, napisałem, że jeśli nie ma
teraz nic w głowie i spodoba jej się ten pomysł,
to niech spróbuje pociągnąć go dalej,
podobnie zrobiłem z "Enemy", "Liar" czy
"Dumb". Potem zazwyczaj wyglądało to tak,
że brała dosłownie malutką część, ziarenko tej
idei i rozszerzała ją po swojemu. Uważałem,
że bardzo ważne było to, że nie traktowałem
jej jak robota, któremu daje gotową melodie i
tekst i dostaje nagrany materiał. Chciałem,
żeby włożyła w to swoją własną osobę, żeby
śpiewała swoim głosem, a jako wokalista wiem
jak bym się czuł, gdyby ktoś by mi tego nie
dał, nie byłoby to tak ekscytujące. Zależało
mi, żeby czuła się częścią projektu. Pomijając
"Spy House" i "Karabel Blues", gdzie pracowała
tylko z Alexem, to resztą zajmowała się ze
mną wszystkie pomysły bardzo dokładnie
omawialiśmy już na wczesnym stadium komponowania.
Tak jak mówiliśmy, Envy Of None to zupełnie
coś innego, a przez większość swojego
czasu grałeś hard rock, nie kusiło cię czasem,
aby brzmienie było cięższe?
Zawsze mówię ludziom, że jestem fanem całej
muzyki, uwielbiam każdy jej rodzaj i gatunek.
Mimo, że kojarzy się mnie jako hard-rockowca
i zupełnie się z tym zgadzam, bo ta muzyka
jest rzeczywiście moją ulubioną i kocham ją
grać. To słucham też bardzo dużo innej twórczości,
np. Thievery Corporation, Tame Impala,
Massive Attack czy Depeche Mode.
Kiedy tworzyliśmy materiał, było kilka momentów,
w których pomyślałem sobie "Musi
być ciężej" (śmiech), tak powstało min. "Liar"
czy "Dogs Life" i to mnie zadowoliło, było kilka
miejsc, gdzie zrobiło się brudniej. Czasem
ja i Alf, jesteśmy niebezpieczni i trzeba na nas
uważać, bo we dwójkę potrafimy się rozpędzić
z cięższym brzmieniem (śmiech), ale myślę,
że w połączeniu z delikatnym
wokalem Mayah udało
nam się odnaleźć odpowiedni
balans.
Słuchając płyty, pomyślałem,
że bardzo chciałbym usłyszeć
waszą muzykę na żywo,
wiem, że Alex poza kilkoma
okazjonalnymi koncertami nie
ma zamiaru jechać w trasę, a
co ty o tym myślisz?
Zgadzam się, te piosenki brzmiałyby
świetnie na żywo, wyobrażam
już sobie oprawę graficzną
i myślę, że Alex też o
tym myśli, ale on spędził bardzo
dużo czasu w trasie z
Rush, więc raczej nie spieszy
mu się do podróży. Sam jak o
tym myślę, (bo prawdopodobnie
po Aleksie jestem drugi który
zagrał zdecydowanie za dużo
koncertów (śmiech)) to zastanawiam
się "Czy ja chcę znowu
siedzieć w autobusie kilka godzin w
trasie?". Alex w pewnym wywiadzie
powiedział, że może Mayah
powinna pojechać sama, i
Foto: Envy Of Non
grać koncerty z młodymi muzykami, ale myślę,
że jak byłbym fanem i kupiłbym bilet na
koncert Envy Of None, to chciałbym zobaczyć
na scenie Alexa Lifesona, jak i cały
skład. Jakby to się nie stało, pewnie byłbym
zawiedziony. Więc, jak mam mówić za siebie,
wszedłbym w to, gdyby Alex też się pisał na
granie, bo myślę, że nasza dwójką powinna
być na scenie przy odgrywaniu tego materiału.
Na razie Album ma dopiero dwa tygodnie,
więc poczekamy jeszcze trochę czasu i jak
nam się poszczęści i krążek naprawdę się ludziom
spodoba, to jeszcze się nad tym zastanowimy.
Nie mówię nie!
Wiem, że od pierwszych utworów byliście
pod wielkim wrażeniem talentu Mayah, jak
pracowało się wam w studio? Alex stwierdził
nawet, że nigdy nie miał takiego rodzaju
inspiracji pracując z innym muzykiem, zgodzisz
się z tym?
Byłem zaskoczony, gdy to powiedział, przecież
przez wiele lat pracował z Geddy'm Lee i
Neilem Peartem, również podczas ostatniego
wywiadu ktoś wspomniał czy w takim razie
towarzysze z Rush go nie inspirowali, ale Alex
mówi, że wtedy to był inny rodzaj inspiracji,
inaczej wyglądał proces tworzenia muzyki. Powiem
ci, że Alex większość utworów z EON
słyszał jako nagrania instrumentalne i kiedy
Mayah dołożyła swoje wokale, to nagle w jego
głowie pojawiła się ogromna baza pomysłów.
Myślę, że jak usłyszał te partie to zapaliły one
ten płomień w jego głowie i bardzo się podekscytował.
Jeśli chodzi o mnie, to spodziewałem
się, że będę miał więcej uwag, ale gdy
zaczęła wysyłać kolejne partie wszyscy byliśmy
zdania, że są idealne i nie trzeba niczego
zmieniać czy dodawać. Byłem tym całkiem
zaskoczony, bo zazwyczaj to tak nie działa,
często, gdy piszesz utwór, to stopniowo dochodzisz
do dobrego materiału, to było trochę
jak z pałkarzem baseballowym, który za każdym
razem trafia w piłkę, tak i ona trafiała.
Więc, możemy spodziewać się więcej muzyki
od Envy Of None?
Tak, już zaczęliśmy pracę nad EON 2, ja i Alf
napisaliśmy dużo muzyki, mamy pewną bazę
do pracy. W okolicach świąt Bożego Narodzenia
w zeszłym roku, wytwórnia miała już
cały materiał, na pierwszą płytę, ale zapytali
nas o bonus tracki. Zaczęliśmy nad nimi pracować
i w tydzień świąteczny skończyliśmy
dwa dodatkowe utwory "You'll be Sorry" i
"Lethe River" do wersji Deluxe. Mamy dużo
materiału, nad którym jeszcze nie pracowaliśmy,
więc myślę, że będzie kontynuacja,
mam taką nadzieje.
Chciałbym teraz porozmawiać chwilę o
Coney Hatch i twojej solowej karierze,
"Four" to naprawdę świetny album, ale minęło
już prawie 10 lat od jego wydania. Czy
możemy się spodziewać jeszcze muzyki do
Coney Hatch?
To było coś dziwnego, w jaki sposób powstała
ta płyta. Mieliśmy dwóch wokalistów w zespole,
mnie i Carla Dixona. Carl uczestniczył
wtedy w bardzo poważnym wypadku samochodowych
w Australii, rokowania były bardzo
złe, nie wiadomo było czy w ogóle przeżyje.
Kiedy został wprowadzony w stan śpiączki,
lekarze zaproponowali, żeby jego rodzina
zadzwoniła do jakiegoś przyjaciela, żeby mógł
się do niego odezwać, mimo, że nie był przytomny.
Zadzwonili do mnie i jak tylko przyłożyli
mu do ucha słuchawkę powiedziałem
"Stary musisz wrócić do domu, mamy jeszcze tonę
rocka do zagrania". Carl w końcu powrócił do
Toronto i kiedy odbieraliśmy go z lotniska,
był w trakcie rekonwalescencji, jeździł dalej
na wózku inwalidzkim. Gdy tylko się zobaczyliśmy,
od razu do mnie podjechał i powiedział,
że musimy pogadać o tych koncertach, o których
mówiłem przez telefon. Byłem w szoku,
że to zapamiętał, przecież był wtedy w śpiączce.
Wkrótce potem zagraliśmy kilka dat i
dostałem parę e-mail od ludzi z Europy, pytających,
czy zespół powrócił do funkcjonowania,
zadzwoniła do nas też włoska wytwórnia
Frontiers, powiedzieli, że chcieliby żebyśmy
nagrali kolejny album Coney Hatch. Odpowiedzieliśmy,
że nie mamy tak naprawdę żadnego
nowego materiału, a na koncertach
gramy stare utwory, więc Frontiers dało nam
ENVY OF NONE 147
jasny przekaz, "Jak nic nie macie, to coś stwórzcie
i my to wydamy". I tak po 30 latach wróciliśmy
do studia, a "Four", po wydaniu, znalazło się
na liście 50 najlepszych albumów roku "Classic
Rock". Byliśmy tym kompletnie zaskoczeni,
zrobiliśmy to bardziej dla zabawy, ale
wzbudziliśmy tym całkiem spore zainteresowanie
w Europie, zagraliśmy w UK, Niemczech
czy Francji, nigdy wcześniej nie koncertowaliśmy
na starym kontynencie. Kiedy
uderzył Covid i odwołano nam daty, zdecydowaliśmy
się, że wykorzystamy ten czas, na nagrywanie.
Zarejestrowaliśmy dwa nowe utwory
i zapis live z występu w Niemczech, skończyliśmy
też ich miks i mastering i planujemy
wypuścić je jeszcze w tym roku, mogę zdradzić,
że będą całkiem ciężkie. Wszyscy jesteśmy
dla siebie jak bracia, znamy się od zawsze,
ostatnio zagraliśmy koncert u nas w Toronto i
przyjął się świetnie, a za jakiś czas jeszcze
gramy St. Catharines, więc jesteśmy pewnego
rodzaju niedzielnymi graczami, ale sprawia
nam to ogromną radości, jesteśmy jak rodzina.
Możecie spodziewać się nowości od Coney.
Kiedy powróciłeś do studio w 2013, a Coney
Hatch wróciło do działania, czy odtarły się
wtedy wszystkie stare wspomnienia, trasa z
Iron Maiden czy Judas Priest, zdałeś sobie,
że tęsknisz za rock&rollem, a teraz pojawiła
się szansa, żeby to powtórzyć? czy z biegiem
lat, wolałeś tylko zrobić dobrą robotę i pozostać
w domowym zaciszu?
Dobrze, że wspomniałeś o Iron Maiden,
świetnie bawiliśmy się na "Piece Of Mind" jak
i "Screaming for Vengeance", bardzo zaprzyjaźniliśmy
się z tymi zespołami, ale szczególnie
ze Stevem Harrisem z Maiden odnalazłem
wspólny język, obecnie to jeden z moich
najstarszych przyjaciół, poznaliśmy się w
1983, zgaduję, że ciebie pewnie jeszcze nie
było wtedy na świecie (śmiech). Kiedy Steve
przyjechał z British Lion zagrać kilka koncertów
w Kanadzie, od razu się ze mną skontaktował,
oznajmił, że musimy zagrać kilka dat
razem jak za dawnych lat, gdy Coney grało z
Iron Maiden, a Steve'mu się nie odmawia.
Mam z tego okresu same dobre wspomnienia,
to był świetny czas. Co ciekawe,
część materiału na
"Four", to nie dokończone pomysły
z tamtych czasów, było
tak na przykład z kawałkiem
"Connected", jest to jeden z
naszych najstarszych pomysłów,
który w końcu mogliśmy
sfinalizować, takie rzeczy pomogły
nam wrócić do formy.
Dzielić scenę z Iron Maiden,
to musiało być coś specjalnego.
Niesamowite wspomnienia, ale
graliśmy z tak wieloma świetnymi
artystami, Cheap Trick,
Ted Nugent, Accept, Peter
Frampton, Frank Marino czy
Joe Perry. Nie przypominam
sobie żadnej kiepskiej daty z
tamtego okresu, zagraliśmy z
The Tubes, jeden z moich ulubionych
koncertów, tak jak i
zespołów. Żyłem wymarzonym
życiem, miałem wtedy tylko 21
lat, musiałem się regularnie
Foto: Envy Of Non
szczypać i zdawać sobie sprawę,
że to dzieje się naprawdę.
Kilka lat wcześniej kupowałem ich plakaty i
wieszałem na ścianach mojego pokoju, a teraz
jestem z nimi w trasie.
W latach 80-tych słynęliście z tego, że wasze
koncerty były diabelnie głośne, niektórzy nazywali
je mianem "ear-damaging" pol -
"niszczących słuch" to prawda?
Tak, to prawda (śmiech). Zagraliśmy naprawdę
dużo koncertów w Toronto i pojawiła się
recenzja, zatytułowana "Coney Hatch to najgłośniejszy
zespół jaki w życiu słyszałem", nie była
negatywna, ale autor zastanawiał się, dlaczego
występy muszą być tak głośne. Wszystko
przez naszych old-schoolowych dźwiękowców,
widzieliśmy ze sceny, ludzi odwracających
się i zatykających uszy, więc powiedzieliśmy
im po koncercie, że mogą zdjąć trochę
volume, ale oni zaprzeczali, twierdzili, że taka
muzyka, musi być grana głośno. Dlatego teraz,
zawsze przed naszym występem przez
nagłośnienie leci intro "Powitajcie proszę
najgłośniejszy zespół w Kanadzie, Coney Hatch".
Wiem, że pewnie są zespoły, głośniejsze od
nas, ale to prawda, że w tamtych czasach,
przesadzaliśmy z tym, to było głupie, teraz ja
i nasz perkusista mamy problemy ze słuchem
(śmiech). Nie wiem, czemu to robiliśmy, ale to
chyba było częścią zespołu.
W 1991 roku za swój solowy album zdobyłaś
nagrodę Juno, dla najbardziej obiecującego
wokalisty, czy było to dla ciebie ważne
wyróżnienie?
Myślę, że było to bardzo ważne, w końcu to
kanadyjski odpowiednik Grammy. Kiedy rozpadło
się Coney Hatch, nie byłem pewien czy
w ogóle będę kontynuować karierę, to był mój
zespół, moje dziecko, sam go zakładałem, co
miałbym teraz robić. Pomyślałem, że mogę
spróbować działać solo, więc otrzymanie takiej
nagrody było sporym zaszczytem, a z
pewnością, zbudowało moją pewność siebie,
zobaczyłem, że daje radę robić to sam. Był to
duży zastrzyk emocjonalno-mentalny. Pomijając
komponowanie, to zająłem się też produkcją
tej płyty, więc jeszcze bardziej byłem z
dumny z tej nagrody. Co było dość zabawne,
to fakt, że otrzymałem nagrodę, która w teorii
powinna trafić do nowego, obiecującego dopiero
wokalisty, a ja przecież na kanadyjskiej
scenie rockowej byłem od około 10 lat, więc
zastanawiałem się jakim cudem ją wygrałem
(śmiech), ale było to coś specjalnego.
Miałeś też okazję zagrać razem z jednym z
twoich osobiście ulubionych zespołów, Kings
X...
Tak, Wydałem wtedy album "Scatterbrain"
był on całkiem ciężki, ale patrząc na całokształt
to moje solowe projekty miały tendencje
do stawania się coraz cięższymi z kolejnego na
kolejny. Nie mieliśmy w planach żadnej trasy
koncertowej z Soho69, ale kiedy dostaliśmy
propozycje otwarcia koncertu Kings'X, nie
mogłem odmówić. Doug Pinnick to jeden z
moich ulubionych basistów i wokalistów, ma
tak niesamowity głos, uważam, że jest jednym
z najbardziej utalentowanych muzyków na
świecie. Miałem ogromne szczęście, że dane
było mi się z nim zaprzyjaźnić, mamy kontakt
do teraz, używam też na scenie efektu sygnowanego
jego nazwiskiem. Był to dla mnie
wielki zaszczyt, zagrać z nimi na jednej scenie.
Uwielbiam ten zespół.
Nie nazywając pierwszego albumu Envy Of
None, chcieliście zachować tą niepisaną
zasadę heavy metalową, mówiącą o nazywaniu
debiutanckiego krążkom imieniem zespołu?
Czy to bardziej chęć zachowania waszej
osobistej tradycji, gdyż z Coney Hatch i
Rush również nie były zatytułowane?
Chyba masz rację, jeśli chodzi o tą tradycje,
dużo zespołów tak robi. Chcieliśmy tym umocnić
i podkreślić nawę zespołu, to miał być
prosty przekaz. Kiedy pracowaliśmy nad oprawą
płyty, paczkach, okładkach i spojrzeliśmy
na dwie panie z grafiki i napis "Envy Of
None", to to było to, to po prostu wyglądało
dobrze, prawdę mówiąc, chyba nigdy nie planowaliśmy
nazywać krążka jakkolwiek inaczej.
Doczytałem się, że teraz zajmujesz się "the
other side of the desk", Czyli czym dokładnie?
Wspomniałem, że teraz znacznie mniej koncertuje
i nie jeżdżę w trasy. Zajmowałem się
managementem Rush, Big Wreck czy Tea
Party, pomagałem im w nagrywaniu, bukowałem
studio, czy planowałem i ustalałem koncerty,
sprawiało mi to satysfakcje, byłem z
nich dumny. Z czasem pojawiło się więcej
telefonów z zapytaniami czy nie chciałbym się
kimś zaopiekować, to zapewnia mi zajęcie w
ciągu dnia i stałą prace, i to mam na myśli
mówiąc "other side of the desk". Myślę, że
mam całkiem sporo doświadczenia i wiele
widziałem, więc mogę pomóc młodym artystom
i sprawić, żeby nie popełniali tych błędów
które ja mając 19 czy 20 lat. Między innymi
w taki sposób poznałem się z Mayah, kiedy
się spotkaliśmy to miałem jej tylko poradzić, a
rozpoczęła się historia Envy Of None.
To jak miałbyś sprzedać najcenniejszą radę
dla młodych, czy aspirujących muzyków, co
by to było?
Nie ma znaczenia, jak bardzo jesteś utalentowany,
czy jak świetnym gitarzystą jesteś,
jeśli brakuje ci wytrwałości i wiary w siebie,
żeby ciągle w to brnąć, to może być problem.
Bo to bardzo długa i trudna droga, pełna
wzlotów i upadków, więc aby się nie poddać
148
ENVY OF NONE
najważniejsza jest konsekwencja i wiara.
Wiele niesamowitych zespołów, przechodziło
przez tę podróż kilka dobrych lat, zanim
osiągnęli sukces. Nigdy nie można przestać
wierzyć, spójrz na mnie, robię to od dekad i
nagle, kiedy byłem już gotowy iść i uczyć dzieciaki
grać w hokej, Alex Lifeson pyta mnie
czy nie chciałbym stworzyć z nim zespołu.
Na waszej stronie internetowej zauważyłem,
że nie jesteście obojętni wobec sytuacji
na świecie i wojny w Ukrainie i że też chcecie
pomagać jak tylko możecie, mógłbyś o
tym szerzej opowiedzieć?
Szymon, kiedy powiedziałeś, że jesteś w
Polski, to chciałem poruszyć ten temat, przecież
jesteście z Ukrainą sąsiadami. To co się
dzieje jest tragiczne, to dociera też do Kanady,
widzimy te przerażające zdjęcia, słyszymy
okropne wiadomości. Nie potrafię tego zrozumieć,
że w tej erze, w 2022 roku, jesteśmy
świadkami przerażającej wojny, że ludzie są w
stanie w taki sposób traktować inne istnienia,
nie mogę sobie tego wyobrazić. Nie wiem, dlaczego
wciąż nikt nie wkroczył, żeby to zatrzymać,
chociaż zdaje sobie sprawę, że gdyby
USA się zaangażowało, to mogłoby to grozić
wojną światową, i wszystko tylko by się pogorszyło.
Alexowi też zależało na pomocy, bo jego
rodzina pochodzi z Serbii i kiedy już trochę
ochłonęliśmy, to zadaliśmy sobie pytanie "Jak
my możemy pomóc?". Dużo czytaliśmy o ogromnej
ilości uchodźców uciekających do innych
krajów, a w szczególności do was i wiem, że
Polska bardzo im pomaga. Jest pewien Kanadyjski
zespół Big Wreck, to nasi przyjaciele,
są świetnym muzykami, jakiś czas temu
oświadczyli, że będą starać się zbierać wszystko
co może pomóc uchodźcom, współpracowali
przy tym z UNHCR i to właśnie dzięki
Big Wreck skontaktowaliśmy się z tą instytucją.
Na naszej płycie jest utwór zatytułowany
"Enemy" mimo, że nie była to piosenka
pisana z myślą o wojnie, to mówi o pokoju i
rzeczywiście staje się adekwatna do tego co się
dzieje w Ukrainie, słowa w refrenie mówią
"odłóż broń, nie jestem twoim wrogiem, nie strzelaj
do naszego syna". Dzięki tej piosence wpadliśmy
na pomysł, stworzyliśmy specjalną, limitowaną
edycje Envy Of None na winylu, ręcznie
przez nas podpisaną i cały zysk jaki udało
nam się z niej uzyskać przekazujemy w 100%
na pomoc uchodźcom. Wszyscy się zjednoczyli
i nam pomogli, wytwórnia nie chciała
żadnego procentu od sprzedaży, znaleźliśmy
firmę, która wytłoczyła te krążki za darmo.
Potem Alex wpadł na kolejny pomysł, wystawiliśmy
na aukcji rozmowy, za tysiąc dolarów,
każdy mógł odbyć 30 minutową konwersacje
na Zoom'ie z jednym z nas i pytać o co tylko
by chciał. Wszystkie z nich już się sprzedały,
do teraz zdołaliśmy zebrać 40 tysięcy dolarów,
a Envy Of None postanowiło dołożyć od
siebie drugie tyle, więc wypiszemy czek na 80
tysięcy i przekażemy go UNHCR, a oni
pomogą uchodźcom z Ukrainy. Mam nadzieje,
te pieniądze będą pomocne, to jest mała
rzecz, którą możemy zrobić, chcieliśmy tym
też wzbudzić świadomość wśród Kanadyjczyków
i też pokazać im, że w taki sposób mogą
pomagać. Wchodząc na naszą stronę internetową,
klikając w zakładkę "Store", można zobaczyć
wszystko co robimy by pomóc Ukrainie
i jesteśmy z tego bardzo dumni i szczęśliwi.
Chcemy też podziękować każdemu kto
kupił tą limitowaną edycje i wspomógł Ukrainę,
oraz mieszkańcom Polski, za ich ogromną
pomoc i hojność, sąsiadom trzeba pomagać.
Szymon Tryk
Oldschoolowe brzmienie i duch lat 80.
Nazwa może nie powala oryginalnością, ale ten australijski kwartet na
długogrającym debiucie "Viridian Inferno" gra thrash/black metal z taką zapalczywością,
że od razu przypominają się czasy świetności Venom, Hellhammer czy
wczesnego Slayera. W dodatku basistka Rebecca Tovey zapowiada, że zespół w
żadnym razie nie zamierza zwalniać, ani tym bardziej łagodzić brzmienia, wciąż
stawiając na prymitywny, surowy metal, odstający od obecnych mód i trendów.
czy demonicznych pseudonimów?
Nie określiłabym tego chowaniem się. Dla nas
najważniejsza zawsze była i jest muzyka, a nie
płeć czy nazwiska muzyków, dlatego zdecydowaliśmy
się na początku używać naszych inicjałów
zamiast pełnych imion. Każdy reprezentuje
ten zespół w równym stopniu i nie ma potrzeby
używania groźnych czy demonicznych
pseudonimów, kiedy Reaper mówi za nas
wszystkich.
Foto: Metal Cross
Takie podejście jest chyba teraz jeszcze bardziej
buntownicze niż na początku lat 80.,
gdy takie zespoły jak Hellhammer/Celtic
Frost, Venom czy Bathory dopiero zaczynały
swą krucjatę, bo mamy przecież czasy idealne
dla ugrzecznionych, w każdym calu poprawnych
zespołów, do tego dyktat bezpłciowego,
cyfrowego brzmienia - metal coraz częściej
staje się utemperowany, odarty z typowego
dla niego buntu czy zadziorności. Nie
podoba wam się to, stąd pojawienie się na
scenie Reapera?
Czcimy oldschoolowe brzmienie i ducha lat
80. w każdym znaczeniu tego słowa. Zgadzam
się, że wypolerowane podejście do współczesnego
metalu jest nie do zniesienia i z pewnością
motywacją dla nas wszystkich w Reaper
była próba ponownego stworzenia czegoś prymitywnego,
surowego, swobodnego i naturalnego.
Myślę, że udało nam się to osiągnąć z
albumem "Viridian Inferno" i w ciągu ostatnich
dwóch lat ukształtowaliśmy nasze brzmienie,
dążąc w kierunku czegoś, co oczywiście
przypomina zespoły, które kochamy z czasów
Hellhammer, Bathory, wczesnego Slayera,
Venom, ale także w dużym stopniu tego,
co można określić jako "Reaper".
W przeszłości już wielokrotnie było tak, że
scena podziemna stawała się punktem wyjścia
do powstania czegoś nowego czy odnowienia
danego gatunku - myślisz, że teraz
może być podobnie, dzięki czemu metal znowu
stanie się bezkompromisowy i prawdziwy,
tak jak na przełomie lat 70. i 80. czy pod
koniec ósmej dekady, kiedy thrash był w rozkwicie,
a thrasherom zaczynały deptać po
piętach pierwsze kapele death i blackmetalo-
-we?
Moim zdaniem powrót do bardziej undergroundowego
stylu byłby pozytywnym zjawiskiem.
Te rzeczy wydają się szybko pojawiać i
znikać, skupiając się na odtwarzaniu "retro"
metalu, ale ja często (z satysfakcją) czuję, że
jestem ślepa na niektóre z tych trendów, ponieważ
nie korzystam z technologii i nie marnuję
czasu w sieci tak bardzo, jak niektórzy z
młodszego pokolenia. Internet jest błogosławieństwem
i przekleństwem, jeśli chodzi o
"odnawianie" każdego gatunku. To świetne
źródło informacji dla tych, którzy chcą naprawdę
zagłębić się w zapomniane czasy muzyki
undergroundowej, ale także leniwe i
łatwo dostępne akcesorium dla tych, którzy
chcą podążać za falami metalowej mody.
HMP: Gracie tak, jakby wciąż był rok 1984,
ale nie da się jednak ukryć, że od tego czasu
dostęp do wszelakich informacji stał się znacznie
łatwiejszy. Tymczasem wy nazwaliście
swój zespół Reaper i sam, włączając "Viridian
Inferno", byłem przekonany, że to najnowszy
album niemieckiej grupy o tej nazwie.
Nie poszliście aby po najmniejszej linii
oporu, bo przecież nawet w waszej ojczystej
Australii funcjonowały już wcześniej inne
grupy o tej nazwie?
Rebecca Tovey: Dziękuję za pierwszą część
tego pytania. Tu Rebecca, basistka prawdziwego
Reapera. Niemiecki Reaper? Czy oni
nie są zespołem power/heavy metalowym? A
może jest jeszcze jeden, o którym nie wiem?
W Australii są dwa zespoły o nazwie Reaper
(trzy, wliczając nas) i tylko jeden z nich, zasługuje
na tę nazwę. Z tego co wiem nie nagrali
niczego, choć z pewnością byli zajebistą kapelą,
sądząc po nagraniach z koncertów, które
widziałam. Zdecydowanie warto odszukać ich
materiał z Sydney z 1987 roku, jeśli ktoś z
czytających ma na to czas lub ochotę. Drugi
Reaper to banda dzieciaków, którzy zaczęli po
nas i od tego czasu zmienili nazwę na bardziej
przyjazną dla radia, którą zresztą już zapomniałam,
bardziej odpowiednią dla ich muzyki.
Jak powiedział Razor: plujemy na tych, którzy
chcą pozować, a z całą resztą thrashujemy!
Nazwa niezbyt oryginalna, za to postanowiliście
ukryć się za inicjałami imion i
nazwisk, bez wymyślania jakichś groźnych
Foto: Reaper
Reaper nie jest waszym pierwszym zespołem
- wygląda na to, że po latch grania różnych
odmian metalu postanowiliście wrócić
do jego korzeni, łącząc surowy, oldschoolowy
heavy, thrash, black i punk?
Dla mnie Reaper to mój pierwszy zespół.
Przez ostatnie kilka lat grałam w kilku różnych
kapelach, ale nigdy nie udało im się rozwinąć
w taki sposób jak Reaper. Pozostali
członkowie Reaper - Shannon, Adam i Matt
- grali w różnych grupach od zarania dziejów i
nadal mają na koncie wiele projektów obejmujących
metal, punk, glam rock, itd.
Kiedyś było łatwiej o tyle, że nie było takiego
natłoku informacyjnego: brytyjska prasa muzyczna
choćby spopularyzowała i wyniosła
na piedestał nurt NWOBHM, w kolejnej
dekadzie podobnie było z drugą falą black
metalu, która wyszła tak naprawdę z podziemia
dzięki "Metal Hammerowi" i "Kerrang!".
Fani zaczynali wtedy ekscytować się
tymi nieznanymi sobie dotąd zespołami,
odkrywać kolejne, etc., etc. Teraz coś takiego
wydaje się niemożliwe, nie tylko z racji braku
takich autorytarnych, czytanych praktycznie
przez wszystkich, tytułów, ale też ich ilości,
a co za tym idzie, paradoksalnie, mniejszego
dostępu do informacji, bo nikt nie jest w stanie
przeczesywać setek stron internetowych
dziennie w poszukiwaniu czegoś nowego?
Tak, z każdym dniem przybywa na scenie 20-
letnich "weteranów" i samozwańczych "ekspertów".
Potrzebujemy więcej strażników, mniej
mediów społecznościowych i jakichś tam bezpiecznych
przestrzeni.
Krótko po założeniu zespołu wydaliście debiutanckie
demo "Reaper", po czym zapadła
kilkuletnia cisza - szlifowaliście materiał, nie
chcąc zaliczyć falstartu czy zespół schodził
czasem na dalszy plan, bo zajmowaliście się
też innymi rzeczami?
Wciągnęło nas częste granie na żywo, wyjazdy
150
REAPER
do różnych stanów itd., przez co trochę zaniedbaliśmy
pisanie nowych utworów. Po wydaniu
dema nagraliśmy utwór Napalm Death
na składankę "Scum", która została wydana
tutaj w Melbourne, a samo demo zostało w
końcu ponownie wydane na winylu, również
przez Goatsound Recordings. Kiedy nasz
stary gitarzysta odszedł, a dołączył Adam,
priorytetem stało się rozpoczęcie prac nad nagraniem
pierwszego albumu. Mieliśmy już kilka
utworów napisanych lub w połowie napisanych
z myślą o "Viridian Inferno", ale w ciągu
ostatnich dwóch lat udało nam się dokładnie
ustalić, co chcieliśmy nagrać na album i
spędziliśmy około roku na dopracowywaniu
każdego utworu do takiego stopnia, żebyśmy
byli z niego w pełni zadowoleni.
Można więc powiedzieć, że pandemia pomogła
wam dopiąć ten materiał, bo nagle mieliście
więcej czasu niż zwykle i postanowiliście
spożytkować go na nagranie "Viridian
Inferno"?
W pewnym sensie. To oznaczało, że nie graliśmy
tak dużo na żywo, bo nie wolno nam
było oddalać się od domu na więcej niż 5 km
na dłużej niż dwie godziny, spotykać się z
kimkolwiek, czy w ogóle robić cokolwiek. Melbourne
było najbardziej zamkniętym miastem
na świecie, więc zdecydowanie trudno było
nam zrobić cokolwiek kreatywnego jako grupa
czy poćwiczyć. Było bardzo mało okazji, żeby
pograć czy nawet spotkać się przy piwie. Nagrania
rozpoczęliśmy w ubiegłym roku i jakoś
udało nam się nagrać wszystkie dziesięć utworów
na "Viridian Inferno" w dwa dni, mimo
różnego stopnia upojenia i kaca. To było
szczęście, że wszystko się udało, bo po tym
wydarzeniu, z tego co pamiętam, wróciliśmy
do lockdownu. (śmiech)
To pewnie najnowsze utwory, ale są tu też
wyjątki, bo odświeżyliście choćby "Taste
The Blood" z demówki?
Tak, nagraliśmy ponownie "Taste The Blood",
które pierwotnie było to na demo. To był
ostatni utwór, który napisaliśmy na demo i
chyba pierwszy, przy którym pomagał nasz
wokalista Shannon. Myślę, że był to na tyle
dobry kawałek, że zasługiwał na kolejne nagranie
i ostatecznie idealnie wpasował się w
kierunek, w którym podążała reszta utworów,
i który nasz nowy skład napisał na "Viridian
Inferno".
Nagrać to jedno, a wydać drugie - nie rozważaliście
opcji samodzielnego wypuszczenia
"Viridian Inferno", od razu nastawiliście
się na szukanie wydawcy?
Szczerze mówiąc, nie byliśmy nawet pewni,
czy w ogóle znajdziemy wytwórnię. Rozesłaliśmy
mnóstwo materiałów promocyjnych, ale
nikt się do nas nie odezwał. Nie braliśmy wtedy
pod uwagę wydania płyty własnym kosztem,
głównie dlatego, że jesteśmy zbyt spłukani,
ale myślę, że gdybyśmy nie mieli innych
możliwości, bylibyśmy gotowi znaleźć na to
sposób. Patrząc z perspektywy czasu, wydaje
mi się, że mieliśmy już wszystko gotowe na album,
łącznie z oprawą graficzną i koncepcją,
więc może był to lepszy pakiet, niż nam się
wydaje!
Dying Victims Productions dla takiego zespołu
jak wasz wydaje się być strzałem w
przysłowiową dziesiątkę, bo idealnie pasujecie
do ich profilu, do tego jest to firma o typowo
podziemnym statusie -
nie mogło być lepiej?
Dying Victims było naszym
pierwszym wyborem i ta firma
pod każdym względem bardzo
do nas pasuje. Florian rozumie
nasz styl i wizję, a współpraca z
nim jest bardziej niż konkretna,
więc cieszymy się, że możemy
być częścią rodziny Dying
Victims.
Do tego Florian, mimo oczywistego
w XXI wieku wypuszczania
cyfrowych wersji
swych wydawnictw, stawia
przede wszystkim na fizyczne
nośniki, szczególnie płyty winylowe,
co pewnie cieszy was
szczególnie, bo jakiś czas temu
nawet wasze demo ukazało
się na czarnej, 12" płycie?
Tak, absolutnie. Winyl jest
królem, a trzymanie w rękach
własnego LP to kolejny poziom
osobistej satysfakcji. Może nawet
jest to bardziej satysfakcjonujące
niż narodziny pierworodnego
dziecka.
Analogowe nośniki są teraz Foto: Reaper
modne, ludzie znowu zbierają
winylowe płyty i kasety. Myślisz, że to
krótkotrwały trend, podyktowany chwilową
modą, czy też początek czegoś trwałego,
efekt znużenia słuchaczy muzyką dostępną
wyłącznie w sieci czy w postaci plików?
Myślę i mam nadzieję, że krótkoterminowo.
Wszystko, co "vintage" wydaje się być na czasie,
bo większość ludzi nie ma już żadnych
dobrych nowych pomysłów, a cały świat właśnie
przeszedł zbiorowy kryzys wieku średniego
z powodu pandemii, w wyniku której każdy
w jakiś sposób zdecydował, że potrzebuje
niszowego hobby lub czegoś, co może kupić w
swoim życiu, do czego ma dostęp bez otwartych
sklepów, przyjaciół i innych przeszkód.
Covid naprawdę uświadomił nam, jak ważne
są podstawy, a zbieranie płyt jest tego częścią.
Nawet jeśli świat wokół ciebie płonie, przynajmniej
wciąż mamy w domu naszą cenną sztukę,
która na nas czeka. Oczywiście w pewnym
stopniu doceniam ten sentyment, chociaż spowodował
on wzrost cen płyt, a perspektywa
znalezienia niektórych perełek spadła do prawie
niemożliwego poziomu, co jest gówno
warte dla większości metalowców, którzy nie
są nowicjuszami w tej grze.
Muzyki z płyty, winylowej lub kompaktowej
albo z kasety, doświadczamy więc pełniej,
możemy skoncentrować się tylko na niej,
dzięki czemu nie jest to tylko nieistotne tło
do surfowania w sieci czy pisania wiadomości
na forach/profilach społecznościowych?
Niestety moja koncentracja jest w najlepszym
wypadku słaba, ale za to zainteresowanie muzyką
jest więcej niż obsesyjne. Czuję więc, że
z tym problemem nie będę musiała się mierzyć.
Macie już takich świadomych słuchaczy?
Liczysz, że z czasem będzie ich więcej, kiedy
już "Viridian Inferno" ujrzy światło dzienne i
dotrze do fanów na całym świecie?
Zawsze jestem wdzięczny każdemu, kto słucha
i lubi Reapera, a jak dotąd reakcja na "Viridian
Inferno" była naprawdę wspierająca i
przytłaczająco pozytywna. To było niesamowite,
że mogliśmy w końcu wypuścić tę płytę
w świat, aby ludzie mogli jej doświadczyć poza
naszymi koncertami. Niedawno wróciliśmy z
trasy po Europie Wschodniej, gdzie zostaliśmy
bardzo dobrze przyjęci i byłam zszokowana
widząc, jak wielu ludzi znało nas i nasz materiał,
nawet z czasów demo!
Bardzo pomocna byłaby tu koncertowa promocja,
ale dostrzegam pewien minus w tym,
że jesteście Australijczykami, bo do Europy,
wciąż dużego rynku dla takiego grania, macie
bardzo daleko - planujecie koncertową wyprawę
na nasz kontynent, czy na razie skupicie
się na występach w ojczyźnie, bo to też
przecież ogromny kraj?
Jak już wspomniałam, niedawno wróciliśmy z
kilkutygodniowego pobytu w Europie Wschodniej,
gdzie zagraliśmy czternaście koncertów
w jedenastu krajach, grając prawie każdej nocy
i podróżując każdego dnia. To był prawdziwy
chrzest ogniowy i ciężka praca w każdym
znaczeniu tego słowa, a my mieliśmy zajebisty
ubaw grając tam i nie możemy się doczekać
powrotu. Mam nadzieję, że będzie to już w
przyszłym roku. Wszystko idzie dobrze! Europa
to inspirujące miejsce dla metalu, kiedy jest
się przyzwyczajonym do bycia na końcu świata
przez większość życia. Mamy w planach
trasę koncertową w Australii z naszymi przyjaciółmi
ze Stalker, a po premierze naszego
albumu we wrześniu planujemy jeszcze kilka
występów na terenie całego kraju.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
REAPER 151
HMP: Przygotowując się do napisania recenzji
Waszego najnowszego albumu "Walk
Through Hell" oraz do układania pytań do
wywiadu natrafiłem na krytyki, gdzie porównywano
Was do Mystic Prophecy. Jak myślisz
dlaczego?
Christian Sommerfeld: Grają podobny power
metal, mają mocne i ciężkie riffy, ale też
dużo melodii i chropowaty głos. Ogólna atmosfera
utworów jest również bardziej mroczna
niż radosna. Dlatego uważam, że porównanie
jest uzasadnione.
Znakomicie łączycie moc heavy metalu oraz
wyraziste melodie, co dla mnie jest typowe
dla niemieckich kapel power metalowych typu
Brainstorm, Grave Digger, Primal Fear,
Rage, Mob Rules, itd. Niemniej wydaje mi
się, że ogólnie niemiecki power metal nie jest
doceniany, jak chociażby US power metal.
Oponenci niemieckiego power metalu ciągle
zarzucają mu toporność i brak wyczucia melodii.
Czyżby ciągle brały górę stereotypy?
Bardzo dziękuję! Jeśli chodzi o sterotyp, to
czy rzeczywiście tak jest? Słyszę to po raz
pierwszy. Jestem wielkim fanem amerykańskiego
power metalu i uważam, że amerykański
power metal ma mniej melodii niż typowy
niemiecki odpowiednik tego gatunku. Ale myślę
też, że mamy wiele wpływów amerykańskiego
power metalu, tak jak wiele z moich
ulubionych zespołów, takich jak Metal
Church, Vicious Rumors, Iced Earth i tak
dalej. Ale również Niemcy mają jedne z najbardziej
melodyjnych zespołów powermetalowych,
jak Helloween czy Gamma Ray.
W Waszej muzyce odnajdziemy również elementy
wspomnianego US power metalu.
Dla mnie przynosi to bardzo fajny efekt.
Wystarczy posłuchać utworów "Prisoner Of
Time", "I Am Fear" czy "At War With
Yourself". Niemniej niektórzy recenzenci
zamiast Was chwalić to, doszukiwali się problemu
i zachowywali się, jakby w Waszym
wykonaniu było to niestosowne. Co dla mnie
jest zupełnie niezrozumiałe. Czyżby amerykański
power metal powinni grać wyłącznie
Hobby opłacane z naszej
codziennej pracy
Nazwa Circle Of Silence co jakiś czas
przewijała się w mojej redakcyjnej pracy,
ale jakoś do tej pory nie zapadła mi w pamięci
na dłużej. Myślę, że teraz po wysłuchaniu
albumu "Walk Through Hell" to się zmieni.
Niemcy nie wymyślają niczego nowego, ale są na tyle
interesujący, że ze spokojem można im zaufać, tym bardziej że ze swoją solidnością
penetrują rejony zarówno tereny rodzimego, jak i tego amerykańskiego power
metalu. Mnie przekonali, a czy z Wami, moi drodzy czytelnicy będzie tak samo?
Przekonajcie się sami. Zanim jednak się weźmiecie, przeczytajcie wywiad, który
przeprowadziłem z gitarzystą zespołu, Christianem Sommerfeldem.
Amerykanie?
Dla mnie amerykański power metal to gatunek,
który może być grany również przez zespoły
z innych krajów. Jego typowy styl to
mieszanka heavy i thrash metalu połączona z
melodyjnymi wokalami. Ponieważ amerykańskie
zespoły zaczęły grać w tym stylu, nazywany
jest on amerykańskim power metalem,
podczas gdy typowe europejskie zespoły powermetalowe,
takie jak Helloween, są o wiele
bardziej radosne w swoim brzmieniu i dlatego
w moim świecie należą do tego europejskiego
odpowiednika. Ale muszę też powiedzieć, że
nie czytałem wielu recenzji narzekających na
to. Czytałem za to wiele recenzji, nawet z
USA, które porównują nas do typowych zespołów
tego gatunku, takich jak Vicious Rumors
czy Iced Earth. Ale odpowiadając na
twoje pytanie, amerykański power metal może
być grany przez wszystkie zespoły na całym
świecie, dla mnie jest to po prostu tego podgatunek.
Natomiast w kawałku "Triumph Over Tragedy"
jesteście zdecydowanie bliżej tradycyjnemu
heavy metalowi i NWOBHM...
Zgadza się, moim najbardziej ulubionym zespołem
jest Judas Priest i powiedziałbym, że
w tym utworze słychać ten wpływ.
Powiedzcie wprost, jacy wykonawcy wpłynęli
na Wasze preferencje muzyczne, którzy
z nich są nadal waszymi idolami?
Najbardziej lubię power metal, heavy metal,
thrash metal i hard rock/AOR/melodyjny rock.
Moje osobiste wpływy to wiele amerykańskich
zespołów powermetalowych, takich jak Iced
Earth, Metal Church, Vicious Rumors, ale
także tradycyjne zespoły metalowe, takie jak
Judas Priest czy Iron Maiden. Judas Priest
wciąż są moimi idolami i jestem pewien, że
bez nich nigdy nie wziąłbym do ręki gitary.
Ale ulegam wpływom każdego dnia, słucham
muzyki wiele godzin dziennie, a to właśnie
utwory, które naprawdę lubię wywierają na
mnie bezpośredni wpływ.
Nie licząc intra "Walk Through Hell" zawiera
dwanaście utworów, każdy inny, każdy
na swój sposób dobry. Który albo które są
dla was faworytami?
Moim najbardziej ulubionym utworem jest
zdecydowanie "Triumph Over Tragedy". Lubię
epickość tego utworu, a także jego znaczenie,
ponieważ jest to bardzo osobista i ważna piosenka
naszego basisty Björna, który zmarł 4
kwietnia. Oprócz tego bardzo lubię utwory
"United" i "I Am Fear". "United" za to, że nie
trzyma się typowych schematów i ma wiele
różnych części, a "I Am Fear" podoba mi się ze
względu na riffy i refren, który jest wyjątkowy
w porównaniu z innymi. Gitary w tym refrenie
grają różne akordy, co sprawia, że jest on naprawdę
potężny.
Do "At War With Yourself" i "Triumph
Over Tragedy" przygotowaliście tzw. lyric
video. Są to też wasze single promujące nowy
album. Czy w planach macie przygotowanie
normalnego video oraz, który utwór
macie zamiar wybrać do takiej promocji?
Obecnie nic takiego nie planujemy, ze względu
na sytuację z Björnem. Zdecydowaliśmy,
że tym razem będziemy mieli tylko teledyski z
tekstem. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość,
ale na razie nie ma planów na regularne klipy.
"Walk Through Hell" to wasz czwarty album
studyjny, świadczy to o tym, że macie
ugruntowana pozycję na Niemieckim rynku i
macie swoją bazę fanów. A jak jest poza
Niemcami, gdzie najczęściej trafia Wasza
muzyka?
W tym celu mogę jedynie sprawdzić ilość odtworzeń
na Spotify. Według Spotify, obecnie
muzyka jest najczęściej słuchana w USA. Dalej
są takie kraje jak Niemcy, Szwecja, Hiszpania,
Wielka Brytania. Podsumowując, powiedziałbym,
że nasza baza fanów jest głównie
w USA, Europie i niektórych krajach
Ameryki Południowej. W przypadku naszych
poprzednich albumów, nawet jeśli chodzi o
sprzedaż płyt CD, było podobnie.
Pewnie na swoim koncie macie sukcesy i porażki,
ale nie sądzę abyście byli w stanie
utrzymywać się z grania w Circle Of Silence.
Myślę, ze dla Was, jak w sumie dla większości
heavymetalowych muzyków, jest to
hobby i w zasadzie dzięki normalnej pracy,
możecie sobie na niego pozwolić...
O tak, to zdecydowanie hobby opłacane z naszej
codziennej pracy. (śmiech) Wszyscy jesteśmy
po trzydziestce, a niektórzy już po
czterdziestce i nigdy nie zmienilibyśmy naszych
dobrze płatnych prac, żeby próbować
żyć tylko z Circle Of Silence. Aby to osiągnąć,
musielibyśmy chyba dzień w dzień jeździć
w trasy koncertowe, a to wymaga dużo
wysiłku i wyrzeczeń. A z naszym stylem muzycznym
byłoby bardzo trudno dotrzeć do
Samy Kerolos
152
CIRCLE OF SILENCE
większej publiczności.
Umiejętności instrumentalistów zespołu są
nieprzeciętne, ale żaden z nich nie stara się
tego udowodnić na płycie. Trudno jest zapanować
nad własnym ego przy tworzeniu i nagrywaniu
muzyki w takim zespole?
Dziękuję za komplement, ale nie wydaje mi
się, żebyśmy byli na jakimś wybitnym poziomie.
Mamy umiejętności do grania naszego
stylu muzyki, ale jestem przekonany, że w porównaniu
z wieloma innymi zespołami, takimi
jak Arch Enemy, jesteśmy daleko w tyle z naszymi
umiejętnościami. (śmiech) Powiedziałbym
też, że nie jest nam trudno kontrolować
nasze ego, po prostu piszemy ciężkie, powermetalowe
kawałki z kilkoma typowymi leadami
i solówkami. Wszystko służy utworowi i
nigdy nie było w nas chęci, żeby dodać do
kompozycji coś przekombinowanego.
Najwięcej problemów miałem z waszym wokalistą.
Nie chodzi o ocenę jego głosu i umiejętności,
bo jest bardzo dobry, ale do kogo go
porównać. W kilku momentach zabrzmiał
jak Peavey, ale ogólnie nie można go do niego
porównać. Do kogo najczęściej porównywany
jest Niklas Keim i do kogo sam najchętniej
się porównuje?
Dobre pytanie i rzeczywiście bardzo rzadko
czytam, aby Niklasa do kogoś porównywano.
Powiedziałbym, że ma on przede wszystkim
niepowtarzalny głos, który trudno porównać
do kogoś innego. On sam również nie porównuje
się z kimś innym, przynajmniej ja nigdy
nie słyszałem, żeby to robił. Wiem, że jednym
z jego największych inspiracji jest Bruce
Dickinson z Iron Maiden, ale on nie brzmi
jak Bruce. Nick potrafi śpiewać wysokie i niskie
tony, a także chropowate i mocniejsze wokale.
Idealnie pasuje do naszej muzyki i jak
już wspomniałem, jest moim zdaniem wyjątkowy.
Brzmienie muzyki Circle Of Silence jest profesjonalne,
soczyste, klarowne takie jakie lubią
fani dobrego oldschoolowego power metalu.
Gdzie i z kim nagrywaliście "Walk
Through Hell"? Kto odpowiada za jego
brzmienie i produkcję?
Tym razem produkcja została wykonana w całości
przez nas samych. Gitary i wokale nagraliśmy
w moim małym domowym studio, a perkusista
nagrał bębny w piwnicy. Ostateczna
edycja, miks i mastering zostały wykonane
przez Kaia Stahlenberga z Kohlekeller Studios,
który wykonał również miks i mastering
naszego poprzedniego albumu. Fakt, że nagrywaliśmy
w domu, jest głównym powodem, dla
którego wydaliśmy nasz najlepszy jak dotąd
album. Nie mieliśmy żadnych ograniczeń czasowych,
jak w przypadku rezerwacji studia.
Mieliśmy więc cały czas możliwość dostosowania,
dodania lub usunięcia części kompozycji,
nawet jeśli były one już w pełni nagrane.
W przypadku rezerwacji czasu w studiu
wszystkie utwory muszą być wcześniej stuprocentowo
gotowe i jeśli coś nie jest idealne, nie
możemy już tego zmienić. To także powód,
dla którego mamy teraz harmonie wokalne i
gitarowe z pięcioma głosami, bo mieliśmy na
to czas. Typowym utworem, który bardzo
zmieniliśmy podczas nagrań, jest "God Is A
Machine". Wcześniej nie był planowany jako
część albumu, ale po wydłużeniu końcówki
utworu tak, aby stał się epickim zakończeniem,
został dołączony do płyty. Gdybyśmy
mieli zarezerwowane studio to, ten utwór nie
znalazłaby się na płycie. Ale na koniec muszę
też powiedzieć, że było o wiele więcej pracy,
aby zrobić to wszystko samemu, zwłaszcza tej
roboty było wiele przy gitarach. Musiałem je
wszystkie nagrać, edytować i wyprodukować.
Z producentem w studiu ktoś inny zajmuje się
tym wszystkim, np. edycją, mówieniem, kiedy
coś jest dobre, a kiedy złe, i tak dalej.
Tworzycie nie tylko zgraną grupę muzyczna
ale również dobraną paczkę przyjaciół. To
rzadkość w show bussinesie. Tym bardziej
odejście basisty Björna Boehma musiało być
dla Was mocnym przeżyciem...
Tak, to dla nas bardzo trudne i będzie nam go
bardzo brakowało. Byliśmy nie tylko członkami
zespołu, ale także przyjaciółmi przez ponad
dwadzieścia lat. To pierwszy raz, kiedy
rozstaliśmy się z jednym z nas, a rozstanie
Foto: Christian Sommer
spowodowała śmierć. Będzie to również bardzo
trudne dla zespołu w przyszłości, ponieważ
Björn był odpowiedzialny za wszystkie
teksty i melodie wokalne. Przez lata włożył w
to wiele pracy i nie będzie nam łatwo, aby
ktoś inny go zastąpił.
Dlaczego utwór "Triumph Over Tragedy"
jest tak ważny dla Was oraz dla Björna?
Kompozycja ta ma jeden z najmocniejszych,
osobistych, ale i motywacyjnych tekstów na
całym albumie. Myślę, że jest to jedna z najważniejszych
pieśni Björna, ponieważ mówi o
tym, żeby nigdy się nie poddawać i podnosić
się po ciężkich chwilach. Jest to utwór motywacyjny
i zachęcający do pozytywnego nastawienia.
Mamy nadzieję, że ten song doda komuś
innemu siły w trudnych chwilach. Jestem
pewien, że ta kompozycja będzie częścią naszej
standardowej setlisty granej na żywo i za
każdym razem, gdy będziemy ją grać, będziemy
też myśleć o nim.
Czy w ogóle do tekstów przykładacie dużą
wagę? Czego one dotyczą, rzeczy ważnych
czy raczej tematów, które mają zapewnić zabawę
słuchaczowi?
Teksty naszych utworów są mieszanką tekstów
fikcyjnych i realnych, ale nie są to teksty
mające na celu jedynie rozrywkę. Są kawałki
z fikcyjnymi tekstami, jak "Triumph
Over Tragedy", "At War With Yourself" czy
"Walk Through". Niektóre z nich mają charakter
osobisty, a niektóre są wyrazem żalu społecznego,
jak "I Want More of Far Beyond The
Sun" czy "God Is A Machine". Björn był także
wielkim fanem komiksów, a zwłaszcza Batmana.
Na przykład utwór "I Am Fear" jest o
Batmanie, "The Curse" o Spawnie, a "United" o
Władcy Pierścieni. Tak więc w sumie mamy
różne rodzaje tekstów, z wyjątkiem tekstów
rozrywkowych. Więc każdy powinien znaleźć
coś, co pasuje do niego.
Innym wyróżnikiem Waszej kapeli jest to, że
jesteście wierni jednej wytwórni Massacre
Records. Co Was trzyma przy nich, a ich że
ciągle wydaje Wasze płyty?
Massacre Records jest wytwórnią działającą
w naszym regionie, więc możemy mieć bezpośredni
kontakt odwiedzając biuro Massacre,
to świetna sprawa. I oczywiście mamy szczęście,
że Massacre Records wspiera taki lokalny
zespół jak my. Również inne lokalne zespoły,
takie jak The Prophecy 23 czy Septagon,
są w Massacre Records. Jesteśmy zadowoleni
z ich pracy, a ponieważ jest to lokalna wytwórnia,
nie widzę powodu, żeby zmieniać ją na inną.
The Show Must Go On - to nie tylko tytuł
utworu Queen, ale również sentencja, którą
kierują się ludzie mocno doświadczonych
przez los. Co czeka dalej Circle Of Silence?
Postanowiliśmy kontynuować dalszą działalność
i jestem pewien, że Björn skopałby nam
tyłki, gdybyśmy teraz przestali i nie poświęcili
"Walk Through Hell" uwagi, na jaką zasługuje.
Oczywiście musimy się uporządkować,
zwłaszcza jeśli chodzi o pisanie tekstów i melodii
wokalnych, ale znajdziemy na to sposób.
Następnie czekają nas próby i z pewnością w
najbliższym czasie ujawnimy kilka informacji
dotyczących przyszłości naszego zespołu.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
CIRCLE OF SILENCE 153
bitwami. Świat potrafi być mrocznym i
podłym miejscem, a muzyka metalowa może
rzeczywiście pomóc ci utrzymać głowę w górze.
Dobry, oldschoolowy heavy metal jest
czymś, czego warto się trzymać. Kotwicą, która
daje solidne podstawy i zapewnia niezbędne
wsparcie w burzliwych czasach.
HMP: Cześć Reno! Po pierwsze gratuluję
nowego albumu. Brzmi jakbyście faktycznie
znaleźli i zaczerpnęli prosto z sekretnego źródła
solidnej, czystej stali! Zacznijmy od
standardowego pytania - chciałbym, żebyście
opowiedzieli nieco o tym, jak pracowało
się nad jego powstawaniem.
Reno Meier: W porządku, przede wszystkim
bardzo dziękujemy za zainteresowanie naszym
zespołem! Cieszę się, że podoba Ci się
nasz nowy album. Zaczęliśmy nagrywać latem
Solidne Źródło Stali
Sin Starlett to już starzy wyjadacze, których na brzeg wyrzucił tak naprawdę
pierwszy pływ Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu, w 2005 roku. Niemniej
przez długi czas trochę ginęli w blasku kolegów ze Striker, Enforcer czy
Skull Fist. I chyba trzeba uczciwie przyznać, że poprzednim płytom zespołu faktycznie
trochę brakowało tego potencjału, który mógłby wystawiać go w szranki z
tymi najzdolniejszymi konkurentami w branży. Co innego można powiedzieć o
ostatnim krążku. "Solid Source of Steel" to z mojej perspektywy na chwilę obecną
opus magnum szwajcarów. Te numery to jak - nomen omen - strumień cieczy prosto
z pierwotnego źródła stali. I właśnie od tego, zacząłem rozmowę z gitarzystą
Reno Meierem - przemiłym gościem, który od początku stanowi jeden z trzonów
zespołu. Reno to bardzo wdzięczny rozmówca i - jak sami się przekonacie - niemal
nawiedzony metal maniak! Opowiedział dosyć szczegółowo o samej płycie i sypnął
kilkoma naprawdę trafnymi spostrzeżeniami na temat współczesnej sceny…
2020 roku, w środku cholernej pandemii.
Idealny czas na nagranie albumu, ponieważ
mogliśmy w pełni skupić się na procesie nagrywania,
nie rozpraszając się żadnymi zewnętrznymi
działaniami. W grudniu 2020 zakończyliśmy
wszystkie nagrania i rozpoczęliśmy
proces miksowania i masteringu, który trwał
kolejne trzy miesiące, aż byliśmy zadowoleni z
wyników. Potem zaczęliśmy szukać odpowiedniej
wytwórni i zajęło nam to kolejne kilka
miesięcy, aż w końcu znaleźliśmy wiarygodnego
partnera z Metalizer Records, aby
wydać ten Solidny Kawał Metalu. Znów trzeba
było trochę cierpliwości, aż dorwaliśmy
produkt końcowy w swoje tłuste łapska,
ponieważ… tłocznie są obecnie przepełnione.
Jednak ostatecznie album został wydany w
lutym 2022 roku i jesteśmy bardziej niż zadowoleni
z wyniku!
Żeby uciąć domysły i skróty myślowe: tytuł
albumu wydaje się jasny i bezpośredni, ale
Brzmienie i na wskroś tradycyjny, metalowy
duch, które biją z płyty to jedno, ale na "Solid
Source of Steel" nie brakuje też po prostu
świetnych numerów, które możnaby spokojnie
nazwać mianem metalowych hitów. Doskonałym
przykładem jest utwór tytułowy.
Muszę powiedzieć że to chyba jeden z najchwytliwszych
strzałów w gatunku jakie słyszałem
w ostatnim czasie!
Bardzo dziękujemy, to są właśnie reakcje które
uwielbiamy słyszeć! (śmiech) Szczerze mówiąc,
czuję to samo w odniesieniu do utworu
tytułowego i naprawdę myślę, że osiągnęliśmy
nasz kompozycyjny szczyt pod względem
chwytliwości i potencjału hitowego. Jest zdecydowanie
bardziej melodyjny, niż nasz poprzedni
materiał i pokazuje bardziej epicką
stronę garderoby Sin Starlett.
Świetnie ogląda się też teledysk, który go
promował. Po pierwsze muszę spytać skąd
wzięliście te wszystkie fantastyczne dziewczyny
(śmiech)! To Wasze fanki, czy profesjonalne
tancerki/aktorki?
W końcu wszyscy jesteśmy tylko zwykłymi facetami,
czyż nie… Gorące laski i kowadła, co
może pójść nie tak? Główna aktorka jest dziewczyną
naszego gitarzysty i jesteśmy bardzo
szczęśliwi, że zgodziła się wystąpić w wideo!
Kręcenie teledysku było dość chaotyczne (w
przeciwieństwie do naszych innych projektów),
więc każda profesjonalna aktorka odeszłaby
przed ukończeniem nagrań. Pozostałe
wojownicze księżniczki to przyjaciółki zespołu
i ponownie - jesteśmy bardziej niż wdzięczni
za czas i wysiłek, jaki włożyły w ten projekt.
Nie można przypomnieć o naszych lojalnych
kumplach Stefanie "Finisherze" Gächterze
i Marco "Bruderze" Knechcie, którzy
zgodzili się przejąć rolę "Obrońców Ołtarza" i
dodali do filmu jeszcze więcej uwodzicielskiego
seksapilu.
Foto: Sin Starlett
konkretnie - co jest tym źródłem stali? Czy
to jakiś konkretny sposób życia, poglądy,
konkretne dźwięki, muzyka danych zespołów?
Innymi słowy: co powiedzielibyście
młodemu heavy metalowemu zespołowi który
poprosiłby Was o wskazanie ścieżki do
solidnego źródła stali?
Mówiąc metaforycznie, Solidne Źródło Stali
jest naszą niezawodną fontanną nieustającej
motywacji, niewidzialną siłą, która daje nam
siłę do zmagania się z naszymi codziennymi
I to jak! A trochę bardziej poważnie - to naprawdę
kawał profesjonalnego wideo. Fantastycznie
oddaliście synth wave'owy, retro
klimat i połączyliście go z metalową stylistyką.
To był Wasz pomysł?
Intencją było stworzenie heavy metalowego
wideo w tradycji klipów z początku lat 80-
tych, z luźną fabułą, ręcznie robionymi efektami
itd. Rezultat jest całkiem fajny, ale podczas
tworzenia tego filmu napotkaliśmy kilka
przeszkód i nie wszystko wyszło dokładnie
tak, jak chcieliśmy. Pamiętam ten moment zeszłego
lata, kiedy robiliśmy burzę mózgów na
temat koncepcji teledysku i pokazaliśmy producentowi
klasyczne wideo z lat 80. (to było
"Breaking the Chains" Dokken). Spojrzał na
nas i powiedział "W porządku, możemy zrobić taki
film, ale będzie to kosztować około 60 tysięcy
franków szwajcarskich…". (śmiech) Musieliśmy
więc zrewidować naszą koncepcję, dostosować
fabułę i znaleźć niedrogie sposoby realizacji
naszych pomysłów. Ale tak to właśnie jest -
jesteśmy undergroundowym zespołem i nasze
możliwości finansowe są ograniczone, więc
staraliśmy się jak najlepiej wykorzystać dane
warunki.
154
SIN STARLETT
Jeśli się nie mylę to Wasz drugi teledysk (po
wcześniejszym "Blood In The Streets"). Jak
w ogóle widzicie rolę wideo klipu w tradycyjnym
heavy w dzisiejszych czasach? Czy
są właściwie jeszcze potrzebne? Osobiście
przyznam, że takie teledyski jak "Solid Source
of Steel" sprawiają mi sporo radości, ale
widzę też mnóstwo klipów, które zespoły
mogłyby sobie swobodnie odpuścić i zastanawiam
się co może je motywować do - powiedzmy
brutalnie - robienia nudnych klipów
na siłę. Bądź co bądź minęły już czasy, kiedy
Headbangers Ball było źródłem informacji o
muzyce.
Tak, "Solid Source of Steel" jest technicznie
naszym drugim wideoklipem, ale "Blood in
the Streets" był tylko luźnym zbiorem materiałów
wideo, pokazujących zespół w jego naturalnym
środowisku (scena, sala prób, picie
itp.). Postrzegam wideoklipy jako swego rodzaju
"otwieracz drzwi", sposób na przyciągnięcie
zainteresowania potencjalnego słuchacza.
W dzisiejszych czasach, przy tak ogromnych
ilościach nowych zespołów i nowej muzyki
może zdecydowanie pomóc w dotarciu
do nowych fanów. I tak, też jesteśmy zniesmaczeni
ilością monotonnych, nudnych i nieciekawych
filmów, które zapychają internet, pokazując
zespoły w industrialnych halach, po
prostu grające swoje cholerne piosenki! Powinni
tego zabronić. Ale z drugiej strony rozumiem
intencję, która się za tym kryje, ponieważ
nie wymaga to prawie żadnego wysiłku
(przy dzisiejszych możliwościach technicznych)
i nadal ma pozytywny wpływ na rozpowszechnianie
piosenki. Jednak stare teledyski
heavy metalowe były formą sztuki samą
w sobie i zawsze fascynuje mnie, ile wysiłku w
nie wkładano.
"Solid Source of Steel" wyróżnia się na tle
pozostałych kompozycji. Szczerze mówiąc
po pierwszym odsłuchu płyty poczułem obawę,
a nawet lekkie zniechęcenie, bo inne
utwory nie przemówiły do mnie od razu.
Wydawały mi się mało charakterystyczne,
dopiero po dokładniejszych odsłuchach zacząłem
je lepiej "rozumieć".
Wiem o co ci chodzi, tytułowy utwór jest zdecydowanie
najbardziej oczywistą i chwytliwą
melodią na płycie. Natychmiast chwyta cię za
jaja, a główny motyw gitarowy jest łatwo
zapamiętywalny. Nie tandetny, ale chwytliwy
jak diabli. Od początku było więc jasne, że
będzie to albumowy otwieracz. Tak, niektóre
inne utwory mogą potrzebować jeszcze kilku
odsłuchów, zanim Cię wciągną… Naszym celem
jest zawsze pisanie przystępnej muzyki
bez powtarzania się, a piosenki muszą przejść
przez naszą wewnętrzną kontrolę jakości.
To w zasadzie dosyć ciekawe, bo przecież nie
uciekacie się do żadnych progresywnych motywów
ani mariaży gatunkowych. Styl grania
nie został zmieniony ani trochę. Może to
znak, że dojrzewacie jako kompozytorzy?
(śmiech)
Nasza muzyka to zawsze kadr panującej w danym
czasie sytuacji. Odzwierciedla obecny
"vibe" zespołu. Kiedy zaczynaliśmy, w 2005
roku, celem było granie ostrego i surowego
heavy metalu w stylu NWOBHM i wczesnej
sceny z 1980 roku, kiedy muzyka była jeszcze
świeża i grana bez komercyjnych obliczeń ani
jasnych wytycznych. Teraz, w 2022 roku, intencja
jest nadal taka sama, ale oczywiście
udoskonaliliśmy naszą formułę i przyswoiliśmy
więcej wpływów w porównaniu do wczesnych
lat. W zestawieniu z poprzednimi albumami,
nowe utwory są bardziej wypełnione
chwytliwymi liniami wokalnymi i podwójnymi
atakami gitarowymi!
Świetnym przykładem jest "Rule or Obey"
na początku wydawał mi się trochę nieuporządkowany
i mało zapamiętywalny, ale wystarczyły
jakieś 2 odsłuchy więcej żeby odkryć
w nim niemal epicką opowieść! Podobnie
odbieram "Waves of Hamartia" i "Iron
Stamina".
Ta piosenka to hołd dla klasycznego amerykańskiego
metalu - zaczyna się akustycznym
intrem a rozwija do hymnu w średnim tempie.
Główny riff ma w sobie coś "kościstego", okrojonego
i jest dość prosty, a linie wokalne dodają
piosence pewnej głębi. Zdecydowanie jeden
z moich ulubieńców. "Iron Stamina" jak
dla mnie należy do tej samej kategorii. "Waves
of Hamartia" z perspektywy kompozytora,
wydaje mi się zupełnie inna - to złożony i szybki
utwór, który wymaga kilku podejść, aby
się w niego wczuć. Ten numer to cholerny łamacz
kości!
Z drugiej strony mamy tu też takie utwory,
jak "Struck Down", który swoją prostotą i
bezpośredniością (no i oczywiście brzmieniem),
nasuwa mi skojarzenia z AC/DC.
Tak, ale pamiętaj proszę, że prawie wszystkie
klasyczne bandy heavy metalowe, miały swoje
rytmiczne, bluesowe utwory w średnim tempie,
zwłaszcza Saxon czy Def Leppard, więc
nie uważałbym tego za wyłączną domenę
AC/DC. Intro ma w sobie pewien feeling duetu
"Young&Young", ze względu na technikę
i groove. Ale poza tym to bardziej archetypowe
hard'n'heavy z mnóstwem podwójnych
gitar i hymnicznym refrenem… a to coś, czego
nigdy nie usłyszysz w AC/DC. Dodatkowo
zapętlony pojedynek solowy w środku piosenki
ma jakiś taki southern rock'owy wpływ, jakby
z Blackfoot czy Doc Holiday. Na ten numer
połączyło się wiele wpływów, a rezultatem
jest kołysanka hard'n'heavy do wymachiwania
pięściami i tupania nogami.
Myślę sobie, że można Was spokojnie nazwać
weteranami NWOTHM. Zaczynaliście
w czasie, gdy ta nazwa jeszcze tak
naprawdę nie funkcjonowała, a scenę stanowiło
tak naprawdę kilka-kilkanaście zespołów.
Dziś praktycznie wszystkie z nich sięgają
już statusu legendy dla kolejnego pokolenia.
Jak to wygląda z Waszej perspektywy?
Wciąż czujecie się młodzi wobec tych wszystkich
metalowych gwiazd lat 80., czy może
blisko 20 lat kariery robi swoje i zdarza się
Wam przejmować rolę nestorów w tym środowisku?
Tak, zaczynaliśmy w 2005 roku, z takimi zespołami
jak Skull Fist i Enforcer. Obydwa
stały się bardzo ważnymi i wielkimi dla ruchu
NWOTHM - to wspaniałe widzieć że wciąż
istnieją i grają! Na scenie pełnej dinozaurów
wciąż czujemy się jak "nowy" zespół… może
to ze względu na nasz młodzieńczy wygląd.
(śmiech) Jesteśmy dumni, że po tylu latach
nadal jesteśmy w obiegu, nawet jeśli żaden
wielki "przełom" już się nie wydarzy.
Kiedy zaczynaliście, na szwajcarskiej scenie
heavy metalowej wiało chyba pustkami?
Szczerze mówiąc nie kojarzę żadnego zespołu
z Waszego kraju z tamtego okresu.
Było ich kilka, jak nasi kumple z Battalion
(thrash metal, R.I.P.), Frozen Sword (heavy
metal R.I.P.) i Emerald (heavy metal). Ale
poza tym, w czasie gdy zaczynaliśmy, klasyczny
heavy metal nie istniał w Szwajcarii. W
naszym kraju istniała (i nadal istnieje) prężna
scena ekstremalna, ale stary dobry heavy metal
był praktycznie martwy. To był jeden z
powodów, dla których założyliśmy zespół:
chcieliśmy grać heavy metal, który wszyscy
kochamy, a którego brakowało w tamtych czasach.
Dziś jest chyba nieco lepiej (sukces odniósł
choćby świetny Megaton Sword), ale czy
sytuacja się dużo zmieniła? Czy uważacie że
szwajcarska scena NWOTHM może konkurować
z innymi krajami jeśli idzie o ilość
młodych zespołów heavymetalowych?
Tak, jest kilka młodych zespołów heavy metalowych,
chciałbym tu wspomnieć o Comaniac
(thrash metal) jako obiecującym nowicjuszu.
Mimo wszystko, szwajcarska scena
metalowa jest bardzo mała. Ogólnie problem
polega na tym, że po prostu nie można utrzymać
się z takiego grania. Widzieliśmy kilka
zespołów, które przychodziły i odchodziły, a
większość z nich próbowała przenieść swoje
hobby na wyższy poziom. Rzeczywistość jest
taka, że zespół heavy metalowy nie opłaci
twoich rachunków, więc musisz szukać roboty
na boku, aby móc to kontynuować. Wiem, że
kraje skandynawskie wspierają swoje lokalne
zespoły o wiele bardziej, co jest jednym z powodów,
dla których scena jest tam mocna i
prosperuje.
Czasem myślę sobie, że większość zespołów
z tego nurtu, ma z góry utrudnioną pozycję, a
nawet przekreślone szanse na osiągnięcie
większego sukcesu komercyjnego. Chyba
jedyny zespół młodego pokolenia, który
wskoczył na poziom grania koncertów na
stadionach, bliski tradycyjnym formom to
Ghost, który de facto nie jest przecież przedstawicielem
NWOTHM. Oprócz tego,
jedynie festiwale w stylu Keep it True są
miejscem, gdzie tego typu zespoły mogą zażyć
swoich "5 minut". To trochę smutna rzeczywistość,
nie zachęcająca do podążania
taką ścieżką.
Tak, w dzisiejszych czasach granie w zespole
heavymetalowym wymaga wiele poświęcenia i
prawdziwej pasji. Pozytywnym efektem ubocznym
jest to, że bez istnienia pokusy sławy i
pieniędzy można być pewnym, że tylko prawdziwi
maniacy z pasją mogą założyć oldschoolowy
zespół metalowy. Trzeba kochać tę
muzykę, bo nie ma innego powodu, by to robić.
Z drugiej strony, utrzymanie zespołu
SIN STARLETT 155
Foto: Sin Starlett
wymaga wiele czasu i wysiłku, a żeby wyżywić
rodzinę i opłacić czynsz, trzeba mieć zwykłą
pracę, co praktycznie uniemożliwia skupienie
się na komponowaniu wysokiej jakości muzyki
i graniu regularnych koncertów na żywo. To
cholerny Dramat Stali! Tak więc, jeśli chcesz
odnieść sukces i rozpocząć karierę jako muzyk,
jedynym sposobem jest granie muzyki,
która jest odpowiednia dla mas i przemawia
do grupy docelowej spoza sceny metalowej.
Pytanie tylko czy dzieje się to w autentyczny,
naturalny sposób, czy też kierunek muzyczny
jest zmieniany na podstawie komercyjnej kalkulacji...
Wg mnie fantastycznie byłoby zobaczyć taki
zespół jak Wy, u boku Judas Priest albo Iron
Maiden. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć,
dlaczego w trasie z tego typu gwiazdami
łatwiej spotkać Five Finger Death Punch albo
Baby Metal, niż młode, obiecujące zespoły
z tej samej kategorii stylistycznej.
To coś, czego nigdy nie zrozumiem. Wyjaśnieniem
może być to, że te zespoły i ich
członkowie nie interesują się już klasycznym
heavy metalem... albo jest to po prostu decyzja
biznesowa, podjęta przez menadżerów, bez
udziału zespołów. Z perspektywy fana, byłoby
wspaniale zobaczyć taki zespół jak Ram,
otwierający koncert Judas Priest! Dałoby to
im możliwość zaprezentowania się szerszej
publiczności niż typowi słuchacze true metalu,
a ludzie spoza sceny mogliby zwrócić uwagę
na te młode grupy. To mógłby być pierwszy
krok do zapewnienia przyszłości metalu. Establishment
metal/hard rock powinien dać szansę
NWOTHM!
Mówi się, że mamy obecnie prawdziwą lawinę
wysokiej jakości heavy metalu. Ale myślę,
że to prawda tylko po części. Ogromna
ilość zespołów z którymi się dziś stykam
prezentuje po prostu dobry poziom. Ale być
dobrym, przy dzisiejszej ilości muzyki, to
według mnie po prostu za mało. Jak sądzisz,
co jest tym czynnikiem, który wyróżnia tych
najlepszych?
Powodem jest to, że obecnie wymagania, by
założyć zespół i nagrać płytę, są bardzo niskie.
Nie ma już naturalnej selekcji. A przynajmniej
nie ma bezpośrednich przeszkód. Każdy może
nagrać piosenki we własnym domu albo na
swojej sali prób. Nowe możliwości cyfrowe
uprościły procesy nagrywania i dystrybucji, i
każdy może wydać swoją muzykę, nie mając
wielkiego budżetu ani wspierającej go wytwórni.
Ale znów, są dwie strony medalu...
fajną rzeczą jest to, że masz wiele niezwykłych,
dziwacznych wydawnictw z pewnym
urokiem, które kiedyś nigdy nie zostałyby
wydane, tylko dlatego, że wytwórnie płytowe
miały kontrolę nad biznesem. Muzyka przebywa
swoją drogę od zespołu, bezpośrednio
do słuchacza, bez żadnego procesu sortowania,
a słuchacz może zdecydować czy mu się
to podoba czy nie. Z drugiej strony, każdego
miesiąca ukazuje się ogromna ilość nowej muzyki
i czasami zadaję sobie pytanie: kto powinien
słuchać, a nawet kupować te wszystkie
albumy? Jest tego za dużo i naprawdę trzeba
się przekopać, żeby znaleźć coś mocnego.
Nasza rozmowa zmierza już ku końcowi.
Bardzo dziękuję Wam za poświęcony czas.
Chciałbym żebyście na koniec opowiedzieli
jeszcze o swoich najbliższych planach na
przyszłość (może wśród nich jest koncert w
Polsce?) i oczywiście oddaję Wam ostatnie
słowa, jeśli chcielibyście takie skierować do
czytelników HMP!
Nie mamy żadnych specjalnych planów, poza
graniem jak największej ilości koncertów i
szerzeniem doktryny heavy metalu w całej Europie!
Bardzo chcielibyśmy kiedyś zagrać w
Polsce - więc jeśli znasz jakiegoś lokalnego
promotora, powiedz mu o nas! Do wszystkich
polskich maniaków: Jeśli lubicie klasyczny
heavy metal, sięgnijcie po nasz nowy album,
podkręćcie głośność, weźcie piwo (lub wódkę)
i bawcie się dobrze! Nie będziecie zawiedzeni!
Dzięki za wsparcie!
Piotr Jakóbczyk
HMP: Do tej pory byliście w Death Dealer
zespołem typowo albumowym, który nie
miał na koncie krótszych materiałów, nie
licząc rzecz jasna cyfrowych singli promujących
duże płyty. Uznaliście, że warto ten
stan rzeczy zmienić, stąd pojawienie się minialbumu
"Fuel Injected Suicide Machine"?
Sean Peck: Nasz management chciał, abyśmy
wydali ten materiał po to, by wypełnić lukę
pomiędzy "Conquered Lands" a "DD4", jak
go roboczo określamy. Czwarty album Death
Dealer jest już bowiem całkowicie skończony
i to już od jakiegoś czasu. Co więcej, nasz piąty
długogrający materiał również jest już prawie
gotowy.
To jakieś starsze utwory, na przykład z sesji
"Conquered Lands" czy najnowsze, premierowe
kompozycje, którymi musieliście podzielić
się z fanami już teraz, nie czekając na
kolejny album za rok czy dwa?
Tak naprawdę wzięliśmy cztery utwory z
piątego albumu Death Dealer i umieściliśmy
je w formie EP-ki. W czasie pandemii napisaliśmy
i nagraliśmy tak wiele utworów, że cały
czas siedzieliśmy z mnóstwem świetnego materiału.
Nigdy nie robiłem jeszcze EP-ki, więc
na to przystałem, a rezultaty są bardzo dobre!
Ludzie naprawdę ją lubią. Są na niej dwa
świetne, szybkie kawałki i dwa w średnim
tempie, więc jest dobry balans
Nie korciło was, by nagrać przy tej okazji
jakiś cover, jakiś mniej oczywisty utwór, który
w waszej wersji stałby się czymś zaskakującym?
Osoby, które zamówiły pre-ordery, dostały
dwa covery. "Rainbow In The Dark" Dio i
"Unchain The Night" Dokken. To była naprawdę
dobra zabawa i oba wyszły świetnie! W
czasie przerwy zrobiliśmy też kilka innych
coverów, w tym "Party All The Time" Eddiego
Murphy'ego. Sprawdźcie go na YouTube.
Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były na
początku dziennym, praktycznie każdy liczący
się zespół pomiędzy albumami wydawał
MLP z rzadkimi czy koncertowymi utworami,
regułą były też maxi single czy 12"EP promujące
duże płyty, też z różnymi rarytasami
czy coverami na stronach B. Z pozycji fana i
kolekcjonera uważam, że to wielka szkoda,
że nie ukazuje się ich już tak wiele; też masz
podobne zdanie, czy jako muzyk podchodzisz
do tego nieco inaczej?
To było całkiem fajne, ale nie miało wielkiej
wartości, może za wyjątkiem poważnych kolekcjonerów.
Cały przemysł muzyczny jest teraz
do dupy, bo wszystko jest za darmo. ZIT całkowicie
zdewaluował muzykę. Nawet kurwa
nie chcę zaczynać! Nie publikujemy naszych
albumów na Spotify, tylko single. Jeśli chcesz
usłyszeć nasz album, musisz wesprzeć heavy
metal i kupić płytę. Na szczęście dla nas, nasi
fani doceniają wysiłek i czas, jaki wkładamy w
przygotowanie fizycznych edycji płyt Death
Dealer.
Te zmiany wydają się w sumie nieuchronne,
bo skoro ewoluuje wszystko dookoła nas, to
również biznes muzyczny nie może pozostać
taki sam jak w latach 70. czy 80. Jak odnajdujesz
się w tej obecnej rzeczywistości, skoro
ukształtowały cię zupełnie inne doświadczenia:
i jako fana, i jako artystę?
Wiem, że muzyka musi ewoluować, ale dominacja
serwisu Spotify jest problemem. Powstał
156
SIN STARLETT
Walka Dawida z Goliatem
Pandemia wywróciła wszystko do góry nogami. Miało to mnóstwo minusów,
ale też pozytywne strony - choćby głównym tematem rozmowy z wokalistą
Death Dealer Seanem Peckiem miała być najnowszy mini "Fuel Injected Suicide
Machine", a tu proszę, zespół ma już ukończony materiał nie tylko na czwarty, ale
nawet na piąty album. W dodatku frontman grupy określa go jako zabójczy, a poziom
nowych numerów z "Fuel Injected..." potwierdza, że coś może być na rzeczy.
on w wyniku nieudanej oferty akcji, a teraz
wszystko kręci się wokół niego. Opracowałem
swój system, który działa bardzo dobrze,
umieszczając na platformach streamingowych
tylko utwory wideo. To jest jak walka Dawida
z Goliatem. Fani metalu lubią fizyczne rzeczy,
a my mamy wiele pakietów, różnych edycji i
fajnych koszulek czy bluz, które sprawiają, że
warto posiadać fizyczny produkt. Kiedy twój
album ukazuje się i już w dniu premiery jest
po prostu dostępny za darmo dla wszystkich,
to coś jest nie tak.
Wydaje mi się, że zawsze najważniejsza
była dla ciebie muzyka i chęć wyrażenia w
niej siebie, ewentualna kariera czy sława są
tu mniej istotne, chociaż oczywiście też ważne,
szczególnie jeśli jest się profesjonalnym
muzykiem?
Robię to dla radości z występów i możliwości
tworzenia. Również obcowanie z fajnymi
ludźmi, którzy są oddani metalowi, jak ty, jest
wspaniałą częścią tego doświadczenia. Nie
chodzi o sławę, chcę po prostu występować i
czuć moc i przypływ energii, który się z tym
wiąże. To na pewno jest odurzający narkotyk.
Niezwykle ważne w tym wszystkim dobre
relacje personalne w zespole, ale w Death
Dealer od dawna macie stabilny skład, do
tego Mike LePond fajnie się weń wpasował,
bo znali się przecież z Rossem The Bossem
już wcześniej?
Tak, cóż, Ross ukradł naszego perkusistę do
swojego zespołu, więc my ukradliśmy im basistę.
Nie grałem jeszcze z nim na scenie, ale
podobno daje niezły dreszczyk emocji. Nasz
skład jest zaangażowany, spogląda w przyszłość,
mamy pewne plany związane z wydaniem
czwartego albumu, który może okazać
się naszym najlepszym. Powiem tyle, jest zabójczy.
Dla ciebie, jako wokalisty i twórcy możliwość
regularnej współpracy z muzykami tej
klasy również jest czymś ciekawym, bo nie
musisz się ograniczać, dostosowywać do niższych
możliwości mniej doświadczonych
muzyków?
Zwracam uwagę na kompozycję, a nie na to,
kto jest świetnym muzykiem. Jeśli jakiś riff mi
siada, to się do niego pokiwam. Czasami najlepsze
są najprostsze kawałki, ale tak się składa,
że w moich zespołach grają jedni z najlepszych
muzyków na świecie.
Do korespondencyjnego sposobu pracy przyzwyczailiście
się już wcześniej, tak więc pandemiczne
ograniczenia nie wpłynęły w jakiś
znaczący sposób na powstawanie waszych
ostatnich płyt?
Nie, nie bardzo. Spędziliśmy więcej czasu na
wspólnych rozmowach telefonicznych, a
czwarty album został dosłownie napisany i
nagrany w ciągu kilku tygodni. Byliśmy w
transie, a ja co wieczór śpiewałem do riffów,
które przysyłał mi Stu. Kiedy jesteś w gazie,
musisz dać się ponieść emocjom i tak właśnie
było w naszym przypadku. Było więcej czasu
na robienie takich rzeczy, inni ludzie byli fizycznie
i psychicznie zamknięci, ale my szaleliśmy
w stali.
Spotkanie całego składu w studio to jednak
coś wyjątkowego, więc jak tylko będzie okazja
wrócicie do tej dawnej metody pracy?
Może, ale dla Death Dealer pewnie nie, bo
jesteśmy rozrzuceni po całym świecie. Z Cage
jest łatwo, bo wszyscy jesteśmy w San Diego,
więc dość często jamujemy i piszemy w tym
samym pomieszczeniu.
Podobnie jest w sumie z koncertami - po tych
pandemicznych zawirowaniach zdajemy się
doceniać je jeszcze bardziej, a dla fanów
muzyki było to przecież coś tak oczywistego
jak oddychanie, że można wybrać się na jakiś
gig, nikt przed marcem 2020 roku nawet nie
wyobrażał sobie sytuacji, że może ich zabraknąć?
Tak, z The Three Tremors byliśmy jednym z
ostatnich zespołów, które odwołały koncerty,
ponieważ byliśmy w środku trasy w lutym
2020 roku, a także jednym z pierwszych, które
wróciły w listopadzie zeszłego roku. Z tego
punktu widzenia byłem więc w stanie uśpienia
krótszym niż większość muzyków. W listopadzie
było świetnie, bo ludzie bardzo chcieli
wrócić. Niektórzy z nas zachorowali, ale nie
przestaliśmy dawać czadu i wszystko skończyło
się dobrze.
Kiedy po raz ostatni graliście na żywo przed
publicznością? Pewnie i tak, z racji rozrzucenia
składu Death Dealer po świecie, koncertowaliście
rzadziej niż inne zespoły, więc
pandemia w sensie braku koncertów dała się
wam szczególnie we oznaki?
Tak, minęło sporo czasu, odkąd graliśmy na
żywo. Mieliśmy festiwal w Anglii, który odwołaliśmy,
ale jest duża szansa, że w 2023 roku
znów się zbierzemy i zagramy. Dam znać
światu, kiedy to się stanie rzeczywistością.
Mamy teraz tyle utworów do wyboru, że to
szaleństwo.
Wychodzi na to, że macie teraz do promowania
aż dwa wydawnictwa - listę utworów
waszych najbliższych koncertów zdominują
pewnie numery z "Conquered Lands" i "Fuel
Injected Suicide Machine", bo zapewne nie
możecie się już doczekać możliwości zagrania
ich na żywo?
Do tego czasu będziemy promować czwarty
album, więc myślę, że zagramy z też kilka kawałków
z niego. Nadal nie zagraliśmy zbyt
wiele z "Hallowed Ground", który jest pełen
zabójczych utworów. Na pewno set będzie
niesamowity, magazynek Death Dealer jest
naładowany wysokiej jakości heavymetalowymi
killerami.
Wojciech Chamryk & Szymon Tryk
DEATH DEALER 157
W Polsce nie mówiło się nigdy za
wiele o zespołach z niemieckiej Gama Records.
Po pierwsze, same zespoły były dość
mało znane (Assault, Beast, Bloody Six, Maniac,
Midnight Darkness, No Trouble, Pharao,
Six Point Six, Sergeant, Sphinx, Tox i inne).
Po drugie - ich oryginalne wydania z trudem
docierały do Polski. W koszalińskim sklepie
muzycznym z instrumentami, na początku
lat 90., udało mi się wprawdzie kupić Tyrant
"Blind Revolution"* z serii "Metalmania", a
także Darkness i punkowy Uproar na CD z
serii "Brainstorm" (a wyszło przecież z tego
cyklu, jak podaje książka* ponad 20 tytułów).
Trochę przypadkiem, bo natknąłem się na nie
w gablocie ze strunami i pałkami perkusyjnymi.
Zespołów nie znałem, ale z ulubionej,
cięższej muzyki było tylko to, więc brałem w
ciemno - po okładkach. A po trzecie, ówcześni
fani metalu w Polsce byli zainteresowani już
metalem ekstremalnym, a Gama Records ze
swoimi propozycjami, był wciąż, nawet wtedy,
w końcu lat 80., chodzącym reliktem przeszłości;
jej "wyroby", na tle pozycji dużo bardziej
ekstremalnych zaczynały już trącić
myszką, przynajmniej tak się nam wtedy wydawało.
Trudno było w Polsce o oryginalny
zachodni winyl Kreator i Living Death, a co
dopiero mówić o zdobywaniu gamowskich
Gravestone czy Midnight Darkness. Ja sam,
odwiedzając Berlin Zachodni, tuż po obaleniu
muru berlińskiego, w tamtejszej sieciówce
WOM (World of Music), w rozlegającym się
po horyzont dziale winyli, szukałem raczej
OverKill, Alice Cooper, Sodom czy nawet
Risk, niż wyrobów nieznanej nikomu w Polsce
opisywanej tu wytwórni. Dziś zrobiłbym
inaczej. Po czwarte, rzeczy przegrywane krążyły
w siódmych kręgach piekieł osób ściśle
wtajemniczonych i stamtąd docierały do
mnie, nastoletniego wtedy metalowca. Nazwy,
takie jak: SDI, Darkness, Tyrant, Necronomicon,
Noisehunter, Carrion, Vectom - to
najbardziej brutalne i wypromowane, spośród
kapel z Gama. Mając kieszonkowe ograniczenia
finansowe, typowe dla nastolatka, na kasety
wolałem nagrać Slayer, Anthrax i Running
Wild, te nazwy były mi bliższe. Zamiast
Vectom, z katalogu nagrywalni wybierałem
Venom. No właśnie... czyli jednak reklama
jest dźwignią handlu, czy to prasa oficjalna
czy jej echa w postaci poczty pantoflowej. Nie
dziwne, że w Polsce jakoś nam ta Gama umknęła.
Dopiero dziś, po latach, kiedy stary
kurz bitewny opadł (a może i testosteron trochę
też), mamy czas i nastrój by zajrzeć do
zapomnianego kufra swojej kolekcji, gdzieś w
głębi strychu czy piwnicy. Retro metal wraca
do łask i nie odkrywam tu Ameryki. O wielu
obliczach wytwórni i pokrewnych jej "firmach
córkach", pośród których, znalazły się i panny
roztropne i córy wszeteczne, o meandrach tej
wytwórni, o jej podatkowych unikach, ze
szczegółami dowiedziałem się dopiero z ów
książki**. Przywołuję ten tytuł, gdyż będę się
nim inspirował, ale bardziej do wynajdowania
samych nazw zespołów, na potrzeby cyklu
Metalowiec Gawędziarz, niż posiłkował jej
treścią przy ich opisywaniu. Chciałbym, żeby
to, co o nich napiszę, było raczej dodatkiem,
uzupełnieniem czy subiektywnym opisem
wrażeń, aniżeli przepisywaniem moimi słowami
czyjejś książki. Przyznaję, że wielu spośród
zespołów Gama nigdy nie znałem, zanim po
tę publikację sięgnąłem.
Przychodzi taki czas, kiedy fan metalu,
także ten dobrze osłuchany i ze sporym
stażem (a może zwłaszcza taki), poszukuje do
swojej jaskini, już niekoniecznie brutalnego
muzycznego slashera czy prujących gitar, a
właśnie, dla odmiany, czegoś baśniowego, bardziej
refleksyjnego, może nie koniecznie super
ambitnego, a jednak zupełnie innego; gamametalowego?
W kolejnych odcinkach Metalowca
Gawędziarza, postaram się przyjrzeć "zjawisku
gama" w Metalu i omówić zespoły z tej stajni,
bo jak pisałem wcześniej, są one w Polsce
bardzo mało znane. Często debiutancka płyta
okazywała się dziełem jedynym i zarazem
działalność zespołu kończącym. Moim zdaniem
znać je trzeba, a czy lubić... to już prywatna
sprawa każdego z nas. Gdybym miał
już teraz podsumować jednym zdaniem, które
właśnie, niczym wicher, przeleciało mi przez
głowę, to czy nie byłoby trafnym - choć nieco
z przymrużeniem oka, określenie zespołów z
Gama jako: "metal dla grzeczniejszych metalowców
z lepszych domów". Myślę tu o muzykach
nagrywających wtedy, ale i o fanach
słuchających tego dziś i wtedy. A w takich
"lepszych" domach, pozwolę sobie rozwinąć to
w anegdotę, rodzice zachęcają do zapuszczania
długich włosów, babcia kupuje pierwszą
gitarę, a tato podwozi na próby. Czy jest w
tym coś złego? W powyższych okolicznościach,
gniew występuję rzadziej, bunt przechodzi
się łagodniej, a rozterki egzystencjonalne
pojawiają się wcześniej i częściej. Taka atmosfera
panuje również na albumach większości
zapomnianych zespołów z Gama Records.
Brzmienia kojące, choć wciąż heavy metalowe,
kojarzące się w latach 80. z innym światem, z
większymi pieniędzmi, a nawet z tymi lepszymi
Niemcami, w odróżnieniu od biednego
DDR, czy przemysłowego, spowitego w dymach
z kominów, Zagłębia Ruhry, które
wypluło przecież tak wiele świetnych muzycznych
brutalności tego świata: Sodom,
Kreator, Living Death, Violent Force... Tu,
w świecie Gama przed oczami stają nam: wygodniejsze
fotele, elegantsze tapicerki, kabriolety
niemieckich marek, foldery z dobrami
158
METALOWIEC GAWEDZIARZ
luksusowymi, wertowane w Polsce lat 80. niczym
część jakiegoś rytuału. Wszystko to
symbole nieosiągalnego wtedy prosperity i, co
by tu nie mówić, czasów łatwych i przyjemnych,
które jednak kształtują ludzi słabszych,
oraz - świata zachodniego, rozmiękczającego
ducha i usypiającego umysł... Lżejszy bunt dla
bardziej majętnych? Ale czy łatwe czasy muszą
tworzyć komercyjny heavy metal?
Moim zdaniem - wcale nie. Czego
potwierdzeniem jest niemiecka (jak większość
grup z Gama) grupa Six Point Six. Słuchając
"Fallen Angel", prawie czterdzieści lat od daty
jej wydania, trudno opędzić się od pierwszego
wrażenia, że wszystko to już było, ktoś już tak
zagrał, a jednak... całość wcale nie jest taka
przewidywalna, a po uważniejszym przesłuchaniu
- wręcz trudna do uchwycenia. Albumy,
moim zdaniem, o urodzie niepozornej i
bez nachalnych hitów, przechodzą próbę czasu
i nie nudzą się szybko. Trzeba się nad nimi
tylko pochylić, odkurzyć i uważnie posłuchać;
bo swojego profilu na facebooku nie mają.
Six Point Six wchodzi na otwarcie
krążka niczym jakiś pominięty utwór Blue
Öyster Cult, a w miarę rozkręcania się płyty
przekonujemy się, że zespół ma do zaoferowania
dużo więcej niż tylko jakąś próbę naśladownictwa
i nie gra z pozycji kolan wobec wielkich
i uznanych gwiazd. Pierwszy utwór zaprasza
do spowitego w półmroku lokalu, gdzie
jedynym źródłem światła jest blask reklam
trunków i łuna szafy grającej, możesz tu spocząć
po ciężkim dniu, najlepiej przyjść w środku
tygodnia, kiedy ludzi jest mniej. By przy
lokalnym piwie w samotności, przemyśleć
sprawy życiowe... W dużym mieście, gdzie jak
głosi tekst: no one's talking to each other a neony
wytyczają ścieżki świata do którego przynależysz...
ale jest i cena, którą płacisz. Samotność
w wielkim mieście…. "City" - dla jednych
błogosławieństwo dla innych przekleństwo.
Drugi kawałek "Lies" za sprawą gitar,
przywodzi nieco na myśl wczesny Motörhead,
ale po chwili, może jest to już bardziej
Judas Priest... czyżby znowu ciągotki zespołu
aby kopiować? Stanę w ich obronie - na pewno
fascynacja idolami sceny tamtych czasów.
Muzycy też przecież fanami bywają.
Kolejny na płycie to hard rockowy
kawałek z heavy metalowym brzmieniem
"Long Way From Home"... Na trzecim utworze
własny styl zespołu zaczyna się już przecierać.
Jak wspomniałem, płyta to dobry soundtrack
do mrocznego baru, gdzie po wrzuceniu monety
takiej właśnie muzyki ja sam bym oczekiwał.
Tło do rozmyślań nad zagadnieniami
minionego dnia i świata w którym przyszło
nam żyć... I am a drifter, long way from home...
ten krótki utwór rozkręca się, by nagle i niespodziewanie
przejść w kolejny - w balladę "I
am in Love", która ma dosyć sporą rozpiętość
nastrojów, adekwatnie do faz zakochania, jest
tu i romantycznie, i z górki, i na złamanie karku
- choć rozpoczyna się niewinnie. Stronę
płyty z rozmachem kończy świetny, nieco nostalgiczny
"Starfighter". Momenty, kiedy na
pierwszy plan wychodzi sekcja rytmiczna, dodają
polotu i przestrzeni, są dobre sola gitarowe.
Niepokój tego utworu dodaje skrzydeł
całości i sprawia, że chcąc więcej, posiadacz
winyla… (ja niestety do nich nie należę), musi
wykonać wysiłek i przełożyć płytę na drugą
stronę. A na stronie B... autokar odjeżdża już
w zupełnie inne nastroje. "Fade Away" lekko
zwodniczy i niespodziewany w swoim przebiegu.
Na tym etapie słuchacz zaczyna pojmować,
że ma jednak
do czynienia z
zespołem, który
prezentuje coś
własnego, coś oryginalnego,
a drobne
zapożyczenia, jakie
gdzieś tam mogły
uwierać to tylko
zdrowe fascynacje
heavy metalem.
...always on te loose…
Przychodzi
czas na utwór
tytułowy "Fallen
Angel", tu wspomogę
się okładką płyty,
która przyznam
zachęciła mnie na
równi z jej tytułem
tej płyty do wygrzebania
muzyki.
Upadły anioł dzierży
miecz a czoło
ma podniesione;
jakże odmienna
postawa od tej -
wszechobecnych
dzisiaj wyznawców aniołów nieupadłych.
Oprawa spowita w tajemnicę, która nie ukrywam,
jest dla mnie solą heavy metalu. Muzycznie
jest to fajny klubowy utwór hard rockowy
z refrenem i chórkami, jest przestrzeń i
przygoda; pobrzmiewają w nim echa brytyjskiego
rocka, ...your life, your life... your dirty
life…
I tak, po niedzieli przychodzi poniedziałek...
"All Alone", konkretny przyziemny
riff, niczym próba pozbierania się by zmierzyć
z trudami kolejnego tygodnia, moment kiedy
budzik zadzwoni, by wyrwać nas ciosem w
policzek z objęć minionych wolnych dni. To
już nie przelewki, a i sztuką jest umieć tak oddawać
nastroje jak to robi Six Point Six. Dla
wytrwałych w nagrodę mamy "Satan's Seed"...
true-metalowy epicki wstęp, którego nie powstydził
by się sam król Popiel na okrągłej
wieży..., ten utwór to mój zdecydowany faworyt.
Piosenka, choć za sprawą wstępu, wydawać
by się mogła sielsko-rycerska, to jednak
ma w sobie wampirzy kieł, który tak bardzo
cenię w muzyce... świece gasną od nagłego
podmuchu, to pewnie tylko przeciąg, gdzieś
tam przemyka cień muzyki Scorpions. Tekst
kawałka jest moim zdaniem genialny, bardzo
intryguje i nie powstydzili by się go King
Diamond i Mercyful Fate:
"if there's anything I can do for you - the
Golden Angel said to me and smiled. I will be there
to make a dreams come true. Call me and you are
feeling fine. It's just a deal between you and me, commit
yourself and sell your soul to me. Your enemies
will die, and you will be the one" (...) "I am the
Satan's Seed, desires and wishes, they are sin, I am
the Satan's Seed, so call me if you need to... succeed
(…) W swobodnym tłumaczeniu: "Gdybym
mógł coś dla ciebie zrobić - powiedział Złoty Anioł
uśmiechając się - Przybędę i sprawię by twoje sny się
spełniły. Wypowiedz me imię a poczujesz się lepiej.
To tylko umowa miedzy tobą a mną, ale daj też coś
od siebie i sprzedaj mi swoja duszę. Twoi wrogowie
sczezną, a ty będziesz Tym Jedynym. Jestem Nasieniem
Szatana, jeśli twoje pragnienia i życzenia są
grzeszne, (…) wezwij mnie gdybyś chciał zwycięstwa."
No i mamy koniec albumu. Na pożegnanie
jeszcze tylko "Killer" ...pojawiają się
napisy końcowe, seans się kończy, trzaskają
fotele… Podsumowując, największą zaletą
płyty jest to, że chce się do niej wracać.
Jeszcze jedna rzecz zaintrygowała mnie przy
okazji Six Point Six - ich, ponoć inne wydawnictwo,
dwunastocalowy singiel "Gates of
Time", który podobno zespół wydał własnymi
siłami. Szukałem informacji na ten temat.
Skontaktowałem się nawet w tej sprawie z ich
ówczesnym inżynierem dźwięku - Gregorem
Zielinsky, który na płycie wymieniony jest
przy okazji chórków w utworze "City" i gry na
klawiszach na "Satan's Seed". Zadałem sobie
trud by go odszukać i wyciągnąć od niego więcej
informacji na temat zespołu, muzyków i
tamtych nagrań. Zadzwoniłem... i po którymś
razie, poproszono go do telefonu. Gregor, nieco
zaskoczony, po chwili zastanowienia, powiedział
tylko tyle: "To było w latach 80. w
Kirchheim unter Teck... w tym rejonie spędziłem
tylko trzy miesiące. Pracować zacząłem tuż po ukończeniu
studiów, potem wyjechałem do innej części
Niemiec i moja przygoda z tym miejscem się zakończyła.
Nie pamiętam już ludzi z Six Point Six, to
było tak dawno temu. Pamiętam tylko, że był to
trudny dla mnie czas, byłem nowy w branży, prace
trwały po dwanaście godzin dziennie. Na co dzień,
nie miałem i nie mam z metalem wiele do czynienia.
Jako metalową ciekawostkę, dodam, że znam osobiście
ludzi z Manowar, a Joey DeMaio przyjeżdżał do
Niemiec, pracowaliśmy tu nad czymś wspólnie...
Muszę już kończyć, bo zaczynamy nagrania."
Rafał Krakowiak
*) Reedycja "Ruling the World", ale pod innym tytułem: "Blind
Revolution" (LaserLight 15199). Takie reedycje-zmyłki (często będące
zaskoczeniem nawet dla samych zespołów) były niechlubną specjalnością
Gama. Ilustrowany przewodnik do oznaczania wszystkich edycji znajdziecie
w książce.
**) Mowa o książce "Cry Out for Metal!! - Zespoły z Gama Records"
Jose L.C. Barrona. Wydanej w Polsce w 2021r. przez Monomaniax
Productions
METALOWIEC GAWEDZIARZ 159
Duch Leash Eye
- Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy
takiej potrzeby - mówi wokalista
Quej. I faktycznie, Leash
Eye od lat gra we własnej lidze, regularnie wydając
kolejne płyty. Najnowsza to "Busy Nights,
Hazy Days", materiał-marzenie dla każdego fana
starego, dobrego hard/southern/stoner rocka czy
bluesa, zagranego jednak tak, że od razu ma się
świadomość faktu, iż to współczesna produkcja. Do tego, jak podkreśla gitarzysta
Opath, zespół nigdy nie chciał, żeby jego muzykę dało się łatwo zaszufladkować -
efekt to jedyny w swoim rodzaju hard truckin' rock.
HMP: Pracowite noce, mgliste dni - jeśli
dodamy do tego jeszcze pandemiczne lockdowny,
to wygląda na to, że mieliście sporo
czasu na przygotowanie następcy "Blues,
Brawls & Beverages"?
Quej: Zasadniczo tak. Pandemia dała się we
znaki chyba wszystkim. Staraliśmy się mimo
wszystko nie próżnować i wykorzystać ten
czas możliwie najlepiej. W tak zwanym międzyczasie
zrobiliśmy też singla "Last Call",
który został nagrany częściowo na naszej sali
prób. Materiał na "Busy Nights, Hazy Days"
udało się zarejestrować dość sprawnie i w niezłym
tempie co chyba udowadnia, że całkiem
nieźle się do procesu nagrywania przygotowaliśmy.
Od razu mieliście takie założenie, że "Busy
Nights, Hazy Days" będzie albumem podkreślającym
25 lat istnienia zespołu, czy też
dopiero w trakcie prac nad tym materiałem
śniło, że w przyszłości trafią do Leash Eye.
W każdym razie pewnie nie przeszło wam na
tym początkowym etapie przez myśl, że
przygoda z tym zespołem potrwa tyle lat:
ważny był kolejny koncert, pierwsza czy następna
płyta i tak to jakoś nieoczekiwanie
zleciało?
Opath: Na początku w ogóle nie myśleliśmy
ile to potrwa. Każdy z nas już wcześniej gdzieś
grał i brakowało nam tego. Założyliśmy zespół,
żeby sobie pograć i tyle. Pewnie w głowach
wszystkich z nas wyświetlił się obraz naszego
zespołu na Wembley czy w Madison
Square Garden, ale ogólnie żyliśmy chwilą.
Nie myśleliśmy o płycie czy koncertach. To
przyszło stosunkowo późno, bo zanim wydaliśmy
pierwszą płytę minęło chyba dwanaście
lat.
Warto podkreślić, że po wydaniu "Hard
Truckin' Rock" mieliście kilka personalnych
zawirowań, odeszli bowiem Sebastian Pańczyk
i Łukasz Konarski, wieloletni wokalista
i perkusista. Znalezienie odpowiedniego wokalisty
trochę trwało, z perkusistą poszło
szybciej i już od pięciu lat Leash Eye znowu
ma stabilny skład?
Opath: Tak, najpierw odszedł Sebastian, a
trzy lata później Konar przy czym wtedy już
Quej był z nami. Faktem jest to co piszesz
czyli, że ze znalezieniem perkusisty poszło
szybciej. Dodam, że to było najprawdopodobniej
najszybsze znalezienie bębniarza w historii
świata. (śmiech) Od momentu, w którym
Konar zakomunikował nam, że odchodzi z
zespołu, do przyjęcia naszej propozycji przez
BeeGeesa minęły dwie godziny i tak oto w
tym składzie nagraliśmy już dwie płyty i zagraliśmy
wiele koncertów. (śmiech)
Nie da się jednak nie zauważyć, że to właśnie
z wokalistami i perkusistami Leash Eye
jest najbardziej nie po drodze - to przypadek,
czy może skutek jakiegoś gitarowo-klawiszowego
sprzysiężenia? (śmiech)
Opath: Tak to może wyglądać, ale żadnego
spisku nie ma. (śmiech) Od momentu gdy zaczęliśmy
grać koncerty do każdej z roszad
dochodziło w wyniku decyzji odchodzącego.
To są zawsze trudne chwile dla zespołu, ale za
każdym razem jakoś udawało się nam trafiać
na godnych następców.
Co Łukasz Podgórski i Marcin Bidziński
wnieśli do zespołu, poza czymś tak oczywistym
jak umiejętności czy talent? Nie było
czasem tak, że ten zastrzyk świeżej krwi
wyrwał was z pewnego marazmu, czego efektem
był najpierw album "Blues, Brawls &
Beverages", a teraz "Busy Nights, Hazy
Days"?
Opath: Marazmu nie odnotowałem w Leash
Eye nigdy. Było wręcz odwrotnie, bo każdy
był zaangażowany w granie i dużo od siebie
dawał. Po odejściu Sebastiana, a później Konara,
nawet przez moment nie pomyśleliśmy,
że to koniec zespołu i z dużą determinacją
rozpoczęliśmy poszukiwania, ale faktem jest,
że pojawienie się BeeGeesa i Queja miało duży
wpływ na kapelę ogólnie, nie tylko na muzykę.
zorientowaliście się, że rok 2021 będzie tym
jubileuszowym?
Quej: Nie przypominam sobie, żeby w zespole
było ciśnienie na to, żeby album wydać na
25-lecie. Myślę, że wyszło to dość naturalnie,
również tak, żeby zachować ten optymalny
czas między kolejnymi wydawnictwami.
Opath: Potwierdzam. To nie było planowane,
choć może powinno. Musimy zaplanować kolejne
wydawnictwa, żeby wydać coś na 30-lecie.
(śmiech)
W roku 1996 byliście znacznie młodsi, a co
niektórzy z niedawnego zaciągu chodzili chyba
jeszcze do przedszkola i nawet im się nie
Foto: Death Has Spoken
Zawartość nowego albumu potwierdza jednak,
że w żadnym razie nie jesteście jakimiś
wypalonymi weteranami - granie wciąż
was rajcuje, co przekłada się na jakość nowych
utworów?
Opath: Myślę, że weny nam nie brakuje. Ja
przynajmniej, nie męczyłem się przy komponowaniu
i sądzę, że reszta kompozytorów
również. Tak więc potencjał wciąż jest, a nabyte
doświadczenie dodaje do tego wszystkiego
kilka punktów. A granie musi rajcować, żeby
to miało sens. Z grania na siłę nic dobrego
nie wyjdzie.
"Hard truckin' rock" to fajne, wieloznaczne
określenie - dość szybko wpadliście na to, że
połączenie hard i southern/stoner rocka w
najbardziej klasycznym wydaniu może dać
ciekawe efekty, a kolejne płyty są rezultatem
kolejnych poszukiwań w celu wzbogacenia
tej formuły, chociażby o starego, dobrego
bluesa?
Opath: Chyba nigdy nie kombinowaliśmy w
ten sposób. Po prostu gramy to co lubimy. Na
początku zafascynował nas grunge czyli Alice
In Chains, Soundgarden, Pearl Jam i słychać
to moim zdaniem na pierwszej płycie.
Natomiast przebijała się już tam w małym stopniu
pewna stonerowo/southernowa tendencja.
Nie tylko w muzyce. Wystarczy spojrzeć
na okładkę tego debiutanckiego albumu, przy
czym wtedy jeszcze te pojęcia były dla nas raczej
obce. Dopiero później w naszej świadomości
pojawiły się typowo stonerowe zespoły,
ale nigdy nie chcieliśmy, żeby naszą muzykę
dało się bardzo konkretnie zaszufladkować,
dlatego tylko przemycamy do swojego hard
truckin' rocka elementy innych gatunków.
Zaskakuje też ta syntezatorowa koda "Electric
Suns" - Leash Eye i elektroniczny rock lat
160
LEASH EYE
70. i 80. też nie muszą być dla siebie obcymi
bytami?
Quej: Powiem szczerze, że dla mnie samego
było to niemałe zaskoczenie. Sam ten fragment
został nagrany i wymyślony już po właściwym
procesie pracy w Santa Studio. Pierwszy
kontakt był dość dziwny, ale po kolejnych
odsłuchach stwierdziłem, że pasuje to
tak doskonale, że nie wyobrażam sobie innego
zakończenia tego numeru. Voltan dał tam popis
przez duże P.
Opath: Gdy usłyszałem tę propozycję Voltana
na outro to byłem totalnie na nie, ale potem
odpaliliśmy to w studio i zacząłem się łamać.
Nie minęło dużo czasu i stwierdziłem, że
to jest tak nieoczywiste, że musi znaleźć się na
płycie. (śmiech)
Puszczacie też do słuchaczy oko w "Where
The Grass Is Green And The Girls Are
Pretty" - kto w zespole jest największym fanem
Gunsów z tego klasycznego okresu?
Quej: Wychodzi chyba na to, że ja. Generalnie
historia powstania tego tekstu jest dość zabawna.
Chyba Opath, na którejś z kolei próbie,
podśpiewał sobie, pod riff wprowadzający
do refrenu, gunsowe "Nothing can last forever,
even cold November rain" (w oryginale nie ma
słowa "can"). Trochę się podśmiałem, że zrobimy
swoisty tribute song dla G N'R. Powiedziałem
to na początku w ramach żartu, ale
po niedługim czasie i przypomnieniu sobie kilku
tytułów Gunsów postanowiłem uszyć na
ich bazie historyjkę. I tak to było, wysoki sądzie.
(śmiech)
Opath: Swego czasu byłem mega fanem G
N'R i gdy Quej o tym powiedział, to pomysł
bardzo mi się spodobał. Zacząłem mu nawet
posyłać tytuły Gunsów do wykorzystania w
tekście, ale okazało się, że nie ma takiej potrzeby.
Nie wiedziałem, że Łukasz zna ich
twórczość aż tak dobrze. (śmiech)
Miast z wiekiem łagodnieć, brzmicie coraz
mocniej, nawet organy Voltana wydają się
być zadziorniejsze niż kiedykolwiek - chcieliście
uniknąć komentarzy: kiedyś to grali,
teraz to już żaden hard rock?
Quej: Nie wydaje mi się, żebyśmy cokolwiek
na tym albumie chcieli celowo podostrzyć,
podkręcić czy "umetalowić". Po "Blues, Brawls
& Beverages", nie usiedliśmy do stołu z
postanowieniem "nie może być lżej niż na poprzedniej".
Płyta powstała w bardzo naturalny dla
nas sposób i dobrze oddaje ducha Leash Eye.
Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy takiej
potrzeby.
Jednocześnie poszczególnym utworom, jak
singlowemu "…Of The Night" czy "No
Time To Take It Easy", nie brakuje też
chwytliwości - ciężar nie wyklucza melodii,
co w heavy rocku sprawdza się od początku
jego istnienia?
Quej: Powiem ci szczerze, że to bardzo miło
usłyszeć, że numery są chwytliwe. Miałem pewne
założenie, już na etapie powstawania
aranżacji, pisania tekstów, że chcę, aby refreny
były możliwie najbardziej "stadionowe", jak
tylko się da. Wydaje mi się, że ten album jest
najbardziej śpiewnym i melodyjnym w historii
bandu.
Czymś więcej niż tylko ciekawostką są na
tej płycie partie w wykonaniu wokalistek -
udział Moniki Urlik nie jest tu w sumie żadnym
zaskoczeniem, ale zaprosiliście też do
współpracy Margo, wokalistkę deathmetalowej
Moyry, co może już co niektórych dziwić?
Opath: Zamysł był taki, żeby Margo swoimi
screamami zrobiła tło do chórków Voltana.
Taki patent już zastosowaliśmy wcześniej w
utworze "The Age Ov Kosmotaur" z płyty
"Hard Truckin' Rock" tylko wtedy screamy i
growle zrobiłem ja. Jeśli chodzi o Monikę, to
już drugi raz zrobiła nam chórki i tym razem
są jeszcze lepsze niż na "Blues, Brawls & Beverages".
Chcieliśmy, żeby chórki Moniki dodały
tym utworom nieco południowego charakteru
i udało się.
Quej: Wiedziałem, że Monika jest świetną
wokalistką, szczególnie w tematach okołosoulowych.
Po pierwszej jej wizycie w studio i
nagrywkach na "Blues, Brawls & Beverages"
wiedziałem też, że w roli wspierającej w chórkach
też jest świetna. Ale to, co zrobiła na tej
płycie jest przedoskonałe. Nie bez kozery w
"...Of The Night" zdecydowaliśmy się w pewnej
partii niemal zrównać jej wokal z moim.
Dla mnie to najlepszy wokalnie moment na
tym albumie. Zawsze mam tam ciary i to
właśnie dzięki niej.
Jest nie tylko mocniej, ale i surowiej, tak jakbyście
dążyli do jak najbardziej organicznego,
"starego" brzmienia. Wydaje mi się zresztą,
że ten proces trwa od lat, bo praktycznie
każdą płytę nagrywaliście z kimś innym,
a za produkcję "Busy Nights, Hazy
Days" odpowiadacie już sami?
Quej: O ile sama robota z instrumentami czy
w moim przypadku mikrofonem przebiegła
względnie szybko o tyle sam proces mixu i masteringu
tego materiału trawał… umówmy się
dość długo. Dużo było dyskusji o ogółach i
szczegółach. Ostatecznie chyba się opłacało.
W bandzie jest przekonanie, że udało nam się
osiągnąć to, co chcieliśmy. Mamy nadzieję, że
u słuchaczy również jest podobnie i album
brzmieniowo trafia w ich gusta.
Co będzie kolejnym etapem szukania wymarzonego
brzmienia Leash Eye? Analogowe
studio, nagrywanie na setkę, etc.?
Opath: Na tak zwaną setkę nagrywaliśmy już
drugi raz, bo poprzednia płyta także, była tak
rejestrowana. Oczywiście nie jesteśmy póki co
gotowi mentalnie na totalną setkę, czyli rejestrację
wszystkiego na raz, bo wtedy musielibyśmy
znacznie okroić naszą muzykę i brzmienie,
ale oczywiście w jakimś jednym numerze
można by spróbować. Jeśli zaś chodzi o
analogowe studio to fajnie by było nagrać coś
w ten sposób, ale w tej chwili jest to poza naszymi
możliwościami finansowymi.
Poza debiutancką wasze płyty były zawsze
dość długie, przekraczając 50 minut. Najnowszy
album trwa niecałe 39 minut. To typowo
"winylowy" czas trwania - czyżbyście
szykowali niespodziankę dla zwolenników
czarnych płyt, przełamując tym samym schemat
wyłącznie kompaktowych wydawnictw
w swym dorobku?
Quej: Temat rzeka. Ale może w końcu uda się
ogarnąć ten temat.
Opath: Do tej pory mieliśmy jeden problem…
finansowy. Teraz doszedł jeszcze kłopot z dostępnością
surowca, z którego wykonuje się
płyty winylowe. Wszystko zatem dodatkowo
się wydłuża oraz jeszcze więcej kosztuje. Ale
faktem jest, że czas trwania płyty jest winylowy
i nie ukrywam, że braliśmy to pod uwagę.
Mamy też renesans popularności kaset magnetofonowych,
znacznie tańszych w produkcji
niż płyty winylowe - może doczekamy
się więc waszych albumów na tym nośniku?
Opath: Do tej pory zupełnie nas to nie interesowało,
ale skoro niemal w każdym wywiadzie
pada to pytanie, to może trzeba tę kwestię
przemyśleć, przy czym musiałby to być naprawdę
niewielki nakład przeznaczony dla Leash
Eye Ultras. (śmiech) Bardziej zależy nam na
płycie winylowej. Może tym razem się uda.
Na początku współpracowaliście z Metal
Mundus, potem dwa kolejne albumy ukazały
z logo Metal Mind, ale już od lat samodzielnie
wydajecie swoje płyty - tradycyjnie pojmowany
wydawca nie jest w roku 2022 takiemu
zespołowi jak Leash Eye do niczego
potrzebny?
Opath: Myśleliśmy, że nie jest przy okazji poprzedniej
płyty, ale okazuje się, że się przeliczyliśmy.
Mając to na uwadze, tym razem
skontaktowaliśmy się z Metal Mind i przez
moment nawet się zainteresowali, ale ostatecznie
do podpisania umowy nie doszło, a
szkoda, bo w tej sytuacji ponownie musimy
zadbać o promocję sami, co wiąże się z dużym
zaangażowaniem czasu oraz pieniędzy.
Za to, fani, generalnie odbiorcy muzyki, już
owszem. Z tego co słyszałem wasz koncert
na 25-lecie był udany, na scenie pojawili się
nawet tacy goście jak: Sebastian Pańczyk,
Sławomir Osówniak, Piotr Wojtkowski i
Łukasz Konarski. Jaki będzie ciąg dalszy,
pogracie trochę w najbliższych miesiącach?
Quej: Myślę, że możemy uznać, że był to bardzo
udany koncert, zarówno pod względem
frekwencji jak i tego co działo się na scenie.
Wielu gości, sporo pozytywnego zamieszania.
Co do planów to sezon wiosna/lato możemy
uznać za względnie udany i czekamy teraz na
jesień i drugą część trasy.
Fakt, że na mniej znane zespoły publiczność
nie wali drzwiami i oknami, a sprzedaż płyt
CD jest już wręcz symboliczna, w żadnym
razie was więc nie zniechęca, bo muzyka jest
waszą największą pasją, niezależną od ilości
jej odbiorców?
Quej: Jasne, że nie zniechęca. Ciągle fajnie
jest odwiedzić nowe miejsca, wpaść na fajnych
ludzi na koncertach potem z nimi "pobiesiadować".
Czy na koncercie jest 30 czy 60 czy
120 osób niewiele w tej materii zmienia.
Wojciech Chamryk
LEASH EYE 161
Mam szczęście, że znów mogę grać koncerty
Dzwoniąc do Nicka DiSalvo zastałem go gdzieś w Niemczech, na początku
trasy koncertowej, której wyczekiwał od dawnat. Ta pochodząca z okolic Bostonu
ekipa, której zasadnicze postaci przeniosły się kilka lat temu do Berlina, nie
miała wcześniej okazji promować wydanej tuż przed pandemią, znakomitej płyty
"Omens". Jak wyglądały ostatnie lata wszyscy wiemy, jednak dla Elder nie był to
czas stracony. Nick przyznał, że nagrał lub współtworzył w tym czasie cztery nowe
płyty, w tym nowy krążek Elder. Przed koncertami w Polsce, posłuchajmy co
lider grupy ma do powiedzenia.
HMP: Widziałem harmonogram tras koncertowych,
jakie będziecie grali do końca roku.
Wygląda na to, że odbijacie sobie lata pandemii?
Nick DiSalvo: Tak, trzeba nadrobić stracony
czas. Teraz jesteśmy w małym miasteczku
Osnabrück, w zachodnich Niemczech. Mamy
jednodniową przerwę w koncertach.
Od jakiegoś czasu mieszkacie w Berlinie,
zgadza się?
Tak, to prawda.
Berlina i zobaczyć, jak będzie mi się tu układać.
No i zostałem w tym mieście, tak po prostu.
To nie jest jakaś zdumiewająca historia.
Pewną rolę odegrała też miłość. Moja żona
jest Włoszką i to ona powiedziała: "Pojadę do
Berlina". Więc pojechałem i ja. Zawsze uważałem
to miasto za interesujące, marzyłem, aby
jakiś czas tu pomieszkać. Postanowiłem, że
nadszedł na to czas.
Muszę przyznać, że lubię klimat Berlina i
cieszę się, gdy tylko mogę go odwiedzić.
Niestety robi się tu coraz gorzej, ale nadal jest
całkiem fajnie.
Co przez to rozumiesz?
To znaczy, może nie powinienem mówić, że
wszędzie, w każdym mieście. Mieli szansę stać
się mekką sztuki i kultury, a nie iść tą samą
drogą, co niegdyś San Francisco. Dostrzegam
coś takiego coraz częściej. Wydaje mi się, że
scena alternatywna kawałek po kawałku ulega
erozji z powodu gentryfikacji i innych wielkomiejskich
problemów.
Nie brzmi to dobrze. Myślałem, że takie rzeczy
to tylko w Polsce.
Niestety nie, dlatego właśnie uważam, że jest
to problem uniwersalny. Zwłaszcza w Stanach.
W Berlinie na pewno procesy te zachodzą
wolniej, ale jednak mają miejsce.
Jeżeli mowa o scenie kulturalnej i muzycznej,
jak porównałbyś Berlin do Bostonu? Z tego
co wiem, to też miasto uniwersyteckie, w
którym dużo się dzieje.
Wiesz, nie jestem najlepszym ambasadorem
Bostonu, ponieważ przebywałem tam tylko
przez rok. Mieszkałem więcej w innych miastach
w Massachusetts i Nowej Anglii. Z tego,
co pamiętam, kiedy mieliśmy z Elder tam
swoją siedzibę, funkcjonowała dobra scena
rockowa, stonerowa i doomowa. To były
wczesne lata 2000 i miasto było naprawdę
fajne. Istniała w nim ścisła, zwarta społeczność
naprawdę zabójczych zespołów. Tak
jak powiedziałeś, jest tam mnóstwo uniwersytetów
- jedna na cztery osoby, które spotkasz
na ulicy okaże się studentem albo studentką.
Panuje tam naprawdę fajna, świeża
atmosfera. Berlin jest zupełnie inny. Jest po
prostu dużo większy. A tutejsza scena rockowa
jest, no nie wiem, naprawdę dobra, ale
czasami mam wrażenie, że Berlin jest bardziej
elektronicznym miastem. Jak wiesz, jest znany
z techno, electro i takich rzeczy. Istnieje środowisko
rockowe ale chyba porównywalne z
tym w Bostonie, który jest znacznie mniejszy.
Jednak do Berlina przyjeżdża więcej ciekawych
zespołów na koncerty. To mniej więcej
tyle.
162
Jak do tego doszło, że wylądowałeś w tym
mieście?
No cóż, mieszkałem w kilku innych miastach
w Niemczech, mniej więcej wtedy, kiedy miałem
dwadzieścia kilka lat. Studiowałem tutaj i
kilka razy byłem w Berlinie, głównie w na wycieczkach.
Zawsze świetnie się tu bawiłem.
Miasto miało naprawdę dobry klimat i wydawało
się bardzo interesującym miejscem. Przeprowadziłem
się na stałe w 2016 roku, kiedy
byłem na życiowym zakręcie. Nie wiedziałem,
czym miałbym się zajmować poza muzyką,
byłem bardzo nieszczęśliwy. Mieszkałem w
Bostonie, pracowałem jako pomywacz naczyń
w meksykańskiej restauracji i czułem, że potrzebuję
zmiany. Postanowiłem pojechać do
ELDER
Foto: Elder
wszystko się pogarsza. Chodzi jednak to, co
sprawiało, że było to dla mnie "atrakcyjne
miasto" stosunkowo niedrogie, z naprawdę dobrą
sceną artystyczną i kulturalną. Teraz jest
coraz droższe, nawet dla tych, którzy mieszkają
tu od dziesięcioleci. Ludzi po prostu przestaje
być stać na utrzymanie się tutaj. Władze
źle zarządzają należącymi do nich terenami -
sprzedają mnóstwo gruntów wielkim firmom
deweloperskim, zamykają się niektóre miejsca,
bo całe kamienice są burzone pod budowę luksusowych
apartamentowców. To te same
wielkomiejskie problemy, które pojawiają się
Co w takim razie sądzisz o Niemczech pod
kątem potencjalnych szans dla zespołów
takich jak wy? Jest tam kilka ciekawych festiwali
stonerowych, chociażby Desertfest,
na którym macie historię występów.
Dopowiem jeszcze, że Berlin jest dla mnie dobrym
miastem. Ma scenę, która się rozwija,
więcej ludzi zaczyna interesować się muzyką
rockową. Może po prostu koncerty są coraz lepsze.
Scena stonerowa jest zdecydowanie żywa
i ma się dobrze w większości Niemiec.
Wygląda na to, że cały kraj jest dobry dla takiej
muzyki. Ludzie kochają tutaj rocka, co
jest całkiem fajne.
Rozmawiamy już po tym, jak zagraliście
kilka koncertów na trasie. Jak się czujesz po
powrocie na scenę?
Tak, wczoraj wieczorem zagraliśmy nasz trzeci
koncert. Dziwnie było wrócić na scenę festiwalową,
ale czuję się naprawdę dobrze. Pod
pewnymi względami to prawie tak, jakby czas
się w ogóle nie zatrzymał. Myślę, że dużo ludzi
po pandemii ma podobne odczucia. Ma się
wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. To prawie
jak z jazdą na rowerze, nie zapominasz tego,
nawet jak nie jeździsz od lat. Zwykle po trzech
koncertach nabieramy odpowiedniego rytmu.
Trochę dziwne jest to, że w niektórych miejscach
nadal panują inne zasady co do noszenia
maseczek. Nie wiesz czy je zakładać czy nie.
Nie wiadomo ilu ludzi przyjdzie. Być w trasie
w tych okolicznościach jest trochę zaskakujące,
ale jestem szczęśliwy, że znów mogę to robić.
Jak w takim razie spędziłeś dwa lata, podczas
których właściwie nie grałeś koncertów?
Powiedziałbym, że byłem dość produktywny,
ponieważ nasza ostatnia płyta "Omens" ukazała
się w 2020 roku i w zasadzie od tego momentu
panowała pandemia. Napisaliśmy i nagraliśmy
więc kolejną płytę Elder. Zarejestrowaliśmy
ją w sierpniu, a teraz jest miksowana
i masterowana. Zacząłem też nowy projekt
solowy o nazwie Delving. Nie wiem, czy już o
nim słyszałeś. To coś w rodzaju instrumentalnych,
psychodelicznych rzeczy.
Tak, słuchałem tej płyty. Wydaje się bardziej
stonowana od nagrań Elder.
No więc właśnie, napisałem i nagrałem album,
a nawet udało mi się zagrać kilka koncertów z
tym materiałem. Wraz z chłopakami z Kadavar
nagraliśmy też płytę w ich studiu. Cholera,
kilka miesięcy temu przygotowałem też
kolejną płytę z Michaelem z Elder (Risberg,
gitara i klawisze - przyp. red.) i dwoma innymi
przyjaciółmi. Mam więc na koncie cztery
materiały powstałe w ciągu dwóch lat. Więc
nie można przyjąć, że byłem leniwy, prawda?
Foto: Elder
Foto: Elder
Chciałem wyjść z tego obronną ręką i pokazać,
że mam coś do powiedzenia.To coś więcej
niż stwierdzić, że obejrzałem w tym czasie
mnóstwo filmów. Cieszę się, że mogę być teraz
w trasie. Ale jestem też zadowolony z tego,
że miałem przerwę na eksperymentowanie i
zrobienie trochę innej muzyki. Widziałeś nasz
harmonogram na resztę roku, przez najbliższe
sześć miesięcy nie będę miał czasu na nic innego
oprócz koncertów. Nie byłbym w stanie
napisać w ten sposób niczego nowego. Cieszę
się, że zrobiłem to z dużym wyprzedzeniem.
Porozmawiajmy o twoim projekcie solowym.
Delving wzięło się z potrzeby eksperymentowania
i zabicia nudy?
Cóż, piszę i nagrywam w domu, powstaje tego
bardzo dużo. Oczywiście, kiedy nie jestem w
trasie. Zawsze tak robiłem. Nie każdy pomysł
to ciężki, psychodeliczny rock, który pasowałby
do Elder. Przez lata zbierałem inne piosenki
i zawsze sobie powtarzałem, że pewnego
dnia zrobię płytę dla samego siebie. Nigdy
wcześniej nie miałem na to czasu. Brak koncertów
był dla mnie okazją, żeby powiedzieć:
"Dobra, wreszcie mam czas, żeby nagrać płytę i zrobić
coś z tymi pomysłami". Skorzystałem z okazji
aby otworzyć nowe forum, z którego będę
mógł korzystać w przyszłości. Będę publikował
w ramach tego projektu muzykę, która nie
pasuje do Elder, wszystko co zechcę. W zasadzie
nie ma tu żadnego procesu demokratycznego.
Nie ma żadnych konsultacji z innymi
ludźmi. Mogę zrobić, na co tylko mam ochotę.
Jak powstał Eldovar, projekt zrealizowany
wspólnie z berlińskim Kadavar?
Pierwotnie pomysł był taki, że chłopaki z Kadavar
napisali do nas i zaprosili do swojego
studia. Świetnie się złożyło, ponieważ szukaliśmy
studia na następną płytę Elder i nie
chcieliśmy wyjeżdżać zbyt daleko. Chłopaki
zaprosili nas, żebyśmy obejrzeli ich studio w
Berlinie. Więc pojechaliśmy tam i spędziliśmy
trochę czasu. W trakcie rozmowy pojawił się
pomysł: "Hej, może by tak zrobić jam w weekend i
zobaczyć, czy wyjdzie z tego coś ciekawego?". Tak
zrobiliśmy kilka tygodni później i jammowaliśmy
przez dwa albo trzy dni. Zdaliśmy sobie
sprawę, że mamy do czynienia z całkiem interesującą
chemią. Powstało coś, co nie bazuje
tylko na riffach. To przeciwieństwo tego, co
gramy na co dzień.
Na płycie słychać dużo dźwięków w stylu
Pink Floyd.
Zdecydowanie. Byłem tym naprawdę zaskoczony,
bo jesteśmy zespołami rockowymi ale z
czasem odkrywamy w sobie lżejszą stronę
muzyki. Wyszło nam coś o bardzo szerokiej
muzyczne paleciej. Przekształciliśmy te jamy
w prawdziwe utwory i nagraliśmy z nimi płytę.
Stało się to dość spontanicznie.
Skoro oba zespoły stacjonują w Berlinie to
nie myśleliście, aby zagrać wspólny koncert z
tym materiałem?
To coś, o co często nas pytają i szczerze przyznam,
fajnie byłoby coś takiego zrobić. Jednak
teraz, kiedy znowu możemy koncertować, trudno
będzie znaleźć na coś takiego czas. Ale nigdy
nie mów nigdy.
Możesz mi powiedzieć coś o nowej płycie
ELDER 163
Foto: Elder
Elder?
Tak, zeszłego lata przez dwa tygodnie byliśmy
w Cloud Sill Studio w Hamburgu, które jest
miejscem naprawdę światowej klasy. Mieliśmy
mnóstwo materiału i zredukowaliśmy go do
długości zwykłego, podwójnego album. Jak go
opisać? Brzmi to jak album Elder. (śmiech).
Myślę, że jest cięższy niż "Omens", ale nie
mniej progresywny. To ciężki psychodeliczny
rock progresywny z wpływami z innych światów...
Myślę, że był taki czas, kiedy łatwiej
było powiedzieć: "Gramy stoner, potem przeszliśmy
na ciężkiego psychodelicznego rocka i tak
dalej". Ale teraz, mamy wrażenie, że osiągnęliśmy,
może nie końcowy etap naszej ewolucji,
ale doszliśmy do momentu, w którym wiemy,
co robimy. Nie mogę powiedzieć, że nowa płyta
to jakaś wielka zmiana, że gramy inny gatunek
muzyki czy coś takiego. Powiem za to,
że to zajebista płyta i jestem z niej naprawdę
dumny. Myślę, że czuć będzie czas, jaki nad
nią spędziliśmy.
Czy planujecie zagrać jakieś nowe kawałki
na obecnej trasie koncertowej?
Nie. Zwłaszcza, że wszyscy kręcą filmy i wrzucają
je na YouTube. Ja po prostu wolę mieć
wpływ i na to, kiedy ukazuje się nowy materiał.
Może być trudny, gdy słyszysz go po raz
pierwszy w warunkach koncertowych. Czasami
trzeba posłuchać piosenki kilka razy, zanim
zrozumie się jej strukturę. Kiedyś graliśmy
nowe utwory przed premierą i publiczność
wydawała się być zdezorientowana. Myślę, że
będzie lepiej dla wszystkich, gdy album będzie
już wydany i ludzie dostaną szansę, żeby się w
nim zatopić. Gramy koncerty trwające 75-80
minut, a jedna piosenka to około 10-12 minut.
Trzeba uważnie wybierać utwory, które
publiczność usłyszy na żywo aby dać jak najlepsze
show. Nie wiem, czy forma koncertowa
jest dla nas najlepszym miejscem na prezentację
nowego materiału.
Odnoszę wrażenie, że ważnym festiwalem
dla muzyki, jaką wykonuje wasz zespół przynajmniej
kiedyś był Roadburn. Wydaliście
zresztą album koncertowy nagrany podczas
tego wydarzenia. Jak sądzisz, czy dzisiaj pojawianie
się na festiwalach jest czymś istotnym
dla zespołu takiego jak wasz?
Roadburn był dla nas bardzo ważnym wydarzeniem.
Graliśmy tam prawie dziesięć lat temu,
w 2013 roku, i nie było wtedy jeszcze tak
wielu festiwali, na których grano ciężki psychodeliczny
rock. Dzisiaj Roadburn to bardziej
eksperymentalny festiwal z różnymi rodzajami
muzyki, ale w tamtym momencie
interesował ich głównie stoner, doom i tego
typu rzeczy. Granie w takich miejscach było
ważne, ponieważ był to swego rodzaju rytuał
przejścia. Nie każdy miał okazję by tam się
pojawić. I nie chcę przez to powiedzieć, że
wartość festiwali spadła, bo to tak jakbym
operował językiem kapitalizmu - im większa
podaż, tym mniejszy popyt. Nie chcę umniejszać
wartości tego festiwalu, ale myślę, że nie
jest to już miejsce, w którym moglibyśmy się
rozwinąć. Mam na myśli granie na festiwalach
w ogóle. Nie masz szans na porządną próbę
dźwięku. Wszystko dzieje się jak w gorączce.
Nie używasz własnego sprzętu a grasz tylko
45 minut, może godzinę. Najlepsze są dla nas
doświadczenia klubowe. To w takich przybytkach
dajemy doskonałe koncerty. Ale może
mówię tak tylko dlatego, że kilka dni temu
graliśmy na Desertfest w Londynie i czuliśmy
się tam dziwnie, widząc po pandemii tysiące
ludzi pod sceną. (śmiech)
Podczas trasy wpadniecie też do Polski, zagracie
u nas cztery koncerty. Czego możemy
się spodziewać?
To pierwsza trasa z naszym nowym perkusistą
(Georg Edert - przyp. red.). Nie chcę go nazywać
nowym, bo jest z nami od 2019 roku, ale
nie mieliśmy okazji pojechać z nim wcześniej
w trasę. Czuję, że jeszcze nigdy zespół nie był
tak zgrany. Jesteśmy jak dobrze naoliwiona
maszyna. Ćwiczymy jak szaleni i gramy głównie
nowsze utwory. Jeżeli ktoś z was widział
nas wcześniej, prawdopodobnie powie, że jesteśmy
lepsi niż kiedykolwiek. Zwłaszcza, jeśli
lubi nowy materiał. Ciężko na to pracowaliśmy.
Doceniamy wszystkich, którzy przychodzą
na nasze koncerty, bo wiemy, że czasy są
dziwne. Chcemy dać im jak najlepszy występ i
podziękować tym samym, że wciąż nas wspierają.
Igor Waniurski
HMP: Blues był z założenia buntowniczą
muzyką, ponieważ czarni ludzie grali go sto
lat temu "na przekór" niewolnictwa, zanim
czarna społeczność odnalazła kulturową
akceptację w ramach "Chitlin' Circuit". Czy
nazwa Twojego zespołu, Cirkus Prütz, nawiązuje
do "Chitlin' Circuit", a może nawet
ma z nią cokolwiek wspólnego?
Jerry Prütz: Nie. A szkoda, bo byłoby super.
Prütz to moje nazwisko. Nasz perkusista Per
wybrał nazwę Cirkus Prütz na potrzeby tylko
jednego gigu, który odbył się kiedyś w małym
pubie na południu Szwecji. Ja się tym za bardzo
nie przejmowałem, po prostu pasowało
mi, że nazwa koncentruje się na mojej osobie
i od razu daje wszystkim do zrozumienia, że
to mój zespół. Tak naprawdę jest to przedsięwzięcie
całej grupy, a nie tylko moje. Wszyscy
zaakceptowali sytuację, więc co tam, niech już
zostanie. Nazwa to tylko nazwa, nie nadajemy
jej głębszego znaczenia.
Jak uważasz, czy blues należy obecnie do
mainstreamu?
Joe Bonamassa i ZZ Top należą. Osobiście
wolałbym, aby blues bardziej kręcił młodych
ludzi, bo dobry blues istnieje po to, aby się
nim dzielić. Każdy może czuć bluesa, i nie
chodzi tu tylko o gatunek muzyczny, lecz o
stan umysłu. Bonamassa dał bluesa klasie średniej,
uczynił go popularnym i dzięki niemu
znacznie częściej słychać go w radiostacjach o
szerokim zasięgu. Myślę, że fajnie się stało.
Ten wywiad ukaże się nie w bluesowych, a w
heavy metalowych mediach. Niektórzy metalowcy
poszukują w muzyce nie miłości, a
znacznie mroczniejszych doświadczeń.
Wasz pierwszy album nosi tytuł "White
Jazz - Black Magic". A zatem, co macie
wspólnego z białym jazz'em, a co z czarną
magią?
White Jazz to wytwórnia muzyczna, która
wydawała naszych szwedzkich przyjaciół z zespołu
Hellacopters. Złożyliśmy im hołd. Co
do drugiego członu - Black Magic - sprowadza
się on do mojej wizji stworzenia symbolu nowoorleańskiego
tyglu, a więc nie tylko charakterystycznej
muzyki, ale też niepowtarzalnej
kuchni oraz magicznej i gotącej atmosfery.
Przy okazji dopowiem, że "White Jazz..." był
naszym drugim longplay'em. Pierwszy nazywał
się "All For The Boogie And The Blues".
Darzę nasz debiut szczególnym sentymentem,
ponieważ zagrał na nim gitarzysta Hellacopters.
Ingó Geirdal, gitarzysta popularnego islandzkiego
zespołu hard rockowo / heavy metalowego
DIMMA, profesjonalnie zajmuje się
magią. Stwierdził kiedyś: "Zarówno magia,
jak i muzyka, są formami sztuki wykonywanej
przed publicznością. Obie wymagają
określonej dyscypliny i pasji, a także silnej
ekspresji artystycznej w celu skutecznego
dzielenia własnych wizji z innymi ludźmi.
Muzyka ma moc poruszania, uzdrawiania,
inspirowania oraz łączenia ludzi. Muzyka
jest magią" (HMP 81, str. 174 - przyp.red.).
Czy zgadzasz się z jego słowami?
Tak, w stu procentach. Rozważaliśmy nawet
opcję nazwania naszej najnowszej płyty "The
blues is the cure", dlatego że dokładnie o to
w niej chodzi. Muzyka jest święta. Muzyka
jest bliska jednocześnie niebu i piekłu, jeśli
chcesz tak myśleć. (śmiech) Każdy słyszał o
tym, że Robert Johnson zaprzedał duszę sza-
164
ELDER
Opowiadamy się za pokojem, miłością i wzajemnym zrozumieniem
Jeśli uważacie, że światu potrzebna jest rewolucja, ale nie chcecie związanych
z nią skutków ubocznych, to szwedzki zespół Cirkus Prütz ma dla Was receptę:
dołączcie do bluesowej rewolucji. W żadnym razie nie chodzi w niej o odrzucenie
muzyki metalowej, lecz o uniwersalny stan umysłu, który można podsumować
np. tak: "łupy dury łajdary - łupy dury łajdarami, a i tak lepiej żeby było
dobrze, niż żeby było źle". Gdyby wszyscy ludzie na świecie nagle zaczęli żyć i
postępować zgodnie z tą zasadą, różne powszechne problemy natychmiast zniknęłyby,
a w ich miejscu pojawiłoby się ziarenko nadziei. Więcej o tego typu
ideach, przy okazji premiery płyty Cirkus Prütz "Blues Revolution", opowie Wam
basista i wokalista Jerry Prütz.
tanowi w zamian za sławę i fortunę. W pewnym
sensie, blues jest muzyką szatana.
Uwielbiam mroczne oblicze bluesa. Podoba
mi się, jak Glenn Danzig wykuł na kanwie
stylistyki Howlin’ Wolfa, Muddy'ego Watersa
i Elvisa Presley'a coś znacznie mroczniejszego
i mocniejszego.
Wielu ludziom nie od wczoraj podoba się,
gdy zespoły łączą estetykę bluesową z estetyką
hard rockową. Wasza muzyka jest
świetna, ale pod względem stylistycznym
nawiązujecie do dokonań Howlin' Wolfa,
Chuck'a Berry'ego, Muddy'ego Waters'a,
ZZ Top itd. Nawet, jeśli zgodzimy się, że
do tej listy równie dobrze pasuje Queens Of
The Stoneage, Lemmy, a także Ramones, to
w dalszym ciągu ośmielę się zapytać - czy
aby nieodzowną istotą "rewolucji" nie jest
odrzucanie starych bohaterów oraz zastępowanie
tradycyjnych wartości czymś bezprecedensowym?
Ok., możesz tak do sprawy podchodzić, ale
"rewolucja bluesowa" różni się od "zwykłej
rewolucji" postulatem wzajemnego dbania
ludzi o siebie, szerzenia miłości i światła na
cały świat. Nie chodzi w niej o obalanie rządów,
a o zasianie ziarna powszechnej nadziei
w mrocznych czasach.
Być może scalanie uduchowionego bluesa z
bezdusznym, współczesnym popem, uchodziłoby
paradoksalnie za bardziej buntownicze
w 2022 roku? Czyż o świętokradztwo nie
zakrawa fakt, że oto Samantha Fish swata
uduchowiony blues z bezdusznym popem na
swym najnowszym krążku "Faster"? Cóż za
zuchwałość!
Z przykrością przyznaję, że nie słyszałem jeszcze
jej nowej płyty. Ale i tak Samantha jest
wspaniała.
No to jak to jest: Ameryka od 2008 roku ma
"It Is Time For A Love Revolution" Lenny'
ego Kravitza, zaś teraz Szwecja będzie mieć
Cirkus Prütz nawołujące na "Blues Revolution"
do rozbrojenia świata przy pomocy
zdwojonej siły bluesa i miłości. Uważasz, że
obecnie świat wymaga globalnej zmiany
bardziej niż kiedykolwiek wcześniej?
Uważam tak, biorąc pod uwagę całokształt europejskich
wydarzeń. My nie jesteśmy zespołem
politycznym w żadnym aspekcie, ale opowiadamy
się za pokojem na świecie, dzieleniem
się miłością oraz za tym, aby ludzie wzajemnie
starali się rozumieć. Sednem Cirkus
Prütz jest świetna zabawa. Polecamy wszystkim
przywdzianie obuwia boogie i tańcowanie
w rytm bluesa. Bo blues pasuje do każdego
momentu w życiu, niezależnie czy ktoś czuje
się przygnębiony, czy szczęśliwy, ani też czy
kogoś coś boli lub akurat się zakochał. Właśnie
tak to postrzegam.
Jak jeszcze moglibyśmy lepiej radzić sobie z
niedoskonałością otaczającego świata?
Myślę, że ludzie mogliby wykazywać się większą
pokorą w życiu i bardziej doceniać to, co
życie już ma im do zaoferowania. Wszyscy
powinniśmy otwierać umysły i serca na nowe
pomysły. Kompozytor John Cage mawiał:
"Nie boję się nowych pomysłów. Boję się tych starych".
Czas na zmiany. Muzyka jest niewiarygodnie
potężnym narzędziem, może dotykać
ludzkich serc i zmieniać nasze życie na lepsze.
Na samym początku rozmowy napomknąłem
o związku bluesa z niewolnictwem. Czy
to prawda, że w Szwecji nigdy nie praktykowano
niewolnictwa, ale istnieje u Was
w kraju legenda o Lilla Saltsjöbadsavtalet
("małym traktacie szwedzkiego rynku pracy")?
Nie istnieje nic takiego jak "Lilla saltsjöbadsavtalet".
"No politicians, no Nobel Prize, no influencers"
- takie słowa padają w Waszym nowym
utworze "Let's Join Hands". Jak więc
wyobrażasz sobie zespół rockowy pozytywnie
wpływający na świat, w
którym żaden muzyk nie jest
tzw. "influencerem"?
Ten tekst dotyczy raczej typowych
influencerów z Instagrama,
o sztucznych ustach i takichże
uśmieszkach. Ale jeśli
potrafisz wpłynąć na kogoś, by
chwycił w dłoń gitarę lub pałeczki
od perkusji, to jest to jak
najbardziej pozytywne. Swoją
drogą, jako że wykonuję czasami
stand-up komiedie, niezwykle
trudno byłoby mi całkiem
zrezygnować z dzielenia się
własnymi przemyśleniami.
Aczkolwiek nie lubię, gdy zespoły
pouczają swoją publiczność.
No dobra, to teraz powiedz
proszę, czy zajmowanie się
bluesem i praktykowanie miłości
jest kwestią bycia "modern
day gentlemanem"? (nawiązanie
do tytułu utworu
Cirkus Prütz "Modern Day
Gentleman" - przyp. red.)
"Modern Day Gentleman" to
nasza odpowiedź AD 2022 na
Foto: Cirkus Prütz
utwór ZZ Top "Sharped Dressed Man". Nic
więcej, nic mniej. Myślę, że musimy być wobec
siebie bardziej uprzejmi i uważni. To
wszystko.
Tymczasem wilk wyje: "Hallelujah!". Słyszałem
to w Waszym nowym numerze "Howl
Like A Wolf". Gospel blues?
Jeśli uważasz Howling' Wolfa za boga, to tak,
gospel blues. Chcieliśmy w nim wyrazić szacunek
wobec jednego z najgenialniejszych kompozytorów
wszech czasów.
Jedenastka karta Tarota "Moc" przedstawia
kobietę trzymającą rękoma otwartą szczękę
lwa. Zwierzę to pozornie jest mordercą innych
gatunków zwierząt lub maskotką w
cyrku. Czy ta symbolika pasuje do Waszego
przekazu?
Tak jak maluje się obrazy, tak też można używać
różnych kolorów i symboli w poszczególnych
utworach. Do kawałka "Death Knock
Blues" ta karta Tarota pasuje. W pozostałych
utworach zależy nam jednak na oddaniu zgoła
innych odczuć. "Death Knock Blues" traktuje o
ludziach, a w szczególności o policjancie tudzież
księdzu, którego zadanie polega na przekazaniu
wiadomości o czyjejś śmierci.
O czym będziecie grać, gdy wizja "Blues Revolution"
się ziści? Czy na świecie byłoby
jeszcze w ogóle miejsce na bluesa, gdyby nareszcie
świat stał się perfekcyjny?
Wówczas zabralibyśmy się za granie black metalu
(śmiech). Żartuję. Zawsze możesz grać
bluesa, tak w dobrych, jak i w złych czasach.
Co powiedziałbyś na zagranie koncertu w
Polsce?
Bardzo chcielibyśmy koncertować w Polsce.
Od przyjaciół z In Flames i Arch Enemy słyszeliśmy,
że naprawdę warto.
Serdecznie zapraszamy.
Bądźcie z siebie dumni i dołączcie do rewolucji.
Sam O'Black
CIRKUS PRÜTZ 165
Riot City, Seven Sisters, Hellhaim, Axe
Crazy
13 maja 2022
Klub Liverpool, Wrocław
Organizator: Helicon Metal Promotions
Prawie nie wierzę, że pisze tę relację.
Zapisałam plik pod tym tytułem i przed oczami
przewinął mi się cały kalejdoskop przesuwanych
koncertów w 2020 i 2021 roku.
Riot City jest dla mnie wręcz symbolem początku
i końca pandemii. Pamiętam, że kiedy
Kanadyjczycy ogłosili wspólną trasę Riot City
i Traveler pomyślałam, że piękniej być nie
może. Jeśli to nie będzie koncert roku, to nic
nim nie będzie. Cała szalona historia z Kanadyjczykami
docierającymi do naszych granic,
ale z obawy przed kwarantanną jej nieprzekraczający
i oszołomienie odwoływaniem festiwali
w Europie rozpoczęła lawinę odcinania nas od
muzyki na żywo. I to jeszcze Riot City! Już
witaliśmy się z gąską. Najlepszą gąską, jaką
można było sobie wyobrazić, Niczego mi tak
nie brakowało podczas tych lockdownów, jak
tego właśnie koncertu. Zdalna praca, maseczki,
limity. Wszyscy narzekali, a ja wciąż myślałam
sobie, że nic mnie tak nie uwiera, jak brak Riot
City. W maseczce mogłabym nawet spać.
W międzyczasie ze składu wypadł
Traveler (jak ktoś słusznie napisał, jakim cudem
Traveler nie może podróżować?). W tym
samym międzyczasie poznałam Seven Sisters.
Nie znałam tego zespołu, aż do czasu wydania
przez nich "Shadow of Fallen Star p.1" i zaraz
potem ów Seven Sisters dołączył do Riot
City. Wymiana nie zrekompensowała mi obecności
Travelera, bo styl Brytyjczyków podchodzi
mi w dużo mniejszym stopniu. Jednak
w obliczu ciągłego odwoływania i zawiśnięcia
trasy na włosku, przywitałabym z otwartymi
ramionami Riot City nawet z Nocnym Kochankiem.
Nie w tym samym, ale w odrobinę
wcześniejszym "międzyczasie" doszło do jeszcze
jednej zmiany. Ledwie zakochałam się w
pianiu gitarzysty Calego Savy, a zespół postanowił
przyjąć sobie nowego gościa, bo tamten
grając i piejąc się nie wyrabia. Podobno ma
piać tam samo dobrze. Obawiałam się, że jeden
z elementów magii Kanadyjczyków właśnie
prysł. Ale co tam, ważne, że zespół przyjedzie,
Riot City mogłabym oglądać nawet bez
wokalisty (w maseczce i z Nocnym Kochankiem).
Na szczęście okazało się, że ten -
uznany przeze mnie za lekkomyślny - krok,
okazał się najlepszym, jaki zespół mógł zrobić.
Trzeba było zaufać zespołowi. Jak grają tak doskonale,
to na pewno wiedzą, co robią.
Przed Kanadyjczykami na polskiej
części trasy wystąpił Hellhaim oraz Axe Crazy
i Ironbound (odpowiednio: we Wrocławiu i w
Warszawie). Na Axe Crazy nie zdążyłam.
Hellhaim wypadł mocno i energetycznie, a
anturaż sceniczny w postaci stosu czaszek w
roli statywu do mikrofonu i błyskającej czerwonymi
ślepiami czaszki zamocowanej na gryfie
tylko dodawał klimatu na scenie. Seven Sisters,
Brytyjczycy, których jest czterech i żaden
nie jest kobietą już samym wyjściem na
scenę narobili zamieszania. Bo o czym dyskutują
prawdziwi metalowcy widząc Seven Sisters?
"Czy ta wzorzysta koszula wokalisty to nawiązanie
do lat 70., czy może raczej do początków lat
90., kiedy heavymetalowe zespoły na trzy lata zrzuciły
jeans and leather na rzecz luźnych, czasem barwnych
koszul" (odsyłam do zdjęć Helloween,
Savatage czy nawet Megadeth z tego okresu)?
"No ale wąs wskazuje raczej na lata 70. Gorzej, ze
stylistyką, bo dużo w niej europejskiego metalu połowy
lat 90. Ale lata 70 też są.". Na pewno outfit
sprzyja dyskusji o muzyce Seven Sisters i
być może o to chodziło. Nie da się ukryć, że
swoją miękkością muzycznie rzeczywiście nawiązują
i do klasycznego rocka i do grania z
połowy lat 90. Zwłaszcza linie wokalne i akcentowanie
niektórych sylab są niemal z Finlandii
rodem, a partie prowadzone przez sam
bas i perkusję dodatkowo przywołują skojarzenia
choćby ze Stratovarius (który swoją
drogą też nosił barwne koszule). Druga rzecz,
której nie da się ukryć, to fakt, że na żywo
Seven Sisters świetnie brzmiał. Ponieważ dobrze
brzmiał też Hellhaim, można powiązać
ten fakt z talentem akustyka z Liverpoola. Jednak
doświadczenie mi podpowiada, że jeśli
zespół na żywo brzmi tak samo dobrze, jak na
płycie, albo wręcz lepiej - to jest to zespół, który
po prostu umie grać. Oczywiście to też kwestia
gustu. Ponieważ mi ta lekkość Seven Sisters
nie do końca leży, a na koncercie zabrzmieli
mocniej, to siłą rzeczy, ich koncert odebrałam
jako bardzo fajny. Zwróciłam uwagę,
że wokalisto-gitarzysta, Kyle McNeill podczas
występu popijał wodę. Po koncercie stojąc na
Riot City (uwielbiam to u muzyków małych
kapel, jak dorosną to przestaną chodzić na
koncerty młodszych zespołów) też popijał wodę.
Nie wiem, jaka była tego motywacja (prozdrowotna,
kacowa, zmęczeniowa, pragnieniowa
czy ot tak po prostu), ale w efekcie nie dało
się ocenić koncertu Seven Siststers, jako zakrapianego
alkoholem. W przeciwieństwie do
Riot City.
Jakiż trzeba mieć talent, żeby wyjść
na scenę lekko wstawionym i zagrać tak dobry
koncert! Nie mówię, że nie było bezbłędnie, bo
cover Judas Priest wyszedł niechlujnie, a "In
the Dark" im się trochę rozjechał, ale na tle
całego koncertu wszystko można wybaczyć.
Zwłaszcza, że wokalista pojący siebie i kompanów
piwem był tak nakręcony, że proceder ten
tylko dodawał "rock'n'rolla" do odbioru koncertu.
Wokalista! Ten podejrzany krok dorzucenia
nowego gościa do przecież "tak dobrego
składu" okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie
dość, że facet rzeczywiście pieje równie wspaniale
jak Cale Savy, to jeszcze miotając się na
scenie, skacząc, machając głową i robiąc te
swoje wiatraki ręką, po prostu zasypuje zespół
i publikę masą witalności. Takiej energii pewnie
nie dałoby się osiągnąć przy poprzednim,
bardziej statycznym składzie. Niepiejące partie
też śpiewa, jak trzeba. Jeśli Cale nie wyrabiał
czy tracił głos w trakcie koncertu, to decyzja
przyjęcia Jordana Jacobsa była na wagę złota.
Gościu podnosi też na wyższy poziom stronę
wizualną zespołu. Nie dość, że wszędzie go na
scenie pełno, to ze swoją wysportowaną sylwetką
po prostu równoważy wizerunek pozostałych
muzyków. Trochę gorzej z drugim filarem
magii i charakterystyczności Riot City,
czyli z solówkami. Te cudownie rozkręcające
się sola na debiutanckiej płycie, płynące powoli
do coraz szybszej kaskady dźwięków to coś,
co absolutnie skradło moje serce. Na scenie
też. Ale niestety ginęło w miksie. Zakładałam
stopery, zdejmowałam, zatykałam uszy, odtykałam,
zatykałam kanaliki w stoperach. Te sola
były i były wspaniale zagrane. Tylko musiałam
znaleźć metodę, żeby skutecznie je usłyszeć
i w pełni się nimi cieszyć. Talent Riot City
nie chodzi jednak parami, bo do wokali i solówek
trzeba dorzucić jeszcze ich obłędny talent
do pisania dobrych kawałków. Pomijam
już płytę, na której każdy numer to petarda.
Jednak coś takiego na koncertach zdarza się
rzadko. Niektórym z Was pewnie nigdy się nie
zdarzyło. Zespół zagrał dwa nowe numery. Jeden
już znaliśmy, bo Kanadyjczycy wrzucili go
na YouTube. Drugi zaś był dla wszystkich nowością.
Ledwie jednak ze sceny popłyną pierwszy
refren, przy drugim wszyscy już śpiewali
"Tyrants!". Nowy numer i już hicior? Nie wiem
czy to nie jakaś szamańska zasługa Riot City.
Oni wykreowali taką atmosferę, że ludzie śpiewali,
krzyczeli, skandowali, jak na jakiejś bardzo
znanej kapeli. Ja przez cały czas miałam
uśmiech od ucha do ucha, bo albo widziałam
wulkan energii na scenie, albo pod sceną. Ludzie
znali te kawałki! Ludzie znają Riot City!
Heavy metal ma przyszłość! Jak tu nie wyjść z
Liverpoola z zastrzykiem energii na długi czas?
Ten koncert był dla mnie jak spełnienie marzenia.
Ogromnie cieszę się, że wciąż powstają zespoły,
które wskakują do kategorii ulubionych.
Dzięki nim, wciąż koncerty, na które chcę czekać.
Taką radość pewnie mieli fani, oglądając
choćby Helloween w rozkwicie w latach 80.
Chodźcie na koncerty młodych kapel, taka
energia jest jedyna w swoim rodzaju. Zwłaszcza
tych najlepszych, a Riot City bez wątpienia
do nich należy.
Strati
166
LIVE FROM THE CRIME SCENE
Mystic Festival 2022
1 - 4 czerwca 2022,
Gdańsk, Stocznia
Organizator: Mystic Coalition
W końcu się udało! Po latach pandemicznych
perturbacji i związanych z tym
odwołań kolejnych edycji wydarzenia oraz
zmianach planowanego miejsca akcji, Mystic
Festival 2022 przeszedł do historii. Jeżeli ton
ten jest nieco patetyczny, to tylko dlatego, że
te kilka czerwcowych dni spędzonych w Gdańsku
zostawiło mnie z przekonaniem, że oto na
rodzimą scenę, nie biorąc jeńców wrócił festiwal,
który efektem skali może stać się największym
metalowym wydarzeniem roku.
Biorąc odpowiedzialność za te słowa,
nie chcę ujmować niczego innym polskim
festiwalom gatunkowym. Wiele z nich działa
od lat i świetnie zbudowało swoją rozpoznawalność,
że wspomnę chociażby odbywający
się w podobnym terminie Black Silesia Open
Air, za miejsce akcji biorący gród w Byczynie.
Mystic Festival to jednak nieco inny, bardziej
masowy (bez pejoratywizacji tego słowa) odbiorca.
Dzięki temu możemy na jednej imprezie
zobaczyć Mercyful Fate, Judas Priest,
Saxon i Vadera, ale też Mgłę, Czerń, Brutus
czy Fleshworld. Słowem, przemyślana została
tu oferta niemal dla każdego, nawet jeżeli odbywać
się to może kosztem wyrazistości profilu
i charakteru wydarzenia.
Jakie wrażenia pozostawiły te cztery
dni (licząc rozgrzewkowy, między innymi z
przekrojowym repertuarowo koncertem Toma
Gabriela Warriora) w Gdańsku? Od razu napiszę,
że ze wszech miar udane. Przede wszystkim
propsy dla organizatorów za decyzję o
umiejscowieniu wydarzenia na terenie Stoczni
w Gdańsku. Postindustrialny klimat, z majestatycznymi
żurawiami widocznymi na linii horyzontu
robił przyjemne wrażenie. Sceny nie
były oddalone od siebie zbyt daleko, co jest
bolączką większych imprez pokroju Hellfest
Open Air. Zaplecze gastronomiczne i sanitarne
bardzo w porządku. Podobnie z wystawcami
sprzedającymi koszulki, płyty i inne gadżety.
Ponarzekać można by trochę na ceny,
zwłaszcza oficjalnych koszulek zespołów, które
występowały w charakterze headlinerów -
praktycznie nie dało się kupić niczego w cenie
poniżej 150 złotych.
Scen było pięć, z czego trzy pod niebiosami
(główna, Park Stage, Desert Stage) a
dwie, wewnątrz klubów B90 i Drizzly Grizzly.
Najbardziej podobała mi się chyba Park
Stage, faktycznie z jednej strony otoczona
drzewami i trawą. Tam najlepiej chłonęło mi
się festiwalowe koncerty. To na niej widziałem
też kilka z najlepszych sztuk festiwalu, z których
przede wszystkim muszę wskazać na szalonych
Norwegów z Kvelertak. To ich drugi
koncert jaki widziałem, odkąd wokalistą został
Ivar Nikolaisen, któremu należą się ukłony za
dziką energię, z jaką zdobywał scenę. Ktoś rzucał
porównania do młodego Axla z Guns N'
Roses, ale gdzie tam, Axl mógłby się uczyć tego
jak odnajdywać się na scenie. Podobnie słowa
uznania muszę skierować wobec Baroness,
którzy okrzepli już w swojej nieco bardziej
hard rockowej niż stonerowej formule muzycznej.
Po raz kolejny przekonałem się ile dobrego,
swoją charyzmą i grą do zespołu wnosi
gitarzystka Gina Gleason.
Kilka słów uznania przekazuję klasykom
heavy metalu. Judas Priest występując
na scenie głównej dali jeden z najlepszych koncertów,
na jakich ich widziałem. Cieszy to, że
Richie Faulkner wrócił do siebie po ciężkiej
chorobie. Rob Halford śpiewa lepiej niż,
przed kilku laty, w dodatku uwalniał z siebie
kawał dobrej energii. Grupa obchodzi obecnie
oficjalne pięćdziesięciolecie kariery (choć istnieje
dłużej) i postawiła na przekrojowy set, z
kilkoma niespodziankami pokroju "One Shot
at Glory" czy "A Touch of Evil". Podobnie Saxon,
dołożyli taką mocą, iż trudno uwierzyć,
że Biff Byford w zeszłym roku skończył siedemdziesiąt
lat (a większość pozostałych
członków zespołu dogania go wiekiem).
Wydawać by się mogło, że dla wielu
największą gwiazdą festiwalu będzie powracający
po ponad dwudziestu latach nieobecności
na scenie Mercyful Fate. Duńczycy dali niezły
koncert, na pewno porywający wizualnie, podczas
którego pokusili się o zaprezentowanie jednego
nowego kawałka "The Jackal of Salzburg".
Pozostałą część koncertu wypełnił materiał
z dwóch pierwszy płyt długogrających oraz
debiutanckiej epki. Zobaczyć legendę w dobrej
formie było przeżyciem, a jednak miałem wrażenie,
że w tym wszystkim brakuje jakiejś kropki
nad "i", tego pierwiastka rewelacji, który
czułem oglądając Priest. Zastanawiam się również,
czy nie jest to aby powrót spóźniony.
Ludzi było zdecydowanie mniej niż w dniu,
kiedy występował Judas Priest. W line-upach
innych europejskich festiwali metalowych
Mercyful Fate nie zawsze też widnieje jako
headliner. Niemniej jednak bardzo cieszę się,
że udało mi się ich zobaczyć i ciekaw jestem tego,
jak zabrzmi przygotowywana płyta zespołu.
Wracając jeszcze do Park Stage,
długo czekałem na Tribulation i ich pierwszy
koncert, jakiego miałem doświadczyć po odejściu
z grupy Jonathana Hulténa. Mimo, że ów
był najbarwniejszym ptakiem podczas występów
zespołu, cieszę się donieść, że Szwedzi
dowieźli i dali konkretnie żywiołową sztukę.
Nie warto ich skreślać pomimo zawirowań
składu.
Mocnym punktem był również koncert
Toma Gabriela Warriora z repertuarem
Hellhammer, Celtic Frost i Triptykon. Tom
to jeden z niewielu przypadków człowieka, w
którym użycie słowa "legenda" jest w pełni uzasadnione.
Piękny koncert, dla mnie zwłaszcza
w drugiej części, po niewielkiej zmianie składu
i repertuaru na kawałki Celtic Frost (głównie).
Publiczność dnia rozgrzewkowego zgotowała
mu królewskie przyjęcie.
Po stronie rozczarowań mogę zapisać
właściwie tylko to, że z racji obowiązków
zawodowych nie udało zobaczyć mi się wszystkiego,
co planowałem. Żałuję zwłaszcza
Gggolddd, których widziałem raptem przez
dziesięć minut (ale to wystarczyło, by być zaintrygowanym
obecnym wcieleniem zespołu)
oraz Maggot Heart. Mimo, że Mystic wydaje
się być póki co festiwalem w ludzkiej skali - ani
za dużym, ani za małym, część interesujących
mnie występów na siebie nachodziła. Daleki
jestem jednak od narzekań, wierzę, że nie da
się tego załatwić inaczej niż poprzez wybór.
Mam nadzieję, że doczekamy kolejnych
edycji festiwalu i będą się one odbywać w
tym samym miejscu. Po cichu życzyłbym sobie
zachowania relatywnie intymnej atmosfery,
jaką ta edycja festiwalu emanowała (czego nie
można powiedzieć o bogatszych w lineup ale i
przeludnionych imprezach takich jak Hellfest
Open Air, Graspop Open Air czy Wacken).
Mamy dopiero czerwiec, a już nie mogę doczekać
się pierwszych ogłoszeń występujących na
Mystic Festival 2023.
Black Silesia Open Air V
10.06. - 11.06.2022
Gród Rycerski w Byczynie,
Organizator: Black Silesia Productions
Never Fucking Relax
Igor Waniurski
To hasło przyświeca festiwalowi
organizowanemu przez Black Silesia Productions.
Nie rozumiałem dlaczego, ale jak wszedłem
na teren grodu rycerskiego w Biskupicach
(obok Byczyny), to od razu przyszło olśnienie!
Nigdzie, oprócz ławek po bokach wewnątrz
budowli (gdzie były koncerty), nie można było
usiąść. W sensie, żeby zamulać z napojami i
żarciem, bo jak ktoś chciał to miejsce znalazł.
W dwa dni - piątek i sobota - miał liczyć się
tylko metal i młyn pod sceną.
Niestety, Black Silesia Open Air V
był moim pierwszym i być może ostatnim,
choć frekwencja podobno była zadowalająca w
tym roku, co może dawać nadzieję na kontynuację
festiwalu w przyszłości. Straszny
ogarnąłby mnie smutek, jak i wielu maniaków,
gdyby się skończyło. Muszę przyznać, że od
razu mi się spodobało. Wszystko naprawdę
super - począwszy od cholernie klimatycznej
miejscówki, przez smaczne żarcie (Krulleski
burger) i duży wybór płyt czy innych suwenirów
po łamiący kości zestaw kapel jakie miały
zagrać.
Dzień 1 / 10.06.2022
Przyjechaliśmy z kolegami około
LIVE FROM THE CRIME SCENE 167
godziny 15:30 celując na występ pochodzącego
z Bośni i Hercegowiny zespołu Bombarder.
Szczerze - był to mój pierwszy kontakt
z twórczością tej legendarnej bałkańskiej kapeli.
Wyszli w pełnym słońcu i rozpętali prawdziwe
szaleństwo. Od pierwszych sekund występu
pod sceną kotłowało się na całego. Nikt
nie narzekał na temperaturę, a ze sceny wylatywały
kolejne strzały. Totalny speed/thrash,
który świetnie nastroił na cały dzień, ale i
okazał się dla mnie jedną z ciekawszych propozycji.
A to był dopiero początek! Panowie
nie oszczędzali się, a gitarzysta dwa razy zdecydował
się wylecieć z gitarą w środek publiczności,
co tylko potwierdzało jak mocno
udzielała się muzykom atmosfera miejsca i
reakcja ludzi. Wokalista dziękował za przyjęcie
i podkreślał, że jechali kupę kilometrów by
móc zagrać dla takich maniaków! Zresztą był
to ich pierwszy koncert poza Bałkanami od
ponad 30 lat!!!
Chwilę po nich na deski sceny
wszedł Doombringer z Kielc. Nie oglądałem
tego koncertu za długo, ale na tyle, na ile przebywałem
wewnątrz grodu, była to muzyka
łącząca death z black. Dość natchniona, sprawnie
grana, ale postanowiłem trochę pokręcić
się po terenie i zebrać siły, tym bardziej, że
kolejnym punktem programu był amerykański
Omen.
No zaczęło się podnosić ciśnienie.
Dzień pierwszy wszedł w decydującą fazę.
Słońce jeszcze wysoko, pod sceną gęsto, a występ
zalicza legenda US power metalu. Co z tego,
że ze starego składu został tylko gitarzysta
Kenny Powell? Grupa naprawdę wygląda nieźle,
a brzmi jeszcze lepiej. Wokalista Nikos
Migus, basista Roger Sisson oraz pałker Reece
Stanley pokazali publiczności, że potrafią
zagrać naprawdę energetyczne show. Wyciągali
zresztą same asy - set lista składała się w
sumie z pomieszanych kawałków z pierwszych
trzech albumów ("Battle Cry", "Warning Of
Danger", "The Curse"). W sumie czego chcieć
więcej? Cały koncert byłem pod sceną, gdzie
umęczyłem się za trzech. Warto było jednak
wylać siódme poty, bo zespół czuł fluidy w
powietrzu i słychać było, że dosłownie niesie
ich to do przodu. Chóralne śpiewy, machania
głowami i zaciśnięte pięści w powietrzu - tak
było przez cały czas. W nagrodę Omen serwował
pociski w postaci m.in. "The Axeman", "The
Curse", "Warning Of Danger", "Red Horizon"
zadedykowane Polsce czy "Don't Fear The
Night" z ciepłym wspomnieniem nieżyjącego
już oryginalnego wokalisty J.D. Kimballa. Na
koniec Powell zafundował niezłe solo, a definitywnie
zamknęli czas siedemnastu kompozycji
"Battle Cry" i "Be My Wench".
Po tak kapitalnym koncercie harmonogram
festiwalu nie zakładał odpoczynku.
Zresztą, ekhm, Never Fucking Relax! Na scenę
już pakował się niemiecki Desaster. Młyn pod
sceną rozkręcony na najwyższe obroty. Plugawa
atmosfera udzielała się wszystkim. Liczna
publiczność nie dawała za wygraną i grupa
również nie pozostawała dłużna. Bardzo dosadne
granie, osadzone w black/thrash metalu o
tematyce głównie satanistyczno-wojenno-nienawistnej.
Muzycy szli jak burza. Riffy prute
były bez litości, jak i szaleńcze tempa sekcji
rytmicznej. Nie był może to dla mnie koncert,
na który czekałem z wypiekami na twarzy, ale
muszę przyznać, że słuchało mi się tego z przyjemnością.
Każdy kolejny występ był jak cios.
Po wystawionym barku, wybitych zębach,
przyszła pora na limo pod okiem. Swój "show"
rozpoczynał (lekka obsuwa) grubo po 21:00
Death Worship. Kanadyjski projekt faceta o
dźwięcznym pseudonimie artystycznym
Deathlord Of Abomination And War Apocalypse,
który swego czasu grał nawet chwilę
w ultra kulcie Blasphemy. Duszny klimat występu
przepełniony był nihilizmem i śmiercią.
Ściana dźwięku ucinała głowy ale mimo to
ludzie pod sceną reagowali entuzjastycznie.
Otwarcie mówię - nie moja bajka, choć brzmieli
przekonująco. Ja byłem jednak myślami
już gdzie indziej.
Ten festiwal przejdzie do legendy
chociażby tym, że pierwszy raz w Polsce i to od
razu na dwa koncerty zjawił się kanadyjski
Exciter!!! W piątek mieli zagrać przekrojowy
set, za to w sobotę pierwszy raz w historii swój
debiut w całości! Kiedy perkusista/wokalista
Dan Beehler, basista Allan Johnson oraz gitarzysta
Daniel Dekay wchodzili na scenę było
już mocno ciemno. W powietrzu czuć było
narastające podniecenie, które eksplodowało z
pierwszym uderzeniem. Od razu pierwszy
strzał w pysk - "Violence And Force". Pod sceną
amok. Szaleństwo, prędkość, precyzja. Wielka
radość z grania, energia i totalny luz. Beehler,
mający 60 lat, tłukł w gary jakby podłączony
pod agregat. Do tego jeszcze śpiewał zupełnie
jak na płytach! A jak skubany pozował do
zdjęcia pod gastronomią wyglądał na spokojnego,
starszego pana… Lecieli bez litości. Tempo
cały czas wysokie, bez jakichś przerw, zbędnych
ruchów. Z mocą rakiety szły "Stand Up
And Fight", "Die In The Night" czy "Heavy
Metal Maniac". Lekkie zwolnienie przyszło z
"Iron Dogs", chociaż ten numer śmiercionośnie
buja potężnym riffem, ale tak na serio wyhamowali
"Black Witch". Pięknie zabrzmiał ten
kapitalny kawałek - rozwijający się, z wywalającą
z kapci końcówką. Młody gitarzysta
wniósł do Exciter wiele energii, entuzjazmu i
umiejętności. Widać było, że granie sprawia
mu wiele frajdy ale też był w jakiś sposób
dumny, że może dzielić scenę ze swoimi… idolami.
Speed metal na najwyższym poziomie.
Absolutna dewastacja. Na zbytnie wzruszenie
nie było czasu, bo bardzo treściwy koncert zamykały
"Pounding Metal", "Beyond The Gates
Of Doom" oraz przyjęty dziko "Long Live The
Loud" podczas którego młyn wszedł na najwyższe
możliwe obroty. Jeszcze tylko gratulacje
dla maniaków, podziękowania i życzenia dobrej
zabawy. "Jarajcie zioło i bawcie się w każdy
możliwy sposób" - tak rzucił Dekay zapraszając
na sobotę i poleciał "Iron Fist" z repertuaru…
No, nie żartujcie, że mam napisać?
Kompletnie wyczerpany, słaniający
się na nogach poszedłem na chwilę (jednak!)
usiąść. Muzycznie piątek powoli się kończył.
Księżyc majestatycznie wisiał na czarnym niebie
a scenę ozdobiły trzy statywy ubrane w rogi.
Morderczy finał w postaci Destroyer 666
stawał się faktem. Przylecieli by dać srogą lekcję
black/thrash metalu. Tych, którym wydawało
się, że mają jeszcze siłę szybko weryfikował
zabójczy set. Młyn pod sceną nie hamował
- wręcz przeciwnie - wciąż działał na wysokich
obrotach. Liczna publiczność dziko reagowała
na kolejne kawałki. Mimo późnej pory głód
ekstremalnego metalu pozostawał niezaspokojony.
Ten zespół był idealnym wyborem na
zamknięcie dnia - tak intensywne granie położyło
grzecznie spać wszystkich niedobitych.
Muszę przyznać, że lekko zmęczenie dawało
znać, więc nie skupiłem się AŻ tak, jednak ciosy
Destroyer 666 dosięgły i mnie…
Dzień 2 / 11.06.22
W związku z tym, że sobota zapowiadała
się równie mocarnie, postanowiliśmy
opuścić dwa pierwsze składy (Goatsmegma i
Morgal) i dotrzeć bezpośrednio na Rage-hammer.
Krakowscy black/thrashowcy weszli do
rozpiski w ostatniej chwili za chorych na Covid
Niemców z Nocturnal Witch i dali naprawdę
dobry koncert. Mimo tego, że około godziny
15:30 słońce nie zamierzało odpuszczać, pod
sceną było trochę ludzi. Po wyczerpującym
piątku (oj tak, oj tak) większość chowała się w
cieniu albo jeszcze w ogóle nie miała zamiaru
wstać. Set grupy był wyrazisty, oparty o dwa
albumy "The Hammer Doctrine" oraz "Into
Certain Death". Na scenie żywioł i oddanie
sprawie. To się chwali, że bez kalkulacji chłopaki
wyszli by sprać dupska. Muzyka składu
była dobrym początkiem dnia i przygotowała
grunt pod następną hordę.
Wielu nazwa Deathhammer elektryzowała.
Norweska grupa przyleciała do Polski
przywieźć zniszczenie, dewastację oraz
bluźnierstwo. Szczerze to nie kojarzyłem twórczości
Sergeanta Salstena oraz Sadomancera
(w Biskupicach z dodatkowymi muzykami).
Występ jednak nie dawał powodów, by opuszczać
dziedziniec grodu. Było jeszcze trochę
wcześnie, ale nikt nie brał serio pod uwagę, żeby
się oszczędzać. Ludzi wyraźnie przybyło i
młyn zaczął pracować na obrotach, do jakich
przyzwyczaił dzień wcześniej. Sama muzyka z
chłodnej Norwegii to dość mroczny thrash/
speed metal, podany jednak w bardzo interesujący
sposób. Zapamiętam ten występ na pewno.
Sobota dla mnie, choć pewnie i dla
wielu, osiągnęła około 19:00 punkt krytyczny.
Na scenie instalował się właśnie Ross The
Boss! Amerykański gitarzysta, znany z tego, że
w latach 1980-1989 współtworzył legendarny
ManOwaR! A teraz w Byczynie miał zagrać
set składający się głównie z utworów tejże grupy!
Serce zaczęło bić mocniej, pod sceną tłoczno
i w końcu wychodzą. Ross Friedman
(tak naprawdę nazywa się lider), Mike Le
Pond na basie, Steve Bolognese na bębnach i
wokalista Marc Lopes. Atmosfera podniosła.
Brzmienie potężne. W końcu to epicki heavy
metal! Poszli od razu z wysoka - "Blood Of The
Kings", "The Oath" oraz "Sign Of The Hammer".
Tempo koncertu dobre, humory muzyków
także. Zresztą byli trochę zaskoczeni niesamowitym
przyjęciem i odbiorem występu.
No ale w końcu to Ross The Boss, podpora
ManOwaR i bardzo charakterystyczny gitarzysta,
mający swój styl i nie bojący się mierzyć
z tymi kompozycjami. Majestatyczny "Dark
Avenger", mocny "Wheels Of Fire", szaleńczy
"Blood Of My Enemies" czy "Black Wind, Fire
And Steel" pokazywały, że wystarczyło zamknąć
oczy, by przenieść się w przeszłość. Dla
mnie w sumie ten koncert był lepszy niż
współczesne wcielenie ManOwaR - przynajmniej
nie było kiczowatych filmów albo listów
do Odyna czytanych na cztery głosy. Liczyła
się tylko ponadczasowa muzyka, a takie
"Battle Hymn", "Kill With Power", "Fighting
The World" i "Hail And Kill" dopełniły zniszczenia
i wyrzuciły z butów. Publika śpiewała
wszystkie numery i z wielkim oddaniem składała
hołd muzykom. Energia zebranych maniaków
przeszła na zespół, dzięki czemu
słychać było, że granie tego wieczoru sprawia
im wiele radości. Nawet po koncercie Ross nie
tracił animuszu pozując do zdjęć, rozdając kostki
i podpisując cierpliwie płyty, kurtki, a nawet…
ramiona! Muszę stwierdzić, że lekkie
168
LIVE FROM THE CRIME SCENE
obawy co do kształtu tego występu uleciały
krótko po rozpoczęciu. Naprawdę mogę śmiało
powiedzieć, że był to jeden z lepszych występów
z tych najlepszych podczas tej edycji
festiwalu!
Scena w paręnaście minut została
zwolniona dla Exciter! Kanadyjska speed metalowa
bestia miała zagrać specjalny set - album
"Heavy Metal Maniac" w całości. Zresztą,
kurczę, dwa dni po sobie oglądać Exciter?
Totalny odlot! Mówiłem sobie, że wczoraj był
ogień, więc dziś "skupię się" na oglądaniu, podpatrywaniu
muzyków z dalszej perspektywy…
Kogo ja chciałem oszukać? Jeszcze dobrze nie
zamilkło intro "The Holocaust" a już byłem
pod sceną i machałem głową i rękami jak oszalały.
Nie tylko ja, choć wydawało mi się, że
ludzi jakby mniej niż w piątek, ale nie ma co
tego roztrząsać - poza tym nie patrzyłem za
siebie tylko na scenę gdzie Daniel Dekay,
Allan Johnson i Dan Beehler z wielką radością
odgrywali swoje partie. Drugie show i ci
goście mieli chyba jeszcze więcej energii! Bez
wytchnienia, ale z krótkimi komentarzami Dana,
przelecieli jak pocisk przez swój debiut.
Kilka utworów się powtórzyło, choć nikt nie
narzekał. To był miód na uszy słuchać znów
"Stand Up And Fight", "Heavy Metal Maniac",
"Iron Dogs" czy "Black Witch". W zestawie były
jednak dawno nie grane "Under Attack", "Mistress
Of Evil" i "Cry Of The Banshee". Chyba
nie muszę dodawać, że każdy zagrany z mocą
torpedy i prędkością rozpędzonej, potężnej
ciężarówki? Na zakończenie dali jeszcze parę
klasyków, w tym "Living Evil" i wyczekiwany "I
Am The Beast"… Takich koncertów się nie zapomina.
Byłem zmęczony, rozerwany na kawałki
i piekielnie szczęśliwy. Dziękuję Black
Silesia Productions, że mogłem oglądać ten
zespół i wzruszyć się do całkowitego amoku!
Kiedy kurz opadł techniczni właśnie
kończyli instalować fińską ciężką artylerię.
Wracaliśmy z pysznymi cheeseburgerami akurat
przy pierwszych dźwiękach Impaled Nazarene.
Nie było lekko. Miałem przyjemność
oglądać i słuchać pierwszy raz i… szczerze
zaskoczyli mnie bardzo. Na początku z wielką
rezerwą podchodziłem do tych piekielnie szybkich
i mocnych tematów, ale czym dalej w las,
tym smaczniejsze były grzyby. Granie w
punkt, "poukładane", z niesamowitym motorheadowym
feelingiem. Na publiczność spadały
ciosy zadane bezbłędnie, bez napinania muskułów,
ale z charyzmą i precyzją. Bach, bach,
bach - młyn rozgrzany do granic przyjmował
kolejne "przeboje" z repertuaru finów. Młócili
ostro, aż dwa razy wyłączyło się główne nagłośnienie.
Chyba Bozia pogroziła palcem,
albo ktoś przemycił kropidło. Długo jednak to
nie trwało i bez podobnych incydentów Impaled
Nazarene dokończyli totalnie intensywną
sztukę. Po tak wypruwającej flaki muzyce
poleciało z taśmy outro w postaci… piosenki z
czołówki "Love Boat"! Haha, trzeba oddać, że
ci goście to prawdziwe świry!
Noc okryła już gród czarnym płaszczem,
a rolę zamknięcia festiwalu dostał Deus
Mortem. Black metalowa horda z najciemniejszych
zakątków Wrocławia, prowadzona przez
Necrosodoma, grającego wcześniej w Azarath
czy Throneum a obecnie mającego związek z
Anima Damnata. Długie intro i w końcu są,
wyczekiwani przez spragnioną publikę.
Organy wprowadziły w klimat występu, scenę
spowiły dymy i poszły w ruch instrumenty.
Bluźnierczy black, nasycony satanizmem i
okultyzmem, wprowadził w trans tych, którzy
zostali. Mocno, szybko i na temat. Bez gadania.
Kolejne kompozycje uderzały w nakręconych
maniaków, a młyn mimo dużych ciemności
dawał radę. Grali dość krótko, lecz strasznie
intensywnie. To nie jest moja muzyka,
jednak kłopotu, by zostać do końca nie miałem.
"Dzięki! Do zobaczenia w piekle, kurwa! -
jakby splunął Necrosodom i zapaliły się światła
urywając ten śmierdzący stęchlizną rytuał…
Long Live The Loud!!!
W niedzielę autentycznie brakowało
mi festiwalu. Mimo, że w każdy dzień dojeżdżaliśmy
we trójkę i wracaliśmy do swoich
domowych łóżek, to w żaden sposób nie
umniejszyło to klimatu, bo ten podczas Black
Silesia Open Air był nie do podrobienia.
Bardzo jestem szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć
w tym przedsięwzięciu. Naprawdę
konkretne koncerty, świetne nagłośnienie i
towarzystwo. Rozmowy z poznanymi ludźmi
(z zakątków Europy czy… świata!) , znajomymi
czy, w końcu, muzykami będącymi na wyciągnięcie
ręki - tego nie zapomnę! Mam nadzieję
więc, że w przyszłym roku festiwal znów
będzie mógł się odbyć i nieść metal do wszystkich
uszu, naturalnie głośno i plugawie do
granic możliwości!!!
Adam Widełka
Zelazna Klasyka
Sodom - Persecution Mania
1987 SPV/Steamhammer
Kiedy myślimy o niemieckim thrash
metalu to błyskawicznie przychodzą na myśl
trzy nazwy - Kreator, Destruction i Sodom.
Można oczywiście wymienić też Assassin,
Protector albo Exumer, ale to jednak słynna
trójka napędza od lat zainteresowanie w bardziej
"medialnym" tonie. Szanuję wszystkie
ekipy, choć najbliżej jest mi do Sodom. Może
przez to, że pochodzący z Gelsenkirchen zespół
jawił mi się zawsze jako taki "thrashowy
Motorhead"? W sumie żadnej słabej płyty Sodom
nie nagrał. Ba, nawet popełnił takie, którymi
porządnie zaskoczył, jednak z jasno utartej
ścieżki nigdy nie zbaczał. Postanowiłem, że
w rubryce pora nadmienić parę słów o którymś
z albumów. Choć wybór był ciężki to finalnie
stanęło na "Persecution Mania" z
1987 roku.
Album pochodzi z okresu gdy ukuto
określenie "teutonic" metal na podobne do siebie
pierwsze dokonania Sodom, Kreator i
Destruction. Nagrywany był w Musiclab,
studio znajdującym się w Berlinie i był punktem
zwrotnym wczesnego etapu grupy. Jak
wiadomo, na początku drogi zespół poruszał
się mocno w obszarze black/speed metalu. By
przejść do thrashu trzeba było chwilę poczekać.
Po EP "In The Sign Of Evil" (1985)
oraz pełnym krążku "Obsessed By Cruelty"
(1986) przyszła pora na kolejny materiał. W
trakcie przygotowań zmienił się skład Sodom -
grający dotychczas na gitarze Michael Wulf
(ps. Destructor) ustąpił miejsca dla Franka
Gosdzika, kojarzonego szerzej jako Blackfire.
Nie tylko zachęcił kolegów do zmiany
stylu pisania piosenek, wyrobił pewną niszę
liryczną (która obowiązuje do dziś), ale był
bohaterem zachowania nie fair parę lat później,
kiedy na przełomie lat 1989/1990 nagle
zmienił barwy na Kreator, zostawiając dosłownie
byłych kolegów na lodzie w połowie trasy…
No ale cofnijmy się do momentu, kiedy
Sodom poważnie się rozpędzał tworząc jedną
ze swoich sztandarowych płyt.
Przy okazji "Persecution Mania"
zastajemy Sodom na przepoczwarzaniu się z
speed/black metalowej bestii na thrash metalowy
pojazd gąsienicowy zasilany niezliczoną
ilością napojów procentowych (co niestety
później zabiło wieloletniego perkusistę Chrisa
Witchhuntera). Teksty sięgają tematów wojny
i polityki (mniej religii) a styl, jak już wspomniałem,
zmienił się znacznie. Kawałki stały
się bardziej zorganizowane i osiągnęły "czystsze"
brzmienie. Mocno odznaczały się inspiracje,
m.in. Motorhead. Zresztą jako dowód
uwielbienia dla Brytyjczyków Tom, Frank i
Chris pozdrawiali przez kanał La Manche
swoją wersją "Iron Fist" brzmiącą szorstko niczym
papier ścierny i totalnie destrukcyjnie.
Kawałków jest na albumie dziewięć.
Całość trwa około trzydziestu pięciu minut.
Myślę, że dłużej byłoby niezbyt czytelnie i
komfortowo, bowiem intensywność tej muzyki
dosłownie zabija. Jest jak żołnierz z okładki,
gotowa unicestwić każdego stojącego jej na
drodze. Na marginesie, to właśnie od "Persecution
Mania" na kopertach płyt stałe miejsce
zyskał rzeczony gość w hełmie i z karabinem
- co uwidaczniało tylko klimat nagrań
niemieckiej załogi. Szkoda jedynie, że wydanie
na CD przez Steamhammer/SPV jest
strasznie cicho nagrane. Trzeba podkręcać
sztucznie głośność, by osiągnąć satysfakcjonujące
uczucie. Pomijając jednak te walory to
kompozycje swoją sztywnością i szorstkością
urzekają w każdym calu. Tak mocno i agresywnie
Sodom jeszcze nie brzmiał - co prawda
wcześniej było bardziej piekielnie, ale połączenie
agresji z selektywnością i umiejętnościami
Franka Blackfire'a dało solidny fundament
do sukcesu.
Bezlitosny riff i dudniąca stopa
wprowadzają słuchacza w sam początek krążka.
Niszczycielski i szybki "Nuclear Winter"
atakuje uszy i wgryza się mocą stada wygłodniałych
mszyc. Wokal Toma Angelrippera
plugawy, bębny Chrisa z dużą ilością przejść,
a Frank uwija się za dwóch wywijając naprawdę
niezłe partie gitary. Jest thrashowo, jest
motorheadowo, gęsto i zawrotnie. Kolejny numer
"Electrocution" pozostaje w nastroju. Sodom
nie zamierza łagodnieć, a wręcz ma się
wrażenie, że trio osiąga jeszcze więcej. Dalej
Tom cedzi przez zęby linijki tekstu, perkusista
wręcz unosi się za zestawem a utwór ozdabia
nośny, motoryczny riff Blackfire'a.
Chwilę później wspomniana już interpretacja
klasyka angielskiej trójki - "Żelazna pięść" -
wyprowadza miażdżący cios, a z uszu i nosa
wypływa gęsta, czerwona ciecz.
Tytułowy numer podtrzymuje tempo,
zwracając uwagę po raz kolejny na Witchhuntera,
ale też na brzmiący niczym traktor,
bas Angelrippera. Kończący pierwszą stronę
winyla "Enchanted Land" wprowadza fanów w
świat dosłownie zaczarowanej krainy niemieckiego,
sztywnego thrash metalu. Soczysty,
mknący bez opamiętania, przynoszący jednak
niezły zwrot akcji - ten fragmentami zwalniający
Sodom brzmi wybornie. Stronę B, jeśli
decydujemy się słuchać z czarnej płyty, otwiera
instrumentalny "Procession To Golgatha".
Monumentalny i tajemniczy, ze snującym się
dźwiękiem, uwypuklający potężne brzmienie
powolnych uderzeń w bębny. Dwie minuty są
jakby wprowadzeniem do "Christ Passion".
Najdłuższy na płycie bo liczący sobie 6 minut.
Zbudowany wedle obowiązujących wtedy ram
thrashowego gatunku, jednak z ciekawymi
zmianami tempa i dudniącymi podwójnymi
stopami. Słuchacz decyduje się unieść ciężar
kawałka niczym krzyż, z którym musiał zmagać
się sam Chrystus. Do tego oczywiście bardzo
selektywne i prujące do przodu partie gitar
i basu.
Nieuchronnie zbliżamy się do końca
albumu. Pozostaje tylko przyjąć ostatnie
dwa ciosy prosto na obolałą już twarz i… pewnie
kliknąć ponownie "play". Tak, "Persecution
Mania" potrafi uzależnić. Witchhunter
rozkręca mini-solówką "Conjuration", który
mknie niczym rozgrzany do czerwoności
czołg, wzniecając tumany kurzu. Kolejny raz
pobrzmiewają echa Motorhead a Tom spluwa
fragmentami tekstu. Płytę zamyka, można
powiedzieć, jeden z "przebojów" grupy - "Bombenhagel"
czyli kawałek o nalotach bombowych.
Obok "Ausgebombt", z wydanego dwa
lata później "Agent Orange", to chyba najbardziej
znany numer grupy (oczywiście przez
mniej wnikliwych). Bardzo nośny, naturalnie
utrzymany w rwanym, szybkim tempie, z charakterystyczną
partią basu użytą jako punkt
łączący fragmenty kompozycji. Pod koniec
Blackfire na gitarze wygrywa hymn Niemiec
"Das Lied der Deutschen" popisując się efektami,
a wtóruje mu w marszowych rytmach
Witchhunter.
Warto odnotować, że na wydaniu
kompaktowym europejskim pojawiają się dodatkowe
ścieżki. Jest to ponowne nagranie
"Outbreak Of Evil" plus EP "Expurse Of
Sodomy", która oryginalnie wyszła tuż przed
opisywanym longplayem. Zważywszy na to,
że nie jest do dostatnia osobno w postaci srebrnego
dysku (wyszło tylko na LP), to taki dodatek
przyjmuję z zadowoleniem.
Cóż można powiedzieć po tak absorbującym
i emocjonalnym odsłuchu? Klasyka
thrash metalu, nie tylko niemieckiego, brzmi
trochę jak banał, ale tak jest. Być może
dopiero "Agent Orange" wywindował Sodom
na szczyt popularności i otworzył dosłownie
wszystkie furtki, to jednak "Persecution Mania"
zahartowało stal, lub, jak kto woli, pozwoliło
wynurzyć się grupie z black/speed metalowej
nory. Nie tyle ten wczesny image oraz
brzmienie było złe, bo absolutnie Sodom radził
sobie całkiem nieźle, ale dzięki pozyskaniu
nowego gitarzysty oraz otworzeniu się na
zmiany nie utknęło na wieki jako pretendent
do sukcesu. Ten sukces dla niemieckiej hordy
miał być już tylko na wyciągnięcie ręki. Z rosnącą
pewnością siebie i naprawdę udoskonalanymi
kompozycjami grupa mogła iść tylko wyżej.
I, finalnie, na szczyt weszła i pozostała na
nim, mówiąc szczerze, aż do dziś.
Adam Widełka
170
ZELAZNA KLASYKA
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Adamantis - The Daemon's
Strain
2022 Cruz Del Sur Music
Taka gra towarzyska. Puszczasz
komuś nowopowstały epic metal i
zgadujemy, skąd jest zespół. Jak
nie Kanada, to Szwecja, a jak nie
ona, to Stany. Adamantis gra klasycznie,
nastrojowo, mocarnie i
oczywiście jest z USA. Na tej zgoła
czteroutworowej EPce znajdziecie
zarówno bitewne okrzyki będące
schedą po Omen, jak tytułowy
"Storm the Walls", jak i klimatyczny,
budujący nastrój walec -
"House Carpenter". Ten numer zresztą
doskonale pokazuje smykałkę
Adamantis do epic heavy metalu.
Klimat kawałka na pierwszy rzut
ucha wydają się budować chóry? la
Bathory i wokalne dialogi, ale po
głębszym wsłuchaniu się okazuje
się, że tak naprawdę kanwą dla jego
nastroju jest umiejętne operowanie
dynamiką i tempem utworu.
Nawet "Dark Moon Goddes", w
którym pojawia się coś w rodzaju
biesiadnej przyśpiewki, wychodzi
obronną ręką z tego tawernowego
klimatu. Warto sięgnąć po te EPkę
bo nie jest to na pewno wydawnictwo
monotonne. Zarówno pod
względem doboru kawałków, jak i
stylistyki. Ta nie jest kolejną odbitką
archetypu epic metalu z USA,
ale posiada dużo bogatsze tło inspiracji.
Ja słyszę tam nawet echa
wczesnego Elvenking. (5)
Aexylium - The Fifth Season
2021 Rockshots
Strati
Wbrew temu, co może sugerować
tytuł, "The Fifth Season" to drugi
pełny album w dyskografii tej
włoskiej formacji. Warto nadmienić,
że skład Aexylium jest dość
rozbudowany, gdyż w kapeli tej na
dzień dzisiejszy na stałe gra aż
osiem osób. Poza typowo metalowym
instrumentarium, muzycy zespołu
korzystają z fletu, skrzypiec,
czasem też banjo i dud. Jak zapewne
większość z Was w tym momencie
zgadła, w muzyce Aexylium
wszechobecny są klimaty folkowe.
Formuła, którą obrali Włosi,
z jednej strony może kojarzyć się z
muzyką celtycką, jednak nie brakuje
tu wpływów muzyki dawnej.
Fragmenty niektórych zawartych
na tym albumie numerów, spokojnie
mogłyby posłużyć jako soundtrack
do gier typu RPG. Słuchając
"The Fifth Season", odnoszę jednak
wrażenie, że chłopaki nie bardzo
wiedzą, z czym dokładnie ten
cały ich folk połączyć. Na tym albumie
jest wszystkiego po trochu,
ale niczego w jakiejś konkretnej
ilości. Mamy zatem małe oczko
puszczone w stronę miłośników
ekstremy w postaci growli oraz momentami
pojawiających się tu i ówdzie
charakterystycznych dla death
metalu gitarowych struktur i gry
perkusji. Chociaż nie oszukujmy
się, nawet taki Amon Amarth to
przy Aexylium rzeźnia. Gdzie indziej
znajdziemy typowo musicalowe
patetyczne kobiece wokale w
stylu Visions of Atlantis połączone
z symfoniczno-festynowymi
klawiszami. W jeszcze innych momentach
znajdziemy wesołkowate
granie z czystym, choć lekko wręcz
kabaretowym (oczywiście w sposób
zupełnie niezamierzony) wokalem,
który jest uśmiechem w
stronę fanów Alestorm. Są na
"The Fifth Season" pojedyncze
utwory (np. "Mountains"), w których
słychać, iż Aexylium próbuje
naśladować estetykę charakterystyczną
dla ostatnich albumów Eluveitie.
Nie wyszło to zbyt dobrze,
bo w sumie wyjść nie mogło. Co by
o muzycznej propozycji wspomnianych
Szwajcarów nie mówić, mają
oni swój charakterystyczny styl,
który nie jest łatwo podrobić w
udolny sposób. Trudno zatem na
"The Fifth Season" doszukiwać się
czegoś takiego jak spójność. Mam
jednak świadomość, że mimo
wszystko tego typu granie może się
podobać. Co więcej, gdybym był
na tym etapie fascynacji muzyką
metalową, na którym byłem jakieś
piętnaście lat temu, sam bym się
pewnie tą płytą zachwycał. Jedno
w tym wszystkim jest pewne. Przeciętny
czytelnik naszego magazynu
raczej do grupy docelowej twórczości
Aexylium się nie kwalifikuje.
Są nią natomiast miłośnicy bardziej
mainstreamowych form muzyki
metalowej i około metalowej
(3,5).
Bartek Kuczak
Animalize - Meat We're made of
2022 Dying Victims
Animalize to "kanadyjski speed" i
"niemiecki heavy metal" prosto z
Francji. Odpalcie "Esprit de l'Asile"
i niech Was uderzy wrzaskliwy wokal
Coyote ścigający się z obłędnym
tempem numeru, a potem
"The Witch You Are" i poczujcie
ten runningwildowy flow kawałka.
Te dwa numery są oczywiście na
dwóch stylistycznych krańcach
Animalize, ale dają dobry obraz
tego, jak Francuzi grają i jak chcą
brzmieć. Pozostałe numery skręcają
albo w bardziej runningwildową,
albo exciterową stronę i niemal w
każdym przypadku wpadają w
ucho. Jeśli już czujecie się podekscytowani,
to weźcie oddech i poprawkę
na to, że brzmienie Francuzów
nie ma wiele brudu ani "dołu",
a wokalista śpiewa raczej w
wyższych rejestrach i do mistrzostwa
w tym fachu jeszcze mu trochę
brakuje. Nie wdając się jednak w
detale, a ogarniając uchem "Meat
We're made of" jako całość, można
odnieść wrażenie, że krążek
jest bardzo szczery, bije z niego radość
i niemal można go wziąć za
jakieś zaginione dziełko francuskiej
sceny lat 80. A jeśli nie, to na
pewno wielu z Was odnajdzie w
debiucie Animalize echo pierwszych
kroków Enforcer. Swoją
drogą, ani za to, ani za pierwsze
porównanie chłopaki na pewno się
nie obrażą, bo patrząc na ich zdjęcia
(pozowanie, efekty), widać, że
robią wszystko, żeby wyglądały, na
równie "zaginione" jak ich muzyka.
(4,5)
Anvil - Impact is Imminent
2022 AFM Records
Strati
Kanadyjski Anvil to zespół, który
przez ponad czterdzieści lat swego
istnienia konsekwentnie trzyma się
obranego stylu, nie kusząc się przy
tym nawet o drobne powiewy świeżości
albo delikatne skoki w bok.
Nie mówiąc już o całkowitych stylistycznych
rewolucjach. To, co
swym słuchaczom ma do zaprezentowania
Lips Kudlow i jego wesoła
kompania to prosty heavy metal
z rockendrolowym luzem.
Szczere granie bez kija w dupie.
Heavy od fanów dla fanów. Można
tu się zastanawiać ja przy takim
podejściu przez tyle lat uniknąć
"zjadania własnego ogona". Nie
wiem, jak te podstarzałe skurczybyki
to robią, ale im się to udaje.
Mógłbym tu napisać, że "Impact is
Imminent" to porządna porcja
heavy metalu wypełnionego fajnymi
melodiami, chwytliwymi solówkami
i inne takie banały (oczywiście
nieodstające od prawdy), ale po
co? Każdy, kto choć raz kiedykolwiek
obcował z twórczością Lipsa,
doskonale wie, że te elementy są
nieodłączną częścią stylu Anvil.
No dobra, mógłbym tu skończyć,
wystawić ocenę i powiedzieć "nara",
ale wypada coś więcej o muzyce
zawartej na dziewiętnastym już
albumie Anvil napisać. Pierwszy
numer zatytułowany "Take a Lesson"
to dość dynamiczny, pełen
energii numer, który świetnie
sprawdza się jako "otwieracz" albumu,
zapewne równie dobrze w tej
roli spełni się na koncertach. Promujący
album "Ghost Shadow" to
jeden z mocniejszych momentów
na "Impact is Imminent". Podobnie
jak hardrockowy "Fire Rain" z
bardzo intrygującą linią melodyjną.
Pewnym urozmaiceniem są
dwa utwory instrumentalne z użyciem
dęciaków, mianowicie "Teabag"
oraz "Gomez". Zdarzało mi się
spotkać z opiniami, że wokal Kudlowa
dla niektórych bywa irytujący.
Nie potrafię tego zupełnie zrozumieć.
Moim zdaniem jego barwa
głosu idealnie pasuje do tej stylistyki,
a umiejętności wokalnych
odmówić mu nie można. "Impact
is Imminent" nie jest płytą wybitną,
ale miłośników tego zespołu na
pewno zadowoli. Może i jest to odgrzewany
kotlet, ale taki, który
zdecydowanie nie stracił swych walorów
smakowych (4,5).
Bartek Kuczak
Askara - Lights Of Night
2021 FastBall Music
Askara to ponownie formacja ze
Szwajcarii, której muzykę określają
jako progresywny gotycki metal.
Przyznacie dość dziwne zestawienie.
Poza tym w ich muzyce odnajdziemy
gotyk, ale za to progresywnego
rocka czy metalu zbyt wiele
nie słyszę. Za to możemy odnaleźć
sporo melodyjnego death metalu
oraz coś, co można nazwać melo-
RECENZJE 171
dyjnym symfonicznym power metalem
albo takim, że gotyckim metalem.
Może właśnie ta muzyczna
różnorodność jest też powodem
dorzucenia do stylu kapeli słowa
"progressive". Ogólnie pomysł i
kreacja muzycznego świata Askara
jest nie dla mnie, praktycznie na
tej płycie nie umiem się odnaleźć.
Czasami niektóre pomysły i dźwięki
brzmią niedorzecznie. Tę moją
niechęć podsyca męski głos basisty
Elii, który growluje, skrzeczy i denerwuje.
To, co robi ten pan swoim
głosem, jest wręcz odstręczające.
Musi być coś na rzeczy, bo rzadko
tak reaguje na growl czy blackowy
skrzek. Zazwyczaj reaguje, nie moja
bajka, ale jak ktoś lubi... Niczego
nie zmienia damski wokal Myriam.
Chociaż w drugiej części płyty
mamy do czynienia z utworami
"Reprise: Harbour Lights", "Hibernation"
i "Seven Years", w których
zespół wraz z Myriam ucieka Elli
w rejony muzyczne, które dotykają
mojej wyobraźni. "Reprise: Harbour
Lights" to taka miniatura muzyczna,
bardzo filmowa i klimatyczna,
podobnie jak intro "The Birth
A Star", która akurat ma za zadanie
dać słuchaczowi oddech. Natomiast
"Hibernation" i "Seven Years"
to kompozycje utrzymane w konwencji
melodyjnego symfonicznego
power/goth metalu z panią za
mikrofonem. Urokliwe, z atmosferą
i typowe dla tej sceny i to one
bronią moje ogólne spojrzenie na
"Lights Of Night". Nie wiem, czy
produkcja tego albumu spełniła
swoje założenia. Z pewnością
Szwajcarzy są z niej zadowoleni
tak jak z muzyki. Brzmienie jest
generalnie ok. Niemniej muzyczna
wyobraźnia i talent muzyków Askara
do mnie nie trafia. Wręcz namęczyłem
się, aby przesłuchać w
całości płytę i to kilkukrotnie. Ja
już nie sięgnę po "Lights Of Night",
a przed odsłuchem następnego
albumu Niemców będę się bronił.
(2,5)
Axel Rudi Pell -Lost XXIII
2022 Steamhammer
\m/\m/
W końcu musiało do tego dojść:
niestrudzony dotąd Axel Rudi
Pell, obecny na metalowej scenie
nieprzerwanie od ponad 40 lat, a
od roku 1989 prowadzący swój
własny zespół, złapał artystyczną
zadyszkę. Można rzec, że było to
nieuniknione, bo nie da się co rokdwa
nagrywać tylko udanych albumów,
a przecież Pell regularnie
wydaje też płyty z balladami i coverami
- łącznie stworzył ich już
osiem, a do tego często publikuje
też albumy koncertowe. Nie jest to
co prawda jakiś znaczący kryzys
czy twórcza zapaść, ale jednak
"Lost XXIII" na tle poprzednich
wydawnictw "Game Of Sins",
"Knights Call" czy "Sign Of The
Times" prezentuje się znacznie słabiej.
Jak dla mnie ten album tak
naprawdę zaczyna się dopiero od
czwartego utworu, dynamicznego
"Down On The Streets"; wcześniejsze,
zwłaszcza singlowy, monotonny
i po prostu nudny "Survive"
oraz nad miarę zapożyczający się u
Rainbow "No Compromise", bardzo
rozczarowują. O kilku kolejnych
kompozycjach, na przykład
instrumentalu "The Rise Of Ankhoor"
z organowymi brzmieniami
czy "Freight Train" można z kolei
powiedzieć, że to typowy Pell:
trzymają więc poziom, ale to tylko
sprawne rzemiosło, nic więcej. Nawet
Johnny Gioeli nie zachwyca
niczym szczególnym, tak jakby dostosował
się do tego, tylko średniego,
poziomu całości. I chociaż mamy
tu kilka niezłych utworów,
zwłaszcza balladę "Fly With Me" i
majestatyczny, rozbudowany numer
tytułowy, to jednak jako całość
"Lost XXIII" jawi się jako jeden
z najsłabszych albumów gitarzysty.
(2,5)
Wojciech Chamryk
Amorphia - Arms To Death
2019 Awakening
Amorphia pochodzi z Indii, a ich
debiut "Arms To Death" został
wydany przez zespół w roku 2018.
Rok później jego ponownym wydaniem
zajęło się Awakening Records.
Zmieniono okładkę i dodano
bonus. Ogólnie zrobili dobrą robotę,
bowiem płyta trafiła do szerszego
grona, a z pewnością jest tego
warta. Ekipa z Indii gra świetny
oldschoolowy thrash metal, rozpędzony,
dziki, wściekły i pełen zaraźliwej
energii. Sekcja naparza niezmiennie
przez cały album. Ta, jakieś
zwolnienia też są... Wtóruje
jej gitara, raz po raz tnąc znakomitymi
riffami, innym razem rozdzierając
nas przenikliwym solem. Wokal
jest wrzaskliwy, acz pewną dozę
melodii też potrafi przemycić.
Nie licząc intra, płyta składa się z
dziewięciu thrashowych hymnów,
przy których można mocno nadwyrężyć
swój kark. To, co tworzy
Amorphia można porównać do takiej
specyficznej mieszanki wpływów
thrashu teutońskiego i amerykańskiego.
Takie nazwy jak Sodom,
Accuser, Kreator, Slayer,
Sacrifice, Dark Angel powinny
wam zdecydowanie rozjaśnić cały
problem. Jednak zapał Hindusów
oraz ich wyobraźnia i talent, pozwoliła
na przygotowanie materiału,
który zdradza ich indywidualne
cechy. Tematyka utworów znana
jest thrasherom, chodzi o wojnę i
jej wpływ na otaczający świat. Niestety
ze względu na aktualne wydarzenia
zbyt mocno mnie dotykają.
Na początku wspominałem o bonusie.
Jest nim kawałek "Master Of
Death". W kwestii muzycznej nie
odbiega od pozostałych kompozycji,
jednak brzmi ciut gorzej.
Właśnie, główne brzmienie jest naprawdę
w porządku, myślę, że maniaks
nie będą kręcili nosem, mimo
że całość była nagrana w Indiach.
Tym bardziej że płyta jest świetna
nie tylko pod względem muzycznym,
ale także w pod względem
wykonania. Fani oldschhol i
thrashu powinni zainteresować się
"Arms To Death", a ja zaczynam
rozglądać się za krążkiem "Merciless
Strike", który Hindusi wydali
w roku 2020. (4,7)
Ancestor - Lords Of Destyny
2018 Awakening
\m/\m/
Ancestor to thrashowa maszyna,
która powstała w Pekinie (Chiny)
w roku 2007. Niestety na swoim
koncie mają jedynie EP-kę "Age Of
Overloud" (2017) oraz album z
roku 2018, omawiany "Lords Of
Destyny". Trochę to dziwne, bo
może muzyka Ancestor nie jest
odkrywcza, ale za to bardzo solidna.
Słuchając ich płyty, mam wrażenie,
że są mocno zafascynowani
thrashem teutońskim, a najbardziej
dokonaniami Sodom. Ich kawałki
są bezpośrednie, skondensowane
i mkną bez trzymanki do
przodu. Pewnie dla tego całość,
intro i osiem kawałków mieści w
36 i pół minuty. Niemniej Chińczycy
potrafią lekko zwolnic, zamanipulować
klimatem, więc nie
tylko preferują nawalankę. Tak w
ogóle imponują mi wysoką kulturą
muzyczną. Świetna sekcja rytmiczna,
znakomite riffy, całkiem niezłe
sola i wrzaskliwy wokal. Bywa, że
niekiedy w ich muzyce słyszymy
echa technicznego grania, więc co
nieco można skojarzyć z albumami
"Cracked Brain" czy "Coma of
Souls". Jest też troszeczkę z ekstremalnych
form metalu. Tak w
ogóle, nowe pokolenia grające
thrash mają coś w sobie, że w naturalny
sposób potrafią przemycić
elementy z teutońskiego, amerykańskiego
i brazylijskiego thrashu
jednocześnie. Ot, taka przypadłość,
ale umiejętnie wykorzystana
przez młodzież. Album "Lords Of
Destyny" jest bardzo spójny, choć
składa się z różnorodnych kawałków.
Dobrze brzmi i w ogóle jest
dobry, choć pod względem tematycznym
nie odbiega od standardów
takich kapel. Fani thrashu pewnie
już znają ten krążek, ja niestety dopiero
teraz mogłem się z nim zapoznać.
Jedynie żal, że Ancestor
do tej pory nie wydal jego następcy.
(4)
\m/\m/
Arjen Lucassen's Star One -
Revel In Time
2022 InsideOut Music
Arjen Lucassen wybudował swój
świat dźwięków na konkretnych
inspiracjach, ikonach rocka i metalu
progresywnego oraz tradycyjny
hard rocka i heavy metalu. Nieraz
te inspiracje są bardzo czytelne, ale
już przyzwyczailiśmy się do tego,
tym bardziej że Arjen wplótł w nie
swoją niezwykłą wyobraźnię oraz
talent. A jego zdaje się niewyczerpalna
kreatywność, dodatkowo
upewniła nas, że cokolwiek dla nas
przygotuje, będzie to dla naszych
uszu wykwintna i ekscytującą
ucztą. Choć z drugiej strony ta
utrzymana na wysokim poziomie
muzyka i produkcja, według zasady,
co za dużo to niezdrowo, może
niektórych przytłoczyć i znudzić.
Niemniej ta opcja mnie zbytnio nie
interesuje. Star One to projekt,
który ja osobiście nazywam "kosmicznym".
Wynika to przede
wszystkim z tego, że Arjen nawiązywał
w nim do filmów science-fiction
i ogólnie kosmicznej atmosfery.
Nie inaczej jest teraz, bowiem
"Revel In Time" wydaje się inspirowany
filmami, które dotyczą pewnego
rodzaju manipulacji czasem
("Podróż w czasie", "Blade Runner"
itd.). Był to też pomysł, w którym
miała być trochę bardziej wyeksponowana
metalowa natura Arjena.
"Revel In Time" nadal idzie tym
śladem, ale zdaje się, że ogólnie
tym razem ta muzyka jawi się bardziej
jako obrazowa i filmowa. Owszem
takie podejście Lucassena
znane jest również na innych jego
wydawnictwach. Jednak ja ciągle
172
RECENZJE
uwielbiam zanurzać się w muzyczny
świat Niderlandczyka, ciągle
mnie zachwyca jego mieszanka
ciężkich riffów, zwiewnych progresywnych
przerywników, znakomitych
melodii oraz generalnie wybornych
dźwięków (te Hammondy...).
A "Revel In Time"
właśnie to gwarantuje. Nie bez
znaczenia są również kwestie wokalne.
Arjen niezmiennie przyciąga
doskonałych wokalistów, którzy
zazwyczaj odwdzięczają się swoimi
niesamowitymi partiami. Tak też
jest tym razem. Niemniej Lucassen
na "Revel In Time" poszedł o
krok dalej i do każdego utworu
przygotował wersję z innym wokalistą.
W ten sposób na obu dyskach
mamy tę samą muzykę, ale z inną
obsadą śpiewaków. Z tą samą muzyką
też do końca tak nie jest. Na
drugim dysku poszczególne kompozycje
zawierają również pewne
niuanse. Także dla cierpliwych jest
bardzo wiele szczegółów do sprawdzenia.
A w samych wokalistach
można się pogubić, jest ich więcej
niż gromadka: Brittney Slayes,
Russell Allen, Micheal Mills,
Ross Jennings, Jeff Scott Soto,
Brandon Yeagley, Joe Lynn Turner,
Will Shaw, Damian Wilson,
Dan Swanö, Marcel Singor,
Floor Jansen, Roy Khan, Marcela
Bovio, John Jaycee Cuijpers,
Alessandro Del Vecchio, Wilmer
Waarbroek, Irene Jansen, Mike
Andersson, Tony Martin, a nawet
sam Arjen Lucassen zaśpiewał
w drugiej wersji "Bridge Of Life". W
dodatku wykorzystano coś takiego
jak Hellscore Choir. Ten znakomity
chór zaśpiewał we wspaniałej,
rozbudowanej kompozycji "Lost
Children Of The Universe", w którym
główny wokal wykonuje Roy
Khan, a popisem solowym zachwyca
Steve Vai. Przy okazji, instrumentalistów
też jest sporo.
Spójrzcie na tę listę: Michael Romeo,
Timo Somers, Ron Bumblefoot
Thal, Adrian Vandenberg,
Joel Hoekstra, Jens Johansson,
Lisa Bella Donna, Joost van
den Broek, Steve Vai i Alessandro
Del Vecchio. Niemniej są oni
tylko pewną atrakcją, bowiem całość
w garści trzyma wyobraźnia i
talent Arjena Lucassena. "Revel
In Time" nie jest najlepszym dziełem
wśród wszystkich dokonań Niderlandczyka,
ale utrzymuje on je
ciągle na wysokim poziomie, dzięki
czemu trwale wzbudza u mnie zainteresowanie.
Bardzo chętnie będę
wracał do tej pozycji, zresztą jak
wszystkich innych, tylko żebym
miał na to czas. (4)
Balls Gone Wild - Stay Wild
2022 Metalville
\m/\m/
Turbo rock? OK, to nawet nieźle
brzmiące określenie, ale z zastrzeżeniem,
że AC/DC grali tak już
prawie 50 lat temu. Niemieckie
trio Balls Gone Wild oddaje hołd
swym znamienitym mentorom już
w openerze "Killing One", a i
"Hangman" (przy którym spokojnie
można nucić "Dirty Deeds Done
Dirt Cheap") czy "Plata o Plomo"
też ucieszą zwolenników ekipy
pod wodzą Angusa Younga. Dla
odmiany hałaśliwy "School On Fire"
to już pełną gębą Motörhead,
numer siarczysty i nad wyraz
dynamiczny. Coś z punkowej zadziorności
ma też w sobie "Knocked
Out", niczego pod względem energii
nie brakuje również kompozycji
tytułowej czy "Feel My Love". Barwa
głosu i wokalna maniera Vince'a
van Rotha świetnie do tych
numerów pasują, do tego frontman
Balls Gone Wild śpiewa nader
swobodnie i na dużym luzie, co jest
kolejnym atutem tego materiału.
Nie brakuje też akcentów typowo
bluesowych: spokojniejszego we
wstępie "Twist Of Fate" i bardziej
dynamicznego, spod znaku heavy/
blues rocka w dynamicznym "Masked
City". Nie od rzeczy będzie też
wspomnieć, że wiele na tej płycie
chwytliwych refrenów i zaraźliwych
wręcz melodii, by wymienić
tylko "Ready For Love" czy wspomniane
już wcześniej "Feel My Love"
i "Killing One", na poły balladowy
"Bride Of Satan" również jest niczego
sobie. (4,5)
Wojciech Chamryk
Battle Symphony - War On Earth
2022 Soman
Battle Symphony to projekt wymyślony
przez greckiego dziennikarza
i pisarza Nikosa Tzouannisa.
Spotkałem się z dwoma
określeniami dotyczącymi się tej
formacja. Pierwsze to metal opera,
a drugie to symfoniczny power metal.
Z metal operą poniekąd bym
się zgodził, bowiem album "War on
Earth" to złożona opowieść sciencefiction,
a na potrzeby opowiedzenia
tej historii zaproszono wielu
znakomitych wokalistów, m.in.
Tasosa Lazarisa (Fortress Under
Siege), Nicholasa Leptosa (Arrayan
Path, ex - Warlord), Roberto
Tiranti (Labyrinth), Daniela Heimana
(Warrior Path), Dee Theodorou
(Illusory), Juliana Küstera
(Tridentifer, Black Eden), Felepe
Del Valle (Delta, Drake) oraz wokalistki
Kate Johnson i Gulsah
Brett. Także może to kojarzyć się
z projektami Arjena Lucassena
(m.in. Ayreon) czy też Tobiasa
Sammeta (Avantasia). Natomiast
jeśli chodzi o symfoniczny power
metal to, wziąłbym go pod uwagę
jako jeden z elementów aranżacyjnych.
Jak dla mnie dla Battle Symphony
zdecydowanie ważniejsze
jest zderzenie power metalu i
heavy metalu, z dość ambitnym
podejściem, co nieraz mocno przypomina
progresywny metal. Dopiero
później wymieniłbym elementy
symfonicznego melodyjnego power
metalu czy też orkiestracje, które
wykorzystywane były jako uzupełnienie,
coś dodatkowego i uatrakcyjniającego.
Tych atrakcji na
"War on Earth" jest zdecydowanie
więcej, chociażby melodyjny power
metal w stylu europejskim, epicki
metal, hard rock, folk i muzyka orientalna,
muzyka elektroniczna,
ambiet, synth pop itd. I co najważniejsze
wszystko jest dodane z najwyższym
smakiem oraz niesamowitym
wyczuciem. Za wymyślenie i
skompilowanie dźwięków w znakomite
i bardzo ciekawe kompozycje
odpowiada wspomniany Nikosa
Tzouannisa, który jest również
głównym operatorem instrumentów
klawiszowych. Jednocześnie
wspomagają go gitarzysta Grigoris
Giarelis (Badd Kharma) oraz obsługujący
bas i perkusję Ektoras
Tsolakis (ex - Mahakala). Ten
ostatni odpowiada za miks i master
(znakomita sprawa) i ogólnie jest
producentem tej płyty. Także bardzo
ważna persona tego wydawnictwa.
Mamy też trzech gitarzystów,
którzy jako goście udzielili się
w sztandarowym utworze "Battle
Symphony", a są to Gus Drax, Helena
Kotina, Stathis Pavlantis.
Sumując, muzycznie jest bardzo
zacnie, każdy utwór to znakomity
kawałek intrygującej muzyki. Ze
względu, że to jest opowieść, to
utwory, choć bardzo różne łączą
się w jedną dźwiękowa całość, która
nie nudzi się, ani po pierwszym,
ani po drugim, trzecim i kolejnym
przesłuchaniu. Pod warunkiem że
lubi się ambitne odmiany, melodyjnego
power metalu. Także
przed Wami blisko 70. minut znakomitej
muzyki, gdzie moc perfekcyjnie
łączy się z melodią i całą
gamą emocji. Prawdopodobnie można
było się już wcześniej domyśleć,
że debiut Battle Symphony
"War on Earth" ma znakomite
brzmienie i równie dobrą produkcję.
Także album jest przykładem,
że na tej scenie także teraz
można przygotować coś, co jest
atrakcyjnie i na poziomie. (4,5)
Black Eye - Black Eye
2022 Frontiers
\m/\m/
Rzut oka na skład i wydawcę, i
wszystko jasne: Black Eye to kolejna
supergrupa wytwórni Frontiers,
złożona z czterech doświadczonych
włoskich muzyków i Brytyjczyka
Davida Readmana, wokalisty
najbardziej znanego z Pink
Cream 69 i niedawnego akcesu do
Tank. Długogrający debiut Black
Eye to tradycyjny dla lat 80. hard'
n'heavy, niekiedy jednak z wycieczkami
w inne rejony muzyczne.
Być może takie było założenie,
że każdy ma znaleźć na tej
płycie coś dla siebie, ale akurat
mnie niezbyt porywają sztampowo-powermetalowy
"When You're
Gone", podszyty nowoczesną elektroniką
"Darkest Night" czy równie
nijaki w warstwie muzycznej "Space
Travel", które na dobrą sprawę
ratuje Readman. Wokalista jest
zresztą bez dwóch zdań najsilniejszym
punktem zespołu, co potwierdza
również w świetnym openerze
"The Hurricane", równie dynamicznym
"Break The Chains"
czy finałowym, momentami lżejszym
"Time Stand Still". Nie brakuje
też utworów mocniejszych
brzmieniowo ("Don't Trust Anyone",
"Under Enemy's Fire"), a najmocniejszym
punktem płyty jest
"Midnight Sunset", zróżnicowany i
świetnie zaśpiewany numer, który
byłby ozdobą klasycznych albumów
Whitesnake z przełomu lat
70. i 80. Dlatego, chociaż nie brakuje
tu nietrafionych pomysłów,
warto dać "Black Eye" szansę, bo
to materiał na poziomie i z wokalistą
w fenomenalnej formie. (4,5)
Wojciech Chamryk
Black Swan - Generation Mind
2022 Frontiers
Chociaż "Generation Mind" powiela
sprawdzony schemat firmy
Fronitiers: znany wokalista +
sprawdzeni/równie popularni muzycy,
to jednak akurat tej płycie
warto poświęcić nieco uwagi. Nie,
nie dla nazwisk, chociaż Robin
McAuley, Reb Beach i Jeff Pilson
są obecni na metalowej scenie już
od lat 80., będąc jej niekwestiowanymi
gwiazdami, bo to po prostu
bardzo udany album. Zakorzeniony
muzycznie w ósmej dekadzie
ubiegłego wieku, melodyjny, przebojowy
i zarazem siarczysty, do tego
świetnie zaśpiewany. To ostatnie
akurat nie dziwi, bowiem Robin
McAuley wokalistą jest wyśmienitym
i do tego wciąż jest w
formie, czego nie da się niestety
RECENZJE 173
powiedzieć o wielu jego rówieśnikach-kolegach
po fachu. Dlatego
siarczysty "She Hides Behind", nieco
lżejszy "Eagles Fly" czy dla odmiany
surowszy "Crown" lśnią pełnym
blaskiem, a to tylko przykłady
pierwsze z brzegu. Trudno się przecież
nie zachwycić takim "Wicked
The Day" czy balladowym "See You
Cry", zresztą na "Generation
Mind" nie ma wypełniaczy, a do
tego ten materiał jest zwarty stylistycznie,
nikt tu nie puszcza oka
do przypadkowych słuchaczy. Dlatego
Gene Simmons czy inni sceptycy
mogą sobie powtarzać, że rock
jest martwy, jednak takie albumy
są tego nader dobitnym zaprzeczeniem.
(5)
Wojciech Chamryk
BlackBeer - Take The Freedom
2022 Pure Steel
Międzynarodowy, chociaż bazujący
we Francji, kwartet BlackBeer
debiutanckim albumem "Take The
Freedom" udowadnia, że klasyczny
hard rock i heavy metal są
wiecznie żywe i ciągle aktualne.
Następujący zaraz po mrocznym
intro "The Night Is Ready" to wręcz
esencja takiego grania, utwór mogący
być ozdobą wielu albumów
wydanych w latach 80.: surowy,
mocny, ze świetnymi partiami wokalnymi
Ivána Senciona, a do tego
rzecz ze specyficznym, rock'n'
rollowym luzem, takim amerykańskim
sznytem i zarazem znakiem
jakości. "Take The Freedom" (kłania
się Whitesnake i David Coverdale,
nie po raz ostatni zresztą) oraz
"The King Of Water" niczym mu
nie ustępują, ale ten drugi utwór
zaskakuje. Owszem, organy były
już słyszalne w "Intro", ale tu cały
numer brzmi niczym wyjęty z lat
70., łącząc hard rocka z mocnym,
rockowo podanym bluesem. Następna
w kolejności ballada "The Gift"
również ma bluesowe konotacje,
ale później BlackBeer uderzają już
zdecydowanie mocniej, na amerykańską,
niczym solowy Sammy
Hagar ("Now Or Never") i europejską
modłę (kojarzący się ze Scorpions
"Angel"). Końcówka płyty
wcale nie jest gorsza, a jej finał w
postaci "Hot Demon" brzmi niczym
Whitesnake na na jakichś sterydach,
zaś Iván Sencion bez kompleksów
ponownie wciela się w lidera
tej grupy. OK, może nie jest
to wszystko zbyt oryginalne, ale
zagrane na takim poziomie i z takim
serduchem, że ja "Take The
Freedom" kupuję. (4,5)
Wojciech Chamryk
Bunker 66/Hellcrash - Hell &
Sulphur
2022 Dying Victims
Formuła splitu dla takich zespołów
jak Bunker 66 i Hellcrash jest po
prostu wymarzona. Nic więc dziwnego,
że oba te włoskie zespoły pojawiały
się wcześniej na takich wydawnictwach,
a teraz połączyły
swe siły na 7" singlu, firmowanym
przez Dying Victims Productions.
Strona A należy do znacznie
bardziej doświadczonych Bunker
66, łupiących podszyty thrashem
black. "Pandemonial Storms" nie
brakuje ani dynamiki, ani melodii,
a brzmieniowa surowizna tylko
uwypukla bezkompromisowe podejście
grupy. Po przełożeniu płytki
na drugą stronę atakuje z kolei
Hellcrash, grupa hołdująca black/
speed metalowi w najbardziej tradycyjnej
postaci. "Hell Breaks
Loose" nie zaskoczy niczym fanów
znających długogrający debiut
"Krvcifix Invertör" Hellraisera i
spółki; jeśli ktoś go nie słyszał to
może uwierzyć na słowo, że Hellcrash
są godnymi sukcesorami Venom
i Slayer z ich wczesnych lat.
Brudny, podziemny sound, szybkie
tempo, ale też coś na kształt
melodii - słychać, że chłopaki kombinują
i warto czekać na ich kolejny
LP. (5)
Wojciech Chamryk
Cellar Stone - Rise & Fall
2022 ROAR!
W prasowej notce tradycyjne zachwyty
i zapowiedzi podbicia świata,
ale niestety, nie z czymś takim. Co
prawda drugi album Cellar Stone
jest ciekawszy od debiutanckiego,
zmiksowanie i mastering w amerykańskich
studiach też zrobiły swoje,
ale to wciąż granie co najwyżej
poprawne. Opener "Borrowed Time"
nie porywa, singlowy "Going
Under" też jest dziwnie monotonny
i bez wyrazu. Później robi się
nieco ciekawiej, szczególnie w
doom/stonerowym "War We Can
Win" z gościnnym solowym popisem
Chrisa Robertsona z Black
Stone Cherry, ale jedna jaskółka
wiosny nie czyni, bo to nie singiel,
tylko album. Jak dla mnie za dużo
też w tych utworach nowoczesnych
patentów, niezbyt pasujących do
heavy rocka, ponoć przez Cellar
Stone wykonywanego - taki
"Through My Veins" śmiało mogłaby
w połowie lat 90. nagrać Metallica.
Owszem, mroczna ballada
"Demons" jest niczego sobie, podobnie
jak czerpiące z bluesa "Storm
Is Coming" i "Run Away", ale przygodę
z nową muzyką Cellar Stone
kończę z refleksją, że są tysiące
płyt ciekawszych od "Rise & Fall" i
na takie wydawnictwa najzwyczajniej
w świecie szkoda czasu. (2)
Wojciech Chamryk
Chemicide - Common Sense
2022 RipTide
Chemicide to przedstawiciele tak
zwanej New Wave of Old School
Thrash Metal. Z jednej strony fajnie,
że młodzi ludzie, których raczej
nie było jeszcze na świecie,
gdy thrash święcił swe triumfy,
chcą go grać. Drugi aspekt jest jednak
taki, że ktoś dobrze osłuchany
w takich dźwiękach nie znajdzie
dla siebie na "Common Sense"
zbyt wiele. Oczywiście to granie na
poziomie, bo to już czwarty album,
istniejącej od 2008 roku grupy, ale
to odtwórcy, nie twórcy, trzeba
mieć tego świadomość. Kwartet ze
stolicy Kostaryki łoi jednak thrash
na amerykańską modłę nad wyraz
kompetentnie, nadrabiając brak
oryginalności wyczuwalnym od razu
entuzjazmem i ogromną energią,
co z kolei trzeba zapisać im na
plus. Większość kompozycji to
szybkie, konkretne strzały, z intensywną
pracą sekcji, siarczystymi
riffami i dynamicznym, niekiedy
szczekliwym wokalem - śpiewają
basista i gitarzysta, tak więc ich
partie są dość zróżnicowane. Szkoda,
że bębny brzmią tak syntetycznie,
bo jednak "Self-Destruct" czy
szaleńczy "It's An Action" zasługują
na coś więcej, ale to jednak znak
czasów. Wyróżnia się też najdłuższy
w tym zestawie, trwający blisko
sześć minut "Lunar Eternity", masywny
numer z licznymi przyspieszeniami
i melodyjnymi solówkami,
mrocznemu "Barred Existence"
również niczego nie brakuje. Dlatego
warto dać Chemicide szansę,
nawet jeśli nie są i nigdy nie będą
żadnymi nowatorami. (4)
Wojciech Chamryk
Chronomancy - Shadows In
Atlantis
2022 Fighter
Chronomancy to grecka ekipa,
która powstała w roku 2010. Przed
"Shadows In Atlantis" nagrali album
"Here & Now" (2014) oraz
EP-kę "Age of Chivalry" (2017).
Muzycznie to taka mieszanka melodyjnego
power metalu, heavy
metalu oraz epickiego metalu. Ten
power to głównie oldschoolowy europejski
power metal, ale muzycy
nie uciekają też od tego z początku
tego wieku. Niemniej Grecy umiejętnie
wykorzystują wpływy tradycyjnego
heavy metalu oraz epickiego
metalu, dzięki czemu "Shadows
In Atlantis" czasami słucha się naprawdę
dobrze. Poza tym muzycy
Chronomancy w swoich aranżacjach
wykorzystują akcenty symfoniki,
folku oraz metalu ekstremalnego.
Robią to głównie z wyczuciem
i smakiem. Bywają jednak
momenty, szczególnie w partiach
symfonicznych, gdzie robi się słabo.
Nie są to jakieś klawiszowe plamy,
jak to bywało we wspomnianych
kapelach z początku lat
2000, grających melodyjny symfoniczny
power metal, a po prostu
jest to kwestia przyjęcia nie najciekawszych
pomysłów aranżacyjnych.
Ciężko mi też zestawić muzykę
Chronomancy z jakimś konkretnym
zespołem, jednak ich
świat muzyczny umieściłbym
gdzieś pomiędzy Arrayan Path a
Dark Forest. Tematyka utworów
to oczywiście fikcja oparta na faktach
historycznych. Pełno w niej
bitew, kronikarstwa, starożytnych
mitologii zaklętych w światy fantazy.
Kompozycje stylowe, nawet
całkiem ciekawie wymyślone, sporo
się w nich dzieje, z wykorzystaniem
różnych muzycznych tematów
oraz zmieniających się klimatów.
Niestety nie zainteresowały
mnie one tak, jak to było parę lat
temu i to jest największy problem
tej płyty. Gdyby "Shadows In
Atlantis" wyszedł w czasie największej
popularności takiego grania,
prawdopodobnie byłby w czołówce
tej sceny, teraz muzykom Chronomancy
ciężko będzie wzbudzić
nim większe zainteresowanie. Tym
bardziej szkoda, gdyż muzycy naprawdę
świetnie odgrywają swoje
partie, nie jest to też tak "słodkie"
jak bywało, wokal śpiewa, i ogólnie
starają się, aby wszystko brzmiało
bardziej tradycyjnie i oldschoolowo.
Mimo dobrego przygotowania,
świetnego muzycznego warsztatu
oraz zaangażowania muzyków
nie potrafię odebrać "Shadows In
Atlantis" nie więcej jako bardzo
dobrego średniaka. Może Grecy
mają większe szanse u fanów mniej
osłuchanych, dla których są nowością.
Niech próbują, każdy może
mieć swoje marzenia. (3)
\m/\m/
174
RECENZJE
Circle Of Silence - Walk
Through Hell
2022 Massacre
Niemiecki Circle Of Silence gra
od 2005 roku i to chyba z powodzeniem,
bo "Walk Through Hell"
to ich czwarty studyjny album.
Grają oni solidny, dynamiczny niemiecki
power metal w stylu Brainstorm,
Grave Digger, Primal
Fear, Rage czy też Mob Rules.
Choć po prawdzie najbardziej kojarzą
mi się z Mystic Prophecy.
Także mamy do czynienia z ciekawymi
kompozycjami, naszpikowanymi
riffami i ogólnie znakomitą
pracą gitar oraz masywną i mocarną,
acz świetna technicznie sekcją
rytmiczną. Nie brak w muzyce
Circle Of Silence również melodii,
konkretnych i wpadających w
ucho. Niemcy nie unikają innego
power metalu, tego zza Oceanu, są
to głównie ozdobniki, ale bywa, że
wybrzmiewają one bardziej konkretnie,
jak w "Prisoner Of Time",
"I Am Fear" czy "At War With
Yourself". Wtedy możemy doszukiwać
się jakichś tam podobieństw
do Iced Earth, Vicious Rumors,
Savatage, Crimson Glory itd.
Niemniej najważniejsze jest to niemieckie
podejście do tematu. Przygotowane
tak, że naprawdę chce
się słuchać całej płyty. Jest jeden
moment, myślę tu o kawałku
"Triumph Over Tragedy", który
zbliża się bardziej do nurtu NWO
BHM oraz tradycyjnego heavy metalu.
Muzycy nie tylko pod względem
twórczym błyszczą, ale ich gra
na instrumentach też jest przednia.
Czuć ich nieprzeciętny warsztat,
ale nie afiszują się nim zbytnio.
Najwięcej nabiedziłem się z wokalistą.
Swoją drogą bardzo dobrym.
Nie bardzo mogłem go zestawić z
kimś mi znanym. Bywają takie
fragmenty, jak w "The Curse", gdzie
można próbować porównywać go
do Peaveya. Jednak całościowo nie
jest to. Można przymierzyć go do
Andy B. Franck, ale to zestawienie
też będzie chybione. Niemniej
to ta sama szkoła wokalistyki, czyli
znakomite rzemiosło. Sound jest
raczej współczesny, instrumenty
wybrzmiewają soczyście, wyraźnie
i czuć w nich pełnie życia. Także
Circle Of Silence i ich krążek
"Walk Through Hell" to przykład
znakomitej i solidnej niemieckiej
roboty. Szkoda, że nie do końca
docenianej przez szersze grono. (4)
\m/\m/
Cirkus Prütz - Blues Revolution
2022 Metalville
Trzeci longplay studyjny szwedzkich
blues - hard rockowców z Cirkus
Prütz wzywa wszystkich do
przyłączenia się do rewolucji.
Szybko okazuje się jednak, że nie
chodzi tu o muzyczną ani polityczną
rewolucję, lecz o to, abyśmy
do jasnej ciasnej zaczęli się wszyscy
wzajemnie szanować i sobie pomagać,
zamiast walczyć ze sobą. Temu
dążeniu ma sprzyjać dzielenie
się dobrą muzyką - niekoniecznie
odrzucającą stare wzorce i detronizujące
dawnych bohaterów, ale
graną z zapałem na miarę rewolucjonistów.
Właśnie w tej sytuacji
znakomicie sprawdziłaby się nowa
płyta Cirkus Prütz. Składa się ona
z dziesięciu zróżnicowanych kompozycji,
obficie czerpiących z tradycji
optymistycznego i pełnego
powojennej nadziei bluesa, a przy
tym pełnych świeżych, wyrazistych
i błyskawicznie przemawiających
do wyobraźni motywów. Szcze-gólnie
pozytywne wrażenie wywarły
na mnie: kunsztowne melodie kontrastujące
z obłąkańczo intensywnym
ponaglaniem do wskakiwania
w rewolucyjny ogień (utwór tytułowy);
nastrojowe klimaty pobrzmiewające
echem twórczości Erica
Burdona ("Let's Join Hands");
dziarskie, southernowe rytmy
("The Devil In Me"); szalone, zbiorowe
wydzieranie się wniebogłosy
na tle zamaszyście jazgoczącej harmonijki
ustnej ("Howl Like The
Wolf"), a także liczne, bezpośrednie
nawiązania do rock'n'rollowych
standardów, jakich nigdy za wiele,
gdyż chodzi w nich o porywającą
energię, a nie o przemyślaną strukturę
("Only Rock'N'Roll"). Jednocześnie
zespół zadbał o spójne, masywne
i współczesne brzmienie,
dzięki czemu ma potencjał trafić
również do osób mniej osłuchanych
ze staroświeckim bluesem.
Odnośnie "trafiania do odbiorców",
główny pomysłodawca liryków, basista
Jerry Prütz (układający wersy
tekstów utworów wraz z gitarzystą
i wokalistą Chrisem Carlssonem)
wykazywał od dawien dawna predyspozycje
do występowania - z
naszej pogawędki po zakończeniu
formalnej części wywiadu dowiedziałem
się, że już w latach 1992-
1994 pełnił rolę gospodarza heavy
rockowego programu Deizel, dwadzieścia
lat później prowadził poranny
program na publicznym kanale
szwedzkiego radia, w międzyczasie
pisał też dla m.in. "Close Up
Magazine", nieraz występował w
szwedzkiej telewizji publicznej, zaś
w tej chwili zajmuje się zawodowo
dziennikarstwem kulturowym oraz
redagowaniem newsów. Tym bardziej
jestem pewien, że on doskonale
wie, co robi, dbając o pozytywny
przekaz swych wydawnictw.
"Blues Revolution" może stać się
płytą towarzyszącą nam przez
dłuższy okres czasu, a może nawet
podnoszącą nas na duchu i poprawiającą
ogólne samopoczucie. Niestety,
w tym kontekście tytuły
"Headache", "Gotta Quick Drinking"
oraz "Death Knock Blues"
(tracki 7-9) wydają się w najlepszym
razie niecelowe, a raczej zaburzające
pogodną aurę. Droga do
światła widocznie musiała prowadzić
przez mroczniejszy odcinek,
aczkolwiek z czysto muzycznego
punktu widzenia, to również są
fajne kawałki - zwłaszcza może podobać
się ballada "Gotta Quick
Drinking" za gorzki i melancholijny
feeling. Mimo wszystko szkoda,
że pierwotne wezwanie do rewolucji
rozwiało się w dalszej części
LP. Odnoszę wrażenie, że ktoś
chyba dał sobie spokój, stracił parę
i odpuścił. Ewidentnie brakło konsekwencji.
Zamiast niecodziennego
konceptu tematycznego, wyszedł
luźny zbiór średnio powiązanych
ze sobą numerów, A może po prostu...
"Before I sink into the big sleep, I
want to hear the scream of the butterfly"
(The Doors, "When The Music's
Over")? (4,5)
CoverNostra - Pętla
2022 Self-Released
Sam O'Black
Śląska formacja dotrzymała słowa,
nader szybko wydając następcę debiutanckiego
minialbumu "Katharsis
dusz". "Pętla" to kolejny
krótszy materiał, złożony rzecz
jasna przede wszystkim z coverów.
Opener to "Symphony Of Destruction"
Megadeth. Ten największy
chyba przebój w dorobku Dave'a
Mustaine'a bardzo według mnie
zyskał na tym, że śpiewa go kobieta,
znana już z gościnnego udziału
na "Katharsis dusz" Jadwiga Frydrychowska,
obecnie stała już wokalistka
CoverNostra. W jej wykonaniu
"Symphony Of..." to siarczysty,
zaśpiewany z dużą energią
utwór, w dodatku znacznie czystszym,
chociaż równie ostrym, jak w
oryginale głosem. Przeróbka "Wyciągam
swoją dłoń" TSA jest równie
udana: w wersji CoverNostra
utwór zyskał na surowości, zachowano
jednak oryginalny klimat całości,
zaś partie wokalne też są niczego
sobie. Autorski utwór "Pętla"
również zyskał tu inne oblicze, ponieważ
obecna frontwoman zespołu
nagrała do niego nowe partie
wokalne - na poprzedniej płycie
śpiewał Michał Kitel. Wciąż za to
nie broni się w tym wykonaniu -
powtórzona za poprzednim wydawnictwem
- "żeńska" wersja "Ciała",
właściwie "Tak długo czekam
(Ciało)" Obywatela G.C., ale finał
w postaci "Mam dość" Lombardu z
nawiązką to rekompensuje. Warstwa
muzczyna jest mocniejsza niż
na LP "Anatomia" poznańskiej grupy,
bliższa ciężkiego rocka, zaś Jadwiga
Frydrychowska potwierdza,
że nie śpiewa gorzej od Małgorzaty
Ostrowskiej, a do do tego
ciekawie urozmaica swoje partie.
Wygląda więc na to, że mimo coverowej
orientacji CoverNostry warto
czekać na jej debiutancki album,
ale przede wszystkim należy wybrać
się na jej koncert, bowiem te
płytowe wersje to tylko jego zapowiedź.
(4)
Wojciech Chamryk
Crystal Ball - Crysteria
2022 Massacre
Cieszy mnie niezmiernie fakt, że w
2022 roku nagrywa się jeszcze takie
albumy. Mam tu na myśli płyty,
które trudno uznać za jednoznacznie
heavy metalowe, choć z
drugiej strony nie są całkowicie pozbawione
wpływów tej muzyki.
Trudno też je rozpatrywać w kategoriach
czystego hard rocka, gdyż
znajdziemy na nich sporą dawkę
elementów charakterystycznych
dla AOR, czy nawet rocka progresywnego.
Na takich albumach jak
"Crysteria" autorstwa wesołych
Szwajcarów z grupy Crystal Ball
wszystkie wspomniane powyżej
składowe są dobrane w takich proporcjach,
że tworzą całość niemal
idealną i wręcz skrojoną na miarę.
Muzyka zawarta na dwunastym
już pełnym albumie tej ekipy (im
dłużej tej płyty słucham, tym coraz
bardziej mam ochotę kiedyś jak za
małolata zarwać sobie którąś nockę
i zapoznać się dokładnie z całą ich
dyskografią) cechuje się wspaniałymi
melodiami skomponowanymi
wręcz z mistrzowskim wyczuciem,
których wartość dodatkowo uwypukla
nienaganna produkcja. Warto
też docenić niezwykły zmysł
aranżacyjny muzyków. Na tym
albumie znajdziemy oczywiście
sporą dawkę klawiszowych dźwięków,
jednak są one dobrane z wielkim
wyczuciem, przez co nie powodują
sztucznego złagodzenia
brzmienia oraz przesłodzenia go w
przesadny sposób. No właśnie, jeśli
już weszliśmy w ten temat, to jak
już wspomniałem, nie mamy do
czynienia z albumem stricte heavy
metalowym. "Crysteria" na pewno
nie jest płytą skierowaną do miło-
RECENZJE 175
śników surowego brzmienia pozbawionego
jakichkolwiek ozdobników.
Wydaje mi się, że najbardziej
docenią ją miłośnicy melodyjnego
hard rocka (i jego okolic) rodem z
lat osiemdziesiątych, który cechował
się sporą ilością przestrzeni.
Warto wspomnieć w tym miejscu
jeszcze o naprawdę pozytywnym
przesłaniu, które jest dość istotną
częścią "Crysterii". Najlepiej podsumowuje
je refren utworu "Make
My Day", który leci tak: "Life is a
song/ Since you came along/ Deciding to
stay/ Now you make my day/ I'm never
alone/ Whenever I'm home/ So happy to
say/ That you make my day".
Banalne? Pewnie tak. Sami jednak
przyznacie, że tego typu formuła
jakiś swój urok posiada, czyż nie?
Koniec końców twórczość Crystal
Ball spokojnie powinna pogodzić
fanów Iron Maiden i Scorpions z
tymi, którzy są zasłuchani we
wszelakie Survivory, Foreignery i
inne Loverboye (są jeszcze w ogóle
tacy osobnicy?). Myślę w dodatku,
że coś dla siebie znajdą tu miłośnicy
takich kapel, jak Stratovarius
czy Sonata Arctica. (5)
Bartek Kuczak
Darian And Friends - Lost Horizons
2022 Cruz Del Sur Music
Dario Beretta nie jest jakoś szczególnie
znanym gitarzystą, ale wytrawni
fani power metalu kojarzą
go z grup Drakkar i Crimson Dawn.
Na solowym albumie "Lost
Horizons" włoski muzyk dzieli się
z nami swą fascynacją klasycznym
hard rockiem i tradycyjnym heavy
metalem, prezentując aż 11 utworów
utrzymanych w stylistyce lat
70. i 80. Do ich nagrania zaprosił
mnóstwo gości, głównie z włoskich
zespołów, ale nie tylko. I tak wokalnie
udzielają się choćby Roberto
Tiranti (Labyrinth), Giorgia
Colleluori (Sinner), Davide Moras
(Elvenking) czy Anders Engberg
(Sorcerer), inni gitarzyści to
na przykład Simone Mularoni
(DGM), Kristian Niemann (Sorcerer,
ex Therion) i Francesco
Marras (Tygers Of Pan Tang),
wśród basistów i perkusistów również
nie brakuje znanych muzyków.
Efekt końcowy to bardzo
udany album. Kompozycja tytułowa
i orientalizujący "Reborn
Through The Fire" zachwycą więc
fanów Rainbow z ery Ronnie Jamesa
Dio, "The Things I Want To
Be" trafi do zwolenników Thin
Lizzy, a mocarny opener "On The
Run" czy "Stand Or Fall" po prostu
do wielbicieli hard rocka jako
takiego. Nie brakuje tu też udanych
kompozycji czerpiących z
patetycznego, stadionowego nurtu
hard'n'heavy lat 80., jak choćby
"Waiting For Godot" czy "Mistreated
World". Trafiają się też powerowe
akcenty, na przykład w "The
End Of The Human Race", a "Do
You Remember?" to wypisz, wymaluj,
pop rock z wczesnych lat 80.
Dochodzi do tego aspekt charytatywny,
bowiem wszystkie zyski
ze sprzedaży tej płyty trafią do
AIL, włoskiej organizacji non-profit
walczącej z leukemią, warto
więc ją nabyć nie tylko dla świetnej
muzyki. (5)
Wojciech Chamryk
Dark Ages - Between Us
2022 Andromeda Relix
Progresywny rock i metal mają się
dobrze. Co chwila mamy możliwość
przesłuchania jakiejś płyty z
kolejną odsłoną tej intrygującej
muzyki. Włoskie Dark Ages zostało
założone w 1986 roku przez
gitarzystę Simone Calciolari. Jednak
bardziej stabilne czasy dla
zespołu przyszły dopiero w 2008
roku w momencie, gdy pojawiło się
rodzeństwo Angela Busato (klawisze)
i Carlo Busato (perkusja).
Kolejnym istotnym punktem w
dziejach formacji był rok 2017,
wtedy to dołączyli wokalista Roberto
Roverselli i basista Gaetano
Celotti. Dark Ages swój fonograficzny
debiut zaliczyli w roku
1991, kiedy to wydali album "Saturnalia".
Jednak działalność wydawniczą
zintensyfikowali dopiero
w latach 2000., ale ogólnie nie
spieszyło się im zbytnio w tym temacie,
bowiem "Between Us" to
dopiero piąta studyjna pozycja w
dyskografii zespołu. Muzycznie
opierają się o klasykę typu, Yes,
Genesis, Focus, UK, ale też o bardziej
współczesne kapele Spock's
Beard, Transatlantic, The Flower
Kings czy Pattern - Seeking
Animals. Czasami można usłyszeć
coś z pogranicza Styx, Kansas
oraz Saga. Ogólnie podstawa muzyki
Włochów to rock progresywny
mające dwa oblicza, bardziej
przystępne i melodyjne oraz takie
bardziej ambitne, a czasami nawet
techniczne. W dodatku dość mocno
wspiera się on na progresywnym
metalu, co od czasu do czasu
przeradza się w konkretny
sound. Kompozycje są rozbudowane,
z przeróżnymi przenikającymi
się motywami muzycznymi, o odmiennych
tempach, kontrastach i
emocjach. Na ogół muzycy Dark
Ages starają się, aby utwory były
przyjazne dla słuchaczy, ale czasami
rwą się, burzą harmonię i wytracają
ze skupienia swoich odbiorców.
Niemniej wygląda mi to na
zabieg celowy, a czasami nawet
wyrachowany. Sporo jest klawiszy,
różnej maści, ale te a la Hammondy
mocno przykuwają moją uwagę.
Usłyszymy też dość dobre partie
gitary. Po prostu instrumentaliści
nie mają się czego wstydzić. Myślę,
że "Between Us" da fanom progresywnego
rocka trochę przyjemności.
Przynajmniej podczas kilku
pierwszych przesłuchań. Niestety
im dłużej słucha się krążka, to zainteresowanie
nim powoli się ulatnia.
Trochę dziwne jest też brzmienie,
na początku instrumenty brzmią
dość soczyście, ale za kolejnym
razem wydają się bardziej suche i
jakby przesterowane. Po prostu
sound z "Between Us" nie do końca
mi pasuje. Sumując, sięgniecie
po to wydawnictwo, jakoś bardzo
Was nie powinno was rozczarować,
ale ogólnie są i na pewno będą,
płyty, których słucha się z dużo
większą satysfakcją. (3,5)
\m/\m/
Dawn Of Destiny - Of Silence
2022 ElPuerto
Dawn Of Destiny to niemiecki
pomysł na granie melodyjnego
symfonicznego power metalu z
panią za mikrofonem, który wszedł
w życie w roku 2005. "Of Silence"
to ich już ósmy studyjny album,
więc formacja ma doświadczenie
po swojej stronie. Choć Dawn Of
Destiny spokojnie można zestawiać
z symfoniczną sceną to, jednak
w podejściu do używania klawiszy i
orkiestracji zdecydowanie się różnią.
Stosowane są one w sposób
dyskretny, ledwo uchwytny. Natomiast
jak są jakieś orkiestracje to,
nie ociekają patosem i natłokiem
dźwięków, a raczej są wyważone,
stonowane i subtelne. Być może
dlatego na polu muzycznym mamy
więcej do czynienia ze wpadającym
w ucho tradycyjnym power metalem,
gdzie gitary i sekcja mocniej
może zaznaczyć swoją obecność.
Oczywiście nie jest to power w stylu
Primal Fear czy Rage, to ciągle
level melodyjnego symfonicznego,
lekko teatralnego power metalu,
choć czasami z ciut mocniejszymi
gitarami. Pojawiają się też inne
podstyle typu progresja czy gotyk.
Manierę muzyki Dawn Of Destiny
utrwala ich melodyka, którą
przede wszystkim kreuje wokalistka
Jeanette Scherff. Ma ona mocny
wyszkolony głos i ze swobodą
śpiewa swoje wysokie partie. Niemniej
bez kłopotu potrafi zaśpiewać
także bardziej rockowo, z czego
czasami korzysta. Dodatkowo
dość często wspomaga ją męski
rockowy głos, prawdopodobnie należy
on do Jensa Fabera. Taki typowy
dwugłos wykorzystywany w
wypadku podobnych zespołów.
Sporadycznie usłyszymy growl. Są
też chórki. Kompozycje nawet solidne,
nie zawsze rozbudowane,
choć trochę się w nich dzieje. Nie
brak Niemcom talentu. Ba, znalazłem
nawet wypowiedź jakiegoś
entuzjasty, że pod tym względem
(włączając w to melodie) bije na
głowę nawet uznane marki typu
Kamelot. Mimo wszystko gościu
się zagalopował... Muzycy bardziej
niż solidni, znakomicie odgrywają
swoje partie. Moją uwagę zwróciły
szczególnie partie solowe gitarzystów.
Całość brzmi też bardzo dobrze,
soczyście, klarownie i dość
mocno. Na płytę składa się trzynaście
różnorodnych, nieźle wymyślonych
i zaaranżowanych kompozycji,
czasami ciut dłuższych. W
sumie trwa ona ponad godzinę.
Niemniej po drodze nie ma jakiegoś
poczucia znużenia. Także entuzjaści
melodyjnego symfonicznego
power metalu mają za co lubić
Dawn Of Destiny i ich najnowszy
album "Of Silence". Niestety mnie
takie granie przestało bawić, potrafię
docenić poszczególne jego aspekty,
ale na tę chwilę nie jest ono
w stanie wzbudzić we mnie jakichś
wyższych emocji. (3,5)
\m/\m/
Death Dealer - Fuel Injected Suicide
Machine
2022 Street Cartel
"Conquered Lands" to wciąż świeży,
a na pewno najnowszy album
Death Dealer, a tu proszę, Ross
The Boss zaskoczył swych fanów
pierwszym krótszym materiałem
firmowanym tą nazwą. "Fuel Injected
Suicide Machine" to pięć
utworów, mocarny heavy najwyższych
lotów. Mike LePond już na
dobre zadomowił się w składzie, co
tylko wyszło nowym utworom na
zdrowie, na pokładzie jest też
rzecz jasna nadal charyzmatyczny
wokalista Sean Peck. "The Dead
Never Listen" to typowe intro, ale
już w rozpędzonym utworze tytułowym
Death Dealer potwierdzają,
że Ross miał ogromny wpływ
na styl wczesnego Manowar i
wciąż potrafi z powodzeniem takie
elementy wykorzystywać. "Freedom
Is Not A Crime" to z kolei masywny,
germański heavy, z riffem niczym
u Accept i ostrym wyżyło-
176
RECENZJE
wanym śpiewem Pecka. W "Blood
For Gasoline" za to rozpędzają się
jeszcze bardziej niż w tytułowym
openerze, by w "Invasion" zwolnić
tempo do wręcz doomowych klimatów
- jeśli to zapowiedź nowego
albumu, to szykuje się naprawdę
dobra płyta! (4)
Wojciech Chamryk
Deep Sun - Dreamland - Behind
The Shades
2022 Massacre
Festiwal melodyjnego symfonicznego
power metalu z panią za
mikrofonem ciąg dalszy. Po prostu
popyt na takie granie zdaje się nie
mieć końca. Deep Sun powstał w
2005 roku w Olten w Szwajcarii, a
"Behind The Shades" to już ich
trzeci studyjny album. Zawarty na
nim melodyjny symfoniczny power
metalu mieści wszystko, czego
oczekują fani takiego grania. Dla
mnie jest to bez różnicy, bo i tak
wszystko zlewa się mi z tym, co
kiedyś słyszałem i nie widzę w tym
żadnej różnicy. Owszem w każdej
kompozycji rządzą melodie, przebojowość,
poszczególne instrumenty
i elementy symfoniczne są odpowiednio
wyważone, w stosownych
momentach gitarzysta popisuje się
solowymi partiami, a całość prowadzi
znakomity, o nieprzeciętnej
skali, prawie operowy głos wokalistki.
W dodatku mamy pełną gamę,
przeplatających się nierzadko
intrygujących pomysłów muzycznych,
nastrojów, temp oraz emocji.
Prym wiodą instrumenty klawiszowe
oraz gitara, ale inne instrumenty
też mają swoje momenty.
Wokalnie rządzi Debora Lavagnolo,
ale bywa, że wspiera ją growl
(tak jak w "Hands In Anger") oraz
dyskretne chóry. Elementem, który
w wypadku Deep Sun robi różnice
to nieliczne, ale wyraźne etniczne
aranżacje. Ten folk to taki bardziej
fantastyczno-bardowki (jeżeli w
ogóle ktoś wie, o co chodzi). Można
to usłyszeć w tytułowej kompozycji
"Behind The Shades" czy
też w "Mitternachtstanz". Muzycy
zadbali nie, tylko aby kompozycje
były dopieszczone pod względem
budowy i aranżacji, ale także
wszystkie partie były znakomicie
odegrane. Przyszło in to pewnie z
łatwością, gdyż ich warsztat jest
naprawdę przedni. Z pewnością na
efekt miał wpływ także Frank Pitters
(współpracował m.in. z Dragony,
Edenbridge, Vision Of Atlantis),
który wyprodukował, zmiksował
i zmasterował ten album. Fani
takich brzmień z pewnością zapamiętają
"Behind The Shades", będą
wsłuchiwać się w poszczególne
kompozycje oraz zachwycać się poszczególnymi
błyskotliwymi pomysłami,
zagraniem instrumentalistów
czy też wokalem Debory. Dla
mnie jest to wydawnictwo jedno z
wielu i nic więcej. I powiem wam
szczerze, że zaczynam się martwić,
aby taki syndrom nie dopadł tradycyjnego
heavy metalu czy też progresywnego
metalu. Niestety liczba
produkcji z tej sceny źle wróży. (3)
Defiatory - Apokalyps
2022 Black Lion
\m/\m/
Nie dość, że pandemia dała tym
szwedzkim thrashers czas na nagranie
następcy albumu "Hades
Rising" z roku 2018, to jeszcze zainspirowała
warstwę tekstową nowej
płyty. Thrash jest od początku
powstania idealnym nośnikiem takich
apokaliptycznych treści, a do
tego Defiatory zadbali o równie
urozmaiconą warstwę muzyczną.
To ostatnie zresztą zbytnio nie dziwi,
bo zespół tworzą doświadczeni
muzycy, grający ekstremalne odmiany
metalu już od 15-20 lat, więc
doświadczenie procentuje. Dodatkowo
nie ma mowy o rutynie,
"Apokalyps" brzmi bowiem jakby
nagrało tę płytę czterech maksymalnie
wkurzonych na wszystko,
zbuntowanych młokosów. Nie ma
więc mowy o rutynie i grzeczniutkim
thrashu środka: jest surowo,
agresywnie i bardzo intensywnie,
tak jak w "Belligerent And Hostile",
"Let Them Burn" czy dwuminutowym
"No Place to Hide". Na przeciwnym
biegunie są te dłuższe, rozbudowane
kompozycje jak świetny
opener "Apocalyps" czy trwający
ponad sześć minut, zamykający
płytę "Counting Bones", potwierdzające,
że i w takim bardziej technicznym
graniu Defiatory mają
coś do powiedzenia. Nie bez znaczenia
są też umiejętnie stosowane
melodie, tak jak w "Into The Unknown"
czy "Knives", co tym korzystniej
wpływa na zróżnicowanie tej
dopracowanej płyty. (4,5)
Dianthus - Realms
2022 Deko Entertainment
Wojciech Chamryk
Dianthus to projekt amerykańskich
bliźniaczek Jessiki i Jackie
Parry. Ich muzyka często umiejscowiona
jest na progresywnej scenie,
co wzbudza u mnie ogromne
zdziwienie. Trudno tak o nich napisać
nawet sugerując się króciutkimi
instrumentalnymi utworami
"The Quest For Nessie" czy "Heart's
Ease", które oparte są na brzmieniu
pianina. Ogólnie muzyka tego duetu
to melodyjny rock/metal oparty
na nowoczesnych brzmieniach.
Utwory nie są jakieś bardzo złożone,
a raczej panie dbają o ich
bezpośredniość i melodyjność.
Wsparte jest to rozmarzonym
dziewczęcym wokalem, co przy
dość mocnych brzmieniach gitary i
sekcji bliższe jest nu metalowi, a
nie progresywnemu rockowi czy
metalowi. Oprócz melodyjności
jest też trochę klimatu. Nie ma
mowy o jakimś specjalnym technicznym
graniu. Za to można powiedzieć
o dużej kulturze w kwestii
wykonania. Po prostu na drugiej
płycie Dianthus "Realms" znajdziemy,
co najwyżej poprawnie
wykonany melodyjny nowoczesny
rock/metal ze współczesnym komercyjnym
zacięciem. Coś dla
grzecznej młodzieży, która chce w
bezpieczny sposób poczuć, jak to
jest być zbuntowanym nastolatkiem.
Coraz częściej progresywne
zespoły sięgają po nowoczesne brzmienia
i muzyczne rozwiązani tak
jak, chociażby Vanish czy Oddland.
Jednak Dianthus za nic, nie
probowałbym zaliczyć do tego grona.
Jak już wspomniałem, wykonanie
jest na poziomie. Brzmienia
typowe dla tej sceny, ale nie mogło
być inaczej gdy nad całością czuwał
Steve Evetts (The Dillinger Escape
Plan, Symphony X, Butcher
Babies itp.). Niestety taka muzyka
w ogóle na mnie nie działa, nie pozostawia
nawet cienia wrażenia w
mojej głowie. Słowem Dianthus to
w ogóle nie moja bajka... (2)
Ehfar - Nexus
2022 Wanikiya
\m/\m/
Titta Tani znany jest przede
wszystkim fanom sceny progresywnego
rocka i metalu, a także melodyjnego
power metalu. Ten wokalista
aktualnie współpracuje z
Claudio Simonetti's Goblin czy
Shining Fury, a swego czasu
współpracował m.in. z DGM.
Tych kolaboracji aktualnych i dawnych
Titta na swoim koncie ma
naprawdę wiele. Od roku 2017
prowadzi również projekt Ehfar.
Zadebiutował z nim w roku 2019
albumem "Everything Happens
For A Reason". Aktualnie promuje
drugi krążek zatytułowany "Nexus".
Współpracuje na nim z następującymi
muzykami: gitarzystą
Emiliano Tessitore (Stage of Reality,
Vinnie Moore, Mark Boals),
perkusistą Andrea Gianangeli
(ex-Dragonhammer, ex-David Reece)
oraz basistą Roberto Fasciani
(Fabio Frizzi). Dodatkowo do realizacji
tej płyty zaprosił całą masę
gości: Mark Boals (Malmsteen,
Dokken), Ivan Giannini (Vision
Divine), Giacomo Voli (Rhapsody
Of Fire), Enrico H Di Lorenzo
(Hideous Divinity), Damiano
Borgi (Stage Of Reality), Mattia
Fagiolo (White Thunder), Giorgia
Zaccagni (Pink Floyd Legend).
Muzycznie "Nexus" określiłbym
jako zbiór znakomitych dziewięciu
kompozycji utrzymanych w stylu
potężnego, monumentalnego, majestatycznego
tradycyjnego oraz
melodyjnego heavy metalu, któremu
nieobce są wycieczki w klimatyczne
rejony progresywnego metalu.
Oczywiście przeważają heavy
metalowe aspekty, ale te wyciszenia
i subtelności, podkreślane klawiszami
oraz delikatnymi gitarami
stanowią niemniej ważne cechy
muzyki Włochów. Zresztą ten nastrój
współbuduje również wokal
Taniego, który niejako określa
charakter całego projektu Ehfar.
Spośród siedmiu autorskich kompozycji
ciężko mi jest zdecydować
się na którąś z nich. Dla mnie
wszystkie są równie ciekawe i intrygujące.
Co wpisuje się w progresywne
spojrzenie na budowę albumu,
gdzie kompozycje, choć różne
to budują integralną całość. Tak
samo jest z drugim krążkiem Ehfar.
Do myślenia daje fakt, że dwa
ostatnie utwory to covery "Deadhead"
z repertuaru Devina Townsenda
oraz "Skyfall" znane niektórym
z wykonania Adele. Jednak
podane tak, że w ogóle nie ma się
wrażenia, że jest to muzyka spoza
kręgu tego zespołu. Po prostu znakomicie
domykają muzyczny przekaz
Włochów. Całość brzmi bardzo
dobrze, produkcja jest dopasowana
do tego co chciał zaprezentować
Titta Tani wraz z kolegami.
Ogólnie to świetne wydawnictwo
jest skierowane do fanów, ambitnego
heavy metalu oraz progresywnego
metalu. Ciekaw jestem, jak wielu
zdoła do niego dotrzeć, wszak
takich płyt jest cała masa. (4)
\m/\m/
Emissary - The Wretched Masquerade
2022 Self-Released
Emissary po latach wzlotów i
upadków, gdzie jedyne, co udało
im się od czasu do czasu wydać to
kilka kaset demo i minialbum
"2021 Summer Tour EP", mogą
wreszcie pochwalić się debiutanckim
albumem. Jednak z jednym
RECENZJE 177
zastrzeżeniem: "The Wretched
Masquerade" to nagrane na nowo
utwory sprzed lat, dopełnione kilkunastoma
kolejnymi numerami w
wersjach demo i koncertowych.
Ano, można i tak, dostrzegam tu
jednak zasadniczy problem, bo wydany
w roku 2022 album jest tak
naprawdę wiernym odwzorowaniem
tego, co amerykańska grupa
proponowała w pierwszej połowie
lat 90. Samym muzykom ten album
był więc pewnie bardzo potrzebny,
to samo można zapewne
powiedzieć o nielicznych fanach
Emissary, ale mój świat nic nie
stracił, ani tym bardziej nie zyskał,
bo to melodyjny hard'n'heavy jakich
wiele. Owszem, poszczególne
kompozycje są dopracowane, nieźle
brzmią, ale to cały czas kategoria
"jednym uchem wleci, drugim
wyleci". Może i takie numery jak
"Ruler Of Defiance" czy "Pine Box"
mogłyby sugerować, że warto dać
zespołowi drugą szansę, ale powtarzam:
to materiał sprzed 30 lat, tak
więc w jakiej muzycy są obecnie
formie twórczej po prostu nie mam
pojęcia - "The Wretched Masquerade"
potwierdza tylko, że pod
względem wykonawczym 4/5 dawnego
składu Emissary wciąż daje
radę. (2,5)
Wojciech Chamryk
Envy Of None - Envy Of None
2022 Kscope
W momencie, w którym otworzyłem
plik z debiutanckim albumem
Envy Of None, to pomyślałem,
że mój szef musiał się pomylić.
Przecież to zespół, w którym
grają dwaj wybitni Kanadyjscy
hard rockowcy, a muzyka którą
usłyszałem, z klasycznymi ciężkimi
brzmieniami wiele wspólnego
nie miała. Mogę sobie tylko wyobrazić,
zdziwienie jakie malowało
się na twarzach fanów starego
Rush, czy Coney Hatch, gdy do
ich uszu trafiły pierwsze dźwięki
EON. Ale czy to było zaskoczenie
pozytywne? W moim przypadku
zdecydowanie tak, i myślę, że u
wielu fanów dobrej i ciekawej muzyki
również. Płytę otwiera kawałek
"Never Said I Love You", stawiając
poprzeczkę naprawdę wysoko,
choć jedni powiedzą, że jest to
prosta "radiówka" i w prawdzie może
ma taki charakter, to jest to też
kapitalną kompozycją, dla mnie
najlepsza z nich wszystkich. Świetnie
wprowadza w klimat całego
projektu, wokal jest tajemniczy, ale
delikatny, do tego fantastyczna
melodia i podkreślające ją skromne,
ale wkomponowane w idealne
momenty partie gitarowe. Ta piosenka
żyje, ma duszę, zdecydowanie
pozwala się wczuć. Świetne
wstępy, to głównie ten aspekt sprawił,
że ta muzyka do mnie przemówiła,
intra do "Kabul Blues",
"Shadow" są niesamowite, mroczne
i dosłownie dziwne, z kolei wejściówka
do "Spy House" od razu
skojarzyła mi się z kawałkami Mike'a
Einzigera z Incubus. Warto
wspomnieć też o ostatniej kompozycji,
zatytułowanej "Western Sunset",
w pełni instrumentalny utwór,
który zdecydowanie odbiega tematem
muzycznym od reszty, został
napisany dla zmarłego dwa lata temu
Neala Pearta. Tak jak pisałem,
zaskoczenie było pozytywne, nigdy
nie podejrzewałbym starych
rockowych wyjadaczy o coś takiego,
to co słyszymy orbituje gdzieś
pomiędzy ambientem, rockiem
psychodelicznym, industrialem, a
muzyką elektroniczną. Momentami
przypomina o wspomnianym
wcześniej Incubusie, czy Depeche
Mode, by później powędrować w
kierunku Tame Impali. Jednak co
najważniejsze brzmi naprawdę
świeżo "to naprawdę jest coś nowego"
od początku tak o EON myślałem
i tego zdania się dalej trzymam.
Ten projekt jest zderzeniem
młodości Mayah, z doświadczeniem
Alex'a i Andy'ego, pisanie tego
materiału musiało sprawiać wrażenie
odkrywania nowej, wcześniej
niepoznanej ziemi dla obydwu ze
stron; i moim zdaniem, ryzyko się
opłaciło. Oczywiście, jestem w stanie
zrozumieć, narzekających fanów,
którzy chcieli ostrych riffów i
skomplikowanych solówek Alex'a,
bo mi też tego momentami ich brakowało,
ale należy zrozumieć to, że
to nie jest to ani Rush, ani Coney
Hatch, to jest coś zupełnie nowego,
i nazywa się Envy Of None.
Docenić tych muzyków za ich kreatywność
i odwagę. Czasem trzeba
otworzyć się na coś nowego i dać
tej płycie szanse, bo wystarczy kilka
sekund i wciągnie nas bezpowrotnie
oraz przeniesie do zupełnie
innego świata, bo w budowaniu
nastroju, jest specjalistką. (6)
Evil - Book Of Evil
2022 From The Vaults
Szymon Tryk
Powrotny album "Shoot The Messenger"
niezbyt im się udał, ale to
nie była do końca płyta Evil, lecz
solowy projekt Freddiego Pedersena,
nagrany z udziałem wokalisty
Artillery Sorena Nico Adamsena.
Grupa wróciła niedawno w
pełnym składzie i "Book Of Evil"
bije poprzedniczkę na głowę - wielka
szkoda, że ten album nie ukazał
się w 1985 roku, bo wtedy Duńczycy
na pewno nie byliby postrzegani
wyłącznie przez pryzmat kultowego,
ale jednak cieszącego się
uznaniem garstki fanów, MLP
"Evil's Message". Świeżutki materiał
pokazuje, że bardzo odmłodzony
skład Evil wciąż ma potencjał,
proponując surowy, siarczysty
heavy niczym z pierwszej połowy
lat 80. Przeważają tu szybkie, dynamiczne
utwory, z "Evil Never
Dies" i "Beyond Mind Control" na
czele. Do kompletu nie brakuje też
mocarnych, iście doomowych walców
("Divine Conspiracy", chwilami
orientalizujący "King Of The
Undead") a i patetyczna ballada
"Book Of Evil" też jest niczego sobie.
Zespół puszcza też oko do dawnych
fanów w "Evil's Message",
całość dzięki Tue Madsenowi nie
brzmi niczym muzealne wykopalisko,
a nowy frontman Martin
Steene (Iron Fire, ex Force Of
Evil) potwierdza, że jest jednym z
najlepszych wokalistów obecnej
sceny tradycyjnego metalu. I chociaż
obecnie chyba już nikt czegoś
takiego nie praktykuje, to jednak
śmiało mogę napisać: można brać
w ciemno. (5)
Wojciech Chamryk
Evilcult - At The Darkest Night
2020 Awakening
Swego czasu bardzo chciałem posłuchać
debiutu Brazylijczyków z
Evilcult. Projekt stworzyli Lucas
"From Hell" (wokal, gitara, bas) i
Blasphemer (perkusja), a w roku
2021 dołączył do nich Renato
Speedwölf (bas). Przed dużym debiutem
w roku 2018 wydali EP-kę
"Evil Forces Command", dwa lata
później wspomniany album "At
The Darkest Night". Niestety
jakoś nie było nam po drodze, aż
do tej chwili. Zawartość tej płyty
potwierdziły moje przypuszczenia,
że będzie to witalny, czarny, podszyty
siarką, staroszkolny speed/
thrash metal. Chłopaki z szaleństwem
w oczach pędzą przed siebie
od samego początku do samego
końca. Owszem czasami lekko
przystopują, ale ciągnie ich cały
czas do przodu. Może to kojarzyć
się z początkami Sodom, Destruction,
Slayer, Sarcofago czy też
Venom. Każdy dopasuje sobie według
własnego upodobania. Ciekawostką
jest to, że panowie potrafią
przemycić również elementy znane
z hard rocka, heavy metalu, a nawet
power metalu (tego niemieckiego
z lat 80.). W dodatku byli w
stanie dorzucić swoich parę groszy,
dzięki czemu brzmią wiarygodnie i
dość świeżo. Choć była taka chwila,
że zastanawiałem się, czy ta ich
wiarygodność jest prawdziwa. "At
The Darkest Night" tworzy osiem
szybkich, prostackich oraz bezpośrednich
kompozycji, które trwają
niespełna czterdzieści minut. Czyli
kawałki nie są jakieś ultrakrótkie,
ale muzycy mają na tyle talentu, że
budują je w sposób intrygujący i
zwracający uwagę słuchacza. Instrumenty
brzmią staroświecko,
brudnym i szorstkim soundem.
Oldschoolowość podkreśla również
dudniąca produkcja. Niemniej grają
z zacięciem, a nawet wigorem.
Wokal podany jest mocno w pogłosie,
raz wściekle warczy, innym
razem bulgocze, czasami zaś wysoko
zaciąga. Także reminiscencje lat
80. gwarantowane. Generalnie "At
The Darkest Night" jest mocno
spójny, z równie ciekawymi, choć
różnymi od siebie kawałkami. Pozycja
dla fanów wściekłego black
speed/thrashu. (4)
\m/\m/
Fellowship - The Saberlight
Chronicles
2022 Scarlet
Fellowship to kapela z UK, która
działa od roku 2019 i poświęciła
się graniu melodyjnego symfonicznego
power metalu. "The Saberlight
Chronicles" jest ich dużym
debiutem, wcześniej w roku 2020
wydali jedynie EP-kę "Fellowship".
Ich wersja power metalu jest mocno
rozbrykana i wesolutka, czasami
lekko stonowana, melodie słodzą
niemiłosiernie, a orkiestracje
ociekają wręcz barokową ornamentyką,
ale też anonimowymi plamami
dźwięku. Szkopuł w tym, że poczynania
Anglików można zamknąć
jednym słowem: standard. W
muzyce Fellowship znajdziemy
praktycznie wszystko to, co do tej
pory nagrano na tej scenie i to nawet
w niezłym wydaniu. Kłaniają
się wszyscy bardowie fińsko-włoscy
tego nurtu. Ba, takie gitary niekiedy
są nawet na mistrzowskim
levelu. Niestety brakuje w tym
wszystkim wiarygodności, zaangażowania,
pasji, zapalczywości, jakichkolwiek
oznak charakteru. Po
prostu brakuje jaj. Nawet nie potrafili
wykorzystać faktu, że za-
178
RECENZJE
miast wokalistki mają wokalistę,
bowiem wybrali sobie gościa, który
śpiewa lekko, rachitycznie, zwiewnie
i nijako. Po prostu gwiazda
"popiku". Za to kwestie brzmień i
produkcji można zapisać po stronie
plusów. Muzycy i współpracujące
z nimi osoby postarali się i wykonali
dobrą robotę. Oczywiście jeżeli
weźmiemy normy obowiązujące
w melodyjnym symfonicznym
power metalu. Może fani tej sceny
odnajdą coś ciekawego na "The Saberlight
Chronicles". Ja przez blisko
godziny okrutnie się nabiedziłem.
Rozumiem, ciężko wymyślić
coś ekstra w tym stylu, ale zwyczajność,
nawet dobrze brzmiąca w
obecnych czasach na niewiele się
zda. (2,5)
\m/\m/
Fer De Lance - The Hyperborean
2022 Cruz Del Sur Music
Nazwa nieco myląca, ale Fer De
Lance to nie Francuzi czy Kanadyjczycy,
lecz grupa z Chicago.
"The Hyperborean" jest jej długogrającym
debiutem, portretującym
formację w momencie znaczącej
zmiany składu, to jest zwerbowania
na stałe wokalistki Mandy
Martillo, śpiewającej już gościnnie
na EP "Colossus". Jak dla mnie jej
akces ma jak najbardziej sens, bowiem
ekstremalna maniera gitarzysty
i równocześnie wokalisty
MP sprawdziłaby się może w
utworach utrzymanych w stylistyce
wczesnych płyt Bathory, ale
do tej z czasów "Hammerheart" i
"Twilight Of The Gods" już
niezbyt pasuje. Głos Mandy, grającej
też na gitarze akustycznej,
sprawdza się jednak w numerach
takich jak "The Mariner" czy "Sirens"
idealnie, a warto podkreślić,
że są one bez wyjątku długie i rozbudowane,
z ponad 10-minutowym
utworem tytułowym na finał.
Elementy epickiego heavy/doom
metalu dopełniają tu wpływy klasycznego
hard'n'heavy z połowy lat
70., wszystko więc się zgadza, poza
tymi pasującymi tu niczym pięść
do nosa odniesieniami do symfonicznego
blacku - łoją w "Ad Bestias"
okrutnie, ale to nie ta płyta i nie ta
bajka. (4)
Fireproven - Epilogue
2022 Self-Released
Wojciech Chamryk
Może na to nie wygląda, ale Fireproven
to typowa formacja undergroundowa.
Z tego też powodu
ciężko znaleźć o nich informacje.
Wątpliwości nie rozwiewają także
dane z materiałów promocyjnych,
które przyszły do redakcji. To co
udało mi się ustalić to fakt, że
muzycy pochodzą z Finlandii.
Działają już parę ładnych latek, ale
daty rozpoczęcia ich działalności
nie ustaliłem. Do tej pory nagrali
EP-kę "Omnipresence" (2013),
duży debiut "Future Diary"
(2018) oraz omawiany nowy studyjny
album "Epilogue" (2022).
W pierwszej fazie działali jako stricte
męski kwintet, w okolicach debiutanckiego
albumu grali już jako
kwartet, aby za chwilę kontynuować
karierę jako kwintet, ale z
kobietą jako frontmanką. Oczywiście
mogą wkraść się jakieś nieścisłości,
bowiem moja interpretacja
niektórych informacji mogła być
błędna. Natomiast we wszystkich
źródłach podają, że Fireproven to
zespół ze sceny progresywnego metalu,
z czym nie bardzo się zgadam.
Przede wszystkim podstawą
na "Epilogue" są fragmenty, które
swobodnie wpisują się w melodyjny
symfoniczny power metal z
paniami za mikrofonem w stylu
Within Temptation, Epica, Xandria
itd. Kolejną ważną składową
muzyki Fireproven jest melodyjny
symfoniczny black metal. Podkreślany
jest on drugim wspomagającym
męskim wokalem, który zajadle
skrzeczy. Poza tym są momenty,
gdzie pani też udanie sobie
skrzeczy. Nie mam pojęcia czy to
Sanna Solanterä, czy jakaś inna
kobieta. Fakt, że takie wokale mają
miejsce. Trzecią ważnym składnikiem
świata dźwięków Finów jest
wspominany już progresywny metal,
spojony z ambitnym power metalem.
I właśnie te trzy segmenty -
i w takiej kolejności - składają się
na całokształt muzyki sygnowany
nazwą Fireproven. Trzeba mieć
sporo wyobraźni oraz jeszcze więcej
talentu, aby tak różne gatunki
scalić w całość. Fińscy muzycy mogą
się tym szczycić, w dodatku potrafią
skonstruować tak kompozycje,
że jest czego słuchać. Finowie
sprawdzają się w każdym momencie
przy okazji mocnych i dynamicznych
fragmentów, ale także w
tych wyciszonych, klimatycznych i
nastrojowych. Naprawdę mają znakomite
pomysły na tematy muzyczne,
melodie, aranżacje, kontrasty,
klimaty itd. Każdy z dziewięciu
utworów jest bardzo dobry i
ciekawy. Poza tym muzycy zachwycają
wykonaniem. Wszystko
pracuje wręcz perfekcyjnie, a instrumenty
brzmią bardzo soczyście.
Równocześnie można zachwycać
się sekcją rytmiczną, jak i partiami
gitary. Nawet klawisze, choć
wykorzystywane w pełni są tak wypozycjonowane,
że zupełnie nie
przeszkadzają, a jak je słyszymy,
brzmią bardziej niż konkretnie.
Sanna Solanterä ma mocny głos i
śpiewa w typowy sposób znany ze
sceny melodyjnego symfonicznego
power metalu. Nie mniej nie ma w
nim operowych naleciałości oraz
nadmierną słodyczą. Skrzek jak
skrzek jest, nie znam się na tym,
więc nie mnie oceniać. W tym
miejscu wchodzimy w kwestie gustów
i upodobań. Dla mnie ani
melodyjny symfoniczny metal z
panią za mikrofonem, a tym bardziej
melodyjny symfoniczny black
metal, zbytnio nie zachwyca. Owszem
w wypadku "Epilogue" i Fireproven
zdecydowanie bardziej wyłapuję
progresywne fragmenty, ale
ogólnie nie jest to moja muzyka
pierwszego wyboru. Z tego powodu
nie dziwcie się, że traktuję propozycję
Finów jako typowe wydawnictwo
ze sceny melodyjnego i symfonicznego
metalu z panią za mikrofonem.
Na koniec taka ciekawostka,
którą przyjąłem z dużym
zaskoczeniem. Wraz z wydaniem
"Epilogue" przestaje istnieć Fireproven.
Trochę się dziwie, bo płyta
i cała otoczka jest przygotowana
bardziej niż profesjonalnie. Generalnie
formacja ma szanse, na zaistnieje
w swojej niszy. Nie mam pojęcia
o powodach takiej decyzji, ale
jedną z przyczyn może być natłok
podobnych kapeli, przez co praktycznie
nie ma szans na profesjonalne
działanie. Pozostaje jedynie pozostać
na niezwykle wysoki poziomie,
ale jako amatorzy. Nie wszystkich
na to stać. (3)
FM - Thirteen
2022 Frontiers
\m/\m/
Wydaje się, że tak niedawno poznawałem
pierwsze płyty FM, a tu
proszę, grupa wydaje właśnie album
numer 13. W sumie gdyby
nie ponad 10-letnia przerwa od połowy
lat 90. do roku 2007 to pewnie
byłoby tego więcej, ale i tak
dorobek Brytyjczyków budzi szacunek.
"Thirteen" to niewątpliwie
wydawnictwo adresowane do ściśle
określonego grona odbiorców -
dawno już minęły czasy, że taki
hard/AOR/pop rock elektryzował
miliony słuchaczy, również dzięki
stałej obecności w radiowych czy
telewizyjnych stacjach. FM jednak
nie zmieniają się i do tego, podobnie
jak Def Leppard, wciąż są w
formie, co dotyczy przede wszystkim
lidera i frontmana Steve'a
Overlanda. Dzięki temu "Thirteen"
słucha się bardzo dobrze, nawet
jeśli nie są to już czasy przełomowych
dla grupy LP's "Indiscreet"
czy "Tough It Out". Jak dla
mnie na początku płyty trochę za
bardzo przesadzili z popem, szczególnie
w "Waiting On Love", ale już
na wysokości trzeciego z kolei
"Talk Is Cheap" robi się już bardziej
bluesowo, to AOR niczym z
amerykańskich, radiowych playlist
z lat 80. Równie efektownie brzmi
"Fight Fire With Fire" z chóralnym,
przebojowym refrenem, zaś "Be
True To Yourself" jawi się niczym
krzyżówka Foreigner i The Who.
Odniesień do tego zespołu nie brakuje
też w dynamicznym "Turn
This Car Around", a do tego kilku
utworów, zwłaszcza "Love And
War", bluesującego "Long Road
Home" z organami i "Just Got Started"
nie powstydziliby się Paul
Rodgers i Bad Company. No i na
okrasę mamy tu "Every Man Needs
A Woman", jak na FM naprawdę
mocny, hardrockowy numer ze
świetną współpracą sekcji Merv
Goldsworthy/Pete Jupp, grających
razem jeszcze w Samson, w
połowie lat 80. - wyszła im ta płyta,
nie ma co i nie miałbym nic
przeciwko temu, żeby kolejna na
40-lecie zespołu była równie udana.
(5)
Wojciech Chamryk
Gauntlet Rule - The Plague
Court
2022 From The Vaults
Prawdopodobnie gitarzystę Rogga
Johanssona oraz basistę Petera
Svenssona kojarzycie ze szwedzkim
death metalem, chociaż ten
drugi grał tradycyjny heavy/ speed
już wcześniej, w ramach zespołu
Assassin's Blade (obie płyty Assassin's
Blade otrzymały pozytywne
recenzje w HMP 74 na str. 145
oraz w HMP 63 na str. 123). Tamta
kapela miała stanowić kontynuację
wokalnej kariery Jacquesa Bélangera,
czyli Kanadyjczyka śpiewającego
w Exciter pod nieobecność
Dana Beehlera. W tej chwili
jej status jest jednak niepewny,
tzn. "w pewnym sensie znajduje się
w stanie zawieszenia". Korzystając
z nadmiaru wolnego czasu, Peter
Svensson dogadał się z Roggiem
Johanssonem, że fajnie byłoby
wspólnie pograć podobną muzykę.
Tak w 2019 roku powstał Gauntlet
Rule. Wkrótce potem dołączył
do nich szwedzki wokalista w
kwiecie wieku Teddy Möller, którego
z kolei pamiętamy z dwóch
ostatnich longplay'ów Wuthering
Heights (przypomnianych w pasjonującym
wywiadzie Michała
RECENZJE 179
Mazura opublikowanym w HMP
78 na str. 186). Skład uzupełnił
perkusista Lars Demoké (bębnił
na niemal całej recenzowanej tu
płycie, ale po jej zarejestrowaniu
został zastąpiony przez Markusa
Rosenkvista) oraz (również wywodzący
się ze szwedzkiej sceny
death metalowej) gitarzysta solówkowy
Kjetil Lynghaug. Gdyby weteranów
było komuś mało, dodam,
że na wydanym w marcu bieżącego
roku debiutanckim LP Gauntlet
Rule "The Plague Court" gościnnie
zaśpiewał sam Blaze Bayley, a
także jedna z pierwszych wokalistek
w historii US power metalu,
Lorraine Gill (Taist Of Iron). Co
ciekawe, tak wybuchowej mieszance
indywidualności wyszedł całkiem
spójny materiał. Dziesięć zawartych
na nim utworów utrzymano
bowiem w jednorodnej stylistyce
potężnie podbasowanego
heavy/ speed metalu. Inicjatorzy z
pewnością wiedzieli, co konkretnie
chcą osiągnąć w studiu (zgodnie z
zasadą: masywnie i szybko), mieli
ten projekt dobrze poukładany w
głowach (skoro sprawnie go ogarnęli)
i przyłożyli się do jego skrupulatnego
dopracowania (świadczy
o tym świetnie harmonizująca szata
graficzna). W mojej opinii całość
brzmi całkiem współcześnie,
aktualnie. Zastosowano standardy
produkcji na miarę XXI wieku, zamiast
silić się na odtwarzanie old
schoolowego soundu. Najbardziej
na płycie podobają mi się wyborne
partie gitarowe (są wszędzie!), podczas
gdy wokale uważam tylko za
solidne ich uzupełnienie. Kiedy
Teddy śpiewa, jest fajnie. Ale jak
nie śpiewa, to gitary eksplodują
metalowym czadem. Natomiast
nie do końca odpowiada mi dźwięk
perkusji, bo wydaje mi się nienaturalny,
dziwny, miejscami drażniący,
tak jakby wygenerowany na
komputerze bez choćby próby imitowania
prawdziwego instrumentu.
Niemniej, poleciłbym Gauntlet
Rule jako doskonały przykład, że
twórczość zdolnych death metalowców
może podobać się słuchaczom
stroniącym od ekstremy, jeśli
ci pierwsi dojrzeją i przestawią się
na tworzenie ludzkiej muzyki. (4)
Sam O'Black
Graham Bonnet Band - Day Out
In Nowhere
2022 Frontiers
Z przykrością stwierdzam, że głos
Grahama Bonneta przemija. Niestety
słyszę, że jego barwa stała się
dojmująco szorstka, chropowata.
Nie piszę tego złośliwie. Sam Graham
Bonnet zmierzył się z dokuczliwymi
aspektami starości w
przedpremierowo opublikowanym
(w postaci wideoklipu) utworze
"Imposter". Zupełnie tak, jakby
prosił fanów o wyrozumiałość. Rozumiem,
ale mimo wszystko Klaus
Meine udowodnił ostatnio na nowym
wydawnictwie Scorpions
"Believer", że natura łaskawiej traktuje
wybrańców (bo choć Klaus
jest rówieśnikiem Grahama, to brzmi
jakby miał 54, a nie 74 lata).
Utwór "Imposter" nie wzbudził we
mnie zachwytu - ani wizualnie, ani
muzycznie. Wkrótce przekonałem
się, że cały krążek wypada zdecydowanie
mniej atrakcyjnie od poprzednich:
"The Book" (2016) i
"Meanwhile, Back In The Garage"
(2008). Uważam tak przede
wszystkim ze względu na formę
lidera, ale też z powodu jakości
melodii. Gdy Graham nazwał w
wywiadzie "Day Out In Nowhere"
graniem nowoczesnym, pomyślałem,
że jest tak nowoczesne, jak
tramwaj pomalowany jaskrawą żółtą
farbą. Ok, brzmienie jest natarczywie
współczesne, ale na szczęście
styl muzyczny oraz partie instrumentalne
niezbyt, bo słyszę w
nich brytyjską szkołę melodyjnego
hard rocka ubiegłego stulecia. Po
wspomnianej rozmowie, David
Reece (rdzenny Amerykanin, który
zasłynął zastąpieniem Udo
Dirkschenidera w Accept, choć
mógłby być bardziej ceniony za późniejsze
solowe dokonania) skomentował
wątek wielkiej flagi w
potępiającym pedofilię kawałku
"Uncle John" w następujący sposób:
"Flaga reprezentuje wolność oraz poświęcenie
tych, którzy żyli przed nami.
Każdy ma prawo z dumą wywieszać
flagę swoich krajów. To nie tylko symbolika.
Co ciekawe, widziałem niedawno
transmisję z platynowego jubileuszu
Brytyjskiej Królowej, podczas którego
dumnie powiewała brytyjska flaga, co
wydawało mi się pięknym widokiem".
Później David Reece dodał jednak:
"To, co Graham Ci powiedział o
fladze, brzmi dla mnie dziwnie, ale to
jego opinia. To, że jest Brytyjczykiem
mieszkającym w Ameryce, również wydaje
się dziwne i jak mówisz, umieszczenie
amerykańskiej flagi w piosence o
pedofilii również wydaje mi się dziwne".
Pomimo dobrych intencji, obawiam
się, że w pewnym wieku człowiek
naraża się na zwiększone ryzyko
popełniania wpadek podczas
publicznej prezencji. Orkiestrowe
outro "Suzy" też w sumie można
uznać za obciachowe, aczkolwiek
akurat do takiego trącącego myszką
podkładu Graham Bonnet zaśpiewał
inaczej - przez pierwsze
minuty czarował stonowanym głosem,
a dopiero później, gdy powrócił
do drażniącego krzyku, wszystko
się rozleciało. Jeden utwór z
"Day Out Of Nowhere" szczerze
mi się podoba. Mianowicie, "Twelve
Steps To Heaven" wyróżnia rewelacyjna
struktura kompozycji, a
także kunsztowne melodie, wyrafinowane
zmiany dynamiczne, klimatyczne
klawisze, wirtuozerskie i
doskonale dopasowane, neoklasyczne
sola gitarowe. Zwróćcie uwagę,
jak przewybornie w okolicy
3:01-3:07 zabrzmiał tam przeciągły,
wyjątkowo wysoki scream
Grahama Bonneta. Niewykluczone,
że ten jakże emocjonalny motyw
stanie się najwspanialszym
zwieńczeniem jego bądź co bądź
fenomenalnej kariery. (3)
Sam O'Black
Grave Digger - Symbol of Eternity
2022 ROAR!
Jedno trzeba ekipie Boltendahla
przyznać - nie kombinują. Czasem
odpłyną w odrobinę bogatsze aranżacje,
czasem zagrają bardzo prosto,
ale wciąć grają jak Grave Digger.
Złośliwi powiedzą, że i tematyka
jest z recyklingu, ale prawda
taka, że tematyka obierana przez
Grave Digger jest raczej wyrazem
szczerości Chrisa, niż jakiegoś wyrachowania.
Facet ma swoje pasje i
bardzo chętnie po nie sięga, pisząc
płyty. Tym bardziej, że obserwuje
w sobie pewne zmiany i widzi, że
ten sam temat można pokazać z
innej perspektywy. Tak samo jest
właśnie z "Symbol of Eternity",
który na pierwszy rzut oka okazuje
się prostym nawiązaniem do
"Knights of the Cross" z 1998
roku. Tymczasem płyta choć opiera
się o podobny koncept, obrazuje
temat z mniej historycznej, a bardziej
społecznej perspektywy. Nie
tylko templariusze ukazani są w
świetle legendy, ale też i same krucjaty
można niejako obejrzeć z obu
perspektyw (chrześcijańskiej i muzułmańskiej).
Podobny trik zastosował
Chris przy okazji poprzedniej
płyty o szkockiej tematyce.
Wyszedł z faktograficznej pułapki
naprzeciw bardziej osobistej perspektywie.
O ile jednak Grave
Digger ma zamiar definitywnie
zamknąć szkocki temat (na jubileuszowym
koncercie na Wacken), o
tyle przed tematyką krucjat jeszcze
droga wolna. Nieco gorzej jest z samą
muzyką. Muszę przyznać, że
podobnie, jak w przypadku poprzedniej
płyty, podoba mi się tylko
część kawałków. Nie dlatego, że
zespół zmienił stylistykę, ale dlatego,
że po prostu dobra jest tylko
część płyty. Polecam dynamiczny,
z surowymi jak śledź zwrotkami i
epickim refrenem "Battle Cry", hicior
"Hell is my Purgatory", "Heart
of a Warrior" z refrenem z krótkich
fraz, co zawsze było jasnym punktem
Grave Digger, czy bonus
track w postaci coveru Papakonstantinou
"Hellas, Hellas". Niewątpliwie
plusem tej płyty względem
poprzedniej jest brak "biesiadnych"
numerów w postaci "Final
Fight" czy "Lions of the Sea". Plusem
jest też sama stylistyka. Choć
znamy ją na wylot, to 100% Grave
Digger. Styl, który przez lata sobie
Niemcy wypracowali i nikt im tego
nie odmówi. "Symbol of Eternity"
stoi na barkach przynajmniej dwudziestu
poprzedniczek. (4)
Strati
Greyhawk - Call Of The Hawk
2022 Fighter Records
Nowe EP Greyhawk ma niewiele
wspólnego z Malmsteenowskim
podejściem do muzykowania, ponieważ
- w przeciwieństwie do
wcześniejszych, troszkę przekombinowanych
materiałów - tym razem
Amerykanie zaproponowali
konkretny, wyrazisty heavy rock z
duszą. Pierwszy numer "Steelbound"
brzmi tak znajomo, że potrzebowałem
przypomnieć sobie,
czy aby nie słyszałem tej samej sekcji
instrumentalnej w TSA "Wysokich
Sferach", "Jednym Kroczku" lub
w "Twoim Sumieniu" (nutki inne,
atmosfera identyczna). Nareszcie
Greyhawk ogarnął komponowanie.
Nie rzucają już przypadkowych
dźwięków na wiatr, raczej
posługują się synkopami. Nad popisywanie
się warsztatem technicznym
przedkładają zaś chwytliwość
piosenek. A jeśli już proponują
bardziej złożone solówki lub
harmonie, tutaj robią to zgrabnie i
ze smakiem. Ich najnowsze aranżacje
uznałbym za proste jak w tradycyjnym
heavy metalu, gdyby nie
odrobina "natchnionej podniosłości"
w "Demon Star" (np. zaskakujący
przerywnik z chórkiem), który
kontrastuje Rainbowowską fantastykę
z neoklasycznym wymiataniem.
Inny ich numer, "Shattered
Heart", to z kolei bezkompromisowy
old school heavy metal, taki że
po jego wysłuchaniu rozwiewają się
wątpliwości, co stanowi podstawowy
komponent prezentowanej
EPki. Tytułowy kawałek "Call Of
The Hawk" zawiera wprawdzie
okazałą, barokową partię solową,
w której ujście znajdują skłonności
muzyków do ambitniejszego grania,
ale trwa ona zaledwie dwadzieścia
trzy sekundy, czyli w sam
raz, by dodatkowo wzmocnić dynamikę,
zamiast ją osłabiać. Spięty
w klamrę charakterystycznym
groovem, najbardziej złożony
utwór "Take The Throne", również
powinien porwać wszystkich słuchaczy
ceniących prawdziwy metal.
Nad wszystkim góruje ciekawy,
180
RECENZJE
doniosły jak dzwon głos Rev'a
Taylora. PS: Greyhawk kojarzyłby
mi się odtąd jak najbardziej pozytywnie
i zacząłbym śledzić ich
dalsze poczynania, gdyby nie ten
czerwony kapturek z noworocznego
postu na ich social mediach
(facepalm). (4.5)
Heavy Metal Rock Vol. I
2022 From The Vaults
Sam O'Black
Kiedyś tego typu kompilacje były
czymś naturalnym i ukazywały się
bardzo często: lepsze i gorsze, z
materiałem premierowym albo też
doskonale znanym, z utworami
wielkich gwiazd, ale też debiutantów
czy podziemnych zespołów,
dla których nierzadko był to jedyny
płytowy dowód ich istnienia.
W obecnych streamingowych czasach
takie wydawnictwo to coś na
kształt sensacji, a do tego ekskluzywna
edycja dla kolekcjonerów,
bo słuchacze użytkowi już nie kupują
fizycznych nośników. Wydawca
zachęca, że utwory, starsze i
nowsze, Witch Cross, Atro City,
Meridian, Steel Inferno, Pectora,
Street Fighter czy Anoxia nie były
dotąd publikowane na winylu,
albo są premierowe. Fakt, to niezły
haczyk dla płytowych maniaków,
tym bardziej, że to rzeczywiście
konkretne numery, ze wskazaniem
na "Metal Detector" Witch Cross,
"Succubus" Steel Inferno i "Queen
Of The Night" Street Fighter, w
którym śpiewa Rasmus Bom Andersen
z Diamond Head. Metal
Cross, Evil i Alien Force to z kolei
zespoły, które wydały niedawno
w barwach From The Vaults albumy
i reprezentatywne utwory z
nich pochodzące również mamy na
"Heavy Metal Rock Vol. I". To w
sumie całkiem ciekawy przegląd
podziemnej sceny metalowej z
Danii, od grup kompletnie nieznanych
do kultowych, jak choćby
Evil czy Wasted. I z tytułu zdaje
się sugerować, że będzie ciąg dalszy
- ciekawe czy wytwórnia zaproponuje
kolejny rzut duńskich zespołów,
czy też poszerzy krąg poszukiwań,
zahaczając choćby o sąsiednią
Szwecję, mogącą pochwalić się
jeszcze silniejszą sceną metalową?
(5)
Wojciech Chamryk
HellAndBack - A Thousand
Years
2021 Pure Steel
Na początku zaznaczę, że jestem
naprawdę wdzięczny tym pochodzącym
z Ohio debiutantom. Konkretnie
za to, że nagrali cover zespołu
Grim Reaper "See You In
Hell". Przypomnieli mi tym samym
o oryginalnych twórcach tego
numeru i zachęcili do odświeżenia
sobie dyskografii tego kultowego
dla fanów NWOBHM bandu.
Wszystko dobrze, jednak poza tą
przeróbką na debiutanckim albumie
HellAndBack znajduje się
jeszcze osiem autorskich numerów.
Co jak co, ale parę słów wypadałoby
o nich napisać, czyż nie? Sami
główni zainteresowani swą muzykę
określają jako "US power metal".
Poprzestanie jednak na tym i bezrefleksyjne
wrzucenie ich do tej
szufladki byłoby sporym uproszczeniem
i nie do końca oddawałoby
to, czym konkretnie jest twórczość
tego bandu. W muzyce tego
kwintetu nie brakuje nawiązań do
różnej maści metalu progresywnego.
Mam tu szczególnie na myśli
riffy z otwierającego album utworu
"Atomic Ascending" czy też charakterystyczną
strukturę kawałka
"Egiptian Bride". Ten płynny wstęp
tego drugiego może na słuchaczu
robić naprawdę duże wrażenie.
Oczywiście, jeżeli taki osobnik jest
odpowiednio otwarty i nie ogranicza
się zbytnio w swych muzycznych
upodobaniach. Jeśli taki jegomość
zdecyduje się sięgnąć po "A
Thousand Years", to zapewne rozbuja
go również akustyczny wstęp
do utworu tytułowego. Cały ten
kawałek jest dość mroczny, chociaż
słuchając go pierwszy raz, można
odnieść wrażenie, że owy mrok
jest na poziomie HIM. Za drugim
razem to uczucie jednak znika na
dobre. Żeby jednak nikt przypadkiem
nie pomyślał, że tu mamy tylko
melodyjki, ozdobniki, gotyckie
zawodzenia i "bujanki" różnej maści
to warto zaznaczyć, że nie obcy
chłopakom jest także thrash metal.
Zwłaszcza taki, który uprawiali (i
de facto uprawiają) ich rodacy na
przykład z Metal Church czy innego
Overkill. Ten jest tu wszechobecny,
jednak najbardziej słychać
go w "Disobeying the God". Żeby
jednak nie było tak różowo, czasem
niestety zdarza się tej kapeli
popadać w sztampę. Bo jak tu ładniej
określić riff, który słyszało się
już wcześniej jakieś tysiące razy?
Co z tego, że jest on chwytliwy, jak
uwidacznia pewne braki w pomysłowości
("Soar"). Myślę, że Hell
And Back ma w sobie pewien potencjał
i stać ich na więcej niż to,
co możemy usłyszeć na "A Thousand
Years". Nie mniej jednak lista
debiutantów, których dalszą
drogą zamierzam śledzić jest już
dość mocno nasycona. Jak się zatem
domyślacie, ta niewielka przestrzeń,
która tam została, jest zarezerwowana
tylko dla kapel naprawdę
wyjątkowych. HellAnd
Back pomimo całego szacunku,
jakich do nich mam, do takowych
się nie wlicza. Uważam jednak, że
mimo tego mojego marudzenia
warto jednak dać "A Thousand
Years" szansę. Nawet jeśli miałoby
się to skończyć na tylko jednym
odsłuchu, to i tak pozytywne wrażenia
wezmą górę. Choć mam
oczywiście świadomość, że znajdą
się zapewne tacy, którzy na tym jednym
razie nie poprzestaną. I dobrze
(3,5).
Bartek Kuczak
Hellhaim - Let The Dead Not
Lose Hope
2022 Ossuary
Debiutancki album Hellhaim
"Slaves Of The Apocalypse" był
naprawdę niezły, ale najnowszym
"Let The Dead Not Lose Hope"
panowie podnieśli poprzeczkę
baaardzo wysoko. To po prostu
różnica kilku klas na korzyść nowego
materiału, i to pod każdym
względem: kompozytorskim, aranżacyjnym,
wykonawczym i brzmieniowym,
coś jak zestawienie udanego
prototypu z dopracowaną
wersją ostateczną. W dodatku nie
jest to płyta, na której będą mogli
sobie poużywać zwolennicy wszelkiej
maści statystyk, lubujący się w
wyliczaniu, ile to w danym utworze
mamy wpływów thrashu, tradycyjnego
heavy czy licho wie czego
jeszcze. Nic z tych rzeczy, bowiem
już na wcześniejszych materiałach
Hellhaim grał po prostu
heavy metal, umiejętnie dozując
elementy bardziej ekstremalne i
klasyczne, a na drugiej dużej płycie
dopracował tę formułę do perfekcji.
Przykładów nie brakuje, a co
utwór to coś nowego, nawet jeśli to
patenty z wczesnych lat 80., ponieważ
brzmią bardzo świeżo,
dzięki czemu szczególnie zyskują
"Axe To Grind" i "Hell Is Coming".
Pojawiają się też smaczki w postaci
klawiszowych czy kobiecych partii
wokalnych, ale to akurat tylko
dodatek - Mateusz Drzewicz
przeszedł na tej płycie samego siebie,
na co dowodów w "Devilin",
"Livet är stunden" czy "Metro" mamy
bez liku. Tym lepiej, że "Let
The Dead Not Lose Hope" już jest
dostępna w dwóch wersjach CD i
dwóch kasetowych z nieco odmiennymi
okładkami, a jego wokalista i
zarazem też wydawca zapowiada
do kompletu LP. (6)
Wojciech Chamryk
Hot Hell Room - Kingdom Genesis
2022 M&O Music
Hot Hell Room to francuska formacja,
która powstała w roku
2003. Uwagę zwrócili swoim trzecim
albumem "Stasis" wydanym w
roku 2020. Jednak teraz mamy do
omówienia ich najnowsze dzieło
"Kingdom Genesis". No i w sumie
jest to trudne zadanie, a to dlatego,
że dość ciężko zestawić ten zespół
z innymi. No niby dobrze i oryginalnie,
ale jednak w wypadku
Francuzów to jednak nie najlepiej.
Próbując skojarzyć tę kapelę z tymi
bardziej znanymi, najczęściej pojawiały
mi się nazwy Thin Lizzy i
Black Sabbath, co już teraz jest
dość karkołomnym połączeniem.
Natomiast z powodu wokali to na
myśl oprócz Thin Lizzy przychodziło
mi również Black Label Society,
jednak w sumie nie jest to
najlepsze porównanie. Tak jak to
wcześniejsze, te bardziej muzyczne.
Naprawdę w muzyce Hot
Hell Room znajdziemy wiele składowych,
i tak odnajdziemy melodyjnego
rocka, takiegoż hard
rocka, heavy rocka, southern
rocka, tradycyjny heavy metal, czy
nawet trochę hair metalu. Są fragmenty,
które mogą kojarzyć się z
NWOBHM, a nawet z NWOT
HM. Dodatkowo można usłyszeć
akcenty stonera, groove i epickiej
atmosfery. Także pod tym względem
jest naprawdę nieszablonowo.
Generalnie kapeli chodziło o to,
aby kawałki były konkretne, dynamiczne
i wpadały w ucho, z mocną
sekcją rytmiczną, chwytliwymi riffami
oraz ciekawymi solami. Co na
ogół muzykom Hot Hell Room się
udaje. Do tego dochodzi ciepły, ale
mocny oraz nietuzinkowy głos wokalisty,
pana Malassagne, który
odmienia całościowy przekaz artystyczny
zespołu. Utwory nigdzie
nie pędzą, acz snują się ciągle do
przodu, zgrabnie wnikając do naszej
jaźni. Ze względu na wcześniej
wymieniane składowe muzyki, wydawałoby
się, że w utworach panuje
chaos. Nic z tych rzeczy. Kawałki
są konkretne, spójne choć zróżnicowane,
każde z nich mają swoją
melodię oraz charakter. Także płyta
tworzy wrażenie przemyślanej,
zwartej i logicznej. Zdążają się też
elementy podkreślające artyzm (jeżeli
w ogóle można mówić o czymś
takim w ciężkim graniu), o których
świadczą subtelne zagrywki czy
chociażby muzyczne miniatury,
podniosłe intro "Royal (introduction)",
czy bardziej akustyczny z
elementami folku i epicką atmosferą
"Royal (interlude)". Muzycy
RECENZJE 181
Hot Hell Room zadbali też, aby
płyta brzmiała dobrze, także
"Kingdom Genesis" słucha się nieźle,
choć na kolana nie powala.
Myślę, że fani dobrego hard rocka
i okolic będą mieli satysfakcję przy
zapoznaniu zawartości tego krążka.
(3,7)
Ibridoma - Norimberga 2.0
2022, Punishment 18
\m/\m/
Zajęło mi ponad dwa tygodnie codziennego
obcowania z szóstym
longplay'em włoskiej Ibridomy, by
przejść od umiarkowanego uznania
do głębokiego zachwytu. "Norimberga
2.0" na początku nie wydaje
się szczególnie chwytliwe ani porywające,
a oglądając promocyjny
videoclip można zauważyć, że brakuje
tam radości z grania, gdyż
zespół wygląda na spięty jak staw
skroniowo-żuchwowy po wyrwaniu
siódemki. Od razu jednak słychać,
że wydawnictwo zostało wykonane
starannie, całość brzmi przejrzyście,
utwory wpisują się w styl
współczesnego heavy metalu ze
śladowymi elementami thrashu i
da się ich słuchać bez zażenowania.
W ciągu kolejnych dni często
sięgałem po tą płytę, za każdym razem
podobała mi się coraz bardziej,
a moją uwagę przykuwały
kolejne niebanalne motywy, których
wcześniej nie zauważałem.
Obecnie zaczynam doceniać, jak
głęboką satysfakcję może przynosić
słuchanie tej dojrzałej i nad
wyraz dopracowanej muzyki. Ktoś
gdzieś porównał głos Christiana
Bartolacci'ego do Tima Owensa,
ale jak dla mnie wokale w Ibridomie
są jedyne w swoim rodzaju,
niesamowicie charyzmatyczne i
natychmiast rozpoznawalne. W
barwie Christiana tkwi niezwykła
wrażliwość, lecz aby ją wychwycić,
trzeba się uważnie wsłuchać, dlatego
że on się nie popisuje, nie szpanuje
ani nie stosuje efekciarskich
tricków. Wręcz przeciwnie, muzyka
Ibridomy to efekt doskonałego
zgrania się całego zespołu w jeden
zwarty unit. Każdy muzyk wnosi w
nią bardzo wiele od siebie, ale żaden
nie wypiera pozostałych. Nie
ma tam czegoś takiego jak pojedynki
gitarowe ani dialogi różnych
instrumentalistów, a nawet jeśli są,
to w moim odczuciu brzmią jak
naturalny (niezbędny?) element
składowy kompozycji i nie wchodzą
na pierwszy plan. Na każdym
kroku można spotkać liczne ornamenty
instrumentalne (jako ciekawostkę
wskażę orientalno-zeppelinowy
bridge w "House Of Cards"
od 2:40 do 3:00) i pozornie ukryte
rozwiązania aranżacyjne, które dodatkowo
wzbudzają ochotę na ponowne
słuchanie. Najprzystępniejszym
w odbiorze utworem jest
moim zdaniem przepełnione cudownie
radosną wibracją "Coming
Home", które zostało po części zaśpiewane
w języku włoskim (podczas
gdy otwierający album kawałek
"Ti ho visto andare via" jest cały
po włosku), i które może przywodzić
na myśl klimat kawałka "Fragile"
z poprzedniego LP Ibridomy
"City Of Ruins". Z wysokim, niekiedy
wręcz przenikliwym wokalem,
kontrastuje naprawdę masywna
sekcja rytmiczna, która przetacza
się z nie mniejszym impetem,
co na wielu współczesnych płytach
thrash metalowych - tak dzieje się
np. w "Raise Your Head", czy też w
"Into The Sea". Ten drugi kawałek
w ogóle jest mocno Megadethowy,
nie tylko gitara zacina w nim
jak Mustaine na "Rust In Peace",
ale nawet Christian pokusił się w
co najmniej dwóch miejscach na
manierę rudowłosego idola. Genialna
końcówka płyty w postaci
dwóch ballad: "Where Are You
Tonight" oraz następującej bezpośrednio
po niej "Eyes Of The
Stranger" to czysta magia. Tego nie
da się opisać słowami, to trzeba posłuchać.
Czasami ludziom jest w
życiu ciężko, ale dla takich płyt jak
Ibridoma "Norimberga 2.0" warto
żyć. (5)
Sam O'Black
In Aevum Agere - Emperor of
Hell - Canto XXXIV
2021 Metal On Metal
Hasło "włoski metal" chyba każdemu
kojarzy się z radosnym,
napędzanym klawiszami power
metalem, jaki swego czasu zdominował
Europę. Jest to oczywiście
skojarzenie zasadne, ale warto
mieć na uwadze, że Włosi mają
również bardzo mocną scenę doom
metalową, której korzenie sięgają
wczesnych lat 80. Jest ona na tyle
prominentna, że nawet doczekała
się własnej biografii - "Children of
Doom" Eduardo Vitolo. Kolektyw
In Aevum Agere aż tak stary
nie jest, ale jakby nie było ma za
sobą prawie dwadzieścia lat działalności
i trzy albumy, z czego najnowszy,
któremu poświęcona jest
ta recenzja, ukazał się w listopadzie
2021 roku. Napiszę bez ogródek:
dajcie mu szansę, niezależnie
od tego, czy na co dzień słuchacie
doom metalu, "Emperor of Hell -
Canto XXXIV" zawiera bowiem
materiał nie tylko bardzo solidny,
ale przy tym trafiający w szerokie
gusta słuchaczy. Muzyka na nim
zawarta bliska jest duchowi Memento
Mori bądź Candlemass z
okresu "Chapter VI" - jest to więc
granie ciężkie i mroczne, lecz nieprzytłaczające,
chwytliwe i stroniące
od ślimaczego tempa. Czuć wyraźnie,
że Bruno Masulli, odpowiadający
tu za wszystko prócz
perkusji, równolegle prowadzi zespoły
thrash i power metalowe. Album
otwiera tytułowy "Emperor of
Hell" - to najlepszy utwór na płycie:
dynamiczny, melodyjny, ze
świetnym riffem. Po tak kapitalnym
otwarciu chce się słuchać dalej
i dalej, aż do samego końca, a
ten nie rozczarowuje. Generalnie
nieszczególnie przepadam za power
doom metalem, ale propozycja
In Aevum Agere bardzo przypadła
mi do gustu! (5)
Adam Nowakowski
In Vain - All Hope Is Gone
2021 Lady Stone
Jeżeli lubicie uwielbiacie heavy metal,
black metal, thrash i czasem
hard rock, to 6. album In Vain pod
tytułem "All Hope Is Gone" jest
krążkiem dla was. Hiszpańscy metalowcy
przygotowali 12 świerzych
kawałków, nowa płyta jest też
prawdopodobnie ostatnim wydaniem
we współpracy z Danim, czołowym
gitarzystą, który pod koniec
zeszłego roku, zmuszony był opuścić
zespół. Zaczynając od samego
wokalu, robi on wrażenie, jest naprawdę
dobry, przypomina ten
Halforda czy Dio, klasyczny
heavy metalowy, do tego ze świetnym
vibrato godnym Bruca Dickinsona.
Jest dynamiczny i ma w
sobie mase energii, kipi ekspresją,
ale wtedy, kiedy pozostaje w tej
"heavy metalowej oktawie", partie z
growlem mniej mi się podobały,
wydawały się nie potrzebne. Następni
gitary, technicznie bardzo
imponujące, roiło się tam od galopujących
thrashowych riffów, ale
przebijały się też te bardziej melodyjne,
Maidenowskie. Lead fruwał
po całym gryfie, nie omijając
żadnych progów, długie solówki,
interesujące skale i melodie oraz
pełno sweepów. Zaciekawiły mnie
częste partie tappingowe podczas
wokali, które, mogłoby się wydawać,
że wprowadziłyby chaos, lecz
w cale tak nie było. Niestety miłośnicy
wolniejszych, Gilmourowskich
solówek się tutaj nie odnajdą,
w tym również i ja, czasem
brakowało mi po prostu spokojniejszego
frazowania i feelingu.
Były odegrane zbyt idealnie. Jeżeli
chodzi o bębny, były największym
mankamentem, oczywiście imponujące
technicznie, ale zbyt thrashowe.
Kombinacja ciągłych blastów
ze stosunkowo małą ilością
przejść, momentami przyprawiała
o ból głowy, zabijał momentami
heavy metalowy wydźwięk niektórych
utworów. Dopełniający sekcję
rytmiczną bas, raczej specjalnie się
nie pokazywał, ale wykonywał
swoją prace. Nieprzewidywalny i
różnorodny, taki jest "All Hope Is
Gone", panowie bez problemu odnaleźli
by się w thrashu, progu, czy
jak pokazuje kawałek "Metal Chams"
nawet south rocku, tak, south
rocku! Zabójcza solówka nagle zamienia
się w powolną balladę, aby
po kilkudziesięciu sekundach powrócić
do elektryzującej gitary.
Płyta jest nie do przeczytania, nie
wiemy czego spodziewać się po kolejnej
frazie a co dopiero kompozycji.
Warta uwagi jest jeszcze "Kings
Of The Hill", świetny bridge i solo,
bardzo klimatyczne, iście hard
rockowe, z pewnością jedna z lepszych
partii, na płycie natomiast
otwierający riff i reszta utworu
klasycznie thrashowa. Liryką zainteresuje
"Hannibal Ad Portas", kolejna
mieszanka stylów metalowych
od progresywy przez death,
do klasycznego heavy metalu, bardzo
nastrojowa kompozycja, zatopiona
w erze starożytnego Rzymu.
Spodobać się może jeszcze "Its
Getting Dark", utwór wręcz wyciągnięty
z dyskografii Iron Maiden
(gdyby nie perkusja). In Vain,
tym albumem postawił sobie wysoko
poprzeczkę, oczywiście nie
jest to płyta bez wad, ale taka nie
istnieje. Ogromnym atutem jest
wspomniana wyżej różnorodność,
panowie sprawnie poruszają się
między najróżniejszymi gatunkami
i robią to płynnie i naprawdę dobrze.
Widać doświadczenie i wieloletni
staż. Utwory są bardzo dopracowane
i dojrzałem, każdy dźwięk
jest starannie przemyślany i
umieszczony w odpowiednim miejscu.
Krążek może przypaść do gustu
każdego fana metalu, wielbicielom
szybkiego thrashowego grania,
jak i zwolennikom klasycznego
heavy metalu, gdyż jego charakter
słychać w każdej z dwunastu kompozycji.
(4,5)
Szymon Tryk
Ireful - The Walls Of Madness
2021 Defense
W zeszłym roku Defense Records
wydali debiutancką EP-kę włoskich
thrashersów kryjących się pod
nazwą Ireful. Grają oni prosty,
bezpośredni, zadziorny, żywioło-
182
RECENZJE
Immortal Synn - Force Of Habit
2021 Self-Released
Mam trochę problemów z opisaniem
muzyki amerykańskiego Immortal
Synn, która znalazła się na
ich najnowszym albumie "Force
Of Habit". Przed samą recenzją rozejrzałem
się troszeczkę i ściągnąłem
kilka sprzecznych informacji,
które raczej nie ułatwiły mi w wyrobieniu
zdania na temat tego zespół.
W Metal Archives obok ich
nazwy widnieje styl: heavy metal.
Dziennikarze ostatnio piszący o
Immortal Synn przeważnie przypisują
ich do sceny thrash metalowej.
Natomiast ja pamiętam, co
prawda jak przez mgłę, że ich poprzedni
duży krążek "Machine
Men" to był taki heavy/thrash z jakimiś
tam wpływami Megadeth.
Także bądź tu mądry. Niemniej
słuchając kolejno kawałków z
"Force Of Habit" miałem wrażenie,
że w większość z nich przeważa
klasyczny heavy metal, być
może zbyt sztampowy, ale za to
bardzo solidny. Mimo wszystko
muzycy Immortal Synn nie zapomnieli
o thrash metalu, czy też
speed metalu tudzież o crossoverze.
W każdej kompozycji takie
elementy odnajdziemy i wybrzmiewają
one bardziej lub mniej wyraźnie.
W zasadzie thrashowym
utworem jest "Nuclear Terror", ba
wydaje się też, że jest najbardziej
konkretnym na tym krążku. Poprzedza
go miniatura, która nawiązuje
do crossoveru. Do plusów można
też zaliczyć utwór tytułowy,
który wydaje się, udanie równoważy
heavy i thrash. Reszta kawałków
opiera się o wspomniany
heavy metal, który przeplatany jest
wpływami inspirowanymi thrash
metalem. Oczywiście każda ma
swój indywidualny charakter, ale
są wśród nich dwa utwory, które
wyróżniają się i to raczej z tej nienajlepszej
strony. W "Wiskey II: The
Wrath Of Corn" wtłoczono tak
bardzo popularną ostatnio atmosferę
knajpiano-folkowo-szantowopiracką,
co do całości płyty raczej
pasuje jak pięść do nosa. Natomiast
na końcu albumu umieszczono
song "La Balada", który bardziej
przypomina radiowe rockowe
granie, w dodatku zaśpiewane po
hiszpańsku. Do pozostałych utworów
też można się przyczepić, są to
drobiazgi, ale są. Dla przykładu w
kawałkach "Fight The Prince",
"F.U.D.C." i "The Ballad Of Marvin
Heemeyer", muzycy wtłoczyli
akcenty skocznych przygrywek, co
w żaden sposób nie uczyniło ich
atrakcyjniejszymi. Ba, blok tych
kawałków jest ustawiony obok siebie,
przez co ten pomysł bardziej
drażni, niż robi dobre wrażenie.
Później ten sam patent wykorzystują
w "Satan's Tavern", ale w tym
wypadku jakoś to zabrzmiało. Niemniej
na "Force Of Habit" można
znaleźć też dobre rzeczy. Nieźle
pracują gitary, gitarzyści mają głowy
na karku i od czasu do czasu,
spod swoich palców wypuszczają
niezłe riffy, a także urozmaicone
sola. Bardzo dobrze pracuje perkusja,
perkusiście przez całą płytę towarzyszą
wyobraźnia oraz spore
umiejętności. Nowy wokalista Duel
Shape jakoś szczególnie nie wyróżnia
się na tle formacji. Szkoda,
że ma tendencje do skandowania,
co raczej kojarzy się z rap metalem.
Nie wiem, czy jest to dobre dla tego
zespołu. "Force Of Habit" brzmi
całkiem znośnie, tylko bas jest
jakiś taki rozmazany i mało konkretny.
Jedynie zyskuje przy okazji
wolniejszych fragmentów. Przynajmniej
ja tak to słyszę. Tematyka
utworów bardziej typowa dla sceny
thrash. Trochę kwestii społecznych,
politycznych, a także dotykających
życia imprezowego
heavymetalowca. Mnie zaciekawił
tekst o Marvinie Heemeyerze, co
nawet zmusiło mnie do poszukania
informacji w internecie. Nowego
albumu Immortal Synn słucha
się nieźle, ale nie sądzę, aby można
byłoby go potraktować lepiej niż
bardzo solidną produkcję. W ogóle
mam wrażenie, że ich debiutancki
album wspomniany "Machine
Men" był trochę ciekawszy.
Immortal Synn - Machine Men
2017 Self-Released
Pisząc recenzję ostatniego albumu
Immortal Synn zatytułowanego
"Force Of Habit", kołatało się w
mojej głowie, że słyszałem wcześniejszą
płytę "Machine Men". Ich
muzyka kojarzyła się mi z heavy/
thrashem, a krążek wydawał się
trochę lepszy od ostatniej produkcji
Amerykanów. Nie dawało mi
to spokoju, więc zmusiłem się, aby
odnaleźć "Machine Men" i ją ponownie
przesłuchać. No i nie jestem
pewien czy słuchałem ją kiedykolwiek,
ale od razu muzykę Immortal
Synn skojarzyłem ze sceną
heavy/thrashową, z pewnymi inspiracjami
Megadeth. Z czasem, pojawiły
się pewne wątpliwości, głównie
przy wolniejszych balladowych
fragmentach. Niemniej uważam,
że pierwsze wrażenie w tym wypadku
jest kluczowe. Utwory wydają
w miarę ciekawe. Fakt muzycy
Immortal Synn opierają się na
dawno wymyślonych patentach i
schematach, ale jak dla mnie, robią
to na tyle sympatycznie, że słucha
się tego nawet fajnie. Przede wszystkim
kawałki starają się trafić w
sedno. Nie ma jakichś od czapy
muzycznych wtrąceń, jest bezpośrednio,
czytelnie i jasno. A takie
rzeczy chyba najbardziej odpowiadają
maniakom. Bywa nawet tak,
że muzycy blisko są koncertowemu
hymnowi tak jak w wypadku kawałka
"Metal And Blood". Wokal
Chase McClellana jest głównie
wszaskliwo-krzykliwy i raczej typowy
dla takiego grania. Czasami
skanduje, ale nie wyróżnia się to
tak jak na "Force Of Habit". Wykonanie
i brzmienia są dobre, także
ogólnie album prezentuje się bardzo
solidnie. Z pewnością "Machine
Men" jest trochę lepsze od ich
ostatniego albumu "Force Of Habit".
Immortal Synn - Capitol Punishment
2019 Self-Released
Ta płytka to dla mnie zaskoczenie.
Pierwszy kawałek "No Anymore" to
w zasadzie mieszanka nowoczesnych
pulsujących odmian metalu,
nu metalu, groove, metalcore itd.
Owszem są w nim jakieś typowe
zagrywki dla tego zespołu, ale nikną
w przytłaczającym nowoczesnym
brzmieniu. W następnych
utworach "Fight Back", "Japanese
Sky" i "Extinction (M.S.T.)" to nowe
brzmienie wchodzi w symbiozę
z crossoverem. Crossover dla Immortal
Synn to żadna nowość, ale
zespół głównie wykorzystywał/ i
wykorzystuje tę formę jako dodatek
aranżacyjny do wzbogacenia
ekspresji w swojej muzyce. Teraz
jednak oddycha pełną gębą. Wokalista
w tych utworach często skanduje,
co niejako wyjaśnia czemu na
"Force Of Habit" jest sporo takich
wokali. Całe szczęście muzyka z
"Capitol Punishment" to pewien
wyskok. Panowie z Immortal
Synn nie pociągnęli tematu dalej i
oddali się totalnie oldschoolowi.
Fakt to doświadczenie też wykorzystują,
ale jako pewien akcent w
muzyce. "Capitol Punishment" to
z pewnością nie ulubiona moja pozycja
z katalogu Immortal Synn.
Immortal Synn - Barfly
2015 Self-Released
Z "Barfly" jest taki sam problem
niczym z "Force Of Habit". Te
pięć kawałków, które znalazły się
na tej EP-ce bardziej wybrzmiewają
jak tradycyjny heavy metal. Nawet
jakoś specjalnie nie ma wyraźnych
akcentów, które można byłoby
skojarzyć z thrashem czy crossoverem.
Niemniej muzycy starają
się urozmaicić swoja muzykę i tak
"Sexx Fiend" jest zagrany w wersji
post-punkowej. W "We'll Meet
Again" muzycy bawią się klimatem,
a "Throug Hell And Back" to
na wskroś balladowy kawałek. Ciekawostką
jest rozpoczynający
utwór "Whiskey", którego drugą
wersję można usłyszeć na "Force
Of Habit". W wersji pierwotnej
brzmi on lepiej, bardziej klasycznie,
choć ma również klimat
zwyklej piosenki. Ogółem "Barfly"
jako debiut fonograficzny Immortal
Synn nie brzmi jakoś imponująco.
Raczej nie można było spodziewać
się po nim cokolwiek dobrego,
po prostu standardowe
heavy metalowe granie. Na koniec
takie podsumowanie. Amerykanie
z Immortal Synn od początku
próbuje stworzyć swoja markę skacząc
z tylu na styl, co raczej nie
przynosi rezultatów, a wręcz tracą
wiarygodność. Dodatkowo przesłuchując
te cztery wydawnictwa
nie mam zbytnio wiary, aby potrafili
zmienić swój status na coś
więcej, niż przeciętna ekipa tradycyjnego
heavy/thrashu z undergroundu.
Immortal Synn - 7 Synns
2022 Self-Released
Immortal Synn niespodziewanie,
rzutem na taśmę opublikował nową
EP-kę (MLP?), "7 Synns".
Oprócz kawałka "Aegri Somnia",
na tym krążku nie ma niczego nowego.
Jest to bowiem kompilacja
rzadkich kompozycji, które powstały
w okolicach przygotowania
albumu "Force of Habit". Były one
przeważnie wersjami bonusowymi
na różnych wydaniach tej płyt. Zacznijmy
jednak od "Aegri Somnia".
Kontynuuje ona zamieszanie stylistyczne
wokół tego zespołu. Tym
razem mamy połączenie melodyjnego
europejskiego power metalu z
tym amerykańskim, w którym pojawiają
się elementy folk metalu i
żeby było śmieszniej, kawałek rozpoczyna
się orkiestracją. Niestety
nie ma w tym żadnej oryginalności,
w dodatku jest wymyślone i zagrane
bardzo sztampowo. Pozostałe
songi to takie typowe granie Immortal
Synn. Wśród nich wyróżniają
się covery, bardziej thrashowa
wersja "Let Them Eat Metal"
The Rods, próba odwzorowania
"Tired and Red" Sodom. Jest też
pieśni "La Balada" meksykańskiej
grupy Cuca, ale tą znam już z podstawowej
wersji CD. Generalnie "7
Synns" nie wnosi zupełnie niczego
nowego, a tym bardziej przełomowego
dla Immortal Synn. (-)
\m/\m/
RECENZJE 183
wy, a zarazem podany z lekkością i
melodią oldschoolowy thrash metal
w stylu amerykańskim. Pełno w
nim odniesień do wczesnych Exodus,
Testament, Hirax, Forbidden
itd. W riffach, gitarowych popisach,
pulsującym basie czy rozpędzonej,
acz dość technicznej perkusji,
wyraźnie słyszymy cytaty z
klasyków, ale Włosi z założenia
nie chcą niczego odkrywać na nowo,
wolą wykorzystać sprawdzone
rozwiązania i patenty. Jednak potrafią
zagrać to z niezłym pomysłem,
animuszem oraz energią, że
krążka słucha się niezwykle fajnie.
Myślę, że sporą rolę odgrywa tu
forma wydawnictwa, czyli EP-ka i
jej dwudziestokilkuminutowy czas
trwania. Po prostu płytka przez te
pięć kawałków nie da się znudzić.
Krążek Ireful brzmi jak większość
propozycji ze sceny NWOTM,
czyli konserwatywnie i solidnie,
słowem: dobrze. Także "The
Walls Of Madness" jest dla młodych
fanów thrashu oraz wielbicieli
jego nowej fali. Starzy załoganci
też spokojnie mogą sięgnąć
po płytkę. Nie sądzę, aby wielu nią
się zawiodło. (4)
\m/\m/
Ironflame - Where Madness
Dwells
2022 High Roller
O, tak. Ironflame to już jest heavy
metalowa marka, na której można
polegać. Chociaż objawiła się światu
zaledwie kilka lat temu (debiut
"Lightning Strikes The Crown"
ukazał się w 2017r.), to każda
spośród jej czterech dotychczasowych
płyt trzyma wysoki poziom
w ramach tradycyjnego podejścia
do gatunku. "Where Madness
Dwells" nie jest szczególnie odkrywcze
pod względem stylistycznym,
za to kontynuuje kurs obrany na
wcześniejszych longplayach, czyli
jeśli ktoś lubił dajmy na to "Blood
Red Victory" (ja nawet bardzo), to
"Where Madness Dwells" spokojnie
przypadnie takiemu słuchaczowi
do gustu. Grunt, że "Lightning
Strikes The Crown" zawiera
osiem znakomitych kawałków -
mniej epickich, bardziej zorientowanych
na riffy, z mocniej wyeksponowanym
basem, a także bardziej
osobistymi, zamiast fantastycznymi
lirykami. Przypomina mnie
to sytuację, gdy szkielet jest typowy
dla każdego lechona, a w środku
kusi świeżo upieczone adobo,
podlane sosem na bazie odrobinę
bardziej sfermentowanego octu. Aż
dziw, że niemal całość (za wyjątkiem
solówek gitarowych) została
opracowana przez tylko jedną osobę,
a mianowicie przez amerykańskiego
wokalistę, multiinstrumentalistę,
kompozytora i producenta
Andrew D'Cagna, ponieważ zazwyczaj
smaczne kąski w tak
obfitej ilości wymagają współpracy
zespołu utalentowanych fachowców.
Tu pojawia się dysonans. W
studiu Ironflame to praktycznie
projekt jednoosobowy, ewentualnie
z zaproszonymi gośćmi. Niektóre
zespoły szczycą się osiąganiem
bardzo zbliżonego brzmienia
na żywo do brzmienia z płyt. W
przypadku Ironflame byłoby to
wątpliwe, skoro na koncertach projekt
ten przeradza się w regularny,
kilkuosobowy zespół. Wynikałoby
stąd, że w studiu panuje między
zainteresowanymi stronami zupełnie
inna chemia niż na scenie, a
materiał nabiera całkiem innych
walorów dźwiękowych. Jeśli ktoś
może wybrać się na gig, to spoko,
ale w przeciwnym razie raczej nigdy
nie pozna w pełni utworów. W
tym sensie słuchanie "Where
Madness Dwells" tylko we własnym
domu skrywa w sobie wrażenie
nieodkrytej tajemnicy. Ciekawe,
w ilu notowaniach na najlepsze
płyty roku się znajdzie? Akurat
nie w moim rankingu, ale poważnie
podejrzewam, że u niektórych
fanów tak będzie. (4,5)
Sam O'Black
James LaBrie - Beautiful Shade
Of Grey
2022 InsidOut Music
Wokalista Dream Theater nie ma
ostatnio ani dobrej passy, ani tym
bardziej prasy - w sieci można bez
trudu znaleźć nagrania świadczące
o tym, że szczyty wokalnej formy
ma już dawno za sobą, a do tego
najwyraźniej zdarza mu się podpierać
w czasie koncertów playbackiem.
Jakoś dziwnie szybko posypał
mu się ten głos, bo ma przecież
raptem 59 lat, a wielu znacznie
starszym wokalistom wciąż
on dopisuje. Jest jednak jak jest i
być może swoistą formą odreagowania
przez LaBrie tego stanu
rzeczy ma być nowa płyta, zawierająca,
z jednym wyjątkiem, akustyczne,
bardzo klimatyczne kompozycje.
Przy takim delikatnym
graniu wokaliście nie grozi sforsowanie
głosu, ale nierealne wydaje
mi się powtórzenie przez niego na
żywo czyściutkich, wysokich partii
z "Devil In Drag" czy nawet tych
niższych z "Sunset Ruin". Gorzej,
że w niektórych utworach jego
głos, mimo studyjnej obróbki, jest
dziwnie zduszony ("Hit Me Like A
Brick") albo niczym szczególnym
nie porywa ("What I Missed") bądź
jest niepokojąco słaby ("Super
Nova Girl"). Porywanie się na
"Ramble On" Led Zeppelin w takiej
dyspozycji głosowej też wydaje
mi się pozbawione sensu, bo Robert
Plant, znacznie przecież starszy,
nawet teraz jest w lepszej formie
wokalnej od LaBrie. Szkoda
tylko tych niezłych, ciekawie zaaranżowanych
- gitarowe partie dopełniają
smyczki i organy - utworów,
ale akurat z tym wokalistą nie
mogło się to udać. "Devil In Drag"
trafił na ten album w dwóch wersjach,
akustycznej i elektrycznej.
Muzycznie ta mocniejsza jest
świetna, nieco progresywna w formie,
ale frontman sprawia, że nie
są to żadne odcienie szarości, ale
co najwyżej poprawności... (2)
Kenn Nardi - Trauma
2021 Divebomb
Wojciech Chamryk
Ponoć większość ludzi na świecie
doświadczyła co najmniej jednej
traumy, czyli urazu psychicznego
na skutek jakiegoś strasznego zdarzenia
zagrażającego utratę zdrowia
lub życia. Tytuł drugiej solowej
płyty Kenna Nardi'ego ma wobec
tego szczególne znaczenie, ale różnym
osobom może przywoływać
różne wspomnienia - jedne napawające
trwogą, inne przerastające
swym okrucieństwem. Bywa, że
mniej lub bardziej świadomie wypieramy
je, bo nie jesteśmy gotowi,
aby się z nimi otwarcie zmierzyć.
Konwenanse nakazują, aby się z
nich nie śmiać. A przecież to, co
wydawało nam się traumatyczne w
odległej przeszłości, dziś może być
dobrym powodem do żartów. Ktoś
wpadł w histerię z powodu łagodnych
turbulencji podczas swojego
pierwszego lotu samolotem, ja z
impetem spadłem do głębokiego
morza nie umiejąc wcale pływać (w
morskim parku rozrywki, pod pilnym
nadzorem ratownika, ale jednak),
a taksówkarzowi za czasów
PRL hamulce odmówiły posłuszeństwa
w rozpędzonym Polonezie.
Ot, trauma - jedno słowo rozpalające
emocje w nieprzewidywalnym
kierunku. Taki też jest drugi
longplay Kenna Nardi'ego. Można
go przypisać do kategorii progresywnego
metalu, choć brzmi w
sposób wymykający się progresywnym
konwenansom. Kiedyś jednym
tchem wymieniało się kapele
takie jak: Voivod, Watchtower,
Anacrusis, Coroner i Mekong
Delta, mimo że cechowały je
odmienne brzmienia. Przedstawianie
Kenna Nardi'ego jako głównego
kompozytora Anacrusis, który
przed ośmiu laty wydał trwający
bagatela 157 minut pierwszy album
solowy, a ostatnio zaproponował
jego następcę, która również w
pełnej wersji nie mieści się na jednym
dysku CD, wtrąca zagorzałych
metalowców w poważny stan:
nie ma żartów z prog thrashem.
No, z prog thrashem to nie, ale
akurat "Trauma" wypada mało
prog thrashowo. I wcale nie trwa
dłużej niż przedostatni Therion.
Podstawowa wersja, nie licząc bonusów,
mieści się na jednej płycie
kompaktowej. Nie testuje ona cierpliwości
zwolenników klasycznego
heavy czy thrashu. Nie wymaga
przedzierania się przez nadęte dłużyzny.
Co więcej, łatwo wpada w
ucho. Jest na swój sposób niepowtarzalna,
bo zrodzona z naturalnego
napływu pomysłów jednego nietuzinkowego
artysty, który sam
wszystko skomponował, zagrał na
instrumentach, zaśpiewał, wyprodukował
i niezależnie wydał. Nie
wiąże się z tą muzyką żadna pretensja,
żadna próba pozorowania
czegokolwiek, ale z drugiej strony
potrzeba pozostania wiernym utartym
schematom też nie. Pojawiło
się za to mnóstwo świetnych pomysłów,
a następnie fachowiec
przyłożył się do ich pieczołowitego
zrealizowania, nadając każdemu
detalowi dokładnie taki kształt i
formę, jakiej szczerze pragnął. Nie
miał przy tym ambicji, żeby jego
muzykę wykorzystywać do jakiejkolwiek
formy terapeutycznej,
więc w zetknięciu z osobistym wymiarem
kategorii "trauma", album
ten ma moc rozpalania emocji w
nieprzewidywalnym kierunku.
Wydaje mi się, że częścią doświadczenia
będzie chętne ponowne odtwarzanie.
Podejrzewam, że wszyscy
metalowcy otrzaskani z nie-ekstramalnymi
podgatunkami metalu
są dostatecznie gotowi, by się z
"Traumą" samodzielnie zmierzyć i
odebrać ją inaczej, niż pozostali.
(4,5)
Sam O'Black
Keops - Road To Peredition
2022 SPV
Może i w ojczystej Chorwacji Keops
jest zespołem znanym i popularnym,
ale mnie ich trzeci album
znudził i wymęczył. "Road To Peredition"
jest bowiem podręcznikową
kwintesencją tego, czego w
metalu nie znoszę, gdzie do bardziej
tradycyjnej formy dodaje się,
nierzadko na siłę, jakieś nowoczesne
czy wydumane akcenty, mające
świadczyć o szerokich horyzontach
muzyków i - przynajmniej w
184
RECENZJE
teorii - urozmaicić zawartość płyty.
Tu nie ma o tym mowy. Jest za to
niestety przysłowiowy klops, ciężko
strawna mikstura, przyrządzona
z tradycyjnych i nowoczesnych
składników. Stąd jazzująca gitara
w utworze tytułowym, progresywny
metal w "My Soul Released"
czy ciekawie zaaranżowane syntezatory
w orientalizującym "Keops",
ale te przebłyski giną w zestawieniu
z natrętną motoryką i rozwiązaniami
pod publiczkę w "Rise
Again", faktycznie traumatycznym
"Trauma" i kilku innych utworach.
Są tu też kompozycje prostsze i surowsze,
jak "When I Remember" czy
utrzymany w stylistyce lat 80.
"Cause Of You", które tylko
utwierdzają mnie w przekonaniu,
że zespół starał się złapać za ogon
kilka przysłowiowych srok jednocześnie.
Niestety nie wyszło, a jedyne
co zapamiętam z "Road To
Peredition" to fakt, że Zvonimir
Špacapan to bardzo perspektywiczny
i utalentowany wokalista. (2)
Wojciech Chamryk
KingCrown - Wake Up Call
2022 ROAR!
Swojego czasu bracia Joe i David
Amore narobili boruty w macierzystym
zespole Nightmare. Trochę
to dziwne, bo panowie parę
wiosen liczą... Oczywiście wylecieli
z Nightmare z hukiem. Niemniej
nie poddali się i zaczęli szukać
swojego miejsca na scenie m.in. w
projekcie Öblivion grając całkiem
niezłego hard rocka. Jednak ich naturalnym
środowiskiem jest i będzie
heavy/power metal, taki jaki
grali w Nightmare. Dlatego nie
dziwie się, że zainicjowali kolejny
projekt, który nazwali King
Crown. W roku 2019 wydali krążek
"A Perfect World", który zawiera
właśnie znakomity heavy power
metal. Nie inaczej jest z tegorocznym
albumem "Wake Up
Call". Zaczyna go świetna tytułowa
kompozycja prująca bez kompleksów
do przodu w obranym
przez nich stylu. Nie jest to jazda
bez trzymanki, a raczej ekscytujący
rajd pod pełną kontrolą. Tym bardziej
że muzycy perfekcyjnie przemyśleli
i zaaranżowali "Wake Up
Call". Chociażby jego wstęp oparty
jest o akustyczne gitary, a jego
temat odnajdziemy również w końcowej
fazie utworu. Do tego zabawa
atmosferą, tempami, plus epicko-maidenowskie
zaśpiewy. Nie
brakuje znakomitych partii gitar,
czy to rytmicznych, czy też solowych.
Sekcja pracuje perfekcyjnie i
z mocą. Oczywiście melodie prowadzi
znakomity mocny głos Jo
Amaro. Kolejne dwa kawałki "The
End Of The World" i "Story Of
Mankind", choć różne są równie
wyśmienite. Pierwszy ma więcej
przestrzeni, zaś drugiemu brakuje
ciutkę wigoru i animuszu, tak jak
to uczynili Francuzi w openerze.
Wraz z "Lost Foreigner" zwalniają,
ale ich muzyka staje się mocna i
majestatyczna. Natomiast z "One
With Earth" wracają do szybszego
grania i heavy/powerowej witalności.
Jednak tak jakby nie wykorzystywali
w pełni swojego potencjału
i zachowywali pewien bezpieczny
dystans, bufor. Nie wiem, czego
muzycy się obawiali, ale ta dodatkowa
moc mogłaby zaprowadzić
kapelę do perfekcji. Przynajmniej
tak to czuję. Tak też wymyślona
jest większa część pozostałych
utworów. Oczywiście każda ma coś
swojego, muzycy KingCrown nie
bardzo lubią powtarzać się czy też
popadać w nudę. I tak wspominany
"One With Earth" ma chyba
najbardziej chwytliwy refren na
płycie. "To The Sky And Back" znowu
mknie z rozwagą do przodu
przy akompaniamencie fajnych riffów.
Natomiast "The Awakening"
rozpoczyna się folkowym tematem
niczym w Led Zeppelin. Za to zamykające
album "City Lights" i
"Fire Burns Again" zachwycają typową
dla tego zespołu mieszanką
mocy i melodii, ale także ślą przesłanie,
że ten zespół i tworzący go
muzycy nie muszą niczego, nikomu
udowadniać. Po prostu bracia
Amaro zrobili to grając w Nightmare,
a KingCrown jest tego doskonałą
kontynuacją. Oprócz wymienionych
kompozycji mamy
jeszcze wyborną power metalową
balladę "Gone So Long", opartą na
znakomitych partiach fortepianu i
gitar akustycznych oraz średniaka
w postaci kawałka "A New Dawn".
Oczywiście muzyka ma odpowiednią
oprawę, instrumenty brzmią
tak, jak powinny. Jest co doceniać.
Także jak ktoś jest fanem oldschoolowego
europejskiego heavy/
power metalu podanego na miarę
współczesnych możliwości to,
śmiało powinien sięgnąć po King
Crown i ich "Wake Up Call".
Choć po prawdzie jest on troszeczkę
słabszy od ich debiutu "A
Perfect World". Jednak ja życzyłbym
sobie, aby ich kolejne wydawnictwa
były przynajmniej na takim
samym "słabszym" poziomie.
(4,7)
\m/\m/
Knight and Gallow - For Honor
and Bloodshed
2022 No Remorse Reords
Epickość weszła ostatnio w modę
wśród młodych zespołów heavy
metalowych. Czy to dobrze czy źle
- nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Z jednej strony tematyka
"sword and sorcery" zdominowała
już raz tę niszę, a efektem był wysyp
czegoś, co znany Wojownik
Żelaza z Ziemii Kieleckiej określił
kiedyś mianem "gej-metalu". Powstrzymajmy
się może od pejoratywnego
oceniania kogokolwiek
przez pryzmat orientacji, ale faktem
jest, że europower (bo o nim
mowa) nie był najwdzięczniejszym
ujęciem tego tematu. Z drugiej -
czerpanie z takich wzorców jak
Manilla Road czy wczesny Manowar
przynosi zazwyczaj efekty na
naprawdę dobrym poziomie. I tak
też jest w przypadku Knight and
Gallow. Młoda ekipa z Kalifornii
po dwóch zapowiedziach w postaci
singla i demówki wreszcie wydała
na świat debiutanckiego długograja.
Chłopaki wyglądają co prawda
jakby przed chwilą grali na szkolnym
"bands battle", ale nie dajmy
się zwieść pozorom. Poznał się na
nich zresztą sam Chris Papadatos
z No Remorse Records, który byle
kogo do swojej stajni nie wpuszcza.
Mamy tu więc energiczną,
młodzieńczą dawkę epickiego US
power metalu inspirowanego klasykami
w stylu wspomnianego Manowar,
z domieszką trochę agresywniejszych
przedstawicieli gatunku
typu Iced Earth, a zarazem nie pozbawionego
melodii, które mogą
budzić skojarzenia nawet z Helloween
czy wczesnym Hammerfall.
Zespół znalazł bardzo fajny balans
między melodyjnymi kompozycjami,
a odpowiednią dawką łomotu.
Bardzo dużo o albumie mówi już
otwieracz - "Men of the West" to
rasowy epik i najdłuższy numer na
płycie. Melodyjny, podniosły (kłaniają
się nawet "maidenowe" galopady)
i rozbudowany, ale przy tym
całkiem chwytliwy - tu akurat panowie
prezentują odrobinę łagodniejsze
oblicze. Później za to pojawia
się pierwszy "agresor" w postaci
mojego ulubieńca, czyli "Godless".
To już prosty i bezpośredni strzał -
mam nawet wrażenie że wokalista
Nick Chambers musiał się zasłuchać
w niektóre zaśpiewy Quorthona
(inspiracja jak najbardziej
na miejscu, biorąc pod uwagę warstwę
tekstową). W podobnym duchu
utrzymane są jeszcze np.
"God's Will" (chyba najcięższy na
całej płycie, z ciekawymi, agresywnymi
wokalami, choć jak dla
mnie trochę za bardzo powydziwiany)
i ponownie bardziej rozbudowany
zamykacz "Black Swordsman".
To kolejny z moich faworytów
- utrzymany z początku w średnim
tempie, prowadzony przez
bardzo ciężki, groov'iasty riff, a w
połowie przeradzający się dziką gonitwę
- świetne budowanie patosu,
w dobrym tego słowa znaczeniu. Z
drugiej strony, mamy też odrobinę
"melodyjniejszą" część albumu, po
której plasują się takie utwory jak
brzmiącym chyba najlżej na całej
płycie (ale to wcale nie wada!)
"Stormbringer's Call" czy świetne
"Blood of Wolves" powerowo pędzące
przez zwrotki i zwalniające
na hymniczny refren. Na koniec jednak
chcę pewną rzecz sprostować
- te powyższe laurki nie oznaczają
jeszcze niestety, że mamy do czynienia
ze złotym dzieckiem epickiego
heavy. Kompozycje wpadają w
głowę co prawda bardzo szybko, a
całości nie brakuje ikry, ale melodie
bywają troszkę naiwne (patrz:
"Lord of the Sword"). Stąd nie
umiem wskazać prawdziwie słabego
punktu płyty w postaci konkretnego
utworu, ale są pośród nich takie,
które po prostu mogą się szybko
znudzić. Co pocieszające -
Knight and Gallow to naprawdę
młoda horda, stąd wszelkie niedojrzałości
w kompozycjach idzie łatwo
usprawiedliwić. A umiejętność
zrobienia takich numerów jak
wspomniane "Black Swordsman"
rokuje baaardzo dobrze. (4)
Piotr Jakóbczyk
Kreator - Hate Uber Alles
2022 Nuclear Blat
Ostatnie dokonania Mille Petrozzy
i jego kolegów dość mocno podzieliły
metalową brać. Wśród jednych
wzbudzały zachwyt (powiedzmy
sobie szczerze, czasem
mocno przesadzony), inni zaś osądzali
tą ekipę od czci i wiary, zarzucając
jej zdradę thrashowych
ideałów i inne podobne pierdolety.
Sami główni zainteresowani zdają
sobie nic z tego nie robić i konsekwentnie
idą drogą, którą zaczęli na
albumie "Enemy of God", a rozwinęli
między innymi na "Hordes
of Chaos" czy genialnym "Phantom
Antichrist". Warto też nadmienić,
że poruszając się w tej estetyce
stylistycznej, nie zapominają
o swych korzeniach. Piętnasty album
w dorobku Kreatora zatytułowany
"Hate Uber Alles" jest
niczym innym jak bezpośrednią
muzyczną kontynuacją przywołanych
powyżej wydawnictw. W tym
miejscu warto wspomnieć o pewnej
zmianie personalnej, która zaszła
w szeregach zespołu. Ustabilizowany
przez długie lata skład został
opuszczony przez Christiana
"Speesy'ego" Gieslera. W jego
miejsce pojawił się Frederic Leclercq,
basista znany głównie z występów
w Dragonforce. Czy owa
zmiana wpłynęła w jakikolwiek
sposób na muzykę zespołu? Raczej
nie, choć ten dopływ świeżej krwi
RECENZJEY 185
na pewno na złe im nie wyjdzie.
Jeśli chodzi o zawartość muzyczną,
to parę hitów na pewno tu znajdziemy.
Choćby otwierający album
numer tytułowy, który jest niczym
hitchcockowskie trzęsienie ziemi
wprowadzającym słuchacza w klimat
albumu. W następującym po
nim "Killers of Jesus" możemy się
doszukać pewnych wspólnych mianowników
z kultowym albumem
"Coma of Souls" albo nawet jeszcze
starszymi płytami. Na "Hate
Uber Alles" nie zabrakło też kilku
naprawdę melodyjnych momentów.
Mam tu na myśli choćby takie
kawałki jak "Crush The Tyrants",
"Become Immortal" czy niemal
heavy metalowy "Conquer and Destroy".
No dobrze, wszystko ładnie
i pięknie, ale pewnie wielu z was
zastanawia się, czy Mille & Co jadą
tylko na tym, co już sprawdziło
się wcześnie, czy może jednak podjęli
jakąś, chociażby drobną próbę
odświeżenia swojej stylistyki. Owszem,
są. Za taką można uznać
utwór "Midnight Sun" z gościnnym
udziałem wokalistki Sdoffii Portanet.
Pierwszy raz w swej historii
Kreator zdecydował się na taki
krok. "Hate Uber Alles" jednoznacznie
udowadnia, że Kreator jest
ciągle w pierwszej lidze w swojej
kategorii, a spadek z niej mu absolutnie
nie grozi (5).
Bartek Kuczak.
Leash Eye - Busy Nights, Hazy
Days
2022 Self-Released
Wydaje się, że Leash Eye tak jakoś
niezbyt dawno debiutowali płytą
"V.E.N.I", a tu proszę, liczy ona
już kilkanaście lat, a zespołowi
stuknęło niedawno ćwierć wieku,
co uczczono stosownym jubileuszem.
Nic więc dziwnego, że w
niektórych kręgach warszawska
formacja cieszy się kultowym statusem,
a jej podszyty stonerem/
southern rockiem heavy rock staje
się coraz ciekawszy i bardziej dopracowany.
Dowodów na taki stan
rzeczy mamy na "Busy Nights,
Hazy Days" istne multum, nawet
jeśli jest to album znacznie krótszy
od poprzednich. Numer płyty to
dla mnie zdecydowanie zróżnicowany,
a przy okazji i najdłuższy na
niej "Electric Suns" z syntezatorową,
zaskakującą kodą - słuchając
"Busy Nights, Hazy Days" po raz
pierwszy byłem przekonany, że to
już wstęp do kolejnego utworu, ale
nie, w dodatku to zaskakujące zestawienie
ma sens, nie tylko z racji
łączenia kontrastów. Singlowy "…
Of The Night" i "No Time To Take
It Easy" są z kolei bardziej przebojowe,
chociaż chwytliwości nie można
też odmówić "Where The
Grass Is Green And The Girls Are
Pretty" (cytat z Gunsów? Czemu
nie?). Warstwę wokalną kilku
utworów fajnie wzbogacają Monika
Urlik oraz Margo z deathmetalowej
Moyry, co w żadnym razie
nie jest tylko ciekawostką. Cieszy
też, że zespół coraz śmielej sięga
do bluesowej skarbnicy ("F.D.T.D",
"Stay Down", "Some Kind Of Rookie"),
nie unikając przy tym iście
metalowego, wręcz brutalnego ciosu
("Betting On One Horse", "Step
On It") - ten hard truckin' rock
wciąż zaskakuje i wzbudza ciekawość
co Opath i spółka sprokurują
następnym razem. (5)
Wojciech Chamryk
Lesson In Violence - The Thrashfall
Of Mankind
2022 Iron Shield
Niektórzy z członków Vendetty
grają pod szyldem Brain Damage,
który jest również tytułem drugiego
albumu tego zespołu. W Brain
Damage spotkało się też kilku
młodszych muzyków, czego efektem
jest powstanie kolejnej grupy.
Jej nazwa Lesson In Violence kojarzy
się fanom thrashu równie dobrze,
została bowiem zaczerpnięta
z pierwszego LP "Bonded By
Blood" Exodus. Mamy tu więc nader
wyraźne tropy i Lesson In
Violence faktycznie podążają śladami
swych mistrzów, proponując
energetyczny, zaawansowany technicznie
i bardzo dopracowany
thrash. W sensie podejścia i kompozycji
to old school pełną gębą,
prawdziwy powrót do drugiej połowy
lat 80. ubiegłego wieku, ale
już brzmienie potwierdza, że to
współczesna produkcja, żaden retro-kotlet
dla mniej wymagających
miłośników nostalgicznych i zarazem
bezsensownych wycieczek w
odległą przeszłość. Mimo preferowania
przez zespół szybkich temp
materiał jest zróżnicowany - słychać,
że muzycy posiedzieli nad
aranżacjami, czego efektem jest
bardzo dobre wyważenie proporcji
między intensywnością a melodią.
Florian Negwer często urozmaica
partie wokalne - sporo tu dwugłosów,
nakładek czy chórków. Na żywo
będzie pewnie z tym problem,
ale na płycie robi to wszystko wrażenie.
Lesson In Violence nie
będą za to mieli kłopotów z odtworzeniem
podczas koncertów gitarowych
partii, a to z racji posiadania
w składzie świetnego duetu
Florian Helbig/André Loesch.
Obaj panowie są nad wyraz zgrani,
płynnie wymieniają się solówkami,
warstwa riffowa "The Thrashfall
Of Mankind" również robi wrażenie,
tak więc zespołowe hasło
"Thrash or be Thrashed" nie jest
tylko pustym sloganem. (5)
Wojciech Chamryk
Lost Legacy - In The Name Of
Freedom
2020 Pure Steel
Do zespołów z długim stażem i z
niewielkim dorobkiem wydawniczym
podchodzę bez zbytniego entuzjazmu,
bo najczęściej okazuje
się, że okazjonalne zrywy nie przekładają
się na jakość ich nielicznych
płyt. Z nowojorskim Lost
Legacy jest podobnie: istnieją od
1998 roku, a "In The Name Of
Freedom" jest dopiero drugim albumem
tej grupy. W dodatku poprzedni
"The Aftermath" ukazał
się w roku 2009, taka więc David
Franco wraz z kolegami nie są jakimiś
pracusiami, a co najgorsze
grają tak sobie. I to w pełnym tego
słowa znaczeniu: ani jakoś szczególnie
źle, ani też za dobrze - po
prostu przeciętnie. Proponują
heavy/power metal w bardzo tradycyjnym,
ale co najwyżej poprawnym
wydaniu. Z "My Faith",
"Rules Of Engagement" czy "Enough
Is Enough" wieje nudą, singlowy
"Front Line" też nie zachęca do dalszego
zgłębiania twórczości zespołu.
Dynamiczny "Take Me Away"
czy surowszy, kojarzący się z doom
metalem "Will You Remember" są
nieco ciekawsze, ale to wciąż poziom
mogący zainteresować co najwyżej
najmniej wybrednych zwolenników
takiego grania. (2)
Wojciech Chamryk
Lovell's Blade - Deadly Nightshade
2022 No Dust
Pete Lovell to były, trzeci w kolejności,
wokalista holenderskiego
Picture - z jego udziałem powstał
chociażby w roku 1983 LP
"Eternal Dark", miał też znaczący
udział w reaktywacji zespołu, śpiewając
w nim w latach 2007-2016.
W końcu jednak postanowił popracować
na własny rachunek, w
czym pomogli mu koledzy z Picture,
gitarzysta jednego ze składów z
lat 80. i tego reaktywowanego
Andre Wullems i jego młodszy
kolega po fachu Mike Ferguson,
który zasilił zespół już po roku
2010. Skład dopełnili basista Patrick
Velis i perkusista Noel van
Eersel i od roku 2016 Lovell's
Blade wydali już trzy albumy. Najnowszy
"Deadly Nightshade" trochę
się opóźnił, bowiem pierwotnie
miał zostać zarejestrowany wiosną
2020 roku, co z oczywistych względów
nie mogło się udać. Ponnd roczne
opóźnienie nie wpłynęło jednak
na poziom tego materiału, bo
to granie żywcem przeniesione w
nasze czasy z pierwszej połowy lat
80.: niemocne, melodyjne, ale całkiem
kąśliwe. Fani Picture powinni
zwrócić uwagę na dynamiczny
opener "Running Out Of Time",
"Still So Lonely" czy "Distant
Glow", i to nie tylko z racji wokalnych
partii Lovella. Są też akcenty
bliskie rock'n'rolla i bluesa ("It's
Not Criminal", kojarzący się z
AC/DC "Dead Of Night", "Generator"),
a do kompletu kilka lżejszych
utworów hard/AOR. Z tej kategorii
wyróżniłbym chwytliwe "Mystery"
i popowy wręcz "Scarred", ale generalnie
całość "Deadly Nightshade"
trzyma poziom, nie ma tu
mowy o jakimś obniżeniu lotów.
Do tego Lovell, mimo 60-tki na
karku, wciąż jest w formie, co tym
bardziej powinnio zachęcić fanów
Picture do sięgnięcia po tę płytę.
(5)
Luzifer - Iron Shackles
2022 High Roller
Wojciech Chamryk
Myślałem, że to poboczny projekt
muzyków Vulture, w którym odpoczywają
od thrash/speed metalu,
a tu niespodzianka, Luzifer powstał
znacznie wcześniej, tylko miał
mniej szczęścia. Dopiero pandemia
dała chłopakom czas na powrócenie
do tego zespołu i nagranie debiutanckiego
albumu. "Iron Shackles"
to raptem 32 minuty muzyki,
ale też jednocześnie cudowny prezent
dla fanów oldschoolowego
hałasu z przełomu lat 70. i 80.
ubiegłego wieku. Nigdy bym nie
przypuszczał, że tych trzech młodych
ludzi tak dobrze odnajdzie się
w takich dźwiękach, zawsze myślałem,
że są totalnie zakręceni na
punkcie szybszego i mocniejszego
grania, a tu taka niespodzianka.
Grają więc z klasą i nader stylowo,
zwłaszcza w tytułowym openerze,
"Barrow Downs" (ach te syntezatory,
niczym z lat 70.!) i bardziej pod
hard rocka "Wrath Of The Sorcerers"
(tu z kolei mamy organowe
186
RECENZJE
brzmienia). Ciekawy jest też cover,
bo to żaden oklepany metalowy
klasyk, ale przeróbka jednego z
największych przebojów nurtu Neue
Deutsche Welle, "Der Goldene
Reiter" Joachima Witta - aż dziwne,
jak ten lekko brzmiący utwór
z roku 1980 zyskał w anturażu
hard'n'heavy. Tym większa szkoda,
że muzycy dają pierwszeństwo
Vulture, nie planując kolejnych
wydawnictw sygnowanych nazwą
Luzifer. (5)
Wojciech Chamryk
Märvel - Graces Came With
Malice
2022 The Sign
Szwedzi z Märvel nie odpuszczają,
klasycznie hardrockowe, surowe,
ale też nad wyraz melodyjne granie,
wciąż kręci ich najbardziej. Na
"Graces Came With Malice", ich
dziewiątym już albumie, tych
chwytliwych melodii i przebojowych
refrenów jest nawet znacznie
więcej, tak jakby zespół z jeszcze
większym naciskiem podszedł do
tego właśnie aspektu. Jednak bez
obaw, bardziej popowe "The Disaster",
"Lizard's Tongue" czy "Queen
For A Day" są zakorzenione w latach
70. i brzmią nad wyraz stylowo,
to żadne potworki z obecnych
list przebojów. Poza tym dopełniają
je glamowy, czerpiący z rock'n'
rolla, "Hot Nite In Dallas" czy tytułowa
ballada, a do tego nie brakuje
mocniejszych kompozycji,
można rzec typowych dla Märvel.
Świetny jest choćby opener "Slasher
With A Broken Heart", równie
dynamiczny "Great Man" czy nabierający
mocy w końcówce "Sorry
State Affairs" - fani zespołu nie będą
"Graces Came With Malice"
rozczarowani, potencjalnych nowych
słuchaczy też pewnie ta płyta
trochę do Märvel przyciągnie. (5)
Wojciech Chamryk
Mental Care Foundation - III
2022 Reaper Entertaiment
Fundacja Ochrony Zdrowia Psychicznego
- ciekawa nazwa dla zespołu
thrashowego, nie powiem. Z
całą resztą jest już niestety nieco
gorzej, ponieważ tych czterech doświadczonych
muzyków z Finlandii
rodem gra owszem, bardzo solidnie,
ale też jednocześnie sztampowo.
W dodatku zanotowali blisko
10-letnią przerwę, co stawia
Mental Care Foundation raczej w
świetle niezbyt zobowiązującego
projektu niż pełnoprawnego zespołu.
Ale ad rem: jak się rzekło to
thrash, chociaż nie do końca. Taki
bardziej amerykański, czerpiący od
Slayera czy Pantery, z wyrazistym
groove i solidną porcją mocarnych
riffów, czasem też ciut punkowy.
Niekiedy jak dla mnie zbyt nowoczesny
("Burn It Down") czy po
prostu za schematyczny("Aiming
For You"). Paradoksalnie ciekawsze
wydają mi się utwory odchodzące
od thrashowej konwencji,
jak czerpiący z tradycyjnego heavy
"Zombie", iście hardrockowy "Shot
& Beer", którego wiodącego riffu
nie powstydziliby się sami Black
Sabbath czy łączący heavy z thrashową
nawałnicą "Blind" - wydaje
mi się, że gdy za jakieś kolejne 10
lat Mental Care Foundation pomyślą
o czwartym albumie, powinni
rozważyć jeszcze odważniejsze
pójście w tym kierunku, bo sam
thrash w ich wykonaniu jest jednak
zbyt jednowymiarowy. (3)
Wojciech Chamryk
Merciless Death - The Beginning
Of Darkness (Epitaph)
2022 Thrashing Madness
Nowa płyta Merciless Death -
trudno nie mówić o zaskoczeniu,
bo szczecińska formacja po reaktywacji
w roku 2009, co dało efekt
w postaci, nagranego w zaskakującym
składzie (na basie Skaya z
Quo Vadis) albumu "From Hell",
ponownie zawiesiła działalność.
Nic też nie wskazywało na to, że ją
wznowiła, a tu proszę, trzeci długogrający
materiał grupy stał się faktem.
Zarejestrował go równie nietypowy
skład: obecny też na
"From Hell" Grzegorz Miszuk
(śpiew, programowanie perkusji), a
do tego Marek Żak (bas) i... uwaga,
Paweł Kasiarz (gitara), który
opuścił Merciless Death w roku
1989, a przed emigracją do USA
zagrał tylko na pierwszym demo
"Eternal Condemnation". "The
Beginning Of Darkness (Epitaph)"
to swoiste dwa w jednym,
mieszanka starszych i nowych
utworów - łącznie 12 kompozycji i
prawie 48 minut muzyki. Cieszy,
że muzycy z wiekiem nie łagodnieją,
wciąż łojąc surowy, bezkompromisowy
death/thrash metal.
Być może jacyś puryści będą kręcić
nosem na nowe wersje klasyków
sprzed lat, ale według mnie "The
Sadist", "Merciless Onslaught" i
"The Beginning Of Darkness" z
pierwszego demo oraz "Bloodthirstness"
z kolejnego "Holocaust"
bardzo w tych współczesnych wersjach
zyskują. Nie tylko na intensywności
czy też w aranżacyjnym
aspekcie; poza tym, nie ma co
ukrywać, mając 18-20 lat chłopaki
prezentowali tylko ułamek swych
obecnych umiejętności. Do tego
brzmi to mocno i konkretnie - nawet
ten perkusyjny automat broni
się, nie ma mowy o jakimś płaskim,
pozbawionym wyrazu wystukiwaniu
rytmu czy nijakim, cyfrowym
soundzie. Muzycznie zespół zawsze
był pod wpływem Slayera
czy Dark Angel, ale potrafił z czasem
przekuć te fascynacje na własny,
od razu rozpoznawalny styl,
nawet jeśli na wydawnictwach z lat
90. szedł już bardziej w stronę
death metalu. Teraz jest bardziej
tradycyjnie, wręcz oldschoolowo, a
świetny opener "Primordial CEO",
równie szybki "Marked As The
Beast" czy mocarne "Seeds Of Creation"
i "Weeping Angel" nie zainteresują
tylko tych z mocno już
nadwyrężonym słuchem czy najbardziej
zblazowanych. Są też trzy
utwory opisane jako bonusowe -
nie wiem dlaczego tak się stało, ale
zróżnicowany "The Vampire" do
poematu Baudelaire'a, "Fall Of
The Crown" i mroczny "Anioł płaczący"
(polski tekst to w dorobku
Merciless Death szczególne wydarzenie)
niczym nie odstają od materiału
podstawowego. Trochę
szkoda, że nie jest to powrót w
pełnym tego słowa znaczeniu, ale
przy obecnych realiach muzycznego
rynku oraz rozrzuceniu muzyków
Merciless Death po świecie i
tak dobrze, że zdecydowali się raz
jeszcze stworzyć coś pod tą nazwą
i w żadnym razie nie jest to jakiś
bezsensowny powrót z nijakim materiałem,
ale taki z tarczą, robiący
wrażenie i pozastawiający nadzieję,
że nie jest to ostatnie słowo zespołu.
(5)
Wojciech Chamryk
Midnite Hellion - Kingdom Immortal
2022 Power Chord Productions
Od czasu pełnoprawnego debiutu
amerykanów z Midnite Hellion
minęło 5 lat. Mimo upływu czasu i
zmiany w składzie (Charles Koegler
zajął stanowisko wiosłowego w
miejsce Jeremy'ego Molesa), w grze
zespołu nie zaszła de facto żadna
większa zmiana, a "Kingdom Immortal"
to kontynuacja stylu zaprezentowanego
na "Condemned
to Hell". Mówimy więc o klasycznym
heavy mocno inspirowanym
sceną amerykańską, aczkolwiek
miałbym problem z nazwaniem
tego grania typowo oldschoolowym.
Panowie nie idą w
retro po całości, pozwalając sobie
choćby na dosyć nowoczesną, dopracowaną
produkcję i riffy mocno
zalatujące groove'm. Poza tym
prócz klasyków choćby US poweru,
słychać tu sporo Pantery
(najlepszym przykładem "Ressurected"
- numer powstały ponoć
jeszcze w okresie poprzedniej płyty)
i chyba jeszcze więcej Metalliki
(szczególnie z okresu Czarnego
Albumu). To, co odróżnia "Kingdom
Immortal" od poprzedniego
krążka, to zdecydowanie mniej inklinacji
thrashowych, a więcej klasycznie
heavy metalowych. Taki
np. krótki i szybki strzał jak "Speed
Demon" to już niemal typowy rocker
o mocniej podkręconym tempie.
Moje ulubione "Army of the Dead"
to z kolei rasowy, rozbudowany
epik - powolne budowanie napięcia,
zmiany tempa, bardzo fajne
orientalne riffy, a nawet liryki osadzone
w uniwersum "Gry o Tron"
- tego Midnite Hellion jeszcze nie
grało, ale trzeba przyznać że
sprawdzili się w tej formie. Osobiście
wyróżniłbym jeszcze "Phantomland"
- przyjemny numer z fajnym,
nośnym refrenem i wspomniany
już wyżej "Ressurected" - totalnie
metallikowo-panterowy, agresywny
thrasher (choć utrzymany w
raczej średnim tempie). Tu warto
jeszcze wspomnieć o wokalach - bo
to jeden z głównych "winowajców"
tych skojarzeń. I zawsze w takich
momentach mam silne obawy
przed usłyszeniem maniery Hetfielda
("ou yeeeah!") na szczęście
Rich Kubik dysponuje głosem na
tyle mocnym i swoistym, że wszelkie
niebezpieczne ciągoty zostały
powściągnięte - dzięki Bogu! Niestety
muszę przyznać że poza wymienionymi
momentami, płyta
niespecjalnie trafia w moje gusta.
Co prawda czuje w tej muzyce - a
po przeprowadzonej rozmowie z liderem
zespołu Drew Rizzo nie tyle
czuję, co jestem pewien - dużo
radości z grania i pasji. Chłopaki
zdecydowanie grają to, co kochają i
co chcą, i chwała im za to. Natomiast
nie ma tu zbytniego wybicia
się ponad przeciętność. Może i jest
trochę momentów które faktycznie
zapadają w pamięć - ale weźmy
choćby otwierający "H.M.O.", który
mimo zapamiętywalnego refrenu
jawi mi się jako trochę naiwny,
żeby nie powiedzieć banalny rocker.
Podobnie "Rapscallion" - niby
trochę inny, wyróżniający się wolnym
tempem, bujający i też wpadający
w ucho, ale cholernie… średni
(co za ekwilibrystyka językowa!).
Przy czym jak wspomniałem
- kompozycje to jedno, ale to może
trochę kwestia gustu. Ja oczekuję
od zespołu heavy metalowego większego
zanurzenia się w oldschoolu
i klimacie lat 80. - to jest zaś hołd
dla klasyków, ale zagrany z duchem
wiele bardziej współczes-
RECENZJE 187
nym. Z drugiej strony, pewnie dla
wielu to może mieć sens… Poza
tym przecież liczą się po pierwsze
dobre piosenki - a tych tu kilka
jest. Podsumowując - ci, dla których
NWOTHM to "konserwatyści"
z Enforcer/Portrait/Eternal
Champion - docenią pewnie tylko
momenty (jak "Army of the
Dead"). Pozostali mogą spróbować
się z całością - znajdziecie sporo
pasji, energii i kilka naprawdę niezłych
momentów. (3,5)
Mirage - The Sequel
2022 From the Vaults
Piotr Jakóbczyk
Heavy metalowa ciekawostka z
Danii. Mirage hałasował sobie w
latach osiemdziesiątych, później
się posypało, a w zeszłym roku zespół
wznowił działalność. Niedawno
ukazała się płyta złożona z
ośmiu starych, ale oficjalnie dopiero
teraz po raz pierwszy nagranych,
utworów. Stylistycznie, ale
też wokalnie (np. metalowe okrzyki
z silnym pogłosem na rytmicznym
podkładzie w "Robot 9")
kojarzą mi się z łagodniejszą alternatywą
wobec Maltese Falcon
"Metal Rush" (1984), choć liczne
melodie wyraźnie inspirowane były
hard rockowymi formacjami: wczesnym
Deep Purple (hammondowskie
klawisze przygrywające do
trącącego myszką speedu w "In
The Days Of Rama"), balladowym
obliczem wczesnego Uriah Heep
("When Autumn Comes") oraz
Thin Lizzy ("Guiding Light"). Najbardziej
podoba mi się niepohamowana
dynamika podkręcana
przez zdecydowaną i intensywną
pracę perkusji, dobrze współgrającą
z ciężkimi a jednocześnie rozpędzonymi,
całkiem ostro zacinającymi
gitarami. "The Sequel" bazuje
na większej ilości zakręconych
dźwięków niż dobitny i oszczędniejszy
w użytych środkach wyrazu
Maltese Falcon "Metal Rush".
Często - sprawiające wrażenie niekończących
się jammów - partie instrumentalne
wytrwale przą przed
się, tak że można przyjemnie zawiesić
na nich ucho (zwłaszcza dotyczy
to "Haunted", "In The Days Of
Rama" oraz "When Autumn Comes").
Z drugiej strony, nie jest to
muzyka na jedno kopyto, o czym
najlepiej świadczy psychodeliczny
wstęp na głos i gitarę akustyczną w
"Far Away", które ciekawie rozwija
się w dalszej części. Podobno Mirage
stosowało trochę więcej pirotechniki
niż podobne formacje, co
można sobie wyobrazić w wybuchowym
rytmie inicjującym "Flowers
For Algernon" o potężnym
groov'ie; kwiatki Algernona mogły
sprawdzać się kiedyś jako efektywny
hit podczas koncertów, ponieważ
cechują się brawurową akcją, a
prosta zwrotka nadaje się do
wspólnego śpiewania przez publiczność.
Nie słychać, że recenzowany
album wyprodukowano czterdzieści
lat po założeniu kapeli, bo
brzmi tak energicznie, i żywiołowo,
jakby młodzież grała go na żywo
w klubie. Śpiewający lider Torben
Deen (jego głos daje radę, ale
nie powala) i pozostali nie podbiją
świata za sprawą "The Sequel", ale
wywarli na mnie wrażenie, że taki
kawał czasu po stworzeniu poszczególnych
utworów, nadal potrafili
się w nie wczuć. Słychać, że
nie odgrzewają staroci z sentymentu
do młodości, tylko szczerze bawią
się prezentowanym przez siebie
heavy metalem. Z perspektywy
odbiorców, którzy dopiero teraz
stykają się z nazwą Mirage, może
wydać się niejasnym, po co wracać
do mało wyróżniających się numerow
sprzed 35 lat? Było, minęło.
No dobra, ale jeśli chodziło o osobistą
satysfakcję zaangażowanych
muzyków, to z całą pewnością cel
został osiągnięty. Nigdy nie jest za
późno, by zrealizować swoje dawne
muzyczne zamiary z młodości.
(3,5)
Sam O'Black
Monasterium - Cold Are The
Graves
2022 Nine Records
Czekałem na tę płytę i nawet nie
zdawałem sobie sprawy jak bardzo.
I nie chodzi nawet o to, że byłem
jakimś wielkim fanem Monasterium.
Właściwie to wręcz przeciwnie
- uważałem ich za takiego
młodszego braciszka Evangelist,
któremu jeszcze sporo brakuje do
tego poziomu kvltu. Ale była w ich
dyskografii niesamowicie ważna
cecha - bardzo wyraźny progres. I
było właściwie pewne, że "Church
of Bones" to nie jest ostatni przystanek
zespołu w tej podróży samodoskonalenia.
Poprzedni krążek
był - w moim mniemaniu - krokiem
milowym wobec bardzo przyzwoitego
debiutu, ale wciąż było
słychać, że Krakowian stać na jeszcze
więcej. W czerwcu Anno Domini
2022 otrzymaliśmy wszyscy
niezbity dowód na potwierdzenie
tej tezy. "Cold Are The Graves"
jest jak odblokowanie kolejnego
poziomu albo awans do wyższej
ligi. Po pierwsze to następny krok
w stronę większej melodyjności.
Pewnie zasługę ma w tym jeszcze
większy niż na poprzednich krążkach
zwrot w stronę heavy metalu.
W zasadzie ponad połowa utworów
to już bardziej heavy w wolniejszych/średnich
tempach, aniżeli
doom. Klasycznie "zagładowy"
ciężar słychać jeszcze oczywiście
bardzo wyraźnie, choćby w otwierającym
"The Stigmatic" czy "The
Great Plague", ale weźmy choćby
moją ulubioną "Cimmerię" - to już
numer któremu zdecydowanie bliżej
do Grand Magus niż do Candlemass.
To oczywiście bardzo dalekie
skojarzenie, którym nie polecam
się zbytnio sugerować - szczerze
mówiąc najłatwiej byłoby mi
odnieść ten utwór do… Monasterium.
A mianowicie do takich
utworów, jak "Dance Macabre" czy
"Liber Loagaeth" z poprzedniego
krążka. "Cimmeria" wydaje się ultymatywnym
rozwinięciem pojawiających
się tam tendencji. Ultymatywnym,
bo tu już wszystko jest
perfekcyjne. Riff prowadzi całość
niby dziki koń gnający po stepach
hyboryjskich, do tego nieprawdopodobne
wokale Strzelca (facet
chyba jeszcze nigdy tak nie śpiewał
- pojawiają się nawet świetne falsety!)
no i niemal hiciarska kompozycja.
Cudo! Takich świetnych momentów
jest tu zresztą mnóstwo.
Trzeba choćby wspomnieć o jeszcze
jednej heavy-perełce, czyli "The
Siege" z bardzo chwytliwymi bridgem
i refrenem opartym na doskonałym
przewodnim riffie. Ale czego
by nie mówić, doom'owe oblicze
Monasterium to też wciąż bardzo
mocna strona zespołu. Choćby
wspomniany, bardzo melancholijny
"The Stigmatic" czy mroczny
"Necronomicon". Gdzieś pośrodku
stoi skąpany w nostalgii utwór eponimiczny
- niemal balladowy. A
propos ballad - warto wspomnieć o
ciekawostkowym, akustycznym
"Remembered", które - możliwe że
niezamierzenie - stanowi całkiem
intrygujące interludium niemal pośrodku
płyty. Generalnie wstawki
akustyczne pojawiają się na "Cold
Are The Graves" kilkakrotnie i
uważam to za bardzo umiejętny
zabieg w budowaniu nastroju. A
nastrój to kolejna rzecz o której
muszę wspomnieć. To w zasadzie
dosyć typowe dla Monasterium,
ale z braku lepszego określenia nazwałbym
go "wielkopostnym". Jest
w tej płycie coś, co silnie skłania do
zadumy. Czy to nad ludzką marnością,
czy nad przemijaniem… to
trochę jak opowieść o człowieku
idącym przez krainę umarłych (czy
są tu inni fani Thorgala? Być może
Wam też przypomni się "Ponad
krainą cieni"?) i bez znaczenia, że
w tekstach mamy Conana, epidemię
dżumy i legendy arturiańskie -
spójrzcie tylko na okładkę Xaaya,
mocno inspirowaną twórczością
Beksińskiego - ja tam czuję nomen-omen
chłód grobów! Ale historie
w tekstach też nie są bez znaczenia
- one tylko potwierdzają, że
mamy w Polsce kolejny band epic
metalowy, których tak bardzo nam
brakuje! I to na poziomie, który
bez żenady możemy wystawiać w
szranki z konkurentami z pozostałych
części Europy! A czuję, że za
parę lat to już nie będzie najlepsza
płyta w dyskografii Monasterium.
Wydaje mi się, że chłopaki dysponują
możliwościami by wskoczyć
jeszcze półeczkę wyżej. A potem
może jeszcze jedną, i jeszcze…(5)
Piotr Jakóbczyk
Mortal Soil - Mortal Soil
2021 Underground Power
Mortal Soil to grupa utworzona
przez multiinstrumentalistę J. L
Burnera i perkusistę Nicka Grave'a.
W zeszłym roku dwójka wydała
swój debiutancki album, który
tytuł odziedziczył po nazwie formacji.
"Mortal Soil" oferuje nam
36 minut naprawdę dobrego metalu
zmieszanego z rockiem i oprawionego
w interesujący klimat.
Dwaj panowie zaczynali działać
wspólnie jako Regal Force. Zanim
wsłuchamy się w pierwsze melodie
"Mortal Soil", warto poświęcić kilka
minut samej okładce, jest raczej
prosta, ale mroczna i tajemnicza, z
pewnością opowiada swoją historię,
jednak co najważniejsze, dobrze
pasuje do zawartości audio.
Przejdźmy więc do niej, krążek
otwiera instrumentalny "Veil of
Dusk", gitarowa harmonia w towarzystwie
organów i dzwonów kościelnych,
zapowiada i wprowadza
w nastrój reszty utworów, delikatnie
w stylu solowych wejściówek
do starszych utworów Metalliki.
Następna w kolejce jest "Her Demon
Eyes", wpadający w ucho rockowy
utwór z ciemniejszymi wstawkami,
a co mi się spodobało, to
niespodziewana partia basu, która
urozmaica i sprawia, że utwór jest
ciekawszy. Sporym atutem kompozycji,
są świetne solówki, melodyjne
i dobrze frazowane. Zostając
przy brzmieniu gitar. Otwierający
riff do "Devils In My Head" jest
jednym z najlepszych na płycie,
ma ciekawą melodie i dobry rytm,
bije od niego Judas Priest, jednak
całokształt nie wciąga już tak bardzo
jak opening. "Evil Strikes
Again" szósty trak, najbardziej dynamiczny
i techniczny, szybki, ale
całkiem kontrastowy, w bridge'u
mamy gitarę akustyczną, chwilowo
uspokaja, pozwala złapać oddech.
Jest tu trochę zabawy rytmem i
wprost świetny rundown grany
przy okazji głównego riffu, instrumentalnie
mój zdecydowany faworyt.
Album zamyka "Forever In
Absence", ambitna kompozycja, z
ciekawą melodią, akustyczny
wstęp, który od razu skojarzył mi
188
RECENZJE
się z tymi, pisanymi przez Grete
Van Fleet, z początku utwór raczej
rockowy, który ewoluuje w bardziej
metalowy utwór, gitarowo
progresywny, w stylu Blackmore'a.
Odchodząc od samej twórczości
muzycznej, Mortal Soil jest
świetnie wyprodukowanym albumem,
trzeba docenić, dobry miks i
mastering. Utwory mają dużo mocy
i energii, ale są klarowne i przyjemne
dla ucha, nie ma zamieszania,
możemy wsłuchać się w dowolny
instrument i przeanalizować
jego partie. Ton gitary prowadzącej
jest fenomenalny, wyśrodkowany i
z odpowiednim sustainem i kompresją,
nie łamie sygnału i nie krzyczy,
jest zbalansowany i przyjemny.
Do tego dobre bębny często
urozmaicają utwory, świetne zmiany
rytmu, chociażby za pomocą
blach. Spodobała mi się ich przestronność,
potrafiły w trakcie
utworów przejść, z prostego rytmu
do zabójczych blastów, sprawnie
łączyły gatunki. Najmniej przypadła
mi do gustu praca wokalu, czasem
brakowało jej dynamiki, była
monotonna, głos w niektórych
utworach zdawał się momentami
nie mieć mocy i być na granicy załamania,
jak choćby w "Sanctuary
Of Death". Zabrakło mi też szerszej
palety rytmów w gitarze rytmicznej,
riffy często opierały się na
bardzo podobnym paternie i palm
muttingu, zdarzało jej się zbyt wolno
rozwijać. Czego nie można odebrać
tej płycie to budowanie nastroju
i klimatu, to, ten duet zrobił
fenomenalne, Organy i dzwony kościelne,
grobowy feeling, tym krążek
aż ociekał. "Mortal Soil", jak
na płytę debiutancką jest naprawdę
dobry, jest to album wszechstronny
i myślę, że może przypaść
do gustu wielu fanom, zarówno
brytyjskiego heavy metalu jak i
wielbicieli klasycznej, czasem cięższej
muzyki rockowej. Jest melodyjny
i wpadający w ucho, a przede
wszystkim wciągający i spójny.
Mówi się, że piękno tkwi w prostocie,
a diabeł w szczegółach, a te
szczegóły rozwiązane zostały
świetnie, i wyłapując je możemy w
pełni doświadczyć materiału zaproponowanego
przez Fiński duet.
Album nie jest niesamowicie odkrywczy
czy skomplikowany, ale
zapewni kilkadziesiąt minut dobrze
spędzonego czasu z dobrym
metalem. Panowie mają spory potencjał
i z ciekawością będę wyczekiwał
ich kolejnych muzycznych
dokonań. (5)
Szymon Tryk
Mother of Millions - Orbit
2022 Vicisolum Productions
Mother of Millions to grecki zespół
zaliczany do scen progresywnego
metalu oraz progresywnego
i alternatywnego rocka. Ma na
swoim koncie trzy pełne studyjne
albumy "Human" (2014), "Sigma"
(2017) i "Artifacts" (2019). Aktualnie
pracuje nad swoją czwartą
dużą płytą. Poprzedza ją właśnie
omawiana EP-ka "Orbit". Rozpoczyna
ją króciutki bardzo melancholijny
utwór "Where Do We Go
From Here", gdzie rozmarzony głos
wokalisty śpiewa w akompaniamencie
nostalgicznych i ascetycznych
dźwięków fortepianu. W
podobnej formie jest utrzymany
kończący płytę, bardziej rozbudowany
kawałek "Rome". Ma on dodatkową
informację (piano version),
więc domyślam się, że istnieje
jakaś bardziej "zespołowa" wersja.
Obie kompozycje można zaliczyć
do rocka progresywnego.
Wskazują na to konstrukcję utworów,
ich klimat, aranżacje i przekaz.
Jednak moim zdaniem to nie
rock progresywny jest najważniejszy
dla muzycznego świata greckich
muzyków. Świadczą o tym
dwie kompozycje, które znalazły
się w samym środku EP-ki. Tytułowa
"Orbit" jest zdecydowanie w
stylu mocnego, nowoczesnego,
wielowątkowego metalu, w dodatku
bardzo mrocznego, ale za to
melodyjnego. Znajdziemy też kilka
wtrąceń w stylu rocka alternatywnego.
Natomiast "No Light, No
Light" choć ciągle jest w formie dynamicznego
nowoczesnego metalu,
to jest o wiele bardziej otwarta na
słuchacza i ma zdecydowanie cieplejszy
klimat. Być może to kwestia
tego, że jest to cover zespołu
Florence + The Machine. Jeszcze
jedna uwaga odnośnie tego kawałka.
Wokalista George Prokopiou
swoim śpiewem przypomina mi tu
wokale Keitha Caputo z zespołu
Life Of Agony (gdzieś z początku
kariery). Nie bardzo wiem, skąd
akurat przyszło mi takie porównanie.
Raczej nie słucham takich kapel
jak Life Of Agony. Tym bardziej
trzeba zaznaczyć, że głos George
to raczej stara szkoła rocka i
w dodatku potrafi poruszyć nim
wiele emocji. Za to nie widzę na tej
EP-ce progresywnego metalu. No
może w owych dynamicznych
utworach, bardziej nowoczesnych,
są jakieś smaczki rodem z progresyjnego
metalu, ale bardziej są to
jedne z elementów aranżacji, nic
więcej. Niemniej całość brzmi
"zdrowo" i mimo wszystko zetknięcie
się z nowym (a także ze wcześniejszym)
materiałem Mother of
Millions może przynieść słuchaczom
i fanom wiele pozytywów. Po
prostu sprawdźcie Mother of Millions.
\m/\m/
Mysterizer - The Holy War 1095
2021 Rockshots
Lubię takie kapele. Takie, czyli
konkretne, mimo krótkiego stażu
scenicznego doskonale wiedzące,
co chcą grać, mające jasno sprecyzowany
styl i konsekwentnie idące
wyznaczoną drogą. Muzyczna propozycja
pochodzącego z Finlandii
Mysterizer to spora gratka dla fanów
melodyjnego heavy metalu.
Tak, zgadł kolega jeden z drugim.
Takiego z klawiszkami. Proponuję
zachować jednak spokój. Partie
grane na parapetach są tutaj przeważnie
schowane za gitarami i
stanowią w dużej mierze jedynie
tło, nie odbierając tym samym albumowi
"The Holy War 1095"
ani grama heavy metalowego charakteru.
Zatem spokojnie. Nie powinny
być one gwoździem wbijanym
w najbardziej uczulone na ten
instrument bębenki uszne. Nawet
jeśli zdarzają się pojedyncze momenty,
gdzie przejmują one nieco
bardziej wiodącą rolę. Ma to na
przykład miejsce w świetnym "Last
Stand Hill". Klawiszowa partia,
którą tam usłyszymy ma typowo
AORowy klimat, co akurat w tym
konkretnym przypadku dodaje
temu kawałkowi uroku. W "Virus
C" natomiast gra keyboardu pełni
istotną rolę w tworzeniu naprawdę
sielskiego nastroju. Nastroju, który
tak de facto kontrastuje z ogólną
wymową tego numeru. Jednak
główną magię "Virusa" (jakkolwiek
w dzisiejszych czasach by to nie
brzmiało) stanowi patetyczny,
chóralnie zaśpiewany refren. Słuchając
całości "The Holy War
1095", nie sposób nie stwierdzić,
że to właśnie przebojowe refreny są
ich największym atutem ("Alea
lacta Est" czy "Heroes" to pod tym
względem absolutne mistrzostwo).
Nie jedynym zresztą. Panowie gitarzyści
Mike Hammer oraz Henry
Hanninen ewidentnie potrafią i
najwyraźniej lubią sobie "pocisnąć"
na swoich gitarkach. Najlepszym
potwierdzeniem jest tu ich pojedynek
w "The Fountain of Immortals".
Album ten ma jednak jedną
zasadniczą wadę, która nie ukrywam,
psuje nieco ostateczny obraz
całości. Jest to mianowicie wokal
Tomi'ego Kurtti. Nie zrozumcie
mnie źle. Gość potrafi śpiewać i dysponuje
całkiem niezłą barwą tylko
cóż z tego, jak owa barwa ni cholery
nie pasuje do muzyki granej
przez Mysterizer. W wysokich
rejestrach momentami jego śpiew
brzmi naprawdę komicznie. Gdyby
nie ten mankament, ostateczna
ocena byłaby pewnie wyższa. Mimo
wszystko czuję, że od czasu do
czasu będę do tego albumu wracał.
Chętnie też sprawdzę, jak sobie będą
radzić na kolejnej swej płycie
(4).
Bartek Kuczak
Naked Gypsy Queens - Georgiana
2022 Mascot
Naked Gypsy Queens to amerykańska
grupa z Nashville, a minialbum
"Georgiana" jest jej debiutanckim
wydawnictwem. Czterech
młodych muzyków, ze śpiewającym
gitarzystą Chrisem Attigliato
na czele, przypomina tą płytą, że
klasyczny heavy/hard i blues rock
są ponadczasowe i wiecznie żywe.
Kompozycja tytułowa to Led Zeppelin
w czystej postaci, bluesowohardrockowy,
z partiami granymi
slide, surowa i dynamiczna. Mocy
nie brakuje też "Down To The
Devil", kojarzącemu się z Deep
Purple, ale o nieco southernowym,
bardziej korzennym, posmaku, z
kolei "Strawberry Blonde #24" nie
powstydziliby się tacy The Black
Crowes, a to też coś znaczy. Są tu
tez dwa nieco lżejsze, balladowe
utwory: "Wolves" ma mocniejsze
refreny, ale zwrotki delikatniejsze,
a do tego aż dwie solówki. "If Your
Name Is New York (Then Mine's
Amsterdam)" to w całości, poza refrenem,
balladowo-klimatyczny
utwór, wywiedziony z "III" Zeppelinów,
świadczący o tym, że Naked
Gypsy Queens mają tak zwane papiery
na granie - nawet jeśli nie
czeka ich kariera, jaka stała się
udziałem grupy Greta Van Fleet,
to i tak warto zainteresować się ich
pierwszym wydawnictwem. (4,5)
Wojciech Chamryk
Nazareth - Surviving The Law
2022 Frontiers
Ciężki, dynamiczny i świeży, tymi
słowami po pierwszym przesłuchaniu
można określić "Surviving
The Law". Zastanawiałem się czy
wydając swój 25 album, można
jeszcze kogoś zaskoczyć i jak widać
zdecydowanie tak, jestem przekonany,
że gdybym trafił na ten krążek,
nie znając wcześniej Nazareth,
to pomyślałbym sobie, że jest
to świetny debiut, że musieli to
stworzyć pełni nowych pomysłów,
gniewni młodzi chłopcy z zamiło-
RECENZJE 189
waniem do starego hard rocka. Nic
bardziej mylnego, wręcz przeciwnie,
to panowie, którzy na scenie
rockowej swoje miejsce mają od
bardzo dawna, a ich staż liczyć można
w dekadach, wymalowali ten
kawał świetnej muzyki rockowej.
Album otwiera "Strange Days",
który mimo delikatniejszego riffu
wygrywanego przez pierwsze kilka
sekund, po chwili wprawia w osłupienie
potężnymi bębnami, basem
i elektrycznymi gitarami zwiastując
co nas czeka przez kolejne 48 minut.
Jednak to drugi utwór w kolejce
zatytułowany "You Gotta Pass
It Around" bardziej zwrócił moją
uwagę, kompozycja przesiąknięta
charakterem Def Leppard, pełna
świetnych chórków i solówek. Zostając
przy gitarach, dobrych riffów
jest tu co niemiara, otwierające
melodie do "Let The Whiskey
Flow", "Better Live It Out" czy "Psycho
Skies" są oryginalne, sprawiają,
że od razu chce się chwycić za gryf
swojego elektryka. Samo dozowanie
gitary i frazowanie tworzyło
świetny efekt, często wokalom
Carla akompaniował sam bas i
perkusja, a Jimmy ze sowimi sześcioma
strunami wraca do miksu
czy to na refren czy na prechorus.
Otwiera to przestrzeń, pozwala
złapać oddech, jednak wracając
uderza ze zdwojoną siłą. Mi osobiście
do gustu najbardziej przypadł
"Psycho Skies", zdecydowanie
najlepszy kawałek na płycie, trzy i
pół minuty wystarczyło, by zawrzeć
wszystko czego potrzebuje
idealny rockowy utwór, świetne i
uderzające otwarcie, budujące
zwrotki i w końcu fenomenalny,
wpadający w ucho refren, nie zapominając
o porządnej melodyjnej
solówce. Mimo wielu przemian na
przestrzeni lat i nieustannie zmieniających
się członków, panowie z
Nazareth nie zapomnieli o swoich
blues rockowych korzeniach, i nie
zapomnieli o swoich najstarszych
fanach. CI którzy są z nimi od pierwszych
albumów, z pewnością docenią
kompozycję "You Made Me"
autorstwa oryginalnego członka
grupy, basisty Pete'a Agnew.
Utwór zdecydowanie wyróżnia się
na tle reszty i jedni mogliby powiedzieć,
że do niej nie pasuje, jednak
dla mnie jest świetnym zakończeniem
płyty i sposobem na uhonorowania
tego 25 albumu. Słuchałem
tych 14 kawałków dobre kilka
razy i z każdym kolejnym tylko
bardziej się do nich przywiązywałem
i prawdę mówiąc największą
wadą tego krążka (pomijając
grafikę na okładce, która mi się
osobiści nie podoba) jest to, że nie
został wypuszczony 40 lat temu.
Lata 80. czasy świetności glam metalu
czy hard rocka, to jest miejsce,
do którego ta płyta należy i z pełnym
przekonaniem jestem w stanie
powiedzieć, że gdyby publikacja
tego materiału miała miejsce właśnie
w tej dekadzie, to Nazareth
mógłbym stać się światowym gigantem,
ten krążek powinien wyprzedzić
erę, a nie na nią zaspać.
(4,5)
Szymon Tryk
Nekkromaniac - Plague Eater
2022 Gates Of Hell
Ubiegłoroczny, wydany własnym
sumptem, debiutancki album Nekkromaniac
doczekał się niedawno
wznowienia. Myślę, że czterem
młodym Niemcom zależało przede
wszystkim na tym, by "Plague
Eater" był dostępny również na winylu,
bo to idealny nośnik dla siarczystego
black/thrash metalu.
Chłopaki łoją na tej płycie z
ogromnym serduchem i trudno się
do czegokolwiek przyczepić w takich
strzałach jak "Black Death",
"Napalm Funeral" bądź "Tyrant's
Command" - to po prostu esencja
takiego, brudnego i bezkompromisowgo
grania. Wokalista Akheron
dokłada do tego growling przechodzący
w skrzek, a żeby nie było
zbyt monotonnie pojawiają się
również, na przykład w "Sacrifice",
nawet jakieś przebłyski melodii. Z
kolei w tytułowym openerze kłania
się Celtic Frost z klasycznego
okresu, "Pit And The Pendulum"
zanim wejdzie na najwyższe obroty
atakuje niczym Black Sabbath z
ery najlepszych płyt, a "Bleed For
The Master (A Tribute)" to równie
potężny numer, ale dla odmiany na
początku bardziej death/doomowy.
Zespół czekał na długogrający debiut
blisko 10 lat, ale efekt końcowy
usatysfakcjonuje na pewno kogoś,
kto lubi taki surowy, podziemny
i w 100 % prawdziwy metal. (4)
Wojciech Chamryk
Night Cobra - Dawn Of The
Serpants
2022 High Roller
"Dawn Of The Serpants", to tytuł
pierwszego pełnego albumu Amerykańskiego
zespołu Night Cobra,
krążek ukazał się na początku tego
roku, a dokładnie 11 lutego. Wydanie
poprzedziło tylko EP zatytułowane
"In The Praise Of Shadows"
wydane w 2020 roku.
Night Cobra to pięcioosobowa
grupa prosto z Huston w Teksasie,
naładowana prawdziwym heavy
metalowym zacięciem. W skład
wchodzi Christian Larson (syntezator,
wokal), Brandon Barger i
Bill Fool (gitara), Trevi Biles
(Bass) oraz Cheech (perkusja).
Pierwsze dźwięki "Run The Blade",
wprowadzają w mroczny, wręcz
dystopijny nastrój, aklimatyzują
słuchacza z tym czego będzie doświadczał
przez kolejne 32 minuty.
Wraz z dołączeniem reszty instrumentów
odnajdujemy się w sercu
brytyjskiego heavy metalu lat 80-
tych, słuchając dalej, Night Cobra
serwuje nam kolejne szybkie kawałki,
pełne wręcz punk rockowej
dynamiki. Kiedy myślałem, że już
nic mnie nie zaskoczy, uderzył "In
Mortal Danger", iście thrash metalowy
utwór z zabójczym tempem i
niewyobrażalną mocą, uzupełniony
o imponujące techniczne solówki,
które mogą skojarzyć się z tymi
Dave'a Mustaine'a. Krążek zamyka
"Electric Rite", elektryzującą
mieszanka tego co mogliśmy usłyszeć
przez minione 30 minut.
Mimo że "Dawn Of The Serpants"
to album studyjny, to odsłuchując
go, możemy poczuć się
jak na koncercie, gwarantuje to
głośny i bardzo surowy miks, który,
mimo że, brzmi jak najbardziej
poprawnie, to momentami wprowadzić
mały chaos i tłok. Strefa
liryczna, nie jest specjalnie wyczerpująca,
teksty są raczej zwięzłe i
nieskomplikowane, aczkolwiek
mają coś do przekazania opiewają
na melancholii, są pełne dystopii.
Wokal nie przekonywał, zdawał
się ciągle być z tyłu, momentami
był monotonny, brakowało mi
artykulacji i intonacji, mimo to
należy docenić czasem pojawiające
się imponujące góry. Rekompensują
to obszerne partie instrumentalne,
wspólne harmonie w stylu
Iron Maiden oraz technicznie wymagające
solówki, zarówno te melodyjne
zatopione w Page'owskim
feelingu jak i te zagrane z zabójczą
prędkością i precyzją, godne gitarowych
bogów lat 80-tych. Brandon
i Bill świetnie się uzupełniają,
podczas gdy jedna ciemniejsza rytmiczna
gitara stawia ścianę brzmienia,
druga pełna fuzz'u z wręcz
łamiącym się sygnałem, wycina w
niej kolejne melodie. Do tego liczne
tajemniczo brzmiące partie na
syntezatorze, świetnie wprowadzały
w nastrój albumu, pozwoliły się
w niego wczuć, dodatkowo dając
moment wytchnienia. Choć mówiąc
szczerze, słuchając "Dawn Of
The Serpants" pierwszy raz, album
niespecjalnie mi się spodobał,
jednak z każdym kolejnym odsłuchaniem
coraz bardziej przypadał
mi do gustu. To pozycja dobra i
naprawdę interesująca, jest znacznie
bardziej dopracowana, przede
wszystkim lepiej zarejestrowana
niż "In Praise of the Shadow" jest
po prostu lepsza. Największymi
atutami płyty są w dobry sposób
budowana dynamika oraz świetna
oprawa gitarowa. Natomiast momentami
brakuje mi kontrastu i
zróżnicowania, nie słuchając uważnie,
cały materiał może zlać się w
jeden długi utwór, gdyż z wyłączeniem
interludium "Acid Rain"
wszystkie kompozycje są do siebie
bardzo podobne. Krążek nie jest
przełomowy, nie jest czymś innym,
nie jest nazbyt odkrywczy, ale z
pewnością reprezentuje kawał
dobrej muzyki heavy metalowej
oraz manifestuje talent i świetny
warsztat ekipy z teksasu. Jest to album,
któremu trzeba się oddać,
wczuć się w to chce nam zagrać,
wtedy odwdzięczy się świetnymi
wrażeniami. (4)
Szymon Tryk
Night Demon - Year Of The Demon
2022 Century Media
Uważam, że wiele dostępnych w
sieci recenzji najnowszej kompilacji
z okazji dziesięciolecia istnienia
Night Demon wystarczająco
wyczerpują ten temat. Zapoznając
się z nimi odniosłem wrażenie, że
"Year Of The Demon" nie wypada
nie lubić. Wierzę, że ludzie szczerze
zachwycają się tą muzyką, bo
faktycznie brzmi ona tradycyjnie
heavy metalowo i została sprawnie
skomponowana oraz porządnie
wykonana. Niemniej, Night Demon
jak na wysoko ceniony i rozpoznawalny
na całym świecie młody
zespół grający po 300 koncertów
rocznie, posiada skromną dyskografię.
Dotychczas ukazały się
tylko dwa ich longplaye studyjne:
"Curse Of The Damned" (2015)
oraz "Darkness Remains" (2017),
a do tego trochę singli. Rangi muzykom
dodaje wprawdzie fakt, że
dwóch spośród trzech członków
kapeli udziela się w Cirith Ungol,
ale zapowiadany na 4 listopada
2022 roku duży album będzie dopiero
ich trzecim. A skoro trzecim,
to potencjalnie przełomowym. W
tym przypadku należy oczekiwać
bardzo wysokiego poziomu, bez
zadawalania się półśrodkami. Albo
w listopadzie dojdzie do przewrotu
listopadowego, albo cel nie zostanie
osiągnięty. Stawiając tak sprawę,
nie jestem do końca przekonany,
czy utwory "Empires Fall", "Kill
The Pain", "Are You Out There" i
"Vysteria" (wymienione cztery kawałki
sa autorskie i pochodzą z
ostatnich singli, a oprócz nich na
kompilacji znalazło się kilka coverów,
najczęściej rejestrowanych
podczas koncertów) należycie prezentują
najnowszą twórczość jednego
z najokazalszych kandydatów
na przyszłą ikonę gatunku
heavy metal. Nikt nie jest żadną
wyrocznią, żeby takie rzeczy samemu
rozstrzygać wbrew woli całej
190
RECENZJE
metalowej społeczności. Na podstawie
własnego odsłuchu materiału
oraz lektury mnóstwa recenzji
dotychczasowych dokonań Night
Demon zasygnalizuję jednak w
tym miejscu, że coś może być na
rzeczy. Póki co, subiektywnie za
całokształt "Year Of The Demon":
(3,5)
Sam O'Black
Parallel Minds - Echoes From
Afar
2022 M&O Music
Jeżeli ktoś poznał poprzednią płytę
Parallel Minds "Every Hour Wounds...
The Last One Kills" może
trochę się zdziwić. Ich poprzedni
album to dla mnie takie zderzenie
świetnego melodyjnego speed/
thrash metalu, ze współczesną nutą
oraz specyficznej mieszanki nowoczesnego
alternatywnego metalu,
czyli metalcore'a, nu metalu,
groove metalu itd. Wszystko świetnie
technicznie zagrane oraz naszpicowane
gąszczem pomysłów.
Nie brakuje też świetnych melodii.
W tle gdzieś progresywne granie,
ale w takich śladowych ilościach.
Przynajmniej takie odczucie towarzyszyło
mi przy słuchaniu całego
krążka. Utwór rozpoczynający
"Echoes From Afar" to ponad dziewięciominutowa
dynamiczna kompozycja
praktycznie osadzona w
progresywnym metalu głównego
nurtu, wsparta znakomitymi filmowymi
orkiestracjami. Owszem
usłyszymy w niej nowocześnie brzmiąco
gitary, ale raczej są to akcenty.
Generalnie wyznacza ona kierunek,
jaki obiera najnowsza propozycja
Parallel Minds. Nowoczesny
metal zaczyna dominować w
kolejnym kawałku, dynamicznym
"No Fate". Niemniej jego struktura
oraz klimat mocno wskazuje na
progresywny metal. Za to w następnym
utworze mamy do czynienia
z thrashem przeplatanym typowym
dla Francuzów nowoczesnym
metalem. Jednak ten progresywny
sznyt ciągle bardzo mocno się trzyma.
"Stay" to powrót do progresji,
ale takiej bardziej stonowanej
wręcz rockowej. Bardzo klimatyczna
kompozycja. Wraz z piątym w
kolejności "Monkey On My Back"
dochodzi do integracji wszystkich
głównych elementów muzyki tego
zespołu. Progresywny metal znakomicie
koegzystuje z nowoczesnym
metalem i speed/thrashem, a nawet
tradycyjnym metalem. Coraz częściej
taki muzyczny miks można
spotkać we współczesnych kapelach
grających progresywny metal.
Jednak moją uwagę w tym utworze
zwróciły głównie partie harmonii.
Wyraziste, wpadające w ucho i nadające
specyficznego charakteru tej
kompozycji. "The Hiding Place"
rozpoczyna się akustyczną gitarą,
nadając kawałkowi istoty rockowej
ballady. Czuć w tym też lekkiej
progresji. Jednak w końcowej fazie
"The Hiding Place" przekształca się
w dynamiczną końcówkę, która w
zasadzie z marszu przechodzi w
bardzo dynamiczny "Our Last
Resort". Utwór jest taką specyficzną
muzyczną mieszanką, swoistą
tylko dla tego zespołu niepozbawionej
melodii. Myślę, że fani progresywnego
ciężkiego grania przychylnie
odniosą się do takiego muzycznego
oblicza. W końcówce tego
kawałka usłyszymy też wplecione
akcenty orkiestracji. "Mystic
River" jest muzyczną kontynuacją
"Our Last Resort", jednak ukazuje
jak wiele talentu i wyobraźni posiadają
muzycy Parallel Minds, oraz
w jak łatwy i naturalny sposób potrafią
zainteresować swoich słuchaczy.
Natomiast "Provider Of Sins"
jest bardzo mocny, mroczny, majestatyczny
i choć jest w nim też lekkość,
to cały czas czujemy się, jakby
po nas przejeżdżał walec. Całą
płytę zamyka ponad dwunastominutowy
muzyczny kolos "The
Greater Gift". Jest to mieszanka
stylów, melodii, nastrojów, klimatów
oraz kontrastów preferowanych
przez Francuskich muzyków.
Zaangażowali w niego wszystko, co
najlepsze w ich wyobraźni, talentach
i umiejętnościach. W ten sposób
stworzyli naprawdę ekscytująca
progresywną kompozycję. Być
może jest to też wytyczenie muzycznego
kierunku na kilka kolejnych
albumów. Ja bym się z tego
cieszył, choć w wypadku tej kapeli
jest to nic pewnego, jej muzycy
mogą zrobić dosłownie wszystko,
chociażby zacząć grać country czy
też disco. Ciekawostką jest też to,
że w zasadzie krążek jest podzielony
na dwie części, pierwsza ukryta
jest pod nazwą "Echoes", druga
natomiast jako "Endymion Suite".
Dla mnie jest to dowód, że panowie
z Parallel Minds chcieli, aby
ewentualni słuchacze pozostali z
nimi przez cały album. Nie bardzo
wiadomo, gdzie nagrywano tę płytę,
ale ogólnie brzmi to profesjonalnie.
Za miks odpowiadał gitarzysta,
basista, klawiszowiec Greg
Giraudo, natomiast za mastering
Audio Animals. Fanom szeroko
rozumianej progresji bardzo polecam
"Echoes From Afar". Może na
początku będzie Wam wadziła
owa nowoczesność, ale myślę, że
wraz z kolejnymi odsłuchami zaakceptujecie
muzyczny świat wymyślony
przez muzyków Parallel
Minds. (5)
\m/\m/
Parkcrest - ...and That Blue Will
Turn to Red
2019 Awakening
W roku 2019 wytwórnia Awakening
Records wypuściła drugi studyjny
krążek, chilijskiego Parkcrest,
który do tej pory nie ma
swojego następcy. Mam nadzieję,
że nastąpi to dość szybko, bo zawartość
"...and That Blue Will
Turn to Red" jest dość zacna.
Parkcrest grają agresywny, wściekły
i szybki thrash metal wzorowany
głównie na Kreatorze, a także
na Slayerze i Sepulturze. Odnajdziemy
też pewne akcenty "venomowskiego"
speed i black metalu.
Oczywiście Chilijczycy robią to po
swojemu, choć z inspiracji jest im
bardzo ciężko zrezygnować. Już
pierwszy kawałek "Impossible to
Hide" wciągają słuchacza w to istne
szaleństwo. I cały ten obłęd trwa
do ostatniej nuty kończącego płytę
tytułowego utworu. Są też pewne
zwolnienia, ale to tylko smaczek w
tej gęstej i intensywnej muzyce. Z
drugiej strony taki, instrumentalny
"Dwelling of the Moonlights" nie
dość, że zawiera typowe cechy
Parkcrest to, potrafi zachwycić
swoją złożonością, pomysłowością,
zmianami temp i klimatów. Poza
tym nie brakuje mu niezłych melodii.
Ta inność daje formacji naprawdę
wiele blasku. Ogólnie na
"...and That Blue Will Turn to
Red" perkusja napieprza diabelsko
i bez opamiętania, wtóruje mu pulsujący
i dudniący bas, jednak
wszystko jest pod pełną kontrolą, a
w wypadku basu czuć nawet jego
dość technicznie funkcjonowanie.
Ta sprawność i pewna wirtuozeria
najbardziej słyszana jest w partiach
gitary, czy to w riffach, rytmicznych
tyradach, czy też solowych
popisach. Całość domyka wrzaskliwo-szczekający
wokal bardzo przypominający
Mille'go Petrozza'e z
Kreatora. W sumie nie ma co się
dziwić, bowiem Parkcrest tworzą
doświadczeni muzycy, więc każdy
z nich posiada odpowiednie umiejętności.
Gitarzysta Diego Armijo
i perkusista Nicolás Villanueva
udzielają się również w chilijskim
death/thrashowym Ripperze. Natomiast
wokalistę i gitarzystę Javierem
Salgado znamy m.in. z
black/thrashowym Hellish. Jedynie
basista Cristoffer Pinto tak
jakby swoją pierwszą profesjonalną
robotę jako muzyk pozyskał właśnie
w Parkcrest. Taka muzyka, takie
płyty, czy takie zespoły, przeważnie
mają brzmienie bardzo
szorstkie i mroczne, gdzie nierzadko
instrumenty zlewają się ze sobą.
Na pewno nie odnajdziemy tego na
"...and That Blue Will Turn to
Red". Za to sound tego albumu nie
dość, że zachowuje typowe brzmienia
dla tej stylistyki to, po prostu
jest potężne i bardzo klarowne,
dzięki czemu wszelkie techniczne
niuanse wybrzmiewają interesująco
i wyraźnie. Thrashu na aktualnej
scenie jest sporo i coraz trudniej
jest wskazywać faworytów.
Mimo wszystko chilijską formację
typowałbym do kapel wartych zapamiętania,
a jak będzie to, już sami
zadecydujecie. (4)
\m/\m/
Pattern-Seeking Animals - Only
Passing Through
2022 InsideOut Music
Na debiutanckim albumie "Pattern-Seeking
Animals" John Boegehold
i znani z zespołu Spock's
Beard Ted Leonard, Dave Meros
i Jimmy Keegan trochę przynudzali.
Już trzeci w dyskografii tego
projektu "Only Passing Through"
jest nieco ciekawszy, ale to wciąż
bardziej muzyczna konfekcja niż
wielka sztuka. Ot, taki przyjemnie
brzmiący, niezbyt wyszukany
AOR/prog rock. Na pierwszej
płycie nie brakowało bowiem nawiązań
do wczesnych dokonań Genesis,
teraz na plan pierwszy wyszły
inspiracje muzyką z następnej
dekady. Dlatego "Here With You
With Me" brzmi niczym połączenie
Yes i Sagi z tego okresu, a "I
Can't Stay" mógłby śmiało trafić
na LP "90125". Jeszcze lżej, wręcz
popowo, zespół brzmi w bonusowych
"I'm Not Alright" i "Just Another
Day At The Beach", ale to całkiem
miłe dla ucha piosenki, tak
więc sprawdzają się w charakterze
dodatku. Gorzej jest z częścią powiedzmy
poważniejszą, bo progresywny
i długaśny "Time Has A
Way" jest nadęty, pretensjonalny i
po prostu nudny - już bardziej broni
się ulotny, orientalizujący opener
"Everdark Mountain", chociaż to
też nic odkrywczego. Te bardziej
piosenkowe utwory udały się Pattern-Seeking
Animals znacznie
lepiej, by wymienić tylko "Rock Paper
Scissors" czy "Said The Stranger",
ale w tej kategorii również nie
brakuje mniej udanych kompozycji,
jak choćby momentami topornego
"I Can't Stay Here Anymore".
Ponownie jest więc tak pół na pół,
gdy jednak od muzyków tej klasy
wymaga się jednak czegoś znacznie
więcej. (3)
Wojciech Chamryk
Perpetual Fire - Virtual Eyes
2022 Wanikiya
Ale nudy... Zespół ze stażem i dorobkiem,
doświadczony, ale gra power
metal tak, że przy ziewaniu
można sobie wywichnąć szczękę.
RECENZJE 191
Płytę otwiera zwykle, jeśli nie ma
jakiegoś intro czy innego wstępu,
najlepszy utwór, ale Perpetual Fire
od razu strzelają sobie w stopę,
zaczynając do bólu sztampowym
"Never Fall". Później nie jest ciekawiej
- przeciwnie, schemat i banał
dzielnie walczą o wysunięcie się na
plan pierwszy, poszczególne utwory
są również zbyt mało zróżnicowane,
tym bardziej więc zlewają się
w asłuchalną, nudną masę. Instrumentalny
"Sirio" nieco się wyróżnia,
bo Steve Volta pisząc go inspirował
się muzyką klasyczną, ale
Mozartem w żadnym razie nie
jest, więc to tylko niewielki plusik.
Gdyby ktoś zatęsknił za czymś nowocześniejszym
to nie ma problemu,
jest podbity elektroniką "Virtual
Eyes" albo "Trust Yourself" z
syntezatorowymi, tandetnymi melodyjkami.
Balladka "Dunes" zrobiłaby
pewnie dla odmiany furorę na
jakichś harcerskich ogniskach, a w
podobnej stylistyce jest też utrzymany
następny utwór, instrumentalny
"The Final Battle", co też wydaje
mi się krokiem pozbawionym
sensu. Wydawca wspomina coś o
płycie dla miłośników gatunku, ale
"Virtual Eyes" może zaintrygować
tylko tych najmniej wybrednych
bądź przygłuchych. (1)
Wojciech Chamryk
Philosophobia - Philosophobia
2022 Sensory
W 2007 roku gitarzysta Andreas
Ballnus i perkusista Alex Landenburg
(m.in. Kamelot, Mekong Delta
itd.) zebrali się w SU2 Studios,
aby zarejestrować kilka pomysłów
Andreasa, które miały w przyszłości
stać się progresywnym albumem
koncepcyjnym. Niestety
Landenburg wkrótce dołączył do
Annihilator, a Ballnus uzupełnił
skład zespołu Paula Dianno. Z
pewnością świat, a przede wszystkim
inicjatorzy pomysłu, zapomnieliby
o sprawie, gdyby do akcji
nie wkroczył Kristoffer Gildenlöw.
Tak ten od Pain of Salvation.
Panowie się znali, a może nawet
przyjaźnili. W jakiś sposób
wiele lat później Kristoffer usłyszał
wspomniane wcześniej nagrania
i od tamtej pory nie odpuścił,
ani Andreasowi, ani Alex'owi. Już
jako trójka w 2020 przystąpili do
finalizacji sprawy. Do współpracy
zaprosili jeszcze Tobiasa Weissgerbera
oraz wokalistę Domenika
Papaemmanouila znanego z
greckiego Wastefall. Poza tym
Domenik wspomagał już Ballnusa
i Landenburga przy pracach
nad demami w 2007 roku. W ten
sposób doszło do zawiązania się
formacji Philosophobia oraz zarejestrowania
materiału na jej debiutancki
album studyjny, który niedługo
zostanie wydany przez Sensory
Records. W sumie ekipa muzycznie
niczego nie odkrywa, jest
to typowy progresywny metal
głównego nurtu, czyli rozwiniecie
mieszanki wpływów Queensryche
i Dream Theater. Oczywiście jest
to muzyka bardzo ciekawa, wielowymiarowa,
dość inteligentna, z
własną sygnaturą, skondensowana
w ośmiu długich kompozycjach. A
co najważniejsze, mimo tej mnogości
składowych, każda z nich
"płynie" do przodu. Zestawione są
one tak ze sobą, że łączą się w zintegrowaną
całość, co niejako jest
też standardem w progresywnym
graniu. Wyobraźnia i talent muzyków
tego zespołu z pewnością
zainteresuje fanów, tym bardziej że
ich pomysłowość i inwencja powoduje,
iż ponownie spoglądamy inaczej
na muzykę, melodie, kontrasty,
klimaty, czy też emocje. Muzycy
również nie odpuszczają w
kwestii wykonania. Nie dość, że
muzyka nie jest łatwa, to każdy z
nich gra sprawnie i wybornie.
Znakomicie wybrzmiewają partie
sekcji rytmicznej. Gitary potrafią
zachwycić, obojętnie w jakich
okolicznościach, czy tych bardziej
stonowanych, czy tych bardziej
motorycznych i mocnych. Klawisze,
nie starają się zwracać na siebie
uwagi, ale jak już są to wydają
się być konkretne i precyzyjnie dopracowane.
Wokalista też dokłada
swoje trzy grosze. Po prostu muzycy
w takich formacjach naprawdę
są z najwyższego levelu. Co dziwne,
brzmienia, podobnie jak muzyka,
aranżacje oraz konstrukcje
utworów mają swój początek w
2007 roku. Nic się od tamtej pory
nie dezaktualizowało. Niestety
uważam, że Philosophobia nie
przebije się na progresywnym rynku.
Co z tego, że wszystkie aspekty
ich działalności są na najwyższym
poziomie. Takich grup jest
multum, zachwycą się nimi tacy
dziennikarze jak ja i paru fanów,
którym przez przypadek trafią się
nagrania tego teamu, reszta i tak
pozostanie przy takim Dream
Theater, mimo że co chwila zdarzy
się im zbesztać ich za jakąś tam
wyimaginowana (lub nie) wpadkę.
Jesteś fanem progresywnego metalu
sprawdź debiut Philosophobia,
a może jednak pozostaniesz
przy tej załodze. (4)
\m/\m/
PreHistoric Animals - The Magical
Mystery Machine (Chapter
2)
2022 GlassVille
Pomysł na PreHistoric Animals
narodził się w roku 2015 w głowach
dwóch Szwedów, multiinstrumentalistów
Samuela Granatha
(perkusja, instrumenty klawiszowe)
i Stefana Altzara (gitara,
syntezatory, bas i wokal). Jako
duet przygotowali swój debiut
zatytułowany "Consider It A
Work Of Art". Po jego publikacji
w roku 2018 do projektu dołączają
basista Noah Magnusson oraz gitarzysta
Daniel Magdic. Już jako
normalny zespół nagrywają albumy
"The Magical Mystery Machine
(Chapter 1)" (2020) i dopiero
co wydany "The Magical
Mystery Machine (Chapter 2)".
Muzycznym fundamentem tej formacji
jest progresywny rock, który
jest mocno wsparty progresywnym
metalem. Dość wyraźnie odznaczają
się także alternatywny rock
oraz współczesny metal. Do tego
odnajdziemy troszkę elektroniki
oraz sznyt muzyki popularnej. Ta
różnorodność owocuje bardzo
efektowną i niezmiernie ciekawą
muzyką. Może kojarzyć się ona
przeróżnie, od The Flower Kings i
Spoken Birds po Pain of Salvation,
Haken czy Leprous. Myślę,
że każdy dopasuje sobie skojarzenia
według swoich doświadczeń i
preferencji. Druga część "The Magical
Mystery Machine" to niezwykle
barwna muzyczna mozaika,
która odważnie sięga po progresywne
formy oraz środki wyrazu.
Łączy się w niej niezwykłe talenty,
ogromna pasja i niesamowita
wyobraźnia szwedzkich muzyków.
Przy okazji zachowuje świeżość i
przystępność. Każdy utwór jest
przemyślany, perfekcyjnie skonstruowany
i ciekawie zaaranżowany.
Nie brakuje również wspaniałych
melodii, kontrastów i klimatów.
Można byłoby zatrzymać się
przy każdym z nich, wyłowić
wszelkie różnice, ale puenta byłaby
taka sama, bowiem jak pisałem,
wszystkie kompozycje są znakomite
i tworzą niezwykłą oraz błyskotliwą,
spójną całość. Tę integrację
wzmacnia także opowieść, która
jest z pogranicza fantastyki oraz
komiksu i jest naprawdę bardzo
mocnym punktem ich twórczości.
Sekcja rytmiczna cały czas pulsuje,
żyje, napędza całą płytę i przekazuje
słuchaczowi energie. Niesamowite
są także partie gitary, pełne
wirtuozerii, ale także smaku i
emocji. Całość za to prowadzi ciepły
rockowy wokal Stefana Altzara.
Także muzycy wywiązują się ze
swoich zobowiązań znakomicie.
Niczego nie można zarzucić brzmieniom,
te są pełne i soczyste, a
produkcja zdecydowanie daje komfort
niezwykłego odbioru "The
Magical Mystery Machine (Chapter
2)". Także jak jesteś fanem
progresywnych odmian grania, z
różnorodnym pakietem dodatków,
to ten album jest twój. (5)
Pyramid - Validity
2021 Sleaszy Rider
\m/\m/
Pyramid to amerykańska formacja,
która działa od roku 2017 i
jest prowadzona przez basistę Lance'a
Sawyera. Album "Validity"
wydany został w grudniu roku
2021 i jest on czwartym w kolejności
wydawnictwem tego zespołu.
Pyramid jest całkowicie oddany
progresywnemu metalowi, a w zasadzie
jest to pewna mieszanka
progresywnego metalu, ambitnego
melodyjnego power metalu, tradycyjnego
heavy metalu oraz wpływów
znanych z wydawnictw wirtuozów
gitary. Co prawda klawisze
mają też miejsce na swoje popisy,
ale nie są one tak liczne i nie absorbują
swoją wirtuozerią, jak gitary.
Z powyższych powodów muzykę
Amerykanów można umieścić
gdzieś między Ayreon, Symphony
X, a Dream Theater. Kompozycje
są dość długie, rozbudowane, z masą
ciekawych pomysłów muzycznych,
atrakcyjnych zagrań i melodii,
intrygujących zmiennych nastrojów
i emocji itd. Niemniej ze
względu na długość kompozycji,
muzycznie są one trochę rozwleczone.
Podkreśla to głos Tima
"Rippera" Owensa, który dodatkowo
dodaje klimatu monotonii.
Sporo jest miejsca na popisy poszczególnych
instrumentów. Są
one naturalne, bez jakichś specjalnych
wymuszeń, lekko nacechowane
improwizacją oraz obarczone
cechą wirtuozerii. Fragmentami
doprowadza to pewnej dysharmonii,
krótkotrwałych, ale zawsze.
Momenty te jednocześnie uświadamiają
nam, jak bardzo dobrze
został dobrany sound poszczególnych
instrumentów. Brzmią one
soczyście, mocno, a zarazem klarownie.
Także całość "Validity"
również rozbrzmiewa nielicho. Płyta
zaczyna się instrumentalnym
utworem "Preludium", który jest
inspirowany głównym tematem z
"W grocie Króla Gór" Edvarda
Griega. On to nastawia pozytywnie
do odbioru całego krążka. Jak
wspomniałem, minusami mogą być
192
RECENZJE
lekkie rozwleczenie kompozycji
oraz pewna ich monotonność. Być
może to już cecha tej grupy, niestety
nie znam poprzednich płyt, żeby
to zweryfikować, ale jakby co
można popracować nad intensywnością
muzyki, jak i jej aranżacjami.
Z pewnością zmiana wokalisty
też powinna trochę poprawić klimat.
A z tym nie powinno być kłopotu,
bowiem lider tej ekipy Lance
Sawyer uwielbia zapraszać do
współpracy różnych gości i tym razem
postawił na Tima "Rippera"
Owensa. Niestety ja osobiście
mam trochę dosyć tego znakomitego
wokalisty, bo co chwila wyskakuje
z najmniej oczekiwanego
miejsca. Aż strach zajrzeć w kolejne.
Jak dla mnie "Validity" to bardzo
solidna dawka progresywnego
metalu, do której warto od czasu
do czasu zaglądać. (3,7)
Reaper - Viridian Inferno
2022 Dying Victims Productions
\m/\m/
Kolejny Reaper... czasem bezmyślność,
a może tylko niefrasobliwość
muzyków co do doboru nazwy jest
po prostu rozbrajająca. Jeden plus,
że ten australijski Reaper gra
thrash/black metal na tyle nieźle,
że szybko się o tym zapomina. To
coś na styku wczesnego Venom
czy Hellhammer, wściekle łojącego
Warfare i totalnie bezkompromisowego
Discharge, czyli 30
minut iście infernalnego jazgotu i
zero litości dla pozerów czy innych
mięczaków - wystarczy odpalić
"Satanic Panic" albo "Taste The
Blood" i wszystko będzie jasne. Na
drugim biegunie są tu utwory nieco
spokojniejsze, jak choćby "Shadow
Of The Crucifix" i "The Reaper" ale
to spokój spod znaku najbardziej
prymitywnego NWOBHM oraz
death/doomowych walców, po którym
zespół serwuje kolejny bezlitosny
cios typu "Internal Torment".
"Viridian Inferno" nie docenią
więc na pewno zwolennicy lżejszych
klimatów, ale miłośnicy ostrej
jazdy już owszem. (4,5)
Wojciech Chamryk
Saffire - Taming The Hurricane
2022 ROAR!
Nie ma co ściemniać ani przedłużać,
"Taming The Hurricane" to
konkret, muzyczna perełka o jakie
coraz trudniej. I nie chodzi tu już
nawet o to, że Saffire są jakimiś
nowatorami, bo tak w żadnym razie
nie jest - ten szwedzki zespół,
korzystając z patentów znanych od
40-50 lat, zdołał nadać klasycznej
formule hard'n'heavy nową jakość.
Dlatego na ich czwartym albumie
nie uświadczymy wypełniaczy czy
słabszych utworów, a w dodatku
tych 48 minut mija błyskawicznie.
I ciekawostka, bo to pierwszy materiał
nagrany z nowym perkusistą
Efraimem Larssonem, znacznie
młodszym od założycieli grupy, co
mogło mieć wpływ na to, że poszczególne
utwory są tak energetyczne
i po prostu porywające. Niekoniecznie
dotyczy to tylko tych
szybszych kompozycji jak "Mr.
Justified", bo te utrzymane w średnim
tempie, a jest ich na "Taming
The Hurricane" większość, również
są bardzo dynamiczne, pełne
werwy. Szczególnie podobają mi
się te utwory, w których o palmę
pierwszeństwa walczą organista
Dino Zuzic i gitarzysta Victor
Olsson, tytułowy i "The Rapture".
Niczego sobie są też jednak mocniejszy,
trwający blisko sześć minut,
"Fortune Favors The Bold" czy
"Wendigo", w którym dla odmiany
mamy solo syntezatora - generalnie
muzycznej dobroci jest na "Taming
The Hurricane" tyle, że ma się
z czego wybierać. (5)
Sanhedrin - Lights On
2022 Metal Blade
Wojciech Chamryk
"Zbiera nam się na wymioty gdy słyszymy
kolejną, nową produkcję z np.
Nuclear Blast. Nazywamy to cukierkową
komputerówką. Podobne podejście
mamy do okładek płyt" - Ramone, gitarzysta
i wokalista białostockiej
grupy Lucille właśnie taką opinią
podzielił się w wywiadzie opublikowanym
na str. 94 w HMP 82.
Rzucam mu wyzwanie: niech
sprawdzi najnowszy album Sanhedrin.
Nie tylko graficznie, ale
przede wszystkim muzycznie owi
Amerykanie spod skrzydeł Metal
Blade prezentują dokładne przeciwieństwo
cukierkowej komputerówki.
Ich heavy metal jest pełen
szczerej pasji, autentycznych pierwotnych
emocji i konkretnych
pomysłów. Brzmi organicznie, surowo
a przy tym energicznie. Płynie
swobodnie i wciąga. Garściami
nawiązuje do dawno sprawdzonych
rozwiązań hard rockowych,
US power metalowych i proto
Satan - Earth Infernal
2022 Metal Blade
Nawet nie wiem od czego zacząć,
bo nowy album Satan rzucił mnie
na ziemię i sole trzeźwiące zaczynają
dopiero działać. To może tak
bezpiecznie. Po czterech latach od
"Cruel Magic" ukazuje się "Earth
Infernal". Kolejny studyjny materiał
nagrany w najstarszym i, chyba,
najsilniejszym składzie. Od
2011 roku panowie Steve Ramsey,
Russ Tippins, Graeme English,
Sean Taylor i Brian Ross
postanowili zejść się pod banderą
Satan i trzeba oddać, że skubani
trzymają niesamowity poziom. Bez
prężenia muskułów, rzucania słów
na wiatr - po prostu wydają kolejny
morderczy strzał. Ciężko ukryć
wzruszenie słuchając tej płyty.
Zwłaszcza ci, którzy pamiętają lata
80. czy nawet początki Satan, będą
zadowoleni. Muzycy hołdują
swojej przeszłości w każdym calu,
proponując bardzo energetyczne i
potężnie brzmiące kompozycje.
Nie sądzę, że piosenki były pisane
by pozyskiwać nowych fanów. To
wszystko brzmi tak, jakby czas się
zatrzymał - cudownie nostalgicznie,
surowo ale też bardzo świeżo.
Nie ma tu mowy o zbędnych
dźwiękach. Od początku do końca
"Earth Infernal" trzyma w garści,
urzekając co numer coraz mocniej.
Nie można pominąć niesamowitego
Briana Rossa, który kapitalnie
interpretuje teksty, śpiewając nierzadko
bardzo zgrabne i szalenie
chwytliwe partie. Gdy się go słucha,
to naprawdę można się zastanawiać,
czy to sprawia mu jakikolwiek
wysiłek? Jego głos jest naturalny
i wyważony. Brzmi dokładnie
tak, jak przed laty. Niesamowite!
Dostojnie mknie ten materiał
przez blisko 50 minut. Soczysty
heavy metal dopada nasze
uszy. Poza wokalem niedzisiejszy
klimat budują instrumentaliści.
Nie wiem czy po tylu latach grania
łatwo przychodzi wymyślanie riffów
i solówek, ale Russ Tippins i
Steve Ramsey grają tak, jakby w
ogóle ich to nie obchodziło. Po
prostu są. Po prostu wyrzucają
spod palców kolejne zabójcze motywy.
To jest totalna magia jak
współgrają ci faceci. Po TYLU latach
to przecież się powinno siedzieć
w kapciach przy kominku -
aż przypomina mi się nowy Saxon,
gdzie też wszystko jest, kurde, niewymuszone
a jednocześnie ma
wielką moc. Satan zdaje się podążać
tym samym tropem, choć tu
jest inna przestrzeń. W jakimkolwiek
fragmencie płyty sekcja rytmiczna
Sean Taylor i Graeme
English nie zwalnia. Czy to jest
trochę spokojniejszy motyw, czy
trzeba gaz docisnąć do dechy tych
dwóch wyjadaczy bawi się znakomicie.
Pełni swobody i energii nadają
unikalny kształt "Earth Infernal".
Chce się wciskać REPEAT.
Przez pierwszy dzień, kiedy na poważnie
usiadłem do tego albumu,
przesłuchałem go pod rząd trzy
razy. Ciężko się uwolnić od tych
dźwięków, bo są szczere i zespół
nie usiłuje grać czegoś, czego nigdy
nie grał. To solidny, bardzo sprawny,
utrzymany w klimacie NWO
BHM krążek. Mimo wszystko Satan
idzie do przodu, nie odcinając
kuponów od dawnej twórczości,
choć w żadnym wypadku się jej nie
wypiera. To są świadomi ludzie -
nikt nie zamierza stać w miejscu,
więc od momentu, kiedy zaczęli
tworzyć współczesne albumy, każdy
z nich jest zupełnie nowym rozdziałem,
choć opartym na dobrze
znanym i konkretnym fundamencie.
Teraz do naprawdę udanych
dzieł dołącza "Earth Infernal"
wnosząc powiew nowości, jednocześnie
podtrzymując TEN ogień.
To przywilej nielicznych. Kłaniam
się w pas! (6 )
Adam Widełka
heavy metalowych (od Rush w
utworze tytułowym aż po Jag Panzer
w "Scythian Women", choć najwięcej
u nich słychać echa rozmaitych
odcieni NWOBHM), ale jest
wykonywany niezwykle rześko.
Podobnie jak najwspanialsze klasyczne
pozycje gatunku minionej
epoki, jest gęsty od genialnych,
zróżnicowanych motywów. Bywa
szybszy lub wolniejszy, ale nawet
w najbardziej melancholijnych momentach
(na czele z moim ulubionym
kawałkiem "Hero's End") zachowuje
wysoki poziom i wywołuje
bardzo pozytywne wrażenie. Kobiecy
głos doskonale do niego pasuje,
zwłaszcza że Erica Stoltz
śpiewa naturalnie, z wielkim zaangażowaniem
i charyzmą, ale nie
nadwyrężając gardła. Instrumentaliści
(Erica Stoltz - bas, Jeremy
Sosville - gitara, Nathan Honor -
perkusja) nie pozostawiają żadnego
dźwięku przypadkowi. W efekcie
"Lights On" to zestaw ośmiu
wyśmienitych kompozycji wykonanych
z najwyższym entuzjazmem,
którym trudno się oprzeć. Album
ten w dniu wydania 4 marca już
był poważnym kandydatem do
przyszłych zestawień najlepszych
wydawnictw roku 2022. Wielu metalowców
po sprawdzeniu pojedynczych
utworów natychmiast zamawia
całą dyskografię (również
"A Funeral For The World" 2017
oraz "The Poisoner" 2019) i z miejsca
staje się lojalnymi sympatykami
Sanhedrinu. Wszystko, o co w
kwestii promocji zespół powinien
w tej chwili dbać, to dotarcie do jak
RECENZJE 193
najszerszej grupy odbiorców, ponieważ
jakość mówi sama za siebie
i ludzie sami się na tych dźwiękach
natychmiast poznają. (5)
Scorpions - Rock Believer
2022 Vertigo
Sam O'Black
Kiedy dowiedziałem się, że Mikkey
Dee dołączył do Scorpions po
śmierci Lemmy'ego, miałem mieszane
uczucia. Z jednej strony wydawało
mi się, że zależało mu na
zyskaniu jeszcze większej sławy, a
z drugiej miałem nadzieję na konkretny
album o zacięciu hard'n'
heavy. Perkusista Motörhead mógł
stworzyć ciekawy duet rytmiczny
z polskim basistą Pawłem
Mąciwodą i jak się okazuje, tak
właśnie się stało. Między innymi z
tego powodu "Rock Believer" to
jeden z najlepszych albumów studyjnych
Scorpions z premierowym
materiałem od dobrych kilku
lat. Zawiera wszystkie najważniejsze
elementy, za które ten niemiecki
zespół jest ceniony i brzmi zdecydowanie
hard rockowo. Przy tym
wcale nie przypomina karykatury,
a raczej sequel klasycznej serii płyt.
Zaangażowani w jego powstanie
muzycy skoncentrowali się na tym,
co kiedyś najlepiej im wychodziło.
Jednocześnie, nadal są w wysokiej
formie wykonawczej. To wręcz niewiarygodne,
że chociaż Klaus
Maine śpiewa dziś inaczej niż dawniej,
to jego 74-letni głos nie
zdradza przejawów starości. Do
programu płyty weszło jedenaście
kawałków zamykających się w
trzech kwadransach. Nie obfitują
one w jakieś długie partie instrumentalne
ani przeciągające się improwizacje,
ale nie można odmówić
im zwartego charakteru. Utwór
tytułowy, "Shining Of Your Soul",
"Call Of The Wild" i "When You
Know (Where You Come From)"
wywołują przyjemne wspomnienia
za sprawą naprawdę urokliwych
melodii (nie nazwałbym ich patetycznymi).
Szczególnie ta ostatnia
ballada wywarła na mnie wielkie
wrażenie - podziwiam, że kapela
brzmi przy niej kunsztownie, dojrzale
i raczej wyrachowanie niż
marzycielsko; moim zdaniem spokojnie
może być ona wymieniana
wśród takich cudów jak np.: "In
Trance" (1975), "Believe In Love"
(1977), "Always Somehere" (1979),
"When The Smoke Is Going Down"
(1982). Z kolei inne nowe numery:
"Roots In My Boots", "When I Lay
My Bones To Rest" oraz "Peacemaker"
nawiązują do motorycznych,
opartych na rozpędzonym riffowaniu
hard rockowych petard, z których
Scorpions też było kiedyś
znane. "Seventh Son" to współczesna
odpowiedź na "The Zoo"
(1980), zaś "Shining Of Your Soul"
to takie samo klimatyczne reggae
jak "Is There Anybody Out There"
(1979). Zasadnicza różnica sprowadza
się do współczesnego brzmienia.
"Rock Believer" nie jest na
siłę stylizowane na old school, tylko
pod względem realizacji dźwięku
brzmi jak produkcja roku 2022.
Ze względu na klasę i długość stażu
zespołu nie muszę chyba dodawać,
że pod względem technicznym
wszystko buja tutaj wzorowo. Cieszę
się, że ukazała się najlepsza
płyta, jaka mogła się ukazać. Prawdopodobnie
nie jest tak zjawiskowa
jak moja ulubiona Scorpions
"Lovedrive" (1979), ale z pewnością
atrakcyjna i zapewniająca fanom
sporo konkretnej rozrywki.
(4)
Setheist - Tre Colori
2022 Self-Released
Sam O'Black
Lubelski kwintet po zmianie za mikrofonem
powrócił z nowym materiałem.
"Tre Colori" to zaledwie
trzy utwory, ale zarazem koncept,
zwarta całość zainspirowana nurtem
włoskiego kina grozy zwącym
się giallo. Wszystko jest tu więc
podporządkowane nadrzędnej idei:
począwszy od ilustrujących wszystkie
utwory teledysków ze sztandarowym
"Rosso" na czele, szaty graficznej
digipacka aż do tekstów.
Ważny jest również tytuł płyty,
bowiem owe trzy kolory/zarazem
utwory odnoszą się do srebra ("Argento"),
to jest nazwiska słynnego
reżysera Dario Argento, żółci
("Giallo"), mającej związek nie tylko
z nazwą całego nurtu, ale też
zwyczajowej barwy okładek książek,
pierwowzorów filmowych scenariuszy
oraz do czerwieni ("Rosso")
- nie tylko wszechobecnej w
horrorach, ale mającej też pewnie
związek z kultowym filmem Argento
"Głęboka czerwień". Muzycznie
mamy tu mocniejszą i bardziej
dopracowaną wersję Setheist
z debiutanckiego albumu "They", a
więc agresywny, nowoczesny, intensywny
metal z bogactwem środków
wyrazu i rozwiązań aranżacyjnych,
daleki jednak od typowej,
filmowej muzyki ilustracyjnej, której
być może ktoś spodziewał się
po wydawnictwie poświęconym takiej
tematyce. Jest tu jednak mroczny,
jedyny w swoim rodzaju klimat,
a nowa wokalistka Wioleta
Kowalczyk imponuje wszechstronnością,
prezentując nie tylko
czysty, delikatny śpiewa, ale też
mocarny growling - nawet jeśli ktoś
nie lubi włoskich horrorów, to nie
może tej płyty przegapić. (5)
Wojciech Chamryk
Seventh Wonder - The Testament
2022 Frontiers
Jak pisałem przy okazji poprzedniego
albumu studyjnego "Tiara",
kariera Seventh Wonder lekko
wyhamowała. Przyczyn tego faktu
trzeba szukać w przejściu wokalisty
Tommy'ego Karevika do Kamelot.
Szczęście w nieszczęściu
ostatnio mieliśmy pandemię (w sumie
nadal ją mamy) i prawdopodobnie
dzięki temu ledwie po czterech
latach możemy cieszyć się kolejnym
krążkiem Szwedów. Najwidoczniej
w Kamelot było mniej zajęć.
Na "The Testament" wciąż
mamy do czynienia z najwyższej
jakości melodyjnym prog-power
metalem. Utwory są rozbudowane,
wielowątkowe, starannie przemyślane,
dopieszczone i znakomicie
zaaranżowane. Charakteryzują
się niezwykłymi i wpadającymi w
ucho melodiami, intrygującymi tematami
muzycznymi oraz będącymi
w kontrze, różnorodnymi klimatami,
zmienną dynamiką oraz
bogactwem emocji. W uszy rzucają
się również wirtuozowskie gitarowe
solówki, mistrzowskie klawiszowe
tematy oraz trzymająca w ryzach
całą muzykę masywna sekcja
rytmiczna. Natomiast muzycznym
przewodnikiem po "The Testament"
jest oczywiście niesamowity
głos wspominanego Tommy'ego
Karevika. Już otwierający utwór
"Warrior", klimatyczny, trochę
mroczny, ze znakomitym rozpoczynającym
riffem, ustawia odsłuch
całego albumu, bowiem zawiera
wszystko, czym właśnie czaruje
Seventh Wonder. Następny
"The Light" jest muzyczną kontynuacją
openera, ale niczym tytuł
kawałka jest on jaśniejszy, pełen
nadziei i sunący do przodu. W jego
wypadku moją uwagę zwróciły nośny
zahaczający o popową stylistykę
refren. Natomiast tytuł "I Carry
the Blame" sugeruje rzewną balladę,
niemniej kompozycja, choć
zdradza pewne jej elementy, jest
oparta o konkretne gitary i wyraźną
rytmiczną sekcję oraz delikatny
wokal. W instrumentalnym "Reflections"
formacja ponownie manifestuje
swoje umiejętności i przedstawia
swój pełen arsenał środków
ekspresji i wyrazu. Mamy tu do
czynienia z niebywałym zgraniem i
współpracą instrumentalistów.
Niesamowite partie gitary mieszają
się z wyraźnym i głęboko brzmiącym
basem, bardzo zwinną i techniczną
grą perkusisty oraz epickimi,
acz konkretnymi klawiszami.
Kolejna kompozycja "The Red River"
ponownie wraca do gry nastrojami
i w tym wypadku główną rolę
gra głos Karevika. Niemniej wiele
uroku ma spójność technicznych
motywów gitar oraz czarujących
partii klawiszy. Zahacza to o pewną
bajkowość, ale ważniejsza jest
ich żywotność i precyzja. Natomiast
najkrótszy kawałek "Invincible"
jest dość lekki, zwiewny, skoczny.
Jest też pewnym oddechem
wśród gęstej i intensywnej muzyki,
choć tak nie do końca. Następny
utwór "Mindkiller" zdaje się bardzo
techniczny, głównie dzięki znakomitej
grze perkusisty, ale ogólnie
wszystkie instrumenty grają tak
swoje motywy, że same, z niezwykłą
zręcznością i łatwością pchają
do przodu całą muzykę, jak i melodie.
Poniekąd stając się konkurencją
do niesamowitych melodii
wyśpiewywanych przez Tommy'
ego Karevika. W "Under a Clear
Blue Sky" instrumentaliści wracają
do czarowania swoimi umiejętnościami,
ale nie zabrzmiałoby to tak
dobrze, gdyby nie perfekcyjnie wymyślony
utwór. Jest on najdłuższy
na całej płycie - niespełna dziewięć
minut - i dzieje się w nim bardzo
wiele. Także każdy instrumentalista
ma miejsce do popisu. Niemniej
same popisy na nic by się nie
zdały, gdyby nie świetna konstrukcja
kompozycji, znakomite pomysły
muzyczne, wyśmienite melodie,
przemyślne aranżacje, przyjazny
klimat oraz ciepły i wciągający głos
wokalisty. Choć w tym wypadku
nie ma go zbyt dużo. Płytę zamyka
pieśń "Elegy", piękna, bardzo nastrojowa
oraz mocno emocjonalna.
Oparta jest na syntezatorach i smykach,
słyszymy również dźwięki
pianina i gitary akustycznej. No ale
przede wszystkim rządzi fantastyczny
głos Tommy'ego, w końcowej
części wsparty chórem. O produkcji
i brzmieniu nie ma co pisać, to
też najwyższa półka. Sumując, nie
zawiodłem się na "The Testament",
to ciągle muzyka na bardzo
wysokim poziomie, czego Szwedzi
od samego początku są synonimem.
(4,5)
\m/\m/
Shadow Kingdom - Eyes Of Pain
2021 No Dust
Shadow Kingdom swoją działalność
rozpoczął pod koniec roku
194
RECENZJE
2014. Na początku działali jako
kwintet i w roku 2018 wypuścili
EP-kę "The Reflection". Niestety z
czasem formacja zaczęła się sypać.
W sumie na posterunku zostali
jedynie liderzy, gitarzysta Gregory
Alfonso i były wokalista Waricide,
Robert Slater. Panowie nie
złożyli broni, wręcz mocno się
przyłożyli i przygotowali materiał
na debiutancki duży album. Jest
nim właśnie omawiany "Eyes Of
Pain". Do jego realizacji zostali zaproszeni
dodatkowo perkusista
Nick Bellmore (Toxic Holocaust,
Dee Snider) i basista Jeff Curtiss
(Obsession). Muzyka, która znalazła
się na krążku to mieszanka power
metalu, speed metalu oraz
thrash metalu, ale to w wersji amerykańskiej.
Niemniej pewne ślady
NWOBHM czy europejskiego oldschoolowego
power metalu również
tam znajdziemy. Także napisanie
ogólnie o tej muzyce, że to
US metal nie będzie jakimś dużym
błędem. Porównań możecie szukać
w Iced Earth, Armored Saint,
Sanctuary, wczesnym Nevermore
itd. Zestawienie takiej ilości, w dodatku
różnych stylów, i wtłoczenie
ich w muzyczne konstrukcje, trwające
od trzech do pięciu i pół minuty,
było nie lada wyzwaniem. Muzycy
Shadow Kingdom z tym
problemem poradzili sobie całkiem
nieźle. Nie licząc krótkich instrumentalnych
intra i outra, przygotowali
nam osiem bardzo ciekawych
utworów. Dzieje się w nich
dość sporo, jest gęsto od pomysłów,
jest moc, rządzą w nich gitary
i znakomite riffy, niemniej nie brakuje
melodii oraz bardziej klimatycznych
i nastrojowych kontrastów.
Po prostu znalazły się tu wszystkie
atuty znane z tej amerykańskiej
wersji heavy metalu. Kompozycje
są różnorodne, aczkolwiek są na
równym poziomie i tworzą spójną
całość. Jednak dla mnie najciekawszym,
a zarazem z najbardziej wpadającym
w ucho motywem, jest
kawałek "Nightmare Beyond". Całość
brzmi nawet nieźle, taki
współczesny wysokiego pułapu
standard produkcji. Instrumentaliści
również dają radę. Oczywiście
najszybciej zwracamy uwagę na poczynania
gitarzysty, choć sekcja
rytmiczna również stara się zaskoczyć
słuchacza błyskotliwymi
zagra-niami. Bardzo dobrze wypada
wokalista, mimo że w jego manierze
bywają takie monotonne
przedłużenia. No właśnie, muzyków
Shadow Kingdom jest za co
chwalić, ale patrząc z szerszej perspektywy
to, czeka ich sporo pracy,
aby uzyskać poziom swoich idoli.
Fanom US metalu polecam uwadze
"Eyes Of Pain", jak i zespół.
Może wraz z kolejną płytą wskoczą
na wyższy muzyczny poziom... (4)
Shout - People Of The Night
2018 Lightning
\m/\m/
Metalowy biznes znalazł lukę, którą
z lubością wypełnia i stara się
nam wcisnąć jako godną uwagi
świeżynkę. Mam na myśli tzw.
disco metal. Lubię melodie, ale dla
mnie takie nowości to totalne przegięcie.
Zdecydowanie wolę posłuchać
sobie płyty jak omawiana
właśnie "People Of The Night"
autorstwa zespołu Shout pochodzącego
ze Szwecji. Sam krążek
wydany był w roku 2018, ale nie
widzę, aby o nim jakoś specjalnie
się rozpisywano. Prawdopodobnie
wtedy zbytnio nie zwracano uwagi
na bardziej przebojowy i melodyjny
oldchoolowy heavy metal. A ten
od Shout rozpiera energia i rock-
'n'roll. Może przy nim nie tańczę,
ale nóżka przytupuje, a głowa się
kiwa. Naprawdę poprawia humor i
nastrój. Oczywiście oprócz przyswajalnej
wersji heavy metalu, na
płycie mamy hard rocka, hard'n'
heavy, glam metal, hair metal, boogie
oraz rockn'roll. Sami muzycy
przyznają się do fascynacji AC/
DC, Iron Maiden, Judas Priest,
Kiss, Rose Tattoo, Turbonegro,
Ramones, Misfits i Elvisa... Mnie
oprócz kapel wymienionych na początku,
oraz kilku z amerykańskiej
sceny glam metalowej (Motley
Crue, Cinderella, Ratt), często
przypomina taki bardziej melodyjny
Faithful Breath (okres płyty
"Gold 'n' Glory"). Dziwne, ale jest
coś na rzeczy... Teraz więcej muzyków
i fanów zwraca uwagę na takie
granie, więc może zainteresowanie
Shout będzie większe? Zobaczymy.
"People Of The Night" wypełnia
dziesięć, w miarę krótkich i
różnorodnych kawałków, pełnych
melodii, ale z pazurkiem, utrzymanych
w średnich tempach, ale prących
ciągle do przodu. Zagrane są z
niesamowitą werwą, która ruszy
najbardziej zastałe kości. I to jest
właśnie glejt uwiarygodniający ten
zespół. Po prostu muzycy Shout
mają taką muzykę we krwi, grają ją
szczerze, z oddaniem i pełnym sercem.
Muza brzmi też wiarygodnie,
także jak ktoś chce posłuchać coś,
co poprawi samopoczucie powinien
na listę wpisać Shout i ich debiut
"People Of The Night". Na
koniec dorzucę jeszcze kilka informacji
o kapeli. Ciężko je znaleźć.
Formacja zawiązała się na krótko
przed wydaniem krążka. Stworzyli
ją muzycy, którzy byli związani z
The Scams i Danger. A najważniejsze,
że nadal działa, więc czas
wreszcie na drugą odsłonę szwedzkiego
Shout. (4)
\m/\m/
Sign Of Death - Revival
2022 Self-Released
Powyższa nazwa mówi niewiele
nawet największym wyjadaczom,
ale to w sumie nic dziwnego, skoro
używający jej niemiecki zespół
powstał w roku 2019, a minialbum
"Revival" jest jego debiutanckim
wydawnictwem. Dla nas Sign Of
Death jest jednak interesujący z
tego powodu, że to najnowszy projekt
gitarzysty i wokalisty Oskara
Zająca, znanego z Cerebral Confusion,
to jest wczesnego wcielenia
Devilyn, Hannibal oraz ostatnio
Existence. Reszta składu to równie
doświadczeni muzycy, tak więc
Sign Of Death nie sili się na jakieś
nowatorskie eksperymenty, poruszając
się w stylistyce death/thrash
metalu starej szkoły, tego z przełomu
lat 80. i 90. Mamy tu więc
sam konkret: mocne uderzenie sekcji
z szybkimi tempami perkusji,
mocarne riffy i agresywny wokal,
to wszystko zaś w surowej, ale klarownej
oprawie brzmieniowej. Ten
bezlitosny cios równoważą jednak
nie tylko miarowe zwolnienia, ale
też bardziej melodyjne partie i dopracowane
solówki, dlatego warto
uważniej wsłuchać się w "War Of
Minds", "I See My Death" czy bonusowy
"Lost" - swoją drogą to doskonały
pomysł, że cyfrowy singiel
nie pozostał tylko w sieci i jest dostępny
również w fizycznej postaci.
Jeśli mam traktować zawartość
"Revival" jako zapowiedź dużej
płyty to bez dwóch zdań warto na
nią czekać! (5)
Silver Dust - Lullabies
2022 FastBall Music/Escudero
Wojciech Chamryk
Silver Dust to szwajcarski gotycki
zespół rockowy, który powstał w
roku 2013. Muzykę ich można
kojarzyć z The Mission, The Sister
Of Mercy i innym im podobnym.
Po prawdzie muzycy Silver
Dust ciągle dążą do pułapu, który
wyznaczyły ich inspiracje. Przynajmniej
tak to widzę, słuchając ich
najnowszego albumu "Lullabies".
Niemniej Szwajcarzy mają smykałkę
do zgrabnych kawałków z melodią
i klimatem, które jednoznacznie
umieszczają ich na gotyckiej
scenie. Starają się urozmaicić swoją
muzykę różnymi odcieniami mrocznej
atmosfery, ciekawymi melodiami
prowadzonymi dość głębokim
głosem Lords Campbella, czy
też wykorzystując inne style typu,
industrial ("I'll Risk It"), nowoczesny
metal ("Echoes Of History"),
swing, wodewil ("Animals Swing"),
orkiestracje ("Forever") itd. Także
fani gotyku mają na "Lullabies" całą
paletę różnorodnej rozrywki i
emocji w swoich ponurych barwach.
Wydaje się, że ta muzyka
jest też w naturze muzyków, nie
słychać czegoś sztucznego, nienaturalnego
czy też zrobionego na
siłę. To powinno się cenić. Całość
dodatkowo zagrana jest bardzo
sprawnie, a brzmienia pasują, i do
muzyki, i do stylu. Nie wiem jednak,
czy ten krążek wyróżnia się
czymś szczególnym. Choć ze mnie
żaden fan gotyckiego rocka, to wydaje
mi się, że Silver Dust i jego
"Lullabies" to jedynie bardzo solidny
średniak. Nie mam zamiaru
więcej dywagować nad tą płytą, niczego
tym nie osiągnę, po prostu
pozostanę przy swoim przeczuciu.
(3,5)
SiN69 - SiN69
2022 ROAR!
\m/\m/
Szwajcaria już od połowy lat 70.
ubiegłego wieku miała nieźle rozwiniętą
scenę hardrockową, tradycyjny
heavy w krainie banków i
czekolady również miał się dobrze,
chociaż nie wszystkie zespoły zdołały
zaistnieć szerzej, tak jak choćby
Krokus, Emerald czy Gotthard.
Debiutanci z SiN69 mają
jednak szansę do nich dołączyć,
chociaż to już inne czasy: era cyfrowych
singli i popularności mierzonej
ilością wyświetleń czy internetowych
lajków. Co istotne zespół
gra i brzmi bardzo tradycyjnie,
czerpiąc przede wszystkim z
muzyki przełomu lat 70. i 80., kiedy
to mocny rock przeobrażał się w
heavy metal, a kolejne płyty gigantów
pokroju AC/DC czy Scorpions
elektryzowały rzesze fanów
na całym świecie. Musiał być
wśród nich również Thomas
Schaller, co potwierdzają choćby
"Guardian Angel" czy "Hang It
Up". Jednak SiN69 nie są żadnymi
imitatorami, potrafią też bowiem
zaproponować tak udane utwory
jak mocniejszy "Evil's Place" czy
bluesujący "Angels Crying", które
stanowią swoistą przeciwwagę dla
numerów spod znaku AOR/melodyjnego
rocka z "Around The
World" na czele. Mocnym punk-
RECENZJE 195
tem zespołu jest też wokalny duet
(wspomniany już Thomas i Marina
Schaller), a do tego jednym z gitarzystów
jest lider Emerald Michael
Vaucher, tak więc gitarowa robota
brzmi tu naprawdę zacnie. To
zresztą nie koniec, bo w dwóch
utworach wsparł go kolega z zespołu
Julien Menth, również producent
"SiN69", a do zaśpiewania
chórków zaproszono frontmana
Emerald Marcela Hablützela. W
żadnym razie nie jest to jednak jakiś
poboczny projekt Emerald -
SiN69 ma już wykształcony styl i
przede wszystkim para się lżejszą
odmianą heavy rocka - każdy znajdzie
więc na tej płycie coś dla siebie.
(5)
Wojciech Chamryk
Slanderus - Absorbing Infinity
2022 Self-Released
Slanderus to amerykański zespół
z Kalifornii, który powstał w roku
2008. Do tej pory wydali same EPki,
"Pseudo Reality" (2013), "Sanctuary
of Life" (2015), "Walls of
the Mind" (2017), zaś "Absorbing
Infinity" to ich najnowszy pełny
studyjny album. Materiały dotyczące
się tego dużego debiutu,
przyszły do redakcji pod szyldem
progresywny metal. Natomiast na
takim The Metal Archives widnieje
etykieta thrash/progressive metal.
Niestety mnie oba określenia nie
do końca pasują. Ogólnie muzyka
Amerykanów nie jest jednoznaczna
i jednowymiarowa. Zacznijmy
jednak od początku. Album rozpoczyna
utwór "Tectonic Plates", jak
dla mnie utrzymany jest w stylu
US metalu (czy też amerykańskiego
power metalu, coś w rodzaju
Jacobs Dream i okolic) i owszem są
jakieś elementy progresywnego metalu,
ale bardziej są słyszalne aranżacje
nawiązujące do epickiego metalu
(a la Virgin Steele) oraz melodyjnego
thrash metalu (kojarzące
się z Annihilator). Drugi kawałek,
tytułowy "Absorbing Infinity" faktycznie
bardziej nawiązuje do progresyjnego
metalu, ale ciągle słyszymy
cytaty US metalu, thrashu i
epickiego metalu. Recenzje, które
czytałem, względem Slanderus,
najchętniej używały porównań do
Queensryche i w wypadku tej
kompozycji jest to trafne. Niemniej
trzeba pamiętać o ich pozostałych
muzycznych wpływach. Kolejny
kawałek "Cobra Kai" to następna
stylistyczna zmiana. W tym
wypadku grupa kieruje się w stronę
tradycyjnego heavy metalu. Biorąc
pod uwagę sam tytuł, zdaje się to
wręcz oczywiste. Naturalnie Amerykanie
nie zapominają o innych
swoich wpływach, które zdaje się,
przychodzą im lekką ręką w czasie
komponowania. Wraz z "Find
Your Lifeline" wracamy do bardziej
progresywnego i klimatycznego
grania, ale w takim "slanderusowym"
stylu. Natomiast "Omen" to
już US metal z "blacksabbatowym"
klimatem oraz leciutkim nalotem
thrash metalu. W kolejnym songu
"Espiritu" muzycy oprócz znanych
brzmień dorzucają riffy rodem z
nowoczesnego metalu (coś między
groove, nu metal, a djent), które
stają się jego głównym motywem.
"A Small Sacrifice" to z kolei taka
pieśń w konwencji ballady rockowej
z progresywnym klimatem.
Płytę wieńczy chyba najbardziej
złożona kompozycja, ale równie
klimatyczna, jej tytuł to "Absolution"
i zawiera wszystko co najlepsze
w tym zespole, a także jest
utrzymana w estetyce progresywnego
metalu. Utwory są przeważnie
długie i złożone, ale muzycy
Slanderus nie przesadzają z tą
złożonością. W sumie tak samo lubią
trafiać do słuchaczy z muzyką
bezpośrednio i bez większych komplikacji.
W sumie potrafią zaoferować
wiele ciekawego, więc jest czego
słuchać. Jednak zestawiając to z
najlepszymi, chociażby ze wspominanymi
Queensryche, Annihilator
czy Jacobs Dream to trochę
im brakuje. Ogólnie Slanderus ma
potencjał, ale wydaje się, że jeszcze
nie wie, jak go w pełni wykorzystać.
O tym przekonamy się przy
okazji kolejnego dużego krążka, bo
być może to po prostu ich pułap
możliwości jeśli chodzi o talent i
umiejętności. Za to gra muzyków
jest na całkiem niezłym poziomie,
bo nie tylko gitarzysta pokazał
swoje umiejętności, ale także basista
i perkusista mieli możliwość zabłysnąć
swoimi talentem. Wokalista
Allen Alamillo często przez
innych był konfrontowany z
Geoffem Tate'em, ale to tak jak z
tym ogólnym zestawieniem Slanderus
z Queensryche. Szczerze
mówiąc przez całą płytę nie znalazłem
ani jednego momentu, w którym
mógłbym użyć tego porównania.
W takim "Tectonic Plates" trafiały
się momenty, gdzie mógłbym
zestawić go z Davidem DeFeisem
(Virgin Steele) lub Andersem
Engbergiem (szwedzkie Sorcerer).
Nie są to jakieś oczywiste zestawienia
i bardziej trzeba szukać jego
wzorów w klasycznej szkole rockowej
oraz amerykańskiej scenie US
metalu, która ma wielu wyśmienitych
wokalistów. Mimo wszystko
najwięcej mam uwag do brzmienia.
Nie jest ono tak soczyste jak to
mają w zwyczaju aktualne produkcje.
Najbardziej traci na tym gitara,
niekiedy brzmi dziwnie i bardzo
płasko. Także Slanderus i ich "Absorbing
Infinity" są warte uwagi,
ale jest również wiele do poprawienia.
(3,7)
\m/\m/
Snake Eyes - No One Left To
Die
2022 Defense
Katowicki Snake Eyes swoją działalność
rozpoczął w roku 2002.
Zadebiutowali albumem "Beware
of the Snake" w roku 2010. Dwa
lat później wydali EP-kę "Macabre
Tales" i to wszystko, jeśli chodzi o
działalność wydawniczą. Dopiero
teraz, praktycznie po dekadzie ciszy,
wypuścili swój drugi krążek
"No One Left To Die". Niestety
jest to jednocześnie czas, w którym
praktycznie zapomniałem o tym
zespole. Niemniej przypomnienie
sobie dwóch pierwszych płytek postanowiłem
zostawić na później, a
teraz skupiłem się na ich najnowszym
wydawnictwie. Słuchając
"No One Left To Die" moje myśli
kierowały się ku Testament i jego
współczesnego wcielenia. Albowiem
Snake Eyes ciąży ku tradycyjnemu
thrash metalowi granemu
w konwencji amerykańskiej, ale
brzmiącemu współcześnie. Dodatkowo
muzycy z lekkością przemycają
akcenty death metalowe. Co
prawda nowa wokalistka Marth
preferuje wrzask/growl, jednak do
Chucka Billy'ego nie ma startu.
Niemniej ma ona kawał dynamitu
w gardle, gdyż w porównaniu z byłym
wokalistą Świrem wypada naprawdę
dobrze. Zresztą można to
sprawdzić na albumie, jako że Świr
udziela się w dwóch kawałkach
"Underdog" i "Fear Of Gehenna".
Jednak zespół muzycznie nie tylko
nawiązuje do Testament, ja bym
wymienił jeszcze Overkill,
Voivod, Forbidden itd. Kompozycje,
które znalazły się na "No One
Left To Die" to takie małe thrashowe
arcydzieła. No może przesadzam,
ale muszę jakoś podkreślić,
że podejście tej formacji na tej
płycie do muzyki, kompozycji oraz
gry bardzo mi się podoba. Dziesięć
bardzo różnych utworów, gęstych,
świetnie wymyślonych, ze znakomitymi
muzycznymi tematami,
zagranych technicznie, acz zbytnio
nie rozpędzonych, trzymają w napięciu
i w skupieniu. Podoba mi się
też ich mroczna atmosfera. Bardzo
dobrze łączy się to z tekstami, które
tak jakby opowiadają o ciemnej
naturze człowieka. Ogólnie muzycy
Snake Eyes nawiązują i korzystają
z tradycji, ale dają od siebie
bardzo wiele. Instrumentaliści grają
tu jak z nut. Każdy instrument
brzmi wyraźnie i pełnym swoim
soundem. Można zachwycać się
oddzielnie każdym z nich. Niemniej,
niech muzycy sekcji rytmicznej
wybaczą mi, ale mnie uwagę
przykuł duet gitarowy, Art i Sewko.
Goście są niesamowici. O brzmieniu
już napomknąłem. Generalnie
wszyscy, co brali udział przy
pracach rejestrujących, ustawianiu
brzmień, miksach i masteringu,
mogą sobie uścisnąć dłoń, jak dla
mnie znakomita robota. Bardzo
dobry powrót katowiczan. Mam
nadzieje, że wśród polskich thrashersów
będzie to pozycja obowiązkowa,
przynajmniej w najbliższym
czasie. (5)
\m/\m/
Space Vacation - White Hot
Reflection
2022 Pure Steel
Ten album jest w niektórych zakamarkach
sieci przedstawiany jako
heavy/ power metalowy headbanger.
Polemizowałbym. Metalowa
moc nie jest moim zdaniem głównym
czynnikiem wyróżniającym
piąty album Kalifornijczyków ze
Space Vacation. Najbardziej doceniam
w nim, że zawiera mnóstwo
patentów wymyślonych przez szerokie
spektrum innych kalifornijskich
(i nie tylko) zespołów, a jednocześnie
brzmi inaczej niż każdy
spośród nich. Jest średnio agresywny,
miejscami zbyt mięciuchny
jak na power metal, często przebojowy
i chwytliwy, a nawet nawiązujący
do rockowej estetyki (np.
utwór "Middle Ages" wiele zawdzięcza
Queen). Za pierwszym odsłuchem
przeszkadzał mi cieniutki
głosik (chłopięcy falset?) Scott'a
Shapiro i wydawało mi się, że zbyt
wiele dzieje się w warstwie instrumentalnej,
żeby miało to ręce i nogi
(gitarowe ADHD?). Potrzebowałem
dotrzeć się z "White Hot
Reflection". A kiedy zaczęliśmy
nadawać na tych samych falach,
wszystko fajnie się ułożyło. Doszedłem
do wniosku, że obok Space
Vacation trudno przejść obojętnie,
ponieważ ci muzycy robią
aktywny użytek ze swej żarliwej
wyobraźni. Słychać, że nie zadowalają
się dobrą grą, tylko z każdej
dostępnej im chwili ochoczo wydobywają
jak najwięcej kosmicznej
wibracji. Aby rzetelnie zanalizować,
co właściwie dzieje się na
"White Hot Reflection", musielibyśmy
posłużyć się holometrem
Fermilab, czyli interferometrem
holograficznym, tj. najbardziej
czułym urządzeniem, jakie kiedykolwiek
stworzono do pomiaru
drgań kwantowych przestrzeni.
Chaotyczne machanie głową zubożyłoby
odbiór. Podążanie za interpretacją
przewodnika niestety również.
Świadczy to o niebywale wysokiej
muzycznej inteligencji Space
Vacation. Przeglądam ich "fejs-
196
RECENZJE
bukowy pejdż" i podejrzewam, że
oni dobrze zdają sobie z tego sprawę,
dlatego w związku z chęcią
utrzymywania wyluzowanego image'u,
zamiast dzielić się swymi dziwnymi
rozkminami, w kontaktach
z fanami nadmiernie upraszczają
swój przekaz - proszą o dzielenie
się śmiesznymi memami, podawanie
nazw lubianych utworów,
wspominanie swych pierwszych
koncertów w życiu, czy też po prostu
życzą wszystkim miłego dnia/
udanego weekendu. Wybitne pomysły
kolekcjonują zaś na następny
album. Proponuję Wam indywidualny
kontakt z "White Hot
Reflection" wtedy, gdy nie będzie
Was nic rozpraszać. (4,5)
Spillage - Electric Exorcist
2021 No Dust
Sam O'Black
Kapela istnieje od roku 2002 i pochodzi
z amerykańskiego Chicago.
Zanim jednak zaczęła działalność
fonograficzną, minęło sporo czasu.
Ich duży debiut "Spillage" ukazał
się dopiero w roku 2015. Później
też nie rozpieszczali fanów, bowiem
"Electric Exorcist" z zeszłego
roku to dopiero ich trzecia duża
płyta. Spillage nastawiony jest na
granie, tradycyjnego heavy metalu
z mocnym "blacksabatowskim"
akcentem, dlatego w ich muzyce
odnajdziemy sporo odniesień do
monumentalnego doom metalu.
Co warto podkreślić ta fascynacja,
dotyczy się bardziej okresu z Tony
Martinem. Tak mi się wydaje.
Taki też jest tytułowy utwór, który
rozpoczyna omawiany album.
Usłyszymy w nim również odniesienia
do klasycznego hard rocka,
które począwszy od drugiego utworu
"Heaven On Earth" dochodzą do
głosu z większym impetem. Słychać
w tym inspiracje formacjami
typu Deep Purple, Uriah Heep,
Rainbow, Budgie itd. Zwrócić też
trzeba uwagę na znakomite wykorzystanie
organów Hammonda.
Kumulację tego oczarowania znajdziemy
w finale płyty, którym jest
cover Uriah Heep, "Look At Yourself".
Znakomicie opracowany
przez muzyków Spillage, bowiem
jest bliski pierwowzorowi, ale nacechowany
własnym spojrzeniem na
muzykę. Jednak to nie wszystkie
zauroczenia Amerykanów wykorzystane
w ich muzyce. W takich
"Book Of Secrets" i "Real" znajdziemy
również momenty, gdzie bardziej
wyeksponowana jest klimatyczna
mieszanka klasycznego rocka
i progresywnego rocka. Także w
muzyce tego zespołu dzieje się naprawdę
sporo. Sprzyja temu także
budowa kompozycji, które są przeważnie
długie i można w nich ze
swobodą przekazać różne swoje
spojrzenia na muzykę. Nie są to
jakieś bardzo zawiłe techniczne
konstrukcje, raczej muzycy starają
się dotrzeć do słuchacza bezpośrednio.
Za to potrafią umiejętnie
operować nastrojami oraz emocjami,
dzięki czemu przy słuchaniu
krążka słuchacz odczuwa stałą
ekscytację. Uwagę zwraca również
bardzo dobre odegranie partii
przez muzyków. O klawiszowcu
Paulu Rau już wspominałem, ale
równie znakomitymi są gitarzyści
Tony Spillman i Nick Bozidarevic
oraz wokalista Elvin Rodriguez
z klasycznym rockowym wokalem.
Sekcja rytmiczna jakoś specjalnie
nie rzuca się w uszy, ale bez
jej perfekcji ten zespół wiele by nie
zawojował, także nie można nie
wymienić perkusisty Chrisa Martinsa
oraz basisty Chris Martins
Billy'ego McGuffey'ego. Brzmi to
ogólnie zacnie, także to bardzo
spójna, choć różnorodna propozycja
godna uwagi fanów heavy metalu.
(4)
\m/\m/
Stinger - Expect the Unexpected
2022 ROAR!
Dokonaniami AC/DC interesowali
się nie tylko fani, ale także muzycy,
którzy lepiej lub gorzej chcieli
przemycić ich spojrzenie na muzykę
również w swojej twórczości.
Dzieje się to do dzisiaj czego przykładem
jest album niemieckiej kapeli
Stinger zatytułowany "Expect
the Unexpected". Jest to już trzeci
krążek tej formacji z pełną studyjną
zawartością. Ukrywa on specyficzną
mieszankę, która przede
wszystkim kojarzy się z AC/DC
(okres płyty "Powerage") oraz amerykańskiego
hard rocka/glam metalu
w stylu ostatnio słuchanego
przeze mnie Faster Pussycat. Skojarzenia
z AC/DC potęguje głos
Martina Schaffratha czasami do
złudzenia przypominający ten Bona
Scotta. Jednakże mimo wyrazistych
fascynacji, muzycy Stinger
dorobili się w pewnym sensie swojego
stylu. Do tego posiadają umiejętność
pisania zgrabnych energicznych
kawałków. Naprawdę dobrze
się ich słucha. Dwanaście
utworów zagrane w 42 minuty, nie
da się znudzić. Dodatkowo cieszą
riffy, sola, melodie oraz sound.
Także albumu słucha się od deski
do deski. Ciężko powiedzieć czy
Stinger zadomowi się na dłużej na
scenie. W Niemczech z pewnością
tak. Niemniej zespoły, które grają
pod AC/DC mają pod górkę, ciężko
im utrzymać się na scenie. Jakby
nie było AC/DC jest tylko jedno.
Jednak jak komuś Australijczyków
będzie za mało to polecam,
aby sięgnęli po "Expect the Unexpected"
niemieckiego Stingera.
(4)
\m/\m/
Stray Gods - Storm The Walls
20202 ROAR!
Dziecięciem jeszcze będąc Obeliks
wpadł do kociołka z magicznym
napojem siły. Wszyscy wiedzą jak
to się skończyło, nawet jeśli nie są
fanami przygód dzielnych Galów.
Artur Almeida musiał przejść coś
podobnego co do głosu, bo śpiewa
niczym młody Bruce Dickinson.
Niby nic w tym złego, wręcz przeciwnie,
bo mało jest wokalistów
potrafiących wznieść się na aż taki
poziom. Jednak na tak zwaną dłuższą
metę nie jest to nic dobrego, bo
kto tak naprawdę mało kto potrzebuje
kolejnej kopii jedynego w
swoim rodzaju oryginału, może poza
największymi fanatykami, wykrzykującymi
z błyskiem w oku:
"patrz, śpiewa całkiem tak jak Bruce!".
Nie jest to w sumie nic nowego,
bowiem Almeida śpiewa tak od
dawna, również na recenzowanej
przez nas przed kilku laty płycie
Attick Demons "Let's Raise
Hell". W przypadku "Storm The
Walls" jest więc dokładnie tak samo,
zwłaszcza w "Black Horses" czy
"Alive For The Night", chociaż Portugalczyk
ma też momenty powiedzmy
własnej, stylistyki, zwłaszcza
w patetyczno-balladowym "Love In
The Dark". Niestety koledzy - po
bardzo doświadczonym Bobie
Katsionisie i jego równie zaprawionych
w bojach współpracownikach
naprawdę spodziewałem się
czegoś więcej - nie ułatwiają frontmanowi
zadania, zwykle Maidenując
na całego. Szczególnie finałowy
utwór tytułowy nie pozostawia
cienia wątpliwości, że Iron Maiden
kiedyś musiał być dla nich
bardzo ważnym zespołem. Kiedy
Stray Gods jakimś dziwnym trafem
nie zżynają od Harrisa i spółki
zapatrują się z kolei bez umiaru
na dokonania Dio czy wczesnego
Running Wild, tak więc można
powiedzieć, że z uporem szturmują
mury twierdzy, której brama już
dawno jest otwarta. (3)
Wojciech Chamryk
Sunrunner - Sacred Arts Of
Navigation
2022 Fastball Music
Sunrunner to doświadczony zespół.
Istnieje od roku 2008, a "Sacred
Arts Of Navigation" jest ich
piątym albumem studyjnym. Mają
jeszcze trzy EP-ki oraz album "koncertowy"
z 2020 roku, "Forever
Nights (Official Bootleg - Europe
2018)". Ich muzyka to taki dynamiczny
amerykański progresywny
metal, coś pomiędzy Queensryche,
Savatage i Fates Warning.
Także jest w nim sporo dobrego gitarowego
grania, nawiązującego do
brytyjskiego heavy metalu z przełomu
lat 70. i 80. Od czasu do czasu
przewijają się inne style, chociażby
hard rock, heavy rock, rock,
folk itd., a utwory dość często nabierają
klimatycznego epickiego
etosu. Także muzycznie jest nawet
bardzo ciekawie. W poszczególnych
utworach miesza się wiele pomysłów
i patentów, z wykorzystaniem
wszelkich zmian tempa, klimatów
i kontrastów. Niestety
kompozycje nie mają płynności takiej,
jak te wspomnianych wcześniej
formacji. Dlatego trzeba je
przesłuchać kilka razy, aby dotrzeć
do ich sedna. Najbardziej dopracowana
pod tym względem wydaje
się "Where Is My Home", która
mknie do przodu, od pierwszej do
ostatniej nuty, a nie jest taką bezpośrednią
i prostą kompozycją, jak
się wydaje. Można wspomnieć też
o instrumentalnym i akustycznym
"Arcada Morning Ride", który dodatkowo
podszyty jest latynoskim
folkiem. Jednak trzeba go traktować
jako dodatkowy element, który
podkreśla główne muzyczne
przesłanie grupy. Podobną rolę odgrywa
inna kompozycja, "Last
Night In Tulum". W porównaniu z
innymi utworami jest lekka, zwiewna,
może nawet rzewna. Natomiast
pod względem muzycznym i
w kontekście całego albumu trzeba
ją traktować jako równorzędny
partner. Na uwagę zasługuje także
mini suitą kończąca album tj. "Navigating
The Apocalypse". Zderzają
się w niej wszystkie muzyczne
wpływy, pod jakimi są muzycy
Sunrunner. Nabiera ona charakteru
epicko-progresywnego. W
pewnym momencie zaczyna przypominać
mi nawet "Rime of the
Ancient Mariner" Iron Maiden,
ale tylko przez momencik. Niestety
utworom Sunrunner sporo brakuje
do takich klasyków, dlatego
zespół, jak również ich muzykę
(przynajmniej płytę "Sacred Arts
Of Navigation") trzeba bardziej
traktować, jako solidnych przeds-
RECENZJE 197
ta-wicieli progresywnego US metalu.
(4)
\m/\m/
Symphonity - Marco Polo - The
Metal Soundtrack
2022 Limb Music
Ralf Christian "Limb" Schnoor
od samego początku konsekwentnie
propaguje melodyjny power
metal. Wniosek jest jeden, po prostu
jest szczery w tym co robi. Niemniej
może być dla niektórych
wrogiem numer jeden, jakby nie
było to on promował Rhapsody
już w drugiej połowie lat 90. zeszłego
wieku. Po prostu był początkiem
zła. Jednak według mnie również
dzięki niemu doszło do ponownego
zainteresowania się fanów
tradycyjnymi odmianami heavy
metalu. Dołożył tam, gdzie trzeba
kilka swoich paluchów. Przyczynił
się też do tego, w jakim miejscu
obecnie lokuje się scena heavy metalu,
NWOBHM, NWOTHM, power
metalu zarówno tego melodyjnego
jak i tego rodem z Ameryki.
Także nie wszystko jest jednowymiarowe.
Wróćmy jednak do jego
wytwórni Limb Music. Ciągle popularyzuje
w niej co ciekawsze
aktualnie kapele ze sceny, melodyjnego
power metalu. Nie działa z
takim rozmachem jak na początku
lat 2000., co świadczy, że ten styl
nie jest już tak popularny, ale jednocześnie
zaprzecza, że wypadł
zupełnie z obiegu. Właśnie niedawno
zaczął lansować trzeci już pełny
album Symphonity, zespołu
rodem z Czech. Muzyka tej formacji
nawiązuje do melodyjnego symfonicznego
power metalu, dlatego
pełno w nim pompatycznych i podniosłych
orkiestracji, a także rozbrykanego,
gnającego do przodu
melodyjnego power metalu. Znajdziemy
też różne bardziej dyskretne
odniesienia do muzyki etnicznej,
orientalne i operowej, a także
momenty, gdzie wyraźniej wybrzmiewa
tradycyjny heavy/power metal
lub progresywny metal. Bywa
więc standardowo, troszkę ambitniej
oraz zupełnie przaśnie. Mamy
trochę muzycznej zawiłości, innym
razem bezpośredniości, raz jest
lżej, aby za chwilę było donioślej
lub zdecydowanie mocniej. Mamy
też momenty frywolne, ale także
merytoryczne i epickie. Także
dzieje się na przestrzeni całego albumu
i fan takiego grania spokojnie
może wsłuchać się w całość materiału,
szukając emocji i doznań,
które są w nim ukryte. Może któreś
z nich właśnie porwą go ze sobą.
Całość zagrana jest bardzo dobrze
z momentami wręcz rewelacyjnymi.
Instrumentaliści dali tu
popis. Instrumenty brzmią również
dobrze i soczyście. Ze względu, że
"Marco Polo - The Metal Soundtrack"
to nie tylko muzyczny koncept,
ale przede wszystkim tematyczna
opowieść. Jak sam tytuł zdradza
o podróżach Marco Polo.
Przez całość krążka mamy do czynienia
z pewnymi elementami narracyjnymi,
typu lektor, muzyka
obrazująca dane wydarzenie, tudzież
różne odgłosy, chociażby
szum morza, bicie dzwonów, rżenie
konia itd. Wokal jak w takich
wypadkach potrafi śpiewać lekko,
z gracją i wysoko, ale nie obce mu
jest śpiewanie mocne, zadziorne,
nawiązujące do typowej szkoły
hard'n'heavy. Jednak trochę jest z
tym kłopotu bowiem Symphonity
ma dwóch głównych wokalistów
(Mayo Petranin i Konstantin Naumenko),
a zapętali się też goście
typu Herbie Langhans, także
trzeba trochę poświęcić czasu na
to, kto co śpiewa. Są też głosy operowe
i te kobiece i te męskie. Słowem
na tej płycie dzieje się sporo.
Także fani sceny melodyjnego
symfonicznego power metalu mają
niezłą pozycję do osłuchania. Ja
natomiast nasłuchałem się w czasie
pisania recenzji i chyba już nie
wrócę do "Marco Polo - The Metal
Soundtrack". No, chyba że zupełnie
zmieni się moje podejście do
takiej muzyki, a przede wszystkim
wróci entuzjazm przy jej słuchaniu.
(3,5)
Ted Nugent - Detroit Muscle
2022 Pavement Entertainment
\m/\m/
Muzyka Nugenta dawno straciła
swój blask, ale akurat "Detroit
Muscle" jest bardzo chwytliwym,
pomysłowym, brawurowo zagranym
albumem o głośnym i bezpośrednim
brzmieniu. Poszczególne
utwory, które się na nim znalazły,
precyzyjnie uderzają w punkt,
przemykając jeden po drugim. Są
krótkie. Nie uświadczymy w nich
żadnych gitarowych dłużyzn - nawet
w instrumentalu "Winter-
Spring SummerFall" zaklęto wszystkie
cztery pory roku w jedynie
trzech minutach. Płyta rozpoczyna
się dźwiękiem rozgrzewanego silnika
Forda Mustanga. Zarówno ów
samochód, jak i lokalne kluby sportowe
(wujek Ted kibicuje: Detroit
Red Wings - hokej, Detroit Pistons
- koszykówka, Detroit Lions - piłka
nożna oraz Detroit Tigers - baseball)
były efektem tego, co autor
nazywa "Detroit Muscle", czyli
szczególnego ducha zespołowej
współpracy, który nadal pozostaje
żywy wśród części michigańskiej
społeczności. Po kilkunastu sekundach
od odpalenia krążka słyszymy
pełen zapału głos: "Strap your
ass in I got a fire breathing Mopar /
Downtown Detroit is like a rockNroll
dream / Kickout the jams if ya really
wanna go far, MotorCity soul gonna
make you scream". W wolnym tłumaczeniu
chodzi o oświadczenie:
zapnij pasy, wyruszasz w zawrotną
podróż po krainie rock'n'rolla,
gdzie nie ma opierdalania się, ale
Twoja dusza będzie krzyczeć z
wrażenia. I faktycznie tak to działa.
Przynajmniej na początku i na
końcu płyty. Pierwsze cztery utwory:
"Detroit Muscle", "Come And
Take It", "Born In The MotorCity" i
"American Campfire" eksplodują,
rozrywają głośniki, są rozkrzyczane,
gorące, rozpędzone, szalone,
wyzywające, narowiste, porywające
i niesamowicie intensywne. "Drivin'
Blind" nieco zwalnia, ale to
tak, jakby pędzący Ford Mustang
zwolnił na austradzie z 210km/h
do 170km/h, bo niby pojawia się
tam wątek poszukiwania metody
na uspokojenie umysłu, ale jednak
Ted psotnie przypomina, żeby po
prostu nie dać się złapać, gdy w ferworze
stracimy kontrolę nad zmysłami.
Drapieżne "Just Leave Me
Alone" sprawia wrażenie troszkę
zamotanego, tak jakby cały zespół
sam nie wiedział, co chce przekazać
- zupełnie nie przekonuje mnie
ani liryczna (bełkotliwa), ani
dźwiękowa (wtórna, przebrzmiała,
nieciekawa) warstwa tego kawałka.
Dla kontrastu, "Alaska", "Winter-
Spring SummerFall" i "Leave The
Lights On" dają więcej okazji do
uważnego wsłuchiwania się w przyjemnie
sączące się melodie. Natomiast
końcówka w postaci "Feedback
GrindFIRE" i "Star Spangled
Banner" podgrzewa znów atmosferę,
z premedytacją pozostawiając
nas w stanie rock'n'rollowego upojenia.
(4,5)
Tension - Decay
2022 Dying Victims Productions
Sam O'Black
Cenię Floriana Grilla za to, że ma
nosa do wyszukiwania mnóstwa
świetnie zapowiadających się młodych
kapel metalowych, którym
pod szyldem Dying Victims Productions
wydaje znakomite, debiutanckie
krążki. Mimo że działa w
Niemczech, zachwycił mnie on
ostatnio wydobyciem na światło
dzienne zespołów z zupełnie innych
części świata: Galaxy (Australia),
Witchseeker (Singapur),
Significant Point (Japonia),
Sandstorm (Kanada/Szwecja).
Wymienione kapele (a także wiele
innych formacji z katalogu DVP)
łączy surowe, old schoolowe brzmienie.
Tension również gra
archaiczny heavy metal. Nie do
końca jednak rozumiem, czym
konkretnie Niemcy z Tension
przyciągnęli uwagę decydentów.
Ewentualne zadeklarowanie, że
"Decay" to po prostu świetny album,
nie przekonałoby mnie - nie
zawiera on ani młócki o thrashowej
intensywności, ani zbyt wielu ciekawych,
zapadających w pamięć
melodii; z trudem przychodzi mi
wskazanie innych aspektów Tension,
które wywierałyby na mnie
szczególnie pozytywne wrażenie.
To, że gitary fajnie gadają, to sprawa
dla muzyków zorientowanych
w technicznych niuansach, a nie
czynnik przemawiający do szeroko
pojętej publiczności. Można byłoby
wręcz pokusić się o postawienie
hipotezy, czy Tension "Decay"
kwalifikuje się do kategorii technicznego
grania. Wydaje mi się, że
oni lubią sobie zwyczajnie pohałasować
pod wpływem inspiracji
płynącej jeszcze z nurtu NWOB
HM. Nie brakuje im zapału, ale nie
zaszkodziłoby, gdyby popracowali
i ujawnili więcej umiejętności kompozytorskich.
W obecnej postaci,
płyta nie przynosi mi satysfakcji z
jej słuchania. Czuję się przy niej
tak, jakbym w ramach ekscytującego
wieczoru miał wyciągnąć z lodówki
ser, usiąść na blaszanym taborecie
i co jakiś czas dziobać maleńkie
kawałeczki tego sera aż
przyjdzie pora na sen. Raczej nie
będę do Tension "Decay" wracać,
ani rekomendować znajomym. O
absurd zakrawałaby sytuacja, gdyby
wiele osób z Australii, Singapuru,
Japonii lub Kanady sprowadzało
sobie to wydawnictwo specjalnie
z Niemiec. Niezależnie od
tego, jak bardzo zaklinalibyśmy
rzeczywistość i starali się to sprzedać,
to i tak album skazany jest za
przejście bez echa. (3)
Sam O'Black
Thanateros - On Fragile Wings
2022 Echozone
Thanateros to kolejny zespół, tym
razem z Niemiec, który preferuje
rock/metal gotycki. Działa od roku
2000, z kilkuletnią przerwą, a "On
Fragile Wings" jest ich szóstą studyjną
płytą. Ich muzyka kojarzy
mi się z The Mission i The Sister
Of Mercy... No cóż, niewiele słuchałem
gotyckiego rocka, więc nie
dziwcie się, że to co gotyckie, właśnie
wiążę z tymi kapelami. Z tym
198
RECENZJE
że gotyk Thanateros jest bardziej
metalowy (metalizowany?) oraz
sporo dodają również partie skrypcie.
Może to kojarzyć się z folkiem
albo nawiązaniem do muzyki klasycznej,
ale bardziej podchodzi o
podkreślenie tego specyficznego,
tajemniczego, gotyckiego klimatu.
Kompozycje Niemców są urokliwe,
ale też dobrze skomponowane,
przemyślane oraz zaaranżowane.
Choć jest w nich naturalna melodyjność
i łatwość wpadania w
ucho, to jednocześnie dość sporo
się w nich dzieje. Naprawdę jest
czego słuchać. Przeważają utwory
dynamiczne i wpadające w ucho,
jak "Passengers" ale każdy z nich
ma swoją sekcję klimatyczną, która
ostatecznie nadaje im charakteru.
Jakakolwiek wszystkie z dziesięciu
autorskich kompozycji Niemców
może stać się przebojem. Wystarczy
ją wybrać, trochę popromować
i gotowe. Najdziwniejsze jest to, że
najgorszym momentem tego albumu
jest bonus, a zarazem cover
Kate Bush "Running Up That
Hill...". Jakoś muzycy Thanateros
bardzo dziwnie podeszli do tego
kawałka. Oryginał "Running Up
That Hill..." rządzi! Ogólnie "On
Fragile Wings" pod względem muzycznym,
produkcyjnym i brzmieniowym
prezentuje się nieźle. Fani
melodyjnego grania bez problemów
posłuchają tej płyty. Natomiast
fani gotyku oprócz satysfakcji
mogą przeżyć jeszcze kilka
uniesień. Ja posłuchałem jej nawet
z pewną przyjemnością. (3,7)
\m/\m/
The Book - Forgotten Art Of Old
2022 Rafchild
Nie wiem jak muzycy The Book
radzili sobie z graniem pagan czy
black metalu, ale w jego bardziej
epickiej odmianie wypadają całkiem
nieźle. Czterech Czechów podąża
tu najwyraźniej śladami
Quorthona, co potwierdza zresztą
udana wersja "Man Of Iron" - nawiasem
mówiąc plus za to, że sięgnęli
po kompozycję z późniejszego
albumu "Blood On Ice", zostawiając
w spokoju te najbardziej
klasyczne dokonania Bathory. Autorskie
numery również się bronią:
"Serpent Baron" to coś na styku
hard rocka i doom metalu, a "Sacrificer"
jest już bardziej jednorodny
stylistycznie, przetaczając się po
słuchaczu niczym doomowy walec.
The Book potrafią też jednak
przyspieszyć, tak jak w momentami
siarczyście blackowym "Sculptures
Of The Gods" czy "Master Of
The Dawn", a wokalista Forneus
poza czystym śpiewem chętnie raczy
słuchaczy ekstremalnymi partiami,
szczególnie w "Striking Solar
Force". Mamy tu więc 38 minut
prawdziwego metalu na niezłym
poziomie, zresztą Rafchild Rec. to
jedna z nielicznych wytwórni potrafiących
odróżnić ziarno od plew,
co w czasach obecnej nadprodukcji
zespołów wcale nie jest takie oczywiste.
Warto! (5)
The Heretic Order - III
2022 Massacre
Wojciech Chamryk
Po nieco słabszym "Evil Rising"
The Heretic Order wrócili do formy,
proponując na "III" 48 minut
okultystycznego metalu na wysokim
poziomie. OK, żeby była jasność:
nie dotyczy to plastikowo
brzmiącej, nienaturalnie sterylnej
perkusji, najsłabszego elementu tej
producji. Muzycznie jednak płyta
się broni, co w sumie nawet nie
dziwi, bo czasu na jej dopracowanie
Dominus DF Ragnar miał aż
nadto. Więcej, mroczne oblicze
formacji stało się na "III" znacznie
ostrzejsze ("Children Of The Sun",
iście thrashowy "Mark Of The
Beast"), tyle, że to wszystko trochę
jednak niedomaga z racji tych niedowarzonych
bębnów. Wystarczy
porównać oryginalną wersję "Deaf
Forever" Motörhead i tę The Heretic
Order - u Lemmy'ego i spółki
był cios, tu mamy rachityczny,
pozbawiony mocy, mdły numer,
bez którego "III" jako całość tylko
by zyskała. Póki jednak lider grupy
proponuje takie numery jak "Dark
Shadows" czy "Spirits Of The
Night" (ten theremin!) to zawsze
warto dawać płytom The Heretic
Order, nawet mimo pewnych niedociągnięć,
szansę. (4)
Wojciech Chamryk
Thunder Rising - Back To The
Time Of Rock
2022 Music For The Masses
Thunder Rising grają hard rocka.
Wywiedzionego w prostej linii od
bluesa ("Black Tiger", "Rock From
The Sky"), do tego często opartego
na organowych brzmieniach ("Timeless
Blues" z piękną solówką klawiszowca
Enzo Caruso). Czasem
zdarza im się co prawda za bardzo
zapatrzyć na Deep Purple ("Labyrinth
Of Spectres", w którym również,
dobry nawiasem mówiąc, wokalista
Alessio Spini jest wyraźnie
pod wpływem Iana Gillana) czy
dla odmiany na Foreigner ("Escape
From You"), ale to dopiero druga
płyta tej formacji, a co starsi
czytelnicy pamiętają pewnie doskonale,
że na początku kariery
Purple też byli po wpływem innych,
choćby Vanilla Fudge. Są
też mocniejsze utwory, utrzymane
w stylistyce hard'n'heavy/wczesnego
NWOBHM, w których
Thunder Rising wypadają równie
przekonująco ("Scratches On The
Hood", "Don't Be Shy", bonus z
wersji CD "Stairs To The Top").
Nie zabrakło też miejsca dla pięknej
ballady "I'm Still Alive", są też
dwie części instrumentalnego "Nameless"
z popisowymi solówkami
syntezatora i gitarzysty Frank Caruso
- swoją drogą to ciekawostka,
że w zespole jest aż dwóch muzyków
o takim nazwisku, ale żaden
nie śpiewa. Ale i tak warto zwrócić
na tę formację uwagę. (5)
Thunderor - Fire it Up
2022 Boonsdale
Wojciech Chamryk
JJ Tartaglia marzył o śpiewaniu.
Marzył i nie podejrzewał, że kiedykolwiek
jego marzenie się spełni.
Tymczasem przyszła pandemia,
wraz z nią lockdown i otworzyły
się wrota wolnego czasu dla niejednego
zespołu. JJ nauczył się śpiewac
i postanowił założyć własny
zespół. Nie, żeby nie grał w całkiem
już znanym Skull Fist (który
zresztą właśnie wydał świetną płytę),
ale tam jest "tylko" perkusistą.
W Thunderor jest sam sobie kapitanem,
żeglarzem i okrętem. Zespół
ubrał w to, co najbardziej kocha,
czyli muzykę, gry i filmy lat
80. I dokładnie taka jest ta płyta,
od kolorowej okładki, po klawiszowe
motywy rodem z Bon Jovi po
teksty. Brzmi jak marzenie. Sęk w
tym, że do płyty trzeba się przyzwyczaić.
Muzyka to rzecz jasna
heavy metal, ale jak na swoją nazwę,
lekki, klarowny, mocno zasadzony
zarówno w hard rocku lat
80., jak i - i to chyba nieświadomie
- w punkowej melodyce. Nie ma
tam ani brudu, ani innej punkowej
niechlujności, ale same linie wokalne
wydają się mieć właśnie takie
korzenie. I choć mi ani ta punkowa
nuta, ani wysoka barwa głosu JJ
nie leży, kłaniam mu się w pas za
sam pomysł. Czy wspomniałam, że
JJ wcale nie "przesiadł się" zza perkusji
za mikrofon? Bardzo jestem
ciekawa, jak podoła temu wyzwaniu
na koncertach. Życzę mu powodzenia,
bo choć nie będę do
"Fire it up" wracać, czuję ogromną
sympatię do pomysłów tego muzyka.
(3,5)
Strati
Trick Or Treat - Creepy Symphonies
2022 Scarlet Records
Trick Or Treat "Creepy Symphonies"
fajnie kontrastuje z Ibridomą
"Nuremberg 2.0". Obie te płyty
zostały ostatnio nagrane przez doświadczone
włoskie zespoły heavy/
power metalowe, obie poruszają
poważne tematy w lirykach, ale tą
drugą roznosi od śmiertelnie radykalnych
oskarżeń, zaś pierwsza
ułatwia odstresowanie się i nabranie
często potrzebnego dystansu.
"Creepy Symphonies" jest przerażająco
- zabawna, dowcipna, wyluzowana
i pocieszna. Może sprawdzić
się we wprowadzaniu młodszych
urwisów w metal, a z drugiej
strony osobom od dawna siedzącym
w tej estetyce oferuje ciekawe
utwory. Intro "Trick Or Treat" to
przerobiona dziecięca rymowanka
z okazji Halloweenu. Następujący
po nim rozpędzony numer tytułowy
"Creepy Symphony" paradoksalnie
wypada najbardziej zachowawczo,
ale już natchnione oświadczenie
w postaci "Peter Pan Syndrome
(Keep Alive)" najdobitniej świadczy
o ironicznym podejściu Trick Of
Treat. "Have A Nice Judgement
Day" spokojnie pasowałoby do Secret
Sphere "Lifeblood" (2021).
"Escape From Reality" wydaje się
przepełniać wielka dawka entuzjazmu,
trudno nie zarazić się promieniującą
z niego nadzieją. Utrzymany
w średnim tempie "April" porywa
semi-balladowym rozmachem.
Natomiast wieńczący krążek,
dwunastominutowy kolos wywołuje
wielkie wrażenie swą dynamiczną
zmiennością i brawurowymi
zmianami akcji. Na omawianym
albumie nie brakuje też typowych
dla europejskiego power metalu
naiwnych patatajek, ale za
każdym razem podanych w rozbrajająco
onieśmielający sposób. Włosi
bez skrępowania obnażyli swą
"happy metalową" wrażliwość. W
efekcie ta płyta jest dokładnym
przeciwieństwem tępego hałasu.
Zachwyca artystycznym kunsztem,
ale wymaga personalnej odwagi, by
polecić ją znajomym (ktoś jeszcze
krzyknąłby: "to cukierek!"). Jeszcze
odnośnie utworów dodałbym, każdy
z nich ma własny, indywidualny
RECENZJE 199
charakter, czyli wszystkie są konkretne,
nieszablonowe i pomysłowe.
Powiedzieć o nich, że zostały
dobrze skomponowane, odegrane i
wyprodukowane, to nie powiedzieć
nic. Trick Or Treat dawno temu
wybił się ponad poziom sprawnych
rzemieślników - naśladowców Helloween.
Powiem więcej: fani przebili
formą idoli. Niemcy nie potrafili
ukształtować zgrabnie płynących
form muzycznych z mnóstwa
niepowiązanych motywów na
ostatnim longplay'u "Helloween"
(nudzą bez ładu i składu), podczas
gdy Trick Or Treat świetnie wywiązało
się z tego wyzwania. Osiągnęli
pożądany, atletycznie gibki
flow. Tak złożyli swoje patenty w
całość, że ich odbiór nie wymaga
szczególnego wysiłku intelektualnego
(wcale nie trzeba się wysilać),
ale daje wrażenie obcowania z wyszukanym
cudeńkiem. Brzmieniowo
takie dźwięki pochodzą z metalowej
jaskini Disneylandu, ale może
się to podobać. Pamiętam, że
sam kiedyś wyjechałem na weekend
z Paryża do Disneylandu, ponieważ
wolałem to niż udział w
ulicznym piekle (protesty "żółtych
kamizelek"). Było wesoło, nie żałuję.
Teraz też wolę czerpać z "Creepy
Symphonies" niż udawać, że
mnie ten album nie rusza. Polecam
go wszystkim. (5)
Triskelyon - Triskelyon
2022 Self-Released
Sam O'Black
Triskelyon są z Kanady, powstali
w ubiegłym roku, grają thrash, a
materiał zatytułowany, a jakże,
"Triskelyon", jest ich debiutem. W
sieci przeczytacie, że to EP, ale nic
z tego, bo to tylko trzy numery. Do
tego zespół to nietypowy o tyle, że
nie ma w składzie perkusisty, ale
za to aż dwoje wokalistów. Dlatego
ciekawa w sumie warstwa instrumentalna
(szybki "Hunger" z patetycznymi
zwolnieniami, bardziej
miarowy, oldschoolowy "Find A
Way" i znowu wściekle szybki
"Odyssey (Blessed By Steel)") bardzo
na tym traci, bo to syntetyczna
pukanina bez jakiejkolwiek mocy.
Wokalnie jest za to znacznie
lepiej: śpiewający w dwóch pierwszych
utworach Pete Healey ma
czysty, mocny głos, ale potrafi też
ostrzej wyciągnąć drapieżniejsze
nuty. Marlee Ryley to już agresja
w czystej postaci, ale śpiewała
wcześniej również w zespołach
deathmetalowych, co wiele wyjaśnia.
Triskelyon ma więc potencjał,
początek został zrobiony, ale bez
dobrego pałkera nie ma mowy o
jakimś sensownym dalszym ciągu.
(2,5)
Turbo - Fast As Fvck
2020 Self-Released
Wojciech Chamryk
Jak widać powyżej w niektórych regionach
Kanady dostęp do internetu
nie jest jeszcze czymś powszechnym;
albo, co bardziej prawdopodobne,
młodzi mieszkańcy tego
kraju nie zadają sobie trudu wyszukiwania
w zasobach sieci potrzebnych
informacji. Stąd kolejny już
zespół zwący się Turbo, parający
się metalem starej szkoły, ale z
ostrzejszym, bardziej współczesnym
wokalem. Całość jest dość
melodyjna, chociaż równocześnie
hałaśliwa i surowa. Oryginalności
w tym za grosz, chociaż trudno nie
docenić prób zmierzenia się z większą
formą w finałowym "The Serpents
Coil". Jednak cały album
"Fast As Fvck" trwa niewiele ponad
25 minut, a przywoływane w
prasowej notce Motörhead,
W.A.S.P., ZZ Top czy Black Sabbath
jedną nutą gaszą tę, może nawet
nie złą, ale po prostu przeciętną
i tak naprawdę mało komu potrzebną,
płytę. (2)
Wojciech Chamryk
Tyr - A Night at the Nordic
House
2022 Metal Blade
Pierwsza oficjalna koncertówka w
niemal dwudziestopięcioletniej historii
farerskiego zespołu progresywno-folkowego
Týr może (to dopiero
się okaże) zaznaczyć przełomowy
punkt w ich twórczości. A to
dlatego, że podczas zarejestrowanego
w lutym 2020 roku występu
w Nordic House, Tórshavn, obok
zespołu pojawiła się na scenie
również orkiestra symfoniczna
oraz chór. Tymczasem gitarzysta i
lider formacji, Heri Joensen, zapowiada
już teraz nie jeden, a dwa
albumy studyjne Týr z dodatkiem
sampli komputerowych imitujących
orkiestrę. Prace intensywnie
przebiegają w praskim Sono Studio,
więc wkrótce przekonamy się,
czy kapela otrzyma swą drugą młodość.
Nie wiem, jak obecnie jest z
ich znajomością Manilli Road, ale
cieszę się, że przynajmniej odkryli
istnienie gatunku "symfoniczny
metal" - przynajmniej trochę zamieszają.
I choć wątpię, żeby przyświecała
im myśl poprawiania koncepcji
produkcyjnych Bathory, to
z drugiej strony mam nadzieję, że
nie staną się kopią Nightwish. Poprzednie
płyty Týr wyróżniały się
nietuzinkowymi melodiami i harmoniami,
ale miały w sobie też solidną
heavy metalową kanciastość
(toporność?) oraz przestrzeń możliwą
do zagospodarowania przez
dodatkowe orkiestracje. Farerska
orkiestra symfoniczna uzupełniła
ją z wyczuciem i ze smakiem, uwypuklając
walory artystyczne zespołu.
Na ogół nie przepadam za koncertówkami,
bo wychodzę z założenia,
że brzmią one gorzej od regularnych
produkcji studyjnych, a
jeśli nie uczestniczyłem w imprezie,
to i tak nie poczuję jej klimatu.
Ale tym razem show było wyjątkowe,
instrumentarium bardziej rozbudowane,
jakość dźwięku zadowalająca,
a poza tym pamiętam, że
akurat Týr swego czasu stosunkowo
często pojawiało się w Polsce,
więc polscy metalowcy mogą wiązać
z tym wydawnictwem wiele
skojarzeń i osobistych wspomnień.
Podoba mi się "A Night At The
Nordic House", słucham z uwagą i
z przyjemnością. Mimo, że trwa aż
86 minut, to ten czas pędzi błyskawicznie.
Do zalet zaliczam setlistę
- zrozumiałe, że promowali
najnowszego studyjniaka "Hel"
(2019), więc stamtąd aż pięć kawałków,
ale z prawie każdej płyty
coś zaprezentowali (za wyjątkiem
"Ragnarok", 2006). Ukazały się
trzy wersje: digital, podwójny winyl
oraz podwójne CD. Najciekawszy
chyba jest ten ostatni wariant,
bo wzbogacono go nowoczesnym
Blu-Ray z dynamicznie sfilmowanym
całym show. Przyznam, że
nabrałem ochoty na studyjną kontynuację,
więc może lepiej, żeby
nikt im Manilli Road nie pokazywał,
bo z wrażenia mogliby zmienić
styl. (-)
Tyrada - Opium
2022 Self-Released
Sam O'Black
Tyrada to młody, istniejący od
niedawna zespół, mający już jednak
na koncie dwa albumy. Najnowszy
"Opium" jest zdecydowanie
bardziej udany od debiutanckiego
"Adarytu". Tamta płyta z perspektywy
czasu to bardziej demo niż
pełnoprawny materiał długogrający,
szczególnie jeśli zestawi się go z
tym właśnie wydanym. Heavy/
thrash w wykonaniu lubelskiej formacji
jest teraz bowiem znacznie
ciekawszy i bardziej dopracowany,
tak jakby zespół okrzepł i wiedział
już na co zwrócić większą uwagę.
Do tego muzycy położyli większy
nacisk na akcenty tradycyjnie metalowe,
nie rezygnując jednak przy
tym z thrashowej intensywności.
Efekt to coś na styku Metalliki,
Kata z końca lat 80. i Huntera,
gdzie siarczyste riffy i dynamiczną
sekcję dopełnia spora dawka melodii,
dzięki czemu "Tlaloc", "Urojenia"
i "Wyrok" tylko zyskują. Są też
utwory surowsze brzmieniowo z
"Marsem" na czele, z kolei "Wieczny"
to mocarny rocker, ale z przyspieszeniami.
Nie brakuje też ballady:
"Letarg" to w znacznej części
nader klimatyczna kompozycja, a
do tego chyba utwór najciekawszy
od strony wokalnej, bowiem Karol
Koter najpierw śpiewa dość nisko i
mrocznie, a w tej mocniejszej części
ostrzej i znacznie wyżej. Wieńczy
dzieło instrumentalne "Przeczucie",
takie balladowe outro, pokazujące,
że Tyrada z powodzeniem
szuka też innych rozwiązań
niż typowo metalowe patenty. Całość
na mocne: (4), ale warto o tym
zespole pamiętać, bo w przyszłości
może nas zaskoczyć jeszcze bardziej.
Wojciech Chamryk
Udo Dirkschneider - My Way
2022 Atomic Fire
Udo Dirkschneider nagrał sobie
zestaw 17 coverów. Niektóre przerobione
przez niego utwory są
heavy metalowe (np. Judas Priest
"Hell Bent For Leather", Motörhead
"No Class"), ale najwięcej
spośród nich to stare szlagiery
rockowe (np. odświeżone i opatrzone
zabawnym, żywym i wesołym
teledyskiem "Queen "We Will
Rock You", Rolling Stones "Paint It
Black", Uriah Heep "Sympathy")
lub popowe (np. Tina Turner
"They Call It Nutbush", Frank
Sinatra "My Way"). Po raz pierwszy
w swej karierze zaśpiewał po
niemiecku (Wolfsheim "Kein Zurück",
też z teledyskiem, ale tym
razem ze statycznymi ujęciami w
mrocznym lesie). Albumem "My
Way", Udo osiągnął w Niemczech
największy sukces komercyjny w
życiu, bo wszedł na czwarte miejsce
niemieckich list przebojów,
podczas gdy Accept "Russian
Roulette" (1986) uplasowało się
na miejscu piątym. Stało się tak,
ponieważ płyta jest lżejsza i przyjemniejsza
w odbiorze niż jego
wcześniejsze dokonania. Nie aż tak
200
RECENZJE
mdła jak Doro "Classic Diamonds"
(2004), brzmi solidnie i w
żadnym razem nie cukierkowato,
ale jednak takie brzmienia podpadają
pod niemiecki mainstream.
Choć tytuł wydawnictwa wskazuje
na pierwszą osobę liczby pojedynczej
- "my" ("moja"), to do powodzenia
przedsięwzięcia przyczyniło
się sporo muzyków, producent
oraz cała wytwórnia Atomic Fire
(czytaj: Nuclear Blast). Za poszczególnymi
utworami kryje się
mnóstwo fascynujących historii,
dlatego szkoda że Udo nie był zbyt
skłonny do opowiadania ich podczas
naszej rozmowy. Przytoczę
może tą dotyczącą genezy numeru
tytułowego. Otóż pewnego ranka,
podczas wakacji w resorcie narciarskim
Megeve przy Mont Blanc
(Alpy), osiemdziesięciojednoletni
dziś francuski kompozytor
Jacques Abel Jules Revaud napisał
za jednym zamachem aż cztery
różne utwory. Wśród nich była
ballada "For Me" z tekstem w języku
angielskim o zakochanej parze.
Początkowo pragnął, aby wykonywała
ją angielska wokalistka i
aktorka Petula Sally Olwen
Clark, ale nie otrzymał od niej pozytywnej
odpowiedzi. Do swej piosenki
próbował przekonać też urodzoną
w Egipcie i władającą jedenastoma
językami aktorkę oraz
wokalistkę Iolanda Cristina Gigliotti,
a także francuskiego wokalistę,
perkusistę, producenta i tancerza
Claude Antoine Marie
François. Nikt z wymienionej trójki
nie wykazał zainteresowania. A
kiedy w końcu inny francuski wokalista,
Hervé Vilard, zaśpiewał
"For Me", autor Jacques Abel Jules
Revaud nie był zadowolony z
efektu. Chwilę później kompozytor
wraz ze wspomnianym już
Claude Antoine Marie François
przerobił numer na "Comme d'habitude",
aby zawrzeć w niej emocje
związane z rozstaniem tego drugiego
ze swą dziewczyną France Gall
(też śpiewała, a nawet w 1965 roku
reprezentowała Luksemburg w
konkursie Eurowizji). Piosenka
ukazała się w listopadzie 1967r.
Kilka miesięcy później kanadyjski
wokalista i aktor Paul Anka usłyszał
"Comme d'habitude" podczas
wakacji we Francji. Poleciał natychmiast
do Paryża, aby wykupić do
niej prawa autorskie. Następnie,
już po powrocie do Ameryki Północnej,
ale jeszcze w 1968 roku,
Paul Anka dowiedział się podczas
kolacji z Frankiem Sinatrą (1915-
1998) we Florydzie, że Frank Sinatra
czuje się artystycznie wypalony
i zamierza całkiem porzucić
śpiewanie. Paul postanowił zareagować
i wesprzeć przyjaciela w trudnym
momencie. Rozumiał jednocześnie,
że "Comme d'habitude" nie
do końca odpowiada charakterowi
Franka. Liryki musiały ulec kolejnej
zmianie. Właśnie dlatego Udo
dziś śpiewa: "And now the end is here
/ And so I face that final curtain",
zamiast mierzyć się z językiem
francuskim. Ani tutaj, ani w tytule
ostatniej płyty U.D.O. "Game
Over" wcale nie chodzi o zakończenie
działalności Udo Dirkschneidera.
Zresztą Frank Sinatra
jeszcze ćwierć stulecia po pamiętnej
kolacji z Paulem Anką nagrywał
autorskie utwory (jego
ostatni, 59. Album "Duets II"
ukazał się w 1994r., a rejestrowany
był w 1993r.). Dalej, Paul Anka
uznawał Franka Sinatrę za przedstawiciela
"me generation", w związku
z czym w słowach śpiewanych
przez Udo w "My Way" nie
uświadczymy śladu po parze zakochanych,
a zamiast tego takie
zwroty, jak: "I ate it up and spit it
out/ I faced it all and I stood tall and
did it my way". Tym samym Udo
wyraża sposób myślenia "nowej" (w
kontekście okoliczności powstawania
oryginalnej wersji) generacji,
nawet jeśli robi to nieświadomie,
co jest tym ciekawsze, że wywiad
zaprezentowany w niniejszym wydaniu
HMP kończy się słowami:
"mój syn naturalnie należy do młodszego
pokolenia, więc inaczej patrzy na
muzykę i na świat". A kiedy zwróciłem
uwagę Udo, że owszem - kroczył
całe życie własną, niezależną
drogą - ale w jego sukcesie pewną
rolę odegrały również inne, sprzyjające
mu osoby, usłyszałem: "nie
mieli oni wpływu na obrany kierunek".
Odnoszę wrażenie, że o ile "My
Way" jest zbiorem kowerów, utworów
napisanych przez innych, to i
tak "My Way" nie jest o innych,
tylko o jednej jedynej osobie: o najgenialniejszym
wokaliście heavy
metalowym Europy Kontynentalnej
wszech czasów. (-)
Unborn - UR2DK
2022 Thrashing Madness
Sam O'Black
Na przestrzeni lat Thrashing Madness
zdarzało się publikować
również premierowe materiały,
choćby takich grup jak: Fortress,
Hellias, Roadhog, The No-Mads
czy Bladestorm, ale gros wydawnictw
tej firmy to archiwalia. Czasem
dochodzi jednak do sytuacji
wyjątkowych, ponieważ album
"UR2DK" olsztyńskiego Unborn
zawiera nie tylko nagrania demo z
lat 1990-93, ale również sześć
utworów zarejestrowanych w tym
roku. Nie są one tak do końca premierowe,
zostały bowiem oparte
na pomysłach sprzed lat, dokończone
i nagrane niedawno przez
Wolfa i Manianę, ale fakt pozostaje
faktem: to świeżutki, niepublikowany
dotąd materiał. Fani
oldschoolowego death/thrash metalu
na pewno będą nim usatysfakcjonowani,
bo to intensywne, surowe
i mocarne granie na najwyższych
obrotach, tak jak w "Link Of
The Chain" czy "Piggy-Wiggy". Instrumentalny
"Minuet in 4/4" faktycznie
ma coś z menueta, zresztą
pod względem technicznym niczego
temu materiałowi nie można
zarzucić, klasa i tyle, a do tego w
pierwszej połowie lat 90. na pewno
by tak nie zabrzmiał. Potwierdza
to jedyny efekt króciutkiej sesji w
radiowym studio z roku 1993 - "No
Other Life", ostry numer z agresywnymi
wokalami, mocny i zarazem
techniczny, muzycznie na pewno
krok w przód w porównaniu z debiutanckim
demo. "Unbirthday"
wieńczy dzieło, zamykając pierwszy
w dyskografii Unborn kompaktowy
krążek. Jak dla mnie to
materiał kompletny, nie tylko z racji
tego, że bębni tu jeszcze Docent,
który dopiero w roku 1993
zasilił skład Vader. Grając już w
Unborn na pewno był już lepszym
bębniarzem niż za czasów Slashing
Death; reszta składu również
stanęła na wysokości zadania.
Dlatego takiego "Buried In The
Sea" nie powstydziłby się Slayer;
"Drink His Health (R.I.B.)" kosi
równie bezlitośnie, zaś "The Armageddon"
jest najbardziej zróżnicowany.
No i "Clean Your Teeth", numer
wściekle intensywny, ale przy
tym również na swój sposób melodyjny,
co tylko wychodzi mu na
korzyść - nie ma co ściemniać,
"Unbirthday" to jeden z klasycznych
materiałów naszego podziemia
i dobrze się stało, że ta zakończona
w roku 1994 po niespełna
pięciu latach aktywności
historia doczekała się happy endu
w postaci premierowych numerów.
(6)
Wojciech Chamryk
Venator - Echoes From The Gutter
2022 Dying Victims
Debiutancki longplay austriackiego
zespołu Venator penetruje
najsurowsze, najostrzejsze i najbardziej
nabuzowane obrzeża tradycyjnego
heavy metalu. Nie jest to
thrash ani żadna ekstrema, lecz
bezkompromisowy heavy metal zagrany
porywająco, z ogromną werwą.
Jak komuś za mało ognia na
Enforcer "Zenith" (2019), to tu
uświadczy go z nawiązką. Entuzjazm
tkwiący w "Echoes From
The Gutter" może być zaraźliwy
nie tylko dla lubiących ostro imprezować
metalowców, ponieważ
stoją za nim rzetelne kompozycje
(od początku do końca wyrównany
poziom), trochę wpadających w
ucho melodii, gęsta sekcja rytmiczna,
fajny old schoolowy klimat i
solidne brzmienie. Nad całością
unosi się jedyny w swoim rodzaju
duch młodocianego łobuzerstwa,
przywodzący na myśl Jamesa Hetfielda
plującego za pacholęcych lat
ze sceny na fanów. Ale to dobrze -
tłum na koncertach będzie szaleć
(dopiero będzie, bo prawdopodobnie
dostępny na YouTube zapis
koncertu "Venator Keep It True"
nie oddaje ich potencjałowi pełni
sprawiedliwości, wygląda zbyt statycznie,
nie rozkręcili się jeszcze
tak jak by mogli). Ta kapela najwyraźniej
nie istnieje po to, żeby powstawała
udana sztuka, tylko zabójcza
nawałnica, ale utrzymana
dokładnie w tej stylistyce, którą
autorzy sami się całe życie zachwycają.
Pragnę przy tym raz jeszcze
podkreślić, że Venator nie reprezentuje
ekstremy i nie oddziałuje
negatywnie na samopoczucie słuchaczy;
wręcz przeciwnie - czerpię
umiarkowaną satysfakcję ze wsłuchiwania
się w "Echoes From The
Gutter" i czuję się przy/ po tym lepiej
niż gdybym nie słuchał nic. A
kto wie, może jednak w przyszłości
Austriacy zaproponują coś bardziej
wyrafinowanego? Całkiem możliwe,
skoro już wykazują się talentem
(dobitnie świadczą o tym np.
solówkowe harmonie w "The
Hexx"). Jeśli w tej chwili mają nadzieję
"pokazać Polakom, że w
Austrii jest coś więcej niż tylko
stoki narciarskie, naćpani politycy
i krowy", to myślę, że żywiona
przez nich nadzieja dawno się ziściła.
Tyleż to naiwne, co i dziewicze,
ale ma swój niezaprzeczalny
urok. Najlepsze jeszcze przed nimi.
(4)
Sam O'Black
Victorius - Dinosaur Warfare Pt.
2 - The Great Ninja War
2022 Napalm
Włodarze Napalm Records udowadniają,
że melodyjny power metal
ciągle coś znaczy. Chyba jako
jedni z nielicznych, co chwile wypuszczają
jakąś pozycję z tej sceny.
Najwidoczniej cały czas im się
opłaca, a ich kapele mają swoją
bazę fanów. Może nie dużą, ale za
to wystarczającą. Victorius to niemiecki
zespół, który działa od
2004 roku, a "Dinosaur Warfare
Pt. 2 - The Great Ninja War" jest
ich szóstym albumem studyjnym.
Muzycznie to szybki, mocno rozbrykany,
melodyjny power metal w
stylu europejskim, z klawiszami,
orkiestracjami i wysokim wokalem.
Także Niemcy mogą kojarzyć się z
RECENZJE 201
bardzo długą listą różnych formacji.
Niestety ich utwory to kopie i
kopie kopii. Jedynie wszystko brzmi
zdecydowanie lepiej, dzięki czemu
instrumenty mają trochę mocy.
Słychać to szczególnie w wypadku
gitar. Poza tym wokal, choć śpiewa
wysoko to, nie pieje, a czasami nawet
bywa dość mocny. Album jest
też dość dobrze wyprodukowany.
W tym wypadku zyskują aranżacje,
można bez problemu wyłapać
wszelkie ozdobniki. Całkiem nieźle
wybrzmiewają orkiestracje, a klawisze,
choć obecne jakoś mocno
nie wybijają się ponad gitary i wokal.
Niemniej nie zmienia to ogólnego
wyrazu całej muzyki i poszczególnych
utworów, które cały
czas wysyłają sygnały, że to już
gdzieś słyszeliśmy. Trochę własnego
stylu Victorius znalazłem jedynie
w "Shadow of the Shinobi", ale i
tak połowicznie. A to dlatego, że
granie na szybkości i z pewnym
neoklasycznym zacięciem dawno
do mistrzostwa doprowadzili DragonForce.
Jednak do końca nie cisnąłbym
na Niemców, a to dlatego,
że w heavy metalu nie do końca
chodzi o jakąś mega oryginalność,
ale też o gust odbiorców. Mogę sobie
wyobrazić, że są fani, którzy z
wypiekami będą słuchali "Dinosaur
Warfare Pt. 2 - The Great
Ninja War". I to dla nich jest właśnie
ten krążek. Ja do nich nie należę,
po prostu jakiś czas temu nastąpiło
zmęczenie materiałem,
więc takie pozycje traktuje jedynie
jako coś rzetelnego, typowego i nic
poza tym. (3)
Violentor - Manifesto di Odio
2022 Time To Kill
\m/\m/
Pliki z tą płytą jakoś nie dały się
odsłuchać, za wyjątkiem "In Fondo
al Male". Jak widać cyfrowe czasy
też miewają swoje wpadki, porównywalne
z przysyłanymi kiedyś do
recenzji czystymi, bądź źle nagranymi
kasetami czy później płytkami
CD-R. Nowoczesność ma jednak
taki plus, że posłuchałem piątego
albumu tych trzech włoskich
szaleńców na ich Bandcampie.
Wniosek jest taki, że nie zafunduję
sobie "Manifesto di Odio" ani
na LP, ani na CD, ani nawet na
kasecie, bo to jednak zespół jakich
wiele. Fakt, w dziedzinie ekstremalnego
black/thrash metalu starej
szkoły są nad wyraz kompetentni,
szczególnie w utworze tytułowym,
"Vendetta Privata" czy "Siete Tutti
Morti", ale to wszystko dźwięki typu:
jednym uchem wleci, drugim
wyleci. Silenie się na eksperymenty
w postaci odjechanej, faktycznie
balladowej, kompozycji "Ballad Of
The Free Spirits" nie wychodzi już
Violentor tak dobrze - niestety, nie
każdy rodzi się Tomem Warriorem
czy Wagnerem Lamounierem.
Można tego posłuchać, ale
czy warto? Oto jest pytanie... (2)
Wojciech Chamryk
Visions Of Atlantis - Pirates
2022 Napalm
Visions Of Atlantis pochodzi z
Austrii i istnieje od roku 2000.
"Pirates" jest ich ósmym studyjnym
albumem, poza tym mają kilka EPek
oraz koncertówkę. Generalnie
są doświadczonym zespołem ze
znaczącym dorobkiem oraz konkretną
popularnością. Zaliczają się
do grona formacji, które wykonują
melodyjny symfoniczny power metal
z panią za mikrofonem. Słowem
związani są ze wciąż dość popularny
odłam heavy metalu. Jak
to powszechnie jest wiadome, ja
straciłem zainteresowanie takim
graniem, co nie znaczy, że w ten
sposób mam udawać, że takiej muzyki
nie ma i nie ma swoich odbiorców,
którzy z uwielbieniem zanurzają
się w każdą kolejną propozycję
z taką muzyką. Członkowie
Visions Of Atlantis ciągle trwają
przy swoim i starają się, aby za
każdym razem przedstawić fanom
coś wartościowego. Na pewno z zaangażowaniem
pracują nad poszczególnymi
kompozycjami, starają
się, aby każda z nich różniła
się, była zgrabnie skonstruowana,
zawierała ciekawe tematy muzyczne,
melodie oraz klimat. Każda z
nich musi mieć także wyrazistą i
gęstą orkiestrację, a także bogate
aranżacje. Dbają również, aby
wszystko było perfekcyjnie zagrane,
miało odpowiednie brzmienie,
miksy itd., tak, aby słuchacz od początku
do końca czuł się komfortowo.
W ten sposób przygotowano
również "Pirates". Wszystkiej składowe
muzyki zdają się na najwyższym
poziomie. Całości przewodzi
czysty, zwiewny, wysoki, a la operowy
kobiecy wokal, który czasami
wspiera męski głos oraz różnorodne
chórki. W wypadku tej grupy
ważna jest opowieść czy też przekazywane
historie. Przeważnie są
one baśniowo-fantastyczne. W wypadku
najnowszej płyty Visions
Of Atlantis sam tytuł zdradza, o
czym rzecz traktuje. Od początku
główną cechą Austriaków była lekkość
i melodyjność, wyróżniająca
się nawet na tle innych kapel z tej
sceny. Muzycy tego zespołu ciągle
są wierni również tym wyróżnikom.
Fani takiego grania z pewnością
już wałkują "Pirates" od dłuższego
czasu, zachwycają się każdym
jej aspektem. Niestety ja też
będę trwał przy swoim, dla mnie
ten album i taka muzyka ciągle
sprawia wrażenie czegoś podobnego
do wielu innych podobnych. (3)
\m/\m/
Wasted - The Haunted House
2022 Denomination
LP "Hallowen... The Night Of"
Wasted to jedna z moich ulubionych
płyt lat 80. tych mniej znanych
zespołów. Duńczycy podzielili
wtedy losy setek/tysięcy innych
perspektywicznych grup, rozpadając
się wkrótce po tym, jak przygotowane
jeszcze w tym samym,
1984 roku z myślą o drugim albumie
demo nie zainteresowało wydawców.
Powrót w drugiej połowie
tamtej dekady był krótkotrwały,
ale ten sprzed dziewięciu lat już
wypalił. Jego efektem stały się dwa
albumy, powrotny "Eelectrified"
(2019) i właśnie wydany "The
Haunted House". I proszę, dwóch
starszych panów, wokalista Mick
Sonne i gitarzysta Thomas Olsen,
korzystających ze wsparcia trzech
młodszych kolegów, wciąż wie jak
gra się tradycyjny metal na najwyższym
poziomie. Wiemy doskonale
jak status, mniejszych czy większych,
legend ciąży wielu zespołom
i jest dla nich barierą nie do przejścia,
ale Wasted ominęli tę rafę z
gracją godną "Cutty Sark", nagrywając
urozmaicony, mroczny i
ciężko brzmiący materiał. Najwyraźniej
coś takiego trzeba mieć we
krwi, dzięki czemu, nawet po wielu
latach przerwy czy różnych perturbacji,
można wciąż grać prawdziwy,
stylowy heavy, nie stając się
przy tym jakąś śmieszną karykaturą
samego siebie sprzed lat.
Mają coś takiego choćby Satan czy
Burning Starr Jacka Starra, ma
to również Wasted i trudno takiej
postawy i formy nie docenić, szczególnie
kiedy wybrzmiewa "The
Haunted House" czy "Metal Snack",
a to tylko przykłady pierwsze z
brzegu. (5,5)
Wind Rose - Warfront
2022 Napalm
Wojciech Chamryk
Wiedziałem! Wiedziałem! Krasnoludki
są wśród nas! No dobra, chodzi
o krasnoludy i to w pojęciu wykreowanym
przez Tolkiena. Tym
właśnie zajmuje się włoski Wind
Rose, który nie tylko snuje opowieści
o krasnoludach, ale stara się
we wszystkich aspektach swojej
działalności wtopić się w ten temat.
"Warfront" to już piąty studyjny
album Włochów. Muzycznie
to rozbrykany melodyjny power
metal w stylu europejskim (lata
2000.) z elementami symfoniki,
folkowo-bardowskich naleciałości,
podanych niekiedy w pompatyczny,
epicki sposób. Mocno to
przypomina Powerwolf, Sabaton
czy Orden Ogan. Te wszystkie
dźwiękowe przyczyny są na naprawdę
wysokim poziomie i w dodatku
niosą indywidualne znamiona,
które pozwalają zestawić Wind
Rose z wyżej wymienionymi zespołami.
Bardzo ważną rolę odgrywa
wokal Francesco Cavalieriego.
Mocny, soczysty, swoisty, melodyjny
i pełny charyzmy, który nie
dość, że bardzo mocno pasuje do
wykreowanego przez nich muzycznie
i lirycznie świata to, ucieka z
typowego słodzenia, charakterystycznego
dla tego środowiska. Dużym
atutem są wspierające go męskie
wielogłosy. Niekiedy robią całą
robotę w kawałku. Jestem też
pod wrażeniem orkiestracji, klimatem
przypominają one epicką muzykę
do serialu "Gra o tron". No i
same melodie są rasowe i konkretne.
Może popadłem w przesadę,
ale generalnie chodzi o to, że faktycznie
przykładają się do tych melodii.
Kompozycje też są wyjątkowo
zgrabne. Nie są jakoś rozpędzone,
ale za to znakomicie łączą
stylistyczne różnorodności, wszelkie
melodie, subtelności oraz klimaty.
Mają one swój charakter
oraz klasę, i choć nastawione są na
rozrywkę to, mieści się w nich sporo
ambicji. Niemniej myślę, że muzykom
bardziej chodzi o to, aby
ich fani dobrze się bawił. I nie ma
co nad tym się zbytnio rozwodzić,
po prostu wychodzi im to bardzo
dobrze. W dodatku muzycy bardzo
sprawnie odgrywają swoje partie,
co jedynie można policzyć na
plus. Poza tym każdy instrument
brzmi znakomicie, w czym pomaga
perfekcyjna produkcja. Ostatnimi
czasy ciężko chwalić jakieś produkcje
z melodyjnego power metalu,
ale "Warfront" Wind Rose, jest
chyba tym wyjątkiem. Niemniej
jest to pozycja do jasno wyprofilowanego
odbiorcy. (4)
\m/\m/
202
RECENZJE
Azazel - Way Of Suffering/ Necroscope
2022 Thrashing Madness
Mogłoby wydawać się, że w ciągu
minionych 13 lat Leszek Wojnicz-Sianożęcki
dotarł już do
wszystkich perełek polskiego podziemia
metalowego, dostępnych
dotąd wyłącznie w postaci magnetofonowych
kaset. Nic jednak bardziej
mylnego: nasza scena przełomu
lat 80. i 90. była tak bogata, że
o jakimś przestoju nie może być
mowy, wciąż pojawiają się więc kolejne
wydawnictwa z logo Thrashing
Madness. Tym razem premiery
na płytach CD doczekały się
materiały będzińskiego Azazel:
grupy istniejącej bardzo krótko, ale
bez dwóch zdań wartej przypomnienia.
Pierwsza z nich zawiera
dwie demówki formacji, wydaną
przez Baron Record w roku 1993
"Way Of Suffering" i o rok starszą
"Necroscope". Nagranie z roku
1992 to mroczny, bardzo posępny
doom/death metal - starsi czytelnicy
pamiętają, że takie granie było
wtedy, nie tylko zresztą u nas, bardzo
popularne. W dobie współczesnych,
sterylnych produkcji brzmienie
"Necroscope" może wydawać
się zbyt surowe, wręcz prymitywne,
ale trzeba pamiętać, że to
tak zwany reh., czyli po prostu nagranie
z próby - jak na ówczesne
warunki i możliwości brzmiący naprawdę
nieźle. To trzy utwory autorskie
i zbliżone do oryginalnego
wykonanie "Triumph Of Death"
Hellhammer, równie długie i mroczne
jak na drugim demo Szwajcarów.
Debiutanckie wydawnictwo
Azazel spotkało się w podziemiu z
ciepłym przyjęciem, dlatego już latem
tego samego roku grupa w sosnowieckim
studio Decybel zarejestrowała
dłuższy materiał - określany
powszechnie jako kolejne demo,
chociaż z racji ilości utworów i
przekraczającego 40 minut czasu
trwania równie dobrze można było
nazwać go debiutanckim albumem.
"Way Of Suffering" ukazał
się dzięki firmie Baron i od początku
było o tym materiale głośno,
ponieważ miał taką samą okładkę
co wcześniejsze demo "Anathema"
Cryptic Tales. Przemyska formacja
również grała doom/death, tak
więc łatwo było w przedinternetowych
czasach o pomyłkę, jednak
demo Azazel było na tyle dobre
pod względem muzycznym, że owa
sprawa rychło zeszła na drugi plan.
Więcej, z perspektywy lat można
śmiało powiedzieć, że to jedna z
najlepszych produkcji polskiego
doom/death metalu, stylowa i bardzo
dopracowana. Utwory znane
już z "Necroscope", zwłaszcza
"Morbid Religion" z mocarnym riffem
w stylu Tony'ego Iommiego
oraz "Abyss Of Deacy", bardzo zyskały
w nowych wersjach, a dopełnia
je równie udany materiał.
Szczególnie mroczny "Destined To
Be Forgotten" i krótszy, chociaż
równie posępny "Disgrace Of Lord"
potwierdzają, że muzycy Azazel
czuli się w tej stylistyce coraz pewniej
i mieli w niej sporo do powiedzenia,
a do tego potrafili podejść
do niej z otwartymi głowami,
czego efektem jest choćby krótki
instrumental "Baron Samedi". Tym
większa szkoda, że "Way Of Suffering"
pozostało jednym oficjalnym
wydawnictwem Azazel, jednak
lata 90. nie sprzyjały takim
zespołom, dlatego większość z
nich, pomimo nierzadko wysokiego
poziomu i sporego potencjału,
po prostu nie przetrwała. Tym bardziej
warto wracać do takich
wznowień, gdzie warstwę muzyczną
dopełnia bogato ilustowana
książeczka, zawierająca też wywiad
z Adamem Lachendro.
Wojciech Chamryk
Azazel - Promised Land
2022 Thrashing Madness
Pisząc o kompilacji "Way Of Suffering"/"Necroscope"
wspominałem
o tym, że owe demówki po raz
pierwszy są dostępne na srebrnej
płycie. W przypadku kolejnego,
zarejestrowanego w roku 1994,
materiału Azazel można już mówić
o podwójnej premierze, bowiem
w latach 90. "Promised
Land" nie doczekał się wydania -
zespół rozpadł się wkrótce po jego
nagraniu. Dlatego ten sześcioutworowy,
również nagrany w studio
Decybel, materiał nie był promowany
ani rozsyłany, na blisko
30 lat trafiając do zespołowego
archiwum. Dopiero teraz zyskał
należytą oprawę, podkreśloną nawet
faktem wydania na oddzielnym
CD, nie w charakterze dodatku
do pierwszych demówek. "Promised
Land" to nieco ponad 25
minut muzyki, potwierdzającej, że
muzycy Azazel w żadnym razie
nie zamierzali dać zamknąć się w
jakiejś brzmieniowej czy stylistycznej
szufladce. Dlatego znacznie
więcej jest w tych nowych utworach,
szczególnie w tytułowym intro
oraz na poły balladowym "Unnamed",
przestrzeni, zresztą generalnie
aranżacje są tu znacznie bardziej
dopracowane. Z mocniejszych
utworów "Your Existence" łączy
brutalność death metalu z melancholią
doomu, w podobny sposób
skonstruowane są "Destiny" i
finałowy, chyba najciekawszy z tego
zestawu, "Ashes To Ashes" - mogę
tylko powtórzyć się, że Azazel
miał szanse wejść na wyższy poziom,
ale nie było mu to dane.
Oczywiście jego muzycy nie zrezygnowali
z grania: trzech z nich w
roku 2008 założyło, istniejący do
dziś Basement, jednak perkusista
Radek "Łysy" Boczkowski krótko
przed tym zmarł i firmowane przez
Thrashing Madness wznowienia
właśnie jemu są dedykowane. Dla
ludzi pamiętających Azazel z tamtych
lat to jazda obowiązkowa, ale
i młodsi słuchacze znajdą na tych
płytach coś dla siebie, nie jest to w
żadnym razie jakieś wykopalisko o
wyłącznie archiwalnym wymiarze.
Bezerker - Lost
2020 Awakening
Wojciech Chamryk
Bezerker pochodzi z Australii i na
wczesnym etapie działalności rezydowali
w Adelaide. Później przenieśli
się do UK, ale dużo to nie
pomogło. Mimo dość energicznej i
szybkiej muzyki spod znaku progresywnego
thrash metalu, grupa
istniała krótko - w latach 1988-
1991 - i pozostawiła po sobie tylko
jeden pełny krążek "Lost" oraz demo
"Laugh At The Light". Teraz,
dzięki Awakening Records mamy
dostępną reedycję, która łączy te
dwa wydawnictwa w jedno. Wokal
przypomina odrobinę Joeya Belladonnę
z Anthrax i pewne riffy
brzmią jak muzyka tej nowojorskiej
kapeli. Nie jest to kopia, ale
idzie wyczuć istotne wpływy. Generalnie
grupa proponowała dość
złożone kompozycje. Album nasycony
jest częstymi zmianami temp
i bardzo szarpanymi motywami.
Gitary tną jak piły, a sekcja uwija
się jak w ukropie. Pod tym względem
słucha się "Lost" świetnie. Dużo
się w tych utworach dzieje. Czasem
są jakby heavy metalowe z
istną galopadą i zwolnieniami a la
Iron Maiden. Czasem też pan
śpiewak manierą przypomina Bruce
Dickinsona, co może spowodować
lekki uśmiech podczas odsłuchu.
Bezerker udowadnia też, w
sumie poniekąd przez cały materiał,
że sprawnie poruszają się w
klimatach około thrash metalowych,
bo kiedy trzeba to naprawdę
konkretnie się rozpędzają. Warto
sięgnąć po "Lost". Album jest solidny
i sprawia mnóstwo radochy. Co
prawda jeśli ktoś zarzuci mu brak
oryginalności w pewnych momentach,
to ja nie zamierzam dawać
sobie za to ręki uciąć (bo nie będę
miał ręki). Nie odmówię jednak zespołowi
energii i tego, że krążek aż
kipi od mocnych partii gitar oraz
masywnej sekcji rytmicznej. Nie
brak też zaskoczeń - jak na przykład
nagłe, klimatyczne zwolnienia.
To wszystko składa się na
rzecz ogólnie ciekawą, intrygującą i
pomysłową. I nawet w ciągu upływających
odsłuchów aż tak bardzo
nie drażni śpiew brzmiący jak Bruce
Belladonna…
Adam Widełka
Brothers Grimm - Helm's Deep
2022 Divebomb
Swego czasu bardzo lubiłem tzw.
techno-thrash. Ta nieprzewidywalna
i na pozór pozbawiona sensu
muzyka, bardzo "kanciasta" i "kwadratowa",
przyciągała mnie jak
magnes, a przedziwne figury
dźwiękowe wprawiały mnie wręcz
w hipnotyczne zauroczenie. Wtedy
miałem nadzieję, że będzie to
znaczący nurt w metalu. Łykałem
jak indor okrągłe pochlebstwa o
muzyce i zespołach, które poszły
tą ścieżką. Jednak wkrótce przekonałem
się, że to była ściema i w
zasadzie nikt nie słuchał takiego
grania. Okazało się, że ważniejsze
jest bezpośrednie naparzanie i już.
Dość dziwnie wtedy się czułem.
Pewnie podobne odczucia mieli
muzycy ze wspomnianych grup,
którzy wtedy próbowali zainteresować
świat swoją muzyką. Wydawało
się, że takich zespołów było
RECENZJE 203
niewiele, ale po latach dowiedzieliśmy
się, że takich kapel było
wręcz mnóstwo, a każda z nich
miała materiał, który do tej pory
"rozsadza" mózgi. Taką formacją
niewątpliwie są Amerykanie, którzy
ukrywali się pod nazwą Brothers
Grimm. Istnieli raptem
przez trzy lata, między 1989 a
1992 rokiem. Pozostawili po sobie
dwa wydawnictwa, oba wydane w
formie kasety. Pierwszym był
"Helm's Deep" duży studyjny debiut
z roku 1990. Kolejnym zaś
"Only Change Is Constant" z
roku 1992 i miał być EP-ką lub
Mini-Longplay'em. Te wymienione
wydawnictwa znalazły się na srebrnym
dysku z logiem Divebomb
Records. Choć muzyka na nim zawarta
mocno kojarzy mi się z technicznym
thrashem, to jednak zdecydowanie
bardziej jest ona progresywna.
Taki ambitny progresywny
metal zagrany technicznie. Obok
progresywnego metalu, technicznego
thrashu bardzo ważnym dla
Brothers Grimm wydaje się US
power metal. Z tych też powodów
porównań tej kapeli szukałbym
m.in. wśród takich artystów jak
Fates Warning, Watchtower,
Psychotic Waltz, Slauter Xstroyes,
Non Fiction, Helstar, Midas
Touch, a nawet Dream Theater
czy Primus. Kompozycje, każda
inna i niepowtarzalna. Wszystko
wygląda tak, jakby każdy instrument
grał swoje w wirtuozerski i
udziwniony na maksa sposób. Permanentna
improwizacja, niekończący
się jam lub inny chaos. Jednak
ci muzycy najpierw miesiącami
żmudnie sprawdzali każdy
dźwięk, każdą nutkę, aby wszystko
miało swoje miejsce i czas. Następnie
kolejne miesiące ogrywali każdy
z utworów, aby dojść do perfekcji
przy odgrywaniu wymyślonego
przez siebie świata muzyki,
czy to na potrzeby koncertu, czy
też nagrań w studio. Oczywiście
muzycy Brothers Grimm stosują
wszystkie dozwolone chwyty znane
z progresywnego metalu, czasami
nawet do przesady. Całe szczęście
nie odbija się to na odbiorze, a
nawet wzmaga zainteresowanie ich
muzyczną fantazją. Także fani progresywnego
i technicznego grania
będą wniebowzięci. Wracając do
muzyki to, można spokojnie wsłuchiwać
się oddzielnie w każdy instrument
lub próbować uchwycić
całość. Każdy sposób jest dobry,
aby poznać zawartość "Helm's
Deep", co nie znaczy, że któryś jest
łatwiejszy. Mnie uwagę zaprząta
dosłownie wszystko, ale najbardziej
partie solowe gitar, lecz te z
odcieniem jazzowym (bo te w spektrum
heavy metalowym też są).
Nie wiem, ile razy już słuchałem
tej płyty, ale nie przypuszczam,
abym rozszyfrował muzykę Amerykanów
więcej niż w kilku procentach.
Także zabawy z tym wydawnictwem
czeka mnie co niemiara.
Dość ważny jest wokal Aarona
Thomasa, który góruje nad całością
muzyki. Przeważnie jest on
wysoki, ale i monotonny. Zdaje się,
że wśród takich dźwięków trudno
inaczej zwrócić na siebie uwagę.
Raz przypomina mi on Johna Archa
innym razem Alana Tecchio.
Niestety oba porównania nie dają
pełnego obrazu możliwości Aarona.
Jego trzeba po prostu posłuchać.
Brzmienie jest całkiem niezłe,
choć instrumenty mogłyby
mieć pełniejszy sound. W sumie
wtedy uzyskiwano lepsze produkcje,
szczególnie w porównaniu do
materiału z "Helm's Deep" (tego z
1990 roku), więc muzycy mogli
podjąć wyzwanie. Jednak nie ma co
narzekać i tak będziecie słuchali
całości w rozdziawioną paszczą.
Przynajmniej ci, co reagują podobnie
na taką muzykę.
CJSS - Kings Of The World
2021 Back On Black
\m/\m/
Od 1990 roku projekt CJSS na całe
dziesięć lat został zawieszony.
Panowie David Chastain, Russell
Jinkens, Les Sharp i Mike Skimmerhorn
zdecydowali się jednak w
2000 roku wydać kolejny krążek -
"Kings Of The World". Wznowiony
został przez Back On Black
dość niedawno i w sumie dobrze,
bo to całkiem niezła płyta. Zresztą
chyba wszystko czego dotknął się
Chastain, w ogólnym rozrachunku,
można wrzucić do worka z naszywką
"udane". Mimo, że album
dzieli spora przerwa od ostatniego
nagranego pod tym szyldem, to i
tak czuć, że mamy do czynienia z
tym samym zespołem. Panowie byli
widać mocno zgrani, więc wyszedł
krążek soczysty i kipiący pomysłami.
Naturalnie też CJSS
A.D. 2000 ma w sobie całe pokłady
energii co sprzyja obcowaniu z
tym materiałem. Chastain w sumie
nie musi zbytnio przekonywać
- jego partie gitary są wielobarwne.
Raz kąśliwe, jednostajne, drążące
uszy. Za chwile zapodaje szorstkie
i kaskaderskie solo, by przejść swobodnie
do linii melodii. Kawałki jeden
po drugim są naprawdę równe
i pełne mocy. Wokal Jinkensa zadziorny
i czysty, a sekcja Sharp/
Skimmerhorn dorzuca do pieca
ani myśląc się zawahać. W rezultacie
materializuje się interesujący album.
Brzmi "Kings Of The World"
bardzo świeżo, choć nagrany
został 22 lata temu. Mknie muzyka
bez zbędnych przerw. Kompozycje
osadzone w konwencji heavy
metalu nie są z tych, gdzie straszą
smętne riffy i umęczona sekcja.
Naprawdę słucha się tego świetnie.
Ani się człowiek nie spostrzeże, a
już jest po połowie materiału. Kiedy
grupa decyduje się trochę zwolnić
robi to niemniej udanie - wolniejsze
fragmenty są dobrze spasowane
z tymi żwawszymi, w niczym
też nie przypominają jakiejś
radiowej papki. Balladowe momenty
są zagrane całkiem przekonująco,
nie odniosłem wrażenia czegoś
na siłę. Wydaje mi się, że po prostu
pasowały do ogólnego zarysu
"Kings Of The World" więc też
nie ma co podważać decyzji muzyków.
Zwłaszcza, że obok są kapitalne,
dynamiczne numery, potrafiące
zawstydzić niejedną, powiedzmy,
bardziej medialną kapelę.
Zaskakuje na pewno gdzieś pod
koniec wzięty na warsztat klasyk
Jethro Tull - "Locomotive Breath".
Zagrany wolniej, choć ozdobiony
szalonymi wywijasami na gitarze.
Jest w nim coś, co intryguje. Sam
jestem wielkim fanem Tull, ale nie
miałem z tą wersją żadnego problemu.
Wręcz mnie zauroczyła! Warto
się w nią wsłuchać, bo zdradza
dużą wyobraźnię składu CJSS.
Podeszli do tej kompozycji bez respektu,
ale w żadnym wypadku jej
nie "skrzywdzili". Wypadło to naprawdę
świeżo. Niesieni tym entuzjazmem
proponują wyraźne zakończenie
albumu. Najpierw nośnym,
instrumentalnym "The End
Of The Rainbow" a chwile potem
poprawiają buzującym "Cries Of
The Down". Nie powiem, że z
trzech albumów CJSS ten jest najlepszy,
ale wrażenie "Kings Of
The World" pozostawia bardzo
pozytywne i ciężko się od niego
uwolnić. To szczery heavy metal
zagrany bez żadnej taryfy ulgowej,
popełniony przez skład dysponujący
ponadprzeciętnymi umiejętnościami,
choć bez zakusów by forma
przysłoniła treść. To spójna,
żywa i konkretna płyta.
Adam Widełka
Destiny's End - Breathe Deep
The Dark
2022 Jolly Roger/ BlackBeard
Grupa pochodząca z kalifornijskiej
Pasadeny dorobiła się w ciągu czterech
lat (1997-2001) dwóch albumów.
Debiut zespołu, którego wokalistą
był znany z Helstar James
Rivera, właśnie został wznowiony
przez BlackBeard jako kompakt i
winyl. Zważywszy na to, że to pierwsze
takie działanie z tym materiałem,
fani heavy/power metalu
powinni zacierać ręce. Krążek
"Breathe Deep The Dark" pojawił
się oryginalnie w 1998 roku i zawierał
jedenaście utworów. Obok
Rivery Destiny's End tworzyli:
Nardo Andi szarpiący cztery struny,
Brian Craig współtworzący sekcję,
tłukąc w gary oraz dwóch gitarzystów
- Perry M. Grayson i
Dan DeLucie. Granie, jakie zaproponował
ten skład to szeroko pojęty
heavy metal z gęstą domieszką
power, w takim, naturalnie amerykańskim
stylu. No ale nieźle to wypada,
bo panowie nie cudują tylko
skupiają się na podaniu kompozycji.
Całość to blisko 50 minut, co
też jest myślę takim znośnym wynikiem.
Przy dość jednowymiarowej
muzyce dłużej mogłoby być
trudniej wytrzymać do końca. Trochę
się dzieje w tych kompozycjach.
W określonym stylu, po kolei,
muzycy przepychają się łokciami
fundując słuchaczom lekki natłok
dźwięku. Nad wszystkim
unosi się charakterystyczny wokal
Jamesa, pojawiają się harmonie gitar,
ciekawe w sumie solówki i sączące
się riffy. Sekcja się nie obija -
perkusja aktywna, bas punktowy -
ładnie cementuje poszczególne numery.
Jest szybko, ale czytelnie.
Choć fragmentami można odczuć
lekkie znużenie, bo jednak to poruszanie
jest po dość wąskich ścieżkach.
Myślę, że wynika to z sztywnych
ram gatunku niż z braku
umiejętności bo słychać podczas
tego materiału, że każda nuta wychodzi
niezwykle sprawnie i swobodnie.
Są jednak momenty, gdy
pojawiają się chwytliwe melodie i
instrumentalne wariacje. Album
"Breathe Deep The Dark" to kawał
porządnego grania w ścisłej
konwencji. Można odnieść wrażenie,
że wszystko jest poukładane i
spójne. Dla mnie, jeśli materiał
byłby krótszy, byłoby lepiej. Zbyt
dużo jest tutaj podobnych do siebie
dźwięków, zlewających się
odrobinę. No ale to heavy/power,
inaczej być nie może - może też
zbyt mało czasu poświęciłem tej
płycie? Choć jeśli coś mnie nie
chwyta na 100% po 1-2 odsłuchach
ponowną próbę czynię po jakimś
dłuższym czasie. Więc… przy
kolejnej reedycji na pewno będzie
taka szansa na nowo skonfrontować
się z debiutem Destiny's
End…
Adam Widelka
Dungeon Beast - Vault Of Delirium
2019 Dystopian Dogs
Grupa istnieje prawie 20 lat, choć
cztery lata temu weszła w stan zawieszenia.
Szczerze to pierwszy raz
zetknąłem się z muzyką Dungeon
Beast właśnie teraz, przy okazji
poznania wydanej przez Dystopian
Dogs Records kompilacji ich
ostatnich taśm demo. Dokładnie
204
RECENZJE
są to trzy ostatnie materiały amerykanów
przed pauzą z lat 2012-
2018. Ułożone są od najświeższego
do najstarszego. Najpierw więc
"The Fool" (1-4, 2018), potem
"Hell's Eyes" (5-7, 2014) i na
końcu "Nexious Consecration"
(8-10, 2012). Jak ktoś chce ostrzej
to od razu proszę przełączyć na
ostatnie trzy kawałki. Tam Dungeon
Beast "bawił" się jeszcze w
thrash metal, choć bardzo progresywny.
Potem słychać w ich muzyce
tylko i wyłącznie wielowątkowy
heavy metal i to z dość specyficznym
wokalem. Na szczęście śpiewu
nie ma aż tak dużo (dwa pierwsze
numery i przedostatni), a partie
instrumentalne przekonują bardziej.
Dlatego dla mnie najciekawsze
jest demo środkowe, choć
każde ma swoje momenty. To granie
ogólnie nie jest złe i grupa miała
w sobie jakiś potencjał potrafiący
zaciekawić. Szkoda, że nie doczekali
się chociaż jednej pełnej
płyty. Kompozycje z "Vault Of
Delirium" są, tak oceniam, przemyślane.
Zespół przez parę dobrych
lat trzymał formę i słychać,
że autorzy nie cierpieli na brak pomysłów.
W sumie, jeśli by połączyć
demo "The Fool" z "Hell's
Eyes", to otrzymamy bardzo intrygujący,
sprawnie zagrany materiał,
który, jeśli się uprzeć, może być
traktowany jako jedno. Tym kawałkom
jest po prostu do siebie
najbliżej, a jak wspomniałem wcześniej,
najstarsze demo jednak odbiega
od nich stylistycznie. Nie obce
są też chłopakom klimatyczne
miniatury. Tak samo jak nie brakuje
solidnych riffów i solówek gitary
czy naprawdę fajnej współpracy
basu i perkusji. Potrafią stworzyć
nastrój lub też przyłożyć, rozpocząć
"galopadę" albo pomieszać z
zaangażowaniem sekcji rytmicznej.
Muszę przyznać, że kompilacja
"Vault Of Delirium" zaskoczyła
mnie bardzo pozytywnie. Może
nie będę sięgać po to jak oszalały,
ale na pewno zapamiętam muzykę
grupy. Rzecz jest intrygująca, niebanalna
i momentami bardzo wyrazista.
Słychać, że muzycy dysponowali
dobrym warsztatem instrumentalnym.
Myślę, że to już dość
konkretne argumenty za tym, żeby
poznać te nagrania.
Adam Wideka
Entophyte - End Of Society's
Sanity
2019 Awakening
Lubię takie albumy jak ten. Krótko
i na temat - nawet nie pół godziny
materiału - ale każdy numer wręcz
ocieka świetnym graniem! Niemiecki
Entophyte to dziś w sumie
rzadkość, bo od 1999 roku są w
stanie zawieszenia, a i za "życia",
od początku lat 90. wydali tylko i
wyłącznie jedną płytę. To właśnie
"End Of Society's Sanity" jest
przedmiotem reedycji Awakening
Records z 2019 roku, w ładnej
szacie graficznej i z dodanym jednym
utworem. Kapitalnie słucha
się tego materiału. Naprawdę każdy
z sześciu (z bonusem siedmiu)
utworów porywa nietuzinkowymi
rozwiązaniami. Dynamiczne, najeżone
pogiętymi partiami kompozycje
urzekają lekkością, ale i ostrością.
Ciężko nawet od razu pamiętać
o wszystkich szczegółach, bo
jest ich tyle, że potrzeba kilku odsłuchów,
by w miarę poczuć się
komfortowo z tym materiałem. Są
tnące riffy, są gitary akustyczne, są
rozpędzone bębny i punktujący
bas. Wokal unosi się nad warstwą
instrumentalną czarując charakterem
i elastycznością. Pozostaje
kiwać z niedowierzaniem głową
kiedy mijają kolejne minuty tej
szalenie absorbującej muzyki. Bije
od tej płyty niesamowita energia.
To techniczny thrash metal pełną
gębą. Rzecz nietuzinkowa, pełna
soków gatunku. Nie powstydziłby
się takiego zestawu utworów Voivod,
Coroner czy Mekong Delta.
Album gęsty jest od konkretnych
kompozycji, mających sporo przestrzeni
i smaku. Szybko, zwarcie i
bez zbędnych wypełniaczy - tak
smakowitego kąska nie miałem w
rękach dawno! Polecam!!!
Adam Widełka
Exhorder - Slaughter In The
Vatican + The Law
2022 Dissonance Productions
Parę dobrych lat temu popularne
były wszelkiego rodzaju x-paki.
Dwu, trzy, czteropłytowe oraz boksy
już większego kalibru. Wydawał
takie cuda na przykład Roadrunner,
pakując głównie jakieś
dwie konkretne pozycje z dyskografii
danej kapeli. Jednym z takich
naprawdę solidnych strzałów był
zestaw Exhorder - "Slaughter In
The Vatican" razem z "The Law".
Kupując coś takiego mieliśmy już
w sumie załatwioną dyskografię i
podwójny kop w dupę, bo przecież
te płyty to ogień straszny. Teraz
wznawia to cudeńko Dissonance
Productions, tylko ze zmienioną
okładką. W sumie trochę to bezsensu,
ale niech już będzie. Na
szczęście albumy są bez bonusów i
innych głupot. Tak jak zostały wydane
w latach 90. tak wyglądają w
tym zestawie. Cóż, decydując się
odpalić obie płyty po sobie musimy
usunąć z promienia dobrych
parunastu metrów wszystkie
przedmioty mogące ucierpieć podczas
jednoosobowego moshpitu.
Trzeba też zakomunikować osobom
kręcącym się w pobliżu, co się
będzie działo i dla ich dobra zalecić,
żeby poszły sobie na ławkę
przed blokiem albo pojechały do
galerii handlowej - zwłaszcza, jeśli
są to dzieciaki zakochane w zniewieściałych
nutkach jakichś współczesnych
div. Generalnie to nie
wiem co jeszcze mam napisać, bo
chyba to, co padło powyżej, powinno
znacznie dać do zrozumienia z
jaką muzyką będziemy obcowali.
Jeśli jeszcze ktoś nie kuma to krótko
mówiąc Exhorder nie będzie
miział po policzkach, tylko po
prostu przyłoży prawym prostym i
poprawi z haka. Agresja, totalna
dźwiękowa destrukcja i granie w
"punkt". Soczysty thrash metal bardzo
zaangażowany lirycznie w tematy
kryminalne, śmierci czy religii.
Zarówno debiut - "Slaughter
In The Vatican" - jak i dwójka -
"The Law" - trzymają wysoki poziom
jeśli chodzi o gatunek. Jest
szybko, rwanie, szorstko i potężnie
w brzmieniu. Gitary tną niczym
piły, sekcja mruczy jak ruchy tektoniczne
a wokal charczy wściekle
jak niedźwiedź na koksie. Trochę
na "The Law" przemycali takich
groove metalowych motywów,
choć nie burzą one obrazu całości.
Też warto pamiętać, że Exhorder
samemu sobie zawiesił poprzeczkę
bardzo wysoko - przebić tak kosmiczny
pierwszy krążek było tak
czy siak cholernie ciężko. Dlatego
wybaczam lekkie ciągoty w różnych
kierunkach, bo nagrywać kalkę
"Watykańskiej rzezi" byłoby
trochę mijać się z celem…
Adam Widełka
Faster Pussycat - Babylon -The
Elektra Years 1987-1992
2022 HNE
Faster Pussycat powstało w roku
1985 tak jak Guns N' Roses. Oba
zespoły w tym samym czasie, było
to w 1987 roku, wydały swoje debiuty,
ale to "Appetite for Destruction"
Gansów zdmuchnęło konkurencję.
W cieniu znalazł się też
krążek "Faster Pussycat", który
zawiera naprawdę dobrej jakości
glam rock/metal. Czuć, że muzycy
Faster również dążyli, aby ich muzyka
przebiła dotychczasowe osiągnięcia
tej sceny. Jednak talent i
fart był po stronie Guns N' Roses.
"Faster Pussycat" zawiera dziesięć
znakomitych kawałków zagranych
z wielką werwą. Wszystkie utrzymane
są w formie klasycznego hard
rocka, mocno nasyconego rock'n'
rollem, przeplatanego świetnymi
riffami i niezłymi popisami solowymi
oraz doprawionego szorstkim
wokalem pana Downe. Jednak
zgodnie z amerykańską modą są
też odniesienia do bluesa, rythm
'n'bluesa, boogie, country, folku
itd. Napotkamy też ślady soulu,
funky, a nawet punka i rapu. Można
powiedzieć, że w ich muzyce
jest sporo schematów, ale po pierwsze,
muzycy nie chcieli niczego
na nowo odkrywać, po drugie, zagrali
to z takim rozmachem i impetem,
że nikt nie powinien na to
zwracać uwagi. W zasadzie każdy z
utworów napisany przez Amerykanów
mógł być radiowym hitem.
Nie wiem, może i tak było. Mnie z
"jedynki" najbardziej pasuje "Shooting
You Down" (znakomity riff)
oraz przypominający Aerosmith,
"Bottle In Front Of Me". Jednak
jeśli chodzi o skojarzenia, to ogólnie
muzyka Faster Pussycat, bardziej
kojarzy mi się z Hanoi Rocks
oraz wspominanym już kilkakrotnie,
Guns N' Roses. Jest też jeden
kawałek, który jakoś tak przypomina
mi Beastie Boys, a chodzi o
"Babylon", który specyficznie "buja"
i cechuje go rapowy scratch. Podobna
muzyka wypełnia kolejne
studyjne krążki "Wake Me When
It's Over" z 1989 roku oraz
"Whipped!" z 1992 roku. Przy
czym, żadna z nich nie traci nic z
impetu poznanego na debiucie.
Także fan glamu sięgając po wspomniane
wydawnictwa, ma zapewnioną
pełną i nieokiełznaną muzyczną
rozpustę. Przyznam się, że
ja też miałem radochę, nawet z zainteresowaniem
przesłuchałem te
płyty. Po prostu to dobra muza ciągle
aktualna. Ba, wręcz wyłowiłem
sobie dwie perełki, swingujący
"Arizona Indian Doll" z "Wake Me
When It's Over" oraz ciężkawy
"Jack The Bastard" z "Whipped!".
A wszystko dzięki HNE Recordings,
które to wypuściło boks "Babylon
- The Elektra Years 1987-
1992" zawierający wymienione powyżej
albumy plus EP-kę "Live
And Rare" (1990) z paroma remikasami
i nagraniami "live". W tamtym
czasie zespół wypuścił jeszcze
jedną EP-kę "Belted, Buckled and
Booted" (1992). Wydawca jednak
nie zdecydował się na kolejny
dysk, a jedynie nagrania z niej dołożył
jako bonusy do albumu
"Whipped!" Słowem najważniejsze
wczesne wydawnictwa zpod szyldu
Faster Pussycat znalazły się w
omawianym boksie. Formacja działa
nadal, reaktywacja nastąpiła w
roku 2001 roku, a ich aktywność,
choć z perypetiami trwa do dzisiaj.
Nawet zdołała opublikować dwie
płyty, studyjną "The Power and
the Glory Hole" z roku 2006 oraz
koncertową "Front Row for the
Donkey Show" z roku 2009. Niema
co się dłużej zastanawiać dla fanów
hard rocka i glamu znajomość
Faster Pussycat to mus.
\m/\m/
RECENZJE 205
Flotsam And Jetsam - Iron Tears
& Metal Shock
2022 Vic
Dwa pierwsze albumy Flotsam
And Jetsam to niekwestionowana
klasyka thrash metalu. Pozycje nacechowane
mocą, szybkością i niebanalnymi
kompozycjami, niejako
wyrywającymi się sztywnym ramom
gatunku. Są ponadczasowe i
cały czas wywierają wrażenie na
nowych i starych rzeszach słuchaczy.
Dzięki Vic Records możemy
teraz sięgnąć wstecz do czasu
przed wydaniem "Doomsday For
The Deceiver" i "No Place For
Disgrace" - wydają właśnie kompilację
dwóch demówek z 1985 roku.
Ten materiał to "Iron Tears &
Metal Shock". Połączenie dwóch
taśm, z których trzy kawałki trafiły
później na regularne, wspomniane
wyżej albumy. Na debiut powędrowały
"Hammerhead" i "Iron Tears"
a kolejny zasilił "I Live You Die".
Skład wtedy był zgrany i pewny
swoich umiejętności. Eric A.K. ze
swoim charakterystycznym głosem,
Jason Newsted jako prężny i
bardzo utalentowany basista, Kelly
David-Smith tłukący w bębny
niesamowicie pogmatwane partie i
nadający szybkości oraz duet sprawnych
gitarzystów, wycinających
konkretne riffy i sola - Edward
Carlson i Michael Gilbert. Kompilacja
liczy sobie dziewięć numerów.
Do demo dodane są trzy kompozycje
w wersjach live z czego najciekawszy
z punktu historycznego
jest "Hammerhead" nagrany w
apartamencie Newsteda. Całości
słucha się świetnie. Zresztą jest to
swoiste preludium do kapitalnych
studyjnych płyt, więc też nie ma
mowy o jakichś niedoróbkach. Jesteśmy
zaledwie chwilę przed oficjalnym
debiutem zespołu. Kto
miał wcześniej styczność z wczesnym
Flotsam And Jetsam powinien
się oblizać na samą myśl. Brzmi
to nieźle i słychać potencjał jaki
grupa miała w tamtym momencie.
Same kompozycje bronią się bez
zbędnego wysiłku. Mkną zostawiając
siwy dym. Można śmiało powiedzieć,
że "Iron Tears & Metal
Shock" to świetny portret już nie
do końca raczkującego Flotsam
And Jetsam. Raczej w tym momencie
grupa była już świadoma
własnego stylu i tego, co sobą reprezentuje.
Utwory jakie przedstawiali
wtedy w żadnym wypadku
nie straciły na wyrazistości współcześnie.
Jakby się zastanowić to te
parę numerów ma większą siłę rażenia
niż niejeden pełny album
młodej i butnej kapeli obracającej
się w szerokim thrash metalu.
Adam Widełka
Fortress - Waiting For The Night
2021 Cult Metal Classics
Cult Metal Classics Records
wydaje ciekawą kompilację. Naturalnie
nie wiem czy dla każdego,
ale dla tych, którzy nie kręcą nosem
na klawisze w heavy metalu, ta
rzecz może okazać się interesująca.
Grupa Fortress (nie mająca nic
wspólnego z "setką" innych pod taką
samą nazwą…) pochodzi z Los
Angeles i działała w latach 1983-
1989 i od 2017 roku do, powiedzmy,
dziś. Nie wydali kompletnie
nic, a ta kompilacja jest próbą charakterystyki
zespołu - przez opublikowanie
9 kawałków (dwa live)
z okresu 1984-1988. Klawisze, o
których wspomniałem, nie wkurzają.
To ważne. Są czasem wyciągnięte
wyżej, ale na szczęście tak
wykorzystane, że nie ma się wrażenia
odpustowych piosenek. Do
tego dochodzą całkiem niezłe partie
gitary - udane solówki i niemniej
przyjemne riffy. To może nie
jest granie bijące się o mistrzostwo,
ale o spadku z ligi nie ma co też
mówić. Sekcja nie zamula, potrafią
panowie coś zakombinować, choć
głównie spełniają zadanie cementowania
kompozycji i zrobienia dobrego
tła. Wokal zbytnio nie razi.
Jest charakterny, czysty i dość mocny.
Nie sili się facet na jakieś durne
maniery, śpiewa naturalnie i to
jest plus. W sumie z Fortress można
mieć problem - bo to naprawdę
solidne granie, ale też nie ma w
tym na tyle jakiejś mocy, żeby
chcieć do tego wracać jak opętany.
Kompilację "Waiting For The
Night" można też traktować jako
album. Słucha się tego dobrze.
Kompozycje trzymają pewien poziom
i czuć, że muzycy też co nie
co chcą pokazać. Problem leży być
może w tym, że muzyka tej grupy
jest bardzo podobna do wielu kapel,
jakie z "takim" materiałem
chciały zawojować świat w tych samych
latach (1984-1988) lub nawet
wcześniej. No ale obiektywnie
mogę napisać, że to przyzwoite
utwory i nie czuję, żebym stracił
bezpowrotnie jakiś czas, także zachęcam
- a nuż dla kogoś osiągnie
to większą wartość.
Adam Wideka
Gladiators - Steel Vengeance
2022 Jolly Roger/ BlackBeard
Gladiators to niemiecki twór bazujący
na brzmieniu Accept czy
Grave Digger, działający w latach
1990-2001. Być może po dwóch
albumach chłopaki zawinęli się ze
względu na mało oryginalną muzykę,
jaką upchali na krążkach.
Właśnie po raz pierwszy są wznawiane
przez BlackBeard. Czy warto?
No powiem tak - jak ktoś jest
bezrefleksyjnym maniakiem niemieckiego
heavy metalu z lat 80
albo, tak po prostu, lubi od czasu
do czasu wrzucić na tapetę lekko
zapomniane dźwięki, to jak najbardziej
warto usiąść i poświęcić czas
"Steel Vengeance". To nie jest złe
granie tylko odgrzewane. Nawet
wokal jest łudząco podobny do
Udo - brzmi jak wiertarka udarowa.
Jest też trochę wielogłosów,
melodii, nawet zadziornych solówek.
Krążek "Steel Vengeance" to
na pewno pocieszne dźwięki dla
duszy metalowca. Materiał jest
mało oryginalny, ale zagrany z werwą.
Od wielkiego dzwonu można
wrócić - krzywdy nie zrobi. Choć
jest, i było, tak dużo zespołów proponujących
ciekawszą, autorską
muzykę, że Gladiators muszą liczyć
się z tym, że wybór o miejsce
w odtwarzaczu mogą przegrać.
Adam Widelka
Gladiators - Bound To Steel
2022 Jolly Roger/ BlackBeard
Gladiators "Bound To Steel" wydali
zaledwie rok po debiucie. Stylistyka
grupy nie zmieniła się ani
jotę, choć zapał, z jakim zagrane są
utwory, nie opadł. Teraz, dzięki
BlackBeard, można przekonać się
na własne uszy sięgając po reedycję
materiału ponad 20 lat później, w
formacie CD lub LP. Zespół nadal
poruszał się w rejonach heavy/
speed/power. Umiejętnie wyciągał
z przeszłości najlepsze fragmenty
twórczości Accept, Grave Digger,
starego Blind Guardian i wielu
podobnych, po czym miksował to
na własny użytek. Na pewno
"Bound To Steel" brzmi o wiele
mocarniej niż debiut, ale tak samo
mało oryginalnie. W dużych dawkach
dźwięki mogą wydać się zwyczajnie
nużące. Ja lubię dobry
power/speed czy klasyczny heavy
metal. Tylko jeśli mam wybór między
oryginałem a kopią o wiele
częściej moja ręka sięgnie ten pierwszy.
Nie twierdzę, że Gladiators
byli słabą grupą nie umiejącą zrobić
użytku z instrumentów - jednak
brakowało im na pewno
krzty własnych pomysłów, ciekawiej
zaaranżowanych numerów.
Mogę zaryzykować stwierdzenie,
że zespół, może nieświadomie,
przekroczył cienką granicę między
kopiowaniem a inspirowaniem się
czymś. Szkoda, bo energii im nie
brakowało…
Adam Widelka
Goat Horns -Voyager To Nowhere
- The Complete Anthology
2022 Dissonance
W latach 1999 - 2006 w Kanadzie
działał zespół Goat Horns. Praktycznie
niezmiennie tworzyli go
muzycy perkusista SteelRider, gitarzysta
Brandon Wars oraz wokalista
i basista Jason Decay. Pozostawili
po sobie dwa pełne albumy
"Voyage to Nowhere" (2001) i
"Storming the Gates" (2003) oraz
EP-kę (lub jak kto woli MLP)
"Threatening Force" (2005). Pierwszy
z nich wypełnia doom metal.
Nie jest to ten dumny, podniosły,
epicki doom metal, lecz raczej
doom piwniczno-garażowy i bardzo
szorstki w swoim wyrazie. Słucha
się go nawet dobrze, ale tak naprawdę
nie pozostawia w głowie
nawet cienia śladu. Trochę lepiej
jest na "dwójce", a to pewnie za
sprawą, że jest to już heavy/doom.
Lecz muzycy ciągle nie potrafią
wyjść spoza etap solidności i rzemiosła.
Myślę, że ta scena wtedy
miała sporo takich kapel. Za to
zdecydowanie ciekawiej robi się na
EP-ce "Threatening Force", bowiem
zespół zaczął grać tradycyjny
heavy metal i to na bardzo dobrym
poziomie. Myślę, że fani NWOT
HM będą wręcz zachwyceni.
Wszystkie te trzy pozycje ukazały
się w jednym wspólnym trzypłytowym
wydawnictwie "Voyager To
Nowhere - The Complete Anthology"
pod sztandarem Dissonance
Productions. Każda z płyt uzupełniona
jest nagraniami bonusowymi,
przeważnie są to wersje demo
lub live. Pierwsze dwa dyski uzupełnione
są utworami nawiązującymi
do doom metalu. Jedynie drugi
krążek zamyka cover - wiadomo
kogo - "Heavy Metal (Is The Law)"
w wersji live. Natomiast trzeci dysk
uzupełnia dość spory blok nagrań
w wersji demo, które nawiązują do
tradycyjnego metalu utrzymanego
w klimacie zawartości "Threatening
Force". Ciekawostką może być
ostatnia kompozycja "Condemned",
która nawiązuje do doom metalu,
ale tego ulubionego przeze mnie,
czyli patetycznego i epickiego
206
RECENZJE
doom metalu. Ci bardziej uważni
zerkając na logo Goat Horns mogli
mieć pewne podejrzenia, czy
niewątpliwe skojarzenia. Tak samo
z nazwiskiem Jasona Decay'a. Dokładnie
obie kwestie łączą się z formacją
Cauldron. Ci, co jeszcze raz
przejrzą tytuły bonusow dysku z
EP-ką odnajdą utwory "Restless"
oraz "Striker Strikers", które były
częścią debiutanckiej EP-ki Cauldron
"Into the Cauldron" z 2006
roku. Zresztą w samej fazie schyłkowej
Goat Horns do zespołu dołącza
perkusista Al Biddle. Z nim
to właśnie Jasona Decay powołuje
Cauldron. Al utrzymuje się na posadzie
kilka lat, aby zastąpił go też
na kilka lat SteelRider. Jason do
tej pory nie zapomniał o Goat
Horns i kolegach. Co jakiś czas
skrzykuje ich i gra kilka koncertów.
Z pierwszej takiej reaktywacji powstała
nawet "koncertowa" kaseta
"The Last Force" (2011). Nie
wiem, czy "Voyager To Nowhere
- The Complete Anthology" to
pozycja dla wszystkich, sam jedynie
poprzestałbym na trzeciej części
tj. EP-ce "Threatening Force".
Niemniej jest to ciekawostka i
przypomnienie tego co działo się
przed Cauldron.
Hammer - Terror
2021 Awakening
\m/\m/
Hammer (też Hamer w latach
1985-1987) to jedna z grup reprezentujących
gatunek zwany thrash
metalem. Byli wśród występujących
na słynnych festiwalach: Metalmania
'87 i '88 oraz Metal
Attack '88. Zapisali się na stałe w
historii polskiego metalu i u fanów
takiej muzyki. Ich dwie płyty ciężko
zdobyć. Wydane zostały tylko
na winylu, a kompakt "lata" jako
ruski pirat. Teraz, dzięki Awakening
Records, ukazał się niedawno
na srebrnym nośniku "Terror"
w wersji anglojęzycznej. No cóż,
szkoda, że nie debiut, ale od czegoś
trzeba zacząć… Z albumu wyróżnia
się na pewno, zagrany dość
sprawnie, cover Grand Funk Railroad.
Co do reszty materiału - czaszki
mi nie rozłupało. Wiadomo,
to znak czasów. Ciężko też mi wejść
w skórę fanów z początku lat
90., kiedy Hammer miał swój złoty
okres, bo wtedy dostęp do muzyki
był znacznie trudniejszy niż
teraz. Takie granie na pewno chwytało
i zyskiwało miano klasyka
tamtych dni. Co nie znaczy, że
"Terror" to zła płyta. Brzmi tak jak
ma brzmieć - to siarczysty thrash
metal. Chłopaki prują ostro poruszając
się w klasycznych ramach
gatunku, choć pozwalają sobie też
na wrzucenie pewnych niuansów.
Gdzieś tam nawet pojawia się
dźwięk akustyczny, służący za
wprowadzenie. Nie nudziłem się
słuchając "Terror", w paru momentach
nawet noga sama tupała pod
rytm. Plus za zmiany tempa i rytmów
- Hammer na pewno nie
chciał młócić wszystkiego pod linijkę.
Dobre, mało banalne solówki
również budują całość. Słucha
się tego nieźle i nie mogę powiedzieć,
że to słaba rzecz. Bardziej
skłoniłbym się ku temu, że "Terror"
nie jest na tyle intrygujący na
tle zachodnich odpowiedników, żebym
oszalał na jego punkcie. Tak
poza tym to wszystko w porządku.
Adam Widełka
Hellwitch - Omnipotent Convocation
2022 Vic
Pretekstem do sięgnięcia po ten
materiał jest jego najnowsza reedycja
Vic Records. Gdyby nie to -
szczerze - nie zwróciłbym na to
najmniejszej uwagi. Chociaż nie
dlatego, że to zła muzyka, ale
przez to, że nie kojarzę zbyt mocno
tej grupy. W każdym razie nie
pamiętam, żebym kiedykolwiek
poznał Hellwitch, a to nie młody
twór. Fakty mówią, że od 1984
roku rżną niezły, techniczny
death/thrash metal, choć wydali
tylko (albo i aż) dwa pełne materiały
i dwa mniejsze. Nie dziwmy
się jednak, bo Hellwitch działał od
1984 do 1998 roku, a potem powrócił
dopiero w 2004. Album o
wdzięcznym tytule "Omnipotent
Convocation" wydany został już
we współczesnym okresie zespołu.
Oryginalnie zaprzątnął umysły fanów
gatunku w 2009 roku, a poprzedzony
został cztery lata wcześniej
EP "Epitome Of Disgrace",
którą to ta reedycja dostarcza jako
bonusy. Miło. Powinienem więc
słuchać od 12 utworu, żeby być
lepiej wprowadzony, ale już dałem
szaleć tej muzyce od początku.
Generalnie konwencja podobna.
Obecnie skład tworzą dwaj weterani
- Pat Ranieri (gitara i wokal)
oraz J.P. Brown (również gitara)
plus perkusista Brian Wilson (dołączył
w 2019 roku). Na koncertach
wspiera ich basista Julian David
Guillen. Natomiast ten album
powstawał w zgoła odmiennym towarzystwie,
bo oprócz gitarzystów
sekcję tworzyli Craig Shattuck
(bas) i Joe "Witch" Schnessel.
Materiał jaki powstał to mocny
death/thrash z zapędami technicznymi.
Czuć, że to nie grają jacyś
goście z pierwszej łapanki, bo kawałki
uderzają mocą i są poukładane.
Słychać, że skład był wtedy
zgrany i mógł pozwalać sobie na
komponowanie bardzo pogmatwanych
numerów. Mimo, że to
strasznie absorbująca muzyka to
przemyka dość subtelnie - liczy
sobie czterdzieści minut. To, myślę,
idealny czas dla takich wygibasów,
gdzie mamy agresywne riffy i
szybkie partie perkusji z uwzględnieniem
blastów. Możliwe, że
"Omnipotent Conviction" nie stanie
się moim ulubionym krążkiem.
Nie skreślam go jednak z uwagi na
jego energię i mimo wszystko nieźle
zagrane, szalenie dynamiczne
ale trudne kompozycje. Ba, nawet
powiem, że czas spędzony z tą płytą
nie był wcale stracony - wszakże
lubię przecież death i thrash metal,
choć nie zawsze połączone. No i
Hellwitch pruje bez żadnej krępacji.
Myślę, że maniacy gatunku mają
tą pozycję, jak to się mówi, obcykaną
już dawno. Natomiast każdy,
kto ma głowę otwartą na kreatywny
hałas powinien choć raz przesłuchać
ten materiał i nie wykluczam,
że sięgnie po niego ponownie.
Adam Widełka
Horrorscope - Wrong Side Of
The Road
2022 Defense
Był rok 1999 jak Horrorscope wydal
swój "duży" debiut. Po prawdzie
była to tylko kaseta, ale start
już nastąpił. Teraz tak chorzowianie
nie brzmią, zwyczajnie z czasem
zaczęli grać nowocześniej, a
sound coraz śmielej nabierał
współczesnych brzmień. Niemniej
"Wrong Side Of The Road" słucha
się wciąż z przyjemnością. Zapewne
to zasługa inżyniera dźwięku
Jacka Regulskiego. Tylko pomyślcie,
ile mógł on nagrać z Katem
znakomitej muzyki oraz jak
wiele zdołałby zrealizować świetnych
płyty innym zespołom. Miał
człowiek talent. Na "Wrong Side
Of The Road" usłyszymy thrash
mocno inspirowany Annihilatorem.
Posłuchajcie pracy gitar w
wykonaniu lidera ekipy Lecha
Śmiechowicza oraz Krzysztofa
Pisteloka. Riffy, partie rytmiczne,
robią ciągle niesamowite wrażenie.
Odsłony solowych popisów gitarowych
są też nader efektowne. Wyobraźnia
gitarzystów i techniczna
strona gry, doskonale mówi o ich
talencie. Generalnie gitary na tej
płycie to magia. Bardzo dobrze
brzmi także sekcja rytmiczna, stawiająca
na perfekcję oraz równie
techniczną stronę gry, co gitary.
Czasami ich pomysły na pracę sekcji
wręcz zadziwiają, ale tak jest,
gdy muzycy stawiają na mistrzowskie
umiejętności i wykonanie.
Thrash na "Wrong Side Of The
Road" wzbogacają wyraźne elementy
tradycyjnego heavy metalu.
Przede wszystkim daje to jeszcze
większej wyrazistości muzyce chorzowian.
Po latach trochę słabo odnajduję
śpiew Adama Bryłki. Fakt,
na "Wrong Side Of The Road"
Adam śpiewa i bardzo udanie prowadzi
melodie. W sumie kwestia
bardzo ważna na tym krążku. Jednak
tak przyzwyczaiłem się do
późniejszego "wygaru" Adama, że
teraz to melodyjne śpiewanie dość
dziwnie się słucha. Niemniej nie
zmienia to faktu, że debiut Horrorscope
to ciągle imponujący klasyczny
thrashowy wpierdol. Nie
ma też co rozdrabniać się i zastanawiać
się nad poszczególnymi
utworami. Stanowią one różnorodną
całość, z której nie wolno
uronić ani jednej nutki. Bardzo dobrze,
że Defense Records wróciło
do tej płyty, gdyż każdy polski fan
thrashu powinien znać to wydawnictwo.
Także młodzi i starzy
słać do Defense Records zamówienia.
Młodzi wiadomo, a starzy
pewnie mają już tak zjechane kasety,
że wersja CD z będzie optymalną
opcją.
Little Caesar - Redemption
2021/2009 Deko Entertainment
\m/\m/
Litle Ceaser to formacja, która powstała
w roku 1987 i grała hard
rocka/glam metal. Swoje płyty miała
szczęście (a raczej nieszczęście)
wydać na początku lat 90., czyli w
czasach załamania się klasycznej
sceny rockowej i początku dominacji
rocka alternatywnego. Były
to "Little Caesar" (1990) i "Influence"
(1992). Po latach ukazał się
krążek "This Time It's Different"
(1998), który zawierał wcześniej
niepublikowane nagrania. Nie
przypominam sobie, abym wtedy
coś słyszał z ich repertuaru. Niemniej
sądząc po zawartości "Redemption"
z pewnością napotkałbym
bardzo solidny hard rock/
glam metal z rock'n'rollowym tłem
podany dodatkowo z amerykańskim
sznytem. Pewnie nic nie
straciłem, ale w sumie mógłbym
zyskać trzy krążki z solidną zawartością,
wypełnioną nieźle zagranym
hard rockiem. Zresztą Amerykanie
na początku całkiem dobrze
sobie radzili i debiut zdołał zwrócić
uwagę na zespół. Niestety "Influence"
nie potrafiło powtórzyć
RECENZJE 207
sukcesu "Little Caesar", co było
przyczyną załamania się działalności
grupy. Lider, a zarazem wokalista
Ron Young zaczął szukać
szczęścia w innych formacjach,
typu The Four Horsemen, Manic
Eden i Dirt, aby w końcu powrócić
do tematu Litle Ceaser w roku
2001. Trochę im zeszło, zanim wydali
kolejną pytę. Była nią właśnie
"Redemption" wydana w 2009 roku
przez Dirty Deeds/Unison
Music Group. Nie sądzę, aby jej
wydanie odbiło się szerokim
echem. Zespół zaprezentował solidną
dawkę tego, co umiał grać
najlepiej, czyli solidnego amerykańskiego
hard rocka. Myślę, że
dotarli do tych, co mieli dotrzeć i
nie sądzę, aby mocno zmieniła ten
stan rzeczy zeszłoroczna reedycja
wydana pod szyldem Deko Entertainment.
Z drugiej strony płyta
trafiła do mnie, czyli osoby, która
nie miała do tej pory styczności z
Litle Ceaser, więc może jednak nie
był to zły pomysł. Podstawowa zawartość
reedycji "Redemption" to
dziewięć studyjnych kompozycji,
przeważnie dynamicznych, rockowych,
gdzie hard rock przenika
się z rock'n'rollem, z całą masą różnych
akcentów typu blues, country,
rhythm'n'blues, folk. Słowem
zaaranżowanych tak, aby nikt nie
miał wątpliwości, że tę muzykę
grają Amerykanie. Oczywiście muzycy
nie odkrywają niczego nowego,
ale grają z taką werwą, z sercem
i szczerością, że słucha się tego ze
sporą dawką satysfakcji. Oczywiście
wśród tych dynamicznych kawałków
mamy też rockową balladę,
tytułową "Redempion" oraz balladę
opartą na bluesie i country
"Just Like A Woman" (swoją drogą
znakomity kawałek). Muzycy potrafią
też bawić się dynamiką i tak
w "Every Picture Tells A Story/
Happy", w drugiej części utworu
mamy nawet ciekawe zwolnienie.
No cóż, muzycy Litle Ceaser kolejny
raz potwierdzają, że scena
amerykańskiego hard rocka/glam
metalu była zbudowana na naprawdę
mocnych, stabilnych i klasycznych
muzycznych fundamentach.
Wspomniałem, że wydanie
Deko Entertainment to reedycja
wydawnictwa z roku 2009. Obie
publikacje dość sporo się różnią
między sobą. Ta aktualna pozbawiona
jest dwóch kawałków "Witness
Stand" i "That Was Yesterday",
za to został dodany studyjny
"Woodstock" oraz cztery nagrania w
wersji live "Supersonic", "Every
Picture Tells A Story", "Sick And
Tired" oraz "Real Rock Drive".
Zmieniona jest też okładka. Bardziej
w klimacie tych ostatnich
krążków tj. koncertówki "Brutally
Honest: Live From Holland" (2016)
i studyjnej "Eight" (2018). Jak dla
mnie nie są to dobre rozwiązania,
wołałbym, aby krążek zachował
swój oryginalny repertuar. Ewentualnie
zgodziłbym się na bonusy.
Nieważne. Tak czy siak, fani hard
rocka powinni znać Litle Ceaser,
więc dla mnie, także przede mną
również trochę pracy, aby odszukać
pozostałych pozycji z dyskografii
tego zespołu.
\m/\m/
Little Caesar - American Dream
2021/2012 Deko Entertainment
Deko Entertainment postanowiło
sprezentować mi kolejny prezent.
Jest nim reedycja kolejnego krążka
Little Caesar "American Dream"
z roku 2012. Wznowienie jest ze
zmienioną okładką, z obrazkiem w
klimacie ostatnich krążków. Całe
szczęście nie zmieniono repertuaru
samej płyty. Dodano jedynie kilka
nagrań koncertowych. Muzycznie
to kontynuacja tego, co słyszeliśmy
na "Redemption". Także mamy
świetnie zagranego i zaśpiewanego
amerykańskiego hard rocka rodem
z lat 80. z rock'n'rollowymi odniesieniami
oraz akcentami rodem z
bluesa, coutry, folku itd. Słowem
"Ameryka" pełną gębą. Jedyna
zmian to poczucie, że muzycy Little
Caesar na tym krążku są bardziej
rockowi. Proponowałbym,
abyście przesłuchali dynamiczny
"Hard Rock Hell", balladowy "Only
A Memory Away", czy taki trochę
bez wyrazu "Own Worst Enemy",
to zorientujecie się, o co chodzi.
Natomiast najciekawszym kawałkiem
wydaje się oparty na country
i bluesie "Dirty Walter". Zresztą
muzycy tej formacji mają smykałkę
do takich kompozycji. Na poprzedniczce
była "Just Like A Woman".
Swoją drogą mogliby spróbować
przygotować pełen materiał w takich
klimatach. Myślę, że mogłoby
wyjść zabójczo. "American
Dream" nie powala na kolana, ale
daje nam pełen wymiar solidnego
amerykańskiego ciężkiego grania,
którego fajnie się słucha. I w zasadzie
muzykom Little Caesar
właśnie o to chodzi. Oczywiście
wszystko brzmi soczyście, standardowo,
tak jak powinno. Także pod
tym względem nie ma żadnych niespodzianek.
Będę nadal próbował
poznać ich kolejne pozycje, może
Deko Entertainment okaże się w
tym pomocne?
\m/\m/
Mace - Process Of Elimination
2021/1985 Awakening
Debiut Mace jest przepełniony tematami
wojny, przemocy i muzyki
metalowej. Można powiedzieć, że
album dla prawdziwych metalowców!
Po latach chyba lekko zapomniana,
ale przypomina o niej Awakening
Records, więc jest szansa,
że nie zginie na zawsze. Jakieś pół
godziny materiału przynosi bardzo
rwaną muzykę. To thrash/crossover
bez jakiejś wirtuozerii, choć
nie mam wątpliwości, że nie była
priorytetem dla kwartetu z Washington.
Rzecz bardzo garażowa,
piwniczna wręcz. Z niezłymi pomysłami,
lecz chyba w połowie lat
80. takie płyty nie były czymś
wzbudzającym powszechną histerię.
Wszystko się zgadza - jest szybko,
dziko, z hałaśliwą sekcją i tnącą
gitarą - ale na rynku konkurencja
była nieubłagana. Do debiutu amerykańskiej
grupy w żaden sposób
nie mam zamiaru zniechęcać. Sam
bawiłem się dość dobrze słuchając
go parę razy. To dobrze zagrana
płyta, utrzymana w duchu bardzo
wulgarnego thrashu. Brzmi szorstko,
nawet można powiedzieć, że
niechlujnie. Nie jest to jakieś swobodne,
łatwo przyswajalne granie.
Raczej w te około trzydzieści minut
mamy zwariowany rollercoster,
unoszący wysoko pod sufit. I niech
tak zostanie!
Mace - The Evil In Good
2021/1987 Awakening
Adam Widełka
Dwa lata po debiucie Mace wydali
"The Evil In Good", krążek pozornie
będący kontynuacją pierwszego,
a w rzeczywistości okazał
się dość przeciętnym tworem z gatunku
thrash/crossover. Niedawno
Awakening Records wznawiał tą
pozycję - można przekonać się samemu
o jego wartości. Niby jest
wszystko okej, ale tak naprawdę
debiut miał o wiele więcej do zaoferowania.
Krążek "The Evil In
Good" wygląda jakby robiony był
na siłę, bez jakiegoś wyraźnego
azymutu. Brzmi tak samo - jest
szorstki, wulgarny i zagrany z szybkością
- ale na tym podobieństwa
się kończą. Odniosłem wrażenie,
że nagrywając swój drugi album
muzycy Mace weszli do studia
kompletnie nieprzygotowani, nieświadomi
tego, co chcą osiągnąć.
W sumie ta rzecz ma przypominać
poprzednika, ale nie ma w sobie tej
mocy i energii co "Process Of Elimination".
Co prawda, tamten też
nie był jakiś ultra wybitny, jednak
obcowało mi się z nim o wiele lepiej.
Był ciekawszy i chociaż intrygujący.
Od połowy dziwnie się tego
słucha. Trochę nawet staje się ten
materiał zwyczajnie męczący. Pojawia
się sporo wokali jakby skandowanych,
co też daje zupełnie inny
wydźwięk. Parę motywów kojarzyło
mi się z ulicznym rapem (nawet!)
co nie do końca jest potrzebne.
W wielkich bólach dobrnąłem
do końca "The Evil In Good".
Drugi raz włączyć mi się tego nie
chciało - raczej też nieprędko się to
zdarzy. Uff…
Adam Widełka
Magnus - Scarlet Slaughterer
2021 Awakening
Magnus to klasyczny zespół z polskiego
thrash/death metalu mający
swoje najlepsze lata na pewno w
okresie od 1987 do 1996 roku.
Współcześnie od parunastu dobrych
lat znów działają, ale najwięcej
materiału powstało niewątpliwie
w przeszłości. Dziś natomiast
pojawiają się co jakiś czas reedycje.
Jedną z najnowszych jest ta
od Awakening Records z bonusami
w postaci demo "Thrash -
Speed - Blood" (1988) i rzadkich
kawałków live. Debiut Magnus to
krwisty thrash/death metal bez
żartów. Muzyka dopada słuchacza
niczym stwór z okładki, tnąc i siekając
z zabójczym świstem. Może
nie do końca ciosy są perfekcyjne -
czasem, zwłaszcza po latach, można
doszukać się uroczego archaizmu,
ale całościowo rzecz się broni.
Jest dynamicznie, szybko i szorstko.
Sekcja dudni i tworzy duszną
ścianę dźwięku. Zresztą gitary tną
miarowo i jedynie od czasu do
czasu ubarwiają utwór jakąś solówką.
Raz po raz jest zmiana tempa i
nastroju, ale ogólnie "Scarlet Slaughterer"
przetacza się po słuchaczu.
Nadmienić można, że wokal
jest charakterystyczny i pasuje jak
najbardziej do demonicznej całości.
Dwanaście numerów, jakie liczy
sobie niecałe czterdzieści minut, to
podstawowy materiał. Mknie i
wcale się nie nuży. Naturalnie to
nie propozycja dla każdego - trzeba
lubić tak plugawe dźwięki i krzyczącego
pana wokalistę. Dla maniaków
gatunku Magnus to myślę
twór znany. Tym, którzy jeszcze
nie mieli okazji zaznajomić się z
wrocławską ekipą mogę polecić
poznać zespół i ich wczesny materiał,
bo to jednak klasyka rodzimego
ekstremalnego metalu, nie pozostawiająca
nikogo obojętnym.
Adam Widełka
208
RECENZJE
Mezzrow - Then Came The Killing
2022 Hammerheart
Szwedzki Mezzrow pozostawił po
sobie tylko jeden album studyjny.
Nie licząc japońskiej reedycji Pony
Canyon z 1993 roku, to Hammerheart
Records swoje wznowienie
wydaje pierwsze od… pierwszego
wydania z 1990 roku! I to od
razu podwójne - na drugim dysku
dodają krążek z 2022 roku o jasnym
tytule "Then Came The Demos".
Album "Then Came The
Killing" to solidne granie spod
znaku thrash metalu. Zgodzę się,
że formacja nie jest jakoś tutaj wybitnie
oryginalna, ale nie sposób
odmówić im energii z jaką wystrzeliwują
swoje pomysły. Skład tworzyli
bracia Karlsson: Steffe na
perkusji, Zebba na gitarze i Staffe
(niestety zmarły w 2018r.) odpowiedzialny
za gitarę i wokal. Dodatkowo
był jeszcze Uffe Pettersson
grający na basie i śpiewający.
Możliwe, że siła braterska pomagała
im kleić to wszystko do kupy i
brzmieć dość profesjonalnie. Rzecz
jest ciekawa, choć na pewno ciężko
ją zaliczać do ścisłej czołówki thrashu.
Chociaż… każdy ma swój
gust, prawda? Serio jednak mówiąc
- Mezzrow na swojej jedynej płycie
przedstawia się całkiem nieźle.
To żwawe granie, dość poukładane
i klarowne. Nie można powiedzieć,
że coś umyka, jest niedopracowane
czy mało interesujące. Myślę, że
grupa spełniała wszystkie warunki
dobrej, thrashowej płyty - szybkie
tempa, rwane riffy, dużo energii i
na swój sposób agresji zawartej w
muzyce - ale braku sukcesu można
upatrywać w, mimo wszystko, małym
pierwiastku oryginalności. Z
całą powagą, ale granie na "Then
Came The Killing" to echo dokonań
Slayera, Metalliki czy wczesnego
Testament. Krążek jest na
pewno warty poznania. Jak wiadomo,
wiele zespołów dziś jest dość
zapomnianych, ale przecież pozostawiły
po sobie solidny materiał.
Sądzę, że Mezzrow jest właśnie jednym
z takich - ich muzyka porywa,
jest zagrana z odpowiednim
pazurem, ale może niestety sprawiać
wrażenie podczas odsłuchu, że
coś już wcześniej się gdzieś słyszało…
Adam Widełka
Morbid Insane - Sicken Crazy/
No Future
2022 Thrashing Madness
Powiązany personalnie z Piekielnymi
Wrotami, również wywodzący
się z Koszalina, Morbid
Insane był kojarzony dotąd jako
zespół jednego wydawnictwa, demówki
"Sicken Crazy", najbardziej
znanej z edycji Carnage w roku
1992. Niedawno, 31 lat po premierze,
ukazała się ona w wersji CD i
okazało się, że ten surowy death
metal nie zestarzał się ani trochę.
Zarówno w wersji dynamicznej
("Go Ahead", "Sicken Crazy", "Blasphemy"),
jak też wolniejszej, kojarzącej
się z death/doom metalem
("Guns", "Last Thoughts"). Jednocześnie
jest to potwierdzenie siły
naszej ówczesnej sceny deathmetalowej,
bo takie demówki pojawiały
się wówczas tak często, jak przysłowiowe
grzyby po deszczu. Owszem,
niektóre utwory, jak następujące
po sobie tytułowy i "A
Flight" są zbyt mało zróżnicowane,
ale to jednak kwestia drugoplanowa,
bowiem "Sicken Crazy"
jako całość wciąż robi wrażenie.
Jeszcze w 1992 roku zespół wszedł
do znacznie lepszego studia Modern
Sound, gdzie z Adamem
Toczko nagrał drugi, znacznie ciekawszy
i bardziej dopracowany
materiał. Swoistym paradoksem
jest więc fakt że "Bez przyszłości"/
"No Future" nie ujrzał wówczas
światła dziennego i na 30 lat spoczął
w szufladzie. Jak można przeczytać
w książeczce wznowienia
stało się tak, ponieważ po "kooperacji"
z Carnage Records zespół
postanowił, że nie chce mieć nic
wspólnego z żadnym wydawcą, mimo
tego, że zgłaszały się do niego
firmy zainteresowane wydaniem
tego demo. Wkrótce też drogi muzyków
rozeszły się na dobre, dlatego
druga demówka Morbid Insane
musiała tak długo czekać na
wydanie. Jak jednak głosi przysłowie,
lepiej późno niż wcale, bo "No
Future" (mimo angielskiego tytułu
wszystkie teksty są polskojęzyczne)
to świetny materiał, jak już
wspomniałem według mnie znacznie
ciekawszy od "Sicken Crazy".
Swoje zrobiło rzecz jasna lepsze
brzmienie, ale każdy z tych siedmiu
utworów to perełka metalu
starej szkoły, z "Karłem" i "Jestem
szarym człowiekiem" na czele. Dlatego
jestem przekonany, że ta
kompilacja przysporzy dużo radości
nie tylko ludziom pamiętającym
Morbid Insane sprzed lat, ale też
tym słuchaczom, których na przełomie
lat 80. i 90. nie było jeszcze
na świecie.
Wojciech Chamryk
October Thorns - Circle Games
2022 Divebomb
October Thorns to formacja, która
powstała w Nowym Jorku w
1999 roku i od początku tworzyła
bardzo ciekawy progresywny metal.
Mieli też na tyle szczęścia, że
zajął się nimi dość sprawny management,
dzięki któremu dość sporo
koncertowali, a nawet pisano o
nim w magazynach Aardschok,
Heavy, Oder Was!?, zanim ukończyli
sześcioutworową demówkę
"Circle Games" (2000). Mało tego
na zespół miały oko wytwornie
Century Media i Inside Out. Nic
tylko z tego korzystać. Niestety
ego, osobowości i temperamenty
muzyków, nie pozwoliły, aby
Octo-ber Thorns w ogóle zaistniał.
Nie umiem tego zrozumieć,
bo muzycznie Amerykanie byli
niesamowicie bardzo ciekawym zespołem.
Oczywiście wywodzili się z
tego, co proponowali Queensryche,
Savatage, Symphony X,
choć mnie najbardziej przypominali
Dream Theater z początku
kariery. Niemniej od rozpoczęcia
swojej działalności potrafili zaznaczyć
swój własny charakter. Wtedy
Dream Theater coraz bardziej zapętlał
się w technicznych aspektach
swojej muzyki, za to muzycy
October Thorns zdecydowanie
bardziej stawiali na niesamowite
melodie, zaklęte w dużych muzycznych
formach, gdzie również nie
brakowało techniki. Jednak to, co
można usłyszeć na wydawnictwie
Divebomb Records, to jasno pokazuje,
że muzyka nie tylko musiała
być rewelacyjnie wymyślona, pasjonująco
skompilowana ze sobą,
atrakcyjnie zaaranżowana, perfekcyjnie
i technicznie zagrana, ale
również przykuwać uwagę ekscytującymi
melodiami oraz frapującymi
i błyskotliwymi tematami
muzycznymi. Jak dla mnie muzycy
October Thorns dawali radę w
każdym z wymienionych aspektów,
bo mieli niezwykły talent i
umiejętności, także gdyby byli w
stanie postawić ten pierwszy krok
na profesjonalnej scenie, to w tej
chwili byliby w jej czołówce i prawdopodobnie
stanowili kolejny wzór
do naśladowania. Przynajmniej tak
można sądzić o zespole, przesłuchując
pierwsze dziewięć kompozycji,
które brzmiały bardziej, jak
produkcja na debiut niż demo. Pozostałe
trzy, choć nadal interesujące
i w stylu October Thorns
niosą znamię jednoosobowej produkcji
- w postaci Paula LaPlaca -
i bardziej są jak zajawki tego jak
mógłby brzmieć prawdziwy zespół.
Niemniej fani dawnych czasów i
dobrej progresywnej muzyki powinni
zaznajomić się z October
Thorns i propozycją Divebomb
Records w postaci płyty "Circle
Games". Myślę, że zostanie ona u
nich na długo, bo zawiera również
ten nieuchwytny ślad minionego
czasu oraz wielkość muzyki przypisanej
tamtemu okresowi. Po prostu
warto mieć to wydawnictwo u
siebie. A że muzycy tworzący tę
ekipę posiadali nieprzeciętne umiejętności,
niech świadczy o tym to,
że brali oni później udział w wielu
innych przedsięwzięciach. I tak
najbardziej wziętym muzykiem był
basista Dave Z (David Zablidowsky),
który w swojej karierze
współpracował m.in. z Trans-
Siberian Orchestra, Chrisem
Caffery, Adrenaline Mob i Doctor
Butcher. Niestety zmarł w
roku 2017. Wokalistę i klawiszowca
Paul LaPlaca mogliśmy usłyszeć
u Chrisa Caffery i w Zandelle.
Natomiast perkusistę Joe
"JoFu" Cardillo również w Zandelle.
Choć po przesłuchaniu "Circle
Games" wołałbym, aby dalej
kontynuowali działalność w October
Thorns i nagrywali muzykę takiej
jakości jak tę z demo.
\m/\m/
Raw Power - Screams From The
Gutter / After Your Brain
2021 Back On Black
W zeszłym roku, nakładem Back
On Black, ukazała się reedycja zawierającego
drugą i trzecią płytę
włoskiego składu Raw Power.
Trzydzieści utworów, coś około
godziny materiału - cóż, takie uroki
thrash/crossover/hcpunk. No ale
łoją chłopaki nieźle, także można
odnieść wrażenie obcowania z jednym
i spójnym krążkiem. Choć
nie przepadam za takim łączeniem
albumów, tutaj nie ma mowy o żadnych
bonusach ani innych cudach.
Od 1-17 mamy "Screams
From The Gutter" z 1985 roku, a
od 18-30 możemy posłuchać
"After Your Brain" oryginalnie
wypuszczonego rok później. Tempo
od początku do końca jest zawrotne.
Utworom ciężko dobrnąć
do trzech minut. W znakomitej
większości są znacznie krótsze.
Mkną jak wściekłe. Gitary tną jak
piły tarczowe, garowy w opętańczym
szale tłucze w zestaw, bas
punktuje bez litości a wokalista
wyrzuca z siebie kolejne linijki tekstów,
będących nierzadko komentarzami
do pewnych sytuacji politycznych,
społecznych i innych podobnych.
No ale mimo wszystko
brzmi to wszystko bardzo w porządku.
Trzeba też lubić taki rodzaj
thrash metalu czy w ogóle idąc
dalej, hardcore punk. Na "After
Your Brain" zdarza się już granie
RECENZJE 209
bardziej zróżnicowane i nawet można
powiedzieć, że chłopaki…
kombinują. Pojawiają się nawet
dłuższe solówki gitarowe i poszarpane
partie bębnów. Nie boją się
też zwolnić. Druga z płyt niesie
większe zróżnicowanie, co nie znaczy,
że Raw Power zmienili azymut.
Nadal to propozycja skierowana
zdecydowanie dla fanów gatunku.
Te dwa albumy to zaledwie
kropla w dłuższej dyskografii włoskiej
grupy. Nie znam ich późniejszych
dokonań, ale ten zestaw wybrzmiał
na tyle zachęcająco, że w
dogodnej okazji nie odmówię sobie
sprawdzenia tego, co nagrywali w
latach późniejszych. Mogę powiedzieć
krótko, że "Screams From
The Gutter" i "After Your Brain"
to niezłe przykłady thrash/crossover
i obie mają wiele styczności
jak i parę różnic, co jednak nie
wpływa na odbiór. Raczej trochę
bardziej zróżnicowany zestaw
utworów od 18-30 jest miłą odskocznią
od zdecydowanie prostszej
zawartości "Screams…". No ale
ogólnie warto sięgnąć, jak najbardziej
na plus!
Adam Widełka
Running Wild - Ready For Boarding
2022 BMG/Noise
Firma BMG w końcu uzupełnia
katalog reedycji Running Wild o
kolejne pozycje. Po czasie oczekiwania
przyszła pora między innymi
na koncert "Ready For Boarding"
z 1988 roku ze smaczkiem w
postaci dołączonego DVD z nie
mniejszym konkretem - "Live in
Dusseldorf" (1989). Do abordażu
więc…! Absolutna klasyka heavy
metalu. Rzecz ponadczasowa, tak
jak zresztą lwia część dyskografii
tego niemieckiego zespołu. Running
Wild na "Ready For Boarding"
sportretowany jest podczas
trasy promującej ich trzeci album -
słynny "Under Jolly Roger" - a nagrania
pochodzą z Monachium. To
swoista kompilacja tych najciekawszych
(jeśli można w ogóle spróbować
tak wybierać) strzałów z okresu
1984-1987. Mamy utwory zarówno
z epoki kiedy ekipa Rolfa
Kasparka była wierna ciemnym
mocom i operowała w odrobinę innej
stylistyce niż w tej, dzięki której
jej kariera nabrała rozpędu, a
także te utwory z najświeższego
wtedy dzieła. Album "Under Jolly
Roger" rozpoczynał erę wielkiej pirackiej
żeglugi po morzach heavy
metalu, więc i czuć już na "Ready
For Boarding" odpowiedni nastrój,
chociażby przez intro czy
scenografię sceny. Dziesięć kompozycji
jakie trafiły na ten krążek
to totalne niszczycielstwo. Od początku
do końca nie można przestać
machać głową i wygrywać riffy
na powietrznej gitarze. Numer
pogania numer i Running Wild
nie daje wytchnienia. Mimo bardzo
krótkiego czasu trwania (prawdopodobnie
koszty wydania podwójnego)
rzecz jest szalenie energetyczna
i pozostawia pozytywny
niedosyt. Mogę jedynie zazdrościć
wszystkim tym, którzy w 1987 roku
podczas tej trasy byli na Metalmanii
i mogli na żywo chłonąć te
dźwięki. W niesamowitej atmosferze
panującej w katowickim Spodku
słuchanie takich ciosów jak
"Diabolic Force", "Raw Ride",
"Raise Your Fist" czy "Prisoner Of
Our Time" było na pewno nieziemskim
przeżyciem!
Adam Widełka
Running Wild - The First Years
Of Piracy
2022 BMG/Noise
Podczas najnowszych reedycji
Running Wild, Noise nie pominęło
ciekawej kompilacji "The
First Years Of Piracy". To rzecz,
która może być kością niezgody
między fanami ponownego nagrywania
starszych kompozycji, a tymi,
którym to w ogóle nie przeszkadza.
O dziwo, grupa w roku
1991 podeszła do sprawy bardzo
rzetelnie i wielbiciele niemieckiej
załogi otrzymali solidne wydawnictwo,
które nawet teraz się broni.
Krążek wyszedł w momencie kiedy
Running Wild był jakby w drugiej
fazie kariery. Cały czas umacniał
swoją pozycję na rynku, wciąż z
powodzeniem eksplorując morza
heavy metalu. Co rusz kapela wydawała
świetne albumy, będące
współcześnie kanonem gatunku,
więc można powiedzieć, że coś w
rodzaju "The First Years Of
Piracy" nie było aż tak konieczne.
Jednak słowo się rzekło i na rynek
powędrowała pierwsza kompilacja
z prawdziwego zdarzenia. Ówczesny
skład z albumu "Blazon Stone"
- Rolf Kasparek (wokal, gitara),
Jens Becker (bas), Rudiger "AC"
Dreffein (perkusja) oraz Axel
Morgan (gitara) - spróbował zmierzyć
się z materiałem EP "Victim
Of States Power" i trzech pierwszych
krążków. Mamy więc dziesięć
totalnych strzałów urywających
głowę. Nawet to, że Running
Wild postanowili nagrać na nowo
te kawałki, nie powoduje mieszanych
uczuć. Kompozycje dostały
mocy i lekko pirackiego sznytu, bo
trzeba pamiętać, że "Gates To
Purgatory" i "Branded And Exiled"
pierwotnie miały inne brzmienie
niż późniejsze albumy. Nie jestem
jakimś zwolennikiem takich
zabiegów, ale tutaj brzmi to bardzo
dobrze. Zresztą - broni się zestaw,
bronią się kompozycje. To naprawdę
kapitalne i wciąż świeże granie,
prawdziwa esencja gatunku.
Zespół też słychać, że nie chciał
jakoś strasznie zmieniać pierwowzoru,
ale mogą wpaść w ucho subtelne
różnice. Jeśli jakimś cudem
uchował się ktoś, kto nie kojarzy
Running Wild to "The First
Years Of Piracy" może być dla
niego bardzo interesującym zbiorem,
mogącym wprowadzić w świat
grupy. Dla tych, którzy zjedli na
tej muzyce zęby rzecz ta jest pewnie
dobrze znana i nie wymaga
przedstawienia. Myślę jednak, że
nie raz sięgną i jedni i drudzy po te
kawałki - jeśli nie z tego albumu, to
grane przez oryginalny skład - bo
od tych dźwięków trudno się uwolnić.
Adam Widełka
Sacrifice - Torment In Fire
2022 High Roller
Grupa powstała w 1983 roku, ale
dopiero trzy lata później, po wydaniu
kilku demówek, przystąpiła do
oficjalnego ataku. Krążek "Torment
In Fire" ukazał się nakładem
Diabolic Force na winylu i wytyczył
azymut dla dalszych podbojów.
Teraz, po wielu latach różnych
reedycji, ukazują się kolejne -
tym razem sprawy w swoje ręce
wzięły Shadow Kingdom i High
Roller Records. Mi w ręce wpadło
to drugie, bardzo ładnie wydane
(żadna nowość u nich) w slipcase i
naturalnie z dobrym wyczyszczeniem
dźwięku. Od krótkiego intro
dwanaście numerów to ostra jazda
bez trzymanki. Kanadyjski Sacrifice
to chyba jedna z lepszych załóg
thrashowych, jakie w ogóle
zabrały się za ten gatunek. Trzydzieści
sześć minut przemyślanego,
dobrze zrealizowanego i zagranego
z pazurem materiału. Gęba cieszy
się od samego początku - kawałki
są zróżnicowane, co daje niesamowitą
przestrzeń i moc. Dużo kapitalnych
riffów. Kiedy trzeba wciśnięty
hamulec - na chwilę, ale zawsze
- żeby za moment rozpędzić
się ponownie. Perkusja i bas "chodzą"
znakomicie. Dół pasma punktuje
trafnie, bez zbędnych ruchów.
Numer pogania numer. Nie ma
miejsca na nudę - Sacrifice umiejętnie
"tłuką" swoje. Kompozycje
nie są długie ale dużo się w nich
dzieje, co jest niewątpliwie dużym
plusem "Torment In Fire". Jest też
bardzo energetyczny kawałek bez
wokalu, zdradzający umiejętność
radzenia sobie i na tym polu. Generalnie
rzecz biorąc grupa bez
litości gniecie słuchacza. W sumie
nieważne w którym fragmencie albumu
- gdziekolwiek zatrzyma się
nasze ucho to dosięga nas cios
najeżonej kolcami pięści. Krótko
mówiąc to świetny debiut z łatwością
broniący się po 35 latach od
wydania.
Adam Widełka
Sacrifice - Forward To Termination
2022 High Roller
Drugi album Sacrifice ukazał się w
1987 roku i mocno poprawił debiut.
Nie jest o wiele dłuższy, ale
grupa na nim mocniej dociska pedał
gazu - co czuć zresztą od pierwszych
minut. Rok czasu to długo,
więc chłopaki zgrali się jeszcze bardziej
i słychać, że na "Forward To
Termination" wracali dobrze wiedząc
po co. High Roller Records
nie omieszkał przygotować tradycyjnie
kapitalnej reedycji. Jeśli debiut
był szybki, zróżnicowany i
przemyślany to drugi album formacji
mnoży to do kwadratu. Na krążku
numer dwa jest jeszcze szybciej,
jeszcze bardziej pokombinowanie
i, naturalnie, materiał poukładany
został idealnie. Nie jest
tak, że to też granie na zasadzie
osiągania bez ładu i składu zawrotnych
temp i podlewania tego
wzmożoną agresją. Absolutnie mamy
wrażenie, że obcujemy z jakąś
analitycznością w tym wszystkim -
chociaż, naturalnie, jest na "Forward
To Termination" furia oraz
szorstkość. Sądzę, że na debiucie
grupa nie była jeszcze na pewne
sprawy przygotowana, więc jedynka
może brzmieć troszkę… nieśmiało.
Kompozycje na "Forward
To Termination" są zdecydowanie
dłuższe. Nadal jednak pomysły
wręcz wyciekają z każdego numeru
po kolei. W ogóle nie czuć, że jest
to thrash metal - no, wiadomo, są
pewne sztywne ramy, ale w pewnych
aspektach to naprawdę
świetnie zrealizowane granie. Jest
w tym przestrzeń, świeżość, nietuzinkowość
i brak zawahania. Myślę,
że jeszcze ważnym składnikiem
jest tutaj szczerość - przez to,
niewątpliwie, kawałki brzmią niezwykle
naturalnie. Album jest wyrazisty,
bardzo sprawnie zagrany i
niosący w sobie wyważony ciężar.
Nie nuży, nie ma tutaj fałszywych
nut - wszystko działa jak w doskonale
zaprogramowanej maszynie,
choć bez utraty kontroli przez muzyków.
W żadnym wypadku nie
210
RECENZJE
zaczynają przez to brzmieć sztucznie.
Przez całe czterdzieści minut
dźwięki mają nas w garści i słuchacz
ulega niesamowicie szczeremu
ładunkowi emocji. Cóż - to jedna
z lepszych płyt z thrash metalu
w ogóle!
Spiralsea - Essence
2020 Awakening
Adam Widełka
Dzięki Awakening Records jedyny
album grupy Spiralsea doczekał
się wznowienia od momentu
swojej premiery. W 1993 roku
"Essence" ujrzał światło dzienne z
zupełnie inną okładką - być może
pierwotny projekt zatrzymały prawa
autorskie albo wydała się komuś
zbyt mało wyszukana. No nic,
na szczęście muzyka nie straciła
nic, a nawet zyskała, bo dołożono
trzy kawałkowe Demo 1 z 1991
roku. Holendrzy stawiali na surowy
thrash metal. Być może taki,
jakiego było bardzo dużo w końcówce
lat 80. i początku 90. Nie
chcę wyrokować, że z powodu braku
oryginalności tak szybko zwinęli
zabawki, bo też nie ma jakiejś
szczegółowej historii grupy, ale takiej
tezy też nie można odrzucać.
Pisząc jednak o "Essence" jako o
wtórnym i beznamiętnym thrash
metalu wyszedłbym na kompletnego
ignoranta. Słychać, że w muzyce
Spiralsea drzemał duży potencjał
i być może to raczej brak
przysłowiowego łutu szczęścia był
elementem, jakiego potrzebowali,
by przetrwać. Sporo słychać kombinacji
i pomysłów, a kawałki zakorzenione
są mocno w klasyce
gatunku. Charczący i agresywny
wokal, tnące riffy i połamana sekcja
- takie atrakcje czekają na
śmiałków, którzy postanowią zaznajamiać
się z debiutem holenderskiego
zespołu. W sumie "Essence"
to niezły krążek. Dość zróżnicowany
mimo wszystko, zawierający fajnie
skonstruowaną muzykę. Dużo
materiału to naprawdę przemyślane
utwory. Obcowało mi się z tym
dobrze - nie czułem absolutnie żadnego
znużenia. Czym dalej w głąb
nagrań tym mocniej zaznaczał się
pierwiastek kombinatorski. Niektóre
fragmenty zostały świetnie
pogięte. Nawet zaryzykowałbym
stwierdzenie, że dzięki tym momentom
Spiralsea mogliby figurować
w zakładce techniczny thrash,
jeśli chodzi o jakieś zaszufladkowanie.
Mając jednak w poważaniu
wszelkie gatunkowanie to "Essence"
jest bardzo ciekawie zrealizowanym
krążkiem nasączonym
szorstkim, lecz pomysłowym graniem
z kreatywną sekcją rytmiczną
oraz ostrymi i wyrazistymi gitarami.
Adam Widełka
Stray - A's And B's 1970-76
2021 BGO
Stray to brytyjski zespół grający
muzykę hard rockową. Jego początki
sięgają końcówki lat 60. W
sumie, z przerwami, istnieją do
dziś. Firma BGO wydaje też
właśnie, złożoną z dwóch dysków,
kompilację "A's And B's 1970-76".
W sumie nigdy nie słuchałem
Stray. A nie, przepraszam, będąc
małolatem widziałem ich na żywo
przed Iron Maiden w 2003 roku,
gdy grali z nimi trasę. Tyle tylko,
że z tamtego czerwcowego wieczora
pamiętam dobrze ten słynniejszy
zespół z UK, a support mało co
mnie obchodził. Kiedy odpaliłem
ten zbiór piosenek z lat 1970-1976
to też nie odczułem jakiegoś dreszczu
podniecenia, choć nie mogę
powiedzieć, że Stray grał jakąś lipną
muzykę. To taki typowy hard
rock, nawet bardziej melodyjny, z
okazyjnym użyciem fortepianu czy
orkiestrowego tła. Nie brak nośnych
riffów, ale nie wyróżniają się
one zbytnio. Można zaryzykować
stwierdzenie, że Stray był zespołem
jednym z tysięcy takich w samej
Anglii. Możliwe, że grupa w
jakimś stopniu inspirowała NWO
BHM, ale to tylko moje domysły -
choć gdyby pewne motywy rozpędzić
to wyszedłby z tego nawet
ciekawy heavy metal. Są też przyjemne
melodie, coś w rodzaju
przystępnych, rockowych piosenek.
Mieszają się z nimi te bardziej
zadziorne, tworząc taki zabawny
misz masz. Przy spokojnych da się
przytulić i pobujać - niektóre są naprawdę
ładne! Szczerze to "A's
And B's 1970-76" daje dobre świadectwo
czym był zespół Stray. Dla
kogoś, kto chciałby posłuchać szerszego
zbioru ich utworów, bez jakiegoś
szczególnego obcowania z
albumami studyjnymi, to ta pozycja
będzie idealna. Ogólnie rzecz
jest interesująca, bo słychać w tej
muzyce pomysły, ale nie rzuca jakoś
specjalnie na kolana. Po prostu
dobry, (hard) rockowy band.
Adam Widełka
Suzi Quatro - The Albums 1980 -
86
2022 7T's
Dla mnie Suzi Quatro na zawsze
zostanie synonimem czadu w stylu
"Can the Can", "Devil Gate Drive",
"48 Crash" czy "Daytona Demon".
Solitude Aeturnus - Through The
Darkest Hour/Downfall
2021 Back On Black
Through The Darkest Hour
Słońce za oknem, piękna pogoda a
ja akurat postanowiłem, że włączę
sobie Solitude Aeturnus. Nic mi
to nie szkodzi, bo ta klasyka epickiego
doom metalu w każdej sytuacji
smakuje wybornie. Grupa
współcześnie jest w stanie zawieszenia,
ale zawsze możemy sięgnąć
po ich kapitalne płyty. Właśnie
moja dłoń powędrowała na "Through
The Darkest Hour". Blisko
godzina soczystych dźwięków, jednych
z najlepszych w danym gatunku.
Granie w mig rozpoznawalne,
mające swoją niepodważalną
tożsamość. Długie, rozbudowane
kompozycje z przejmującym wokalem.
Wielowątkowe, naszpikowane
emocjami, często dość mroczne.
Esencja doom metalu. Snujące się,
potężne w wyrazie dźwięki trzęsą
wszystkim dookoła. Krążek "Through
The Darkest Hour" to jedna
z tych najciekawszych pozycji, jakie
grupa nagrała. To trzeci album
formacji, wydany dwa lata po niemniej
konkretnym "Beyond The
Crimson Horizon" pochodzącym
z 1992 roku. To kontynuacja pewnych
założeń. Solitude Aeturnus
poruszał się sprawnie w swoich
pomysłach, które zresztą płynnie
realizował - utwory są dopracowane
i pełne wyrazistych partii instrumentalnych.
Głębokie riffy, sunące
niczym piła tarczowa, obudowane
w gęstą sekcję rytmiczną, z
nierzadko dudniącymi centralami.
Dodatkowo mamy kreślący mistyczne
wręcz melodie śpiew, dający
muzyce kapitalny klimat i stający
się osobnym instrumentem. Solitude
Aeturnus to grupa, która nie
pozostawia obojętnym. To samo
można powiedzieć o ich albumach.
Strasznie dużo się dzieje w tych
Jednak większość repertuaru Suzi
to rock oparty na rock'n'rollu. I tak
krążek "Rock Hard" (1980) rozpoczyna
się tytułowym rockerem,
który nosi ślady wspomnianych
czaderów. Następny kawałek
"Glad All Over" posiada jeszcze
trochę tego animuszu, ale wraz z
kompozycjach. Warto więc dać się
wciągnąć w ten osobliwy świat posępnych
riffów i lejących się jak
smoła niskich tonów, by osiągnąć
jedyne w swoim rodzaju oczyszczenie…
Downfall
Solitude Aeturnus nie sposób pomylić
z żadnym innym zespołem.
To, co ci goście tworzyli w czasie
aktywności stało się już dawno ponadczasowe.
Jeśli chodzi o epicki
doom metal to chyba ciężko zrzucić
ich z podium - dzięki takim pozycjom
jak "Beyond The Crimson
Horizon" (1992) czy "Through
The Darkest Hour" (1994) wyrobili
sobie markę, a, wtedy, album
"Downfall" wydany w 1996 roku,
tylko podtrzymał dobrą passę. Zespół
nie zmieniał drastycznie swojego
sposobu grania. To nadal są
ciężkie riffy, snujące się majestatycznie,
obudowane gęstą sekcją. Dużo
w tym mroku i dusznej atmosfery.
Chociaż można zauważyć, że
"Downfall" ma więcej krótszych
kawałków niż poprzedniczki. Co
też oczywiście nie daje gwarancji,
że muzyka stała się przystępniejsza.
Zdarzają się bardzo niepokojące
fragmenty, a nawet wstęp do
"Midnight Dreams" zapożyczono z
horroru The Wolf Man z 1941 roku.
Przyspieszyć też się zdarza, jednak
trzeba traktować taki fakt incydentalnie
- nie ma mowy o jakichś
szybszych tempach - raczej
służy to jakby podkreśleniu pewnego
fragmentu. Technicznie partie
instrumentalne odegrane są bez jakiegokolwiek
zarzutu. To esencja
doom metalu. Nad całością unosi
się śpiew, będący jednym z wyraźnych
elementów budowania nastroju.
Linie melodyczne są po prostu
perfekcyjne i bez charakterystycznego
wokalu Roberta Lowe'a zespół
straciłby wiele. Album
"Downfall" jest intrygujący, pełny
emocji i energii. Kompozycje mają
w sobie niesamowity klimat i tak
jak w pozostałych pozycjach z dyskografii
potrafią przyciągnąć do
głośników na długie godziny. Najlepiej
smakują słuchane w półmroku…
Adam Widełka
wolniejszym "LoveIs Ready" Quatro
i zespół przechodzi do wpadających
w ucho bardziej rockowych
kawałów, w których zawsze
jest pełno wspominanego rock'n'
rolla. Wśród tego rock'n'rolla trafi
się jakieś rege ("Woman Cry"), powrót
do mocniejszych brzmień
(Hard Headed"), euforyczna witalność
("Ego In The Night"), balladka
("Lonely Is The Hardest"), ale i
tak najbardziej przebojowym okazuje
się kompozycja duetu Chin-
Chapman, "Lipstick". Zresztą
utwór "Rock Hard" to też ich dzieło.
Ciekawostką na tym dysku jest
bonusowy song "Warm Leatheret-
RECENZJE 211
te", który przypomina mi elektroniczną
zimną falę (było takie coś).
Ogólnie płyta "Rock Hard" to dość
jasny punkt w dyskografii Suzi.
Pod koniec lat 70. Suzi Quatro
próbowała przetrwać ratując swoją
pozycję na scenie pop-rockowymi
kawałkami w stylu "If You Can't
Give Me Love" czy też "Stumblin'
in" (śpiewany w duecie z Chrisem
Normanem). I w sumie udało się
jej. Do takiego grania wraca wraz z
kolejnym albumem "Main Attraction"
(1982). Zaczyna się on
songiem "Heart Of Stone", który
może spokojnie rywalizować ze
wspomnianymi hitami z końca lat
70. Następne kawałki utrzymane
są w podobnej konwencji, takiego
radiowego pop-rocka. I ogólnie jest
spoko. No ale nie, musiała wyleźć
dusza artysty, zachciało się eksperymentów.
Wraz z piosenkami
"Candy Man" i "Remote Control"
Suzi gwałtownie skręca w kierunku
elektronicznego popu (new wave,
cold wave, jak zwał tak zwał), aby
powrócić do lżejszego rocka, ale
tak bez przekonania. "Fantasy In
Stereo" to taka kolaboracja pop
rocka z synth popem czy inną falą.
Natomiast "Transparent" jakby
gdzieś ocierało się o "Heart Of
Glass" niejakiego Blondie. Tym samy
tropem idzie zamykająca piosenka
"Oh Baby". Hmmm... nie
dziwię się, że następna płyta "Unrealeased
Emotion", początkowo
nosząca nazwę "Suzi Q", zarejestrowana
w roku 1983, światło dzienne
ujrzała dopiero w roku 1998.
Myślę, że show-business miał dosyć
takiej Suzi. Bo ja na pewno.
Muzycznie jest to ponownie melodyjny
pop-rock z naleciałościami
rock'n'rolla oraz pewnymi elementami
dancingu czy też country music.
Czasami przemykają gdzieś
echa dawnej Suzi, tej bardziej zadziornej,
ale to raczej symboliczne
akcenty. Choć kawałek "Good Girl"
w podtytule ma "Looking For A
Bad Time", więc tęsknota za dawnymi
czasy leżała Suzi na sercu.
Finałowy utwór "Suzi Q" ma nawet
bluesowe podłoże. Nie jest to moje
ulubione wcielenie Quatro, ale daje
się to zdzierżyć. Niestety wraz z
sekcją bonusów mamy powrót do
muzyki elektronicznej. Jaki to koszmar
niech przykładem będzie
przeróbka "Wild Thing" The
Troggs. Nie da się tego słuchać.
No cóż w karierze każdego artysty
zdarzają się słabsze momenty, a
"Main Attraction" i "Unrealeased
Emotion" można tak ocenić. Te
wszystkie płyty znalazły się w boxie
"The Albums 1980 - 86".
Rzecz dla największych fanów
Suzi Quatro.
\m/\m/
The Rods - Metal Will Never
Die - The Official Bootleg Box
Set 1981-2010
2022 HNE
Nie mam pojęcia czy wcześniej
The Rods zanotowało na swoim
koncie tzw. bootlegi. Jednak tym
razem wypracowali sobie od razu
box zawierający aż cztery dyski z
nieoficjalnymi nagraniami koncertowymi.
Nie jestem zwolennikiem
takich nagrań, przede wszystkim
ze względu na ich słabą jakość.
Przeważnie jest to ściana dźwięku,
z której niewiele da się wyłowić
uszami. I takie są dwa pierwsze
dyski z "Metal Will Never Die".
Na repertuar pierwszego z nich,
wchodzą nagrania z El Paso zarejestrowane
w El Paso Country Coliseum,
najpierw w sierpniu, a później
we wrześniu roku 1982. Był
to okres, gdy formacja miała za sobą
wydanie albumów "Rock Hard"
i "The Rods" oraz EP-ki "Full
Throttle" (choć źródła podają
jeszcze jedna EP-kę, "Nothing
Going On in the City"). Na setlistę
tych występów składają się kawałki
właśnie z tych wydawnictw. Ogólnie
pokazują one jak The Rods
buduje fundament swoich występów,
których echa w zasadzie
można usłyszeć nawet dzisiaj.
Szkoda, że sound jest takiej kiepskiej
kondycji, bo to właśnie ten
czas, dla tej formacji był najciekawszy.
Na kolejnym dysku znalazły
się nagrania, które słucha się
nawet nieźle, choć do dobrej jakości
im jeszcze daleko. W roku 1982
The Rods wydaje album "Wild
Dogs", który jest bardzo pozytywnie
oceniany w Kerrang. Taka rekomendacja
pozwoliła wystąpić
The Rods jako suport przed Iron
Maiden, który wyruszył w brytyjską
część trasy Beast On The Road.
Same nagrania pochodzą z występu
w Guidhall, który odbył się
8 marca w Portsmouth. Show The
Rods zawiera dziesięć kawałków w
tym solo na gitarze i perkusji. Prezentuje
w pełni ukształtowany zespół
ze znakomitym repertuarem.
O dziwo jest to krążek, który najczęściej
słuchałem z całego zestawu.
W sumie Amerykanie mieli
w latach osiemdziesiątych znakomity
okres. Wydali naprawdę wyborne
płyty, które w zasadzie się
nie zestarzały i nadal słucha się ich
z przyjemnością. Całe szczęście w
roku 2008 doszło do ponownego
zawiązania działalności zespołu. O
The Rods pamiętano w Europie i
bardzo chętnie zaczęto ich sprowadzać
na stary kontynent. Dokumentuje
to rejestracja występu na
festiwalu Headbangers 2009. Są
to czasy bardziej współczesne, wiec
jakość nagrań jest znacznie lepsza,
choć nadal słyszymy, że to bootleg
(nie najlepsza jakość wokalu, przynajmniej
na początku, i perkusja
jak ze "studni"). Niemniej nie ma
co mocno narzekać. Poza tym zestaw
nagrań jest przedni, stanowiący
przekrój całości repertuaru, a
dodatkowo panowie są w znakomitej
formie. Myślę, że uczestnicy
Headbangers 2009 mieli niesamowitą
radochę w czasie występu
The Rods. W roku 2011 formacja
wypuszcza swój pierwszy krążek
po reaktywacji zatytułowany "Vengeance".
Niemniej album był promowany
znacznie wcześniej.
Świadczy o tym repertuar czwartego
dysku. Nagrania pochodzą z
koncertu, jaki zespół dał w roku
2010 w Cortland (stan New York).
Znalazły się tam trzy kawałki, które
później tworzyły program "Vengeance".
Są to "Ride Free Or Die"
oraz "Raise Some Hell" i "I Just
Wanna Rock". Te dwa ostatnie stanowią
nawet elektryzujący początek
wspominanej pierwszej studyjnej
płyty po reaktywacji. Ogólnie
to show z Cortland kolejny raz pokazuje,
że muzycy The Rods potrafią
profesjonalnie przygotować i
zagrać koncert skierowany do fanów
tradycyjnego heavy metalu.
W swoim repertuarze mają wystarczająco
dużo udanych kompozycji,
aby każde ich show niosło muzyczną
ekscytację i nie sadzę, aby fani
tego zespołu kiedykolwiek nudzili
się w czasie ich występu.
Generalnie "Metal Will Never
Die - The Official Bootleg Box
Set 1981-2010" to niezłe wydawnictwo.
Mimo wszystko zbytnio do
niego nie namawiam. Powinni zainteresować
się nim Ci, co są mocno
nakręceni na The Rods, pozostali
raczej powinni pozostać przy
albumach studyjny. Myślę nawet,
że jeżeli Ci najwięksi fani Amerykanów,
nie będą mieli tej pozycji
na półce, to nic się nie stanie.
\m/\m/
Thee Final Chaptre - So Let It Be
Done
2022 Divebomb
Divebomb Records kontynuuje
publikowanie niezwykłych muzycznych
perełek, które były mi do
tej pory nieznane. Jedną z nich jest
zespół Thee Final Chaptre z Nowego
Orlenu działający w latach
1990 - 1992. W trakcie swojej
krótkiej kariery Amerykanie wydali
kasetę "It is Written", która przy
odrobinie szczęścia mogła być EPką,
a nawet Mini-LP. Ekipę zaliczano
do heavy/power metalu, ale
jest to określenie niejednoznaczne.
Mnie ich muzyka bardziej pasuje
do progresywnego amerykańskiego
power metalu, który zderzył się z
klasycznym heavy metalem. Taki
miszmasz Queensryche i Iron
Maiden. Do tego wiele cech US
power metalu, biorąc pod uwagę
m.in. Helstar, Virgin Steele, Jag
Panzer czy Riot. Są też echa inspiracji
thrash metalem. Powinienem
wymienić wczesną Metallikę
i Testament, jednak przytoczę nazwy
Deliverance i Tourniquet.
Dlaczego? O tym za chwilę. Na "So
Let It Be Done" znalazł się wspomniany
odświeżony materiał z "It
is Written" plus sześć bonusów.
Wszystkie kompozycje są niesamowite,
a wyobraźnia muzyczna
Amerykanów wręcz onieśmiela.
Jest w nich moc, ale także wiele
subtelności. Wszystkie utwory są
gęsto nasycone niesamowitymi tematami
muzycznymi, które przenikają
się ze sobą, tworząc zagatkowy,
a zarazem wciągający i niezwykły
świat muzyczny. Są bardzo
różnorodne, pomysłowo wymyślone
oraz napisane z rozmachem.
Zebrano w nich wszystko, co w
takiej muzyce bardzo mi się podoba,
znakomite riffy, przykuwający
uwagę wokal, niebanalne melodie,
świetne aranżacje, niesamowitą miksturę
emocji, klimatów oraz brzmieniowych
kontrastów. Muzyka
nie raz zagrana jest bardzo technicznie,
ale nie ma w niej nic z
kanciastych aranżacji, znanych,
chociażby z techno-thrashu. Muzyka
cały czas wartko płynie bez
żadnych zgrzytów i dysonansów.
Można byłoby teraz przeanalizować
poszczególne utwory, ale jak
już zaznaczyłem, każdy jest inny,
ale równie dobry. Każdym można
na swój sposób się zachwycać. Tak
dla spokoju, bardziej mojego, wymienię
ostatnią kompozycję, ponad
dziewięciominutowy "The
Hallowed Hymn", który zawiera
wszystko, czym wyróżnia się Thee
Final Chaptre, a dodatkowo jest
mocno epicki. Muzycy są wręcz rewelacyjni.
Niesamowita jest sekcja
rytmiczna, Paul "Rock" Starnes
(bas) David Osbourn (perkusja).
Bas i perkusja są świetnie ustawione,
mają znakomity sound, a pomysły
na poszczególne partie są
nie od parady. Co do gitarzysty
Gary'ego Michaela Wilsona,
oczywiście można zachwycać się
jego popisami solowymi, ale dla
mnie ważniejsze są riffy, na które
muzyk ma niesamowite patenty.
Wokalista Andrew "Tripp" Whittington
jest klasą dla samego siebie,
ale jego szkoła śpiewu wywodzi
się z tej samej, co np. Tima
"Rippera" Owensa. Jak wspomniałem,
utwory pochodzą z różnych
sesji, ale w ogóle tego nie słychać.
Redaktorzy tego wydawnictwa
przygotowali tak płytę tak, że w
ogóle nie rzuca się to w uszy. Za to
wspomniane uszy mogą rozkoszować
się brzmieniem. Jest niesamowite,
soczyste, pełne mocne i w
ogóle się nie zestarzało. Myślę, że
wiele współczesnych kapel chciałoby
mieć taki sound. Wróćmy teraz
do wątku, o którym napomknąłem
na początku recenzji. Chodzi o ten
z Deliverance i Tourniquet w roli
212
RECENZJE
głównej. Otóż nie bez przyczyny
zahaczyłem o te formacje, ponieważ
należą one do tzw. white metalu,
czyli przedstawicieli propagujących
chrześcijańskie idee. Tą drogą
poruszał się również Thee Final
Chaptre. Jednym będzie się to podobało
innym nie. Niemniej muzycy
podeszli do sprawy z powagą i
rozsądnie. Przynajmniej mnie się
tak wydaje. Co pisać dalej? Życzyłbym
sobie, aby panowie z Divebomb
Records wyszukali i przygotowali
do wydania jeszcze więcej
perełek ja ta. A muzykom z Thee
Final Chaptre, aby przygotowali
nowy autorski program jeszcze lepszy
od tego co słuchałem, bowiem
jak wieść gminna niesie, ponownie
podjęli ze sobą współpracę.
Trouble - Plastic Green Head
2022 Hammerheart
\m/\m/
Ten album zaczyna się totalnie
black sabbathowo. To w sumie już
ten okres kiedy Trouble poruszało
się chętniej w psychodelicznym
doom i stoner metalu niż pierwotnie
w czystym doom. Nie, w żadnym
wypadku nie czepiam się inspiracji
- przecież to brzmi kapitalnie!
W 1995 roku oryginalnie
ukazał się "Plastic Green Head".
Bardzo kwaśny album bujający
właśnie w stronę dźwięków psychodelicznych.
Jednak nawet w takim
wcieleniu amerykańska formacja
radziła sobie świetnie - przecież
w tym jest moc potrafiąca kruszyć
najgrubsze mury. To też krążek,
który na długi czas zamykał działalność
zespołu aż do ich powrotu
w 2007 roku. Gdyby się tak zdarzyło,
że byłby ich ostatnim, to w
ogóle nie przyniósłby wstydu i godnie
podsumował karierę. Jest tutaj
dużo naprawdę fajnego grania.
Mamy do czynienia z doomem,
choć można wyłapać co jakiś czas
sporo przestrzeni. Ładnie zostało
wszystko wyważone - ciężar i jednocześnie
lekkość. Słucha się tego
albumu nie gorzej niż starszych dokonań.
W sumie odnieść wrażenie
można, że Trouble wcale nic a nic
się nie zmieniło, a jeśli już, to były
to zmiany kosmetyczne. Obok
takich ciężkich fragmentów słuchacz
ma szansę "zrelaksować się"
przy spokojniejszych motywach.
Parę jest takich przystanków na
"Plastic Green Head", które tylko
dodają smaku. Wszystko na albumie
jest bardzo spójne. Wiadomo,
że to też muzyka adresowana do
konkretnych odbiorców, choć fani
klasycznego metalowego grania nie
mają co się bać - śmiało mogą sięgać
po ten materiał, bo brzmienie
jest po prostu hipnotyzujące.
Adam Widełka
Trouble - Simple Mind Condition
2022 Hammerheart
Po długiej, aż dwunastoletniej przerwie
od "Plastic Green Head",
zespół Trouble powrócił w 2007
roku albumem "Simple Mind
Condition". Czy wyszło to klasykom
doom metalu na dobre? Można
dziś odświeżyć sobie ten czas,
bo nakładem Hammerheart Records
wychodzi dwupłytowa reedycja,
gdzie na drugim dysku jest
ciekawy koncert z Sztokholmu
datowany na 2003 rok. Odnosząc
się bezpośrednio do poprzedniej
płyty to wyczuwalny jest nadal taki
sabbathowy klimat. Bardzo "gładko"
przemyka początek albumu,
właśnie w klasycznym nastroju.
Pojawia się też trochę spokoju, by
za moment przejść w specyficzny
groove. W sumie jeśli miałbym być
szczery to "Simple Mind Condition"
ma mimo wszystko mniej
mocy niż poprzedniczka. Trochę
panowie kombinowali, narzucając
sporo psychodelicznych motywów,
jednak w ogólnym rozrachunku
całość sprawia wrażenie tylko i
wyłącznie poprawnej. Możliwe, że
spora przerwa w nagrywaniu wybiła
Trouble z rytmu. Krążek ten
jest ciekawy, choć nie wnosi nic
zaskakującego. Trochę taka kontynuacja
tego, co zaczęto na wcześniejszych
płytach. Materiał jest
przeplatany - część ociekająca kleistym
dźwiękiem, snująca się i krocząca
majestatycznie, choć bez tego
czegoś pozwalającego wyrwać z
butów, a zdarzają się też szybsze,
nawet mało klasyczne numery,
bardziej w stylu lżejszego stoner
metalu. Na przykład tytułowy - ma
w sobie sporo przestrzeni, fajnie
poprowadzone gitary i wokal. Dość
prosty, ale taki też, zakładam, miał
być. Nieźle wypada cover Lucifer's
Friend zagrany z odpowiednią mocą
i niosący podobny klimat co
oryginał. Sama końcówka albumu
jeszcze przez chwilę przynosi naprawdę
dobry fluid, zostawiając
człowieka w poczuciu nostalgii i refleksji.
Co prawda "Simple Mind
Condition" jako całość może nie
być jakoś totalnie przekonujące, to
szersze fragmenty rekompensują.
Virus - Scarred For Life
2021 Back On Black
Adam Widełka
Muszę przyznać, że wcześniej na-
Vapuleador - Aniquilación Masiva
2020/2012 Awakening
Vapuleador to formacja, która powstała
w Argentanie w roku 2007.
Na swoim koncie ma trzy studyjne
albumy: "Aniquilación Masiva"
(2012), "Animales Del Caos"
(2013) i "Violencia Ortodoxa"
(2018). Wszystkie trzy krążki
wznowiła Awakening Records, co
z pewnością ucieszy thrashersów.
Debiut Vapuleador charakteryzuje
się surowym, ostrym, szybkim,
dość prostym oraz nerwowym
thrash metalem. Naszpikowany
jest on wrzaskliwymi, pełnymi nienawiści
wokalami, które w dodatku
wykrzykiwane są po hiszpańsku.
Niestety nie ma on najlepszego
brzmienia, co jeszcze bardziej
podkreśla jego muzyczną surowość.
Ogólnie kojarzy mi się to z
dokonaniami kanadyjskiego Slaughter.
Niemniej jak to aktualnie
bywa, jest to szersza mieszanka
wpływów thrashu, w dodatku z
różnych regionów świata: Ratos
De Porao, Vulcano (Brazylia),
Slayer, Exodus (USA), Kreator,
Exumer (Niemcy) itd. Sekcja, a
szczególnie perkusja, mknie na złamanie
karku. Gitary tną gęsto aż
do krwi. Wokalista drze japę niczym
opętany. W dodatku płyta
nie da się znudzić, bo trwa raptem
trzydzieści cztery minuty. Myślę,
że fani ostrzejszego i tego bardziej
surowego thrashu będą zachwyceni
"Aniquilación Masiva".
Vapuleador - Animales Del Caos
2020/2013 Awakening
Na drugim krążku Vapuleador
kontynuuje swoją drogę rozpoczętą
na thrashowej scenie. Kawałki
z "Animales Del Caos" wybrzmiewają
z taką samą złością jak na
debiucie. Ciągle są ostre, szybkie,
ze wściekłymi riffami, ale zaczynają
nabierać one wyrazu i charakteru.
Dużą rolę odgrywa w tym brzmienie,
które jeszcze może nie doskonałe,
ale zdecydowanie lepsze
od tego z debiutu. Przede wszystkim
znacznie lepiej brzmi perkusja.
Bas jest wyraźniejszy. Gitara
brzmi nieźle, ale na tym polu zespół
mógłby postarać się wyciągnąć
więcej. Wokal wypluwa hiszpańskie
słowa z niesamowitą szybkością.
Czasami mam wrażenie, że
popełni skuchę i wszystko się posypie,
ale nie, nasuwa jak z pepeszy.
Bardziej wyraziste są też inspiracje,
oczywiście chodzi o Ratos
De Porao, Slayer, Kreator, Destruction,
Exodus itd. Jednocześnie
przekonywująco wysuwa się
styl samego zespołu, taki surowy,
undergroundowy speed/thrash, zagrany
z werwą i zacięciem. Jak w
wypadku debiutu "Animales Del
Caos" nie trwa zbyt długo, więc
nie ma szans, aby cokolwiek zamulił.
Tym samym Argentyczycy
wyraźnie zaznaczyli, że faktycznie
znaczą coś w swojej klasie.
Vapuleador - Violencia Ortodoxa
2020/2018 Awakening
Wraz z "Violencia Ortodoxa"
argentyński Vapuleador dojrzał.
Przede wszystkim na tym albumie
brzmienie jest klarowne niczym
brzytwa. Kapeli pomógł David
Vallejos i jego studio Cavernario
Studio. Przy okazji zespół nie traci
nic ze swojej istoty i natury. A może
nawet jest bardziej brutalny!
Nadal ich thrash jest wściekły,
gniewny, dziki, ciężki i szybki.
Utwory mają swój charakter i są
bardzo konkretne. Argentyńczycy
od samego początku potrafili przygotować
materiał, który wciągnie
słuchacza, a przy okazji nie zdąży
go zanudzić. W zasadzie każdy napisany
przez nich kawałek jest niczym
pocisk, który wbija się między
oczy słuchających ich maniaks.
Także nie dziwcie się, że
przy opisie płyt Vapuleador nie
staram się wyróżnić któregoś z nagrań.
Wszystkie ich albumy wchodzą
gładko i za każdym razem
słuchaczowi jest za mało i tak odpala
się przycisk "play" na okrągło,
aż nasza ekscytacja zacznie gasnąć.
A szybko to nie następuje. Na
"Violencia Ortodoxa" wszystkie
instrumenty brzmią znakomicie i
klarownie. Swój charakter utrzymuje
również wokalista. Polubiłem
Argentyńczyków i chętnie poznam
ich kolejne dokonania. Muzycznie
nie jest to mistrzostwo świata, ale
ich witalność i siła rażenia nadrabia
te braki. Ogólnie jest bardzo
solidnie oraz dobrze i myślę, że to
jest satysfakcjonujące dla formacji,
jak i ich fanów.
\m/\m/
RECENZJE 213
zwa Virus nie wpadła mi w oczy, a
tym bardziej w uszy. Dzięki ładnie
wydanemu boksowi "Scarred For
Life" mogłem się zapoznać z tą
brytyjską grupą uprawiającą w latach
1986-1990 thrash metal. Zespół
działa od 2008 roku nadal,
nagrał nawet w 2020 roku album,
także nie zamierza składać broni,
choć ze starego składu został tylko
gitarzysta Coke McFinlay. Back
On Black w zestawie umieścił trzy
albumy jakie Virus nagrał na przestrzeni
lat 1987-1989: "Pray For
War", "Force Recon" i "Lunacy".
Za jednym zamachem więc możemy
skompletować sobie dyskografię
zespołu. Na pierwszym albumie
Virus było triem. John D. Hess
(bas), Henry Heston (śpiew, gitary)
i Tez Kaylor (perkusja) zarejestrowali
krótki, bo raptem liczący
sobie niecałe 30 minut, materiał.
Szorstki, szybki, może nawet jakoś
wybitnie nie rzucający się w uszy,
jednak bardzo energetyczny i
utrzymany w duchu gatunku. Na
kolejnej płycie Virus poszerzył się
o wspomnianego wcześniej Coke
McFinlaya i taki skład pozostał do
momentu zawieszenia. Dzięki tej
zmianie muzyka grupy zyskała trochę
więcej przestrzeni, ale nie drastycznie.
Nadal utrzymywali ostry
thrash. Druga gitara, co dało się
zauważyć, dała większe możliwości.
Dalej zespół obracał się w znanej
konwencji, gdzieniegdzie nakładając
kosmetyczne poprawki do
stylu, jaki założył sobie wcześniej.
Krążek "Lunacy" jest tak samo dynamiczny,
jak poprzedni. W sumie
mógłbym nawet stwierdzić, że brzmi
jak kontynuacja pewnych pomysłów.
Szkoda, że grupa nie wypuściła
po nim czegoś więcej, bo
słychać, że byli na fali wznoszącej.
Fajnie, że ktoś wpadł na pomysł
zbiorczego przybliżenia tej grupy.
Virus, jak mogłem się przekonać,
brzmi po latach nieźle. Każdy z albumów
ma swoje dobre momenty.
Może nie zaliczyłbym tego do czołówki
gatunku, ale w żadnym wypadku
krążki nie przynoszą ujmy.
Grupa całkiem zacnie radziła sobie
w tym krótkim czasie działalności i
zostawiła po sobie trzy razy równy
materiał. Dla fanów gatunku powinny
być to rzeczy po prostu smaczne.
X-Wild - So What!
2022 ROAR!
Adam Widełka
W niedługim czasie mają ukazać
się reedycje wszystkich trzech albumów
X-Wild. Cóż za piękna
wiadomość! W końcu ktoś pomyślał
o tym, mam wrażenie, niezasłużenie
zapomnianym trochę zespole.
Działał krótko ale za to pozostawił
po sobie świetną muzykę.
Naturalnie dużo zawdzięcza Running
Wild, bo przecież projekt założyli
muzycy, którzy grali w kapeli
Rock'n'Rolfa i stylistycznie
czasem było to granie zbliżone, jednak
w ogólnym rozrachunku nadali
tej grupie własny charakter.
Perkusista Stefan Schwarzmann,
basista Jens Becker i gitarzysta
Axel Morgan z pomocą wokalisty
Franka Knighta zaproponowali
solidne podejście do heavy metalu.
Album "So What!" to debiut formacji.
Wydany w 1994 roku zawiera
około pięćdziesięciu minut
szorstkiego jak papier ścierny, szarpanego
klasycznego metalu. Słychać
mocny wpływ "macierzystej"
formacji, bo fragmenty mogą przypominać
piracki klimat, do jakiego
przyzwyczaił nas Kasparek, ale
nie można też mówić o jakimś bezmyślnym
kopiowaniu. Z biegiem
minut jak materiał się rozkręca
można już być pewnym, że obcujemy
z naprawdę solidnym tworem.
Frank Knight powala swoim unikatowym
wokalem (choć złośliwi
mogą zaznaczyć, że nic się nie różni
od Udo Dirkschneidera) wypluwając
kolejne linijki tekstów. Sekcja
trzyma azymut, choć nazwanie
jej najbardziej wszechstronną
byłoby nadużyciem, to może się
podobać i gra tak, jak ma grać - bez
zbędnych cudów. Jest potężna jak
betonowy filar, na którym oparte
są jadowite riffy gitary. Album to
równe kawałki bez mazgajstwa.
Numer goni numer, a każdy utrzymany
jest w typowo heavy metalowej
konwencji. Jest motoryka,
zadziorność i odpowiednia moc -
do niczego w sumie nie można się
przyczepić. Album "So What!" nie
jest jakimś super odkrywczym graniem.
Tak jak zresztą X-Wild nie
założony został po to, żeby bez powodu
kombinować. Zdaję sobie
sprawę, że nie każdy będzie zainteresowany
i może ktoś zarzucić
tym utworom szablonowość, ale
nie można odmówić tego, że bije z
tej muzyki trudna do zatrzymania
energia. Na pewno grupa w połowie
lat 90. udanie mogła dać fanom
Running Wild trochę radości,
bo jak wiadomo Rolf wpływał
coraz mocniej na mieliznę. Chociaż
pomijając konotacje - X-Wild
okazał się, jak wspomniałem wyżej,
osobliwym i bardzo interesującym
zespołem i fajnie, że przypomną
o nim nowe reedycje Rock Of
Angels Records!
Adam Widelka
Xentrix - Shattered Existence
2022/1989 Dissonance Productions
W końcu się za to wzięli! Dissonance
Productions anonsuje
wznowienia pierwszych płyt Xentrix.
Dla niektórych to piękne wydarzenie
- dość długo nie było w
obiegu, a przynajmniej w ludzkich
cenach, albumów tej brytyjskiej kapeli.
Na początek oczywiście
"Shattered Existence" z 1989 roku
z trzema bonusami, w tym coverem
Raya Parkera Jr. "Ghostbusters".
W pewnych kręgach Xentrix
uchodzi za grupę wręcz kultową.
Ciężko się z tym nie zgodzić, bo
panowie młócili bardzo dobry, techniczny
wręcz thrash metal. Ich
muzyka miała wtedy wszystko, co
mogło złożyć się i składało na konkretny
krążek z tego gatunku. Dynamiczna
praca gitar i solidna sekcja
nawet po latach nic nie traci
ze swojej mocy. Trochę czasu minęło
a nadal "Shattered Existence"
potrafi zaciekawić. Z drugiej
strony obok ciekawych riffów i naprawdę
interesujących pomysłów
nie da się przejść obojętnie obok
tego, że Xentrix pełnymi garściami
czerpał z twórczości zespołów odnoszących
sukces zza wielką wodą
w połowie lat 80. W kompozycjach
z tego albumu bardzo mocno wybijają
się wpływy Metalliki czy Testament.
Czy to razi? Czasem tak.
Są fragmenty, gdzie wyraźnie wybrzmiewają
echa kolegów z USA.
Nie można oczywiście mówić o jakimś
kopiowaniu totalnie bezmyślnym
- przez coś ponad 40 minut
Xentrix na debiucie radzi sobie
nieźle. Są również kawałki, które
zdradzają potencjał młodej załogi i
w których kiełkuje własny charakter.
Do końca jednak nie udaje się
im pozbyć tego specyficznego brzmienia
pachnącego dokonaniami
wspomnianych wyżej. Album
"Shattered Existence" to mimo
wszystko rzecz jak najbardziej ponad
przeciętna. Absolutnie może
się podobać i przyciągać nowych
fanów. Na pewne sytuacje nie
sposób być jednak głuchym, choć
nie psują one AŻ tak całości. Jest
tu moc, zadziorność i umiejętność
kombinowania. W tamtych czasach
Xentrix wykorzystał wydeptane
ścieżki z głową.
Adam Widełka
Xentrix For Whose Advantage?
2022/1990 Dissonance Productions
Dissonance Productions wznawia
kolejno albumy brytyjskiego
Xentrix. Chronologicznie, jak
przykazano, także można sobie też
prześledzić przy okazji drogę, jaką
grupa przechodziła. Byli, i w sumie
są, jedną z ciekawszych kapel ze
starego kontynentu grających
thrash metal. Sprawdzone wzorce
zza oceanu filtrowali przez swoje
pomysły i nie zatracili się w inspiracjach
- przez to dziś nadal chętnie
słuchane są takie albumy jak
"For Whose Advantage?". Oryginalnie
wydany rok po debiucie, w
1990, nakładem Roadracer Records.
Można odnieść wrażenie, że
jest to udana kontynuacja tego, co
Xentrix założył sobie na poprzednim
krążku. Już aż tak mocno nie
zwraca uwagi to, że zespół chętnie
czerpał inspiracje od zaczynających
wcześniej grup amerykańskich.
Bardziej na "For Whose Advantage?"
zarysowuje się własny
charakter, z odniesieniami, choć
nie przysłaniającymi tego, co chcą
pokazać. To album może nie tak
szybki i agresywny, mający jednak
w sobie dużo swobody i energii.
Słychać, że Brytyjczycy nie byli zainteresowani
bezmyślnym łupaniem
wedle zasady - im szybciej
tym lepiej. Zdarza się nawet przemyślany
antrakt w postaci krótkiego,
akustycznego numeru, jaki
ładnie wprowadza słuchacza do,
niejako, kilku ostatnich kompozycji.
Umieli panować nad prędkością
swoich kawałków, więc szybkość,
nawet jeśli jest, nie przygniata.
Takimi płytami buduje się nazwę.
Można potem nagrać coś
słabszego, innego, ale zawsze ludzie
będą wracać do tych najlepszych
pozycji. Myślę, że w dyskografii
Xentrix ten album jest szczególny.
Dla wielu to chyba jeden z
lepszych europejskich krążków
thrash metalowych i trzeba przyznać,
że opinia nie jest na wyrost.
Jest to rzecz w swoim znaczeniu
przystępna, bardzo sprawnie zagrana
i napisana. Tak jak w przypadku
"Shattered Existence" umiejętnie
przemycone są wpływy amerykańskiego
thrashu, będące po prostu
fundamentem., na którym zbudowano
ciekawe kompozycje. Tak
- można tak to ująć - jest interesująco.
Gdzie trzeba grupa gra bardzo
dynamicznie, ale w ogólnym
rozrachunku to solidny thrash bez
zbędnego ciśnienia na udowadnianie
komuś czegoś. Po prostu jest
to równa i, po latach, całkiem świeżo
brzmiąca płyta.
Adam Widełka
214
RECENZJE