11.03.2023 Views

HMP 83 Judas Priest

New Issue (No. 83) of Heavy Metal Pages online magazine. 67 interviews and more than 170 reviews. 216 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Judas Priest, Powerwolf, Hellhaim, Monasterium, Udo Dirkschneider, Satan, Grave Digger, Kreator, Anvil, Xentrix, Vio-Lence, Evil Invaders, Tysondog, X-Wild, Evil, Skull Fist, Tension, Night Cobra, Death SS, Thunderor, Gauntlet Rule, Sanhedrin, Fer De Lance, CoverNostra, Mirage, Tyrada, Snake Eyes, Sign Of Death, Ironflame, Greyhawk, Powertryp, Solitary, Ted Nugent, Nazareth, Graham Bonnet Band, Victory, Praying Mantis, Ibridoma, Cobra Spell, Knight And Gallow, Midnite Hellion, Space Vacation, Evergrey, Sunrunner, Parallel Mind, Setheist, Envy Of None, Reaper, Circle Of Silence, Sin Starlett, Death Dealer, Leash Eye, Elder, Circus Prütz and many more. Enjoy!

New Issue (No. 83) of Heavy Metal Pages online magazine. 67 interviews and more than 170 reviews. 216 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Judas Priest, Powerwolf, Hellhaim, Monasterium, Udo Dirkschneider, Satan, Grave Digger, Kreator, Anvil, Xentrix, Vio-Lence, Evil Invaders, Tysondog, X-Wild, Evil, Skull Fist, Tension, Night Cobra, Death SS, Thunderor, Gauntlet Rule, Sanhedrin, Fer De Lance, CoverNostra, Mirage, Tyrada, Snake Eyes, Sign Of Death, Ironflame, Greyhawk, Powertryp, Solitary, Ted Nugent, Nazareth, Graham Bonnet Band, Victory, Praying Mantis, Ibridoma, Cobra Spell, Knight And Gallow, Midnite Hellion, Space Vacation, Evergrey, Sunrunner, Parallel Mind, Setheist, Envy Of None, Reaper, Circle Of Silence, Sin Starlett, Death Dealer, Leash Eye, Elder, Circus Prütz and many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



Każdy numer magazynu ma swoją historię,

w trakcie prac nad nimi bywało wesoło, ale trafiały się

też mało sympatyczne chwile. Niemniej przeważało skupienie,

intensywność, zaangażowanie, pracowitość itd.,

po prostu byliśmy skoncentrowani na swojej robocie.

Być może gdyby ktoś od początku zajął się kroniką działalności

magazynu, mielibyśmy teraz dość ciekawy dokument.

Aczkolwiek zawsze miałem przeświadczenie, że

nikogo z czytelników takie rzeczy nie obchodzą. Niemniej

bywały momenty, które mnie mocno martwiły,

chociażby ostatnio to, że jesteśmy kwartalnikiem. OK,

głównie nam to nie wychodzi, ale uwierzcie, zawsze próbujemy.

Także teraz bardzo żałowałem, że nie mogliśmy

przyśpieszyć edycji nowego numeru. Od dość dawna było

wiadomo, że jego głównym tematem będzie Judas

Priest i byłoby fajnie, aby ich wywiad trafił przed występem

na Mystic Festival. Niestety było to niemożliwe.

Całe szczęście Rob Halford jest bardzo wdzięcznym

rozmówcą, także zawsze warto poznać to, co ma do powiedzenia.

Myślę również, że dobre wspomnienia z występu

Judasów w Gdańsku też będą napędzały chęć pewnej

bliskości z Bogiem Metalu, a to właśnie może zastąpić

zapisana rozmowa z Robem, do której poznania

bardzo zachęcam. Innym pozytywnym efektem tego wyczekiwania

tego wyczekiwania, była możliwość wykorzystania

zdjęcia na okładkę naszej redakcyjnej koleżanki

- Małgorzaty Bilickiej - która wykonała je w czasie

wspomnianego festiwalowego koncertu. Także, może

niepotrzebnie się tak zamartwiłem.

Drugą główną okładkę wypełnia Powerwolf,

współczesna ikona markowego melodyjnego power

metalu. Nie wszystkim jest to w smak. Wiem. Niemniej

Niemcy zapracowali sobie na tę pozycję i nie ma

powodu czynić im ujmy, nawet gdy nie przepada się za

takim graniem. Ciekawostką jest fakt, że muzycy Powerwolf

przygotowali wydawnictwo "The Monumental

Mass: A Cinematic Metal Event", które niby jest

rejestracją występu live, takiego bez publiczności, ale

dzięki inscenizacjom w zasadzie wyszedł im niezły spektakl

telewizyjny. Oczywiście o szczegółach tego wydarzenia

dowiecie się czytając rozmowę z klawiszowcem

Falk Marią Schlegelem.

Po tematach okładkowych lądują dwa wywiady

z rodzimymi wykonawcami, grupami Hellhaim i

Monasterium. Na polskiej scenie wbrew pozorom dzieje

się wiele ciekawego, niestety nie poświęca się temu

odpowiedniej uwagi. Bardzo chciałbym to zmienić, ale

temat jest bardzo ciężki. Nie bardzo wiem, co miałoby

się zdarzyć, aby to zmienić. Do rzeczy. Obie formacje

wydały właśnie znakomite krążki, kolejno "Let the

Dead Not Lose Hope", "Cold Are the Graves", i moim

zdaniem warto mówić o nich, a przede wszystkim ich

słuchać. Maniacy ciężkich metalowych dźwięków, tych

tradycyjnie heavy metalowych i soczystych epickich

doomowych, zdecydowanie powinni raczyć się takimi

wydawnictwami. Nie są to jedyne polskie akcenty w bieżącym

numerze. W dalszej jego części przeczytacie jeszcze

wywiady z CoverNostra, Tyrada, Snake Eyes,

Intro

Setheist czy Leash Eye. Jak sami widzicie, jest tego

sporo. W dodatku każdy zespół prezentuj coś zupełnie

innego, acz równie ciekawego.

Kolejni artyści należą do tych bardziej znanych

i lubianych, a że właśnie wydali swoje najnowsze

studyjne albumy to, trzeba było o nich porozmawiać.

Także mamy kolejno rozmowy z Udo Dirkshneiderem,

który wydał płytę z coverami pod swoim imieniem

i nazwiskiem. Następnie mamy wywiad z gitarzystą

Russem Tippinsem, który opowiedział nam o najnowszej

odsłonie Satan ukrytej pod tytułem "Earth Infernal".

Poza tym mamy rozmowy z Chrisem Boltendahlem

z Grave Digger, Fredericiem Leclercq'iem z

Kreator oraz Steve'em "Lipsem" Kudlowem, oczywiście

z Anvil. Ta ostatnia rozmowa mogłaby się stać jedną

z ciekawszych dykteryjek we wspomnianej na początku

kronice z historiami, jak powstawały poszczególne numery

HMP. Lips należy do muzyków, który nie odpowiada

na pytania wysłane e-mailem. Musi to być rozmowa,

w tym wypadku z wykorzystaniem komunikatora

Skype. Termin tej rozmowy był zmieniany kilka razy,

co wprowadziło trochę nerwowości w naszych szeregach,

ale czułem, że Steve'owi te zmiany terminów też mocno

nie dawały spokoju. W końcu, jak doszło do zaplanowanej

rozmowy to, okazało się, że jakość połączenia nie

pozwalała na przeprowadzanie wywiadu. Niemniej Lips

był na tyle zdeterminowany, aby zakończyć sagę rozmów

z HMP, że zgodził się na czat z wykorzystaniem

Skype'a. Musiało to wyglądać naprawdę przezabawnie.

Także Pan Kudlow potrafi być elastyczny i może udzielać

wywiadu, pisząc na klawiaturze. Jedynie żałuję, że

nadal pozostał mało wylewny, ale za to odpowiadał bardzo

konkretnie.

Do powyższej grupy można byłoby zaliczyć

wywiady z Tysondog, Evil i Vio-Lence, ale trzeba

je traktować bardziej jako rozmowy wspominkowe, gdyż

wymienione zespoły powróciły do żywych po dłuższych

przerwach. Szczególnie dotyczy się to Vio-Lence, które

swoją ostatnią płytę studyjną "Nothing to Gain" wydała

w roku 1993. A takich wspominkowych wywiadów jest

więcej, wymienię, chociażby Xentrix, Fortress, czy X-

Wild. Można byłoby zastanawiać się, czy do tego grona

nie dołączyć również Death SS, czy Mirage.

Oczywiście nie mogło się obyć bez zespołów,

które zalicza się do tzw. nurtu NWOTHM. A zaczynają

je dość mocnym akcentem wywiady z Evil Invaders

i Skull Fist. Później "lecą" Tension, Venator,

Luzifer, Gauntlet Rule, Sandhedrin, Fer De Lance,

Ironflame, Greyhawk, Cobra Spell, Knight And Gallow,

Midnite Hellion, Sin Starlett itd. Naprawdę jest

ich sporo, zresztą nie wymieniłem wszystkich, a co najważniejsze

każdy z nich prezentuje niezły muzyczny poziom

oraz inne podejście do niby tego samego tematu.

W każdym razie fani tej sceny mogą znaleźć dla siebie

wiele dobrego.

Nie wiem, jak traktować takie formacje jak

Ibridoma czy Death Dealer. Pierwsi, choć nie zdobyli

jakiegoś wielkiego rozgłosu, za to mają już wieloletnie

doświadczenie i gwarantują solidną jakość swojej muzyki.

Za to Death Dealer tworzą muzycy z jeszcze większym

doświadczeniem, choć różnice między po-szczególnymi

muzykami bywają dość spore. Dla przy-kładu

najstarszy Ross H. Friedman ma 68 lat, a naj-młodszy

Steve Bolognese ma równo 40 lat. No i nie można ich

za bardzo zaliczyć do NWOTHM, ani do klasycznych

pionierów sceny heavy metalowej czy też power metalowej.

Nie mam za to wątpliwości, że tworzą scenę tradycyjnego

heavy metalu i swoimi wydawnictwami bardzo

ją wzbogacają.

Bardzo ciekawy rozdział w bieżącym numerze

tworzy zbiór wywiadów ze starymi przedstawicielami

hard rocka. Rozpoczyna go znakomita rozmo-wa

z Tedem Nugentem. Następną jest pogawędka z Petem

Agnew o najnowszym krążku Nazareth. Później

mamy Grahama Bonneta, który opowiada o Graham

Bonnet Band, choć zahacza również o inną jego formację,

Alcatrazz. Mamy też kolejny wywiad z Hermanem

Frankiem, który tym razem przybliża nam nową płytę

Victory. Na koniec zaś jest rozmowa z Tino Troy'em o

Praying Mantis, które kojarzone jest nie tylko z hard

rockiem i AOR-em, ale także z NWOBHM.

Nie zabrakło również przedstawicieli sceny

progresywnego metalu. Do tej części możemy zaliczyć

wywiady z Evergrey, Kennem Nardi (znacie go przede

wszystkim z Anacrusis), Sunrunner, czy też Parallel

Mind. Ciekawostką tego modułu jest rozmowa z Andy

Curranem o nowo powstałej kapeli Envy Of None. Poniektórzy

Andy'ego pamiętają z Coney Hatch. Zresztą

ten wątek też był poruszany w tym wywiadzie. Jak zarówno

temat innego współzałożyciela jak i podpory nowej

formacji Alexa Lifesona (tak, tak tego z Rush).

Envy Of None z pewnością ma w swojej muzyce pierwiastki

progresywnego rocka, ale głównie ich domeną

jest rock, taki bardziej zwiewny i nadający się do puszczania

w radio. Niemniej warto poświecić trochę czasu

na przeczytanie tej rozmowy, bowiem Andy bardzo barwnie

opowiada o różnych ciekawych sprawach, również

tych bezpośrednio dotykających naszych pasji.

Oczywiście parę tematów, które niejako odrywają

nas od podstawy naszych zainteresowań, też się

znalazło. Tym razem są to wywiady z mającymi do czynienia

- bardziej lub mniej - ze stoner rockiem Leash

Eye i Elder oraz blues-rockowym Circus Prütz. Nie

brakuje również stałych rubryk, choć od tego numeru

będziecie mogli cieszyć się kolejną, zatytułowaną "Metalowiec

Gawędziarz", za która będzie odpowiedzialny

nasz nowy współpracownik Rafał Krakowiak.

Także drodzy czytelnicy oddajemy Wam

najnowszą edycję Heavy Metal Pages z nadzieją, że mimo

wakacji znajdziecie czas na poczytanie jego zawartości,

a jak już to uczynicie, wierzę, że sprawi Wam to

tyle samo radości, co moczenie się w morzu, wylegiwanie

na plaży, pływanie na żaglówce, chodzenie po górach,

picie browca itd.

Michał Mazur

Spis tresci

82 Lesson In Violence

84 Sign Of Death

86 Ironflame

89 Greyhawk

90 Powertryp

92 Solitary

94 In Vain

96 Emissary

98 Ted Nugent

102 Nazareth

104 Grahem Bonnet

Band

108 Victory

110 Stray Gods

112 Praying Mantis

114 Fortress

116 Turbo

118 Ibridoma

121 Cobra Spell

122 Knight And Gallow

125 Midnite Hellion

128 Trick Or Treat

130 Space Vacation

Cover foto: Małgorzata Bilicka

3 Intro

4 Judas Priest

7 PowerWolf

10 Hellhaim

13 Monasterium

16 Udo Dirkschneider

18 Satan

22 Grave Digger

25 Kreator

28 Anvil

29 Xentrix

32 Vio-Lence

36 Evil Invaders

42 Tysondog

44 X-Wild

46 Evil

48 A Tribute To

William J Tsamis

50 Skull Fist

54 Tension

56 Venator

58 Night Cobra

60 Death SS

62 Luzifer

64 Thunderor

66 Gauntlet Rule

68 Mortal Soil

70 Sanhedrin

72 Fer De Lance

74 CoverNostra

76 Mirage

78 Tyrada

80 Snake Eyes

132 Master Spy

134 Evergrey

136 Kenn Nardi

139 Sunrunner

142 Parallel Mind

144 Setheist

146 Envy Of None

150 Reaper

152 Circle Of Silence

154 Sin Starlett

156 Death Dealer

158 Metalowiec Gawędziarz

160 Leash Eye

162 Elder

164 Cirkus Prütz

166 Live From The

Crime Scene

170 Zelayna Klaszka

171 Decibels` Storm

203 Old, Classic,

Forgotten...

3


W hołdzie ludziom ciężkiej pracy

Rozmowę zaczął sam, od krótkiej anegdoty

o tym, jak minął mu poprzedni

dzień, w którym spotkał się z Alice

Cooperem, na otwarciu finansowanej

przez tego drugiego

organizacji, wspierającej

muzycznie młodzież borykającą

się z wykluczeniami. Następne

tematy popłynęły gładko,

a Rob Halford okazał się jednym z

najbardziej otwartych i szczerych

muzyków, z jakimi miałem przyjemność

rozmawiać. Siedemdziesięciolatek,

któremu w trakcie kolejnych

minut rozmowy, obserwując

go przez Zooma, byłem gotów odjąć co najmniej dekadę z metryki. Opowiadał

w sposób wyważony, ale w pełni zaangażowany i skory do dygresji, odrobinę odchodzących

od podsuniętego mu pytania. Głęboko wierzy w misję niesienia swoją

muzyką mocy, którą chciałby oddać swoim fanom. Często używa pojęć takich jak

społeczność i wspólnota mówiąc o tym, co odnajduje w środowisku metalowców.

Czaruje przy tym nieco polskich fanów, nie mogąc doczekać się spotkania z nimi,

podczas gdańskiego Mystic Festival, w czerwcu tego roku. Judas Priest obchodzą

właśnie pięćdziesięciolecie definiowania tego czym heavy metal jest. Weźmy

udział w tej celebracji.

metalu.

przyszli zobaczyć nas oraz przyjaciół z

Queensryche. Działamy już właściwie pięćdziesiąt

jeden lat. Coś podobnego wydarzy się

w twojej karierze tylko raz i bardzo niewiele

zespołów dobiega takiego wieku. Jest w tym

coś wyjątkowego, mamy więc co świętować.

Ułożyliśmy z tej okazji świetna listę utworów

i przygotowaliśmy powalające show. Częścią

naszej tradycji jest to, że zostawimy cię nie

tylko z tym co usłyszałeś, ale również z tym,

co zobaczyłeś. To będzie wizualne przeżycie.

Spotkacie się z przyjaciółmi, których nie widzieliście

od dawna, bo przecież nie było koncertów.

Będziecie rozmawiać o tym, co u was

słychać, jakie kapele ostatnio lubicie, skąd

wziąłeś ten fajny t-shirt i tak dalej. (śmiech)

Chodzi o fajny klimat, jedność i budowanie

społeczności. Tak wyglądała trasa do tej pory,

tak będzie też w Polsce. Cudownie jest znowu

grać z Richiem. Glenn Tipton (jeden z założycieli

zespołu, od kilku lat, z powodu stanu

zdrowia wywołanego postępującym schorzeniem

Parkinsona, nie jest w stałym składzie

koncertowym grupy - przyp. red.) od czasu do

czasu wpada, aby wystąpić z nami na pojedynczych

koncertach. Robi to wtedy, kiedy

jest w stanie - jeśli czuje się dobrze. Odczuwam

wtedy ekscytację. Nie wiem czy Glenn

pojawi się na Mysticu, czy nie. To zależy od

jego stanu zdrowia, a ten potrafi zmienić się z

dnia na dzień. Jestem pewien, że jeżeli będzie

się czuł dobrze, to zobaczymy go w Polsce. Jak

widzisz, wszyscy staramy sobie radzić i wspierać

w tym co robimy. W metalu świetne jest

to, że mówi o pokonywaniu trudności i wyzwań,

jakie stawia przed tobą życie. Wiele

utworów Judas Priest o tym opowiada. Także

o walce ze złem. W pewnym sensie to nasza

mantra albo rodzaj manifestu. Zresztą, nie tylko

nasza, wielu metalowych muzyków podnosi

podobne tematy, dotyczące pozytywnej

mocy i energii. Nikt z nas nie przypuszczał, że

po pięćdziesięciu latach nadal będziemy to robić

na scenie.

HMP: Na początku czerwca Judas Priest

wystąpi jako headliner Mystic Festival 2022

w Gdańsku. Jak wspominasz swoje dotychczasowe

wizyty w naszym kraju?

Priest wraca do Polski. Polscy maniacy są jak

zaciekłe hordy kosmitów, które po prostu kochają

metal. Utrzymujemy z nimi długą i piękną

relację właściwie od kiedy tylko zespół istnieje.

Od zawsze chcieliśmy dotrzeć do Polski,

ale świat wyglądał wtedy jak wyglądał - nie

mogliśmy tego zrobić. W końcu nadszedł

dzień, w którym mogliśmy przyjechać i dla

was zagrać (pierwszy raz wystąpili u nas w

Katowicach w 1998 roku - przyp. red.). To

było wspaniałe uczucie, móc spotkać się z

fanami, którzy wspierali nas i naszą muzykę

od długiego czasu. Tym razem będziemy świętować

tę relację. Mystic to wielki festiwal,

piękna celebracja metalu, hard rocka i muzyki

w ogóle. Nie możemy doczekać się ponownego

połączenia się z polską społecznością i razem

z nią darcia się w niebogłosy przy heavy

Foto: Justin Borucki

Kilka tygodni temu zakończyliście amerykańską

część trasy 50 Heavy Metal Years.

Ze względu na wybuch pandemii przekładaliście

ją prawie dwa lata. Jak się czujesz

świętując pół wieku działalności swojego

zespołu, grając niemal co wieczór wybór z jego

najmocniejszych kawałków?

Przede wszystkim, to najlepszy przykład tego,

że dbamy o siebie nawzajem. Co mam na myśli?

Nasi wielbiciele są na tyle wyrozumiali, że

zostali z nami, nie tylko aż skończyły się restrykcje

i mogliśmy pojechać w trasę, ale pozwolili

też dojść do siebie Richiemu, gdy miał

problemy ze zdrowiem (podczas jednego z

koncertów w 2021 roku, gitarzysta Richie

Faul-kner doznał pęknięcia aorty podczas grania

ostatniego kawałka, jego życie prawdopodobnie

uratowała tylko bliskość szpitala i szybkość,

w jakim został do niego dowieziony -

przyp. red.). Wszyscy zachowali swoje bilety i

Jak się czujesz, gdy Glenn występuje z wami

danego wieczoru?

Wspaniale, wprowadzam go na środek sceny i

zapowiadam. Publiczność nigdy do końca nie

wie, czy dziś Glenn się pojawi czy nie.

Wszyscy wtedy szaleją, dostrzegam mnóstwo

łez i wzruszenia. Bo oto jest z nami ten gość -

wspaniały heavy metalowy gitarzysta. Glenn

nadal jest aktywnym członkiem Judas Priest.

Gdy wychodzi na scenę, ma się wrażenie, że

cała sala po prostu odrywa się od ziemi. Tyle

rzeczy wtedy się dzieje w głowie, trudno to

opisać. Chociażby to, że przecież ciągle walczy

ze swoją chorobą. To facet, który wyznaczał

standardy grania metalu a teraz przekracza

swoje ograniczenia. Nadal jest w stanie zagrać

na gitarze nasze kawałki, przeważnie są to:

"Metal Gods", "Breaking the Law" i "Living

After Midnight". Widzieć go na scenie, wiedząc

jak znacząca dla historii metalowej gitary

to postać, czuję coś naprawdę wspaniałego.

Gość jest jedyny w swoim rodzaju. Jego solówki

są legendarne, przepięknie skomponowane.

Jest jak architekt, jeżeli chodzi o pisanie muzyki.

Niezależnie czy mówimy o utworach takich

jak "Beyond the Realms of Death" czy

"Painkiller". Jeżeli pomyślisz sobie o tym czego

dokonał, to wiesz, że jest to niesamowite.

Glenn podróżuje z wami podczas całej trasy

czy przylatuje bezpośrednio na pojedyncze

koncerty?

4

JUDAS PRIEST


W Stanach przylatywał na konkretny koncert,

pewnie w Europie będziemy robić podobnie.

Mamy samolot, którego możemy użyć w tym

celu, jest to bardziej efektywne. Zabawne, bo

od dłuższego czasu nie wykorzystywaliśmy

samolotu na trasach, ale mam już dość siedzenia

w pieprzonych autobusach. (śmiech)

Musisz tkwić w nim sześć godzin, aby dotrzeć

do następnego miejsca. Na starość stałem się

naprawdę niecierpliwy. Jestem starym, złośliwym

metalowcem. (śmiech) Nie jestem w stanie,

kurwa, wysiedzieć w tych cholernych busach

czterech czy większej liczby godzin. W

rezultacie, latamy między koncertami samolotem.

Pozwala nam toteż grać więcej koncertów,

mniej czasu tracimy na dojazdy. A więc

tak, Glenn czasem lata z nami i świetnie mieć

go wtedy na pokładzie. Richie jest wtedy zachwycony,

nazywa go "generałem". Gdy do

nas dołączył, Glenn stał się jego mentorem,

byli ze sobą nierozłączni. Nauczył go wiele na

temat gitary i występowania na scenie. Dlatego

Richie chce być teraz przy Glennie.

W swojej autobiografii pod tytułem "Wyznanie"

ujęło mnie w jaki sposób wypowiadasz

się o Glennie, odniosłem wrażenie, że

to twój bardzo dobry przyjaciel. Uznałbyś go

za najbliższą ci osobę w zespole?

Najdłużej znam Iana i Glenna. Panuje między

nami specyficzna równowaga. Rozumiesz,

gdy jesteś w zespole, to jest twoja praca, jest to

relacja zawodowa. Kiedy mamy przerwę rzadko

się ze sobą kontaktujemy. Istniejemy w

swoich życiach od dekad, już pół wieku. Ale

wiem, co miałeś tym pytaniem na myśli. Tym,

za co zawsze uwielbiałem w tym zespole jest

atmosfera prywatności i poufności. Dzielimy

się bardzo osobistymi rzeczami, tak jak robią

to przyjaciele. Z najlepszym przyjacielem rozmawiasz

na tematy, których nie poruszasz ze

swoim współmałżonkiem. To wspaniała więź

oparta na zaufaniu. Każdy potrzebuje kogoś,

komu może zaufać, mieć z kim porozmawiać,

niezależnie jak trudną sam byłby osobą. Łączy

nas z Glennem wiele wspaniałych rozmów

odbytych na przestrzeni dziesiątek lat. Doceniam

to i szanuję. Nie będzie tak, że zaczniemy

teraz wysyłać wiadomości inny ludziom,

że "Glenn napisał to czy tamto, a ktoś inny

odpowiedział inaczej, bla bla bla". (śmiech)

Takie burze nie są dla nas atrakcyjne. Gdy

zaczynaliśmy oczywiście jeszcze nie było Internetu,

Instagrama i Twittera. To czym zespoły

się zajmowały owiane było mistyczną

tajemnicą. Rozumiesz mnie? Raz na jakiś czas

udzieliłeś wywiadu dla jakiegoś magazynu

muzycznego, opowiadałeś o wydawanym albumie

i to by było na tyle. Nikt nie wpieprzał

się twoje życie, oprócz tych spraw, którymi

chciałeś się podzielić. Trochę mi tego brakuje.

Nie jestem tu bez winy, mam profil na insta i

uwielbiam na nim przebywać, rozmawiać z

ludźmi. Ale spójrz na Led Zeppelin, oni nie

udzielili żadnego wywiadu podczas całej swojej

kariery. To była decyzja ich menadżera,

Petera Granta, który mówił, że nie chce zepsuć

nimbu tajemnicy, jaki istniał wokół zespołu.

Pragnął, aby wszyscy uwielbiali grupę i

ich muzykę, ale nie uważał, aby uchylanie

drzwi w pozostałych sprawach było potrzebne.

Dzięki temu otaczała ich aura niesamowitości.

Niegdyś podobnie było z Toolem, nie

udzielali wywiadów, zanim nie dotarli do pewnego

poziomu. Nawiązuję tutaj do wspomnianej

przeze mnie przyjaźni - więzi, którą

tworzymy wewnątrz zespołu. To, co się dzieje

wewnątrz niego jest wyłącznie naszą sprawą.

Ta więź jest kluczowa dla naszego istnienia.

Zespół musi być nie tylko zdrowy i zdolny

fizycznie do tego, aby grać, ale powinien posiadać

taką zdolność, również pod względem

psychicznym i emocjonalnym. Będąc przy

tym temacie, w ostatnich latach wielu muzyków

otwarcie mówi o swoich problemach psychicznych.

Myślę, że to dobrze, że takie tematy nie

trafiają do szafy.

W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy do siebie

podobni, każdy przechodzi przez jakieś problemy.

Kiedy coś jest nie tak, najlepsze, co

możesz zrobić to porozmawiać o tym z przyjacielem,

rodziną czy kimkolwiek innym. Dobre

samopoczucie psychiczne jest niezbędne w

życiu. Emocje są kluczową jego częścią. My

Foto: Justin Borucki

oddajemy je w muzyce. Dla mnie móc pokazać

co czuję, przed tysiącami maniaków to

najlepsza możliwa terapia. Te wszystkie refleksje

uruchomiło twoje pytanie o relację z Glenem,

sam widzisz, że to istotny temat.

W ostatnich rozdziałach autobiografii, opisałeś

jak wyobrażasz sobie scenę, na której

występować będziecie podczas pięćdziesięciolecia.

Miała wyglądać jak wnętrze jakieś

fabryki lub huty żelaza. To hołd dla Birmingham,

znanego z przemysłu ciężkiego miasta

waszego powstania?

To hołd dla Birmingham a jednocześnie dla

ludzi pracy, tych pracujących w hutach Birmingham,

w fabrykach w Polsce, w Berlinie,

Rio de Janeiro, w Japonii czy gdziekolwiek.

Takie środowisko pracy wykuwa szczególnych

ludzi. Żyję dość długo, by wiedzieć jak poprawiły

się warunki zatrudnienia ludzi zajmujących

się takimi rzeczami. Pamiętam, że jak

chodziłem do szkoły, pisałem o tym również

w "Wyznaniu", czasem przez miasto przelatywały

toksyczne opary. To było coś okropnego,

ludzie bardzo wtedy chorowali. Pracując w

takich warunkach narażeni byli na wdychanie

kancerogennych substancji i wszyscy inni

mieli to w dupie. Po prostu musiałeś przyjść

do roboty i zrobić swoje. Fabryka na naszej

scenie symbolizuje więc wiele różnych rzeczy.

To hołd dla metalu, dla ciężko pracujących

ludzi, ale też dla naszej niezatartej pamięci o

przeszłości. Poza tym, świetnie wygląda - mamy

doskonałe światła i inne bajery. Celebrujemy

w ten sposób heavy metal i istnienie

Judas Priest po pięćdziesięciu latach.

Łatwo jest mi uznać Priest za zespół, który

zawsze był i zawsze będzie. Poniekąd wycho-wałem

się na waszej muzyce. Jednak

przetrwać pół wieku i nadal być aktywnym

scenicznie to nie lada wyczyn - wielu po drodze

się wysypało. Co jest siłą napędową

Judas Priest?

Bardzo dobre pytanie. Dla mnie sercem i duszą

jest to, że uwielbiam śpiewać utwory tego

zespołu. Naprawdę, to dla mnie bardzo głębokie

przeżycie. Dla każdego z nas ten zespół

znaczy bardzo wiele. Ponadto, Priest ten jest

ucieleśnieniem stylu, który znamy jako heavy

metal. W globalnym znaczeniu. Każdy na

świecie kojarzy Judas Priest, zapracowaliśmy

na to swoimi utworami i koncertami. Gdy

jesteśmy w Polsce, Judas Priest należy do

was. Gdy gramy w Australii to jest podobnie.

Ta muzyka dotyka cię i staje się głęboką,

ważną częścią twojego życia, podobnie jak

stała się częścią naszych. Ten kawałek, ta płyta

albo wspomnienie tamtego koncertu -

wszystko to jest w nas. To powody, dla których

dalej istniejemy. Oczywiście, refleksja

nad przeszłością, chociaż ważna, nie jest

jedyną przyczyną naszej egzystencji. Tworzymy

nową muzykę metalową, jesteśmy obe-

JUDAS PRIEST 5


cnie w trakcie przygotowania nowego albumu.

Od zawsze wykuwamy nowy metal. Czy potrzebujemy

kolejnej płyty? Pewnie nie, ale co

z tego? Tym się właśnie zajmujemy. Uwielbiamy

ze sobą przebywać, spotykać się i pisać

nowe utwory, aż będziemy mieli ich tyle, że

możemy mieć album. To część tej energii,

która nas napędza. Sensu nadaje nam możliwość

kreowania planów na przyszłość: nowych

utworów, tras czy spektaklu scenicznego.

Na jakim etapie są prace nad nową płytą?

Wszystkie utwory są już napisane, ale przed

nami jest jeszcze mnóstwo pracy. Wspaniale

byłoby powiedzieć, że już gotowa, ale to nie

ten czas. Na szczęście zakończyliśmy już etap

tworzenia utworów. Nagrywania bywają

trudne, bo masz muzykę w głowie, wiesz jak

kawałki mają lecieć - przecież je napisałeś,

wszystko co miałeś do zrobienia, aby zaistniały

w tym świecie, jest już gotowe. Wszystkie

elementy układanki są już na swoim miejscu.

Dla mnie album jest już więc ukończony.

(śmiech) Wiem, brzmi to jak szaleństwo, ale

mam te wszystkie piosenki w sobie. Nie mogę

się doczekać aż usłyszę, jak Ian (Hill, basista i

jeden z założycieli Priest - przyp. red.) zagra w

nich na basie, albo jakie partie perkusji przygotuje

Scott (Travis, perkusista, w zespole od

początku lat 90. - przyp. red). Zawsze bardziej

interesuje mnie to, co przyniesie reszta

chłopaków. Mało mnie teraz obchodzi to co

stworzyłem ja. Chcę usłyszeć co oni wniosą od

siebie. Po tym z jakim sukcesem i docenieniem

przez krytyków spotkał się "Firepower"

(wydany w 2018 roku poprzedni album grupy

- przyp. red.) musimy porządnie pójść do

przodu. Nie mogę tak naprawdę powiedzieć

nic więcej. Muzyka jest muzyką, jak miałbym

ją opisać? Mógłbym powiedzieć, że "mamy

zajebiste riffy, człowieku". (śmiech) Przecież

zawsze są to "zajebiste riffy", w każdym wywiadzie,

co nie? (śmiech). To będzie wszystko

to, co kochasz w Priest.

Wspomniałeś wcześniej o tym, jak media

odzierają z tajemnicy, ale z drugiej strony, są

też narzędziem, który możesz wykorzystać

do kreacji swojej scenicznej persony. Sam

zresztą to robisz.

Młodsze zespoły, z którymi czasem rozmawiam,

wiedzą, że jeżeli chcą odnieść sukces,

muszą być w stanie dobrze operować w mediach

społecznościowych. Ale muszą być też

gotowe na inwazję mediów w ich życie. Jest to

również przestrzeń na tworzenie kłamstw, na

temat niemal wszystkiego. W taki sposób, że

kłamstwo staje się prawdą. To naprawdę okropna

strona czasów w których żyjemy. Te

wszystkie posty, że koleżka z jakiegoś tam

zespołu wciąga każdego dnia dziesięć gram

kokainy i tym podobne bzdury. Nawet, jeśli to

kłamstwo, to ciągle powtarzane i przekręcane

w końcu stanie się prawdą. Zespoły muszą być

tego świadome. Wystarczy drobnostka, która

można rozdmuchać do niebotycznej skali.

Możesz udzielać wywiadu i otrzymać pytanie

o jakąś plotkę - może to być coś zmyślonego,

ale opowiadając o tym, legitymizujesz i powielasz

taką fejkową historię. Korzystanie z

Foto: Justin Borucki

mediów społecznościowych tak, aby nie zaszkodziło

to zespołowi, jest jedną z rzeczy,

których dzisiaj trzeba się nauczyć. To bardzo

ważne, bo takie rzeczy mogą mocno namieszać.

Wrócę jeszcze do twojej autobiografii. Mocno

się w niej otworzyłeś i szczerze opowiedziałeś

o swojej samotności, frustracji i

niespełnieniu w relacjach z partnerami.

Myślisz, że gdyby tamte wydarzenia miały

następować dzisiaj, po zmianach w odbiorze

osób LGBT+ w części społeczeństw, łatwiej

byłoby ci żyć?

(śmiech) Uśmiechnąłem się ponuro, bo wiem,

jaki jest klimat prawny w tej kwestii w Polsce.

Ale podobnie jest tutaj, w Ameryce. Skala ekstremizmów

jest powalająca. Na litość boską,

jest dwudziesty pierwszy wiek! Dzisiaj jest

Dzień Upamiętnienia Holokaustu (rozmawialiśmy

28 kwietnia 2022 roku - przyp. red.).

Mimo to, nadal żyjemy w czasach, kiedy uchwalane

jest dyskryminujące innych prawo. Nie

można uczyć w szkołach o tym, jakie istnieją

tożsamości seksualne, zakazuje się rozmów na

takie tematy. Ekstremizm hamuje rozwój wielu

części świata. Żyję już dość długo, na tyle

długo by wiedzieć, że historia lubi się powtarzać.

To wstyd. Pomimo tego, musisz się stawiać

i walczyć o swoje prawa do życia - o prawa

człowieka, o to, abyś mógł być tym, kim jesteś.

Nikt nie ma prawa ci tego odebrać. Ekstremiści

próbują jednak to zrobić. Chcą ci w

wmówić, że nie możesz żyć tak jak chcesz. Nie

możesz być tym, kim jesteś.

Odnoszę wrażenie, że twoja twórczość czy

może bardziej osobowość, pomogła wielu

ludziom w walce o uznanie prawa do swojej

tożsamości. Twoje publiczne przyznanie, że

jesteś osobą homoseksualną spowodowało,

że stałeś się dla wielu symbolem odwagi i

wzorem do naśladowania.

Wiem, co masz na myśli. To piękne wynika z

tego, kim jestem. Będąc członkiem zespołu

takiego jak Priest funkcjonujesz w domenie

publicznej - na światową skalę. Ludzie odwołują

się do ciebie, mówią o tobie a nawet stawiają

ci pomniki. Traktują, jako wzór do naśladowania,

chociaż wcale tego nie chcę. Ale mimo

to, akceptuję tę perspektywę. Moje zdanie na

jakiś temat może być inne, ale skoro zostałem

obsadzony w takiej roli, to muszę być przygotowany

mówić otwarcie w obronie konkretnych

zjawisk. Oczywiście wiem, że mam prawo

odmówić odpowiedzi na jakieś pytanie,

bez tłumaczenia się dlaczego. Niektórzy tego

nienawidzą. (śmiech) Żądają ode mnie odpowiedzi!

Cóż, żądaj, czego tam sobie chcesz, ja

nie muszę ci jej udzielać. (śmiech) Istotą

"Wyznania" jest to, że mówię prawdę, prosto

od serca. Odkąd stałem się trzeźwy i wolny od

narkotyków, czyli już od ponad trzydziestu

pięciu lat, nic mnie tak nie napędza jak bycie

szczerym i otwartym w sprawach, które są dla

mnie ważne. Mówię co tylko chcę, na dobre

czy złe. Powiedziałem i zrobiłem w życiu wiele

głupich rzeczy, przyjmuję to. Nikt przecież

nie jest idealny. (śmiech)

Rozmawialiśmy o autobiografii, natomiast

niedawno zapowiedziałeś, że piszesz kolejną

książkę pod tytułem "Biblical". O czym będzie

opowiadać?

O tym, co dzieje się za kulisami pracy muzyka.

Mówimy (wraz ze współautorem Ianem

Gittinsem - przyp. red.) o tym, co przeszedłem

jako zawodowy muzyk i co doprowadziło

mnie do miejsca, w którym jestem obecnie.

To może być wszystko. Jak pokonaliśmy

drogę od grania w małych barach do występowania

jako gwiazda Mystic Festival. To

długa historia i staram się ją przedstawić w

ciekawy sposób. Będzie trochę o tym jak działa

branża, media, jak wygląda udzielanie wywiadów.

Może brzmi to zbyt sterylnie, ale spędziliśmy

z Ianem Gittinsem świetnie czas i

zawarliśmy tam mnóstwo zabawnych anegdot.

Będzie to zabawna pozycja do czytania bo nie

chciałem, aby się wlokła. Ludzie poczują nieco

atmosfery "Wyznania". Wydawcy są bardzo

zadowoleni, niektórzy mieli już okazję ją przeczytać.

Jednak to jest jak wydawaniem płyt,

może będzie zajebista, a może okazać się klapą.

(śmiech) Ale myślę, że będzie interesująca.

W sam raz na Święta, będziecie mieli co położyć

pod choinką, powiedział bezwstydnie

sprzedając swoją książkę. (śmiech)

Igor Waniurski

6

JUDAS PRIEST


Zaprezentować nasz świat

W czasie lockdownu niejeden zespół grał koncert w postaci streamu.

Jednak żaden nie zagrał takiego streamu, jak Powerwolf. Niemcy przygotowywali

się miesiącami do tego, żeby przygotować oszałamiającą scenę i efekty i zagrać na

niej koncert bez fanów - "The Monumental Mass: A cinematic Metal Event". To

nie był ani koncert na żywo, ani teledysk, ani "live in studio". Zespół rzeczywiście

grał i był rejestrowany na bieżąco, ale fani mogli zobaczyć dzieło dopiero chwilę

później. Obecnie zespół szykuje się do wydania "The Monumental Mass" na DVD

i Blu-ray i o tym rozmawiałam z klawiszowcem Powerwolf, Falkiem Marią Schlegelem.

HMP: Nowa płyta, "Call of the Wild", wersje

kawałków z innymi wokalistami na

"Missa Cantorem", a teraz DVD "The Monumental

Mass". Widać pandemia wyzwoliła

u Was masę pomysłów?

Falk Maria Schlegel: Wiele zespołów wskutek

pandemii nie mogło ruszyć w trasę, nie

mogło grać na żywo. W tej sytuacji jedyną

rzeczą, jaką zespoły mogą robić, jest wyzwolenie

kreatywności - pisać kawałki, rozwijać

nowe pomysły. W związku z tym zeszłego lata

wymyśliliśmy koncert "The Monumental

Mass", choć sam pomysł mieliśmy w głowie

już od pewnego czasu. Chcieliśmy dzięki niemu

w najlepszy możliwy sposób pokazać cały

świat Powerwolf. Po wydaniu "Call of the

Wild" chcieliśmy fanom coś dać w miejsce

przesuniętej trasy wskutek pandemii. To był

właśnie punkt wyjścia, z którego zaczęliśmy

podróż z "The Monumental Mass".

co dodaje mocy. Czyli dokładnie to, co czyni

religia i to właśnie wyróżnia Powerwolf. Żyjemy

w swoim wszechświecie, w tym wszechświecie

szukamy pomysłów, i w tym wszechświecie

osadziliśmy "The Monumental

Mass". Podzieliliśmy go na rozdziały "Pokusa",

"Grzech", "Wyznanie" i "Wybaczenie". I

to perfekcyjnie pasuje do naszego świata, a

teksty wpisują się w chrześcijańską czy katolicką

wiarę. Te wielkie i złożone problemy

przyporządkować stare kawałki Powerwolf?

To nie tak. Naturalnie, kiedy gramy na żywo,

układamy setlistę. Tak samo układaliśmy setlistę

kiedy szykowaliśmy "The Monumental

Mass". Chcieliśmy, żeby trafiły do niej kawałki

z różnych okresów i z różnych płyt. A te,

które i tak do niej trafią, były pogrupowane

tematycznie w rozdziały. Ciekawym doświadczeniem

było zanurzenie się w historię Powerwolf,

żeby coś z tej złożonej tematyki

wybrać. Na przykład wybraliśmy "Venom of

Venus", kawałek którego nigdy nie graliśmy na

żywo. Jednak mimo to, że go nie graliśmy,

uznaliśmy, że idealnie pasuje do rozdziału

"pokusa". Osadziliśmy go w klasycznej scenie

ogrodu Eden, w naszym przypadku z aniołami,

którym płoną skrzydła. W ogóle chcieliśmy

ilustrować każdy z tych kawałków.

Oczywiste było, że w utworze "Fire and Forgive"

w centrum będą ogniste organy, które

muszą naprawdę zapłonąć. Krok po kroku

opracowywaliśmy z producentami każdy kawałek.

My jako zespół dostarczaliśmy pomysłów,

oni zastanawiali się, jak je wprowadzić w

życie. To była wielka sprawa ponieważ chcieliśmy,

żeby każdy kawałek był projektem z

innymi kostiumami, innym wystrojem sceny,

z innym tłem, ludźmi czy nawet śniegiem,

który spadał z sufitu podczas "Where the Wild

Jakie koncerty, czy jakie zespoły były dla

Ciebie inspiracją przy tworzeniu "The Monumental

Mass"? Może Kiss?

Muzycznie Kiss nie bardzo, choć jeśli chodzi

o scenę, to mamy wiele wspólnego, w tym malowanie.

Muzycznie za to znacznie bliżej nam

do Iron Maiden. Zwłaszcza dla mnie, jako

keyboardzisty, który nie stoi, ale biega po scenie,

Iron Maiden to wielki wzór sceniczny

(śmiech). To zresztą nasze inspiracje, które

wpłynęły na Powerwolf u zarania, na to jak

gramy heavy czy power metal. Chcieliśmy dodać

własne elementy pozamuzyczne, własną

koncepcję sceny, strojów, makijaży. Ta zresztą

rozwijała się latami. Jak spojrzysz na nasze

makijaże z poprzednich lat i porównasz z

obecnymi, to zobaczysz, jaki wielki dokonał

się rozwój. To zatem nigdy nie ma końca i

wciąż się rozwija. Dla wielu ludzi na świecie

heavy metal to nie tylko muzyka, ale też rodzaj

religii. To coś, co daje dobre emocje, coś,

Foto: Christian Ripkens

ostatniego stulecia są naszym źródłem inspiracji,

ale też polem dyskusji obecnych czasów.

Co jest grzechem? Kto wybacza? Czy wybacza

Bóg, czy wybacza człowiek? A może wybacza

Attlia (śmiech)? Co jest dobre, a co złe? Jest

wiele paraleli między muzyką, a religią.

Zwłaszcza obdzielanie mocą i pomaganie w

kryzysie. Po "The Monumental Mass" otrzymaliśmy

bardzo wiele komentarzy, e-maili i w

ogóle kontaktu od fanów, mówiących o tym,

jak wiele mocy daje im nasza muzyka. Zwłaszcza

że wówczas był to czas pandemii, a teraz

tego, co dzieje się na Ukrainie. Jeśli muzyka w

jakiś sposób ma pomóc ludziom, zapomnieć o

codzienności i o troskach... Jeśli moja muzyka

pozwala komuś tak się poczuć, to jestem najszczęśliwszym

człowiekiem na świecie.

Mówisz o rozdziałach. Trudno było do nich

Wolves Have Gone". Ta nasza podróż była z

jednej strony dokładnie zaplanowana, a z drugiej

jednak zagrana i zarejestrowana na żywo.

Nie jest to jednak typowy koncert grany live.

Jest zupełnie inaczej, kiedy możemy rozmawiać

i mówić wprost do publiczności, wchodzić

z nią w interakcję.

A myślisz, że dałoby się zagrać "The Monumental

Mass", jako normalny koncert w

publicznością?

Myślę, że na pewno elementy z "The Monumental

Mass" będziemy wprowadzać w życie

na letnich koncertach. Na przykład moje

ogniowe organy, które nadal istnieją, ponieważ

jeszcze nie spłonęły. Musimy jednak dobrze

przemyśleć, co możemy przenieść do

sytuacji live. Myślę, że bardzo ciekawie byłoby

przenieść zakonnice, mnichów czy w ogóle

POWERWOLF 7


aktorów i odtwórców na prawdziwy koncert.

Attila zawsze mówi, że w centrum musi być

przede wszystkim muzyka, ale na pewno będziemy

ją wspierać pewnymi elementami z

"The Monumetal Mass". Teraz podczas letnich

festiwali będzie wiele ognia i... wiele radości,

będziemy po prostu celebrować nasze

utwory. Chcemy znów poczuć tę energię, którą

dają fani. Najpiękniejsze w graniu na żywo

jest to, że fani dają energię zespołowi, a zespół

fanom. To mnie cieszy i to jest wspaniałe.

A więc doświadczenie zdobyte przy "The

Monumental Mass" wpłynie na prawdziwe

koncerty w przyszłości?

To zdobyte przy "The Monumental Mass"

na pewno wpłynie. To jest tak, że jak masz

trasę, to grasz koncerty, na których spotykasz

ludzi. Ludzie pytają, czy znamy tą, czy tamtą

legendę o wilkołakach czy kojarzymy te, czy

tamte religijne aspekty. To wszystko wzajemnie

na siebie oddziałuje. To nie jest tak, że robimy

to, co robiliśmy zawsze. Wszystkie rzeczy

staramy się przepracować, nowe rzeczy

rozwijać i sprawdzać, co w ogóle jest możliwe.

I w to wpisuje się też doświadczenie z "The

Monumental Mass". To jest doświadczenie

Foto: Christian Ripkens

dla zespołu. Nagraliśmy koncert w tydzień, a

przygotowania planu trwały prawie osiem

miesięcy. Nic dziwnego, że koniec końców

chcielibyśmy zobaczyć to na prawdziwej scenie.

Ale zobaczymy co jeszcze się zdarzy.

Wspomniałeś wcześniej, że z nigdy nie

granych kawałków na "The Monumental

Mass" zagraliście "Venom of Venus". Nie

kusiło Was, żeby zaprezentować też inne

niegrane wcześniej live utwory?

To jest tak, że na "The Monumental Mass"

jest wiele kawałków, które zazwyczaj gramy

na żywo. Należy do nich "We drink your

Blood", "Amen and Attack", "Armata Strigoi"

czy "Demons are a Girl's best Friend". Te kawałki

zawsze gramy na żywo, więc było dla

nas oczywiste, że trafią też na "The Monumental

Mass". Dodatkowo "Dancing with the

Dead" pasował wspaniale do rozdziału

"grzech", "Fire and Forgive" pasował idealnie

do "wyznania". W tym przypadku zadecydowało

przepracowanie tematu. Jednak było też

w drugą stroną. Zawsze na żywo gramy "Sanctified

with Dynamite", ale tym razem ten

kawałek nie pasował do żadnego rozdziału,

więc go pominęliśmy. Jak łącznie napiszesz

Foto: Christian Ripkens

osiem płyt, masz mnóstwo kawałków, to zawsze

musisz podjąć decyzję, jakie nowe numery

dojdą do setlisty, a jakie należy z niej

usunąć. To zawsze jest trudne. Jednak takie

wyzwania podejmujemy chętnie.

Ruch na scenie to Wasz atut. Teraz doszło

go więcej, bo poza Wami na scenie były też

inne osoby.

Choreografia też była czymś, co musieliśmy

przemyśleć. Już wcześniej mniej lub bardziej

pokazywaliśmy ruch w klipie do "Demons are

a Girl's best Friend". Jednak tym razem było

trudniej, bo żeby wprowadzić w życie takie

sceny, jak ta z wybuchem, trzeba było dokładnie

zaplanować całość i ustawić odpowiednio

kamery. Inaczej mogłoby być wręcz

niebezpiecznie. Poza tym czas był ograniczony,

ponieważ każdy kawałek mogliśmy zagrać

co najwyżej dwa razy. Nie pięć. Masz więc w

tyle głowy, że trzeba uważać, żeby zagrać czysto

i porządnie, bo to musi dobrze wypaść.

Potrzebny jest oczywiście scenariusz, w którym

wszystko jest rozpisane, ale nawet mimo

niego zdarzyły się sytuacje, w których zapomnieliśmy

o czymś, na przykład podczas "Resurrection

by Erection" (śmiech). Oczywiście jak

masz wszystko rozpisane, to ograniczasz

własną wolność sztuki. Można pozwolić sobie

swobodę, ale wtedy pojawia się ryzyko. Na

szczęście wszystko się udało, zrobiliśmy

wszystko i naturalnie jestem z tego bardzo

dumny.

Wspomniałeś wcześniej o producencie. Czytałam,

że był nim Jörg Michael. Jestem zaskoczona,

bo Jörg jest przede wszystkim perkusistą.

Też nim jest, ale ma też swoją firmę zajmującą

się produkcją i jest kierownikiem produkcji

wielu festiwali. Jego przedsiębiorstwo Live for

You, robi też streamy klasycznych koncertów.

Takiego projektu jeszcze nie robiliśmy, więc

kiedy szukaliśmy producenta, pomyśleliśmy o

nim. Sami nie dalibyśmy rady. Trzeba osób od

pirotechniki, scenografów i wielu innych

pozytywnych ludzi, którzy potrafią to wszystko

wprowadzić w życie, zbudować i wyprodukować.

Michael był właśnie jednym z nich,

był zachwycony tym pomysłem. Bardzo się

zaangażował i miał jeszcze więcej pomysłów.

To była wspaniała współpraca. Kreatywność

nie miała żadnych granic. Mieliśmy zbudowaną

zasłonę, tło w postaci ekranu LED. Wyobraź

sobie, 40 metrów szerokości i 8 metrów

wysokości! Coś tak wielkiego trzeba najpierw

zbudować, a przez ciężar, trzeba uważać na

bardzo wiele rzeczy. O to wszystko zadbał

Jörg Michael, a my zajmowaliśmy się pomysłami.

Na przykład Matthew Greywolf, całość,

że tak powiem, namalował i wprowadził

w życie wraz z naszą graficzką Zsofią

Dankową. To był szalony projekt, ale wszystko

świetnie się udało, jesteśmy wręcz

wzruszeni. Koniec końców możemy świętować.

Czytałam, że za orkiestracje odpowiedzialny

był Joost van der Broek. Domyślam się

jednak, że nie pracował sam, ale Ty jako keyboardzista

też odegrałeś swoją rolę?

Rzecz jasna Joost pracował z koncepcjami,

pomysłami kawałków i melodiami, które już

istniały, które częściowo już współtworzyłem,

pisząc i aranżując je. Jednak rola Joosta polegała

na tym, że dodał do nich wielką rzecz w

postaci aranżacji na orkiestrę. Od podstaw zaś

8

POWERWOLF


musieliśmy stworzyć łączniki i wszystkie pomysły

scalić. Joost stał się ważną częścią naszego

zespołu, rozwijał nasze koncepcje. To

było wspaniałe, bo Joost jest fantastycznym

muzykiem i fajnym człowiekiem. Bardzo fajnie

mieć go w ekipie.

Dlaczego "The Monunental Mass" woleliście

wypuścić najpierw jako stream, a nie od

razu jako DVD?

Kiedy bierzesz się za stworzenie streamu, musisz

mieć czas, żeby go pociąć, wyprodukować

i dopiero potem możesz go opublikować. Dla

nas było ważne, żeby zaprezentować fanom

pełny obraz świata Powerwolf. Kiedy planujesz

wydać DVD czy Blu-ray, wtedy trzeba

zaplanować z jeszcze dłuższym wyprzedzeniem.

Naprawdę woleliśmy z wydaniem DVD

poczekać. Wydaliśmy tylko stream, a i tak

przedłużaliśmy jego emisję aż do 31 grudnia,

takim okazał się sukcesem. Po wsłuchaniu się

w opinie fanów, uznaliśmy, że zrobimy też

DVD i Blu-ray. Choć taką ewentualność mieliśmy

gdzieś wcześniej w głowie, nie było jej

na liście planów. A że fani bardzo tego chcieli,

wraz z Napalm Records podjęliśmy decyzję i

rzeczywiście koncert będzie opublikowany.

Bardzo się cieszymy, że to się teraz dzieje.

Mamy przygotowane fajne edycje z flagą, plakatem,

opaską. Wielu fanów na pewno będzie

chciało rzucić okiem na niektóre kawałki jeszcze

raz. Zawsze będą mogli odkryć coś nowego

w "The Monumental Mass". Wychodzi w lipcu,

to już całkiem blisko.

"The Monumetal Mass" to high-light

Waszej kariery. Chyba trudno będzie teraz

zrobić coś jeszcze większego?

Zobaczymy. Jasne jest, że im więcej robimy...

im to, co robimy, czyli produkcja sceny, jest

większe, tym trudniej jest to dalej rozwijać i

ulepszać. Zobaczymy. Z pewnością mamy to

na uwadze, ale na pewno nie myślimy kategoriami

"ojej, teraz musimy zrobić coś jeszcze większego".

Może się okazać, że jak coś się w ogóle

robi, to będzie to coś dużego. Nie staramy się

robić więcej, po prostu robimy. Teraz dzięki

streamowi wykorzystaliśmy wszystkie możliwości,

bo mogliśmy zrobić wszystko, czego

chcieliśmy. Takiej sytuacji nie ma się zawsze.

Jak masz koncerty typu Wacken to koncentrujesz

się na tym, żeby zbudować jeszcze większą

scenę. Jak grasz mniejszy koncert, to nie

masz takiej szansy. Możesz pokazać to, na co

pozwala ta scena. Jestem nadal zdania, że najważniejsze

jest bycie razem, zespołu i publiczności.

Wszyscy razem tworzą jedność, wytwarzają

energię, świętują utwory, Kiedy podczas

kawałka "Where the Wild Wolves Have

Gone" ludzie razem klaszczą, gwiżdżą, to jest

właśnie to, co jest idealne w graniu na żywo.

Dla tych ludzi jest to nawet ważniejsze, niż

wielkie show z ogniem. Koniec końców w tym

wszystkim najważniejszy jest człowiek. Te inne

rzeczy też są ważne, ale nie najważniejsze.

Okazuje się, że Powerwolf może być inspiracją

dla innych zespołów. Słyszałeś może

Apostolikę z Włoch?

To jakiś zespół, który gra nasze kawałki?

Foto: Christian Ripkens

A tego nie wiem, słyszałam akurat dwa inne,

ich własne utwory, w których słychać, że

brzmią prezentują się nieco jak Powerwolf.

Spróbuję to opisać tak. Sam osobiście jestem

wielkim fanem Iron Maiden. Zawsze podkreślam,

że wywarli na mnie wielki wpływ. Zarówno

muzycznie, jak i pod kątem koncepcji

sceny, o czym już mówiłem. A teraz czasami

słyszę od zespołów, że "moim wzorem jest Falk

Maria z Powerwolf", albo że "moją inspiracją jest

muzyka Powerwolf". Myślę, że to wspaniałe. Jeśli

zespoły powstają pod wpływem naszej muzyki,

uważam, że to cudowne. I w ogóle wspaniałe

jest to, że młodzi ludzie chcą tworzyć

muzykę. Muszą powstawać nowe kapele. Dla

nas to wielki komplement, jeśli zespoły nas

naśladują albo jesteśmy dla nich wzorem. Jeśli

gdzieś słychać bardzo dobrze "Sacrament of

Sin" albo choćby "Lupus Dei", to jest największy

komplement.

Czytałam opis Powerwolf z notki dla prasy,

którą dostałam z Napalm Records. Jesteście

obecnie odnoszącym największe sukcesy

heavymetalowym zespołem w Niemczech.

Chyba rozpiera Cię duma, gdy to czytasz?

Jestem dumny z tego, co osiągnąłem jako

człowiek i jako zespół. Jednak przede wszystkim

to, czego doświadczam dzięki Powerwolf,

albo co mogę dzięki Powerwolf doświadczać,

to dla mnie jest i było marzenie z

dzieciństwa. To coś, o czym marzyłem jako

chłopak, jako dzieciak, jednak nie dało się

tego w pełni zaplanować. Kiedy zakłada się

Foto: Christian Ripkens

zespół, nie da się przewidzieć, czy to się uda.

To nawet nie zależy od zespołu, ale raczej od

fanów. To oni uznają, że to fajna muzyka. Tak

samo jest na koncertach, kiedy można je

wspólnie przeżywać. Jestem bardzo wdzięczny,

że mam możliwość doświadczać tego

przywileju. Mogę oczywiście dodać, że pracujemy

bardzo dużo i wciąż się rozwijamy.

Niezależnie od tego, ile i co zrobimy, to decyzję

podejmiecie Wy. Czy Wam się to spodoba.

Nie mamy przecież stuprocentowej pewności.

Koniec końców, to, kto jest odnoszącym

najwięcej sukcesów zespołem w Niemczech,

określą fani (śmiech). Nie ma się na to

wpływu. Ja mogę być tylko wdzięczny, dumny

i szczęśliwy. Staram się cieszyć każdym momentem,

bo nie było to możliwe w czasie pandemii.

To jest credo zespołu - gram każdy

koncert, jakby był ostatnim. Amen.

Tak. Amen.

To nie jest praca, w której gram, kończę i idę

do domu, To pasja. Dla wielu kapel i naturalnie

także dla Powerwolf.

Katarzyna "Strati" Mikosz

POWERWOLF

9


HMP: Przez jakiś czas było o Hellhaim cicho

- przyczailiście się, pracując nad następcą

debiutanckiego albumu "Slaves Of The

Apocalypse"?

Al: Nie do końca, byliśmy cały czas aktywni

koncertowo. W 2020 roku tuż przed pandemią

w marcu zakończyliśmy serię gigów z Destroyers,

a po otwarciu klubów w 2021 roku

już graliśmy numery z nowej płyty.

Pandemia dała nam więcej wolnego czasu,

ale zarazem też utrudniła funkcjonowanie

zespołom, bo przez jakiś czas nie było mowy

o próbach, etc., co pewnie okazało się dla was

sporym utrudnieniem?

Al: Stan zapaści w czasie pandemii wykorzystaliśmy

na budowanie nowego materiału.

Część była gotowa wcześniej, przygotowana

indywidualnie przeze mnie i Piotrka Konickiego,

tak że kiedy mogliśmy już mieć próby,

były gotowe propozycje. Budowę płyty jednak

rozpoczęliśmy nietypowo, bo od kompozycji

naszego perkusisty Jara Kaczmarczyka. On

nie gra na gitarze ani na innym instrumencie

oprócz perkusji, ale miał ścisłą wizję swojego

numeru i ogarnięcie tego było chyba dla nas

trudniejsze niż komplikacje spowodowane covid

(śmiech). "La Santa Muerte" powstał jako

jeden z pierwszych i miał duży wpływ na charakter

płyty.

Istota rock'n'rolla i korzenie metalu

- Chcieliśmy, by ta płyta była zdeterminowana, zaangażowana i po prostu

prawdziwa. Skupiliśmy się głównie nad melodyką i dynamiką, one definiują ten

album - podkreśla gitarzysta Albert Żółtowski. Muzycy Hellhaim zrealizowali te

założenia z nawiązką, a najnowszy album "Let The Dead Not Lose Hope" zdecydowanie

przebija, udany przecież i ciągle robiący wrażenie, debiut "Slaves Of The

Apocalypse". Pewnie dlatego można już kupić nie tylko nową płytę na kasecie i w

dwóch wersjach CD (LP niebawem!), ale też wznowienie debiutu na CD i MC. O

powstawaniu "Let The Dead Not Lose Hope" i kulisach funkcjonowania niezależnego

zespołu metalwego w obecnych realiach rozmawiamy z Alem i wokalistą, jednocześnie

wydawcą Hellhaim, Mateuszem Drzewiczem.

Foto: Rajmund Biniszewski

Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami,

dla których album jako zwarta, dopracowana

artystycznie całość jest celem nadrzędnym,

nawet jeśli obecnie muzyki słucha się

już przede wszystkim w postaci playlist

pojedynczych utworów, a najpierw sieć, zaś

teraz streaming wpłynęły na drastyczny

spadek sprzedaży fizycznych nośników?

Matt: Cóż, grając tak niemodną i trącącą myszką

muzykę, jaką jest heavy metal, poniekąd

z automatu dajemy świadectwo o swoich preferencjach

do środków wyrazu sprzed 30-40

lat; nie inaczej jest z koncepcją wydawania albumów

jako skończone, spójne i kompletne

dzieło. Zaś jeśli chodzi o streaming, playlisty

itd. to paradoksalnie nie różni się za bardzo

od dawnych czasów, kiedy tak naprawdę królowały

single i pojedyncze przeboje puszczane

na okrągło w stacjach radiowych i programach

muzycznych. W końcu nie ukrywajmy - każdy

zna "Black Velvet" Alannah Myles, czy "Born

to Be Wild" Steppenwolf. A ile tych osób faktycznie

posiada, czy choćby przesłuchało w

całości albumy, z których pochodzą te kawałki?

Co do samej sprzedaży płyt - akurat pod

tym kątem metalowcy najczęściej pozostali

wierni fizycznym nośnikom i nam - jako undergroundowemu,

szerzej nieznanemu zespołowi

z małego kraju - internetowe streamingi,

wrzucanie albumów na tematycznych

kanałach na YouTube etc. tylko pomaga dotrzeć

do szerszego grona słuchaczy. Dzięki temu

jeśli komuś podoba się materiał od razu

zamawia CD lub kasetę, tym sposobem wysyłamy

naszą muzykę do prawie wszystkich

krajów europejskich, a także dalej, do USA,

Brazylii, Japonii, itd. Kosmos!

Jak więc pracowaliście nad "Let The Dead

Not Lose Hope"? To wybór z większej partii

materiału, czy też od początku mieliście tych

kilka konkretnych utworów, które stopniowo

dopracowywaliście z myślą o płycie?

Al: Tak jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy

parę szkiców. "Hell is Coming" był jako pierwszy,

potem "La Santa Muerte". Skupiliśmy

się na dopracowaniu praktycznie gotowych

propozycji. Jeden czy dwa utwory zostały dopisane,

aby przekaz jaki chcieliśmy osiągnąć

był muzycznie i tekstowo spójny.

Nie warto więc rozdrabniać się, tracić energii

na coś, co i tak trafi do szuflady, albo i do

kosza? Zresztą jak czytam czasem, że dany

zespół przystępując do sesji nagraniowej

miał kilkadziesiąt gotowych utworów, to jakoś

nie chce mi się w to wierzyć - a już na

pewno nie w to, że wszystkie były killerami

godnymi publikacji. (śmiech)

Al: Zgadzam się całkowicie! Wybieramy tylko

te propozycje, gdzie czujemy, że zawarta w

nich energia i emocje będą odpowiadały naszym

uczuciom czy przemyśleniom. Oczywiście

mamy sporo pomysłów i nawet gotowych

numerów, ale emocjonalnie musi to w chwili

budowania bezwzględnie pasować do tego, co

chcemy przekazać.

Matt: To prawda. Przyświeca nam wyświechtane

hasło "mniej znaczy więcej" (śmiech).

Dlatego też "Let The Dead Not Lose Hope"

jest płytą krótszą i bardziej zwartą od poprzedniczki

- nie z powodu braku pomysłów, a z

chęci zrobienia czegoś nowego. "Slaves…" było

płytą bardziej rozbudowaną, zawierającą

mnogość pomysłów powstałych na przestrzeni

lat funkcjonowania zespołu. Po latach wciąż

lubimy ten materiał, ale od dłuższego czasu

ciągnęło nas bardziej w stronę krótszych, pierwotnych,

surowych form. Co do mnogości

utworów branych na tapet u innych zespołów

- zawsze będę wspominał wywiad z Adamem

Duce, ówczesnym basistą Machine Head z

okolic 2006 roku, który zapytany o postęp

prac nad płytą powiedział: "Mamy aktualnie

napisanych 25 numerów, co oznacza, że jakieś 17 z

nich jest do kitu". I faktycznie, czas pokazał, że

chłopy wybrali finalne osiem, które weszły w

skład ostatniej ich świetnej płyty, czyli "The

Blackening". Taka umiejętność autocenzury i

wybrania faktycznie najlepszych propozycji to

coś co zdecydowanie cenię u zespołów i

chciałbym, żeby Hellhaim również podążał tą

drogą.

"Let The Dead Not Lose Hope" to bardzo

udany i nad wyraz urozmaicony materiał,

zdecydowanie weszliście na znacznie wyższy

poziom. Celowo cofnęliście się przy tym

do korzeni metalu, chcąc wyeksponować nie

tylko jego energię czy dynamikę, ale też i melodie,

co kiedyś było przecież czymś zupełnie

naturalnym, wręcz oczywistym, a zaczęło

zanikać dopiero wraz z rozwojem ekstremalnych

podgatunków ciężkiej muzyki?

Al: Dziękuję za miłe słowa. Dużo rozmawiamy

między sobą w zespole na temat w jaki

sposób odbieramy muzykę, itp. Nasze spek-

10

HELLHAIM


trum muzyczne jest dosyć rozległe. To jest

naszą siłą. Natomiast zawsze będziemy pamiętać

czym jest istota rock'n'rolla. Chcemy

być blisko tego źródła. Odnoszę wrażenie, że

niektóre zespoły metalowe w swoich poszukiwaniach

wchodzą w takie dziwne rejony, których

Hellhaim mam nadzieję nigdy nie przekroczy.

Chciałbym być dobrze zrozumiany -

nie krytykuję i nie potępiam poszukiwań, bo

to jest twórcze, nowe, czasem wspaniałe i to

popieram, ale nie myślę, że będziemy grać po

knajpach akustycznie heavy metal czy w filharmonii.

To nie nasza bajka. Mamy w nazwie

"Hell", a to zobowiązuje (śmiech). "Slaves

Of Apocalypse" powstawał około ośmiu

lat temu i momentami brzmi epicko. Chcemy,

by każda kolejna płyta była na swój sposób

oryginalna, ale zachowywała tożsamość Hellhaim.

Nie będziemy popełniać autoplagiatów

czy kopii albumów. Na "Let The Dead Not

Lose Hope" wracamy do źródeł z którymi się

identyfikujemy. Chcieliśmy, by ta płyta była

zdeterminowana, zaangażowana i po prostu

prawdziwa. Skupiliśmy się głównie nad melodyką

i dynamiką, one definiują ten album.

Ale nie poprzestaliście na własnych pomysłach,

stąd nie tylko filmowe sample, ale też

fragment starej piosenki, którą wykorzystaliście

w "Zodiac" - co to takiego, bo nie udało

mi się jej zidentyfikować?

Matt: To jest "Easy to be Hard" zespołu

Three Dogs Night, kawałek oryginalnie napisany

na potrzeby musicalu "Hair". Szukając

odpowiedniego numeru na początek "Zodiaca"

zależało nam na tym, żeby był to kawałek faktycznie

grany w radio i względnie popularny

wśród młodzieży w czasie aktywności prawdziwego

Zodiaca, czyli na przełomie lat 60. i

70., a jednak nie chcieliśmy stawiać na absolutnie

banalne i sztampowe przeboje znane po

dziś dzień, raczej coś charakterystycznego dla

tamtej epoki i dziś już trochę zapomnianego.

W trakcie swoich poszukiwań natrafiłem

właśnie na "Easy to Be Hard", i oprócz samej

wartości muzycznej bardzo uderzył mnie też

przekaz tekstowy, który idealnie wpasował się

w tematykę numeru, który zapowiadać miał

ten sampel, decyzja była zatem prosta. Co

ciekawe, już po jakimś czasie, kiedy odświeżałem

sobie film "Zodiac" Davida Finchera z

roku 2007 w poszukiwaniu kolejnych inspiracji

i materiałów na sample (które oczywiście

udało się znaleźć) to w jednej scenie usłyszałem

właśnie "Easy to Be Hard" w wykonaniu

Three Dogs Night - utwierdziło mnie to

w przekonaniu, że decyzja była dobra, skoro

twórcy filmu doszli do tego samego wniosku.

(śmiech)

Nie jesteście więc zatwardziałymi metalowcami,

lżejsze dźwięki też was kręcą, a niekiedy,

tak jak w tym przypadku, również inspirują?

Al: No ja jestem (śmiech). Ale słucham też paru

innych rzeczy, które mnie inspirują. Obszar

zainteresowań muzycznych w tym zespole jest

tak szeroki, że mnie to czasem przeraża

(śmiech). Potrafimy to jednak wykorzystać.

Matt: Od zawsze dzieliłem muzykę na dobrą

i złą, a ramy gatunkowe nie ograniczały mnie

w poszukiwaniach. Oczywiście większość

przyswajanej przeze mnie muzyki to metal w

każdej jego odmianie, jednak nie są mi obce

też inne gatunki, jak rock, jazz, electro, muzyka

klasyczna, ambient/noise, etc. Moja muzyczna

dieta nie zawiera chyba tylko disco polo

i reggae, acz nie twierdzę, że te gatunki też nie

byłyby na swój sposób inspirujące. (śmiech)

Ponownie można usłyszeć na waszej płycie

kobiecy głos, w "Devilin" nawet coś na

kształt sopranowej partii - to znowu Kinga

Lis czy ktoś inny?

Al: Kinga jest niesamowita. To prawdziwy

diament. Uwielbiam z nią pracować. Jej głos

można usłyszeć we wspomnianym "Devilin" i

"Zodiac" oraz we fragmencie "The Triumph of

Life" wieńczącym "La Santa Muerte", wcześniej

także w "Annelise (The Exorcist)". Jestem

jej bardzo wdzięczny, że zgodziła się nam ponownie

pomóc.

Matt: Zgadza się, to nasza muza i przyjaciółka,

niezwykle uzdolniona i ciepła osoba,

która wnosi bardzo dużo do muzyki Hellhaim,

nawet jeśli jej udział jest ograniczony

dosłownie do kilku momentów. Chociaż kto

wie, może na następnej płycie dorobi się już

numeru napisanego specjalnie dla niej?

"Niech zmarli nie tracą nadziei" - to może

Foto: Rajmund Biniszewski

być trudne, jeśli spoczywa się w trumnie lub

w urnie, ale domyślam się, że ten tekst nie

powstał przypadkowo, te inne też mają znaczenie,

nie są tylko dodatkiem do muzyki, do

tego niektóre są jakby powiązane tematycznie?

Al: Tytuł płyty scala historie jakie chcieliśmy

opowiedzieć. Oczywiście nie można tego brać

dosłownie, to metafora, sygnał, przekaz. On

jest lakoniczny, zimny lecz niosący w sobie

mały promień nieśmiertelności. Wpisuje się w

opowieść którą rozpoczęliśmy na "Slaves..."

Tam utwory również traktowały o śmierci, jednak

z naciskiem na system, tłum i mechanizmy,

które tym kierują i tylko trochę na jednostkę.

Na "Let The Dead Not Lose Hope"

jesteśmy bliżej człowieka i jego brudnej natury

albo ofiary, bardziej czujemy jego ból, koszmar

czy obłęd. Zdecydowanie na tej płycie

jesteśmy bardzo blisko tych trudnych emocji.

Zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich może

to być akceptowalne, ale tak to czuliśmy

jak to nagrywaliśmy i chyba nic się nie zmieniło.

Tutaj cząstki nadziei rozpadają się z każdą

mijającą minutą… Jednak mimo spójności

tematycznej nie jest to album koncepcyjny.

Od lat, z jednym wyjątkiem "Ostatniego

szwadronu", stawiacie na anglojęzyczne teksty.

To efekt większego zainteresowania

waszą muzyką na Zachodzie, czy też uważacie,

że angielski jest w metalu, generalnie

w muzyce, językiem uniwersalnym i sprawdza

się w niej najlepiej?

Al: Język angielski daje większe możliwości

trafienia do szerszej grupy ludzi słuchających

metalu na całym świecie. "Slaves..." zbierał

świetne recenzje za granicą, myślę, że rozumienie

tekstu połączonego z muzyką jest bardzo

ważne i miało to pewien wpływ. W

Hellhaim bardzo starannie dobieramy słowa

do muzyki. Uważam, że jest to jedna z głównych

definicji tego zespołu. Obraz i muzyka w

filmie lub tekst i muzyka w utworze powinny

być emocjonalnie spójne. Myślimy o tym, by

nagrać coś w rodzimym języku, ale nastąpi to

wtedy gdy poczujemy, że jest to ten moment.

Skąd więc wziął się ten szwedzki w "Livet är

stunden"?

Matt: Kiedyś powiedziałem w jakimś wywiadzie,

że nagram numer po szwedzku to nagrałem,

nie lubię rzucać słów na wiatr! A tak

bardziej serio - bardzo lubię szwedzką scenę

crust punk, zespoły typu Wolfbrigade czy

Martyrdod zajmują specjalne miejsce w

moim czarnym serduszku. Zawsze chciałem

też nagrać taki bezpośredni, kopiący numer w

stylu tych zespołów i miałem wizję, że język

szwedzki bardzo by do tego pasował. Co

prawda w "Livet…" próżno szukać stricte crustowych

czy d-beatowych elementów, ale jest

to chyba najbliższe bezkompromisowemu

wpierdolowi co mogliśmy osiągnąć na tamten

moment w Hellhaim (śmiech). Także stwierdziłem,

że to dobra chwila żeby uraczyć słuchaczy

odrobiną "svensk sprak"!

Pierwszy album, poza masteringiem, wyprodukowaliście

i nagraliście sami - tym razem

było podobnie, bo lubicie mieć nad wszystkim

kontrolę, a do tego sami wiecie najlepiej

jak Hellhaim powinien brzmieć w studio?

Al: Jestem pewien, że wielu muzyków w dzisiejszych

czasach ma pewną świadomość dobrego

brzmienia. Można je dosyć łatwo kreować.

Innym zagadnieniem jest to czy to brz-

HELLHAIM 11


mienie jest "naszym brzmieniem" W Hellhaim

nie było nigdy tematu poszukiwania

brzmienia w dźwięku lecz w aranżacji, harmoniach,

kompozycji. Nasza twórczość zainspirowana

dokonaniami około 40 lat muzyki metalowej

umiejscawia nas w okolicach lat 80./

90. zeszłego wieku i stamtąd czerpiemy inspiracje

brzmienia instrumentów. Dzisiaj

uznawanego już za klasyczne. Jednak naszym

brzmieniem pozostaje pomysł i innowacja.

Oczywiście mamy jasne wyobrażenie jak powinien

brzmieć Hellhaim, dlatego odpowiedzialnymi

za wybór i ostateczne brzmienie

instrumentów byli Mateusz Drzewicz i Piotr

Konicki.

Matt: Kolejny raz wzięliśmy sprawy we własne

ręce, ponieważ tak jak wspomniałeś, lubimy

mieć wpływ na jak najwięcej rzeczy, i zamiast

męczyć dupę inżynierowi dźwięku, że

coś tam nie brzmi jak powinno, wolimy sami

to ustawić. Przypuszczalnie jednak przy następnej

płycie nieco zmienimy to podejście -

raz, że fajnie byłoby spróbować czegoś nowego,

a dwa, że jednak mix jest bardzo żmudnym

i czasochłonnym procesem i dopiero teraz

odczułem ogrom pracy związany z byciem

jednocześnie artystą, producentem, inżynierem

dźwięku i wydawcą. W pewnym momencie

człowiek traci dystans, więc na pewno będziemy

szukać nowych dróg. Dodatkowo dostajemy

sygnały, że nasze płyty są super, ale

jednak to koncerty wyzwalają z nas te przysłowiowe

120% i są nieporównywalnie bardziej

ekstremalnym przeżyciem. Innymi słowy

- przy następnych produkcjach będziemy

chcieli w jak największym stopniu przenieść

koncertowe doświadczenie na studyjne nagrania.

Nie było to tym razem większe wyzwanie

niż zwykle, skoro planujecie też wydanie

winylowej i kasetowej wersji "Let The Dead

Not Lose Hope", bo one aż proszą się o oddzielny

mastering, szczególnie żeby czarna

płyta zabrzmiała jak należy, dynamicznie i

klarownie?

Matt: Raczej nie, zwłaszcza, że współpracujemy

z jednymi z najlepszych w branży - białostockie

HiGain Studio to świetni fachowcy

jeśli chodzi o mastering, zresztą jako wydawca

współpracowałem z nimi przy masterze innych

pozycji ze swojego katalogu, takich jak

płyty Okrutnika, kolumbijskiej Ramery czy

białostockiego Death Has Spoken. Dlatego

osobny, jakościowy mastering na winyl jest

więc jak najbardziej osiągalny bez większego

problemu.

Widziałem na stronie Ossuary, że CD i

kaseta będą mieć podobne, ale jednak nieco

odmienne okładki - z wersją winylową będzie

podobnie?

Matt: Dokładnie tak. Osobiście podobają mi

się takie rozwiązania, które zaobserwować

można w wydawnictwach krajowych załóg takich

jak Furia czy In Twilight's Embrace, że

każdy format albumu ma nieco inną okładkę.

Sądzę, że takie traktowanie każdego formatu

w sposób szczególny daje bardzo ciekawy

efekt i jest też ukłonem w stronę kolekcjonerów,

którzy lubią takie niuanse.

LP pojawi się w drugiej połowie roku - to zamierzone

działanie czy raczej efekt tego, że

Foto: Rajmund Biniszewski

tłocznie nie wyrabiają się z realizacją zamówień

i trzeba odczekać swoje w kolejce?

Matt: Druga opcja. Niestety przez fakt, że winyle

robią się coraz bardziej popularne także

w produkcjach głównego nurtu, a majorsi jak

Sony czy Universal ani myślą, żeby ponownie

uruchomić własne tłocznie, kolejki w

niezależnych tłoczniach są gigantyczne, a po

dupie dostaje oczywiście underground. Pokłosie

tego widać na przykład w niedawnym

oświadczeniu krajowej oficyny Antena Krzyku,

którzy ogłosili, że wstrzymują wszelką

produkcję winyli do czasu unormowania sytuacji

na rynku. Przypomnę, że chodzi o label z

wieloletnią historią na scenie polskiej muzyki

niezależnej, który specjalizuje się właśnie w

winylach. No ale jak mawiał klasyk - sorry,

taki mamy klimat…

Planujecie też specjalną wersję CD "Let The

Dead Not Lose Hope" na złotym dysku - po

czasach mniej profesjonalnych wydawnictw

na CD-R warto wykorzystać fakt, że ma się

wokalistę, który jednocześnie prowadzi wytwórnię

płytową i właściwie nie może odmówić

wydania albumu Hellhaim? (śmiech)

Al: Ależ oczywiście, że mógł odmówić

(śmiech) tylko, że nie chciał. Hellhaim jest

bardzo ogarniętym zespołem. Utrzymujemy

stały skład. Dogadujemy się świetnie. Mamy

pomysły na nowe płyty. Gramy regularnie

koncerty. Wszystko wskazuje, że najbliższe

lata będą równie niesamowite jak poprzednie.

Warto nas mieć pod ręką (śmiech). No i oczywiście

wpisuje się to w temat wpływu na

brzmienie, grafiki itd. Jesteśmy niezależni,

możemy decydować o wszystkim co nas dotyczy.

Nikt nie zmusi nas do nagrywania czegoś

czego nie chcemy, nie czujemy. Nie można

nas zastraszyć czy przekupić (śmiech). Dlatego

jeżeli ktoś sięgnie po album Hellhaim ma

gwarancję, że wszystko co usłyszy pochodzi

od nas, że jest to szczere i prawdziwe, a nie

wysrane przez jakiegoś dupka z korpo. Dzięki

Ossuary Records możemy zrobić to bardziej

profesjonalnie i przy okazji wspierać Mateusza

w jego czasami heroicznej walce w promowaniu

szeroko pojętego heavy metalu.

Będzie też wznowienie "Slaves Of The Apocalypse",

nie tylko na CD, ale również na

taśmie - nie są to jakieś wielkie nakłady, ale

pewnie cieszy was fakt, że fani i kolekcjonerzy

chcą mieć na półce wasze płyty i kasety?

Matt: Zdecydowanie. Uznaliśmy, że "Slaves…"

jest na tyle dobrym albumem, że wreszcie

zasługuje na porządne wydanie, również w

kilku formatach, zwłaszcza, że ludzie regularnie

pytali nas o wznowienia - nie każdemu jest

po drodze z CD-R i ja to rozumiem. Bardzo

też nas cieszy, że nie jesteśmy jedynymi, którym

podoba się nasza muzyka i gromadka maniax

z całego świata chętnie kupuje nasze

wypociny w różnych formatach. Dodatkowo

mamy też najlepszego merchowego w Polsce

(pozdro Zbycho!), który jest cały czas w kontakcie

z naszymi fanami i dopinguje nas do

stałego poszerzania asortymentu. I jest to super.

Szykujecie coś specjalnego, aby jak najlepiej

wypromować "Let The Dead Not Lose

Hope"? Pojawi się pewnie teledysk, a kandydatów

do niego wam nie brakuje, będą pewnie

koncerty, macie jeszcze jakieś pomysły,

żeby jak najwięcej fanów metalu dowiedziało

się o tej płycie?

Matt: Dobry magik nie zdradza swoich sztuczek,

ani planów (śmiech). Powiem tylko, że

od pewnego czasu po sieci hula już klip do

"Devilin", a w przygotowaniu jest kolejny (do

którego numeru - nie zdradzę). Premiera płyty

zastała nas na wspólnych koncertach z Kanadyjczykami

z Riot City i Brytyjczykami z

Seven Sisters, które były fantastycznym wydarzeniem

dla każdego z nas. Większą akcję

koncertowo-promocyjną szykujemy jednak na

jesieni, kiedy to odwiedzimy kilka polskich

miast, a także parę miejscówek poza granicami

naszego kraju. Ale nic już więcej nie mówię,

śledźcie nasze social media i wypatrujcie

znaków…

Wojciech Chamryk

12

HELLHAIM


przebiegały nagrywki?

Filip Malinowski: Materiał nagrany i zrealizowany

został w tym samym miejscu i przez

tę samą osobę co w przypadku poprzednich

albumów - JR Studio, Jacek Gruszka. Z Jackiem

współpracujemy od samego początku,

mamy do niego pełne zaufanie w kwestiach

realizatorskich, bardzo dobrze rozumie w jakim

kierunku chcemy iść i jakie brzmienie

chcemy osiągnąć. Jeśli chodzi o sam proces

nagrywania, to jak zwykle trwał on stosunkowo

długo, na pewno dłużej niż byśmy

tego chcieli. Wynika to oczywiście z faktu, że

każdy z nas poza zespołem ma też inne obowiązki,

pracę itd. Dodatkowo studio nie znajduje

się w Krakowie, co również nie pozostaje

bez wpływu.

Zwykle nikt nie czyta tekstów

Monasterium wypełnia w naszym kraju niemal samodzielnie (czy raczej w towarzystwie,

które idzie policzyć na palcach u jednej ręki) dwie metalowe nisze naraz.

Pierwszą z tradycyjnym doomem i drugą z szeroko pojmowanym epic metalem.

Nie mam zielonego pojęcia z czego to wynika, ale Polskich muzyków te podgatunki

zdają się prawie wcale nie interesować i jest to co najmniej dziwne (i trochę

smutne). Ale przynajmniej na jakość nie możemy narzekać. Nasi Krakowianie

zdobyli szacunek undergroundu tak naprawdę na całym świecie, a kolejny krążek

pokazuje że są godni kredytu zaufania niczym biblijny sługa pomnażający talenty.

Oto bowiem czytając te słowa pewnie wiecie już, że po raz kolejny Monasterium

wydało album przebijający i tak już świetnego poprzednika! A ja już teraz,

pisząc to na kilka tygodni przed premierą "Cold are the Graves", nie mam wątpliwości

że przyszło mi rozmawiać z autorami jednego z najlepszych materiałów polskiej

sceny metalowej ostatnich lat. Być może zainteresuje Was więc lektura tej

rozmowy, w której panowie zechcieli opowiedzieć co nieco o swoim najmłodszym

dziecku.

HMP: Witam Panowie, na dzień dobry zacznę

oczywiście od komplementów. Być może

jeszcze nie czas na podobne komentarze,

ale pal sześć - mam nieodparte wrażenie, że

przygotowując się do tego wywiadu słucham

najlepszej płyty w historii Monasterium! Z

doświadczenia wiem, że muzycy zwykle podzielają

podobne zdania i są najbardziej dumni

ze swojego ostatniego dziecka. Jak jest

w Waszym przypadku?

Filip Malinowski: Cześć! Myślę, że cały zespół

zgodzi się, gdy powiem że jest to zdecydowanie

najbardziej dojrzały krążek w naszym

dorobku. Mówię tutaj zarówno o stronie

kompozycyjnej jak i brzmieniowej całego

albumu.

Michał Strzelecki: Tak, jest to zdecydowanie

nasz najlepszy materiał.

Trochę wiadomości natury kronikarskiej, dla

przyszłego autora biografii Monasterium -

chciałbym, żebyście opowiedzieli co nieco o

powstawaniu płyty. Zacznijmy od samego

procesu kompozycyjnego. Przede wszystkim

komu mam podziękować za "Cimmerię" i

"The Siege"?

Filip Malinowski: Podziękować myślę możesz

całemu zespołowi, gdyż większość kompozycji

powstaje na próbach, gdzie każdy ma

wpływ na finalną postać każdego numeru.

Zdarza się również, że jedna osoba przynosi

wstępne szkice kawałków, a następnie pracujemy

nad tym wspólnie. O ile pamięć mnie nie

myli, to większość riffów na "Cimmerię" przyniósł

Tomasz, natomiast na "The Siege", ja.

Teraz trochę o stronie technicznej. Nie dokopałem

się do informacji gdzie nagrywaliście

płytę i kto odpowiadał za produkcję. I proszę

oczywiście o rozszerzenie tematu - jak

Wiem że przywiązujecie dużą wagę do tekstów.

Niestety jesteśmy jeszcze kilka tygodni

przed premierą i nie mam możliwości sięgnięcia

do książeczki, więc proszę Was o drobne

streszczenie tematów które poruszyliście

na płycie - a przynajmniej wzmianki o tych,

które chcielibyście wyróżnić. (To, co zdołałem

sam z nich wyłowić, to przede wszystkim

motywy, których nie ukrywam że bardzo

mi brakuje w polskim metalu - tj. tematyka

fantasy. Jak przystało na epic metal, mamy

tu Lovecrafta, Howarda i Legendy Arturiańskie).

Michał Strzelecki: Oprócz tego co wspomniałeś

mamy popularne w heavy/doom metalu

tematy - śmierć, przemijanie, historia, religia,

które zwykle często się ze sobą przeplatają.

Lovecraft i Howard to takie pozycje obowiązkowe,

do których lubię wracać przy praktycznie

każdym wydawnictwie. Dzięki w

ogóle, że pytasz o teksty, zwykle nikt ich nie

czyta.

Trudno mi w to uwierzyć, bo dla mnie są po

prostu cholernie ciekawe! Tym bardziej, że

jak wspomniałem - polska scena (i tak dość

uboga w tradycyjny heavy metal) unika

wszelkiej "epickości" jak ognia. Jestem w

Muszę przyznać, że przy odsłuchu Waszych

poprzednich krążków zdarzało mi się na

chwilę rozproszyć. Kompozycje miewały incydentalne,

ale jednak dłużyzny. "Cold are

the Graves" skupia uwagę słuchacza od początku

do końca - jest bardzo równa i zwarta.

Tomasz Gurgul: Miło nam to słyszeć! Przy

okazji "Church Of Bones" docierało do nas

sporo głosów, że tamten album przewyższył

debiut, także jeśli nowy krążek utrzymuje taki

sam trend, to znaczy wszystko zmierza w dobrym

kierunku. Cieszę się też, że zwróciłeś

uwagę na równość materiału - zawsze nagrywamy

w studiu kilka utworów więcej aby potem

wybrać esencję i zamknąć całość w trzech

analogowych kwadransach.

Foto: Xaay

stanie policzyć na palcach u jednej ręki zespoły,

które sięgają po takie - bądź co bądź -

klasyczne inspiracje. Dobrze mają się jak

zwykle tematy "życiowe" czy diabeł, a motywy

"sword & sorcery" jakby nigdy do nas nie

dotarły. Macie pomysł z czego to może

wynikać?

Michał Strzelecki: Prawdę mówiąc nie wiem

i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Takie

granie chyba się po prostu u nas nie przyjęło.

Oczywiście jest kilka zespołów i grupa fanów

ale to za mało żeby mówić o jakiejkolwiek

"scenie".

Pozwolę sobie teraz na kilka pytań głównie

MONASTERIUM

13


do Ciebie Michale - a zacznę od tematu wokali.

Często wspominasz że nie czujesz się

w 100% zadowolony ze swojego śpiewu.

Perfekcjonizm się oczywiście ceni, ale czy

słuchając "Cold Are The Graves" nie

uważasz że podobne stwierdzenie byłoby już

zwykłą kokieterią? Rozwijasz się z albumu

na album.

Michał Strzelecki: Bardzo dziękuję za słowa

uznania. Nie wiem czy kiedykolwiek jest się

zadowolonym w 100% z nagranego materiału.

Zawsze zostaje coś co chciałoby się zrobić odrobinę

lepiej. O ile kiedyś mi to przeszkadzało

to z czasem przestałem zwracać na to uwagę.

Myślę, że po prostu zaakceptowałem swoje

możliwości. Na wokale poświęciłem tym razem

więcej pracy niż zwykle i wiem, że dałem

z siebie wszystko. Efekt jest zadowalający więc

nie będę narzekał.

Prawidłowo! Ale jeszcze o tekstach - czy za

lirykami Monasterium idzie jakieś przesłanie?

Mam na myśli, że choćby w Evangelist,

teksty odzwierciedlają (przynajmniej

w jakimś stopniu) Twoje poglądy. Może nie

na tyle, by uznać je za (nomen omen) "ewangelizujące",

ale bez wątpienia będące pochwałą

pewnego etosu. Czy kierujesz się

tym zawsze, czy zdarza Ci się pisać "puste

opowiastki"? Wielu uważa że poważne tematy

do metalu pasują jak filozofia do komiksów,

Ty wielokrotnie podkreślałeś że nie

chcesz pisać o niczym (ale w takim razie co z

tekstami o Conanie, Kane'ie i Cthulhu?).

Michał Strzelecki: Tak się składa, że nie jestem

autorem tekstów w Evangelist. Czasem

dorzucam pewne fragmenty ale ogólnie mój

wkład jest niewielki. Niemniej jednak jesteśmy

z autorem tekstów bardzo jednomyślni

dlatego nasza współpraca tak owocnie się

układa od wielu lat. Jeżeli chodzi o Monasterium

to staram się zachować zdrową równowagę

- zwykle chcę coś przekazać, opowiedzieć

jakąś historię ale pozwalam sobie

również na mniej angażujące tematy i chwilę

wytchnienia.

Foto: Xaay

Jak podejrzewam, jesteś autorem wielu kompozycji

dla Monasterium. Trudno żeby nie

pomyśleć od razu o Evangelist. Umówmy się

- podobieństw jest tu naprawdę sporo (o

czym jeszcze za chwilę). Kierujesz się jakimś

konkretnym kluczem w "rozdzielaniu" pomysłów

pomiędzy zespołami? Gdy dana

melodia albo riff które rodzą Ci się w głowie,

co decyduje o tym, która z nich trafi do

Monasterium, a która do Evangelist?

Michał Strzelecki: W Monasterium jestem

wokalistą i staram nie angażować się w partie

gitarowe. Oczywiście zdarza się, że mam jakiś

pomysł ale zwykle są to pojedyncze riffy, a nie

całe utwory. Lwia część muzyki to robota

Tomka więc jemu należą się creditsy. Czasami

jednak jest tak jak piszesz, mam jakiś pomysł

i nie wiem co z nim zrobić. Staram się

wtedy riffy bardziej heavy przynieść do Monasterium,

a doom metalowe walce do Evangelist.

Skoro już przy tym jesteśmy, to może wyczerpmy

temat - nie chciałbym, żeby to zabrzmiało

źle, ale będąc fanem obydwu tych

kapel czasem łapię się na tym, że mnóstwo

Waszych materiałów mogłoby lądować tak

naprawdę pod jednym szyldem. Z jednej

strony wiem, że mówimy tu o pewnych

różnicach personalnych, ale z drugiej - muzycznie,

a nawet wizerunkowo jest tyle podobieństw,

że nie mogę spytać czy nigdy nie

mieliście pomysłów na jakąś formę "połączenia

sił"?

Filip Malinowski: Nie mieliśmy takich pomysłów.

Mimo wielu podobieństw między zespołami

jest też wbrew pozorom trochę różnic,

zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej.

Monasterium zdecydowanie częściej

sięga po inspiracje heavy metalowe i szybsze

tempa, gdy Evangelist trzyma się bliżej tradycyjnego

doom metalu.

Michał Strzelecki: Podobieństwa wynikają

pewnie z tego, że jesteśmy w tej samej niszy

stylistycznej i słuchamy na co dzień podobnych

rzeczy. Do tego dochodzi jeszcze mój

wokal, który łączy oba zespoły. Jestem jednak

jedyną osobą udzielającą się w obu składach.

Nie planowaliśmy żadnej współpracy aczkolwiek

zdarzyło nam sie wystąpić wspólnie na

holenderskim festiwalu Dutch Doom Days.

Kto wie, może wydamy kiedyś jakiś split?

W końcu jesteśmy pod skrzydłami tego samego

wydawcy!

To byłoby coś! Ale wróćmy do "Cold…" -

jednym z moich faworytów jest "Cimmeria" -

to najbardziej heavymetalowy moment na

albumie. Nasunęło mi się tu skojarzenie z

"Dance Macabre", które miało podobny status

na "Church of Bones". Nota Bene to byłby

wg mnie świetny materiał na singiel promujący.

Tomasz Gurgul: Poniekąd przeczułeś nasze

zamiary gdyż właśnie przygotowujemy singiel

nr 2. i będzie nim "Cimmeria". Fakt - jest tu

pewna analogia z "La Danse Macabre". Nie

tylko wyższe stężenie heavy metalu ale też

druga pozycja na albumie. Ja czuję, że tego

heavy metalu jest teraz nawet więcej niż w

przeszłości i niewykluczone, że ta granica

jeszcze się przesunie. Ostatnio nawet pracowaliśmy

nad riffami, które gdzieś tam osadzone

były w stylistyce "Thundersteel" - wielkiego

albumu Riot z lat osiemdziesiątych. Oczywiście

aż takiej rewolty spodziewać się nie należy,

ale heavy i doom mogą się świetnie przenikać.

Pierwszy singiel to też jeden z moich ulubieńców.

"The Stigmatic" to już "epic doom

as it best". Do tego bardzo chwytliwy. Od

początku wiedzieliście że to najlepszy utwór

do promowania płyty?

Tomasz Gurgul: Pamiętam taki moment na

próbie, że gdy skończyliśmy grać "The Stigmatic",

ktoś powiedział - "Panowie, może to powinien

być pierwszy singiel?". Finalny wybór nie

był oczywisty, dwa lub trzy inne utwory także

były brane pod uwagę, ale ta pierwsza myśl

zwyciężyła.

Nawiązując do wspomnianego Riot - pamiętam

Wasze wypowiedzi, w których przyznawaliście,

że główną inspiracją jest dla

Was właśnie klasyczny heavy metal i to on

odgrywa pierwsze skrzypce - przed doomem.

Więc w sumie skąd tak silne zakorzenienie

muzyki w "zagłada metalu"? Nie ciągnie

Was mocniej w stronę szybszych, mniej "zagęszczonych"

kompozycji?

Filip Malinowski: Muszę przyznać, że trochę

ciągnie, stąd też poza numerami typowymi dla

gatunku doom, pojawiają się takie kawałki jak

"Cimmeria" czy "The Siege", o których juz

wspominałeś wcześniej. Z perspektywy czasu

mogę stwierdzić, że sięgamy po takie inspiracje

zdecydowanie odważniej i częściej.

14

MONASTERIUM


A skoro o inspiracjach mowa, to ja słyszę u

Was też mnóstwo black'u. Udało mi się

ostatnio zarazić Waszą muzyką kilku znajomków

i jeden z nich zauważył nawet podobieństwa

do…. Behemoth. (śmiech) Cholera,

muszę przyznać że coś w tym jest. Co

masywniejsze, tremolowe riffy naprawdę

nasuwają takie skojarzenia.

Filip Malinowski: Przyznam, że z tym Behemothem

to mnie trochę zaskoczyłeś, choć

faktycznie zdarzają się nam riffy, które mogą

zdecydowanie kojarzyć się z black metalem.

Jako ciekawostkę mogę dodać, że najczęściej

takie riffy przynosi Tomasz, który zdecydowanie

ponad black stawia heavy metal, natomiast

ja, grając również jako basista w zespole

black metalowym (Medico Peste), przynoszę

częściej riffy heavy metalowe.

Tomasz Gurgul: Myślę, że wiem co masz na

myśli z tym black metalem. Z premedytacją

stosuje okazjonalnie pewne harmonie, ozdobniki

i akordy, które potęgując nastrój zagłady

i grozy, pewnie mogły by znaleźć się na black

metalowej płycie. Jednak black metal i zespół

Behemoth nie nalezą do moich inspiracji -

przy okazji litery "B" stawiam na Black Sabbath,

Budgie i Blue Öyster Cult.

No to dla dopełnienia informacji kronikarskich

- opowiedzcie jeszcze o okładce. Autorem

był, tak jak ostatnio Michał "Xaay"

Loranc. Trudno się dziwić że kontynuujecie

tę współpracę, bo efekt jest świetny. To jego

praca od pomysłu począwszy czy pracowaliście

nad nią wspólnie?

Tomasz Gurgul: Staramy się pracować iteracyjnie

- zaczynamy od burzy mózgów aby wypracować

ogólny koncept i charakter. Powstają

pierwsze szkice, które Xaay, używając

swojej magii, przekształca w takie dzieła jak

to, które zdobi nasz album. Oczywiście jak to

w takim procesie bywa, czasami trzeba zrobić

krok wstecz, przewartościować jakiś pomysł

czy znaleźć konsensus, także bywają i trudne

momenty. Na szczęście efekt finalny jest znakomity.

Jak wspominał Xaay, okładka ta wyrosła

na swego rodzaju hołd dla jednego z jego

Foto: Xaay

mistrzów - Zdzisława Beksińskiego.

Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach,

żeby osiągnąć coś w muzyce, nieodzowna

jest promocja. Tymczasem co jakiś czas trafia

się taki wykwit jak Wy. Oszczędnie prowadzony

facebook, żadnych Instagramów

ani tik toków - po prostu dobra muzyka. Jak

się okazuje jest ona w stanie się obronić

sama, a nawet - powiedzmy trochę górnolotnie

- zwojować rynek. Pytanie czy nie sądzicie,

że intensywniejsza promocja miałaby

szansę wynieść Was jeszcze wyżej?

Filip Malinowski: Jesteśmy zdecydowanie

przeciwko sztucznemu wywoływaniu atencji,

wrzucania na facebooka, czy inne portale czegokolwiek,

byle coś się działo. Jesteśmy świadomi,

że czasy się zmieniają i bez nachalnego

atakowania odbiorcy jest ciężej przebić się w

tłumie, Staramy się jednak ograniczać do formy

czysto informacyjnej, muzyka musi obronić

się sama.

Płyta wychodzi w czerwcu i pytanie - co

dalej? Będziecie promować ją na żywo? No i

jeśli tak, to czy stawiacie na wypady zagraniczne

czy jest szansa że zobaczę Was

nad Wisłą?

Tomasz Gurgul: Chciałbym móc odpowiedzieć

jednoznacznie twierdząco, ale póki co

nie mamy żadnych konkretnych dat. Mam nadzieję,

że takowe się pojawią - zarówno w kraju

jak i zagranicą.

Tak szczerze, to po cichu liczyłem że może

zobaczę Was u boku Cirith Ungol na ich

pierwszym polskim koncercie w lipcu. Wg

mnie to byłoby świetne dopasowanie. Ale

jeśli nie na scenie, to może zobaczę Was tam

choćby pod nią?

Tomasz Gurgul: Niestety nikt z organizatorów

nie odezwał się do nas w tej kwestii.

Mieliśmy już okazję dzielić scenę z Cirith

Ungol na festiwalu Up The Hammers. Na

pewno miło by było to powtórzyć, ale tak jak

wspomniałem, temat nie istnieje. A czy zobaczymy

się pod sceną? Ja osobiście nie mam

tego koncertu w planach, ale czas nadrobić

dwa lata koncertowej posuchy, także kto wie.

Panowie, bardzo Wam dziękuję za poświęcony

czas, cierpliwość i ciekawe odpowiedzi.

I oczywiście tradycyjnie przekazuję Wam

ostatnie słowa do polskich maniaków epic

doomu!

Tomasz Gurgul: Dziękujemy!

Piotr Jakóbczyk

Foto: Xaay

MONASTERIUM 15


Sprzątam w restauracji, a nie w hotelu!

Wiadomo, że Udo Dirkschneider jest niekwestionowaną legendą inspirującą

całe pokolenia heavy metalowców. A kto inspirował Udo Dirkschneidera?

Okazuje się, że bardzo niewielu. Jak sam w niniejszym wywiadzie wspomina, zasłuchiwał

się zawsze w rozmaitej muzyce, natomiast nie czuł się fanatycznym fanem

żadnego wybranego zespołu. Rozstrzał jego muzycznych upodobań jest na

tyle szeroki, a na nowym albumie "My Way" możemy usłyszeć interpretacje utworów

tak odległych od heavy metalu, że nasz siedemdziesięcioletni bohater wybrał

do jego promocji całkiem nowy szyld.

HMP: Tematem spotkania jest "My Way",

powiedz więc proszę, jak z Twojej perspektywy

wyglądała geneza powstania tej płyty.

Udo Dirkschneider: "My Way" to album z

coverami. Nie był planowany. Mieliśmy sporo

wolnego czasu. Akurat byłem w studiu z jakiegoś

kompletnie innego powodu i przy okazji

zaśpiewałem sobie "Faith Healer" z repertuaru

Alexa Harvey'a. Wyszło całkiem fajnie.

Producent zagadał - jakich utworów najbardziej

lubię słuchać z lat 60., 70. i 80.? Postanowiłem

sporządzić listę. Doprowadziło nas

to do rozpoczęcia prac nad kolejnymi coverami,

co z kolei rozwinęło się w cały album. Wysłaliśmy

labelowi kilka utworów z zapytaniem,

czy byłby zainteresowany wydaniem tego

typu płyty. Odpowiedzieli: "pewnie, czemu

Wszyscy wiedzą, że zawsze postępujesz i

śpiewasz po swojemu. Dlaczego potrzebowałeś

tym razem podkreślić to w tytule?

Zauważ, że "My Way" celowo nie jest albumem

U.D.O., tylko moim solowym. Zawiera

te kawałki, których całe życie sam słuchałem.

W ograniczonym stopniu wpłynęły one na

styl muzyki moich dotychczasowych zespołów

(lub wcale), ale szczerze je lubiłem. Pracując

nad "My Way" nie usiłowałem zachować spójności

z dźwiękami, z którymi byłem dotychczas

kojarzony, tylko poszedłem samodzielną,

odrębną drogą.

Zdarzyło Ci się kiedykolwiek zrobić lub zaśpiewać

coś wbrew sobie?

Nie. Myślę, że przez całe życie wszystkie moje

przyp. red.). Nieco wcześniej, przez trzy lata

często nasze koncerty wieńczyło outro "My

Way". Żegnaliśmy się z publicznością właśnie

przy jego podkładzie. Chcieliśmy zamieścić je

również na DVD "Live In Bulgaria" wraz z

grafikami nawiązującymi do całej mojej kariery,

ale nie dostaliśmy na to zgody prawników

(chodzi o prawa autorskie Franka Sinatry).

Wobec tego zrobiłem własną wersję owego

utworu na płycie z coverami. W okresie miksowania

albumu, kiedy jeszcze modyfikowaliśmy

rozmaite detale, podjąłem decyzję, że

"My Way" najlepiej pasuje na tytuł całości.

Przyjrzyjmy się temu zestawowi bliżej.

Zacznę może od tego, że oprócz tych coverów,

które ostatecznie weszły na płytę, zaśpiewałem

również The Beatles "I'm Down", ale

uznaliśmy, że 17 utworów wystarczy, dlatego

odpuściliśmy go.

Wydaje się, że nie mniej rewolucyjnym rockowym

zespołem niż The Beatles było Led

Zeppelin. Zaśpiewałeś tym razem ich "Rock

And Roll". W jakich okolicznościach zetknąłeś

się z Zeppelinami po raz pierwszy w

życiu?

Usłyszałem "Rock And Roll" tuż po tym, kiedy

ukazał się na płycie z czterema symbolami na

okładce, ale nigdy nie czułem się fanem Led

Zeppelin. Tylko ze dwie lub trzy ich kawałki

były dla mnie interesujące, przy czym akurat

"Rock And Roll" uwielbiam.

Skoro nie czułeś się fanem Led Zeppelin, to

może na przełomie lat 60. I 70. wolałeś np.

Deep Purple lub coś innego?

Wiesz co, słuchałem wtedy rozmaitych zespołów,

takich jak Deep Purple, Queen, Black

Sabbath, Ten Years After, Jimmy Hendrix.

Nieco później też Iron Maiden, AC/DC...

długo by wymieniać, ale rzecz w tym, że nie

byłem fanatycznym fanem żadnej jednej kapeli,

tylko lubiłem wiele różnych.

Zdaje się, że płyta "My Way" rozpoczyna

się elektronicznymi dźwiękami. Czy kręciła

Cię kiedyś muzyka elektroniczna?

A to tylko dlatego, że oryginalna wersja utworu

Alexa Harvey'a "Faith Healer" również w

ten sposób się rozpoczynała. Zachowaliśmy

ten motyw. Później już jest zdecydowanie ciężej.

Gdy byłem młody, lubiłem chodzić z

przyjaciółmi potańczyć (śmiech). "Faith Healer"

grano niemal wszędzie, w każdej maści

klubie. Była to tak popularna piosenka, że

często mi towarzyszyła, dlatego koniecznie

musiała znaleźć się na "My Way". Pewnego

razu widziałem koncert Alexa w Niemczech,

było fantastycznie.

nie?". Spodobała im się jakość nagrań oraz

fakt, że nie próbowałem naśladować oryginalnych

wykonawców, tylko śpiewałem po swojemu,

z zachowaniem własnego charakteru. Cóż

mogę dodać, tak powstało "My Way".

Czy nagrywałeś "My Way" w tym samym

czasie co Twój najnowszy album z premierowym

materiałem "Game Over"?

Nie, później.

16 UDO DIRKSCHNEIDER

Foto: Eddi Bachmann

działania pozostawały zgodne z moją wolą.

Utwór tytułowy "My Way" został oryginalnie

skomponowany przez Franka Sinatrę.

Jest to dobry przykład tego, o czym przed

chwilą powiedziałeś, bo przecież Frank Sinatra

nijak ma się do heavy metalu.

Zgadza się. Kawałek "My Way" wykonywaliśmy

już wcześniej, a mianowicie podczas rejestracji

DVD "Live In Bulgaria 2020"... Nie,

nie, tam było coś innego ("Stillness Of Time" -

A co mógłbyś powiedzieć o niemieckim

Scorpions? Zaśpiewałeś ich "He's A Woman,

She's A Man". Wydaje mi się, że już

zbyt wiele razy metalowe zespoły to coverowały,

podczas gdy repertuar Scorpions jest

szalenie bogaty.

Nie wiem, nie słyszałem innych wersji

(śmiech). "He's A Woman, She's A Man"

pochodzi z ich pierwszej lub drugiej płyty

(piątej: "Taken By Force", 1977 - przyp. red.).

To mój ulubiony kawałek Scorpions.

Może podczas Twojej sesji było jeszcze zbyt

wcześnie, ale na pewno zaskoczyłbyś wszystkich,

gdybyś spróbował coś z ich najnowszego

dzieła "Rock Believer" (2022). Scorpions


przez wiele lat grał łagodniej, ale ostatnio

powrócił do dawnego stylu i wzbił się do

poziomu ze swych najlepszych lat.

Słyszałem tylko trzy utwory z "Rock Believer"

(rozmawialiśmy 16 marca, "Rock Believer"

wyszedł 25 lutego - przyp. red.). Mają

fajną atmosferę. Scorpions reprezentuje o

wiele łagodniejsze oblicze hard'n'heavy niż

Accept bądź U.D.O. Ale na początku lat

osiemdziesiątych na szeroką międzynarodową

skalę zaistniały tylko dwa niemieckie zespoły:

Accept i Scorpions (to prywatna opinia Udo

- przyp. red.). Intensywnie ze sobą współpracowaliśmy,

często się widywaliśmy, korzystaliśmy

z tego samego studia, uczestniczyliśmy w

tych samych festiwalach itp. Można powiedzieć,

że razem dorastaliśmy. Dla Accept

przełomową okazała się premiera "Breaker"

(1981), natomiast wszyscy pozostali, jak

Running Wild i Helloween, wybili się zdecydowanie

później.

Masz taki numer "Metal Maniac Mastermind"

(U.D.O., 1991 - przyp. red.)

This is a wrong jungle. (śmiech)

Ale czułeś się takim odnoszącym same sukcesy

Metal Maniac Mastermindem?

Może i nim jestem, skoro nazywają mnie legendą.

Ale jak śpiewałem "Metal Maniac Mastermind"

to zawsze myślałem, że ten gość

znajduje się gdzieś indziej, że to nie ja.

Idąc dalej, czy potrafiłbyś wskazać choćby

jednego heavy metalowego wokalistę z kontynentalnej

części Europy, który odniósł

większy sukces w tej dziedzinie od Ciebie?

Oczywiście, że tak. Nie ulega wątpliwości, że

Klaus Meine ze Scorpions zrobił większą karierę

niż U.D.O. Ale Klausa nie nazywają

heavy metalowcem, bo on faktycznie nie jest

typowym metalowcem. Kolejnym oczywistym

przykładem mogą być wokaliści Helloween

(power/speed metal - przyp. red.), ale nie

chciałbym powiedzieć, że oni są bardziej sławni

ode mnie. Nie lubię takich pytań w stylu:

"Kto jest bardziej sławny?". Cóż, ja jestem sławny,

oni są sławni, każdy najbardziej rozpoznawalny

zespół z Niemiec jest sławny. Till

Lindemann z Rammstein (nie heavy metal -

przyp. red.) również odniósł większy sukces

ode mnie, ale pod innym względem. Ja działam

o wiele dłużej od Tilla. Zabawne, że muzycy

Rammstein deklarują się fanami

Acceptu. Pamiętam entuzjazm Tilla, kiedy

spotkał się z nami osobiście i zachwycał naszym

występem. A więc pytanie "kto jest bardziej

sławny" - pfff (wygląda na to, że Udo utożsamił

w tym pytaniu sukces ze sławą - przyp.

red.).

Proponuję powrót do tematu "My Way".

Jeszcze inną kwestią, dotąd przez nas nie

poruszoną, jest użycie słowa "my" w pierwszej

osobie liczby pojedynczej. Tymczasem

"My Way" to nie tylko wokal, bo instrumentaliści

również wykonali świetną robotę. Nie

chcę przez to powiedzieć, że Twój solowy

album mógłby równie dobrze nazywać się

"Our Way", a raczej podkreślić, że o ile

album jest efektem udania się przez Ciebie

"Własną Drogą", to tej "Własnej Drodze"

całym sercem sprzyjają inni fachowcy, a to

nieodłączny element sukcesu. Mam na myśli

choćby świetną pracę gitar w "Hell Bent For

Leather".

Tak, jasne że można usłyszeć na tej płycie

sporo udanej sekcji instrumentalnej. W sesji

wzięło udział aż dziewięciu różnych gitarzystów.

Nie mieli oni jednak wpływu na obrany

kierunek. Heavy metal często opiera się na

podwójnych gitarach, dlatego ich występowanie

zasadniczo nie jest niczym osobliwym.

Do mniej oczywistych coverów zalicza się

Uriah Heep "Sympathy", ponieważ pochodzi

z okresu, kiedy za mikrofonem stał u nich

John Lawton (album "Firefly" z 1977 roku -

przyp. red.).

Pytano już mnie, dlaczego nie wybrałem

"Lady In Black" ani "Easy Livin". Otóż dlatego,

że zawsze uważałem "Sympathy" za swój ulubiony

utwór Uriah Heep.

Śledziłeś karierę Johna Lawtona?

Nie za bardzo.

Spore wrażenie wywarłeś na mnie w związku

z "We Will Rock You", ponieważ tak

masakrycznie ograny standard zdołałeś

przedstawić w tak świeży sposób, a co więcej

promuje go zaskakujące video.

(śmiech) Zabawne video, prawda? Na początku

zastanawiałem się nad jakimś szybszym

numerem Queen, ale pamiętałem, że

oni na żywo wykonywali "We Will Rock You"

szybciej niż w oryginale, więc stanęło na nim.

Melodię pozostawiliśmy tą samą, ale kompletnie

zmieniłem linie wokalne. Gość, który

współpracował przy powstawaniu LP "My

Way" jest bliskim przyjacielem Briana May'a,

dlatego Brian May widział i słyszał naszą interpretację.

Był nią zachwycony. Oczywiście,

że jestem z tego dumny.

Sprzątasz tam w hotelu?

W restauracji. Mieli mnóstwo miejsca, bar, a

nawet scenę. To pomysł producenta video.

Najpierw zamierzaliśmy pokazać zespół grający

na scenie, ale nie zgodziłem się, bo przecież

wypadło by to nudno. Producent zaproponował,

żebym pokazał, jak mopuję podłogę,

będzie przynajmniej śmiesznie. Tak zrobiliśmy.

Nie do końca wiedziałem, czy to wypali,

ale efekt wszystkim się podoba.

Tu gdzie teraz siedzisz, widzę za Twoją głową

uskrzydlone trofeum. Co to za nagroda?

W 2018 roku zajęliśmy w rankingu Metal

Hammer pierwsze miejsce w kategorii

zespołu występującego na żywo.

Czy będziesz promować "My Way" koncertami?

Cóż, nie planujemy koncertów dedykowanych

albumowi "My Way". Może wykonamy kiedyś

na żywo pojedynczy utwór, ale na pewno

nie co wieczór i byłby to bis.

Więc gdzie będziesz koncertować z autorskim

repertuarem?

W czerwcu lecę do Ameryki Południowej.

Koncerty europejskie przeniesiono na wrzesień,

październik, listopad i grudzień. Pojawimy

się w Warszawie, na co zawsze czekam,

bo polska publiczność jest wspaniała. Latem

na pewno czekają nas rozmaite festiwale.

Chcieliśmy też wybrać się do Rosji, ale w

obecnych okolicznościach nie ma mowy. Na

przyszły rok planujemy już występy w USA i

Kanadzie, a także w Japonii. Wydaje mi się, że

tym razem nie będzie już ku temu żadnych

przeszkód.

Czego Niemcy zwykli życzyć sobie na siedemdziesiąte

urodziny?

Nie wiem. Czekam na nie z niecierpliwością.

Nie znam szczegółów, ale doszły mnie słuchy,

że odbędzie się wielka impreza. Nie wiem, co

dokładnie się wydarzy, bo trzymają to przede

mną w tajemnicy. Chcą sprawić mi niespodziankę.

Siedemdziesiąt to ładna liczba, ale

tylko liczba. Czuję się znacznie młodziej. Nie

myślę o emeryturze. Tak długo, jak czerpię

radość ze śpiewania i dopisuje mi dobre zdrowie,

będę to kontynuować. Nie wyobrażam

sobie, żebym siedział w domu i tylko na widok

ładnej pogody za oknem wybierał się na spacer.

Pragnę jeździć w trasy koncertowe tak

długo, jak się da.

Zatem "Game Over" nie był Twoim ostatnim

albumem z autorskimi utworami?

Na pewno nie ostatni (śmiech). Game over

może odnosić się do wielu spraw - np. do klimatu

lub do wymuszonej przerwy w koncertowaniu.

A jak zapatrujesz się na przyszłość Twojego

syna, Svena?

Od siedmiu lat jest on perkusistą U.D.O.

Świetnie sobie radzi. Myślę, że w przypadku,

gdybym ja kiedyś musiał zakończyć działalność,

on będzie grać nadal. Sven znakomicie

śpiewa, więc może chwyciłby za mikrofon. Ma

inny głos ode mnie, ale również ciekawą barwę.

No nie wiem, decyzja należy do niego. Podejrzewam,

że będzie się trzymać biznesu

muzycznego.

Wnuki też już wprowadziłeś w muzyczny

świat?

Moja jedyna wnuczka ma dopiero półtorej roku,

więc daleko jej do tego.

Ale czy chciałbyś, żeby podążyła tą drogą?

Nie wiem. Nie naciskałem na syna. On sam

zainteresował się mediami, studiem i innymi

tego typu sprawami. Od czwartego roku życia

zawsze ćwiczył grę na perkusji, co doprowadziło

go do obecnego statusu profesjonalnego

muzyka. Niezmiernie cieszy mnie jego obecność

wokół mnie. Często układamy wspólnie

melodie lub liryki. Naturalnie należy on do

młodszego pokolenia, więc inaczej patrzy na

muzykę i na świat.

Sam O'Black

UDO DIRKSCHNEIDER 17


HMP: Cześć Russ! Bardzo się cieszę, że mogę

zapytać o parę kwestii. Zanim jednak to

nastąpi, chcę pogratulować kapitalnego krążka

"Earth Infernal". Album jest niesamowity!

Russ Tippins: Cześć Adam, to dla mnie przyjemność

i dzięki HMP za ponowne skontaktowanie

się z Satan. Cieszę się, że podoba ci się

nowa płyta. Wybaczcie, że trwało to dłużej

niż się spodziewaliśmy, ale tym razem wymagania

prasy były zupełnie szalone. A ostatnie

Grać do upadłego!

Od paru dobrych lat ta brytyjska grupa przeżywa swoiste odrodzenie.

Regularnie wydają świetne płyty i koncertują w wielu miejscach na całym świecie,

spotykając się z pozytywną reakcją i dobrze się bawiąc. Właśnie pojawiła się ich

najnowsza pozycja - "Earth Infernal" - która jest solidnym strzałem i ciężko było

nie zapytać o szczegóły jej powstania u źródła. W ogóle możliwość rozmowy z gitarzystą

Russem Tippinsem była jak bilet na kolejkę górską za dzieciaka - super

sprawa, zwłaszcza, że uwielbiam stare, angielskie granie i kapele pokroju Satan.

Naturalnie nie tylko pojawia się ostatnia płyta, bo tematów nie brakowało. Jest

trochę o pracy w studio, jest o relacjach, ale też o starych czasach. Dla mnie była

to prawdziwa przyjemność. Mam nadzieję, że po przeczytaniu pomyślicie o tym

samym…

wyrzucenie go do kosza.

Satan współcześnie wydał już czwartą płytę,

ale każda poprzednia godna jest szczególnej

uwagi. Skąd czerpiecie, jako zespół, energię

do nagrywania tak dobrych albumów?

Nigdy nie spieszyliśmy się z wydaniem płyty z

powodu jakiegoś harmonogramu czy terminu.

Nie spieszymy się z tworzeniem nowej muzyki.

Poza tym, pisanie jest rzeczą ciągłą, nie ma

momentu, w którym mówimy: "Hej, zacznijmy

(śmiech) Czyżby jakaś strategia współpracy

wewnątrz grupy, wypracowana przez lata,

jest gwarancją bardzo dobrych efektów?

Ogólnie rzecz biorąc, kluczem do kompozycji

jest dopływ informacji, czyli to, czego się słucha.

To, co wychodzi, jest zawsze oparte na

tym, co właśnie wyszło, prawda? Jeśli więc

komponujesz muzykę metalową, ale słuchasz

tylko heavy metalu, nie dajesz sobie żadnego

nowego materiału do pracy. Mam obsesję na

punkcie mrocznej muzyki, której nie da się

zagrać. Im bardziej jej nie rozumiem, tym

bardziej uwielbiam jej słuchać i próbuję zagrać.

Nigdy nie zamierzałem napisać niczego

innego niż czysto metalowy utwór, ale podświadomie

niektóre z wspomnianych wpływów

znajdą się w muzyce.

Mógłbyś, jeśli to nie tajemnica, przybliżyć

taki typowy dzień w studio kiedy Satan rejestruje

premierowy materiał?

Najpierw szykujemy się do nagrania perkusji,

basu i obu głównych gitar, ale bez solówek. Ja,

Steve i Graeme przebywamy w głównym studiu.

Sean pracuje w pokoju z perkusją, ale go

widzimy, natomiast Brian dodaje wokale w

pokoju kontrolnym, które są nagrywane w zupełnie

innym momencie. Każdy utwór nagrywamy

nie więcej niż dwa razy, po czym przechodzimy

do następnego. Na koniec sesji robimy

sobie dłuższą przerwę, po czym wracamy

i odsłuchujemy wszystko. Czasami pierwsze

ujęcia rzucają się w uszy - czuć w nich

energię. Czasami nie, ale to nie szkodzi, bo

następnego dnia robimy to wszystko od nowa,

i tak dalej. Nie wierzymy w wielokrotne wykonywanie

danego utworu, ponieważ z każdym

kolejnym wykonaniem masz tendencję do grania

bardziej zachowawczo.

kilka miesięcy to zwariowany pośpiech związany

z próbami przed nadchodzącą trasą koncertową.

Myślisz, że czteroletnia przerwa, w sumie

najdłuższa w współczesnej historii Satan,

między nową płytą a "Cruel Magic" wpłynęła

korzystnie na kształt materiału?

Absolutnie. Przedłużona, niezamierzona przerwa

była kluczem do tego, jak komponowaliśmy,

pisaliśmy i nagrywaliśmy. Nawet na

etapie demo mieliśmy mnóstwo czasu na przemyślenie

i, jeśli było to konieczne, zmianę materiału,

a w niektórych przypadkach nawet na

18 SATAN

Foto: Stefan Rosic

pracować nad następną płytą". Tak naprawdę nigdy

się to nie kończy. Dość często zdarza się,

że finalizujemy nagrywać album i jeszcze

przed jego wydaniem mamy jedno lub dwa

dema nowych utworów. Jako przykład "Twelve

Infernal Lords" został napisany zanim jeszcze

"Cruel Magic" się ukazał. Oczywiście, przed

ostatecznym wcieleniem przeszedł kilka

zmian, ale w większości jest taki sam jak demo

z 2018 roku.

Nie mogę nie zapytać o sposób pracy nad

utworami. "Earth Infernal" brzmi bardzo oldschoolowo,

wręcz jakby czas się zatrzymał!

Czy z sesji zostały jakieś odrzuty, które będzie

można wykorzystać czy napisaliście po

prostu ścisły materiał?

Tak, mamy w rękawie jeszcze jeden utwór z

sesji, zatytułowany "Cradle to Gallows", który

jest już w pełni zmiksowany i poddany masteringowi,

ale wciąż nie wiemy, co z nim zrobić!

Przesłuchałem "Earth Infernal" kilkanaście

razy. Nie mogłem się od tego albumu uwolnić

- jest świeży, dynamiczny ale, jak wspomniałem,

przenosi w przeszłość. Czy to

jakaś forma tęsknoty za tamtymi czasami,

kiedy NWOBHM rozkwitało, czy raczej

nie widzicie w zespole konieczności eksperymentowania,

przynajmniej nie na tym polu?

Żadnej nostalgii. Po prostu mamy swój sposób

działania, który możecie nazywać "starą szkołą".

Dla nas jednak, proces ten, jest najprzyjemniejszym

doświadczeniem, a efekty końcowe

mówią same za siebie! Dlaczego mielibyśmy

w ogóle rozważać zmianę naszych metod

na takie, jakie stosują wszyscy inni? To

nie jest dla nas. Zawsze jest miejsce na eksperymenty

i często je przeprowadzamy, ale

tylko na poziomie podprogowym, a nie tak,

aby było to pierwszą rzeczą, którą zauważysz.

Robią wrażenie partie gitar. Ty i Steve Ramsey

zrobiliście kawał dobrej roboty. Nie

wiem, jak to jest po tylu latach wspólnego

grania wymyślać takie riffy czy solówki, ale

odniosłem wrażenie, że wcale was to nie obchodzi

(śmiech). Całkiem serio jednak chciałem

zapytać czy masz jakiś swój patent na

to, by brzmieć dobrze a przede wszystkim

mieć świeże pomysły na nowy materiał?


Między mną a Stevem zawsze będzie istniała

szczególna więź, głównie ze względu na to, jak

uczyliśmy się grać w 1980 roku. Dosłownie

nie spaliśmy całą noc, rozgryzając trudne fragmenty

utworów Judas Priest czy Deep Purple.

Większość naszych rówieśników chlała,

paliła i uganiała się za dziewczynami, ale my

ze piliśmy kawę, żarliśmy, i graliśmy do upadłego(śmiech)!

Nie przestawaliśmy, dopóki na

dworze nie zrobiło się jasno.

Domyślam się, że teksty to królestwo Briana

Rossa, ale czy mógłbyś pokrótce rozjaśnić

ogólny koncept albumu… Domyślam się, że

tytuł nie wziął się znikąd - "Piekielna Ziemia"

to chyba w głównej mierze odbicie ostatnich

wydarzeń na świecie…?

Dla twojej informacji to wszyscy współtworzymy

teksty. To jedna z tych rzeczy, które

uwielbiam w tym zespole. Brian jest bardziej

niż szczęśliwy, mogąc zaśpiewać tekst, którego

nie napisał, jeśli tylko wierzy w jego słowa.

Tematem z okładki są oczywiście zmiany klimatyczne.

Wydawało mi się, że świat o tym

zapomniał. Podczas gdy wszystkich rozpraszał

jakiś wirus, wielki problem się pogłębiał.

Z teorii naukowej przeszedł do wydarzeń, które

możemy obserwować na co dzień. Świadomie

unikaliśmy pandemii jako tematu, wiedząc,

że wszyscy inni mają już na ten temat

wiele do powiedzenia. To był ciągły zgiełk, a

teraz oczywiście w programie wszystkich wojna

jest na pierwszym miejscu. Wydaje mi się,

że chcieliśmy po prostu podnieść rękę na całe

zamieszanie i zaznaczyć, że ta sprawa nie

zniknie. Problem wciąż jest, i to ogromny, ciągle

widoczny, a ludzie bez końca go ignorują.

Autorem okładki jest bardzo rozchwytywany

Eliran Kantor. Można powiedzieć, że nadworny

ilustrator albumów wydawanych w

metalowych wytwórniach jak Century Media,

Nuclear Blast czy Metal Blade. Z tego

co wiem, spotkaliście się z nim już podczas

prac nad pierwszym albumem po reaktywacji,

czyli "Life Sentence" z 2013 roku. Co

takiego ujęło Was w jego twórczości, że to

już kolejna współpraca na linii artysta zespół?

Jest prawdziwym artystą, a nie tylko zdolnym

malarzem. To już piąta z kolei okładka albumu,

którą dla nas namalował. Zazwyczaj dajemy

mu tytuł płyty i tekst piosenki, w który

może się wczuć. On, po około sześciu miesiącach,

odsłania przed nami projekt. Daliśmy

mu tekst piosenki "Earth We Bequeath", a on

wymyślił okładkę, którą widzicie. Jest to spojrzenie

w przyszłość, na to, jak może wyglądać

nasz świat, jeśli nadal będziemy pozwalać mu

wrzeć. Martwy sęp symbolizuje jak beznadziejna

będzie nasza sytuacja, gdy umiera nawet

sam symbol śmierci. Ten człowiek jest geniuszem!

Jeśli już poruszyłem temat okładek… Jako,

że jesteś jednym z muzyków, którzy zakładali

grupę, to chciałem zapytać od kogo wyszła

inicjatywa. żeby koperty płyt zdobiła postać

sędziego?

W maju 1983 roku podpisaliśmy kontrakt

płytowy z wytwórnią Roadrunner. Mieliśmy

już wystarczająco dużo piosenek, żeby nagrać

album i zastanawialiśmy się, jak go nazwać.

Trzy z tytułów naszych utworów miały odniesienia

do prawa i ktoś powiedział żartobliwie:

"Court in the Act", i tak jakoś zostało. Kiedy

już mieliśmy tytuł, wydawało się, że nie ma

Foto: Stefan Rosic

sprawy, żeby na okładce znalazł się jakiś zły

sędzia - gdybyśmy tylko znaleźli kogoś, kto by

go namalował! Na szczęście Bill Colwell wykonał

tak wspaniałą pracę, wcielając postać sędziego

w życie, że wydawało się jasne zachowanie

tego motywu.

Foto: Stefan Rosic

Czy na początku kariery mieliście jakieś problemy

w związku z nazwą zespołu i czy "Satan"

to była jedyna opcja jaką braliście pod

uwagę w tamtym momencie?

Musisz zrozumieć, że kiedy wybieraliśmy nazwę

Satan, ja, Steve, Graeme i Andy Reed

mieliśmy po 15 lat i byliśmy jeszcze w szkole

średniej. Większość zespołów zbiera się razem,

przez jakiś czas ćwiczy w garażu grając

cudze kawałki, potem pisze własną muzykę i

myśli: "Hej, chodźmy i zagrajmy kilka koncertów!

Jak możemy nazwać nasz zespół?". W przypadku

Satan zaczynaliśmy bez niczego poza nazwą i

fajnym, symetrycznym logo. Nie było żadnego

zespołu. Żaden z nas nie umiał nawet grać na

instrumencie! Ale nazwa i logo były tak fajne,

że postanowiliśmy, że zespół stanie się rzeczywistością.

Namówiliśmy rodziców, żeby kupili

nam gitary, wzmacniacze, perkusję i zaczęliśmy

uczyć się na nich grać. Byliśmy bardzo

zmotywowani. Zajęło nam kilka lat, żeby dojść

do wprawy. Podczas gdy wszyscy nasi rówieśnicy

imprezowali i zaliczali dziewczyny,

my siedzieliśmy po nocach, ucząc się solówek

Tiptona i Downinga nuta po nucie.

Można powiedzieć, że na przestrzeni lat

tworzyliście jedną grupę, ale pod różnymi nazwami.

Mógłbyś wyjaśnić dlaczego w 1985

roku "Out Of Reach" nie mogło wyjść pod

nazwą Satan, a później w tym samym składzie

nagrywaliście jako Pariah?

Głównym powodem zmiany nazwy, kierunku

muzycznego, a nawet personelu, w 1985 roku

była porażka "Court in the Act". To było fiasko

na każdym poziomie - komercyjnym, krytycznym,

a nawet na poziomie podstawowym.

Chociaż byli fani metalu, którym podobała się

nasza muzyka, każdy nienawidził tej nazwy!

Nie dlatego, że ich obrażała, ale dlatego, że

nie mogli traktować poważnie tego, że nazywamy

się "Szatanem". Wzięliśmy sobie to

wszystko do serca i zdecydowanie przesadziliśmy

z reakcją. Zmiana nazwy to jedno, ale

zmiana wokalisty w tym samym czasie - to

było jak komercyjne samobójstwo. Byliśmy

jeszcze tak młodzi i nie mieliśmy nikogo doświadczonego,

kto mógłby nam doradzić. Powinniśmy

byli powiedzieć: "jebać ich wszystkich",

i kontynuować działalność jako Satan w tym

samym składzie i stylu - dokładnie tam gdzie

SATAN

19


skończył "Court in the Act". Teraz tak łatwo to

dostrzec.

Brian Ross i Sean Taylor grający na perkusji

dołączyli dopiero w okolicy powstawania

albumu "Court In The Act" z 1983 roku. Jak

wspominasz wcześniejszych kompanów,

dlaczego wcielenie Satan z śpiewającym

Trevorem Robinsonem i perkusistą Andy

Reedem nie przetrwało próby czasu?

Jak już wspomniałem, założyliśmy zespół jeszcze

w szkole. Przeszliśmy przez wiele zmian,

bo pamiętajmy, że wszyscy zaczynaliśmy od

zera. Trzon zespołu stanowiłem ja, Steve i

Graeme. Nie wszyscy traktowali to tak poważnie

jak my trzej, ale musieliśmy ćwiczyć

bez przerwy i ciągle brakowało nam wokalistów

i perkusistów. Nawet w przypadku Andy'ego

i Treva doszło do tego, że Andy zaczął

się rozpraszać motocyklami, a jego umiejętności

stanęły w miejscu. Następnie zakres głosu

Treva nie był w stanie sprostać naszemu

najnowszemu materiałowi i tak dalej. Nie mogliśmy

trzymać na siłę kogokolwiek - nawet

starych przyjaciół.

Do nazwy Satan wróciliście dopiero w 2004

roku, kiedy spotkaliście się po długiej przerwie.

Pamiętasz jak wyglądało to spotkanie i

co spowodowało, że zespół znów zaczął

działać w, jakby nie było, klasycznym składzie?

Wydawało się, że to była fajna rzecz do zrobienia.

Coś, czego nikt by się nie spodziewał,

a ponieważ wszyscy byliśmy mocno zaangażowani

w swoje własne projekty, nigdy nie myśleliśmy

o kontynuowaniu tego przedsięwzięcia.

W rzeczywistości nie był to pełny skład -

Sean Taylor mieszkał w tym czasie w Kalifornii

i nie mógł wziąć udziału w projekcie, więc

na perkusji grał Phil Brewis z Blitzkrieg. To

była fajna przygoda, ale w tamtym czasie byliśmy

szczęśliwi, że możemy wrócić do naszego

normalnego życia.

Na pierwszy album po reaktywacji fani czekać

musieli jednak parę lat, bo dopiero w 2013

roku ukazał się "Life Sentence". Były nerwy

w związku z pierwszymi od lat wspólnymi

sesjami czy raczej wspólne koncerty poprzedzające

studio dały poczucie pewności jedności

i wspólnego celu?

Jak to ująłeś byliśmy naładowani energią z występów

na żywo, które zrobiliśmy, w tym

Keep It True i Metal Assault. Na Metal

Assault wypróbowaliśmy nawet kilka nowych

utworów, więc nie było żadnych nerwów. Nie

oznaczało to jednak, że spieszyło nam się z

nagrywaniem albumu. Wiedzieliśmy, że trzeba

poczekać, aż każda piosenka będzie dopracowana.

Jak pokazał czas, to Satan dostał drugie życie.

Od 2013 roku regularnie nagrywacie i

koncertujecie. Jak myślisz, co wpływa na to,

że dziś wygląda to stabilniej niż w latach

80.?

Powiedziałbym, że wszyscy byliśmy bardzo

świadomi złych wyborów, których dokonaliśmy

w latach 80. i chcieliśmy wyciągnąć z tego

Foto: Stefan Rosic

wnioski. Naszym celem było stworzenie materiału

o ciągłości i spójności, a także koncertowanie

ile się da. Dostarczyć to, co najlepsze

na płycie i na scenie przez dłuższy czas. Zrobić

dokładnie to, co powinniśmy byli zrobić

po "Court in the Act". Wierzę, że nam się to

udało i nie mamy zamiaru się zatrzymywać w

najbliższym czasie.

Brian Ross ma swój Blitzkrieg, z którym nagrywa

płyty w tym samym czasie, Ty wiem,

że od jakiegoś czasu działasz ze swoimi projektami,

Tanith oraz Electric Band. Jak udaje

się dzielić czas i pomysły pomiędzy macierzystą

formację a poboczne tematy?

To nie jest łatwe! Mogę powiedzieć, że Electric

Band rozpadł się w 2015 roku, nie mogłem

znaleźć dla niego rynku. Tanith to inna

historia. Zespół zrobił tak wiele w krótkim

czasie, a potem lockdown to zatrzymał. Muzyka

jest całym moim życiem, więc daję radę

być w dwóch zespołach koncertowych.

Co było impulsem do tego, że powstały te

projekty, w czym granie w Tanith na przykład

różni się od grania w Satan?

Przez lata zawsze miałem pomysły na piosenki,

które nigdy nie nadawałyby się dla Satan,

a Tanith był sposobem, by dać tym pomysłom

ujście. Celowo wybrałem do Tanith gitarę

Les Paul, żeby nie móc robić tych wszystkich

akrobacji na Stratach, które robię w Satan.

Wiedziałem, że nie mogę tego robić na

Les Paulu, więc musiałem znaleźć inny sposób

grania. To było dla mnie ważne.

Tak przy okazji zapytam czy powoli można

się spodziewać następcy "In Another Time"?

Tak, pracujemy nad piosenkami już od większej

części tego roku i mamy nadzieję, że na

jesieni uda nam się nagrać płytę!

Debiut Satan "Court In The Act" został

niedawno wznowiony przez Waszą poprzednią

wytwórnię, Listenable. Czy taki sam los

spotka w niedługim czasie "Suspended Sentence",

bo krążek jest bardzo ciężki do zdobycia

i jest pewnie na liście poszukiwań wielu

fanów?

Muszę przyznać, że nie potrafię odpowiedzieć

na to pytanie, ponieważ nie angażuję się w

biznesową stronę zespołu - zwłaszcza jeśli

chodzi o sprawy związane z zaległościami w

katalogu. Moją główną rolą i celem w Satan

jest muzyka, czyli nowa muzyka. Nigdy nie

patrzę wstecz, tylko do przodu.

Albumy "Cruel Magic" oraz "Earth Infernal"

ukazały się już pod szyldem Metal Blade

Records. Czym skusił Was Brian Slagel, że

w 2018 roku zmieniliście wytwórnię?

Nasz kontrakt z Listenable powoli się kończył,

a wytwórnia oferowała nam przedłużenie.

Zastanawialiśmy się, czy jakaś inna mogłaby

być zainteresowana i poprosiliśmy naszego

menadżera o rozejrzenie się po okolicy.

Bardzo szybko wrócił z listą tych, które były

bardzo zainteresowane współpracą z nami.

Wyróżniała się jedna nazwa... Metal Blade!

To zawsze była tak fajna wytwórnia, a my

mieliśmy z nimi historię z lat 80. Podpisaliśmy

umowę i wkrótce potem nagraliśmy "Cruel

Magic". Już przed wydaniem płyty zauważyłem,

że czuję się jakbym był częścią czegoś

większego. Czułem się bardziej "na siłach". Na

siedem miesięcy przed wydaniem płyty dostaliśmy

harmonogram rzeczy, które musieliśmy

zrobić, a każda z nich miała swój termin realizacji,

jak na przykład nowa sesja zdjęciowa,

oficjalny teledysk, góra wywiadów prasowych

i materiałów promocyjnych dla radia i temu

podobne. Czuliśmy się trochę jak w wojsku!

Wytwórnia wypuściła nawet 7-calowy singiel

promujący nadchodzący album. Nasz A&R

powiedział nam, że płyta trafi na niemiecką

listę przebojów w ciągu dwóch tygodni od wydania.

I tak właśnie się stało! Otrzymaliśmy

wiele wspaniałej prasy i świetnych opinii w

okresie przedpremierowym. Nie byliśmy do

tego przyzwyczajeni. To było coś, co przytrafiało

się innym zespołom, a my przyglądaliśmy

się temu z boku. Wreszcie jakaś rekompensata

za naszą pracę. To był słodki moment

spełnienia.

20

SATAN


Foto: Stefan Rosic

Russ, wiem, że takie pytania to pewnie chleb

powszedni, ale muszę (śmiech)! Jesteś jednym

z bardziej charakterystycznych gitarzystów

NWOBHM i ciekawi mnie jak wypracowałeś

swój styl i skąd brałeś inspiracje

by szlifować grę?

Wspomniałem o tym wcześniej, opisując początki

zespołu. Znalazłem się w zespole, zanim

jeszcze umiałem naprawdę grać. Wszystko

co potrafiłem to sześć otwartych akordów

na gitarze akustycznej (śmiech). Zawsze wielbiłem

Jimmy'ego Page'a, ale to Glenn i K.K.

Downing z Judas Priest przechylili szalę i

sprawili, że zacząłem grać na gitarze elektrycznej.

Potem, jak już mówiłem, była to kwestia

obsesyjnego śledzenia szczegółów płyt, grania

i ciągłego przewijania kaset z utworami

Blackmore'a, Schenkera, Teda Nugenta, ale

głównie jednak Priest.

.

A początki z gitarą, pamiętasz ten moment i

co zdecydowało, że to akurat sześć strun a

nie cztery? (śmiech)

To żart? W życiu nie przyszło mi do głowy, by

grać na czterech strunach. Kto normalny by

uznał, że na basie można zrobić karierę?

Pewnie nie raz spotkałeś, grając swoje koncerty,

tych, którzy byli Twoimi idolami w

młodości. Domyślam się, że to wyjątkowe

przeżycie - a czy miałeś okazję zagrać z kimś

na scenie a nie tylko pogadać za kulisami?

Nie. Właściwie to nigdy tak nie miałem. Nigdy

nie spotkałem żadnego z ludzi, których

ubóstwiałem i ubóstwiam. Jestem dość nieśmiały,

jeśli chodzi o takie rzeczy, po prostu

nie wiedziałbym, co powiedzieć. Spędzałem

czas z chłopakami z Metalliki, kiedy tylko byli

w Londynie. Dzwonili na mój telefon domowy

i wychodziliśmy na miasto, żeby rozpętać

piekło w West End. Nigdy nie myślałem o

nich jak o gwiazdach. Byli co najwyżej moimi

konkurentami, niczym więcej. Po prostu fajne

dzieciaki, które też grały w zespole metalowym.

Czy prywatnie znajdujesz czas na słuchanie

muzyki a jeśli tak, to co w ostatnim czasie

wydało ci się interesujące?

Zawsze znajdę czas na słuchanie muzyki i to z

każdego gatunku. Moim obecnym ulubieńcem

ze sceny metalowej jest Eternal Champion.

Głos ich wokalisty jest niesamowity! Ogólnie

rzecz biorąc, najbardziej ekscytującą rzeczą,

która wydarzyła się w nowym tysiącleciu, jest

dla mnie Mars Volta. Mieli tak odważne podejście

do muzyki i w całości było to wyjątkowe.

Wirus powoli odpuszcza, a wojna w Ukrainie

być może nie będzie miała aż takiego

wpływu na plany koncertowe. Jeśli wszystko

będzie w porządku to gdzie w najbliższym

czasie można zobaczyć Satan?

Cóż mogę ci powiedzieć... Mamy w planach

letnie koncerty w Irlandii, Anglii, Belgii, Holandii,

Niemczech, Norwegii, Szwecji i pełną

trasę europejską w październiku, a następnie

w Brazylii i Portugalii. Potem trasa po USA i

Kanadzie w kwietniu przyszłego roku.

W Polsce zagraliście tylko raz, w 2018 roku,

na festiwalu Black Silesia. Jak wspominasz

ten występ w rycerskim grodzie?

Pamiętam jak przylecieliśmy na lotnisko w

Warszawie i festiwalowy van, który po nas

przyjechał, nie miał wstecznego biegu i musieliśmy

go wypchnąć tyłem z parkingu, zanim

mogliśmy wsiąść. To było trochę zabawne, ale

sam festiwal był wspaniały. Kochani ludzie!

Liczę, że po tak konkretnym albumie jak

"Earth Infernal" Satan powróci do Polski.

Russ, są jakieś utwory, które szczególnie lubisz

grać na żywo?

Na pewno "Devil's Infantry"! A teraz "Earth

We Bequeath" - właśnie zrobiliśmy to po raz

pierwszy na Full Metal Cruise i reakcja była

świetna! Myślę, że to będzie w zestawie jeszcze

przez jakiś czas.

Bardzo się cieszę, że mogłem zadać te parę

pytań. Jeszcze raz gratuluję kapitalnego albumu

i na koniec proszę o jakieś słowo dla

czytelników Heavy Metal Pages…

Dzięki ludzie! To bardzo wiele znaczy, że Satan

w 2022 roku nadal cieszy się tak dużym

zainteresowaniem. Jestem pewien, że za niedługo

znów będziemy w Polsce!

Dzięki, życzę zdrowia i mam nadzieję, do

zobaczenia na koncertach!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SATAN 21


HMP: Ostatnio rozmawialiśmy o powrocie

do szkockich klimatów. Dziś znów porozmawiamy

o powrocie, ale tym razem do tematu

krzyżowców. Ostatnio mówiłeś mi, że lubisz

stare tematy ukazywać z innej strony. Zdaje

się, że i tym razem ugryzłeś stary temat nieco

inaczej?

Chris Boltendahl: To jest tak, że upłynęło

wiele lat, aż 24, a człowiek się zmienia. W

tamtym czasie byliśmy nastawieni na bardzo

konkretne przedstawienie historii. Zawarliśmy

więc na płycie małe opowieści. Teraz jednak

patrzę na ten temat z nieco innej perspektywy.

Tym razem chciałem zrównoważyć spojrzenie

z obu stron, czyli z jednej strony templariuszy,

a z drugiej strony muzułmanów. Co

Opowiadać historie muzyką

Historia się powtórzyła. Jeszcze niedawno rozmawiałam z Chrisem na temat

powrotu do szkockich klimatów, a teraz, zaledwie płytę później, rozmawiamy

o powrocie do tematyki krucjat. Dlatego właśnie osią naszej rozmowy było porównanie

"Knights of the Cross" z 1998 roku z właśnie wychodzącą "Symbol of Eternity".

dla dzieci z Ukrainy, które przyjechały jako

uchodźcy.

Bardzo ciekawe!

Te dzieci są dotknięte na każdym poziomie, a

przecież to nie ich wina. Po prostu muszą

uciekać przed wojną i przed śmiercią. Oczywiście,

kiedy pisałem teksty, jeszcze nie toczyła

się wojna na Ukrainie. Jednak później okazało

się, że te teksty są bardzo aktualne w

kontekście aktualnej wojny.

Mówiliśmy, że zmieniły się realia, że jesteś

troszkę starszy niż w 1998 roku. Jakie jeszcze

czynniki wpłynęły na zmianę podejścia do

tematyki krzyżowców?

Z pewnością! Wszystkie teksty traktują o

krzyżowcach i o Świętym Graalu. To templariusze

zabrali Graala z ziemi świętej i znow

sprowadzili go do Europy. Bardzo długo go

szukali, nikt nie wiedział gdzie jest, a przecież

święty Graal dla budowania legendy chrześcijaństwa

był niezwykle istotny.

Ostatnio wróciłeś i do tematyki szkockiej i

do tematyki krzyżowców. Która jest Ci

bliższa, w której łatwiej Ci się jest poruszać?

Lubię obie, bo bardzo interesuje mnie historia.

Podróż śladami krzyżowców jest w dzisiejszych

czasach szalenie trudna. Kiedyś miałem

okazję podróżować przez Syrię, Jordanię i

okoliczne kraje. Zwiedziłem Jerozolimę, która

dla mnie jest fantastycznym miastem. Z drugiej

strony, byłem też w szkockich górach i na

początku ten pejzaż podobał mi się bardziej.

Jednak muszę przyznać, że Jerozolima zrobiła

na mnie ogromne wrażenie. Ja po prostu lubię

opowiadać historie, nawet jeśli są po części legendarne

i muśnięte mistyką. Chcę opowiadać

historie muzyką.

Zapytam więc o kilka historii. Zastanawiam

się, czy "Grace of God" jest o krucjacie dziecięcej.

"Grace of God"... jakby to wyjaśnić... Tak, były

krucjaty dziecięce.

więcej, kiedy pracowałem nad tym pomysłem,

znalazłem bardzo wiele odniesień do współczesnych

czasów. Znów chodzi o władzę, ciemiężenie

ludzi. To co robili wtedy templariusze,

niewiele się różni od tego, co przeżywamy

w obecnych czasach. To już na wstępie czyni

tę płytę bardziej krytyczną, niż tą z 1998 roku.

Wiem, o czym mówisz, słychać to choćby w

"Night of Jerusalem", gdzie śpiewasz o tragicznym

losie dzieci.

Tak, z pewnością. Dzieci zawsze są ofiarą, niezależnie

od tego, jaka wojna się toczy. Jako, że

przy okazji jestem też trenerem piłki nożnej,

robię teraz taki projekt w moim mieście, czyli

w Kolonii, w którym daję lekcje piłki nożnej

Foto: Grave Digger

Powiem tak - rzecz jasna nie chciałem absolutnie

robić kopii tego, co było w roku 1998.

Na tej płycie zajmuję się bardziej życiem, niż

historią O tym jest "Symbol of Eternity" -

Święty Graal. Zanurzam się głębiej w mistyczną

historię templariuszy i w tajemnice, jakie

się w nich kryją. Albo w sprawy niejasne, legendy.

Tym razem zagłębiam się w to bardziej,

niż w historyczną faktografię, która była

ważna w 1998 roku, kiedy mniej lub bardziej

przedstawialiśmy historię templariuszy. Teraz

zajmuje mnie to, jak zbudowano legendę templariuszy,

ich ideologizowanie przez chrześcijaństwo.

Moje teksty pokazują temat od krytycznej

strony.

Możesz więc nazwać tę płytę koncepcyjną?

Tak.

No właśnie. I były one nie tylko w tamtych

czasach, ale są i w obecnych. I dziś wywozi się

do Afryki dzieci-żołnierzy. Chciałem to w tym

kawałku zestawić i w pewien sposób porównać.

Dzieci zawsze są tylko narzędziem władzy.

Są zwyczajnie wykorzystywane. Na przykład

podczas krucjaty dziecięcej w imię Boże

nie było powszechnie wiadomo, co te dzieci

właściwie robią. To tak samo jak współcześni

dziecięcy żołnierze w państwach afrykańskich,

którzy są wyuczani, żeby zabijać. A przecież

wiele osób nawet nie wie, co tam się tak naprawdę

z nimi dzieje. Są trenowane do wojny

i to jest coś okropnego.

To jest coś strasznego. Zastanawiam się też

nad "Last Crusade". Ten kawałek nie opowiada

dosłownie o ostatniej krucjacie, jakby

sugerował tytuł, prawda?

Chodzi w nim zarówno o koniec zakonu templariuszy

i w mniejszym stopniu o ostatnią

krucjatę. Chodzi też także o oskarżenie templariuszy,

które miało ten zakon wymazać.

Trzonem treści jest historia z Jakubem de Molay.

Zatem "Last Crusade" to połączenie wątku

ostatniej krucjaty i w zasadzie końca templariuszy.

Niekoniecznie tego w Ziemi Świętej,

ale w ich własnej ziemi, we Francji.

A propos Jakuba de Molay, widziałam oczywiście

teledysk do "Hell is my Purgatory".

Mam wrażenie, że świetnie bawiliście się na

planie, zwłaszcza, że przy okazji ostatniej

płyty nie mogliście zrealizować planów na

kręcenie klipu w scenerii pasującej do kawałków.

Trzeba przyznać, że był to najgorszy dzień

zimy w Niemczech. Cały dzień śnieżyło, było

minus 4 stopnie mrozu. Jednak z drugiej strony

nie da się zamówić pogody, ani jej kupić.

Cały czas był mróz i śnieg. Było dojmująco

zimno, ale z drugiej strony sprawiło nam to

wiele frajdy, a i według mnie sam kawałek jest

dobry. Jakuba de Molay zagrał nasz perku-

22

GRAVE DIGGER


sista, Marcus i myślę, że wyszło super i całość

jest świetnie zrobiona.

Do tematyki templariuszy nie pasuje zaś

"Hellas, Hellas", świetny cover Vasilisa Papakonstantinou.

Bo nie pasuje, no nie?

(śmiech)

Nie, nie, to bonus track.

Tak.

I dlatego ten kawałek z całą koncepcją nie ma

kompletnie nic wspólnego. Po raz pierwszy

widziałem koncert Papakonstaninou w Grecji,

w 1994 roku i byłem zafascynowany jego

charyzmą i samym kawałkiem. Teraz mieliśmy

okazję nagrać ten utwór mniej lub bardziej

oryginalnie i zaśpiewać naprawdę po grecku.

To wielki zaszczyt. Jeśli podąża się za własnymi

marzeniami to czasem się spełnianą, a

moim marzeniem było nagrać ten właśnie kawałek

z Vasilisem.

Twoje, nazwijmy to "ostatnie" płyty, takie

jak "Ballads of the Hangman" albo "Return

of the Reaper" są surowe i proste. Inne, takie

jak "Fields of Blood" mają bogatszą aran-żację.

Obecna płyta zdaje się łączyć te dwa

style Grave Digger. Co warunkuje te aranżacje,

tematyka płyty?

Można powiedzieć tak - na "Symbol of Eternity"

przenikają się dwie epoki Grave Digger.

Ma to też związek z faktem, że w zeszłym

roku wybudowałem studio, dzięki czemu dużo

praktykowałem, wiele się nauczyłem, przeczytałem

i wypróbowałem. Teraz po raz pierwszy

sam produkowałem Grave Digger. To,

co zrobiłem z Axelem zostało zmiksowane w

studiu przeze mnie. Cały proces powstawania

naszego brzmienia zależy od tego, jak ja widzę

brzmienie Grave Digger AD 2022. Tym razem

mogłem stworzyć, zmiksować i wyprodukować

Grave Digger tak, jak sam to czuję. To

jest właśnie powód, dla którego oba style, surowe

i epickie ze sobą współgrają. Jestem z

tego bardzo zadowolony. I dumny! (śmiech)

Jasne, rozumiem (śmiech). Ostatnio mówiłeś,

że mieliście plany świętować na Wacken

jubileusz w oparciu o szkocką płytę. Koncert

wrócił do planów i podejrzewam, że wzbogacicie

go też o elementy związane z najnowszą

płytą?

Nie, jeszcze nie. Podtrzymujemy oryginalny

pomysł, który przygotowaliśmy na festiwal.

Między innymi a scenie będzie 70 osób, w

tym 64 dudziarzy i bębniarzy. Będzie to wielka

produkcja z orkiestrą dudziarzy. Koncert

na Wacken będzie też definitywnym pożegnaniem

naszego szkockiego wątku. Więcej Grave

Digger nie będzie występował na scenie z

dudziarzami. Myślę, że jest to dobry pomysł

na uczczenie naszych trzech szkockich płyty

oraz na podsumowanie 40-lecia Grave Digger.

Wiem, że w maju już udało Wam się zagrać

pierwszy koncerty bez obostrzeń. Obserwujesz,

żeby coś się w Was zmieniło, porównawszy

koncerty przed i po pandemii?

Nic się nie zmieniło. Mamy to we krwi, czujemy

to już od pierwszych koncertów. Już w zeszłym

roku zagraliśmy siedem gigów, wykorzystując

tę fazę pandemii, w której można

Foto: Grave Digger

było grać koncerty.

Jakoś jesienią i zimą?

Między wrześniem a listopadem. Szybko

wraca się na tory. Jak jest się muzykiem, ma

się to we krwi i sprawia to ogromną frajdę.

Teraz w sobotę jedziemy na festiwal Rock

Hard, zagramy tam szkockie show, ale nieco

mniejsze, bo scena nie jest zbyt wielka. Latem

będziemy mieli co robić.

Tym sobotnim koncertem zaczynacie pełną

trasę. To była chyba Wasza najdłuższa przerwa

od koncertowania w ogóle?!

Tak, z pewnością (śmiech). Ale wypełniłem

ten czas sensownie, ucząc się we własnym studiu

robić produkcję. Z jednej strony żałowałem,

że nie mogłem grać koncertów, ale z drugiej

strony cieszyłem się, że mam szansę być

właścicielem własnego studia i mam okazję robić

to, czego zawsze pragnąłem.

A jak z koncertami Hellryder? Chyba nie zagraliście

żadnego koncertu?

Jeszcze nie.

Ale planujecie?

O tak, mamy zaplanowane koncerty na maj

przyszłego roku, ale to jeszcze dużo czasu.

Dodatkowo w tym momencie pracuję jeszcze

nad solową płytą. Będzie to pierwsza solowa

płyta w moim życiu. Ukaże się w następnym

roku i od razu zaznaczę, że też będzie to

heavy metal, ale jednak inny niż Grave Digger.

Też z Axelem?

Nie, Axel nie ma z tym nic wspólnego. Żaden

muzyk Grave Digger.

Mam taką ogólną refleksję. W roku 1998

heavy metal znów stał się popularny, w dużej

mierze dzięki Wam i "Tunes of War".

Zaraz potem nagraliście płytę o krucjatach.

Obecnie znów nagraliście płytę szkocką i

chwilę później związaną z krucjatami. Historia

się powtarza, ale przecież świat muzyki

się zmienił.

Wtedy byłe zupełnie inne czasy i inne media,

"Rebellion" długo grano w wielu stacjach, w

tym w niemieckim MTV i w Vivie. Dzięki temu

wtedy mieliśmy zupełnie inne możliwości

rozpowszechniania. Nie wiem, co Ty o tym sądzisz,

ale mi się wydaje, że dziś dla wielu ludzi

muzyka stała się niczym "fast food", Wszystko

się zmieniło głównie przez streaming. Jak kiedyś

wychodził nowy Van Halen czy Judas

Priest, to było to dla mnie święto. Wielką rolę

odgrywały też okładki. Jak się je oglądało, było

dużo więcej magii. Teraz trzeba wiele miesięcy

wcześniej opublikować kawałek, zrobić

video, i to takie, które przyciągnie uwagę do

płyty. Jest to coś, co akurat mi się niezbyt podoba.

Tak samo jak streaming, który sprawia,

że ludzie nie mają ochoty kupować płyt.

Wcześniej kupowało się wszystko od swoich

ulubionych zespołów, no nie?

Tak, i muszę od razu Ci się przyznać, że jednym

z moich ulubionych zespołów jest X-

Wild. A Ty zająłeś się właśnie reedycją "So

What!". Na szczęście mam ten krążek, ale

jego powrót na rynek bardzo mnie cieszy!

Omówiłem to z Jensem Beckerem. Uznał, że

reedycja X-Wild to dobry pomysł, skoro płyty

rzeczywiście nie są dostępne, Zasugerował mały

remaster krążka. Pierwsza płyta X-Wild

jest już wydana, kolejna będzie we wrześniu, a

trzecia pewnie w kolejnym roku.

Super! To było ostatnie pytanie. Dzięki za

rozmowę!

Dzięki i do następnej rozmowy!

Katarzyna "Strati" Mikosz

GRAVE DIGGER 23



HMP: Cześć Fred, jak się masz?

Frederic Leclercq: Dzięki, całkiem fajnie.

Właśnie rano wróciłem z wakacji. Miałem parę

dni odpoczynku od spraw związanych z zespołem.

Powiem ci, że było mi to naprawdę

potrzebne. (śmiech)

Gdzie to byłeś? Pochwal się.

Spędziłem kilka dni w Grecji, gdzie spotkałem

się z dziadkami mojej żony. Raczej mało metalowy

temat, więc pomówmy lepiej o "Hate

Uber Alles". (śmiech)

Stary, weź to pierdziel!

Nowy album Kreatora zawsze jest sporym wydarzeniem. Nowe wydawnictwo

oczywiście wiąże się z akcją promocyjną, a tej takie wytwórnie jak Nuclear

Blast bardzo pilnują. Jak promocja, to i wywiady. Pierwotnie naszym rozmówcą

miał być Mille Petrozza, jednak on z chyba tylko sobie znanych powodów

przez dwa tygodnie nie mógł dla nas znaleźć czasu. Kiedy ludzie z NB zaproponowali

w zastępstwie Frederica Leclercqa, człowieka, który w zespole gra zaledwie

od trzech lat, początkowo podszedłem do tego tematu sceptycznie. Pytania

przygotowałem pod rozmowę z Mille i chciałem z nim poruszyć kilka kwestii z

przeszłości zespołu. Z Fredericiem mogłem sobie porozmawiać właściwie jedynie

o najnowszym albumie "Hate Uber Alles", co trochę burzyło mi koncepcję. Z drugie

strony jednak Frederic grał przecież nie tylko w Kreator. To wszechstronny

muzyk udzielający się w wielu projektach. O kilku z nich nawet nam trochę

opowiedział.

Ponoć początkowo Mille nie zaproponował

Ci stałego etatu w Kreator, tylko zagranie

kilku pojedynczych koncertów.

Tak. Dokładnie tak było. Jak wiesz, Speesy

opuścił zespół. Albo został z niego wykopany.

W sumie nieważne. Tak czy siak, Kreator

został bez basisty. Mieli jednak zaplanowanych

parę koncertów i niezbyt dużo czasu na

poszukiwanie stałego zastępcy Speesy'ego.

Mille do mnie zadzwonił w dzień po moich

Agression". Głównym problemem było to, że

nieco inaczej te utwory były grane, gdy nagrywali

je w studio, niż są obecnie grane na żywo.

Nie było to jednak coś, czego by się nie dało

w żaden sposób przeskoczyć. Zwłaszcza że byłem

osłuchany z tymi kawałkami. Penie byłoby

inaczej, gdyby to było coś dla mnie całkiem

świeżego.

Jak ogólnie oceniasz całokształt współpracy

z Mille, Ventorem i Samim?

Czuję się świetnie, będąc częścią tej formacji.

Jak już wspomniałem, znam Mille od dłuższego

czasu. Będzie jakieś dwadzieścia lat, jak

spotkaliśmy się po raz pierwszy i od tego czasu

mieliśmy ze sobą w miarę regularny kontakt.

Przez niego poznałem także Ventora i

Sami'ego. Z nimi jednak miałem kontakt jedynie

okazjonalny. Z tego też powodu byłem

mocno podenerwowany, gdy wszedłem po raz

pierwszy do sali prób. W końcu ci goście grali

ze sobą kupę czasu i znali się jak łyse konie, a

ja jestem świeżakiem w tej kapeli. Zaczęliśmy

grać pierwszy utwór i wszystkie bariery między

nami runęły. Idealnie się rozumiemy nie

tylko na poziomie muzycznym, ale też personalnym.

Spędziliśmy masę czasu w sali prób,

ale też poza nią. Łączy nas nie tylko miłość do

metalu, ale również wspólne poczucie humoru

i podobne sposoby spędzania wolnego czasu.

Mimo iż jestem nowy, to chłopaki dali mi sporo

swobody artystycznej. Widać było od samego

początku, że mają do mnie ogromne zaufanie.

Czasem pozwolili mi na samodzielne

No to w takim razie pomówmy o muzyce…

Oj, nie zrozum mnie źle. Jeśli chcesz przeprowadzić

cały wywiad na temat moich wakacji,

to nie mam przeciwko. (śmiech)

Może innym razem (śmiech). Przez długi

czas grałeś w power metalowym Dragonforce.

Co poszło nie tak, że zdecydowałeś się

zakończyć swoją współpracę z Hermanem i

jego ekipą?

Po czternastu latach każdy pewnie miałby

dość. (śmiech) A ta całkiem poważnie, to na

stopie prywatnej dalej jesteśmy przyjaciółmi.

To, co zdecydowało o mim odejściu to różnice

w postrzeganiu muzycznego kierunku, w którym

zespół miałby dalej podążać. Moje ulubione

gatunki metalu to thrash, death i generalnie

nieco cięższe rzeczy. Power metal na tej

liście znajduje się nieco dalej. Lubię melodyjne

granie, ale nie jest czymś, co naprawdę bym

kochał. Przyznam się szczerze, że chciałem

lekko skorygować styl Dragonforce. Napisałem

sporą część materiału na albumy "Maximum

Overload" oraz "Reaching into Infinity".

To było trochę coś innego niż klasyczny

Dragonforce. Starałem się tam przemycić jak

najwięcej swoich pomysłów, które nawiązywały

do mojej ulubionej estetyki. Na płycie

"Extreme Power Metal" Herman zdecydował

się jednak iść w nieco innym kierunku.

Nowe wcielenie Dragonforce miało w założeniu

mieć zabawny, nieco nawet śmieszkowy

charakter. To kompletnie nie w moim stylu i

nie chciałem dalej w to brnąć. Czułbym, że robiłbym

coś wbrew sobie, a tego staram się w

życiu unikać. Musiałem się z nimi pożegnać i

wówczas odezwał się do mnie Mille. Byłem z

tego powodu bardzo zadowolony, gdyż znamy

się i kumplujemy się od ładnych paru lat.

Foto: Christoph Voy

urodzinach. Wracałem wtedy z Hellfestu.

Miałem syndrom dnia wczorajszego i ciągle

mi w głowie szumiało. Dałem mu wówczas

warunek. Zagranie kilku koncertów odpada,

natomiast chętnie się zgodzę na stałą współpracę.

Na trzeźwo pewnie bym mu takiego

ultimatum nie postawił. (śmiech) Co ciekawe,

Mille na to przystał.

Czy opanowanie jakichś klasycznych numerów

Kreatora przysporzyło ci nieco trudności?

Szczerze ci powiem, że kilka takich numerów

było. Chociażby "Betrayer" albo "Extreme

decydowanie w pewnych kwestiach dotyczących

całości. Jest to o tyle niezwykłe, że przecież

oni grają ze sobą kupę lat, a ja w tej kapeli

jestem od paru minut. (śmiech)

Zapewne przed rozpoczęciem pracy w studio

mieliście sprecyzowaną wizję tego, czym

album "Hate Uber Alles" ma być.

Dokładnie. Zanim zaczęliśmy nagrywanie,

Mille podrzucił mi parę kawałków w wersji

demo. Jak dla mnie były świetne. Jako fan

Kreatora lubię zarówno te ostatnie albumy,

jak i ten stary całkiem klasyczny wypełniony

agresją materiał. Bliżej mi jednak zdecydowanie

do tego wcześniejszego wcielenia tej grupy.

KREATOR 25


Tego posiadającego konkretne pierdolnięcie.

Przeprowadziliśmy dość sporo długich dyskusji

na temat tego, jak ten album ma wyglądać

i szybko doszliśmy do konsensusu. Praca nad

albumem szła gładko, gdyż wszyscy podążaliśmy

w jednym kierunku. W naszym założeniu

miał być to materiał przede wszystkim zróżnicowany.

Osobiście nie widzę sensu nagrywania

dziesięciu utworów, które brzmią dokładnie

tak samo. Ale nie unikaliśmy też "kopniaków

w twarz". Obiecałem sam sobie, że w wywiadach

będę unikał wyrażeń o nowym albumie

typu "wspaniały", "świetny", "jeden z najlepszych

w dyskografii" itp., ale co mam zrobić, skoro

tak uważam. (śmiech)

Foto: Christoph Voy

Wprowadziliście na tym albumie nowe elementy

do waszego brzmienia choćby kobiece

wokale.

Wszystkie te kobiece partie nagrała przyjaciółka

Mille, Sofia Fortanet. Można ją usłyszeć

w kawałku "Midnight Sun". Ten utwór

jest inspirowany filmem "Midsommar", gdzie

główną bohaterką była właśnie kobieta, zatem

kobiecy wokal jest tu wskazany. Dla wielu może

być to faktycznie zaskoczenie, gdyż w przeszłości

Kreatora tego typu zabiegi nigdy nie

miały miejsca. Podczas tworzenia tego materiału

mieliśmy kilka innowacyjnych pomysłów.

To był jeden z nich. Moim skromnym

zdaniem finalny efekt robi imponujące wrażenie.

Produkcją albumu zajął się twój kumpel

Arthur Rizk.

Szczerze? Współpraca z nim to jedna wielka

katorga. (śmiech) Oczywiście żartuję. Na tej

płaszczyźnie też wszystko szło gładko, ponieważ

mieliśmy tą samą wizję i dążyliśmy do

tych samych celów. Nawet jeśli trochę różniliśmy

się w podejściu do pewnych tematów.

Arthur kompletnie ma wywalone na drobne,

pozornie nieistotne szczegóły, ja natomiast

mam naturę perfekcjonisty. Najczęściej słyszałem

od niego teksty w stylu "Stary, weź to

pierdziel" i tym podobne. Ale cel nas połączył.

Wiadomo, że na tym etapie nie uda się nam

odtworzyć tej energii z pierwszych albumów,

gdyż były one nagrane w momencie, gdy chłopaki

byli młodzi i dzicy. (śmiech) Poświęciliśmy

dużo czasu pracy nad utworami, bo zaczęliśmy

już w lipcu 2020, nagrywanie natomiast

zaczęliśmy we wrześniu zeszłego roku.

Poza Kreatorem udzielasz się też w kilku innych

projektach muzycznych projektach. Jednym

z bardziej interesujących jest Amahiru.

Dwa lata temu ukazał się jego debiutancki

album. Jak oceniasz z tej krótkiej perspektywy

czasu?

Uwielbiam ten album. Niestety czas, w którym

trafił on na rynek, nie należał do najlepszych.

Po pierwsze z przyczyn czysto osobistych,

gdyż ukazał się on kilka dni po śmierci

mojego ojca. Było to powodem tego, że nie byłem

w tamtym czasie w zbyt dobrym humorze,

co ma odbicie w ówczesnych wywiadach.

Druga kwestia to pandemia, która pozbawiła

nas wszelakich szans na promocję tego krążka

na żywo. Cały czas jednak pracujemy nad

nowymi utworami i kiedy nadejdzie właściwy

czas, na pewno wydamy drugi album. Teraz

jednak skupiam się na Kreatorze i pochłania

mi to całkiem sporo czasu. Saki teraz też

bardziej się skupia na innych przedsięwzięciach.

Poza tym mieszka w Japonii, co nie

ułatwia nam pracy. (śmiech) Wracając do meritum

twojego pytania, jestem z tego albumu

bardzo dumny, gdyż sam czuwałem nie tylko

nad stroną kompozytorską, ale też produkcyjną.

A tobie ten album się podoba?

Pewnie. Właśnie dlatego o niego pytam.

Cieszę się. Szkoda tylko, że wyszedł on w tak

niefortunnym momencie. Przez to trafił on do

znacznie mniejszej ilości słuchaczy, niż miałoby

to miejsce w normalnych czasach. Wszystko

by się pewnie potoczyło inaczej, gdyby jego

premierze towarzyszyła trasa koncertowa.

A co się dzieje z twoim innym dość świeżym

zespołem, mianowicie Sinsaenum?

Wszystko się pokomplikowało po śmierci

Joeya Jordisona. To było bardzo przykre i pewne

emocje związane z tym faktem, ciągle we

mnie gdzieś tam zalegają. Nie zamierzamy jednak

odpuścić. To Joey wymyślił tą nazwę.

Podtrzymywanie przy życiu tej kapeli jest hołdem

dla niego. Mamy napisany materiał na

album. Znaleźliśmy też nowego perkusistę.

Planujemy rozpocząć sesję nagraniową jeszcze

tego lata, kiedy większość spraw związanych z

Kreatorem będę miał ogarniętych. Z drugiej

strony też nie zamierzamy się z tym jakoś

specjalnie spieszyć, mając na uwadze to, że

mam przecież do zagrania całą pełną trasę z

Kreatorem. Zatem nowy album Sinsaenum

w tej chwili na pewno nie jest moim priorytetem.

Mamy jednak gotowe utwory i po prostu

czekamy na odpowiedni czas. Powiem ci, że

na pewno się nie zawiedziesz. Tutaj był podobny

problem, jak z Amahiru. Po wydaniu

pierwszego albumu nie mogliśmy jechać w

trasę, gdyż Joey miał zawalony kalendarz. Jedyna

reakcja słuchaczy, jaką mieliśmy okazję

to komentarze pod naszymi filmami na Youtube.

Zatem album "Repulsion for Humanity"

zebrał naprawdę świetne recenzje, ale niestety

nie mieliśmy możliwości obronić go na

żywo. Szkoda. Nagraliśmy potem jedno EP

oraz drugi album, który spotkał się z bardzo

podobnym odbiorem.

Wydajesz się być człowiekiem, który ma naprawdę

sporo tematów do ogarnięcia, a mimo

wszystko znalazłeś jeszcze czas i energię na

uruchomienie black metalowego projektu.

Ej, skąd w ogóle o tym wiesz?

Przeczytałem z jednym z twoich ostatnich

wywiadów (śmiech).

A ok, teraz rozumiem. (śmiech) Tak, mam napisany

materiał na black metalowy album i zamierzam

go nagrać. Tylko chcę to zrobić całkiem

incognito. Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli,

że to ja za tym stoję. Tym bardziej nie

zbyt chcę się wgłębiać w rozmowy na ten temat,

bo nie mam ochoty na bycie rozpoznanym.

A nie, czekaj! Kurcze, sam się teraz trochę

wkopałem. (śmiech) Już wiem, o czym

wtedy mówiłem. Poza tym tajemniczym projektem,

jestem też zaangażowany w nagrywanie

albumu z pewnym dość znanym black

metalowym bandem. Tu akurat wszystko jest

jawne, bo zamierzam to zrobić pod swoim

26

KREATOR


imieniem i nazwiskiem. Album wyjdzie prawdopodobnie

w lipcu. To prawda, że jestem

dość zawalony robotą, ale jest to proporcjonalne

do ilości pomysłów, które rodzą się w

mojej głowie. Nie ograniczam się do metalu

Tworzyłem na przykład rzeczy w stylu jazz

fusion. Black metal to natomiast jeden z

moich ulubionych gatunków. Sporo jego elementów

usłyszysz na przykład w muzyce Sinsaenum.

Zawsze chciałem ten obszar nieco

bardziej poeksplorować. Zatem kiedy trafiła

się okazja zagrania w black metalowym zespole,

długo się nad tym nie zastanawiałem.

Poza tym sam tworzyłem tą muzykę na boku

z myślą o tym tajemniczym projekcie, który

na pewno prędzej czy później ujrzy światło

dzienne.

Grasz jeszcze na gitarze i keyboardzie, ale to

chyba bas jest twoim głównym instrumentem.

Pamiętam, że jako dzieciaki będące na

początku fascynacji muzyką metalową rozmawialiśmy

o ewentualnym założeniu zespołu,

każdy chciał być wokalistą, gitarzystą,

paru ekscentryków chciało grać na

garach. Natomiast bas był traktowany po

macoszemu. Skąd u ciebie fascynacja tym instrumentem?

Może sprostuję. Za swój główny instrument

uważam gitarę. To jest instrument, który najbardziej

czuję. Natomiast swoją muzyczną

edukację zacząłem od nauki gry na pianinie w

szkole muzycznej. Potem jednak przerzuciłem

się na gitarę, gdyż w momencie, gdy zaczynałem

fascynować się metalem, podobnie jak

Ty chciałem być gitarzystą oraz wokalistą. Zawsze

zwracałem uwagę na grę wszystkich

instrumentów. Niestety, często jest tak, że bas

jest gdzieś schowany, niezbyt głośno zmiksowany

i ogólnie niezbyt słyszalny. Kiedy zaczynałem

słuchać heavy metalu, uwielbiałem

Joeya De Maio i Steve'a Harrisa. Przywiązywałem

do gry basu równie mocną uwagę, co

do gitar. W Heavenly byłem na przykład gitarzystą.

Grając tam, spotkałem Hermana Li z

Dragonforce. Kiedy wywalili swojego dawnego

basistę, Herman stwierdził, że skoro potrafię

grać na gitarze, to i z basem sobie bez problemu

poradzę. Tak się zaczęła moja przygoda

z graniem na basie. (śmiech) Oczywiście na

początku byłem nieco sfrustrowany będąc gitarzystą,

który musiał chwycić za bas, ale koniec

końców jestem zadowolony z tego faktu.

Szkoda, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak

znaczącą rolę odgrywa ten instrument w muzyce.

Nie tylko metalowej. Nieraz to naprawdę

słychać. Na przykład w Manowar. Z drugiej

strony mamy jednak takie kapele jak

Darkthrone. Poczekaj, oni w ogóle obecnie

używają basu… Tak, używają. (śmiech) Ma on

tam jednak małe znaczenie. Jako dzieciak postrzegałem

bas zupełnie jak ty, ale z czasem

mi się zmieniło o 180 stopni.

Foto: Christoph Voy

Pochodzisz z Francji. Śledzisz, co się dzieje

na twojej rodzimej scenie?

Sam gram w kilku francuskich zespołach.

Chociażby w Loudblast, kapeli, która istnieje

już dobre dwadzieścia pięć lat na scenie.

Moim zdaniem to jeden z najlepszych death

metalowych zespołów w naszym kraju. Tu

przygoda była podobna jak ta z Kreatorem.

Dołączyłem do nich w 2016 roku na kilka

koncertów, a później zaproponowali mi stałą

współpracę. Oczywiście ofertę przyjąłem. Grałem

z nimi sporo koncertów we Francji i widziałem

przy tej okazji wiele młodych rodzimych

kapel. Ale będąc z tobą szczerym, nie

śledzę jakoś specjalnie naszej sceny. Nie rzucam

się na każdą nowość, tylko dlatego, że

wydał ją zespól z Francji. Bardziej skupiam się

na eksplorowaniu korzeni gatunku, kupowaniu

pierwszych winylowych wydań itp. Większość

rzeczy, które wychodzą współcześnie,

jest do siebie zbyt podobna i nie wnosi zbyt

wiele do muzyki. Kurde, nie chcę tutaj brzmieć

jak jakiś stary sfrustrowany maruda, ale

jakieś osiem na dziesięć nowych albumów zawiera

wszystko, co już słyszałem wcześniej.

Nie wiem, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś.

Pewnie nie. (śmiech)

Foto: Christoph Voy

Liczyłem, że powiesz parę słów o Gojira.

(śmiech)

Nie jestem jakimś ich wielkim fanem, ale bardzo

cieszę się z ich sukcesu. Nie znam ich

zbytnio osobiście. Miałem może ze dwa razy

okazje ich spotkać, ale wymieniliśmy dosłownie

parę słów. Moim zdaniem ten zespół

czerpie garściami z twórczości Morbid Angel

- swoją drogą kapeli, którą naprawdę uwielbiam.

Pamiętam rok 2006, gdy wszyscy nagle

zaczęli się nimi zachwycać i promować na

zbawców metalowej sceny. Nie mała w tym

zasługa marketingowców z Roadrunner. Było

w tym sporo przesady, ale naprawdę cieszę się

ich sukcesem i uważam za bardzo utalentowanych

muzyków.

Bartek Kuczak

KREATOR

27


Kiedy jesteś młodszy, nie myślisz w ten sposób.

Wiele osób zachowuje się tak, jakby nie

zdawało sobie zdawało sobie zupełnie sprawy

ze swojej śmiertelności. Często dociera to do

nich w momencie śmierci najbliższych lub

przyjaciół. To są rzeczy, które sprawiają, że

dociera do ciebie jakie to życie jest kruche.

Liczy się każda minuta

Decydując się na tą rozmowę zdawałem sobie sprawę, że Lips Kudlow do

najbardziej wygadanych osób nie należy. Coś jednak na temat nowego wydawnictwa

"Impact Is Imminent" udało mi się wyciągnąć. Nie był to jednak temat dominujący

w tej dość krótkiej pogawędce. Zaczęło się od kwestii dość trudnych, takich

a jak pandemia, przemijanie, starzenie się itp. Podchodząc do tej konwersacji postawiłem

sobie jeden cel. Nie poruszać tematu filmu dokumentalnego o tym zespole,

którym to członkowie podniecają się w każdym niemal wywiadzie, jakiego

od kilkunastu lat udzielają. I co? Jajco! Nie udało się. A kurde tak się starałem.

HMP: Tworzenie nowego albumu "Impact Is

Imminent" przypadło na okres cholernej pandemii.

Paradoksalnie jednak cała ta sytuacja

trochę Wam pomogła, czyż nie?

Steve "Lips" Kudlow: Na dobrą sprawę całość

"Impact Is Imminent" była gotowa już w drugim

tygodniu października zeszłego roku.

Podczas pandemii oddaliśmy się tworzeniu.

Wciągnęło nas to tak mocno, że mamy już gotowy

materiał na następny album. Jednak póki

co wstrzymamy się z jego nagraniem.

Czyli jakieś plusy tego wariatkowa jednak

były.

O tak. Dostaliśmy masę dodatkowego czasu i

skutecznie wykorzystaliśmy każdą dodatkową

minutę. Nigdy nie tworzyliśmy nowego materiału

podczas trasy. To kompletnie nie w naszym

stylu. Brak trasy dał nam więcej możliwości

pracy nad utworami. Mam już sześćdziesiąt

sześć lat dlatego na pewno inaczej

podchodzę do życia, niż ludzie młodzi. Bo na

dobrą sprawę nie mam zielonego pojęcia, czy

następnego dnia w ogóle się obudzę. (śmiech)

Czyżby wraz z wiekiem zmieniało się twoje

zapatrywanie na pewne istotne kwestie?

Szczerze mówiąc coraz bardziej zdaję sobie

sprawę, że życie jest kruche i w każdej chwili

może się w nim wszystko spieprzyć. Kiedy robisz

się coraz starszy, to uczucie staje się coraz

mocniejsze. Liczy się każda minuta. Miałem

spędzić całe dwa lata siedząc na dupie nic nie

robiąc? Siedzieć i czekać aż jacyś pieprzeni

frajerzy łaskawie pozwolą nam ruszyć w trasę?

Nie ma mowy! Lepiej to twórczo wykorzystać.

Owszem, przemijanie jest faktem i wiadomo,

że każda godzina, minuta, czy nawet

sekunda przybliża nas do śmierci. Czy się to

komuś podoba, czy nie. Nie uważasz jednak,

że zbytnie koncentrowanie na tym swoich

myśli może prowadzić w końcu do mniejszej

lub większej paranoi?

Pomówmy może o zawartości muzycznej

"Impact Is Imminent". Anvil nie należy do

grup, które lubiłyby eksperymentować ze

swoim brzmieniem. Chyba, że twoim zdaniem

ten album czymś się różni od pozostałych

osiemnastu…

Uważam, że żaden z naszych poprzednich albumów

nie łączył muzyki i tekstów w tak

zwartą całość, jak "Impact Is Imminent". W

przeszłości nasze sesje studyjne czasami przypominały

wskakiwanie na głęboką wodę. Dużo

improwizowaliśmy i nasze decyzje często

były nieprzemyślane. Głównie z powodu braku

czasu. Pracując nad "Impact Is Imminent"

mieliśmy go znacznie więcej, o czym już wcześniej

zresztą wspomniałem.

Na samym początku albumu możemy usłyszeć

głos Dave'a Grohla.

O tak. To jest jego zapowiedź naszego zespołu

pochodząca z gali Independent Spirit Award

w roku 2009. Otrzymaliśmy wtedy nagrodę za

film "Anvil! The Story of Anvil", który opowiada

o naszej karierze. Utwór "Take a Lesson",

na który powołujesz się w swoim pytaniu

to natomiast bardzo krótka opowieść o moim

życiowym doświadczeniu w muzycznym biznesie

i o wpływie wspomnianego filmu na status

zespołu. Co do samego Dave'a to powiem

Ci szczerze, że bardzo cenię jego osobę. Zarówno

jako muzyka, jak i człowieka.

Często wspominasz o wpływie tego filmu na

twoje życie oraz karierę.

Nie robię tego bez powodu. Jego wpływ był

wręcz nieoceniony. W głównej mierze dzięki

jego sukcesowi ostatnie trzynaście lat spędzamy

na regularnym nagrywaniu oraz koncertowaniu

na całym świecie.

Pamiętasz jakieś bardzo dziwno miejsce, w

którym przyszło wam grać?

Nie do końca. Chociaż poczekaj… Kiedyś graliśmy

w jakiejś spelunie, w której regularnie

spotykali się członkowie gangów motocyklowych.

Czyli smród potu, alkoholu, papierosowego

dymu i benzyny. Po prostu rockendroll!

Dokładnie! Aż się chce zaśpiewać "Born to be

Wild". (śmiech)

Foto: W. Cliff Knese

Ciągle jakoś tak uciekamy od tematu nowego

wydawnictwa, więc mam nadzieję, że teraz

uda się choć na chwilę do niego wrócić.

(śmiech) Na "Impact Is Imminent" możemy

usłyszeć dwa instrumentalne numery. Konkretnie

mam tu na myśli "Teabag" i "Gomez".

Czy kryje się za nimi jakaś konkretna

historia?

Tytuły tych numerów pochodzą od ksywek

Sachy Gervasi'ego. Na początku naszej

współpracy jeszcze przed nagraniem filmu,

nazywaliśmy go "Teabag". Powód był bardzo

prozaiczny. Gość po prostu jest Brytyjczykiem.

Już po nagraniu filmu zyskał on ksywkę

"Gomez". Inspiracją była postać Gomeza

Adamsa z "Rodziny Adamsów". Sacha jest

bardzo podobnym ekscentrykiem.

28

ANVIL


"Impact is Imminent" to trzeci album Anvil

wyprodukowany przez Martina Pfeifera.

Wygląda na to, że jesteście zadowoleni z tej

współpracy.

O tak! Zarówno Martin, jak i odpowiedzialny

za miksy Jorg Uken są dla nas niemalże jak

rodzina. Tak samo jak my czują to, czego tak

naprawdę od Anvil oczekują jego słuchacze

oraz co tak naprawdę stanowi kwintesencje

tego zespołu.

W czasie Pandemii nie mieliście zbyt wielu

możliwości promowania Waszego ostatniego

wydawnictwa "Legal at Last" na żywo.

Zamierzasz zagrać jakieś utwory z tego albumu

na trasie promującej "Impact Is Imminent"?

Na pewno na każdym koncercie zagramy

utwór tytułowy oraz "Nabbed In Nebraska".

Być może coś jeszcze ale na razie jakichś konkretnych

planów w tej kwestii nie mamy.

Moim zdaniem fajnie byłoby usłyszeć na żywo

"Chemtrails.

Czemu akurat ten kawałek?

To po prostu moim skromnym zdaniem jeden

z lepszych momentów na tym albumie.

Wierzysz w ogóle w tą teorię spiskową?

Owszem, wierzę. To raczej nie teoria tylko

prawda. Czymś nas opryskują. Nie wiem tylko

z jakich powodów i jaki widzą w tym cel. Aż

strach się domyślać.

Od czasu albumu "This Is Thirteen" gracie

jako trio. Nie masz czasem ochoty znów dokoptować

drugiego wiosła?

Nie! Szczerze mówiąc nawet nie chcę o tym

słyszeć. Jest to kompletna strata czasu, pieniędzy

oraz nikomu niepotrzebnych nerwów. W

naszym przypadku kompletnie nic by to nie

wniosło do muzyki. Zdradzę ci zresztą, że

spora większość naszych albumów była nagrywana

w trzy osobowym składzie. Nawet w

okresie gdy w naszych szeregach obecny był

drugi gitarzysta.

Emocjonalne przeżycia

W końcu są! Ukazują się na rynku reedycje klasycznych już albumów brytyjskiego

Xentrix. Po wielu latach, kiedy osiągały w drugim obiegu kosmiczne ceny,

teraz będzie można cieszyć się nimi w zupełnie innym wymiarze. Z tego powodu

Kristian Havard, gitarzysta grupy, został przepytany. Cierpliwie odpowiedział

na każde pytanie, jednocześnie mówiąc naprawdę sporo. Oprócz historii zespołu,

ciekawych anegdot z przeszłości odsłonił trochę tajemnic związanych ze

zbliżającą się najnowszą płytą. Bardzo ożywił się również na wspomnienie koncertu

na Metalmanii i zapowiada rychły powrót Xentrix na polską ziemię! Zanim

pobiegniecie kupić świeżutkie reedycje, łapcie wynik rozmowy z Kristianem…

HMP: Dissonance Productions sięgają po

Wasze klasyczne albumy - "Shattered Existence",

"For Whose Advantage?" oraz

"Kin". Powiedz proszę czy od razu było wiadomo,

że to właśnie oni, a nie kto inny, będzie

wznawiał te pozycje?

Kristian "Stan" Havard: Nie, nie wiedzieliśmy

o tym. To też nie my o tym zdecydowaliśmy.

To wszystko było pomysłem wytwórni i

WB, a my dowiedzieliśmy się o tym później.

Dan z Dissonance skontaktował się ze mną i

zapytał czy nie chciałbym dorzucić czegoś od

siebie, aby uatrakcyjnić reedycje. Było to dla

nas szokujące, że ludzie nie zapominają o naszych

starych nagraniach. Dawali też sygnały,

że nie mogą dostać starych rzeczy. Na szczęście

w końcu udało się umieścić naszą muzykę

w serwisach streamingowych, co zajęło dosłownie

lata. Ludzie zaczęli pytać, gdzie można

kupić nasze wcześniejsze płyty i z racji tego,

że były już prawie niedostępne, kupowali

je na Ebay po ogromnych cenach. Więc dzięki

reedycjom jestem szczęśliwy, że teraz można

je dostać za normalne pieniądze.

Jaka w tym wszystkim była rola Twoja oraz

Dennisa Gassera, perkusisty, z którym to

jesteście członkami oryginalnego składu

Xentrix - czy byliście, że tak powiem, zaopatrzeniem

w ważne zdjęcia, wspomnienia pozwalające

na wierne oddanie klimatu starych

tłoczeń?

Dużo fotografii dostarczyłem ja. Udzieliliśmy

też wywiadu Kerrang!, rozmawialiśmy o tych

starych wydaniach. Stworzyliśmy coś w rodzaju

linii wspomnień, a Dennis raczej nie zajmuje

się tego typu sprawami. Wszystko zrzuca

na mnie, bo jest leniwy (śmiech).

Czy nieobecni już w składzie Xentrix Chris

Astley i Paul "Macka" MacKenzie byli również

zaproszeni do pracy nad tymi wznowieniami?

Nie. Wciąż mamy z nimi kontakt, ale nie są

już aktywnymi członkami Xentrix, oni odeszli

już od zespołu. Choć nawet jeśli Chris by się

zdecydował, to i tak musielibyśmy robić

wszystko za niego (śmiech).

Nie ulega wątpliwości, że praca przy wznowieniach

to sporo wzruszeń. Zdradzisz, czy

często zdarzało się wycierać łzę w koszulę

czy może wręcz przeciwnie - podeszliście do

tego na "chłodno"?

Ciężko powiedzieć. Byłem po prostu szczęśliwy,

że one wychodzą, byłem bardzo wdzięczny,

że to się dzieje i że ludzie będą mogli

posłuchać tych reedycji. Owszem, miło było

pooglądać stare zdjęcia, z których kilka wysłałem

do ludzi, którzy zajmowali się oprawą płyty.

Nie miałem pojęcia, które wybiorą. Zdecydowali

się na fotografię, na której byłem z gitarzystą

zespołu Slammer, który odszedł kilka

lat temu. Było to dość emocjonalne przeżycie.

Swą przygodę z graniem zaczynaliście pod

koniec lat siedemdziesiątych jako Lips. Jak w

tamtym okresie wyglądała kanadyjska scena

hard rockowa? Czy młode zespoły, takie jak

wówczas Lips/Anvil miały jakieś możliwości,

by osiągnąć coś więcej?

Ciężko tu mówić o jakiejś scenie. Działało u

nas kilka pojedynczych kapel, ale grały głównie

covery. My również, mimo, że posiadaliśmy

własny materiał, byliśmy do tego zmuszeni

przez sytuację. Graliśmy kawałki Teda

Nugenta, The Rolling Stones itp.

Bartek Kuczak

Foto: Xentrix

XENTRIX 29


Na pewno też przypominasz sobie ten czas

kiedy powstawały Wasze albumy. Co czujesz

teraz, w 2022 roku, kiedy masz przed

oczami Xentrix w studio w latach 1989-1992 ?

Przede wszystkim jak o tym myślę, to zdaje

sobie sprawę, że to było aż tak dawno! Szokuje

mnie to nadal, przecież minęło ze 30 lat,

ale też fascynuje mnie to, że ludzie dalej chcą

słuchać naszej muzyki. Ostatnio napisał do

mnie John Cuniberti (producent Shattered

Existence): "Stary, jak nam się udało zrobić tak

dobry album przy tak niskim budżecie". Myślę, że

musiał wypić drinka albo dwa (śmiech). Choć

rzeczywiście, kiedy myślę o tym jak to wyglądało,

to John ma rację. Pierwszy album nagraliśmy

i zmiksowaliśmy w 10 dni w tanim

studiu, żeby jak najszybciej zacząć grać na żywo.

Krążek brzmi amerykańsko. Momentami

Xentrix przypomina Testament czy Metallikę.

To były Wasze główne inspiracje w tamtym

okresie czy wskazałbyś jeszcze na jakąś

kapelę zza wielkiej wody, która wywarła

istotny wpływ w momencie, kiedy Xentrix

się rozpędzał?

Zgadza się, czerpaliśmy wtedy sporo z Bay

Area. Na mnie też duży wpływ miał NWO

BHM, na przykład Iron Maiden czy Judas

Priest. Myślę że czasem to słychać, że dużo

od nich podkradałem. Tak samo jak fascynowały

nas thrashowe amerykańskie zespoły, o

których wspomniałeś.

W tamtym czasie mieliście też dreszczyk

emocji z uwagi na użyte bez zezwolenia logo

Ghostbusters do coveru jaki zrobiliście w

1990 roku. Reedycja miała już zmienioną

okładkę. Skąd wyszedł pomysł, żeby akurat

skupić się na tym znanym filmowym motywie?

Wszystko zaczęło się w BBC Radio1 Rock

Show. Dopiero co skończyliśmy album i dużymi

krokami zbliżała się trasa z Sabbat. Po

nagraniu krążka nie mieliśmy żadnego nowego

materiału, a w Rock Show chodzi o to, aby

zaprezentować coś nowego, bo nie gra się tam

utworów z albumu. Zastanawialiśmy się co

zrobić. Bawiliśmy się starymi utworami i właśnie

tematem do "Ghostbusters". Powstał riff,

a potem cały utwór i uznaliśmy, że powinniśmy

nagrać właśnie to. W BBC bardzo spodobał

się ten numer, a nasza wytwórnia od razu

chciała to wypuścić. My z kolei nie byliśmy

do końca przekonani co do tego pomysłu. Nie

chcieliśmy wyjść na zespół "komediowy", ale

finalnie i tak nagrania ujrzały światło dzienne.

Wtedy już "Ghostbusters 2" było na ekranach,

a logo filmu prezentowało duszka, który

pokazywał palcami literę V. My delikatnie

zmieniliśmy zamysł i duch wytykał środkowy

palec. Kiedy mieliśmy gotowe wkładki do płyt

i wydrukowane kartony, ktoś wpadł na pomysł,

aby zapytać się twórców "Ghostbusters"

o to, czy w ogóle by się na to zgodzili.

Gdy zobaczyli o co chodzi, to zabronili publikacji,

więc w ostatniej chwili musieliśmy

wszystko zmieniać. Kartony, których nie mogliśmy

wykorzystać, rzucaliśmy w publikę na

kolejnych koncertach. Żałuję, że zostawiłem

dla siebie tylko jedną sztukę.

Do dwóch pierwszych płyt powstały też

rozpoznawalne okładki. Chyba nie ma maniaka

thrashu, który nie kojarzyłby tych prac.

Foto: Xentrix

Czy braliście czynny udział w procesie tworzenia

czy raczej wytwórnia pokazała gotowy

projekt?

Nie, to wszystko było robione przez nas. Przy

pierwszym albumie pracowaliśmy z lokalnym

młodym artystą. Raz przyszedł z projektami,

o których każdy z nas pomyślał, że to na razie

tylko szkice. Zapytałem, czy jeżeli je dokończy,

to czy wciąż będą wyglądać jak ten projekt?

A on zdziwiony stwierdził, że to jest

gotowe dzieło. Nie czuliśmy, żeby to było to,

nie było to wystarczająco dobre, ale wytwórnia

nalegała, bo czas naglił. Z kolei podczas

prac nad drugim albumem bardzo zależało

nam na dobrej okładce. Trafiliśmy na przyjaciela

Dennisa, który wtedy pracował w agencji

reklamowej i zajmował się malowaniem

graffiti. Przedstawiliśmy mu dokładny zamysł

i wszystko co chcielibyśmy, aby znalazło się

na okładce. Kiedy zobaczyłem efekt końcowy,

pomyślałem sobie, że to jest właśnie to, że to

dokładnie tak jak sobie wyobrażałem. Wykonał

świetną pracę! W tym momencie znowu

znajdujemy się w tym samym położeniu, bo

dopiero co nagraliśmy album i będziemy pracować

nad jego okładką. Myślę, że ten aspekt

jest bardzo ważny. Na "Kin" większość zdecydowała,

aby umieścić zdjęcie na froncie. Ja

byłem za jakimś projektem artystycznym i jak

myślę o tej okładce to czegoś mi w niej brakuje.

Po prostu uwielbiam artyzm na okładkach.

Po latach jesteś ogólnie zadowolony z materiału

jaki zarejestrowaliście na "Kin"?

To chyba jedna z naszych najsłabszych płyt.

Spróbowaliśmy wtedy pość nieco inną drogą,

ale czułem, że to nie było to co powinniśmy

robić. Tamten okres był dość dziwny dla thrashu

i ogólnie metalu, było sporo przemian,

każdy eksperymentował, nawet Slayer się

zmienił. Tak naprawdę próbowaliśmy przetrwać,

byliśmy ostatnimi którzy grali thrash z

UK. Często mówię, że nasz najnowszy album

"Bury the Pain" to płyta, którą powinniśmy

nagrać po "For Whose Advantage?".

W tamtym okresie odszedł Chris Astley,

będący wokalistą i gitarzystą. Jak sobie przypominasz,

to zmiana azymutu muzycznego

była decydująca czy raczej na to odejście

zanosiło się od dłuższego czasu?

To był ciężki czas dla zespołu. Staraliśmy się,

ale nic nie szło, nie zdobyliśmy świata, nie byliśmy

bogaci i sławni (śmiech). Więc Chris po

prostu uznał, że nie chce tego dalej robić i

tyle.

Chwilę później odszedł długoletni basista

Paul MacKenzie. To działo się naturalnie

już po krążku "Scourge" datowanym na 1996

rok. Wtedy był to debiut zmienionego składu

z Simonem Gordonem w roli wokalisty i grającym

na gitarze Andy Ruddem. Powiesz,

skąd wzięli się w Xentrix i dlaczego, mimo

świeżej energii dwóch muzyków, zespół nie

dał rady nagrać nic więcej w tej konfiguracji?

Kiedy odszedł Chris, chcieliśmy zrobić coś

nowego, ale nie pod znakiem Xentrix. Zebraliśmy

ekipę i nagraliśmy album. Chcieliśmy

wypuścić go pod inną nazwą, ale wytwórnia

postawiła ultimatum, że jeżeli album ma wyjść,

to na starych zasadach. Nie pozostało nic,

tylko się zgodzić. Ta płyta nie pasowała do

reszty, ale bardzo ją lubię. Chłopaki zrobili

świetną pracę, to byli lokalni ludzie, znajomi

znajomych. Z Simonem chodziliśmy nawet

do podstawówki, jeszcze wtedy się nie znając.

Do dziś przyjaźnię się z tym składem. Zagraliśmy

kilka koncertów i pojechaliśmy w małą

trasę, ale nikt nie wykazywał żadnego zainteresowania

zespołem. Nie pomogło to, że nastąpiła

era grunge.

Na prawdziwą reaktywację Xentrix przyszło

fanom czekać do 2013 roku, kiedy to zeszliście

się w klasycznym składzie na koncerty

w Anglii z Kreatorem. Pamiętasz dobrze

tamte wydarzenia?

To był pomysł Chrisa. Zaproponował, żebyśmy

wspólnie dali kilka koncertów i mi ten pomysł

się spodobał. Wtedy nasz agent załatwił

nam od razu koncerty z Kreatorem. Właściwie

szybko wróciła magia i zaczęliśmy się z

powrotem dogadywać, ani nie zajęło nam długo

ponowne zgranie się. Pierwszy koncert po

powrocie zagraliśmy w Irlandii. Tam zawsze

spotykaliśmy się z dobrym odbiorem i tak

było też tym razem. Ludzie szczerze cieszyli

się, że wróciliśmy.

To chyba było świetne uczucie stać znów na

scenie w towarzystwie ludzi, z którymi za-

30

XENTRIX


czynało się tą piękną przygodę z thrash metalem…

Choć niedługo potem Paul Mac

Kenzie odszedł i w jego miejsce wszedł,

znany już z Hellfighter, Chris Shires. Po

trzech latach Chris Astley również postanowił

pożegnać się z Xentrix. Jak sądzisz, co

spowodowało, że ten współczesny klej okazał

się zbyt słaby, by po wielu latach spoić na

dłużej klasyczny skład zespołu?

Przez ponad rok zagraliśmy trochę koncertów,

byliśmy w wielu miejscach na świecie i nastąpił

okres, w którym musieliśmy zdecydować,

co robimy. Nagrywamy dalej albo wieszamy

instrumenty i się rozchodzimy. Paul nabawił

się kontuzji ramienia i nie mógł grać na

stojąco dłużej niż 30 minut, a do tego ma cukrzyce,

więc wykluczyła go kondycja zdrowotna.

Zastąpił go Chris Shires, który grał na

basie, więc udało nam się nagrać "Bury The

Pain" jeszcze z Chrisem Astley'em. Jednak

tuż po skończonej pracy on zdecydował, że

nie chce już tego robić. Postanowiliśmy się nie

poddawać i graliśmy dalej we trzech jednocześnie

szukając kogoś na jego miejsce i po

dwóch latach udało nam się znaleźć Jaya

Walsha i tak doszliśmy do teraźniejszości.

Dla odmiany chciałbym Ciebie zapytać o

stare dzieje, okej? (śmiech) Pewnie już nie

raz musiałeś na to pytanie odpowiadać, ale

chyba będzie to pierwszy raz dla Heavy

Metal Pages… Co sprawiło, że młody Kristian

Havard zapragnął zostać muzykiem?

Właściwie to nikt mnie nigdy o to nie pytał

(śmiech). Wszystko zaczęło się od tego, że

pewnego dnia w szkole mój kolega puścił mi

AC/DC i od tego momentu to pokochałem.

Zacząłem eksplorować tę muzykę i pragnąłem

coraz więcej. Tak trafiłem na Rainbow,

Motorhead, potem na Michaela Schenkera,

Iron Maiden i Judas Priest. I kiedy miałem

może 11 lat, to sprzedałem swoje Atari i kupiłem

za to pierwszą gitarę, chcąc stać się częścią

tego świata. Wtedy to był bardzo mistyczny

świat, nie było Internetu, ciężko było

dostać jakiekolwiek magazyny. Nie wiedziałem

nawet jak przesterować brzmienie, więc

grałem te wszystkie rockowe riffy na "czysto" i

denerwowałem się dlaczego to nie brzmi jak

gitary Blackmore'a? (śmiech). Od tamtego

momentu mam obsesję na punkcie gitar.

Jak wspominasz wspólne koncerty z grupami

spoza Anglii, jak np. Testament czy Tankard,

choć pewnie tych grup było o wiele więcej…?

Było świetnie. Otwieraliśmy koncert Testamentu

w Londynie, a było to tuż po wydaniu

naszego pierwszego albumu, trasie z Sabbat i

sesjach w Radio1. Dla mnie było to wyjątkowe,

ponieważ jednym z moich ulubionych

krążków, kiedy dorastałem, był "No Sleep Til

Hammersmith" i teraz my graliśmy w tym samym

miejscu. To było po prostu coś niesamowitego

być w tym ogromnym miejscu. Rozpoczynaliśmy

wtedy jako pierwsi spośród czterech

supportów, tuż po otwarciu bram, dlatego

spodziewaliśmy się, że będzie jeszcze pusto.

Jednak kiedy kończyliśmy pierwszy utwór

i zapaliły się światła, zobaczyliśmy dobrze reagujący

tłum i to było świetne! Na pierwszą

trasę po Europie pojechaliśmy z kanadyjskim

zespołem Annihilator. To była bardzo dobra

trasa, mieliśmy świetny odbiór. Największą

różnicą było to, że w Anglii publika jest raczej

sztywna i naburmuszona, zresztą jak to Anglicy

(śmiech), za to, na przykład, niemieccy

czy irlandzcy fani idą na całość, chcą się napić

i posłuchać metalu. Podobnie było w całej

reszcie Europy. Nie chce też mówić źle o Anglii,

bo zagraliśmy tam też wiele niesamowitych

koncertów, ale różnica pod względem publiki

była widoczna.

W 2018 roku graliście na festiwalu Metalmania

świetny, choć krótki set, oparty na

dwóch pierwszych albumach. Chyba dobrze

wspominacie tę wizytę i domyślasz się, że na

Foto: Xentrix

polski koncert musicie po prostu wrócić!?

(śmiech)

Tak! Bardzo mi się podobało. To było niesamowite,

ogromne miejsce, totalnie się potem

upiłem (śmiech), ale to był dobry czas. Polskie

piwo jest bardzo mocne! Wasze normalne jest

jak nasze najmocniejsze butelki (śmiech).

Spotkałem masę świetnych ludzi, mieliśmy

wrócić, ale potem pojawił się Covid i wszystkie

te restrykcje. Miejmy nadzieje, że w końcu

nam się uda, bo kocham Polskę.

Patrząc na wszystkie zespoły, z którymi

miałeś przyjemność dzielić scenę, znalazłby

się jeden ewenement, który wykraczał przed

szereg i imponował ci najbardziej?

Wszystkie były świetne, ale myślę, że jednym,

który naprawdę nas zszokował, była Sepultura.

Opadły nam szczęki, jak byli szaleni i dzicy,

ale jednocześnie wszystko było dopięte na

ostatni guzik. Cholernie nam zaimponowali.

Czy możesz coś więcej powiedzieć na temat

nowego materiału Xentrix, na jaki fani

czekają z utęsknieniem od 2019 roku?

Będą nowości. To będzie coś w stylu naszej

ostatniej płyty, ale z szczyptą zmian. Będzie

część szybka i część bardziej melodyjna. Myślę,

że to brzmienie będzie bardziej metalowe

niż thrashowe. Jesteśmy związani z klasycznym

heavy metalem, tylko gramy go szybciej

i ciężej, natomiast niektóre zespoły

thrashowe wywodzą się bardziej z hardcore

albo z punk rocka. Może część ludzie się ze

mną nie zgodzi, ale uważam, że Xentrix to

thrash metal, ale z dominującym klasycznym

metalem, a nie thrashem. Jedyne, co nas teraz

zatrzymuje, to Andy Sneap, który jeszcze

kończy pracę and albumem Judas Priest, więc

jak tylko skończy ich krążek, to zajmie się

naszym. Ustalamy już datę wydania. Teraz

pewnie będzie duży problem z winylami przez

Covid, ale na to nie mamy wpływu. Mam jednak

nadzieję, że wyjdzie do końca tego roku.

Jestem jak na razie bardzo zadowolony z tego

co mamy i jak idą prace. To będzie pierwszy

album w pełni z tym składem, bo na "Bury

The Pain" Jay odśpiewał już to co mieliśmy

napisane z Chrisem. Tym razem to on napisał

większość tekstów na nadchodzące wydanie i

miał duży wpływ na muzykę. Będzie łączenie

czegoś z "Shattered Existence", "For Whose

Advantage?" i "Bury The Pain". To będzie

thrashowy album! Nie jest to brzmienie jak

nowy zespół, a raczej jak jego nowa wersja.

Moglibyśmy rozmawiać i rozmawiać, ale

objętość magazynu nie jest z gumy! (śmiech)

Bardzo dziękuję za możliwość przepytania

Cię z różnych wątków i mam nadzieję, że nie

poczułeś się żadnym pytaniem urażony…

(śmiech) Jeszcze tylko poproszę Cię o jakieś

słowo dla czytelników Heavy Metal Pages,

może chciałbyś coś przekazać specjalnego?

Śledźcie nas i to, co będzie się działo w przyszłym

roku. Mam nadzieję, że spotkamy się

znowu w Polsce. Możliwe, że niedługo ma pojawić

się pewna informacja… Jak się uda, to

będziemy częścią wielkiej trasy i będziecie

mieli okazję zobaczyć Xentrix w towarzystwie

kilku zespołów, które na pewno chcielibyście

zobaczyć na żywo. Polska to świetne

miejsce. Bardzo polubiliśmy być u Was i tak,

jak mówiłem, liczę, że wrócimy.

Adam Widełka, Szymon Tryk

XENTRIX 31


był po prostu moment, w którym stwierdziliśmy:

"tak, powinniśmy coś wspólnie zrobić. Dobrze

znamy ten kawałek, więc go zagrajmy". Poza tym,

gdy już gramy covery, to jest to zazwyczaj

punk rock. Ta, graliśmy też "I Love Livin' in

the City" od Fear.

Zawsze byliśmy zespołem, który kochasz albo nienawidzisz

Są ważnym elementem thrashowej sceny z Bay Area od prawie czterdziestu

lat, choć ich dyskografia nie jest szczególnie bogata, a zespół, z wyjątkiem

krótkiej reaktywacji w 2001 roku, przez dłuższy czas milczał. Ich lider, Sean Killian,

skupiał się w tym czasie na Machine Head, ale w końcu przyszedł czas, by

ponownie uruchomić maszynę znaną jako Vio-lence i w tym roku światło dzienne

ujrzała ich najnowsza EP-ka, na której słychać echo pierwszej płyty - "Let the

World Burn". Do współpracy zaproszono czołowych przedstawicieli gatunku, nie

powinny więc dziwić słowa Seana: "thrash to my". O podobieństwach z perkusistą,

Perrym, mrocznym wcieleniu uwidaczniającym się przy pisaniu tekstów, problemach

ludzi z nadmierną ufnością mediom i powodach, dla którego warto wybrać

mały, lokalny koncert od stadionowego opowiedział w naszej rozmowie.

HMP: Cześć, Sean!

Sean Killan: Cześć, co tam słychać?

Wszystko w porządku. Myślę, że możemy

zacząć. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do

głowy, gdy spojrzałam na okładkę nowej

EPki Vio-lence to dlaczego nie skontaktowaliście

się z ilustratorem Edem Repką na

potrzeby wznowienia waszej działalności?

Jego prace były ikoniczne nie tylko dla waszego

zespołu, ale też thrash metalu ogółem.

Jest możliwe, że odezwiemy się do Eda w

przyszłości, ale tym razem, gdy przeglądałem

Ostateczna grafika też jest w porządku,

więc był to równie dobry wybór. Wasz wielki

powrót zwiastował już wcześniej cover

"California Uber Alles" Dead Kennedys.

Da się to połączyć z faktem, że pochodzicie z

Bay Area, może chcieliście w ten sposób

pokazać, że kalifornijski thrash jest ciągle

żywy? Już wtedy wiedzieliście, że macie w

planach wrócić na scenę?

Zgadza się, mieliśmy w planach zagrać ten kawałek

na żywo na naszym "domowym" koncercie

w Oakland. Kiedy uderzył Covid i

wszystko zostało zamknięte, udało nam się

Od zawsze czuliście chyba więź z punk rockiem.

Jeśli o mnie chodzi, to zdecydowanie tak.

Jak dobrze wiadomo, Phil miał szansę zastąpić

Gary'ego Holta w Slayerze, ale nie

każdy jest świadomy, że Gary grał także z

Vio-lence. To było zaraz po waszym pierwszym

koncercie po powrocie w 2019 i nie

powinno dziwić, że na potrzeby tego wspólnego

wykonania wybrał "A Lesson in Violence"

(śmiech). To niesamowity gitarzysta i

wiem, że ty też cenisz Slayera, więc jak czułeś

się widząc go w akcji z twoim zespołem?

Nie chcieliście, by zagrał kawałek Vio-lence?

A może postrzegaliście ten występ jako

tribute dla waszej działalności ze strony

Exodusa.

Cóż, gdy graliśmy ten sobotni koncert, Saturday

Night Show, wszystko było zaplanowane.

Wykonaliśmy w całości "Eternal Nightmare",

zgodnie z ustaleniami. Później, gdy

nadchodził czas drugiego występu, Sunday

Matinee, pomyślałem: "zróbmy coś dla zabawy,

trochę tu namieszajmy". Porozmawiałem więc z

Garym i stwierdził "o, tak, będę zachwycony mogąc

tam z wami zagrać!". Akurat zarówno my,

jak i on, przebywaliśmy w tym samym mieście

i udało nam się przećwiczyć "A Lesson in

Violence". Możliwość wystąpienia z Garym

na jednej scenie była świetnym przeżyciem,

jak dla mnie jest legendą! Tej nocy zagraliśmy

też kilka kawałków Torque, bo napisałem

"Breed Like Rats", "Shooter" i "Again" specjalnie

dla nich (wszystkie pochodzą z pierwszej

EP Vio-lence - przyp. red.). Udało nam się też

zaprosić na scenę Marka Hernandeza z Torque

i zagrać razem dwa numery, więc wiesz,

tamta noc była dość szaloną mieszanką

(śmiech).

32

prace Emre (Sahina), który wykonał dla nas

projekt, na jego profilu na Instagramie, zachwyciło

mnie, jak używa dioram. Jeśli bliżej

przyjrzysz się tej okładce, tak, jakbyś oglądała

ją na wielkim ekranie telewizora czy też oglądając

nasze lyrics video, dostrzeżesz elementy

tła, które są częścią dioramy. To był nasz pomysł

- chcieliśmy, by patrząc na okładkę, można

było dostrzec pod różnym kątem elementy

tej samej dioramy. Dzięki temu mogliśmy

też użyć tego projektu w różnych formatach

na potrzeby plakatów i innych rzeczy. Poza

tym, wydaje mi się, że Ed Repka jest teraz poza

naszym budżetem...

VIO-LENCE

Foto: Gene Ambo

napisać dwa numery: "Flesh From Bone" i

"Screaming Always". Chcieliśmy jakiejś szybkiej

przerwy od komponowania, ale Phil

(Demmel) ciągle nas męczył, że powinniśmy

wrzucić coś na YouTube czy inny portal. Skoro

i tak mieliśmy zamiar zrobić cover na potrzeby

koncertu, postanowiliśmy, że go nagramy.

Nagrania odbyły się w naszym studio, w

którym mamy też próby, a później Christian

(Olde-Wolbers) wziął się do roboty. Wiesz,

jest obeznany w ProToolsie, zabrał ścieżki do

domu i sam zrobił w całości master i mix.

Później nagraliśmy teledysk w barze Phila,

który był wtedy zamknięty przez Covid. To

Wracając jeszcze na chwilę do Exodusa i

"Eternal Nightmare", zawsze zastanawiało

mnie czy sekcja otwierająca tytułowy utwór

była zainspirowana wczesnym kawałkem

Exodusa, "Die by his hand", użytym też później

w "Creeping Death" Metalliki. Ten riff

jest bardzo podobny, do tego oboje reprezentujecie

thrash z Bay Area, ale może to niezamierzone?

Phil napisał ten kawałek zanim dołączyłem

do zespołu. Z moim udziałem powstały "Bodies

on Bodies", "Phobophobia" i "Serial Killer",

ale "Eternal Nightmare" był już wcześniej gotowy.

Co zabawne, słyszałem go już wcześniej

w wykonaniu Vio-lence, gdy w zespole wciąż

był Jerry. Ale wracając, tak, myślę, że to mogła

być inspiracja, na grę Phila bardzo wpływały

takie rzeczy.

Pamiętam też, że nagraliście kilka koncertów,

na których graliście w całości "Eternal

Nightmare", na potrzeby DVD. Jestem

ciekawa, czy musieliście odświeżyć niektóre

z tych kawałków, nauczyć się ich na nowo,

bo od dawna ich nie dotykaliście? Do tego

był to chyba pierwszy raz, gdy zagraliście tę

płytę od początku do końca. Jak czuliście się

wracając do niej po 30 latach, czułeś, że gdyby

powstała dzisiaj, zrobiłbyś coś inaczej?


Cóż, co najzabawniejsze, gdy postanowiliśmy,

że zaczynamy ćwiczyć te kawałki, miałem

wrażenie, że jest w nich za dużo dźwięków!

Myślałem sobie również: "chwila, naprawdę

upchnąłem tam aż tyle słów?" (śmiech). Wiesz,

ciężko jest wrócić do formy i znów złapać ten

groove. Teraz nam się to udało. Gdy nadszedł

moment, by zagrać te koncerty, czuliśmy się

gotowi, ale przedtem ćwiczyliśmy przez około

trzy miesiące i wiele się wydarzyło przez ten

czas. Myśleliśmy wtedy: "później, gdy przesłuchasz

naszej nowej EP-ki, będzie ci się wydawać, że

to tylko masa trudnych partii gitarowych, ale to tak

naprawdę w pewnym sensie odzwierciedla, kim naprawdę

jesteśmy".

Tak, nowa EP-ka w pewien sposób przypomina

"Eternal Nightmare", ale słychać tam

również wpływy twoich późniejszych projektów.

Zastanawiam się jednak, dlaczego postanowiłeś

wrócić głównie do stylistyki najbliższej

twojej pierwszej płycie. Czułeś, że

była to najprawdziwsza forma Vio-lence?

Zatęskniłeś za czasami bycia młodym thrasherem

i czystej energii wpływającej na twój

sposób komponowania, nawet, jeśli nie miałeś

wtedy takiego doświadczenia, jak dzisiaj?

Cóż, Vio-lence to przede wszystkim thrashowa

kapela. Gdy poczułem, że to czas mówić

otwarcie o naszej nowej muzyce, to był mój

cel. Myślałem: "nie możemy udawać, że próbujemy

być zespołem z 2022 roku, musimy być sobą, bo tego

oczekują od nas ludzie". Przyjęliśmy ten sposób

myślenia i próbowaliśmy jak najbardziej zbliżyć

się do "Eternal Nightmare", ale z lepszym

muzycznym warsztatem, który dziś mamy i

który nie jest już "koszmarny" (śmiech).

Wiesz, wtedy byliśmy po prostu pięcioma

punkowymi dzieciakami, które chciały coś razem

zrobić, pisać muzykę, jeździć w trasy, dobrze

się bawić i nam się to udało.

To chyba najważniejszy element tego

wszystkiego.

Tak, dokładnie. To najważniejszy aspekt każdego

zespołu, serio. Wiesz co? Wszystkie moje

ulubione płyty to thrashowe albumy,

"Bonded by Blood", "Show No Mercy",

"Kill'em All". Wydawało nam się naturalne,

że pisząc tę EP-kę, chcieliśmy uchwycić ten

kilmat i oczywiście "Opressing The Masses"

- byliśmy wtedy zespołem, który wrócił z trasy

promującej "Eternal Nightmare" i potrzebował

wrócić do studia, by stać się czymś prawdziwym,

nie tylko piątką punkowych dzieciaków

piszących muzykę i napisać nowy album.

Tak więc była to kombinacja wszystkich tych

czynników. Co więcej, wydaje mi się, że jesteśmy

dziś o wiele lepsi, nawet, jeśli nasze stare

płyty są pełne świetnych riffów. Mamy teraz

większy dryg do tworzenia struktury kawałków

i teksty są dosadniejsze. Wiesz, "Eternal

Nightmare" jest pełna ironii, na przykład w

"Calling In The Coroner" i to nieco zabiło te

kawałki, a nasza nowa EP-ka wydaje mi się o

wiele, wiele dojrzalsza. Ale przede wszystkim

liczy się dla nas thrash i thrashowy zespół to

to, kim przede wszystkim jesteśmy.

Powiedziałeś, że teksty i kompozycje są teraz

o wiele bardziej dojrzałe i to faktycznie

słychać. Skoro nadal piszesz teksty, czy tytuł

EP-ki i utwór tytułowy odzwierciedlają

twoje spojrzenie na współczesny świat i

ludzkość? We "Flesh from Bone" też jest linijka

na ten temat: "the sunset of humanity

slowly slides down the stake".

Tak, jestem dość mroczny, jeśli chodzi o moje

postrzeganie świata i to, co myślę o ludzkości.

Do tego dochodzi jeszcze fakt, że bardzo lubię

historię. Gdy połączysz swoją perspektywę

patrzenia na współczesny świat z historią i

spróbujesz nałożyć dzisiejsze społeczeństwo

na to, z czym musiało mierzyć się w przeszłości,

zobaczysz, jak bardzo jest słabe. Jest

naprawdę bardzo bezsilne. Wiesz, społeczeństwo,

w którym ludzie chcą nieustannego dostępu

do informacji, czytają nagłówki gazet i

wierzą, że to jedyna prawda, jaka się liczy,

stają się podatni na wpływy i łatwo nimi manipulować.

To naprawdę okropne, biorąc pod

uwagę, jaka ilość informacji nas teraz zalewa w

porównaniu do czasów sprzed, powiedzmy,

pięćdziesięciu lat. Wiesz, kiedyś, gdy chciało

się czegoś dowiedzieć, czytało się gazetę czy

włączało wiadomości w telewizji. Dziś z kolei

Foto: Gene Ambo

nie ufam już żadnym serwisom informacyjnym.

Jeśli naprawdę chcę się doinformować w

jakiejś nowej kwestii, która się pojawia, jak na

przykład dziś temat Ukrainy, nie ufam newsom,

samodzielnie robię research i staram się

dociekać do kwestii ukrytych pomiędzy wierszami.

Wiesz, co wyniosłem z czasów, kiedy

chodziłem do szkoły? Zawsze musisz podać

źródło. Nie możesz po prostu mówić rzeczy.

Wydaje się, że media o tym zapominają i mówią

wszystko, co tylko chcą, a ludzie w to

jakimś cudem wierzą, co jest dla mnie niezrozumiałe.

Zdziwiło mnie, że w latach 90. byłeś producentem

i inżynierem dźwięku dla kilku zespołów,

a później także producentem filmu

Vio-lence, "Blood and Dirt". Jak czujesz się

w takiej roli? Jest to dla ciebie dziwne być po

tej drugiej stronie? Czy te doświadczenia

pomogły ci w pewien sposób w pracy nad

"Let the World Burn"?

Cóż, tak, pracowałem z kilkoma młodymi zespołami

i pomogłem im nagrać demo, ponieważ

zawsze uważałem, że mieliśmy, jako Violence,

sporo szczęścia robiąc to, co chcemy i

mając dobrą publikę, której się to podoba. A

przecież jest też mnóstwo młodych zespołów,

które nie mają rozpoznawalności, na którą zasługują

i nie są odpowiednio wyeksponowane.

Mają naprawdę dobry materiał, ale ludzie nie

są w stanie do niego dotrzeć. To była więc

moja motywacja, gdy z nimi pracowałem. Poza

tym jest to coś, co po prostu bardzo lubię

robić. Na przykład w najbliższą sobotę będę

jurorem na Battle of The Bands w Północnej

Kalifornii. Jesteśmy właśnie po pierwszej rundzie

i teraz odbędą się finały. Poza tym, gdy

wybieram się na koncert, nie jest to Testament

czy Death Angel. Chodzę do małych

klubów i oglądam lokalne zespoły, bo wielu z

tych młodych ludzi pisze naprawdę dobre kawałki,

tworzy dobrą muzykę i potrzebuje kogoś,

kto pomoże zaprezentować ich światu.

Zawsze, gdy gram koncert, pamiętam o tych

kapelach i staram się wciągać je w koncerty,

które organizujemy.

Masz konkretnych faworytów spośród nowych

zespołów?

Na przykład lokalna kapela, Negative Six,

wygrali pierwszą rundę Battle of the Bands,

w której byłem jurorem. To zabawne, bo

przed nimi wystąpiło już pięć naprawdę dobrych

zespołów z dobrymi numerami, grających

dobry thrash, wszyscy w high-topach,

wyglądało to jak powrót do lat osiemdziesiątych

(śmiech). Ale później na scenę wyszli

Negative Six i było jasne, że to pełny pakiet i

są gotowi na kolejny, wielki krok. Jest też zespół

dzieciaków Zetro Souzy, Hatriot. Odwalają

kawał dobrej roboty, mają dobry materiał

i naprawdę nieźle się promują. Jest też

masa zespołów, których nazw nie pamiętam,

ale dobrze wspominam ich z koncertów w małych

klubach. Wiesz, lubię słuchać nowych

muzyków i patrzeć na młodych ludzi, którzy

chcą coś osiągnąć. Nam się to jakoś udało.

Natrafiliśmy na pewne możliwości. Zagraliśmy

kilka pierwszych koncertów w roli supportu

Laaz Rockit, nie mieliśmy nawet demo.

Wtedy stwierdziliśmy, że musimy coś nagrać.

Gdy uporaliśmy się z demo, przyszła pora na

dystrybucję. Ludzie zaczęli przychodzić na nasze

koncerty i bardzo nam pomogli, ci, którzy

prowadzili kluby, lokalsi, ci, którzy umieszczali

naszą nazwę na plakatach, załatwiali

nam trasy, które odbywały się w Bay Area. W

ten sposób mieliśmy szansę zagrać z Kreatorem,

Destruction, GBH i wszystkimi tymi

VIO-LENCE 33


świetnymi kapelami. Wierzę, że to nam pomogło,

dlatego zawsze staram się nadstawiać

uszu na nowe, młode zespoły, a jedynym sposobem,

by je znaleźć, jest chodzić na małe klubowe

koncerty. I tak, uwielbiam to robić, to

mnie motywuje, by odnaleźć się w roli producenta.

Prawdopodobnie w tych młodych muzykach

widzisz siebie z przeszłości.

Widzę. Tak. Istnieje też zespół z Santa Rosa,

który czerpie z muzyki Vio-lence, dostrzegam

spory wpływ naszej muzyki na ich twórczość.

Oczywiście, są też sobą, odrębnym zespołem,

ale w ten sposób utrzymują thrash przy życiu.

Thrash metal to my, uwielbiam old-school.

Widzę siebie w tych wszystkich zespołach, z

czasów, gdy miałem nieco więcej włosów

(śmiech).

W temacie spuścizny Vio-lence, zdziwiło

mnie, że uznałeś w jednym z wywiadów, że

nikomu nie chciałoby się już słuchać trzydziestu

minut nowej muzyki Vio-lence, a przecież

prawdopodobnie planujesz też album,

nie zatrzymasz się na EP-ce. Thrash się odradza,

sam to powiedziałeś. Dlaczego w takim

razie czujesz, że nikogo nie interesowałaby

wasza nowa twórczość?

Cóż, nie czuję. Ten cytat miał związek z rozmową,

w której ja i Phil opowiadaliśmy o procesie

powstawania EP-ki, ale nie chcę, by miała

ona być ostatnią rzeczą, którą nagram.

Chcę robić coś więcej, chcę zrobić coś totalnie

ciężkiego. Do tego dochodził wpływ innych

zespołów, które zaprzestały wydawania czegokolwiek,

a ja postanowiłem, że chcę pisać

muzykę. Wszyscy tego chcemy. Nie obchodzi

mnie, czy innym ludziom się ona spodoba, czy

nie, to już pozostawiam im. Nie chcę iść na

kompromis w żadnej kwestii, żeby przyciągnąć

nowych fanów, ani robić coś tylko dlatego,

że inni uważają, że to cool. Wiesz, zawsze

byliśmy zespołem, który kochasz albo nienawidzisz.

Ludzie uwielbiają to, co robimy, albo

wręcz tego nie znoszą. Nie ma nic pomiędzy.

Nigdy nie widziałem komentarzy w stylu:

"dobra, są całkiem w porządku", "tak, nawet mi się

podoba". To zawsze albo "fucking Vio-lence, kocham

was, jesteście zajebiści!" albo "ten wokal ssie,

nie da się tego słuchać!". (śmiech)

(śmiech) Ale może to właśnie sposób na zdobycie

najbardziej oddanych fanów?

Tak, mamy nawet pewną oddaną grupę, która

wyznaje nasz kult, pojawi się pewnie, gdy będziemy

grać w Oakland w czerwcu. Jeszcze

tego nie ogłosiliśmy, ale zawsze, gdy gramy u

siebie, zjeżdżają się ludzie z LA, ze wszystkich

miejsc, żeby zobaczyć nas w naszym naturalnym

środowisku, w Bay Area. Ale nawet, gdy

gramy za granicą, czujemy, że ludzie też przychodzą

na koncerty specjalnie dla nas. Gdy

graliśmy na festiwalu w Alcatraz w pierwszym

rzędzie zobaczyłem gościa, który był całkiem

zapłakany. Pomyślałem: "o rany, wyluzuj!". To

wspaniałe uczucie, wiesz? Przyszło tam około

dziesięć tysięcy osób, a on pokonał całą tę powódź,

żeby zobaczyć właśnie nas. Jesteśmy w

pewnym sensie kultowi, chociaż nie występujemy.

Nie jeździmy w trasy jak inne zespoły,

to znaczy, nie gramy 40 czy 50 koncertów, żeby

wszyscy mieli szansę na nas przyjść. Gramy

jeden gig tu, jeden tam, czasem dwa w jakiś

weekend. Wiem, że teraz w maju zrobimy wyjątek

grając z Coronerem pięć koncertów, ale

na ogół to właśnie to, kim jesteśmy. Gdy już

Foto: Gene Ambo

występujemy, wiemy, że ludzie są tam dla nas.

To trochę tak, jakbyśmy mieli swoich wyznawców.

Podoba mi się to, bo widać, że są naprawdę

oddani.

Pierwsze wznowienie działalności Vio-lence

miało miejsce w 2001 roku. Phil powiedział

wtedy, że reunion bez Perry'ego nie ma sensu

i nie chciał tego robić bez niego. Czy podzielasz

tę opinię i uważasz, że i tym razem

bez Perry'ego nic nie byłoby takie samo?

Tak. To znaczy, dla mnie Perry jest równie

wielką osobowością, jak i perkusistą. To ważna

część tego, kim jesteśmy. Dopełnia całości.

Byliśmy kiedyś na trasie z Testamentem

lub Voivod, nie pamiętam, jaki to dokładnie

był zespół, ale tak się trafiło, że Perry i ja niezbyt

ich lubiliśmy (śmiech). Przydzielili nam

wtedy tylko dwa pokoje hotelowe. Jako że ja i

Perry jesteśmy bardzo podobni, spaliśmy razem

w jednym pokoju, a cała reszta musiała

zmieścić się w drugim (śmiech). Chyba każdy

musi mieć w zespole kogoś takiego, nawet,

jeśli jest to problematyczne. Jeśli jest się ze

sobą na tyle blisko, gdy się razem komponuje,

wszystko staje się bardzo intensywne, do tego

przebywanie w towarzystwie Perry'ego to zawsze

gwarancja dobrej zabawy.

W jednym z wywiadów, z ust Phila Demmela

padło interesujące zdanie, cytuję: "Sean

Killan narodził się na nowo, nie w chrześcijańskim

rozumieniu tych słów, ale wierzę, że

faktycznie podziela przekonania chrześcijan".

To prawda?

Tak, wierzę, że to, czego teraz doświadczamy,

to jeszcze nie wszystko. Po prostu ma się tą

świadomość, że koniec naszego życia na tej

planecie to jeszcze nie koniec gry. To nie

żarówka, której światło można po prostu wyłączyć.

Jest jeszcze coś więcej. Jestem chrześcijaninem,

czytałem Biblię i jest tam sporo rzeczy,

które, jak uważam, są w porządku. W

moim rozumieniu, bycie chrześcijaninem to

po prostu wiara w to, że czeka na nas coś

jeszcze i wszystko, co dzieje się na Ziemi, nie

ogranicza się tylko do naszej planety. Jeśli

uważasz, że tak jest i nie ma niczego więcej, to

jest to moim zdaniem bardzo płytkie spojrzenie.

Niezależnie od tego, czy Bóg jest tym,

czym jest w rozumieniu Biblii, czy jakimś innym

bytem, wciąż może być Bogiem dla nas,

dla ludzkości, nie musi nosić konkretnego

imienia. Zdecydowanie istnieje coś poza naszym

poznaniem i nie wierzę, że to już koniec.

Nie wypalamy się jak żarówki, które po wszystkim

wyrzuca się do śmieci. To po prostu

moje osobiste przekonanie.

Wydaje mi się, że większość z nas wierzy w

tę samą rzecz, po prostu inaczej ją nazywamy.

Dokładnie. Tak, to dobry sposób ujęcia tego,

co mam na myśli.

Tym razem nad płytą pracowałeś głównie z

Perrym, a z pozostałymi na odległość. To

musiało być zupełnie inne doświadczenie,

niż wtedy, gdy nagrywaliście album w latach

90. Oczywiście, byliście w międzyczasie

aktywnymi muzykami, ale nie była to praca z

Vio-lence. Zastanawiam się jak musiałeś się

czuć, pracując nad albumem Vio-lence w tak

odmiennych okolicznościach, w okresie pandemii

i z nowymi rozwiązaniami technicznymi?

Cyfra wypiera analogowość, jakie inne

różnice najbardziej cię uderzyły?

Cóż, właściwie nie ćwiczyliśmy. Covid nie pozwolił

nam grać koncertów, więc nie wykorzystywaliśmy

wolnego czasu na próby, poświęciliśmy

go w całości na komponowanie.

Nie zmieniliśmy zbytnio naszego trybu życia.

Przychodziliśmy do studia czasem raz, czasem

trzy razy w tygodniu. Nie chcieliśmy pozwolić

pandemii wpłynąć na naszą codzienność i

sposób działania. Wiesz, pracuję w branży

budowlanej, na którą nie nałożono żadnych

restrykcji, więc moje życie się nie zmieniło. Aż

do sierpnia. Wtedy złapałem koronawirusa,

nieźle skopał mi dupę, sle, jak, widać, udało

mi się, wciąż tu jestem. Znam ludzi, którzy nie

mieli tyle szczęścia, ale nie o to chodzi. W

moim przypadku jest jak jest. Nigdy tak naprawdę

nie zmieniliśmy sposobu, w jaki robimy

większość rzeczy, ze względu na pandemię,

może poza zwiększoną cyfryzacją, jak

w przypadku, powiedzmy, pracy nad coverem

Dead Kennedys. Wszystko nagraliśmy na naszej

sali prób, a Christian dokończył pracę w

domu, w ProToolsie, więc wszystko, co tam

34

VIO-LENCE


usłyszysz, nawet brzmienie perkusji, to dzieło

Christiana. Później przyszedł czas na teledysk.

Zrobiliśmy go sami, robiąc użytek z

zamkniętego przez Covid baru Phila, bo niby

dlaczego miałby się marnować. Tak, technologia

poszła do przodu. Gdy nagrywaliśmy

"Opressing the Masses" i "Eternal Nightmare"

siedzieliśmy w studio i patrzyliśmy, jak

inżynier tnie prawdziwą taśmę prawdziwym

ostrzem. Ci goście musieli być nieźli, robić coś

takiego byłoby nie na moje nerwy! (śmiech).

Dziś praca na prawdziwej taśmie jest też o

wiele droższa.

Tak, i teraz równie dobrze możesz zapętlać

sobie rzeczy. Z cyfrowym dźwiękiem możesz

zrobić co tylko chcesz. Jest to też bardziej efektywne,

bo nie masz przed sobą tej gigantycznej

konsolety. Wystarczy, że masz swój

komputer i kilka suwaków. Wiesz, ostatnio

przeglądałem zdjęcia studia, w którym kiedyś

nagrywaliśmy, zanim przeszło na cyfrę. Całe

pomieszczenie wypełniał masywny sprzęt.

Teraz, gdy przychodzisz w to samo miejsce,

zamiast gigantycznej deski jest konsoleta, która

ma może kilkadziesiąt centymetrów. I komputer,

który, jeśli umiesz go odpowiednio używać,

jest w stanie zrobić wszystko. Szybciej

działa, możesz zapętlać ścieżki, nagrać cztery

czy pięć różnych podejść, wybrać z nich najlepsze

lub nakładać je na siebie. Bardzo mi to

pomogło jeśli chodzi o pracę w studio. Zawsze

nienawidziłem nagrywania i mam wrażenie,

że praca w modelu cyfrowym pomogła mi nieco

wyluzować, wiesz, pogodzić się z tym, że

nie wszystko jest idealne i wiesz, że możesz

wtedy zrobić o wiele więcej.

Swoją drogą, czytałam, że ścieżki wokalu na

pierwszej płycie Vio-lence były dublowane,

to twój pomysł, jeśli to w ogóle jest prawda?

Zrobiliście to, żeby osiągnąć głębsze, bardziej

brutalne brzmienie, a może ukryć niedoskonałości?

Nie, na "Opressing the Masses" i "Eternal

Nightmare" to wszystko pojedyncza ścieżka.

Na demo z 1987 były zdublowane. Byliśmy

wtedy młodzi i nie wiedzieliśmy, jak to wszystko

ma wyglądać. Na EPce też pojawiły się

miejsca, w których w kluczowych miejscach

zdublowałem wokale. Wydaje mi się, że sposób,

w jaki brzmią na "Opressing the Masses"

i "Eternal Nightmare" jest surowy w dobrym

tego słowa znaczeniu, nadał im specyficzne,

surowe, thrash metalowe brzmienie, w

przeciwieństwie do tych zdublowanych. I ponownie,

pracowaliśmy wtedy z taśmą. Dziś,

gdyby zależało nam na zdublowaniu ścieżek,

byłoby to prostsze do zrobienia. Jeśli chcesz

coś zmienić dosłownie odrobinę, możesz tym

lekko manipulować. Nie musisz więc wszystkiego

w kółko powtarzać i powtarzać.

Czy skoro praca nad najnowszą EP-ką była

powrotem do przeszłości, czy użyliście

starych pomysłów z wczesnych lat działalności

Vio-lence, które przez lata leżały

niewykorzystane? A może pomysłów z okresu

twojej działalności w Machine Head?

O niczym takim nie rozmawialiśmy. Nie

chcieliśmy wracać do przeszłości, bo mieliśmy

jakiś materiał z okresu, w którym reaktywowaliśmy

się w 2001 roku, dla Chucka Billy'ego,

by wspierać go, gdy walczył z nowotworem.

Ale tak, napisaliśmy wtedy trzy kawałki. Gdy

zaczęliśmy pracę nad najnowszą EP-ką nie

chcieliśmy jednak tego odgrzebywać, chcieliśmy

zacząć od tego konkretnego momentu i iść

do przodu. Inaczej byłby to krok wstecz.

Postrzegacie obecny skład Vio-lence jako

supergrupę w stylu BPMD? Teraz macie w

szeregach innego Bobby'ego z Overkill, to

znaczy Bobby'ego Gustafssona, Chrisa

Wolbersa z Fear Factory i oryginalnego

perkusistę, gitarzystę i wokalistę Vio-lence,

to całkiem potężny line-up.

Wydaje mi się, że chyba tak jest. Ciągle słyszę,

że ludzie tak to nazywają i nie mogę się nie

zgodzić. Najzabawniejsze w tym wszystkim

jest jednak to, że kiedy zaprosiliśmy do

współpracy Bobby'ego i Christiana, nie

obchodziło nas, czy potrafią grać na swoich

instrumentach, bo to akurat było oczywiste.

Bardziej nas interesowało, czy się ze sobą

dogadamy. Wiesz, gdy nagrywasz teledyski,

grasz na żywo czy podróżujesz tu i tam, by

koncertować, doświadczasz mnóstwa przestojów,

czasem mniej, czasem więcej. To bardzo

napięty okres, więc musisz dogadywać się z

ludźmi, z którymi spędzasz czas. Myśleliśmy

więc głównie w kategorii: "to świetni kolesie,

zaprośmy ich do grania i zobaczmy, jak to wyjdzie".

Okazało się, że to się faktycznie klei, wiesz,

Bobby i Perry są dobrymi przyjaciółmi. Przyjaźnią

się od naprawdę długiego czasu. Później

jest Chris, który grał w Fear Factory i koncertował

z Machine Head, więc on i Phil

również musieli się zakumplować. Gdy przyszedł

czas, by podjąć konkretne kroki, nie

myślałem za dużo. Wiedziałem, że będziemy

tworzyć świetny zespół. Po prostu ci goście są

cool. Lubimy się. Oczywiście, znajdą się

ludzie, którzy nazwą nas supergrupą, ale nie o

to nam chodziło. To dobrzy muzycy. Mogliśmy

też wziąć młodych, nowych muzyków, ale

nie zależało nam na tym, żeby współpracować

z ludźmi, z którymi mieliśmy taką możliwość,

tylko z ludźmi, z którymi chcieliśmy przebywać

w jednym pomieszczeniu i umieliśmy się

dogadać.

Tak, to najważniejsza rzecz. Wiem, że za

trzy lata będziecie obchodzić 40 rocznicę istnienia.

Planujecie z tej okazji coś specjalnego?

Jeszcze o tym nie myśleliśmy, ale jeśli się nie

mylę, to w tym roku przypadnie 35 rocznica

wydania "Eternal Nightmare" (właściwie to

34 - przyp. red.). Będziemy się więc starać

otworzyć na granie większej ilości materiału z

tej płyty, ale nie mamy konkretnego planu.

Chciałbym po prostu zrobić coś z tym albumem,

może ponownie nagrać te kawałki.

Uważam, że są dobre i jest to solidny materiał.

Po prostu zabrakło w nich konkretnego nastawienia

i pomysłu na to, co powinno się w nich

zadziać.

Ale chyba nie w kwestiach produkcyjnych,

bo ta była całkiem niezła.

Wytwórnia chciała, żebyśmy współpracowali

z Michaelem Rosenem. My woleliśmy Alexa,

ale naciskali na Rosena. Ostatecznie pracowaliśmy

więc z nim. Ta kwestia wygląda dokładnie

tak samo, jak z członkami zespołu.

Trzeba zadać sobie pytanie: "czy jesteśmy w

stanie wytrzymać ze sobą w jednym pomieszczeniu?".

Wydawało nam się, że Alex pasował do

nas bardziej, niż Michael. To była kwestia

osobowości. Wydaje mi się, że to słychać w

finalnym miksie. Myślę, że nie ma tam jednak

nic do dodania, ale gdybym miał okazję coś w

nim zmienić, raczej nie ruszałbym muzyki,

prawdopodobnie nagrałbym na nowo wokale.

Zdecydowanie zabrakło tam tego czegoś, wtedy

myślałem po prostu, że to, że nie jesteśmy

zadowoleni z miksu to głównie nasz problem,

ale później słyszałem te same opinie od innych

osób.

Wydaje mi się, że kończy nam się czas, więc

to będzie ostatnie pytanie. Jakie są wasze

plany na najbliższą trasę, planujecie uwzględnić

w niej Polskę?

Cóż, mamy ustawionych kilka koncertów tu,

w Stanach. Póki co, to te w maju z Coronerem,

o których wspominałem. Pojawimy się

też na festiwalach Oblivion Access Festival

w Austin w Teksasie, Alcatraz w Belgii i na

Bloodstocku. Zagramy też lokalny koncert,

który już zabookowaliśmy na czerwiec. W

listopadzie i grudniu pojedziemy w trasę

Headbangers Ball. Jak pewnie wiesz, zatrudniliśmy

człowieka, który próbuje wkręcić nas

w niektóre miejsca, bo poza jedną osobą, jesteśmy

niezaszczepieni. O ironio, to właśnie

on zaraził nas Covidem. Tak więc gdy tylko

kluby się otworzą, nasz manager będzie próbował

znaleźć dla nas jakieś koncerty w małych

salach. I tak, bardzo chciałbym przyjechać

do Polski, bo uwielbiacie brutalne granie

i macie mnóstwo brutalnych zespołów. Jak

mówiłem, Vio-lence jest jednak niestandardowe,

nie jeździmy w typowe trasy, więc nie

mogę nic obiecać. Dlatego nawet jeśli zagramy

sto mil od was, zróbcie sobie wycieczkę i przyjedźcie

nas zobaczyć, jeśli będziecie mieć możliwość

przekraczać granice. Ze Stanami to

trochę inna sytuacja, bo to mimo wszystko

jeden wielki kraj. Zdecydowanie chcielibyśmy

grać w większej ilości krajów w Europie, bo za

bardzo je pomijaliśmy w najlepszym momencie

naszej kariery.

Wspaniale, chętnie zobaczyłabym was w

akcji. Dzięki za poświęcony czas. Swoją drogą,

świetna koszulka The Doors. Zawsze

doceniałam, gdy zespoły grające raczej ekstremalnie

doceniają klasyków.

To prawdziwe gwiazdy rocka! Nie wiem, na ile

można tak powiedzieć, ale w branży był jeden

koleś, który zawsze był do bólu szczery. I to

był Jim Morrison. Również dziękuję ci za

wywiad i życzę udanego dnia, a raczej nocy,

bo w Polsce chyba jest już noc, prawda? W

takim razie dobranoc. Do usłyszenia!

Iga Gromska

VIO-LENCE 35


(śmiech). Zawsze muszę też wyrwać jakiś kabel,

albo spali mi się lampa w Valvestate. Z

moim usposobieniem lepszym rozwiązaniem

jest więc Kemper, po prostu się do niego podpinam

i odkładam na tyle daleko, żeby nikt

nie mógł go dotknąć, mogę wtedy używać

swojej podłogi żeby go kontrolować. To chyba

wszystko, tak jest mi łatwiej. Za to gdy wchodzę

do studia, zawsze używam prawdziwych

wzmacniaczy.

Jesteśmy w stanie robić coś więcej, niż tylko thrash metal

To chyba oficjalne. "Shattering Reflection", najnowszy album Belgów z

Evil Invaders, wysuwa się na prowadzenie w wyścigu o tytuł płyty roku, po przejściu

trzech ostatecznych testów: odsłuchu przed premierą, odsłuchu na żywo i

odsłuchu z (podpisanego!) winyla. Wokalista i gitarzysta zespołu, Joe, stwierdził,

że z każdą płytą starają się iść o krok do przodu i nie sposób się nie zgodzić: na

nowej przebudził się Halford, a kompozycyjnie nie można sobie wyobrazić smaczniejszej

mieszanki heavy z bardziej ekstremalnym speedem czy thrashem. Evil

Invaders to ludzie kontrastów, którzy operują tym ryzykownym narzędziem z taką

samą precyzją, z jaką wymachują nożami na scenie. Więcej na ten temat (a także

ciekawostki sprzętowe, produkcyjne i dowody na to, że Motörhead jest najlepszym

zespołem na świecie) w naszej rozmowie.

HMP: W dniu, w którym rozmawiamy, musiałeś

odwołać jeden z koncertów, bo dowiedziałeś

się, ze złapałeś koronawirusa, więc,

zaczynając, jak się czujesz?

Joe: Kaszlę jak szalony! Chociaż tak naprawdę

to tylko takie gorsze przeziębienie.

To dobrze, że się trzymasz. Bardzo doceniam

fakt, że sam projektujesz i wykonujesz instrumenty,

nie tylko swoje, ale też pozostałych

członków zespołu. Opowiesz coś więcej

o J-Axe Guitars? Który model jest najtrudniejszy

do wykonania?

Na ogół wykonuję customowe gitary na zamówienie,

więc jeśli ktoś przychodzi do mnie z

konkretnym projektem i mówi "hej, narysowałem

taki kształt i bardzo chciałbym zmienić go w

moją gitarę", zaczynam szukać sposobu, żeby

spełnić jego marzenie. Z tego powodu każdy

model stawia swoje własne wyzwania, wiesz?

To zależy na przykład od rodzaju drewna, z

którym pracuję. Niektóre z nich są cięższe w

obróbce od innych. Ale skupiając się na modelach,

powiedziałbym, że gitary akustyczne są o

wiele trudniejsze do wykonania w porównaniu

36 EVIL INVADERS

z elektrycznymi. Mimo to zajmuję się głównie

gitarami elektrycznymi, bo jest z tym lepsza

zabawa i mogę wykazać się większą kreatywnością.

Foto: Evil Invaders

Skoro jesteśmy już w temacie sprzętu gitarowego,

jaki jest, twoim zdaniem, najlepszy

wzmacniacz do metalu? Wierzysz, że przyszłością

są modellng amps jak Kemper czy

Helix, czy raczej nic nie przebije starych dobrych

Marshalli JCM, takich jak ten, który

stoi teraz za twoimi plecami? (śmiech)

Gdyby je tak ze sobą zestawić i porównać jeden

po drugim, zawsze będę zwracać się w kierunku

"prawdziwych" wzmacniaczy, ten, który

tu stoi, to real shit! (śmiech). Z drugiej strony,

często używam mojego Kempera, bo bardzo

łatwo się z nim pracuje, mogę go bez problemu

zabrać ze sobą do samolotu i nie sprawia

mi problemów technicznych. Z lampowymi

wzmacniaczami mam tak, że zawsze coś musi

być i się popsuć, gdy podłączam do niego rzeczy

w chainie. Na przykład jeden z pedałów

przestaje działać, kiedyś na scenie zdarzyło mi

się go nawet przewrócić czy coś w tym stylu

Zawsze chciałeś być muzykiem, czy pierwszy

był moment, gdy stałeś raczej po tej

drugiej stronie i szkoliłeś się na lutnika?

Zawsze wiedziałem, że chcę być gitarzystą.

Gdy byłem dzieciakiem, zaczynałem od gry na

akustyku, ale szybko to rzuciłem, bo wydawało

mi się to nudne. Wszystko się zmieniło,

gdy mój starszy kuzyn zaczął grać na gitarze

elektrycznej, to on nauczył mnie podstaw. Później

założyliśmy razem zespół. Świetnie było

móc po prostu z nim jamować i w ten sposób

doskonalić grę. Zawsze czułem, że to jest moje

miejsce na Ziemi, wiesz, gdy oglądałem teledyski

AC/DC i widziałem, jak Angus Young

po niej biega, wiedziałem, że tego właśnie

chcę. Skakać po scenie i żyć rock and rollem.

Byle nie umrzeć jak Bon Scott.

(śmiech) Tak, niestety nie zawsze ma się wybór.

Ostatnio zagraliście koncert, który był jednocześnie

Album Release Party, w waszej

rodzimej Belgii. Widziałam, że przyszły

tłumy. Jesteście zadowoleni z tego, jak wam

to wyszło? Uważacie, że nie ma to jak lokalna

publiczność?

Poszło naprawdę super. To było szalone, cała

sala wypchana po brzegi, byłem też bardzo

zadowolony z pracy oświetleniowca. Podobał

mi się też wystrój sceny, świetnie się bawiliśmy,

bo zbudowaliśmy mnóstwo elementów z

ostrzami, wiesz, na wzór bardzo old-schoolowego

podejścia i tego, co widziało się u zespołów

w latach 80. Miałem niezłą radochę biegając

w tę i z powrotem i bawiąc się tym

wszystkim, czułem się jak na placu zabaw,

wiesz? (śmiech) I tak, myślę, że publiczność w

Belgii jest świetna, ale, szczerze mówiąc, nie

mogę na nią narzekać w żadnym kraju, w którym

akurat występujemy. Gdziekolwiek nie

pojedziemy, rodzaj muzyki, którą gramy, robi

swoje, jesteśmy jedną wielką rodziną, która

wszędzie jest taka sama. Muzyka napędza

tych ludzi. Na nasze koncerty przychodzi ten

sam typ. Oczywiście, są miejsca, które się wyróżniają,

na przykład Południowa Ameryka, ci

ludzie są nienormalni! Zawsze wiesz, że rozwalą

miejsce, w którym grasz, w drobny mak.

Ale bardzo podobnie jest w niektórych krajach

Europy, Niemcy są świetni, Polska, tam też

byliśmy świadkami szalonego gówna, w Rosji

też było nieźle, w Japoni... Wiesz, właściwie

gdziekolwiek nie zagrasz, zawsze jest bardzo

fajnie. Nie mogę narzekać na naszych przyjaciół.

Wszyscy są wspaniali.

To miłe. Przejdźmy do kwestii wokalu - jakim

cudem udało ci się wydobyć z siebie wewnętrznego

Halforda? Chodziłeś na lekcje

śpiewu, żeby móc osiągnąć efekt, jaki możemy

teraz usłyszeć na "Hissing in Cressendo",

bridge'u "Die For Me" lub wysokich partiach

w "In Deepest Black", które brzmiały

dla mnie trochę jak "Dreamer/Deceiver"?

O, tak, to miłe spostrzeżenie, dziękuję. Tak,


pracowałem z trenerem wokalnym od naprawdę

wczesnego początku. Gdy dopiero zaczynałem

grać i śpiewać w zespole, zanim jeszcze

właściwie wydaliśmy EP-kę, niszczyłem sobie

głos za każdym razem, gdy występowaliśmy

na żywo, bo tylko krzyczałem, nie mając nad

nim żadnej kontroli. Pomyślałem sobie: "kurwa,

jeśli chcę się tym zajmować w przyszłości na poważnie,

muszę pójść na lekcje śpiewu". Pracowałem

ze specjalistami przez kilka ostatnich lat i teraz

nareszcie doszedłem do momentu, w którym

jestem w stanie zaśpiewać wszystko, co

mam w głowie. Mogę dopracować teraz każdy

mój pomysł. Sprawia mi więc to teraz wiele

radości. Nie czuję się już ograniczany przez

moje możliwości wokalne. Cóż, w przeszłości

też byłem w stanie wydobyć z siebie niektóre

z tych krzyków, ale nie kontrolowałem ich na

tyle, by tworzyć z nich linie melodyczne. Teraz

wydaje mi się, że dopracowałem umiejętność

czegoś w stylu "efektów wokalnych" i w

końcu mogę faktycznie wyśpiewywać całe frazy,

wiesz? Coś takiego trzeba umieć kontrolować.

Oczywiście, kiedyś zdarzały się momenty,

w których udawało mi się to i bez ćwiczeń,

na przykład na pierwszej EP-ce dzięki wewnętrznej

złości czy naszej poprzedniej płycie,

gdzie już pojawiały się momenty, w których

śpiewałem tak, jak teraz, ale tym razem

postanowiłem, że dam z siebie wszystko i pozwolę

sobie wszystko wykrzyczeć bez żadnych

zahamowań.

W takim razie czy na "Shaterring Reflection"

jest kawałek, który był dla ciebie szczególnie

wymagający wokalnie? "Forgotten Memories"

jest utrzymany w wysokim rejestrze

prawie cały czas, więc może ten.

Wszyscy to mówią. Tak, zdecydowanie. Myślę,

że był naprawdę wymagający. Ale nawet,

jeśli spojrzymy wstecz, ten numer bardzo się

różni od wszystkiego, co zazwyczaj komponuję.

Nie zmieniało to faktu, że chciałem, by wyszedł

perfekcyjnie. W studio nagrałem mnóstwo

podejść, zawsze starając się przebić poprzednie.

To było w porządku. Wiele się nauczyłem

nagrywając tę płytę, bardzo pomógł

mi fakt, że nie ciążyła na nas presja czasu, bo

ten moment przypadł akurat na pandemię.

Nie pozostawało nam więc nic innego jak starać

się, by każde kolejne podejście było coraz

lepsze, nawet, jeśli nagrywałem tu, w tym pokoju,

u siebie w domu. Tak, bardzo dużo z tego

wyniosłem.

Twoja przygoda z wokalem zaczęła się od

konieczności, czy planowałeś od początku

połączyć w przyszłości grę ze śpiewem?

Właściwie chciałem być wyłącznie gitarzystą,

ale jak to często bywa, nie mogliśmy znaleźć

wokalisty, który byłby w stanie zrobić to, co

od niego wymagaliśmy. Zacząłem więc krzyczeć,

strasznie napinając przy tym mięśnie, co

okazało się słabą decyzją. Dziś, co ciekawe,

czuję, że jestem bardziej wokalistą, niż gitarzystą.

To wciąż lepiej, niż przerzucić się z gitary na

bas (śmiech). A mówiąc o odwrotnym przypadku,

jaki był dokładnie powód, dla którego

Max przerzucił się z basu na gitarę po 2015

roku?

Max zawsze był gitarzystą, zaczął grać u nas

na basie tylko dlatego, że bardzo chciał grać w

zespole. To znaczy, chciał grać z nami, a mieliśmy

już gitarzystę. Ale gdy Sam od nas odszedł,

Max dostrzegł możliwość, by przerzucić

Foto: Evil Invaders

się na gitarę. To dobra decyzja, bo jest genialnym

muzykiem.

A co myślisz o przebiegu waszej współpracy

z Francesco Paolim na miejscu producenta?

Był między innymi odpowiedzialny za aranżacje

na orkiestrę dla Kreatora i sam jest muzykiem,

więc prawdopodobnie rozumiał was

i wasze potrzeby lepiej, niż gdyby był po prostu

"zwykłym" realizatorem dźwięku.

O, tak, tak. Tak naprawdę moment, w którym

współpracowaliśmy, to etap preprodukcji płyty,

właściwe nagrania i miks przeprowadziliśmy

już sami pod okiem naszego własnego realizatora.

Ale wtedy po prostu zmienialiśmy w

kawałkach jakieś detale, pracowaliśmy nad

aranżacjami na wzór orkiestry, tak jak wspomniałaś,

żeby efekt końcowy przypominał

wszystko to, co kocham w zespołach pokroju

Crimson Glory, Savatage czy Kinga Diamonda,

wszystkie te klimatyczne brzmienia,

które podbijają atmosferę utworu. Naprawdę

miło było widzieć, jak Francesco nam z tym

pomagał i sam wychodził z takimi sugestiami.

Mówiłem mu: "Okay, chciałbym, żeby to przypominało

trochę ten zespół i brzmiało w ten sposób", a

on na to: "Okay, chyba to mam, co myślisz o tym?"

i naprawdę wspaniale było mieć wszystkie te

brzmienia na wyciągnięcie ręki. Wiesz, ma w

zanadrzu mnóstwo sampli i innych rzeczy, z

Foto: Evil Invaders

którymi mogliśmy pracować i to było coś,

czego nigdy nie doświadczyliśmy w przeszłości.

To był pierwszy raz, gdy pracowałem

z producentem i jestem bardzo usatysfakcjonowany

z tego, jak to wyszło.

Pomówmy o singlach. "Sledgehammer Justice"

jako jedyny z nich brzmi jak klasyczny

kawałek Evil Invaders. Nie chcieliście, żeby

rozpoczynał płytę? Trochę zwodziłby słuchacza,

że płyta jest w takim samym stylu,

co poprzednie, co przecież nie jest prawdą,

szczególnie, że wypuściliście ją w Prima

Aprilis... (śmiech)

(śmiech) Tak, tak. Niestety to nie my wybieraliśmy

datę. To decyzja wytwórni, powiedzieli

nam, że to będzie kwiecień, mimo że

wysłaliśmy gotowe ścieżki już w październiku.

Trochę to trwało, zanim stało się możliwe, by

móc je fizycznie widać, bo całe to pandemiczne

gówno spowodowało spore opóźnienia.

Ale tak, rzecz wyglądała tak, że postanowiliśmy

wypuścić "In Deepest Black" jako pierwszy

kawałek, bo chciałem pokazać ludziom,

że jesteśmy w stanie robić coś więcej, niż tylko

thrash metal. My, to znaczy Evil Invaders,

zawsze byliśmy mieszanką zróżnicowanych

stylów, jak speed, heavy i thrashu. Wydanie

singla, który różni się od tego, do czego przyzwyczailiśmy

fanów, miał za zadanie otworzyć

EVIL INVADERS 37


ludziom oczy. "Cholera", mogli pomyśleć, "O

nie, zmienili się na gorsze, nienawidzę tego kawałka",

a z drugiej strony: "O, to coś innego i mi się

podoba". Nie mieliśmy szczególnie dużo do

stracenia, bo jako następny planowaliśmy wydać

właśnie "Sledgehammer Justice", który był

jak uderzenie pięścią w twarz. Wiesz, w ten

sposób mogliśmy "odzyskać" ewentualnie utraconych,

starych fanów. Stało się jednak tak, że

nie mieliśmy żadnego negatywnego feedbacku.

Ludzie mówili raczej: "to coś odmiennego

i chociaż mam nadzieję, że cały album nie okaże się

być w tym stylu, to uwielbiam wasz nowy kawałek".

Takie opinie przeważały. W ogóle się tego nie

spodziewali i uważam ten fakt za naprawdę

udany. Lubię zaskakiwać ludzi, lubię kontrastować,

jeśli chodzi o muzykę.

Więc zupełnie nie obawiałeś się reakcji fanów?

Nieszczególnie, bo myślę, że "In Deepest

Black" to jedna z najlepszych piosenek, jakie

kiedykolwiek napisaliśmy.

Zdecydowanie.

Wydaje mi się, że jeśli masz utwór, co do którego

masz pewność, że jest dobry i szczerze w

to wierzysz, fani również go pokochają. Staram

się nie przejmować. Życie jest za krótkie,

by się bać.

W kwestii kontrastów, o których wspomniałeś,

zauważalny jest jeszcze jeden - wydajesz

się bardzo spokojnym, miłym gościem, a na

scenie stajesz się prawdziwą sceniczną

bestią (śmiech). Czujesz, że osoba, jaką się

stajesz jako frontman Evil Invaders jest w

pewnym sensie kreacją? Oddzielasz ją od

prawdziwego siebie, od osoby prywatnej,

którą jesteś również jako muzyk?

(śmiech) To bardziej coś w stylu mojego drugiego

oblicza, któremu pozwalam się ujawnić

podczas koncertów, gdy tylko staję na scenie.

Coś dzieje się w mojej głowie i muszę to po

prostu wykrzyczeć. To trochę jak terapia,

wiesz? Muszę wyrzucić z siebie trochę rzeczy.

Wszystko, co siedzi głęboko wewnątrz. Później

nie muszę się tym przejmować i radzić

sobie z tym w inny sposób, gdybym wciąż to

w sobie tłamsił.

Mam wrażenie, że jeśli chodzi o elementy

thrashu w waszej muzyce, jest ci bliżej do

amerykańskiej sceny, dopracowanej i melodyjnej,

niż europejskiej, surowej. Na przykład

"Eternal Darkness" jest mocno progresywne,

ma świetną otwierającą solówkę,

prawie w klimatach deathowych, a całość

bardzo przypomina właśnie amerykański

thrash. Co sprawia, że bardziej ci on odpowiada?

Cóż, zgodzę się, gdy słucham thrash metalu,

zwracam się raczej w kierunku zespołów w

stylu Vio-lence, Forbidden czy Exodusa,

czyli tych, które choć potrafią być bardzo

agresywne i grać naprawdę szybkie partie, mają

też dobre sekcje w umiarkowanym tempie,

na których ludzie mają chwilę, by pomyśleć:

"Fuck yeah!" (śmiech). Momenty, które idealnie

nadają się do headbangingu, są dla mnie kluczowe

w thrashu. Myślę, że scena europejska

zamiast się na tym skupić, skupia się na tym,

Foto: Evil Invaders

by zagrać wszystko najszybciej, jak potrafisz.

Ja wolę ciężkie, miażdżące riffy, które są raczej

w umiarkowanym tempie, jak środkowa sekcja

w "Sledgehammer Justice". Ona jest właśnie

taka. Ludzie z pewnością myślą wtedy "Fuck

yeah!". (śmiech)

(śmiech) Tak, zdecydowanie. To najlepsza

partia.

Uwielbiam też kawałki jak "Eternal Darkness",

o którym wspomniałaś. Z pewnością dzieje się

w niej sporo zróżnicowanych rzeczy, myślę, że

to nasz najbardziej progresywny numer, prawda?

Zaczyna się death metalowo, później

przechodzi powoli w thrash i zmienia w bardziej

blackowe, klimatyczne partie, które później,

zmierzając do końca, przeobrażają się z

kolei w coś w stylu Iron Maiden. Przybiera to

więc naprawdę fajny, interesujący kierunek.

Tak, to miks właściwie wszystkiego, ale co

najbardziej podoba mi się w "Eternal Darkness",

to część, która przypomina klasyczny,

nazwijmy to, gypsy jazz czy intro do jednego

z utworów Malmsteena. Czy to faktycznie

inspirowało ciebie lub Maxa, gdy pisaliście

tę partię, czy był to raczej black, tak jak ty to

nazwałeś?

Cóż, naprawdę nie wiem. To jest kawałek Maxa.

Grał tę partię w taki sposób już na etapie

demo. Z jakiegoś powodu naprawdę mocno

wkręcił się w takie klimaty, bo mieliśmy dwadzieścia

różnych wersji demo do wyboru, gdy

pracowaliśmy nad tym kawałkiem. Jestem też

w stanie przypomnieć sobie podobne partie w

kilku innych kompozycjach, które napisał. I

tak, to naprawdę bardzo, bardzo dobry fragment.

Nie wiem, co dokładnie go zainspirowało,

ale zdecydowanie wyczuwam tu klimaty

wschodu.

Twoim ulubionym zespołem jest podobno

Motörhead. Które elementy ich muzyki przekładają

się na twoją własną, perfekcyjny miks

metalu i rock and rolla czy może sposób

bycia Lemmy'ego?

Trudno powiedzieć, bo inspiruje mnie naprawdę

ogrom rzeczy. Ale myślę, że to, za co

najbardziej kocham Motörhead, to ich bezpośredniość,

nie starają się być szczególnie

skomplikowani. Bardzo podoba mi się też

swoboda w ich perkusji. Oczywiście, w naszej

muzyce pojawiają się bardziej zaawansowane

technicznie partie, jak w "Eternal Darkness",

ale jesteśmy raczej prostolinijni, właśnie jak ta

motorheadowa perkusja, może z odrobiną

większej głębi. To właśnie lubię w tym, jaki

potrafi być czasem speed metal, wiesz, jest

prostacko, później masz fajną, solową partię

perkusyjnego "wypełniacza", później znów jest

prosto, nigdy zbyt technicznie, bo gdy kawałek

staje się zbyt techniczny, momentalnie tracę

zainteresowanie. Chcę po prostu poczuć

groove, wiesz? I to jest właśnie coś, co uwielbiam

w Motorhead. To bardzo prosta muzyka.

Również ich teksty są dla mnie ważne,

sposób, w jaki Lemmy podchodzi, to znaczy

podchodził do ich pisania jest dla mnie wielką

inspiracją.

Podoba mi się fakt, ze wydaliście swój live

album na kasecie VHS, wasze płyty są dostępne

na limitowanych, kolorowych winylach

i jak widziałam na stronie z twoimi customowymi

gitarami, sam jesteś kolekcjonerem

płyt. Dlaczego w dzisiejszych czasach

wciąż wierzysz w fizyczne produkty?

To coś więcej, niż tylko wiara. Osobiście, jestem

fanem fizycznych doświadczeń. Wiesz,

przeżycia, które towarzyszy ci, gdy włączasz

muzykę z fizycznego nośnika, a gdy jej słuchasz,

przyglądasz się okładce, czytasz teksty,

wszystkie te elementy składają się na zupełnie

inne doświadczenie niż tylko wciśnięcie "play"

na Spotify. I oczywiście uważam, że w metalu

zawsze znajdzie się na to miejsce, merch jest

ważną częścią tej muzyki, tak jak rocka, w porównaniu

do popu czy hip-hopu. Nie wydaje

mi się, żeby fizyczny aspekt się tam aż tak

uwidaczniał. Wiesz, ludzie ze środowiska metalowego

mają potrzebę, by kupić koszulkę czy

płytę i odtworzyć ją w całości, nie zadowalają

ich tylko fragmenty. To pozwala mi wierzyć,

że fizyczne produkty zawsze będą w tym gatunku

istnieć. Z drugiej strony, trzeba też szanować

czas swój i innych. Nie wydaje mi się

głupie, by wypuścić tylko single zamiast całego

albumu, to podtrzymuje ciekawość fanów,

szczególnie tych młodszych. Wydaje mi się, że

38

EVIL INVADERS


nie zależy im na kupnie płyt tak bardzo, jak

starszemu pokoleniu, więc trudno powiedzieć,

co jest najlepszym rozwiązaniem.

W temacie winyli, czy doświadczyliście

opóźnień ze względu na kolejki w tłoczniach?

Mnóstwo zespołów ma teraz ten problem.

Tak, wspominałem wcześniej, że wysłaliśmy

ścieżki do wytwórni już w październiku i właśnie

z tego powodu, między innymi, premiera

przesunęła się dopiero na kwiecień. Zabrało

nam to sporo czasu, ale oczywiście Napalm

Records było świadome potencjalnych problemów

i wszystko było dobrze skalkulowane,

więc nie mogę narzekać na całościowy etap

produkcji albumu.

Najlepszy element teledysków Evil Invaders

to fakt, że zawsze jest w nich miejsce na dobrą

zabawę. Sami piszecie scenariusze i konspekty,

czy są to też sugestie wytwórni lub

waszych przyjaciół?

Staramy się robić wszystko sami, na przykład

"Die For Me" - ten koncept wyszedł w całości

ode mnie, a w przypadku "Sledgehammer Justice"

zrobiliśmy burzę mózgów i wszyscy rzucaliśmy

luźne pomysły. Niezależnie od tego,

kto z nas wpadnie na konkretny pomysł, każdy

teledysk zawsze wychodzi ze strony kapeli.

To praca zespołowa.

Zauważyłam, że w teledyskach nosisz soczewki

kontaktowe, żeby stworzyć konkretny

wizerunek. Skąd wziął się ten pomysł?

Nie jest to dla ciebie niekomfortowe?

Chciałem wyglądać bardziej popieprzenie.

(śmiech) To mocno oddziaływuje na ludzi.

Sztuczna krew i noże były niewystarczające?

(śmiech)

(śmiech) Tak. To po prostu dobrze oddawało

klimat horrorów, który pasował do naszych

teledysków. Sprawiał, że były bardziej surrealistyczne.

W przypadku "Die For Me", chciałem

stworzyć kontrast, a jak wspominałem,

bardzo lubię ten zabieg. Coś w stylu dobra i

zła, stać się na moment "Evil Joe", który torturuje

tego dobrego. Ten dobry nie nosi już

soczewek. Wiesz, to jak z yin i yang.

Dwoistość człowieka.

Tak.

Jaki koncept stał za "Aeon"? Jest pełen emocjonalnych

solówek w stylu W.A.S.P. Czy

Savatage, ale ma też nawet harmonie w stylu

Death. To instrumental, więc skoro nie

ma tekstu, może chciałbyś wytłumaczyć, co

chcieliście, by przekazywał?

Jest mi trudno wypowiedzieć się na ten temat,

ponieważ tę kompozycję napisał Max. Nagrał

go i wrzucił do folderu z demówkami, gdy tylko

go przesłuchałem, pomyślałem: "cholera, jakie

to jest dobre!". Wydaliśmy go właściwie bez

zmian. Nic się nie zmieniło, może poza kilkoma

uderzeniami w aranżu perkusji.

Więc finalna wersja to właściwie demo?

Można tak powiedzieć w tym sensie, że nic się

nie zmieniło od czasów wersji demo. Myślę, że

Max napisał "Aeon" w przypływie kreatywności

i ten kawałek po prostu się wtedy wydarzył.

Tak, to jeden z tych utworów, przy których

tak się dzieje. Czasem zaczynasz je i

kończysz w jedną noc. Nie mam pojęcia, ile to

zajęło Maxowi, ale gdy tylko powiedział mi,

że ma gotowy kawałek, wiedziałem, że jest

Foto: Evil Invaders

dobry.

Foto: Evil Invaders

Tytuł płyty, "Shattering Reflection", może w

sumie nawiązywać do tego, że jest to mieszanka

wszystkich waszych inspiracji i długiej

drogi, jaką przeszliście jako zespół, są

też na niej wizualne nawiązania do poprzednich

wydawnictw. Ciekawi mnie, jaka jest

największa zmiana, jaką sam zauważasz od

czasu "D-emokill" i waszej self-titled płyty, z

dzisiejszej perspektywy? Poza wokalami, o

których już rozmawialiśmy.

Wszystko, dosłownie wszystko pozostałe

zmieniło się na lepsze. Nasze brzmienie się

polepszyło, sposób, w jaki występujemy na

scenie, nasze umiejętności kompozytorskie...

Właściwie trudno mi znaleźć aspekt, który się

nie polepszył przez te wszystkie lata. Wydaje

mi się, że to kwestia tego, że z każdą płytą staramy

się iść o krok do przodu. To widać nawet

pomiędzy naszym pierwszym demo a EP, bo

demo było naprawdę gówniane. (śmiech) Ale

zauważam też przepaść między "Pulses of

Pleasure" i "Feed Me Violence". Tak jest

również z naszą najnowszą płytą. Myślę, że

wciąż będziemy się rozwijać i do końca życia

wydawać muzykę w coraz to lepszej jakości.

Fenriz z Darkthrone powiedział kiedyś, że

duże okulary przeciwsłoneczne sprawiają, że

zespół staje się naprawdę dobry. Mówiąc o

zespołach heavy metalowych, które starają

się utrzymywać przy życiu ducha przeszłości,

myślisz, że tak samo jest również z wąsami?

(śmiech).

(śmiech) Nie myślę za dużo o takich rzeczach,

skupiam się głównie na muzyce, ale moim

zdaniem, gdybym go zgolił, brzmiałbym nadal

EVIL INVADERS

39


tak samo, chociaż kto wie? Przynajmniej taką

mam nadzieję.

Myślę, że dodaje trochę umiejętności. A jak

odnajdujesz się w okresie, w którym heavy

świętuje swoje odrodzenie, sam będąc częścią

tego fenomenu? Trudno znaleźć kogoś,

kto robi w tym gatunku coś nowatorskiego,

ale nie jest to niemożliwe.

Moim zdaniem wciąż pojawia się mnóstwo

naprawdę dobrych zespołów. Na przykład,

choć nie nazwałbym ich tradycyjnym heavy,

Unto Others to grupa, którą bardzo lubię,

jeśli chodzi o te nowe. Nagrali naprawdę porządne

rzeczy. Muszę dokładniej sprawdzić

ich dyskografię, bo słyszałem tylko kilka kawałków,

byłem zaskoczony takim brzmieniem.

Niestety nie jestem szczególnie zaznajomiony

z nową sceną, bo nie mam na to czasu,

ale wydaje mi się, że jest kilka rzeczy, które

dobrze wróżą przyszłości tego gatunku. Trzeba

mieć taką nadzieję, bo to oni zastąpią gigantów

w nadchodzących latach, a nie chcę

widzieć gównianych headlinerów na tych

wszystkich festiwalach (śmiech).

Jeśli lubisz nieoczywiste mieszanki, jak

Unto Others, o których wspomniałeś, to

może sposobałby ci się Portrait lub Serpent

Lord. To interesujący mix bardziej ekstremalnych

gatunków z heavy metalem.

Portrait nadal gra?

Tak, wydali nawet genialny album w zeszłym

roku.

Poczekaj, zapiszę sobie. Ten drugi to Serpent...

Serpent Lord. Są z Grecji. Może przypadną

ci do gustu.

W porządku, sprawdzę to!

Czy promując "Shattering Reflection" planujecie

odwiedzić również Polskę? Dawno

was u nas nie było.

Ciekawe, że o to pytasz, bo dosłownie dzisiaj

dostaliśmy telefon, że zagramy u was w maju.

Daj mi chwilę, sprawdzę, gdzie dokładnie.

Chodzi o gig w ramach trasy z Enforcerem?

Podobno Skull Fist nie może zagrać, więc

może wskoczyliście na ich miejsce.

Tak, to ten koncert! Zastępujemy Skull Fist

na całej trasie. Powinniśmy dzisiaj oficjalnie

to ogłosić. Tak mi się wydaje. Sprawdziłem i

koncert odbędzie się w Warszawie.

To świetna wiadomość! Co zabawne, gdy

rozmawiałam z Zachem i dowiedziałam się,

że niestety nie pojadą w tę trasę, od razu

przeszło mi przez myśl, że powinniście ich

zastąpić, ale sprawy działy się tak szybko, że

nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. Teraz

wydaje się bardzo surrealistyczne, że faktycznie

tak się stało (śmiech).

To bardzo cool!

Dzięki za dzisiejszą rozmowę i w takim razie

do zobaczenia na koncercie w Warszawie.

Mam też nadzieję, że do tego czasu koronawirus

da ci spokój.

(śmiech) Dziękuję! Również mam taką nadzieję.

Dzięki za dzisiejszy wywiad. Cheers!

18.05.2022

Foto: Evil Invaders

Iga Gromska

Od czasu naszej rozmowy minęły niecałe dwa

miesiące i mieliśmy okazję przywitać się z Joe

po koncercie w Progresji. Po zakończeniu

wszystkich setów, Max Mayhem udzielił jeszcze

kilku zaktualizowanych, dodatkowych odpowiedzi.

Muszę przyznać, że choć dwa lata temu

kupowałam bilety na koncert w ramach trasy

Kings of the Underground głównie ze względu

na Enforcera, dziś przyjechałam tu głównie

z myślą o was. Zagraliście świetny koncert

z najlepszą chyba oprawą sceniczną ze

wszystkich dzisiejszych zespołów.

Max Mayhem: Bardzo miło mi to słyszeć.

Również cieszymy się, że mogliśmy w ostatniej

chwili stać się częścią tej trasy.

Setlista skupiała się głównie na materiale z

"Shattering Reflection", zabrakło jednak jednego

z moich faworytów, "Forgotten Memories".

Joe wspominał, że jest on bardzo

wymagający wokalnie, czy jest to powód, dla

którego nie gracie go na żywo?

To prawda, ale główny powód jest taki, że nie

ćwiczyliśmy go wystarczająco (śmiech). Jest w

nim wiele skomplikowanych partii, a gdy decydujemy

się umieścić konkretny kawałek w

setliście, musimy mieć pewność, że jesteśmy w

stanie wykonać go na takim samym poziomie,

jak na płycie. Z "Forgotten Memories" jest ten

problem, że jeszcze go na tyle nie dopracowaliśmy.

Ale pocieszę cię, zaczęliśmy grać go na

próbach i mogę zdradzić, że na pewno będzie

się w przyszłości pojawiać na naszych koncertach!

Gdy tłum skandował część "Sledgehammer

Justice", w której jest literowany tytuł, przeszło

mi przez myśl, że widać tu podobieństwo

do "Hook in Mouth" Megadeth, gdzie

literowane jest słowo "Fredoom". Czy była

to świadoma inspiracja?

Można tak powiedzieć. Gdy napisaliśmy riff

pod tę część, Joe stwierdził, że zależy mu, by

tekst do niego był bardzo rytmiczny i podkreślał

tę rytmikę i tempo. Postanowiliśmy, że

zrealizujemy ten sam patent, na który wpadł

Megadeth. Myślę, że wyszło to bardzo dobrze.

Na zakończenie życzę udanego afterparty.

Mam nadzieję, że smakuje wam polskie piwo

(śmiech).

(śmiech) Tak, jest naprawdę dobre! Wódka

również, choć jej próbowaliśmy wczoraj, przed

koncertem. Cieszymy się, że udało nam się

wrócić do waszego kraju po tylu latach. Ostatni

koncert wspominamy bardzo dobrze, dziś

również byliście niesamowici. Zdecydowanie

za długo kazaliśmy wam na siebie czekać

(śmiech). Jeszcze tu wrócimy. Cheers!

Iga Gromska

40

EVIL INVADERS



HMP: Cześć! Dzięki za poświęcenie czasu

dla pytań od Heavy Metal Pages. Jak się

miewasz?

Kev Wynn: Cześć, przepraszam z opóźnienie,

ostatnie miesiące były dla nas bardzo pracowite.

Teraz jestem w Hiszpanii i nie mogę wrócić

do UK dopóki mój pojazd nie zostanie naprawiony.

Właśnie wychodzi najnowsza płyta Tysondog

"Midnight". Czy północ to jakiś magiczny

czas dla zespołu, że padło na ten tytuł?

Pierwszy powstał utwór, a potem uznaliśmy,

że nazwiemy tak też cały album. Napisaliśmy

ten kawałek prawie cztery lata temu. Była to

pierwsza kompozycja, którą graliśmy na próbach.

Każdy go uwielbiał i za każdym razem,

Zwykli faceci

Basista grupy, Kevin Wynn, mimo pewnych perturbacji udzielił odpowiedzi

na przygotowane pytania. Cieszy to nie mniej niż nowy album formacji,

który właśnie się ukazał. Jak zresztą zaznaczył mój rozmówca, to, że w tym wieku

robią wciąż hałas to powód do dumy! Ciężko się z tym nie zgodzić, ale powrót po

siedmiu latach Tysondog z nowym materiałem szczerze przyspiesza puls! Zabierajcie

się więc za słuchanie "Midnight", a przy okazji zapraszam do przeczytania

krótkiego, ale za to treściwego, wywiadu, zwłaszcza, że padło myślę kilka ciekawych

kwestii…

Miałem przyjemność słuchać nagrań i to

naprawdę dobre granie - szybkie, gęste i "do

przodu". Czuć, że jesteście w formie. Skąd

znajdujecie jeszcze takie pokłady energii, by

zrealizować tak solidny materiał jak ten, który

trafił na "Midnight"?

Mieliśmy około piętnastu naprawdę świetnych

piosenek. Myślę, że problemy zaczęły

się, kiedy wróciliśmy z trasy po Brazylii. Clutch

miał wiele problemów osobistych i zdrowotnych,

a zbliżały się festiwale Grimm up

North & Hard Rock Hell, Blast From The

Past w Belgii i Trevheium w Niemczech. Naszego

wokalistę zastąpił Bill z francuskiego

zespołu Gang i wykonał świetną robotę. Ale

muszę przyznać, że trudno było się zebrać i

ćwiczyć, ponieważ dzielił nas kanał La Manche.

Jak przebiegały sesje do albumu i kto był odpowiedzialny

za wokale, bo długoletni wokalista

Clutch Carruthers odszedł w 2017

roku i nie mogłem doszukać się informacji,

kto na stałe go zastąpił…?

Nagrywaliśmy w Downcast Studios w Newcastle,

które należy do perkusisty Mythras.

Zaczęliśmy mniej więcej na przełomie września

i października 2019 roku. Skończyliśmy

bębny i bas, a Steve i Paul zaczęli pracować

nad zapisem partii gitarowych i wtedy nagle

wielu muzyków a tamtejsza scena rockowa

była wtedy niesamowita. Raven był w tamtym

okresie o głowę wyżej od wszystkich innych.

W naszym wczesnym wcieleniu brat

Roba "Wacko" Huntera, Kev Hunter był

członkiem zespołu jako perkusista, ale tuż

przed nagrywaniem "Eat The Rich" odszedł i

został technikiem perkusyjnym swojego brata

i ostatecznie przeniósł się do Stanów. Venom

nie był w naszym stylu. Myślę, że zależało im

wtedy bardziej na wizerunku, co owszem, się

sprawdzało. Jeden ich utwór był z nami na

kompilacyjnym albumie "Commandants of

Metal".

Byliście częścią nurtu NWOBHM. Jak z

perspektywy lat wspominasz tamten czas?

NWOBHM… Ta terminologia tak naprawdę

wtedy nie istniała, bo byliśmy po prostu zespołami

heavy metalowymi. Wszystkie zespoły

grały sporo koncertów zanim Geof Barton

(Sounds / Kerrang) wymyślił to określenie.

Przekonanie Neat Records zajęło nam sporo

czasu, ale w końcu zaproponowali nam kontrakt.

Byliśmy trochę w tyle za innymi zespołami

jak Fist czy Tygers, chociaż byliśmy też

młodsi. Uwielbialiśmy prezentować głośne

rockowe kawałki ale przekonanie prasy, żeby

wysłała kogoś do Newcastle, żeby sprawdził

jak grasz, było trudne. Cóż, musieliśmy iść do

nich sami.

Na pewno graliście nie raz, nie dwa z tymi,

którzy powiedzmy zrobili "większą" karierę

niż Wy. Czy kiedykolwiek żałowaliście, że

nie możecie być w tym miejscu co, np. Iron

Maiden, Saxon, Raven, Diamond Head?

Obracaliśmy się w towarzystwie wszystkich

zespołów z tej epoki, ale Iron Maiden to był

kompletnie inny poziom. Paul Di'Anno był

spoko. Steve Harris był bardzo cichy, ale wymieniliśmy

kilka zdań o piłce nożnej, bo zarówno

moje Newcastle i jego West Ham grały

wtedy fatalnie. Raven dobrze zrobił, wyjeżdżając

do USA i tam rozkręcili wielką karierę.

Diamond Head też radzili sobie całkiem nieźle.

Uważam, że mieliśmy niezłą karierę w

muzyce i odnieśliśmy sukces w innych dziedzinach

życia. Nie powiedziałbym, że trapi nas

to "a co jeśli". Jesteśmy po prostu zwykłymi facetami,

którzy żyją marzeniami i fakt, że w

naszym wieku wciąż robimy dużo hałasu, jest

dla nas powodem do dumy!

z kolejnym spotkaniem zyskiwaliśmy przy

nim sporo energii i radości z grania.

Foto: Tysondog

znikąd pojawił się Clutch. Wyglądał świetnie,

a najbardziej nas ucieszyło to, że powiedział,

że chce wrócić. Chociaż znał niektóre z wcześniejszych

utworów, jak np. "Midnight", to wiele

nowych kompozycji zostało napisane już po

jego odejściu, więc najpierw spędziliśmy kilka

dni w studiu pokazując mu nowości. I wtedy

głos Clutcha powrócił.

Czy to, że pochodzicie z Newcastle upon

Tyne i oddychaliście tym samym powietrzem

co Venom czy Raven, uznaliście kiedyś

za dobry znak do tego, że wasza kariera

będzie długa a to, co robicie jest najlepszym

wyborem?

W Newcastle w latach 80-tych było bardzo

Dwie pierwsze płyty Tysondog to kapitalne

granie spod znaku klasycznego brytyjskiego

metalu. Dostępność współcześnie tych materiałów

jest dość znikoma. Czy jest szansa

na to, żeby jakaś poważna wytwórnia, na

przykład High Roller Records, zajęła się porządnymi

reedycjami "Beware Of The Dog" i

"Crimes Of Insanity"?

Neat Records sprzedali katalog do Sanctuary

Music, a następnie został on odsprzedany

Universalowi/Sony, więc próba wyciągnięcia

od nich jakichkolwiek informacji jest koszmarem.

Wciąż mamy około stu sztuk każdej z

tych płyt, sprzedajemy je na naszych koncertach.

Rock Brigade z Brazylii właśnie wydało

je ponownie w Ameryce Południowej. Rozmawialiśmy

też z Dissonance i naszą obecną wytwórnią,

Target Music Group, o możliwych

reedycjach płyt winylowych, więc niedługo

możecie się czegoś spodziewać. A ja oczekuję,

że Demolition Records z UK wyda koncertowy

album Tysondog zawierający utwory grane

na festiwalach w całej Europie z udziałem

42 TYSONDOG


wszystkich byłych członków zespołu. Tak

więc utwory z Brofest w Wielkiej Brytanii z

Alanem Hunterem na gitarze, następnie

Very Eavy w Holandii z Robem Walkerem

na perkusji, British Steel we Francji z Billem

K. na wokalu i sporo ze składu ze mną czyli

Kev Wynn, Paul Burdis, Clutch, Steve

Morrison i Phil Brewis. Mamy nadzieję

dodać też Alana Rossa, który jest nowym wokalistą,

na jeden z tych kawałków. Nagramy

go kiedy będziemy grać w Europie w ciągu

najbliższych kilku tygodni.

No dobrze, pewnie nie raz ktoś o to pyta, ale

nie mogę pominąć zamierzchłych czasów -

jak to się stało, że powstał Tysondog?

Musimy wrócić do późnych lat 70-tych, gdzieś

na przełom 1978/79 roku. Wtedy ja i Alan

często się spotykaliśmy i ćwiczyliśmy na naszych

poobijanych akustykach. Założyliśmy

wtedy zespół Orchrist. Ja grałem basie, a

Alan na gitarze, a Steve Bird był głównym

wokalistą. Nigdy nie zagraliśmy koncertu. Robiliśmy

głównie covery, a perkusiści przychodzili

i odchodzili. Potem Steve Bird odszedł i

dołączył Paul Burdis i porzuciliśmy nazwę

Orchrist. Tysondog powstał od imienia psa

dziewczyny Paula. Zwierzak nazywał się Tyson,

a też nie było to wtedy tak popularne, bo

nie było Mike'a Tysona. (śmiech) Pomyśleliśmy,

że dodając "dog" może to brzmieć całkiem

nieźle!

Jakie inspiracje przyświecały Wam w najwcześniejszym

okresie działalności grupy?

Naszymi najwcześniejszymi inspiracjami byli

Judas Priest, Deep Purple, Rainbow, Black

Sabbath, Status Quo, Saxon i UFO.

Teraz ważna kwestia dotycząca współczesnej

historii zespołu - kto wpadł na pomysł,

żeby wziąć pod uwagę możliwość zejścia się

znów do grania pod szyldem Tysondog w

2008 roku?

Kiedyś dostaliśmy e-maila z Polski. Facet nazywał

się Bart Gabriel. Założyliśmy stronę

internetową, a wkrótce zaczęło napływać zainteresowanie

z całego świata. Udało mi się namierzyć

Roba Walkera. Clutch niestety nie

był zainteresowany. Nie mogliśmy też znaleźć

Paula Burdisa, który stacjonował wtedy na

Foto: Tysondog

Cyprze z Marines, poprosiliśmy więc Russa

Tippinsa z Satan aby pomógł nam z gitarą

prowadzącą. Udało się i zagraliśmy koncert w

Birmingham w Wielkiej Brytanii w towarzystwie

Tygers Of Pan Tang oraz Pete Way

Waysted. I choć nie był to wielki sukces, to

naprawdę cieszyliśmy się z powrotu. Zostaliśmy

zaproszeni do zagrania w Niemczech na

Headbangers Open Air, i w międzyczasie dowiedzieliśmy

się, że Paul Burdis wrócił do

Wielkiej Brytanii, ale jednocześnie Alan odszedł.

Russ zaczynał zbierać Satan na reaktywację,

więc poprosiliśmy Swifty'ego (główny

wokal Avenger), który zagrał tam z nami.

Potem Alan zdecydował, że chce wrócić. Mimo

tych wszystkich zawirowań i zmian, to

wciąż pozostajemy dobrymi przyjaciółmi.

Jak na razie trzymacie się nieźle. Na pewno

pandemia Covid-19 mocno pokrzyżowała

plany jeśli chodzi o koncerty…

Fakt, Covid nie pomógł. Nie mogliśmy zagrać

w Niemczech, pojawiły się problemy z zarezerwowanymi

lotami, a nasz nowy wokalista

Alan Ross nie miał wymaganej ilości szczepionek,

aby się dostać. Przyniosło to kolejne

opóźnienia. Występy klubowe w Holandii i

Belgii zostały przesunięte na 2023 rok. Mamy

też koncert z okazji wydania albumu w Trillians

w Newcastle 10 czerwca i miejmy nadzieję,

że przyszły rok będzie dla nas bardzo

pracowity pod względem występów.

Jeśli sytuacja się uspokoi to czy planujecie

wybierać się na trasę po Europie czy raczej

pojedyncze festiwale?

Zainteresowały się nami festiwale z Brazylii i

Danii i mamy nadzieję, że w 2023 pojawią się

kolejne zaproszenia. Bierzemy pod uwagę

również nagranie kolejnego albumu.

Dzięki za poświęcony czas, bardzo dziękuję

za możliwość zadania tych paru pytań. Na

koniec proszę o jakieś słowo dla czytelników

Heavy Metal Pages w Polsce…

Dziękuję HMP i wszystkim jego czytelnikom,

to fantastyczne wydawnictwo, dziękuję za

wszelkie wsparcie!

Zdrowia życzę, wszystkiego dobrego!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Szymon Tryk


Spodziewaliśmy się więcej

W związku z reedycjami trzech albumów X-Wild ogień moich pytań przyjął

sam Jens Becker, który w kapeli był basistą. Zresztą, czy trzeba przedstawiać

tego muzyka? Być może jego CV nie jest grube jak "Wojna i pokój", ale za to udanie

pełnił funkcję fundamentu w Running Wild, a później zadomowił się w Grave

Digger, gdzie stuknęło mu już ćwierć wieku! Możliwe, że okres X-Wild nie wywołuje

w nim już jakichś emocji, bo opowiadał o tym bardzo zdawkowo, choć konkretnie,

bez zbędnego gadulstwa. Ożywił się jednak przy okazji bardziej nowożytnych

historii… Mimo wszystko go rozumiem, bo nie można ciągle patrzeć

wstecz, co zresztą zaznaczył. Tak czy siak uważam, że słowa takiej postaci zawsze

przyjemnie jest przeczytać, bo wkład w heavy metal ma potężny!

HMP: Cześć Jens! Bardzo się cieszę z możliwości

zadania paru pytań, bo nie ukrywam,

że jesteś jednym z tych heavy metalowych

basistów, których bardzo cenię! Jak się miewasz

w ostatnim czasie?

Jens Becker: Cześć! Mam się dobrze, dziękuję.

Po dwóch długich latach wszystko wydaje

się powoli wracać do normy.

Pretekstem do rozmowy są naturalnie wznowienia

płyt X-Wild. Zapytam więc od razu -

od kogo wyszedł pomysł, żeby przypomnieć

o tym zespole?

Właściwie to nie przywróciliśmy tego zespołu

wpływ na to jak będą wyglądały finalnie reedycje

albumów?

Oczywiście, pracowaliśmy nad tym razem z

Rock Of Angels Records. Na przykład, jaki

kolor byłby odpowiedni dla winylu i inne tego

typu decyzje podejmowaliśmy wspólnie.

Wywołałem niejako to pytanie poprzednim.

Te reedycje to pewnie był powód niejednego

spotkania z Frankiem, Stefanem czy Axelem

- miło było pewnie powspominać tamten

czas… Sądzisz, że te spotkania mogły zasiać

ziarenko jakiejś muzyki pod szyldem X-

Wild w niedalekiej przyszłości?

Chyba dobrze wspominasz czasy pływania

po morzu heavy metalu pod banderą Running

Wild?

Oczywiście, mam miłe wspomnienia z tego

okresu. To było moje wejście do przemysłu

muzycznego. Miałem 22 lata i nigdy nie zapomnę

tamtych czasów. Myślę jednak, że ludzie

przywiązują do tego zbyt dużą wagę, bo

przecież odszedłem z Running Wild dokładnie

30 lat temu! Z Grave Digger gram już od

25 lat. Mam o wiele więcej historii do opowiedzenia

o tej epoce. Życie toczy się dalej, stary...

Nawiązałem trochę do tego okresu, bo mimo

wszystko rzucił się on bardzo mocno na ogólny

zarys X-Wild. Kompozycje mają ducha

rzeczy, jakie nagrywaliście z Rolfem, ale potrafiliście

nadać im własny charakter, dzięki

czemu X-Wild nie brzmi jak kopia. Przypominasz

sobie jakie budziliście reakcje, kiedy

wyszła w 1994 roku płyta "So What!"?

Odzew był całkiem niezły, ale szczerze, spodziewaliśmy

się trochę więcej. Szczególnie reakcje

prasy w Niemczech nie były zbyt dobre.

Naprawdę myśleli, że jesteśmy złą podróbką

Running Wild. Myślę, że nigdy tak naprawdę

nas nie słuchali, bo zdecydowanie tak nie jest.

Zwłaszcza głos Franka nadawał piosenkom

własny charakter, ponieważ brzmiał jak Bon

Scott.

Na "Monster Effect" grupa nabrała już więcej

niezależności, jeśli można tak to ująć, i

powstał naprawdę kapitalny, pełny album,

już nasycony waszym charakterem. Jak

wspominasz sesje do tej płyty, pracę nad

kompozycjami?

Pamiętam, że Axel i ja zbieraliśmy pomysły

na riffy w domu, a kiedy sprawa stała się bardziej

rozwojowa, spotkaliśmy się dwa lub trzy

razy ze Stefanem. W tamtych czasach było to

nieco bardziej skomplikowane. Nie było Internetu

ani niczego podobnego.

do życia. Pomyśleliśmy tylko, że fajnie byłoby

wydać ponownie trzy albumy, które powstały

w latach 90., żeby ludzie mogli usłyszeć naszą

muzykę, której być może wtedy z jakichś

względów nie słyszeli. No i po raz pierwszy

ukażą się na winylu.

Rock Of Angels Records podjęli się tego zadania.

Mieli jakąś konkurencję, czy też od razu

byliście zdecydowani na ich usługi?

Przez lata mieliśmy kilka ofert, ale ostatecznie

wybór padł na nich. Wykonują naprawdę

świetną pracę.

Może brzmi to banalnie, ale powiedz, czy

Ty, Frank Knight, Stefan Schwarzmann i

Axel Morgan, razem bądź osobno, mieliście

Foto: X Wild

Spotkałem się z Axelem i Stefanem tylko raz

i to było wszystko. Cała sprawa nie jest aż tak

skomplikowana. Frank mieszka w Anglii i nie

mamy ze sobą kontaktu od lat, a w tej chwili

nie ma żadnych planów wspólnego grania.

Zaczynaliście jako grupa muzyków, których

łączyła gra w Running Wild. Powiedz proszę

czy zakładając X-Wild działaliście spontanicznie

czy była to jakaś próba pokazania

czegoś Rolfowi Kasparkowi, wiesz, coś w

stylu, że my też możemy…? (śmiech)

Wcale nie, nigdy nie było to naszym zamiarem.

Z drugiej strony jednak oczywiste było

dla mnie to, że nie przestanę tworzyć muzyki

tylko dlatego, że nie jestem już w Running

Wild.

Po tej płycie z X-Wild odszedł Stefan

Schwarzmann. Zastąpił go Frank Ullrich,

grający m.in. w Grave Digger. Myślisz, że

Stefan chciał poświęcić się na 100% graniu z

UDO czy raczej był inny powód?

Naprawdę nie pamiętam tych wszystkich

szczegółów. To było zbyt dawno temu. Musiałbyś

zapytać o to Stefana.

Z Ullrichem nagraliście ostatni, jak się

okazało, krążek "Savageland". Dość długi, bo

godzinny materiał, choć równie interesujący.

Swoją drogą to byliście dość płodni, bo rok

po roku wydawaliście naprawdę ciekawe płyty…

Jak sądzisz, co powodowało to, że pracowało

się wam tak dobrze?

Proces pisania piosenek był taki sam, jak w

przypadku poprzednich albumów. Nigdy nie

mieliśmy okazji do prób, bo mieszkaliśmy w

różnych miejscach. Może Axel i ja mieliśmy

między sobą jakąś szczególną chemię, która

sprawiła, że cała muzyka do siebie pasowała.

Mimo tego, że albumy były dobre, X-Wild

kończy działalność w 1997 roku. Czułeś

złość, a może inne uczucia, że ten czas dobiega

końca i z czego, jeśli możesz zdradzić,

wynikała ta decyzja?

Nie złościłem się, bo niby dlaczego? Po prostu

nigdy nie odnieśliśmy takiego sukcesu, o

jakim myśleliśmy, kiedy zaczynaliśmy. Patrząc

wstecz, myślę, że powinniśmy byli więcej

44

X-WILD


koncertować przez ten czas. W końcu zrobiliśmy

tylko jedną małą trasę z Grave Digger

po "Monster Effect", a to nie wystarczyło, żeby

utrzymać zespół.

Czy później były jakieś próby reaktywacji

projektu czy rozdział X-Wild został definitywnie

zamknięty i każdy rozszedł się w swoją

stronę?

To był dla nas definitywny koniec. Stefan już

odszedł. Bardzo szybko po tym dołączyłem

do Grave Digger.

Jens, jeśli pozwolisz, chciałby zapytać teraz

trochę o przeszłość. Zdaję sobie sprawę, że

pytanie może nie jest szczególne, ale ciekawi

mnie to, co takiego wydarzyło się w życiu

młodego Beckera, że wybrał akurat gitarę

basową?

Wszystko zaczęło się dość wcześnie. Pierwszym

koncertem, na jakim byłem, było

AC/DC, a miałem wtedy 13 lat. To był 1978

rok. Od tego czasu zaraziłem się tym całym

rock`n`rollem. Niewiele później postanowiłem

założyć zespół z trzema przyjaciółmi. Zawsze

byłem wielkim fanem Lemmy'ego i to

właśnie było powodem, dla którego zacząłem

grać na basie.

Na początku drogi mogłeś liczyć na jakieś

wsparcie czy do wszystkiego dochodziłeś

sam, rozmyślając i analizując partie basu z

ulubionych krążków?

Nigdy nie miałem nauczyciela. Na szczęście

mam dość dobry słuch i nie miałem problemu,

żeby dowiedzieć się, co grają moi bohaterowie,

w tym Steve Harris, który w końcu stał się jednym

z moich największych inspiracji. Jak już

mówiłem, na początku mojej kariery wszystko

było trochę bardziej skomplikowane. Dzisiaj

dzieciaki mają o wiele łatwiej dzięki tym

wszystkim aplikacjom i programom komputerowym.

Nie mogę nie zapytać o inspiracje - kto jest

dla Ciebie, nazwijmy to, mistrzem gitary basowej?

Steve Harris, Geddy Lee, Geezer Butler,

Cliff Williams i, oczywiście, Lemmy.

Twoim pierwszym, poważnym zespołem,

był Running Wild. Skąd cię Kasparek musiał

wypatrzeć, skoro w 1988 roku zagrałeś na

Foto: X Wild

Foto: X Wild

jednej z najlepszych płyt grupy czyli "Port

Royal"… Przypominasz sobie, co tam się

wcześniej działo? (śmiech)

Stefan Schwarzmann i ja jechaliśmy do

Hamburga na przesłuchania w 1987 roku.

Była to dla nas długa i ekscytująca podróż,

ponieważ obaj pochodzimy z południowych

Niemiec. Najwyraźniej Rolfowi spodobało się

to, co tam robiliśmy, bo obaj dostaliśmy tę robotę.

W tym czasie dzieliliśmy salę prób z

Helloween.

W 1987 roku, jak przeczytałem, zacząłeś grać

z Kasparkiem. Czy miałeś może okazję być

już wtedy w składzie, kiedy grupa grała w

Polsce na festiwalu Metalmania, obok

Helloween i OverKill? Nie wiem czy wiesz,

ale w szerokich kręgach w Polsce to wydarzenie

ma rangę kultowego!

Tak, wiem, ale niestety było to kilka tygodni

przed moim dołączeniem do zespołu. To był

jeszcze stary skład. Chyba tylko Majk Moti

był już w zespole, jak sądzę.

Po X-Wild zacząłeś grać w Grave Digger.

Zdarzały się jednak epizody w innych zespołach.

Najpierw Zillion. W 2004 roku nagrałeś

album z Mike Terrana i Sandro

Giampietro. To chyba było ciekawe przeżycie

tworzyć sekcję z tym niesamowitym

perkusistą?

Tak, to był niewątpliwie dreszczyk emocji

grać z tak światowej klasy perkusistą. Ale to

nie był jedyny raz, kiedy go spotkałem. W

1999 roku odbyliśmy już wspólną trasę koncertową

po Ameryce Południowej w zespole

Rolanda Grapowa. Supportowaliśmy tam

Gamma Ray. To też było niesamowite przeżycie.

Drugim był Bon Scott w 2006 roku. Domyślam

się, że to tribute band… Ale mogę się

mylić, więc proszę o zdanie na temat tego

projektu…?

Gram w Bon Scott od roku 1996. To nie jest

dla mnie projekt. To jest mój główny zespół

oprócz Grave Digger od lat. I tak, zgadza się,

jesteśmy zespołem oddającym hołd AC/DC z

siedzibą w Hamburgu.

Kolejnym zespołem, w którym działałeś

krótko był Starchild. W 2014 roku zarejestrowałeś

partie basu na debiut, "Starchild".

Pracowałeś tu ponownie z Sandro Giampietro.

Szybko zrezygnowałeś… Czy obowiązki

w Grave Digger wzywały, czy raczej kierunek

grupy Tobie nie do końca odpowiadał?

Tak naprawdę to Sandro jest moim prawdziwym

kuzynem. Nazywany jest po prostu

Giampietro, ponieważ jego matka, a moja

ciotka, wyszła za mąż za Włocha. Sandro jest

dość znany w Niemczech, ponieważ jest gitarzystą

jednego z najbardziej znanych komików,

Helge Schneidera. W zasadzie nagraliśmy

razem drugi album "Starchild" z Michaelem

Ehrem na perkusji, ale Sandro nie był z

niego zadowolony, więc przez jakiś czas

wszystko odstawiono na półkę. Ale nie ma

między nami żadnych problemów. Po prostu

nic z tego nie wyszło.

Jak wspominaliśmy, szczęśliwie odnalazłeś

się w Grave Digger. Od 1998 roku pełnisz

rolę basisty, ale zdarza ci się również od

czasu do czasu coś napisać. Pamiętasz swoje

początki w tej zasłużonej formacji?

Tak. Z Grave Digger wszystko zaczęło się

całkiem nieźle. Nadal lubię dwa pierwsze albumy,

które z nimi nagrałem, "Knights Of

The Cross" i "Excalibur", to prawdziwe klasyki,

jeszcze z Uwe Lulisem na gitarze.

Jens, sytuacja na świecie wydaje się wracać

X-WILD 45


do normalności, jeśli chodzi pandemię, choć

niczego nie można być na 100% pewnym.

Chciałem zapytać jak udało ci się przetrwać

ten czas, bez koncertów, kontaktów i tak dalej…?

To był dla nas wszystkich bardzo trudny

okres. Zwłaszcza, gdy jest się przyzwyczajonym

do częstych podróży, jak ja. Mieliśmy

kilka koncertów tu i tam, kiedy było to dozwolone,

ale przez większość czasu po prostu

siedzieliśmy w domu, jak większość ludzi. To

było naprawdę ciężkie…

Czy ten czas lockdownu może zaowocować

jakimś nowym projektem czy materiałem

Grave Digger?

Tak, ale i tak mieliśmy zamiar napisać nowy

album. Nie miało to więc aż tak dużego wpływu,

choć oczywiście nie mogliśmy odbyć trasy

koncertowej w związku z promocją ostatniego

albumu.

Skoro powoli budzą się koncerty - gdzie można

będzie Cię zobaczyć na żywo w najbliższym

czasie?

Właściwie to nasz kalendarz na ten rok jest

już całkiem zapełniony. Zaczynamy we Włoszech

w maju. Wszystkiego pewny nie jestem,

więc lepiej będzie jednak sprawdzić daty naszych

tras na stronie internetowej.

W latach 2007, 2011, 2013 Grave Digger grał

w Polsce. Jak wspominasz wizyty w Krakowie,

Warszawie i Szczecinie? Była jakaś

okazja by zobaczyć coś więcej, Kraków ma

wiele ciekawych miejsc…?

Przykro mi, ale bardzo rzadko mamy okazję

zobaczyć coś więcej niż lotniska i hotele w

miastach, w których gramy. Tak jest na całym

świecie. Czasami, okazyjnie, można zrobić

mały spacer i zobaczyć kilka rzeczy. Głównie

jednak jeżdżenie w trasy to naprawdę ciężka

praca.

To może następnym razem. (śmiech) A, tak

mi się teraz nasunęło takie pytanie - jakie

trasy, skoro mówimy o koncertach, w swoim

życiu określiłbyś jako najlepsze? Tak ogólnie

- muzycznie, towarzysko - z kim grało ci się

najfajniej i były najweselsze na backstage?

(śmiech)

Naprawdę trudno to powiedzieć, ponieważ

każdy album, każda trasa koncertowa, każdy

moment w życiu ma swoją własną historię.

Czasem miłą, czasem złą. Nie można więc tak

naprawdę stwierdzić, co było najlepsze, a co

najgorsze. Najzabawniejsze momenty mam z

pewnością z moim zespołem tribute'owym dla

AC/DC. Zawsze jest przy tym dużo alkoholu.

(śmiech)

Bez starego przekazu, chociaż z szacunkiem dla przeszłości

Duński Evil to zespół kultowy, chociaż w latach 80. nie pograli zbyt długo,

więc i dorobek nagraniowy mieli niezbyt duży. Mini album "Evil's Message"

przetrwał jednak próbę czasu, wciąż jest pamiętany przez starszych fanów metalu

i odkrywany przez tych młodszych, których nie było na świecie w roku 1984. Perkusista

Freddie Wolf, jedyny muzyk oryginalnego składu, reaktywował Evil kilkakrotnie,

ale wygląda na to, że dopiero ten ostatni powrót, którego efektem jest

udany album "Book Of Evil", dał zespołowi szansę na zaistnienie w pełni.

HMP: Kiedy w roku 1984 ukazywał się wasz

debiutancki MLP "Evil's Message" liczyliście

pewnie na coś więcej, tym bardziej, że

duńska scena metalowa była wtedy naprawdę

silna, ale minął raptem rok i po Evil pozostało

tylko wspomnienie?

Freddie Wolf: Tak, to była nasza pierwsza

płyta i zabawne było to, że zwrócono na nią

uwagę dopiero po ośmiu latach. Kiedy dowiedziałem

się, że egzemplarze "Evil's Message"

osiągają wysokie ceny, akurat grałem na perkusji

w innym zespole, który właśnie podpisał

kontrakt w USA z Megaforce i Johnnym Zazulą;

nie był to zespół metalowy, tylko ja z jego

muzyków miałem z nim wcześniej coś

wspólnego.

Byliście pewnie bardzo rozczarowani ta-kim

obrotem spraw, tym bardziej, że akurat

wtedy Artillery wydawali debiutancki "Fear

Of Tomorrow", a wasi dawni kumple z wytwórni,

Mercyful Fate poszli nieco wcześniej

za ciosem "Melissy", wypuszcza-jąc jeszcze

bardziej perfekcyjny LP "Don't Break The

Oath". Może gdyby udało się wam, tak jak

im, podpisać lepszy kontrakt, to sprawy potoczyłyby

się inaczej, a tak Rave-On Records

nie była w stanie was wypromować,

ani zapewnić należytych warunków rozwoju?

Tak było. Płyta Artillery "Fear Of Tomorrow",

która została wydana rok po "Evil's

Message", była dla tego zespołu wspaniałym

startem, a pierwszy MLP Mercyful Fate faktycznie

został wydany przez Rave-On. Pomogłem

wtedy Artillery z taśmą demo; zdobyli

kontrakt właśnie dzięki tej demówce nagranej

w El Sound Denmark. Właśnie w tym samym

studio Evil nagrywał demo, które dało

nam kontrakt z Rave-On.

Tradycyjny metal miewał od tego czasu

upadki i wzloty, choćby pod koniec lat 90.,

ale zdecydowałeś się reaktywować zespół

dopiero w roku 2007 - wcześniej nie było odpowiedniego

klimatu czy sprzyjających okoliczności?

Zgadza się, graliśmy koncert na Keep It True

w 2008 roku, już wtedy miałem na liczniku

wiele lat spędzonych za perkusją, ale przez ten

czas nigdy nie grałem heavy metalu. Właśnie

wtedy usłyszałem Gojira, byłem oszołomiony

i wciąż jestem.

Ten powrót nie odbił się jakimś szerszym

echem, ale jego niewątpliwym plusem było

to, że w roku 2015 wydaliście debiutancki album

"Shoot The Messenger"?

Po 2012 roku znów zostałem sam, nikt inny w

zespole nie miał nowych pomysłów, a moje

No dobrze, musimy powoli kończyć. Dla

mnie to była prawdziwa przyjemność móc

Cię zapytać o te parę tematów. Na koniec

poproszę o jakieś słowo dla czytelników

Heavy Metal Pages w Polsce i, sądzę, wielu

Twoich fanów…

Cóż, muszę wam podziękować za to, że macie

mnie na swojej stronie. Utrzymujcie ogień,

bądźcie zdrowi i słuchajcie starego, dobrego

rock`n`rolla! Dzięki!

Dzięki raz jeszcze i życzę dużo zdrowia!

Do zobaczenia gdzieś tam, na trasie! Pozdrawiam!

Adam Widełka, Szymon Paczkowski

Foto: Evil

46

X WILD


nie bardzo się chłopakom podobały. Jednak

nie przejmowałem się tym, to był dla mnie

mały krok we właściwym kierunku, bo znów

zacząłem grać na gitarze. Evil już nigdy nie

osiągnie takiego sukcesu jak w 1984 roku, bo

większość jego starych członków zespołu nie

żyje, a ja już wiele lat temu obrałem swoją drogę,

chociaż znowu uwielbiam grać ciężką muzykę,

jak w latach 80.

Był to jednak właściwie twój solowy album,

zrealizowany tylko z pomocą wokalisty Sorena

Nico Adamsena, znanego choćby z Artillery

- brakowało ci tego pełnego składu, dlatego

już po dwóch kolejnych latach ponownie

reaktywowałeś zespół?

Tęskniłem za ludźmi, którzy chcieliby grać ze

mną muzykę, a nie tylko pić piwo.

Nie było opcji powrotu oryginalnego składu,

choćby z wokalistą Perem Hansenem, musiałeś

postawić na nowy zaciąg, bo dawni

kumple już od dawna nie mieli nic wspólnego

z muzyką?

To prawda, próbowałem, ale się nie udało.

Oryginalny line up na zbyt długo rozstał się z

muzyką; mimo tego, ze wciąż mieli właściwe

podejście, zapomnieli jednak, że obecnie trzeba

pracować jeszcze ciężej, bo w dzisiejszych

czasach jest ogromna ilość świetnych zespołów.

Jednak wiek nie ma tu chyba nic do rzeczy,

skoro od lat 80. byłeś znany jako perkusista,

a dopiero niedawno przerzuciłeś się, tak na

serio, na gitarę?

Zacząłem grać na gitarze w 1978 roku, a siedem

lat temu odkryłem, że mogę grać na gitarze

jak na perkusji. Teraz, mając dzięki temu

większe możliwości, zajmuję się i melodią,

i rytmem. Tworzenie partii gitar jest dla mnie

łatwe; myślę też, że nie rajcuje mnie już granie

ciężkich partii perkusji. Kocham być wolny i

nie obchodzi mnie, czy jest to właściwy styl,

muzyka jest większa niż mali ludzie z małymi

fiutami.

Koniec końców zebrałeś więc świetny skład,

z wokalistą Martinem Steene na czele - od

razu było dla was jasne, że nie będziecie odcinać

kuponów od przeszłości, powstanie nowego

materiału było tylko kwestią czasu?

Tak Martin jest młody, ale jego głos świetnie

pasuje do lat 80., kiedy w zasadzie się urodził.

Nigdy nie żałowałem, że podjąłem się współpracy

z nim, bo wciąż świetnie się bawimy

tworząc razem muzykę

Wydaje mi się, że współpraca z Tue Madsenem

wyniosła was na nowy poziom, bo

gracie klasycznie, ale nie brzmicie niczym

jakiś relikt z przeszłości - takie było założenie,

żeby połączyć stare z nowym w jedną,

ekscytującą nie tylko dla was, ale też fanów

całość?

Poznałem Tue w latach 90.; grał wtedy w

Pixie Killers, więc miłą niespodzianką było

ponowne spotkanie z nim przy okazji tej płyty.

Ludzie mówią, że jest to jeden z najlepszych

inżynierów, mający dobrą rękę do wielu

muzycznych gatunków, do tego to bardzo utalentowany

i spokojny człowiek.

To chyba najlepsze podejście, bo skoro nowa

muzyka kręci was już na etapie prób i powstawania

demówek, to jest spora szansa, że

porwie również słuchaczy, którzy docenią nie

tylko muzyczną jakość tego materiału, ale

również szczerość waszego podejścia?

Masz absolutną rację, jestem wszystkim bardzo

wdzięczny za poświęcenie czasu i przesłuchanie

naszego nowego albumu "Book Of

Evil". Ale nigdy już nie usłyszycie starego stylu

i przekazu Evil, aktualnie wiele zespołów

gra taką muzykę o wiele lepiej.

"Book Of Evil" to wyłącznie premierowe

Foto: Evil

kompozycje? Niektóre z nich brzmią tak

klasycznie, jakby powstały w latach 80...

Staramy się mieć taką samą frajdę, jaką mieliśmy

w latach 80., tworząc "Evils Message" -

o to właśnie chodzi w życiu, o posiadanie

przyjaciół, którzy będą grać i wspólnie dyskutować.

Nie możemy kopiować siebie, ale możemy

wspominać tę radość i próbować odtworzyć

ten dawny entuzjazm.

Cały czas masz więc w sobie tego dawnego

ducha, mimo prawie sześćdziesiątki na karku

jesteś tym samym dzieciakiem, który z wypiekami

na twarzy kupował pierwsze albumy

Judas Priest, Accept czy Iron Maiden, starając

się później grać i komponować tak, jak

jego mistrzowie?

Tak jest, stara dusza, a do tego melodyjne

utwory z dużą mocą.

Oczywiście to nie ta sama skala, ale masz

pewnie satysfakcję wiedząc, że dla wielu fanów

czy zespołów "Evil's Message" jest bardzo

ważnym materiałem, że ta płyta odcisnęła

na nich swe piętno, miała wpływ na ich

twórczość?

Jestem tym przytłoczony, bardzo za to dziękuj.

Czasy się zmieniły, dziwi mnie to, że ten

stary materiał wciąż żyje.

Pandemia opóźniła premierę "Book Of Evil"

czy przeciwnie, dała wam więcej czasu na

dopracowanie i nagranie tego materiału?

Bardziej chodziło o zgranie ludzi, którzy byli

zaangażowani w powstanie "Book Of Evil", w

tym również mnie. Myślę, że nadal potrzebuję

takiego szlifu. Myślę, że nagrywanie "Book

Of Evil" trwało zbyt długo, ale dla nas najważniejsze

jest to, że mogliśmy to wspólnie.

Sytuacja branży muzycznej jest teraz korzystna

o tyle, że można już myśleć o koncertach

- planujecie już pewnie jakieś występy,

gdzie będzie można usłyszeć Evil na żywo w

sezonie letnim, może na jakichś festiwalach?

Jak na razie zagraliśmy dziewięć odkąd powróciliśmy,

ale mamy dobry zespół, więc będzie

ich teraz już tylko więcej. Na pewno mogę

obiecać, że zawsze będę nagrywać nową muzykę;

teraz pracuję nad solowym albumem

oraz nad tym, aby wznieść Evil na jak najwyższy

poziom.

Liczę, że nie ograniczycie się tylko do promowania

najnowszego albumu, ogrywacie

też na próbach klasyki z "Evil's Message" i

nowa setlista zadowoli waszych wszystkich

fanów niezależnie od wieku?

Nie będę się ograniczał do promowania jedynie

najnowszej muzyki, zawsze będę grał

kilka utworów Evil z 1984 oraz 2015 roku, o

ile tacy mili ludzie jak ty będą chcieli tego

słuchać.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

EVIL 47


A TRIBUTE TO WILLIAM J TSAMIS

HMP: Skąd pomysł na wydanie hołdu dla

Williama J Tsamisa? "Chodziłeś" z tym zamiarem

przez dłuższy czas, czy też idea i jej

opracowanie powstało w jednej chwili?

Phivos Papadopoulos: Pomysł przyszedł mi

do głowy kilka dni po smutnej wiadomości o

jego śmierci w maju 2021r., a planowanie całego

przedsięwzięcia rozpocząłem miesiąc później.

Nie zastanawiałem się nad tym zbyt

długo - zdecydowałem, że chcę to zrobić oraz,

że chcę zrobić to jak najlepiej. Potem wykonałem

kilka telefonów, omówiłem sprawy z managementem

Warlorda i wszystko zaczęło się

kręcić...

Dlaczego tribute dotyczy ogólnie Tsamisa, a

nie tylko zespołu Warlord, który jest dość

znaną marką wśród fanów metalowego podziemia?

Cóż, przede wszystkim z tego prostego powodu,

że jest to uhonorowanie konkretnego muzyka,

którego już z nami nie ma, a nie jego

zespołu. Dlatego zazwyczaj w takich przypadkach

warto spróbować zawrzeć na płycie jebo

różne utwory, jeśli pracował on nad różnymi

projektami. Pomyśl na przykład o albumie w

hołdzie Ronnie'go Jamesa Dio, na którym

moim zdaniem powinny znaleźć się utwory z

jego kariery w Rainbow, Sabbath i oczywiście

Dio.

Dokonania Lordian Guard czy Lordian

Winds to zupełnie inne światy muzycznie i

filozoficzne, niż ten znany z Warlord. Dlaczego

mimo wszystko postanowiłeś połączyć

te światy?

Hołd złożony Muzykowi

Williama J Tsamisa znamy głównie z grającego epicki metal Warlord. Niestety

formacja była jedną z tych bardziej niedocenianych. Jednak wśród fanów tej grupy byli

tacy, co daliby się za nią pokroić. Do takich osób należy szef cypryjskiej wytwórni Pitch

Black Records, Phivos Papadopoulos. Wpadł on na pomysł, aby uczcić pierwszą rocznicę

śmierci Williama J Tsamisa, wydając album "A Crack in the Sky - A Tribute to William J

Tsamis". Jest on wspaniałym hołdem dla tego artysty, który złożyli jego młodsi koledzy

ze współczesnej sceny klasycznego heavy metalu. O szczegółach powstania tego krążka,

mówi główny winowajca. Z pewnością ułatwi to Wam podjęcie decyzji z zapoznaniem się

z zawartością płyty. Dla mnie sama osoba Tsamisa jest gwarantem czegoś niezwykłego,

poza tym warto o takich artystach pamiętać i tę pamięć przekazywać młodszym pokoleniom.

Także zapraszam do zapoznania się z wypowiedziami Phivosa na temat całego

przedsięwzięcia.

Z powodów, które wyjaśniłem powyżej, i nie

ma znaczenia, że niektóre z jego innych projektów

były inne niż Warlord. To jest hołd

złożony osobie, muzykowi. Uznałem więc, że

należy podjąć próbę włączenia muzyki również

z innych projektów artysty. Jeszcze raz

powtarzam, nigdy nie uważałem tego za hołd

dla Warlorda, a poza tym nie zapominajmy,

że były już jeden czy dwa takie tributy.

Jak dobierałeś utwory do tego tributu? Czy

to były utwory specjalnie przygotowane na

to wydawnictwo? Czy skorzystałeś już z gotowych,

nagranych coverów?

Wszystkie utwory są zupełnie nowymi nagraniami.

Nie chciałem zamieszczać żadnych

wcześniej wydanych utworów. Projekt, który

wymyśliłem, był stosunkowo prosty. Nie

chciałem zwyczajnie "przypisywać" konkretnych

utworów do któregoś z zespołów, zamiast

tego poprosiłem ich o wybranie czterech

lub pięciu ulubionych utworów i przesłanie

ich do mnie w ułożonej kolejności, tak abym

mógł dokonać pewnych "zmian i dopasowywania"

pomiędzy kapelami. Na szczęście nie

było żadnych poważnych "konfliktów" między

zespołami, jeśli chodzi o wybór utworów, więc

wszystko poszło gładko.

Które utwory z "A Crack In The Sky" uważasz

za najbardziej udane i dlaczego?

Cóż, nie potrafię wybrać takiego jednego

utworu, zauważ, że nie było nawet singla promującego

w momencie ogłoszenia i wydania

albumu. Wszystkie kompozycje są na swój

sposób wyjątkowe, a wszystkie zespoły dały z

Foto: Janis Dolas

siebie wszystko i myślę, że w każdym z nich

wyraźnie widać miłość i szacunek, jakimi darzą

Tsamisa. Chyba jedynym utworem, który

się wyróżnia jest outro... Powód, dla którego

mogę tak powiedzieć i dlaczego mam takie

uczucia w związku z tym utworem, można

zrozumieć dopiero po wysłuchaniu go...

Ciężko było namówić te wszystkie zespoły

do współpracy?

Tak naprawdę to nie było wcale takie trudne.

Wystarczyło tylko napisać kilka maili i gotowe.

Nie zapominaj, że zacząłem nad tym pracować

bardzo wcześnie (lato 2021), więc było

mnóstwo czasu na dyskusje, wymianę myśli i

pomysłów z różnymi zespołami.

Czy osoba Williama J Tsamisa i jego muzyka

jest ważna dla tradycyjnego metalu? Była

i będzie inspiracją dla innych?

Jest on oczywiście niezwykle ważny i stanowił

inspirację dla wielu ludzi. Przynajmniej dla

tych z nas, którzy mieli szczęście go odkryć,

bo jak wiemy, niestety nigdy nie osiągnął takiej

sławy, na jaką naprawdę zasługiwał. Ale,

jak mówię, to sprawia, że jest to jeszcze większy

skarb dla nas, którzy mieli szczęście go odkryć.

Czy do podkreślenia zasług Tsamisa ma

również służyć specjalna sekcja "In Memoriam"

umieszczona w książeczce?

Tak, we wkładce do płyty znajdują się słowa o

Billu od każdego z uczestniczących zespołów.

Znajdują się tam również wypowiedzi zaproszonych

przeze mnie osobistości z branży, z

których większość była w jakiś sposób związana

z Billem. Są to między innymi Brian

Slager, Joacim Cans, Jack Starr, Rick Anderson

i inni. Uważam, że noty do tego konkretnego

albumu są bardzo ważne i dlatego w

dniu wydania albumu, na naszej stronie internetowej

udostępniona została za darmo, i na

zawsze tam pozostanie, specjalna cyfrowa

wersja książeczki, którą każdy będzie mógł

obejrzeć lub pobrać.

Tytuł tributu to także tytuł instrumentalnej

kompozycji kończącej album. Skąd pomysł

na ten instrumentalny utwór? Co oznacza

jego tytuł? Dlaczego wymyślenie i wykonanie

go powierzyłeś Socratesowi Leptosowi

wykładowcy muzyki z European University

Cyprus?

Tytuł albumu to oczywiście wers zaczerpnięty

z jednego z najlepszych i moich ulubionych

utworów Warlorda ("Deliver Us From Evil").

Od początku wiedziałem, że tytuł musi nawiązywać

do jednej z kompozycji Warlorda,

ale jednocześnie musi mieć jakieś znaczenie

lub symbolikę. Było wiele możliwości wyboru,

ale w końcu zdecydowałem się na ten. Co

ciekawe, jest to kawałek, który nie znalazła się

na kompilacji, a to dlatego, że nie chciałem go

tam umieścić. Ponieważ w tym konkretnym

przypadku uznałem, że jest to jeden z tych

momentów, kiedy się mówi, że niektórych rzeczy

lepiej nie ruszać. Jednocześnie nie mogłem

żyć bez uwzględnienia go w jakiś sposób. I

właśnie wtedy przyszedł mi do głowy pomysł,

żeby poprosić mojego dobrego przyjaciela,

Socratesa Leptosa, o stworzenie pięknej

kompozycji, która zamknęła by album.

Socrates jest niesamowitym gitarzystą (on

naprawdę ma doktorat z gry na gitarze, więc

czasem dokuczamy mu, nazywając go "doktorem

gitary"!) i wiedziałem, że mogę mu zau-

48

A TRIBUTE TO WILLIAM J TSAMIS


fać w tej kwestii. Nie mogłem użyć tytułu

pieśni, ponieważ nie chciałem wprowadzać

ludzi w błąd, że to jest cover, dlatego wybrałem

tytuł albumu, który moim zdaniem

bardzo pasuje w tym konkretnym przypadku.

Mark Zonder perkusista i współzałożyciel

Warlord jest autorem przedmowy do albumu.

Rozumiem, że zaakceptował powstanie

tego tribiutu, a czy słyszał wszystkie utwory,

może któryś z nich szczególnie mu się

podobał?

Nie jestem pewien, czy ma jakiś ulubiony kawałek,

ale w czasie naszej rozmowy nic o tym

nie wspomniał. Chociaż jestem pewny, że musi

jakiś mieć. Pewnie chce to zachować dla siebie...

Jak ogólnie oceniasz muzyczne dokonania zespołu

Warlord. Widzisz w nich same plusy

czy dostrzegasz też jakieś minusy?

Myślę, że potrzebowalibyśmy całego miejsca

w czasopiśmie, abym mógł właściwie odpowiedzieć

na to pytanie! Oczywiście miał swoje

wady, ale zalet jest o wiele więcej! Jak już

wspomniałem, niestety zespół nigdy nie zdobył

tak wielkiego uznania, na jakie naprawdę

zasługiwał. Osobiście uważam, że na początku

swojej kariery nie mieli szczęścia do dobrego

menedżera, który pomógłby im wznieść się na

wyżyny kariery.

W roku 2002 Warlord wydał album "Rising

Out of the Ashes". Śpiewa na nim Joacim

Cans. Jak uważasz czy Cans odnalazł się na

tym albumie i jak ogólnie oceniasz "Rising

Out of the Ashes"?

Cans jest świetnym wokalistą. Uwielbiam jego

głos, także trud, który włożył w "Rising Out

of the Ashes", oraz oczywiście jego pracę z

HammerFall. Z pewnością w każdym kraju

będzie miał swoich "przeciwników". Dotyczy

się to oczywiście także wielu innych wokalistów,

to nie tylko przypadłość Cansa. "Rising

Out of the Ashes" to bardzo dobry album,

mimo, że większość utworów jest nagranych

ponownie. Nie zapominajmy, jak ważne

dla fanów było pojawienie się nowego albumu

Warlorda po prawie 20 latach od wydania

"And the Cannons of Destruction Have

Begun..." z 1984 roku!

William J Tsamis był naukowcem, filozofem,

wykładał na uczelni itd. Próbowałeś poznać

jego spojrzenie na otaczający go świat? Jak

myślisz, jak jego wiedza, intelekt, spojrzenie

na świat miała wpływ na pisaną przez niego

muzykę?

Uważam, że wszystko, co "wchłaniamy" w naszym

życiu jako wiedzę, ma ogromny wpływ

na naszą twórczość, czy to muzyczną, malarską,

poetycką czy inną. Tak więc oczywiście

jestem przekonany, że intelekt Tsamisa miał

znaczący wpływ na komponowaną przez niego

muzykę, jak zresztą przez każdego innego

artystę. Część tej wiedzy ma oczywiście również

związek z dorastaniem, wartościami rodzinnymi,

muzyką z dzieciństwa, i tak dalej, i

tak dalej...

"A Crack in the Sky - A Tribute to William

J Tsamis" ukarze się w kilku formatach w

tym jako płyta winylowa. Wydaje mi się, że

właśnie ta wersja będzie najważniejsza dla

fanów Warlord i Williama J Tsamisa...

Tak, oczywiście! Album ukaże się jako podwójne

LP jeszcze w tym roku i już teraz cieszy

się ogromnym zainteresowaniem. Ale zainteresowanie

jest również duże w przypadku innych

formatów - album został także wydany w

specjalnej edycji "CD-Book", która jest piękną

książką w twardej oprawie o wymiarach 20X

20cm, limitowaną do 100 egzemplarzy. Ta

edycja została już wyprzedana w przedsprzedaży.

Jest też oczywiście digipak, które jest

kolejnym świetnie wyglądającym wydaniem,

ponieważ jest to trzypanelowy digipak deluxe.

Na koniec dodam, że album jest oczywiście

dostępny we wszystkich sklepach cyfrowych.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


się, że EP-ka, którą nagraliśmy, i tak ostatecznie

przepadnie. Wiesz, wielu ludzi nie patrzy

wstecz, nie słucha już EP-ek ani demówek.

Słuchają tylko albumów. Właściwie

pieprzyć to, dziś słuchają już tylko singli, a

niektórzy nie potrafią wysłuchać do końca nawet

jednej piosenki. Więc co to za różnica?

Pomyślałem, że fajnie będzie wznowić te numery.

Wydaje mi się jednak, że o ile pasują do

tej płyty pod względem muzycznym, to nieszczególnie

pod względem tekstowym, może

"Blackout", ale głównie chodziło w nich o dobrą

zabawę. Można też się kłócić, że po prostu

nie mam już weny i nie dałem rady skomponować

więcej utworów na nowy album.

Oczywiście jest taka możliwość.

Na desce jeżdżę tylko do Skull Fist

To była bardzo słodko-gorzka rozmowa. Skrajne emocje targały mną

właściwie już od momentu ogłoszenia nowego wydawnictwa Kanadyjczyków ze

Skull Fist, "Paid in Full". Z jednej strony cieszy, że zespół nie zatrzymał się po

zakończeniu współpracy z Nestą, z drugiej to średnia okładka, powtórki w trackliście,

odświeżone wersje starych numerów brzmiące gorzej, niż pierwowzory.

Kwestię brzmienia Zach Schottler postawił jasno - Skull Fist nareszcie brzmi tak,

jak zawsze powinien. Czy stanie się tak również dzięki nowemu gitarzyście grupy?

Jak odnaleźć się w branży muzycznej, gdy przez sytuację na świecie spędzasz tyle

czasu w samotności, że stajesz się multiinstrumentalistą? Dlaczego twórczość solowa

daje więcej radości? I - przede wszystkim - dlaczego z jazdy na desce i słuchania

punk rocka się nie wyrasta? O wszystkim Zach opowiedział w naszej rozmowie,

z typowym dla siebie, co widać choćby po ostatnich tutorialach, humorem -

choć, niestety, często czarnym.

Zach Schottler: Daj mi chwilę, tylko zejdę na

dół. Muszę włączyć piecyk, bo jest tu cholernie

zimno. Co u ciebie słychać? Z jakiego kraju

się łączysz?

HMP: Cześć Zach, wszystko w porządku!

Dzwonię do ciebie z Polski, to rozmowa dla

magazynu Heavy Metal Pages. Możemy

zaczynać?

Cool! Pewnie.

Na nowej płycie, "Paid in Full" znalazły się

nowe wersje utworów, które już wcześniej

wydaliście, "Heavier than Metal" czy

"Blackout". Skąd decyzja, by nagrać je na

nowo? To ukłon w stronę poprzednich płyt,

pojawiły się nowe pomysły na te kawałki, a

może miały one po prostu "domknąć" tracklistę?

Te utwory wywołują we mnie nieco uczucie

nostalgii, ponieważ byłem bardzo młody, gdy

je napisałem. Wiesz, wydaje mi się, że gdy

skomponowałem "Blackout", miałem 19 lat.

To był zupełnie inny okres w moim życiu.

Szalone czasy. Myślę, że powstał, gdy mieszkałem

w bardzo małym pokoju, mającym może

z 10 na 15 metrów, z dwoma innymi kolesiami

w rozpadającym się budynku. Pamiętam,

gdy ktoś włamał się do domu i kiedy

spałem, ukradł jedzenie z mojej niewielkiej

lodówki. O mój Boże. Wyobraź sobie, że nie

ukradł nic innego. To było całkiem zabawne.

(śmiech) Spałem wtedy na łóżku, a dwóch

innych kolesi na podłodze. Dzieliliśmy się, co

noc ktoś inny dostawał łóżko. Mimo braku

wygód, ci złodzieje, co zaskakujące, i tak nas

nie obudzili. Takie to były czasy! Wracając, ja

po prostu bardzo lubię te kawałki. Wydaje mi

Foto: Skull Fist

Jestem w szoku, że napisałeś "Blackout" w

tak młodym wieku, bo to zawsze był jeden z

moich ulubionych numerów Skull Fist!

A "Ride The Beast"? "Ride The Beast" napisałem,

gdy miałem 16 lat (śmiech).

(śmiech). Wolę "Blackout", może dlatego, że

uwielbiam nawiązania do muzyki klasycznej.

Wiem, że twoje życie też się zmieniło, gdy

pierwszy raz usłyszałeś Malmsteena. Co

było na tyle wyjątkowe w jego muzyce, że

zmieniłeś swój styl gry z chamskich power

chordów na granie arpeggios?

Gdy pierwszy raz go usłyszałem, po prostu nie

mogłem w to uwierzyć. Nie mogłem uwierzyć

w to, że to w ogóle jest gitara! Myślałem: "kurwa,

przecież nie tak brzmi ten instrument, przyznaj

się!". To była taśma, tak, kaseta. "Rising Force"

to pierwszy album Malmstenna, który kupiłem.

Tytułowy kawałek... Gdy zagrał solówkę...

Kilka tygodni nie mogłem się pozbierać.

Zaprosiłem nawet kumpla, który też kupił sobie

gitarę, żeby przesłuchał ten numer i powiedział,

co myśli. Spojrzał na mnie i stwierdził:

"Gościu, co jest, kurwa?". Nie mieliśmy

wtedy internetu i naprawdę nie mieliśmy pojęcia,

co się dzieje w tym utworze. Gdy pierwszy

raz zyskaliśmy dostęp do sieci, byliśmy piętnasto-,

szesnastolatkami i jak każdy nastolatek,

przy pierwszym kontakcie z tym narzędziem

szukaliśmy różnych głupot. Muzykę

wyszukiwałem naprawdę okazjonalnie, to

głównie było jakieś idiotyczne gówno, jak

kompilacja ludzi, którym nie wychodzą tricki

na deskorolce (śmiech). I wywiady z Marylinem

Mansonem, bo za dzieciaka naprawdę

go lubiłem. Tak, wiem, dziś jestem pewny, że

jego kariera jest zrujnowana i jestem świadomy

wszystkich złych rzeczy, które zrobił,

ale wtedy byłem tylko dzieciakiem, co nie?

Wracając do pytania, zajęło mi wieki, zanim

dowiedziałem się, że Malmsteen naprawdę

potrafi robić takie rzeczy z gitarą, że to w

ogóle jest prawdziwy pieprzony człowiek i

prawdziwy pieprzony instrument. Mogłem

przysiąc, że to klawisze, ale mój przyjaciel,

który był niezłym gitarzystą wyjaśnił mi, że to

na pewno nie keyboard. Dalej jednak nie mieściło

mi się w głowie, że da się własnymi dłońmi

wydobyć z gitary takie dźwięki. Nie było

takiej możliwości. Kłóciliśmy się tak długo, że

w końcu przyznałem mu rację, ale byłem wkurzony,

bo zrozumiałem, że jestem przegrany

już na starcie. Tak dobry nie byłem nawet w

swojej głowie. Myślałem, że nawet ćwicząc

osiem godzin dzień w dzień i tak nie uda mi

się przynajmniej zbliżyć do tego poziomu.

Czułem, że nie dam rady. Nie potrafiłem skupić

się na trzydzieści minut, co dopiero na

kilka godzin, co pozostało mi zresztą do dziś.

Wiesz, naprawdę nie jestem w stanie grać dłużej,

niż trzydzieści minut, to się po prostu nie

zdarza. Żadnej czynności nie mogę wykonywać

dłużej, niż przez godzinę, niezależnie od

tego, co to jest. Mogłabyś kazać mi jeść pieprzony

pudding, albo pudełko ciasteczek, ale

po trzydziestu minutach, do godziny, stwierdziłbym,

że mam to gdzieś i dłużej już nie mogę.

(śmiech) Tak samo było z grą na gitarze.

Próbowałem uczyć się zagrywek Malmsteena,

ale nawet dziś nie jestem w stanie zagrać żadnego

jego utworu w całości. Po prostu wybierałem

poszczególne partie, które wydawały mi

się ciekawe i to je próbowałem rozpracować.

50

SKULL FIST


Dziś patrzę na wszystkich tych bohaterów z

YouTube'a, którzy potrafią bezproblemowo

grać numery Malmsteena. Są tak dobrzy, że

to aż zabawne. Ja nigdy nie prosiłem Boga o

podobną cierpliwość, choć oczywiście uwielbiam

słuchać takich talentów. Tak samo się

czułem, gdy usłyszałem Eddiego Van Halena

i jego "Eruption", wtedy też nie chciałem uwierzyć,

że to jest gitara.

Mimo problemów z ćwiczeniami, piszesz porządne,

klasyczne kompozycje dokładnie tak,

jak Malmsteen. Bardzo podobała mi się

ostatnia miniatura na gitarę klasyczną, "For

a Friend", którą wrzuciłeś na swojego Facebooka.

Czy aranże na gitarę klasyczną są dla

ciebie trudniejsze, niż pisanie heavy metalowych

numerów na elektryczną?

Właściwie to główna różnica jest taka, że

utwory na gitarę akustyczną i klasyczną uważam

za przyjemniejsze niż heavy metal, szczególnie

to, co piszę dla Skull Fist. Tam nie możesz

zrobić zbyt wiele, jeśli wiesz, co mam na

myśli. W przypadku heavy metalu możesz

zrobić tylko to, co podpada pod ten gatunek.

Tylko tyle. To pewne ograniczenie. Oczywiście,

można przesuwać tę granicę, ale nigdy nie

znajdzie się tam miejsce dla takich utworów,

jak "For a Friend". To się po prostu nie zdarzy.

Przynajmniej ja nie mógłbym tego zrobić.

Ale w kawałkach Skull Fist pojawiały się

intra w podobnym stylu, też grane na akustyku.

Tak, oczywiście, możesz wrzucić do heavy

metalowego numeru kilka sekund w takim

stylu, ale nigdy nie będzie to całość. Dla mnie,

pisanie muzyki dla Skull Fist opiera się na jednej,

konkretnej emocji, której doświadczam.

Kieruje mną konkretne uczucie, które potrafię

dokładnie nazwać i dobrze wiem, gdzie je

umiejscowić. I to miejsce jest w Skull Fist. Ale

gdy doświadczam innego rodzaju emocji, które

mogą być nawet podobne, wolę mieć dodatkową

przestrzeń, gdzie mogę je uzewnętrznić.

W kwestii komponowania, pisanie mojej własnej

muzyki, nie zespołowej, jest o wiele prostsze,

bo nie muszę decydować się na żaden

konkretny styl. Nigdy nie zamknąłem się w

konkretnym gatunku, jeśli chodzi o moją solową

twórczość, nawet nie próbowałem tego

nazwać. Piszę to, co mi się po prostu podoba.

A w przypadku Skull Fist, nadal zamykam się

w konkretnym, muzycznym pudełku. Tak to

wygląda. Komponowanie dla siebie nie jest jedynym,

co daje mi radość, to po prostu inny

rodzaj tej radości. Gdybym nie bawił się dobrze,

w ogóle bym tego nie robił. Z pewnością

w każdym gatunku jest miejsce na dobrą zabawę.

W przypadku heavy metalu zabawą jest

rozkręcony gain, głośność, szaleństwo...

Wiesz, dopiero wtedy coś czujesz. Z kolei w

piwnicy czuję się trochę silniejszy. Na przykład

teraz, mam na sobie dresy, a czuję się

tak, jakbym mógł góry przenosić!

Enforcer stwierdził raz w jednym z wywiadów,

że nagrywając "Zenith" czuli się

tak, jakby w pewnym momencie doszli do

ściany. Jak być "cięższym niż metal" w okresie

przebudzenia heavy metalu, gdy wszystko

wydaje się nudne i powtarzalne? Być

może recepta to cofnąć się jeszcze dalej? Na

nowej płycie jest sporo proto-heavy riffów,

np. w "Madman" czy "Paid in Full", albo "For

the Last Time" z sekcją przypominającą

"Snowblind" od Black Sabbath.

Nigdy nie myślę zbyt dużo

o takich rzeczach. Wiesz,

to nie jest coś, co można

zaplanować. Nie myślę o

nowej scenie NWOTHM.

To nie jest coś, na co

chciałbym poświęcać czas.

Wszyscy, którzy ją tworzą

po prostu sobie istnieją, to

ich własne życie. Robią to,

co do nich należy, a na

mnie nie ma to żadnego

wpływu. Ja w tym czasie

siedzę w mojej piwnicy, w

brudnych spodniach dresowych

i piszę piosenki. Gdy

siedzę tu za długo, co mogę

wywnioskować po tym, jak

okropnie śmierdzę, idę się

przebrać. A potem wracam

pisać więcej piosenek. Tak

więc nie myślę zbyt dużo o

tych sprawach, nie interesuje

mnie kariera. Po prostu

lubię komponować, kariera

muzyka nigdy nie była

dla mnie celem samym w

sobie. Nie mam też życia

towarzyskiego, to znaczy

żadnych bliskich przyjaciół.

Ja tylko siedzę w domu

i robię muzykę, a to,

Foto: Skull Fist

jak inni ludzie się w nią angażują, nie jest

zależne ode mnie. To nie ja decyduję, czy nasz

pierwszy, czy ostatni album przypomina to i

to. Fajnie, ale nie było to moją intencją. Jeśli

dostrzegasz konkretne wpływy w nowych

kawałkach, to naprawdę cool. Możesz decydować

o czymkolwiek chcesz. Każdy może

decydować za siebie w każdej kwestii, po prostu

za tym, co robię, nigdy nie stała żadna teoria.

I zupełnie szczerze, nie uważam tego za

dobrą rzecz. Tak to tylko naturalnie wychodzi.

Najpiękniejsze w tworzeniu muzyki jest

to, że o niczym się nie myśli. Pracując nad piosenką

płynie się z prądem i coś się po prostu

wydarza. To jak dotyk Boga.

Skull Fist działa teraz jako trio, ale zawsze

byliście znani z gitarowych pojedynków,

więc prawdopodobnie próbujecie się teraz z

nowym gitarzystą. Czy czuje presję związaną

z zastąpieniem Nesty? Nie planowaliście,

na przykład, wrócić do starego line-upu i

znów połączyć siły z Sir Shredem?

Właściwie to Sir Shred napisał do mnie dwa

dni temu. Nie rozmawiałem z nim przez dłuższy

okres, ale co jakiś czas dawał znak życia.

Wiesz, dorastałem z nim, więc znamy się całkiem

nieźle. Obaj mieszkaliśmy w małym miasteczku

dziesięć godzin na północ. Był w nim

gitarowym bogiem i nienawidziłem go za to.

To dlatego, że był tak dobry. Dzisiaj ma swoje

życie. Ma dzieci, ożenił się, tak jak nasz stary

perkusista, więc ich powrót nie jest czymś, co

mógłbym kiedykolwiek rozważać. Nie dlatego,

że nie cenię Shreda, tylko dlatego, że jestem

świadomy, że coś takiego po prostu nie

jest możliwe. Co do zastąpienia Johnnego...

To trudne. Najgorszą częścią całego tego gówna

jest dla mnie znalezienie kogoś zupełnie

nowego, kogo nie będę znać. A tego nie jestem

w stanie zrobić. To musi być ktoś, z kim mam

dobry kontakt. Nie jestem w stanie poradzić

sobie z całkowicie obcym kolesiem, w końcu

mam już 35 lat. Lubię wychodzić z ludźmi, ale

ze znajomymi, po prostu robić swoje. Casey

jest ze mną w zespole od kiedy był pieprzonym

dzieciakiem. Gdy dołączył do Skull Fist,

miał 18 lat, a JJ też jest już w szeregach od

siedmiu lat. Niemożliwym jest dla mnie poszerzyć

ten skład o kogoś zupełnie nowego. Na

szczęście dla mnie, koleś, który potencjalnie

zostanie nowym gitarzystą Skull Fist i z którym

obecnie pracuję, to osoba, którą znam od

ponad dziesięciu lat. To świetna sprawa. Dobrze

jest działać z kimś, kto wie, kim jestem.

Nie muszę traktować go w specjalny sposób.

Co najważniejsze, znamy swoje charaktery.

Twój perkusista, JJ, założył z Nestą drugi

projekt, Thunderor i również wydali w tym

roku album. Czy wpłynęło to na pracę nad

Paid in Full, bo JJ musiał dzielić swój czas na

nagrywanie pomiędzy Skull Fist i inny zespół?

Oba albumy miksował Chris Snow,

więc może paradoksalnie to coś ułatwiło.

Zabiłbym JJ'a, gdyby nie znalazł na to czasu.

Musiałby zginąć. Jeśli grasz ze mną w zespole,

nie wolno ci robić nic innego. To 100% Skull

Fist albo nic. (śmiech) Wiem, wiem, żartuję.

Nagrywaliśmy oddzielnie. Muzyka na "Paid

in Full" była skończona już w 2020r., a dokładniej

w lutym. Opóźnialiśmy wydanie płyty

z myślą o trasie, w którą moglibyśmy ruszyć,

gdyby skończyła się pandemia. Ale tak się

SKULL FIST

51


nie stało. Stwierdziliśmy, że pieprzyć to i

wydamy album bez względu na okoliczności.

Tak więc te dwie rzeczy, płyta Skull Fist i

płyta Thunderor, nigdy ze sobą nie kolidowały.

Chociaż im tego nie mówiłem, widziałem,

jak grają na żywo nie tak dawno temu.

Wciąż uznaję Johnny'ego za przyjaciela.

Wciąż go lubię. Nadal jesteśmy dobrymi kumplami.

Wiesz, nie ma w tym nic dziwnego, po

prostu uważam, że nie dogadywaliśmy się muzycznie,

ale to nie tak, że nie dogadywaliśmy

się prywatnie. Poszliśmy w dwóch różnych

kierunkach i trwało to całymi latami. Zdecydowałem

po prostu, że choć jesteśmy świetnymi

przyjaciółmi, nie powinniśmy grać razem w

zespole. To nie do końca działało tak, jak powinno.

Myślę, że teraz planują się na mnie

zemścić. Nie no, oczywiście znów żartuję.

(śmiech)

(śmiech) Poza wspomnianym już Chrisem

Snowem, nad płytą czuwał też Eric Rats,

człowiek od miksu, który współpracuje z wami

od "Chasing the Dream". Za co najbardziej

cenisz tę współpracę, bo skoro każdy

album brzmi nieco inaczej, to raczej nie trzymacie

się jednej osoby tylko ze względu na

charakterystyczne brzmienie, musi stać za

tym coś innego.

Cóż, tak, jak wspominałem, nienawidzę poznawać

nowych ludzi. Znałem już to studio,

znałem człowieka, który jest jego właścicielem.

Wiedziałem, czego mogę spodziewać się

po Ericu. Decydując się na współpracę z nim,

ominąłem potencjalne problemy związane ze

współpracą z kimś zupełnie obcym. To dużo

prostsze. Poza tym, oczywiście, jest świetny w

tym, co robi, a mógłbym trafić na kogoś, kto

nie ma o tym pojęcia. Myślę, że przyczyną, dla

której każdy nasz album brzmi inaczej jest to,

że nie mam pojęcia, co robię ja sam. Zielonego.

Podejmuję przypadkowe decyzje, które

akurat wpadną mi do głowy. Tym razem nie

mam jednak wątpliwości, że w przypadku

"Paid in Full" nareszcie osiągnąłem brzmienie,

które mi się podoba, nareszcie perkusja,

wokal czy gitary nie toną w reverbie. Wcześniej

były nim kompletnie przemoczone. Z

dzisiejszej perspektywy myślę, że "Chasing

the Dream" brzmiało nieźle jak na czasy, w

których powstawało, ale to było osiem lat

temu. Dziś lubię słyszeć wszystko selektywnie.

Chcę słyszeć bas. Przy obecnym brzmieniu,

gdy chcę wyłapać bas, to bez problemu go

wyłapuję. Dokładnie. I to mi się podoba -

jestem w stanie wyizolować każdy instrument,

na którego słuchaniu akurat chcę się skupić.

W przypadku starego brzmienia z toną reverbu

to było niemożliwe i zajęło mi lata, by to

zrozumieć. Nie można czegoś takiego robić.

To jedna wielka masa pieprzonego dźwięku.

Wiesz, co mam na myśli? Słuchasz czegoś takiego

i zastanawiasz się: "hm, ciekawe, co gra

tutaj bas". I nie jesteś w stanie tego usłyszeć!

Równie dobrze może tam wcale nie być basu,

kto wie? Gdy cofam się w czasie i słucham

"Chasing the Dream", ogólnie brzmi to dobrze.

Ale zorientowałem się, że nie jest to brzmienie,

które by mi się podobało. Ok, lubiłem

wiele zespołów z tamtego okresu, które używały

takiego brzmienia, ale nie tego szukałem.

Teraz nareszcie to znalazłem. Być może za

rok uznam, że jednak go nienawidzę. Nie

mam pojęcia.

Foto: Skull Fist

To zrozumiałe. Zmieniając temat, zwróciłam

uwagę na pamiątki, jak np. flagi, które

przywozisz z różnych krajów z tras i wieszasz

na ścianach swojej piwnicy. Jaka była

najdziwniejsza rzecz, którą dostałeś od fanów?

Raz dostałem trofeum. Wyglądało, jak jakaś

sportowa statuetka, ale osoba, która mi ją dała

odłamała przymocowaną do niej tabliczkę i

przykleiła w tym miejscu vana. W ten sposób

stworzyła coś w rodzaju trofeum Skull Fist, z

takim samym vanem, jakim jeździliśmy, na

jego szczycie. To było bardzo cool. Podobało

mi się, było zabawne. W pokoju trzymam

pudełko, w którym jest więcej pamiątek w tym

stylu. Tak długo nie koncertowałem, że niewiele

już z tego pamiętam. Za najdziwniejszy

zwyczaj od zawsze uważałem jednak ludzi wymieniających

się ubraniami. Raz wymieniłem

swoje spodenki za Bóg wie co, po prostu oddałem

shorty jakiemuś kolesiowi. To jedna z najzabawniejszych

rzeczy, które sam oddałem,

ale najdziwniejsza, jaką ktoś mi dał? Nie mam

pojęcia.

Podobno "For the Last Time" jest kawałkiem,

który powstał jeszcze przed pomysłem

na "Paid in Full". Zastanawiam się, czy to w

takim razie niewykorzystany pomysł z okresu

starego, dawnego Skull Fist, czy jakiejś

nowszej ery? Pamiętasz, jak stary jest ten

numer?

Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że

napisaliśmy go trzy lata temu. Tak, to było

trzy lata temu, sprawy wyglądały wtedy kompletnie

inaczej. Wyprowadziłem się z miasta i

to wtedy usiadłem do tego kawałka. Nie jest

to jednak żaden B-side, choć ma już swoje lata.

Muszę cię też zapytać o najnowszy singiel,

Long Live The Fist. Wydaje się, że to tribute

dla waszych poprzednich albumów i zespołu

ogółem, już na poziomie tekstu i samego

tytułu. Czy chciałeś opisać próbę poradzenia

sobie ze starzeniem, bo w końcu gdy zaczynałeś

grać, miałeś tylko 15 lat, a dziś nie

jesteś już dłużej nastolatkiem? I czy to z

metalu i twojej twórczości bierze się nieśmiertelność,

o której śpiewasz?

Cóż, właściwie to trochę tak. Nie wiem, brzmi

to nieco jak jakiś dziwny kult (śmiech). Wiesz

co? Będę się starzeć. I co się wtedy stanie? Nie

mogę przecież wiecznie być żwawym, aktywnym

gościem i na zawsze zostać małym gnojkiem.

Być może ostatecznie stanę się starym,

zrzędliwym dziadem. I to jest chyba moment,

w którym się teraz znajduję, przynajmniej,

jeśli chodzi o teksty, które piszę. Tak, ten też

o tym opowiada. W pewnym stopniu. O starzeniu

się, rozpracowywaniu tego, co się kiedyś

spieprzyło, ale też orientowaniu się, co

zrobiłeś dobrze, a co źle. A później pracy nad

tym wszystkim.

"Warrior of the North" wydaje się być częściowo

powiązany z "Sign of the Warrior" z

płyty "Chasing the Dream". Postrzegasz go

jako kontynuację lub coś w tym stylu?

Czuję, że od lat pisząc wciąż powielam pewne

schematy. Nieszczególnie różnicuję motywy,

które poruszam w mojej muzyce, przynajmniej

w warstwie tekstowej. Zazwyczaj śpiewam

dokładnie o tych samych rzeczach, może z

drobnymi wariantami. Na przykład o pragnieniu,

by w końcu mieć pieprzony spokój i być

samemu - w przypadku "Warrior of the North"

to ta sama kwestia. Móc po prostu pójść tam,

gdziekolwiek zachcę, robić to, co poczuję, że

jest słuszne. I jeśli nie ma tam nikogo, kogo

znasz, albo zupełnie żywej duszy, to nawet

lepiej.

Jaka idea stała za instruktażowymi DVD,

które nagrywałeś w piwnicy? Były przezabawne!

To zupełnie coś innego, niż szkółki

Malmsteena, choć trzeba przyznać, że jego

obecne nagrania też bawią (śmiech). Nagrywasz

też wideo na Twitchu, więc jednak

podchodzisz do tego poważniej, więc jak to

w końcu jest?

Wydaje mi się, że byłem po prostu znudzony.

Tak, zupełnie szczerze, to wynik kompletnej

nudy. Swoją drogą myślę, że łatwo się nudzę,

wiesz? Przestałem robić streamy, bo za każdym

razem, gdy wyłączałem kamerę, czułem

się dziwnie. Czułem się brudny. Zupełnie, jakbym

po pokazaniu się ludziom potrzebował

prysznica. Ale tak, z nudów sam zacząłem nagrywać.

Całe dnie kompletnie nic nie robiłem.

Oczywiście, dużo pracuję, ale poza pracą postanowiłem

pokazać ludziom, jak zagrać nie-

52

SKULL FIST


które nasze kawałki, żeby udowodnić im, że

tak naprawdę wcale nie są takie trudne. To

sprawia mi przyjemność, bo wiele osób uważa

nasze numery za skomplikowane, a to nieprawda.

Czasem ludzie mówią mi, że jestem bardzo

dobrym gitarzystą, a ja próbuję im przetłumaczyć,

że wcale nie. Mówiąc to, nie mam

na myśli, że zupełnie nie umiem grać, tylko że

wcale nie jestem aż tak dobry. Większość

gitarzystów na świecie jest ode mnie o wiele

lepszych. Dlatego lubię pokazywać ludziom,

że nasz materiał jest na naprawdę podstawowym

poziomie. Wiesz, gdy słyszysz nasze

solówki, myślisz, że to szalone tak grać. Wtedy

mówię: "tak, owszem, to brzmi szalenie, ale

tylko dlatego, że robię to i to. I to wszystko. Bardzo

proste. Brzmi trudno, bo używam małego palca, by

osiągnąć ten szybki, zapętlony dźwięk". I wtedy ta

druga osoba, która tworzy muzykę, gra na gitarze

lub czymkolwiek dochodzi do wniosku,

że mam rację! To wcale nie jest takie trudne.

Właściwie mógłbym stwierdzić, że mnóstwo

moich zagrywek to po prostu tanie sztuczki.

Nie cały zespół, ale moje partie tak. Wiesz,

Steve Vai, Van Halen czy Malmsteen, ci

goście są definicją skilla. To jest talent. To niczym

niezmącony, czysty, wypracowany grą

po osiem godzin dziennie skill. Ja nie jestem

taki dobry. Popełniam błędy jak każdy inny.

Jeśli pokazuję ludziom, jak grać jakieś kawałki,

to tylko dlatego, by zobaczyli, jakie to proste.

Stwierdzili, że teraz totalnie rozumieją, co

tam się dzieje. Wtedy usatysfakcjonowany

stwierdzam: "Widzisz? Proszę bardzo!".

Czy w związku z tym, że komponujesz w

samotności, planujesz może kolejny solowy

album? Bardzo lubię twoje solowe rzeczy! I

te teskty, "her face was pretty but her heart

was shitty". (śmiech)

(śmiech) O, tak. Świetnie się przy tym bawiłem.

Myślę, że pisanie tekstów to dobra

zabawa i zawsze sprawiało mi to przyjemność.

I tak, pracuję nad utworami na potrzeby solowego

projektu. Właściwie nawet dziś siedzę

nad jedną piosenką. Prawdziwym wrzodem na

dupie jest czekanie na możliwość wydania

nowej muzyki, jak w przypadku Skull Fist.

To trudne, bo od momentu skończenia wszystkich

kompozycji czekasz jeszcze rok czy dwa

na premierę płyty. Dlatego praca nad własnym

materiałem to miła rzecz, bo mogę go

wypuścić, kiedy tylko chcę. Mam nadzieję, że

to, nad czym teraz pracuję, niedługo ujrzy

światło dzienne. Wersje demo są prawie gotowe,

po prostu douczam się jeszcze partii poszczególnych

instrumentów. Najpierw musiałem

nauczyć się grać na perkusji. Od dłuższego

czasu, od kiedy pracuję nad solową płytą, nie

grałem więc na gitarze prawie wcale, gra na

perkusji pochłonęła mnie na tyle, że musiałem

wrócić i nauczyć się grać na nowo. Ale dało mi

to sporo radości.

Zanim poznałeś Malmsteena, uwielbiałeś

punk, który jest powiązany z jazdą na desce.

Wiem, że jesteś wielkim fanem skateboardingu

i zdarzało ci się komponować muzykę

na potrzeby skate'owych filmików promocyjnych,

brzmi to jednak inaczej niż to, co

robisz dla Skull Fist. Myślisz, że wasza muzyka

też się do tego nadaje?

Jeżdżę tylko do Skull Fist, jeśli już wychodzę

na deskę. Wielkie ego, co? (śmiech). Nie, żartuję.

Głównie słucham dużo punk rocka. Dorastałem

przy tej muzyce i nadal często do niej

wracam. Gdy byliśmy dzieciakami, punk był

Foto: Skull Fist

dla nas wszystkim. Metal był bardzo blisko

tego, czym stawał się punk, zanim został

zniszczony przez Blink-182 i rzeczy w tym

stylu. Wtedy zaczął być przetwarzany w popularną

papkę. A metal... Za dzieciaka wydawało

mi się, że oba te gatunki były bardzo niszowe.

Gdy byłem w szkole średniej, na korytarzu

mijałem cały przekrój ludzi, sportowców,

stonerów... A skateboarding był tak mocno

powiązany z punk rockiem, że jeśli słuchałeś

tej muzyki, prawdopodobnie miałeś

deskę. Nawet, jeśli nie próbowałeś robić tricków,

po prostu się na niej przemieszczałeś, spędzałeś

czas w skate parkach, pijąc i paląc, to

było ze sobą bardzo tożsame. Naturalnie mnie

do tego ciągnęło, bo świat nienawidził skateboardingu.

I to było świetne. Perfekcyjne.

Dlatego to pokochałem. Dziś można by się z

tym kłócić, w końcu są osoby, które z tego

żyją, są profesjonalistami, mają wielkie kariery,

reklamują buty Nike i tak dalej. Ale zawsze

jest ying i yang, prawda? Są plusy i minusy

każdego zajęcia. Ale tak, punk rock i deska

zawsze były ważną częścią mojego życia.

Nigdy się od tego nie odciąłem, nigdy nie

przestałem tego robić. Tak, jak mówiłem,

nadal słucham punk rocka, a na desce jeżdżę

gdy tylko topnieje śnieg. Wracając, wydaje mi

się, że tak, da się jeździć do Skull Fist.

Wszyscy w środowisku są teraz bardziej

otwarci, jest więcej typów skejtów niż wtedy,

gdy byłem dzieckiem i każdy ma swoje muzyczne

preferencje. W tym sporcie znajdzie się

więc miejsce na każdy gatunek. Skateboarding

stał się inkluzywny.

To prawda, choćby Richie Jackson, który

jeździ do Pentagram! Ostatnie pytanie dotyczy

kilkakrotnie przekładanego koncertu,

który mieliście zagrać w Polsce, w Warszawie

w ramach trasy Kings of the Underground.

Czy to nadal pewne, że wystąpicie

w maju?

Cóż, niestety nie. Nie jedziemy w tę trasę, ale

Enforcer tak, więc koncert pewnie się odbędzie,

z tym, że bez naszego udziału. Wydaje

mi się, że ogłoszą kogoś na nasze miejsce. Powody

tej decyzji... Naprawdę boję się, że złapię

Omnicrona. Byłoby wtedy naprawdę źle.

To właściwie wszystko, co mogę powiedzieć

na ten temat. To zbyt ryzykowne. Poza tym,

Skull Fist jest kompletnie spłukany. W zespole

nie jest dobrze. Gdybyśmy zaryzykowali

i pojechali w trasę, a cokolwiek poszłoby nie

tak, mielibyśmy przerąbane. Naprawdę chcieliśmy

grać, ale ciągle wynikały kolejne problemy,

jak konieczność zmiany daty po 900 razy.

Pewnego dnia stwierdziłem, że trudno, pieprzyć

to. Nie robimy tego. Gdybym złapał wirusa,

byłbym uziemiony na osiem dni, co i tak

wiązałoby się z koniecznością odwołania tych

koncertów. Jeśli inne zespoły są w stanie podjąć

to ryzyko i ich na to stać, niczego im nie

bronię, ale ja, osobiście, nie mogę. Nie jestem

pewien, co mamy robić. Nie wiem, jaka będzie

nasza przyszłość. Wiem za to, że nie będę narażać

swojego zdrowia dla pojawienia się na

plakatach. Dziś niczego już nie planuję. Każda

trasa i tak była dla mnie wrzodem na tyłku i

nie jest to coś, co chciałbym robić. Nie chcę

się do niczego zmuszać, prawdę mówiąc

chciałbym robić jak najmniej.

To smutna wiadomość. Wiem, że mi i moim

znajomym zależało, by zobaczyć was na żywo.

Część uznawała was nawet za najmocniejszy

element line-upu, ale rozumiem twoją

decyzję. Dzięki za dzisiejszy wywiad i poświęcony

czas. Może jeszcze kiedyś złapiemy

się na koncercie. Miłego wieczoru!

Tak szybko, jak tylko będziemy mogli! Gdy

tylko to wszystko się skończy. Wiesz, teraz

całymi dniami zbieram z ziemi psie gówno.

Miło by było w końcu mieć od tego jakąś odskocznię.

Dzięki, że w końcu mogłem z kimś

pogadać. Do zobaczenia.

Iga Gromska

SKULL FIST 53


Rozpad prowadzi do napięcia,

a napięcie do rozpadu

Wygląda na to, że Tension to już historia, a wkrótce dowiemy się więcej

o powstałym na jego bazie heavy metalowym zespole Firmanent. Ale ponieważ

album Tension "Decay" ukazał się dopiero w styczniu bieżącego roku, to rozmawialiśmy

głównie o nim. Na pytania odpowiadał gitarzysta Phil.

HMP: Tension to regularny zespół, czy tylko

jednorazowy projekt?

Philipp "Phil" Meyer: Tension zawsze było

regularnym zespołem i "głównym projektem"

dla nas wszystkich. Graliśmy sporo koncertów

i spędzaliśmy dużo czasu na próbach, tak jak

robi to normalny zespół.

Na Waszym profilu w social mediach, pod

zapowiedzią Waszego debiutanckiego LP

"Decay" o treści: "1,5 roku po tym, jak zaczęliśmy

nagrywać album, dziś wreszcie się

ukazuje!", ktoś zostawił komentarz: "zaczyna

się tam, gdzie Iron Maiden skończyło z

Killers". Czy zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

Ten komentarz sprawił, że poczuliśmy się zaszczyceni,

bo oczywiście dwa pierwsze albumy

Iron Maiden to kamienie milowe i bardzo

mogą robić, ale ponieważ jesteśmy częścią

podziemnej sceny i dość małym zespołem,

osobiście nie równałbym nas z większymi zespołami.

Zawsze po prostu robiliśmy to, co

chcieliśmy i pisaliśmy utwory naturalnie, a nie

pod etykietą typu: "chcemy brzmieć jak zespół

XY".

Dlaczego często nazywacie swoich fanów

"hardrockowcami"?

Ponieważ wszyscy nimi jesteśmy (śmiech).

Mamy utwór "Hardrocker" na naszej pierwszej

EP-ce i kiedy graliśmy na żywo, to właśnie ten

utwór zawsze spotykał się z najlepszą reakcją

publiczności. Więc naturalnie zaczęliśmy nazywać

naszych fanów "Hardrockers" i stało się

to dla nas czymś w rodzaju nawyku.

Na okładce "Decay" widnieje nietoperz

(2022)?

Rozwój był duży, ale mógł być większy. Nasza

EP-ka otrzymała sporo dobrych opinii od prasy

i publiczności. Na szczęście udało nam się

zagrać kilka bardzo dobrych koncertów, a

nawet całą trasę koncertową - tylko z tą EPką.

Jednak zawsze borykaliśmy się z niestabilnym

składem, zwłaszcza po tym, kiedy nasz

pierwszy gitarzysta opuścił nas w sezonie

2018/19. To także główny powód, dla którego

album został wydany tak późno. Większość

utworów została napisana już na początku

2019 roku. Tak więc cały proces nagrywania i

wydawania albumu mógł być o wiele łatwiejszy.

Kolejnym problemem była pandemia

i związane z nią trudności w organizowaniu

prób. Z tego powodu wszystko się opóźniało.

Było to dla nas frustrujące. Ale teraz cieszymy

się, że album w końcu się ukazał. Jesteśmy zadowoleni

z rezultatu. Opinie prasy i fanów też

są dobre, więc nie mamy już na co narzekać.

wysoki poziom, zarówno muzycznie jak i

technicznie. Więc jeśli ta osoba naprawdę

miała skojarzenia z Maiden i tym albumem,

to jest to niesamowite. Ale sami nie zgodzilibyśmy

się z tym, po prostu dlatego, że

"Killers" został wydany na początku zupełnie

nowej ery muzycznej, która położyła podwaliny

pod to, co robimy teraz. Ludzie mogą nas

porównywać do kogokolwiek chcą, tzn. to, jak

odbierasz muzykę, jest bardzo subiektywne,

więc każdy ma swoje własne skojarzenia, kiedy

jej słucha. Tak więc porównywanie nas do

większych zespołów jest czymś, co ludzie

Foto: Tension

(nazwaliście go Mooncrasher?) lecący nad

labiryntem prowadzącym przez zielone

wzgórza ku księżycu.

Postać na okładce nie ma imienia. Ma ona reprezentować

nasze wewnętrzne demony, które

rosną w siłę wraz z upadkiem świata. Nazwaliśmy

album "Decay", ponieważ nasze teksty

traktują o wewnętrznych demonach i konfliktach,

powodowanych tym, co otacza nas w

codziennym życiu.

Co sądzisz o rozwoju Tension od czasu EPki

"Tension" (2017) do wydania "Decay"

Czy postrzegasz te dwa słowa: "napięcie"

(Tension) i "rozpad" (Decay), jako antonimy?

Słowa "Napięcie" i "rozpad" są według nas silnie

powiązane, ponieważ wewnętrzne napięcie,

które wszyscy od czasu do czasu odczuwamy,

prowadzi do fizycznego i psychicznego

rozpadu naszego wewnętrznego "ja" i vice versa.

Rozkład wszystkiego, co dotyczy polityki,

społeczeństwa i życia codziennego (zwłaszcza

jeśli chodzi o obecną sytuację w Europie)

prowadzi do napięć między ludźmi, ale także

wewnątrz ich umysłów. To dość filozoficzny

aspekt, który sprawia, że nie wydajemy się być

zespołem o najbardziej pozytywnym nastawieniu

(śmiech), ale właśnie to staraliśmy się

uchwycić w lekko melancholijnym klimacie

płyty.

"Decay" jest dostępny na wszystkich rodzajach

nośników fizycznych (specjalne wydanie

LP, zwykłe LP, CD i kaseta) oraz cyfrowo.

Kto najbardziej na to nalegał? Czy

wydalibyście debiut w ten sposób bez wsparcia

Dying Victims Productions?

Prawdopodobnie sami nie wydalibyśmy tego

we wszystkich tych formatach, dlatego mamy

szczęście, że należymy do wspaniałej wytwórni,

która daje nam taką możliwość. Nikt nie

"nalegał", żebyśmy wydali te formaty. Dla nas

konieczność stanowiło wydanie zwykłego LP,

specjalnej edycji LP oraz kasety. Format CD

był dla nas zawsze trochę "obojętny", ponieważ

prywatnie wolimy winyl i kasetę, ale ponieważ

EP-ka została wydana tylko na winylu

i kasecie w 2017/2018 roku, a wiele osób prosiło

o wydanie jej na CD, tym razem pomyśleliśmy,

że dobrą sprawą dla tych osób będzie

po prostu dołączenie EP-ki do naszego wydania

dużego albumu na CD.

54

TENSION


Jak wyglądała sesja nagraniowa "Decay"?

Czuliście się komfortowo, czy pracowaliście

w pośpiechu?

Sesja nagraniowa była trochę chaotyczna, bo

podczas nagrań w Saksonii obowiązywały nas

restrykcje. W związku z tym oceniam przygotowania

do nagrań jako trochę trudne. Pozwalano

nam spotykać się z określoną liczbą

osób i obowiązywała nas godzina policyjna (to

bulwersujące - przyp. red). Podczas tygodniowego

pobytu w studiu panowała bardzo

swobodna atmosfera i czuliśmy się bardzo

komfortowo, ale wcześniejsze okoliczności były

bardziej skomplikowane.

Czy zarejestrowaliście na "Decay" jakieś

magiczne momenty, wobec których obawiacie

się, że słuchacze ich nie zauważą?

Utrwaliliśmy niektóre dźwięki przypadkowo

uchwycone przez mikrofony pokojowe, takie

jak rozmowy w "interludium" lub atmosferyczne

części pomiędzy utworami. Zdecydowaliśmy

się użyć wielu efektów i "zniekształcić"

te fragmenty, aby uczynić je nieco ambientowe

w swym wyrazie. Niektóre partie gitar

nie są w pełni słyszalne, ponieważ chcieliśmy,

żeby wszystko brzmiało bardzo oldschoolowo.

Niektóre fragmenty mogą wobec tego umykać

przy pierwszym przesłuchaniu, ale na tym

polega zabawa z ponownym słuchaniem albumów:

za każdym razem odkrywamy coraz

więcej.

Jak ważna jest dla Was kolejność utworów

zamieszczonych na "Decay"?

Sporo się nad nią zastanawialiśmy. I jak można

wywnioskować po niektórych tytułach i

tekstach, logiczną decyzją było dla nas np.

umieszczenie "Open The Gates" jako utworu

otwierającego, a "Earth Crisis" na ostatnim

miejscu. Równomierne rozłożenie energii na

przestrzeni albumu było również ważne, aby

wzmocnić pozytywne wrażenia słuchaczy. To

nie były najłatwiejsze decyzje, ale ostatecznie

jesteśmy zadowoleni. Kiedy graliśmy na żywo,

zawsze zaczynaliśmy od "Open The Gates", a

kończyliśmy "Hardrocker" lub "Earth Crisis" -

zależało to od czasu, jakim dysponowaliśmy, a

także od tego, że czasem chcieliśmy dodatkowo

urozmaicić występ.

Wasze najlepsze wspomnienia z koncertów?

Najlepsze doświadczenia na żywo wiążemy z

naszym pierwszym koncertem z wielkim

Manilla Road w 2017 roku, a także koncert,

który zagraliśmy z Satanem w 2018 roku. Byliśmy

dość stremowani przed show wraz z

naszymi "bohaterami", ale chłopaki okazali się

tak zrelaksowani i mili w kuluarach, że od

razu nam się to udzieliło i świetnie się bawiliśmy.

Granie z Satanem było naszym marzeniem,

bo uwielbiamy ten zespół. Oni również

zachowywali się bardzo spoko i cały wieczór

super wspominamy. Wskazałbym również na

trasę, którą odbyliśmy w 2019 roku z Angel

Sword po Niemczech i Francji. Świetna zabawa.

Pewnego wieczoru wzięliśmy udział w

festiwalu Courts Of Chaos z takimi zespołami

jak Alien Force i Tokyo Blade. To

świetna okazja, by rozpowszechnić naszą muzykę.

Ostatnio chiński łazik Zhurong znalazł nowe

dowody na istnienie wody na równinie

"Utopia" na północnej półkuli Marsa. Czy

opuścilibyście planetę Ziemia i uciekli na

Marsa, gdybyście dostali propozycję zagrania

tam trasy koncertowej?

Oczywiście, że byśmy to zrobili! Jeśli wśród

mieszkańców Marsa jest przynajmniej kilku

fanów metalu, to czemu nie. To znaczy:

spójrzcie, co się teraz dzieje na świecie. Byłby

to doskonały moment, żeby uciec od tego

wszystkiego.

Foto: Tension

Wracając na Ziemię, co wyróżnia Twój niemiecki

region - Saksonię - tak bardzo, że aż

Saxon wziął od niej swoją nazwę?

Nie wiem, dlaczego wzięli nazwę od Saksonii,

ale myślę, że stało się tak z powodu historycznego

wpływu, jaki Anglosasi (Anglo-Saxons)

wywarli na dzisiejszą Wielką Brytanię.

Osiedlili się tam w V wieku i rządzili niektórymi

częściami kraju. Myślę, że legendarni

muzycy uznali to za fajną informację historyczną,

którą mogliby wykorzystać w swoich

dziełach. Ale żeby się upewnić, musiałbyś

zapytać o to sam zespół.

A czy Ty czujesz silną więź z Saksonią?

Nie, my nie czujemy silnej więzi z Saksonią.

Szczególnie ja nie czuję, ponieważ nie

urodziłem się w tej części Niemiec i do Lipska

przeprowadziłem się dopiero w 2013 roku.

Saksonia ma kilka pięknych miast i krajobrazów,

ale mentalność niektórych tutejszych

ludzi jest nieco wątpliwa.

Pozwól, że spojrzę na mapę, by przypomnieć

sobie, gdzie leży Lipsk. Najbliższym dużym

polskim miastem, położonym w pobliżu waszego

Lipska, byłby prawdopodobnie Wrocław.

Gorąco polecam Wam granie tam, ponieważ

Wrocław jest pełen młodych ludzi

(co piąty mieszkaniec to student), którzy

stale uczęszczają na rockowe i metalowe

koncerty. Równie dobrym miejscem do zaplanowania

koncertu w Polsce byłby dla

Was Poznań, położony w tej samej odległości

od Lipska, co Wrocław. Autostrady pozwalają

dotrzeć do celu w cztery godziny.

Byłem w Poznaniu i Wrocławiu w zeszłym

roku i oba miasta są bardzo piękne. Nie wiem

zbyt wiele o tamtejszej scenie, ale mogę sobie

wyobrazić, że granie tam koncertów mogłoby

być bardzo przyjemne. Dziękuję więc za rekomendacje.

Oba miasta są naprawdę niedaleko,

ale niestety nigdy nie mieliśmy jeszcze

okazji zagrać koncertu w Polsce. Jak już

wspomniałem, w czasie, gdy rozmawialiśmy o

procesie nagrywania albumu, mieliśmy ciągłe

problemy ze składem i istniały też różne inne

problemy z organizacją show. Tymczasem

skupiliśmy się na nowym projekcie o nazwie

Firmament - ostatnie półtorej roku wykorzystaliśmy

na pisanie muzyki z myślą o nim.

Jakie macie plany na przyszłość odnośnie

Tension?

Nie ma w tej chwili żadnych planów związanych

z Tension. W pełni koncentrujemy się

na Firmament. Niedawno nagraliśmy nasz

debiutancki album, który również zostanie

wydany przez Dying Victims pod koniec

2022 lub na początku 2023 roku. W grudniu

2021 roku wydaliśmy nasz pierwszy singiel

"The Void / Losing You" (obecnie dostępny

tylko w wersji cyfrowej na Bandcamp i Youtube),

a 12 marca zagraliśmy nasz debiutancki

koncert w Pisek, w Czechach, na festiwalu

Heavy Metal Thunder. Został on bardzo dobrze

przyjęty przez publiczność. Planujemy

zagrać jeszcze kilka koncertów z Firmament

w tym roku. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Czy chciałbyś uzupełnić naszą rozmową

dodatkowym słowem dla polskich fanów?

Jasne. Jeśli podobał Wam się album Tension,

nie wahajcie się sprawdzić Firmament na

Facebooku, Bandcampie i Youtube. Nie zapomnijcie

też o Dying Victims Productions

- to świetna wytwórnia dla miłośników podziemnego

heavy metalu. Cheers from Leipzig

to Poland.

Sam O'Black

TENSION 55


znacznie mniejszych miejscach, bez monitorów

dla każdego... ani tak sporego tłumu!

Austria to nie tylko skoki narciarskie, naćpani politycy i krowy

Nie ma KAT-a bez Romana. A Roman na to: "bez Was KAT-a też nie ma".

Niektórzy muzycy postrzegają swoją sztukę jako formę komunikacji z odbiorcami.

Uważają, że dalsza egzystencja zespołu nie miałaby racji bytu, gdyby zabrakło pozytywnych

reakcji ze strony publiczności. Nie wszyscy jednak tak mają. Austriacy

z Venator chcą np. grać heavy metal dlatego, że lubią to robić, a odzew traktują

tylko jako skutek uboczny swych działań, nie zaś jako warunek konieczny do kontynuowania

działalności. Debiutanckiej płycie "Echoes From The Gutter" można

zarzucić, że nie odkrywa prochu na nowo, ale wziąwszy pod uwagę ich perspektywę,

zupełnie nie ma takiej potrzeby. Gitarzysta Anton Holzner zdecydował się na

wzięcie udziału w HMP-owskiej formie komunikacji a efekty znajdziecie poniżej.

HMP: Venator jawi się jako młody heavy

metalowy zespół z trzeciego największego

miasta w Austrii, Linz. Wasza lokacja wygląda

fajnie na mapie, bo chociaż nie mieszkacie

w centrum heavy metalu, to macie

bardzo blisko do Niemec, Polski, Czech,

Słowacji, Węgier, Słowenii, Włoch i Szwajcarii.

Jak to wygląda z Waszej perspektywy?

trzeci w czeskim Pisek. Tym razem była to

impreza zorganizowana przez świetną ekipę

Thrash Metal Nightmare. Mamy nadzieję,

że wkrótce zawitamy również do innych wymienionych

krajów.

Z kolei do Polski (Goleniów) przyjedziecie

już w piątek 13 maja 2022r. Zaprezentujecie

się obok legend: francuskiego Killer oraz duńskiego

Witch Cross. W oficjalnym ogłoszeniu

tej imprezy napisano: "Jeśli Austria nie

kojarzyła Wam się dotąd z metalem, oni

zmienią to nieodwracalnie". Czy właśnie taki

cel przyświeca Waszej wyprawie?

Anton Holzner: Myślę, że każdy zorientowany

we współczesnych zespołach grających old

schoolowy heavy metal natknął się już na

Küenring and Eisenhand. Mamy nadzieję

pokazać Polakom, że w Austrii jest coś więcej

niż tylko stoki narciarskie, naćpani politycy i

krowy. Jako główny cel wskazałbym zagranie

znakomitego show z naszymi dwoma ulubionymi

zespołami: WitchCross oraz Killer, jak

również z naszymi przyjaciółmi z zespołu

Night Eternal.

Następnym logicznym krokiem w relacjach

polsko-austriackich mogłoby być z Waszej

strony pokazanie maniakom "Kapu"?

Anton Holzner: Kapu to undergroundowy

metalowy bar kipiący żywą energią rozmaitych

subkultur, lecz jeśli odwiedzasz Linz, to

jeszcze lepszym miejscem byłoby Steel City

Sorcery. Spotkaj się tam z maniakami naszego

Miasta Stali, zapomnij się i rzucaj krzesłami.

Anton Holzner: Austria faktycznie nie posiada

dużej sceny metalowej, ale akurat tu w Linz

da się poszaleć. Czerpiemy mnóstwo frajdy ze

wspólnego muzykowania wraz z przyjaciółmi

z zespołów Eisenband, Chainbreaker,

Küenring itp. Każdy z nich wydał w zeszłym

roku coś nowego - sprawdź to! Jasne, że odpowiada

mi położenie Austrii na mapie! Sporo

wielkich metalowych festiwali odbywa się nieopodal

w Niemczech. Bardzo chcielibyśmy

pograć trochę koncertów w tej części Europy.

Mieliśmy już okazję wystąpić w Czechach -

ostatniego weekendu koncertowaliśmy po raz

Foto: Venator

Jeszcze zanim zadebiutowaliście studyjnie,

opublikowaliście 45-minutowy film w przyzwoitej

jakości z Waszym udziałem w "Keep

It True Rising Festival 2021". Nie każdemu

debiutanckiemu LP towarzyszy profesjonalny

materiał video z koncertu.

Anton Holzner: Organizatorzy sfilmowali

większość występujących tam zespołów. Cieszymy

się z tej okazji. Świetnie nam się grało

na Keep It True, a kiedy dostaliśmy zaproszenie,

poczuliśmy się przeszczęśliwi. Widzieliśmy

tam na żywo wspaniałe show Demon oraz

Killer! Jeśli chodzi o nas, najbardziej byliśmy

zadowoleni z jakości dźwięku na scenie. Zazwyczaj

młode heavy metalowe kapele grają w

Polskie zaproszenie przyszło do Was ze strony

Waszego labelu Dying Victims Productions,

czy też znaliście się już wcześniej z

muzykami Killer bądź Witch Cross?

Anton Holzner: Nie, dostaliśmy e-mail od

ekipy "Rock Hard Ride Free". Na początku

nie wiedzieliśmy nawet, jakie inne zespoły

tam się pojawią, ale i tak nie czuliśmy się "rozczarowani"

taką ofertą (uśmiech). Dzięki

RHRD, jesteśmy teraz napaleni na granie w

Polsce.

Opowiedz zatem trochę o Venator. Jak to się

wszystko zaczeło?

Anton Holzner: W 2016 roku spotkałem

Leona (Leon Ehrengruber, gitara prowadząca

- przyp. red.) w lokalnym Rock-Pubie. Postanowiliśmy

trochę pojammować. Kilka tygodni

później dołączył do nas Jakob (Jakob Steidl,

perkusista - przyp. red.). Znałem go ze szkoły,

kojarzyłem że grał na perkusji. Hans (Johannes

Huemer - przyp. red.) i ja byliśmy jedynymi

osobami z długimi włosami podczas służby

cywilnej w lokalnym oddziale ratunkowym,

dlatego szybko znaleźliśmy wspólny język.

Kiedy przyszedł na próbę zespołu, nie wiedziałem

jeszcze, czego mogę się po nim spodziewać,

a jak tylko zaśpiewał, to od razu

zmiótł nas swym głosem! Stefan (Stefan Glasner

- przyp. red.) dołączył jakiś rok później,

po wspólnej imprezie w Steel City Sorcery. I

boom - skład kompletny.

Czy świadomie nawiązujecie w nazwie Venator

to gatunku wilczych pająków?

Anton Holzner: A skąd. Pewnego dnia rozkręciliśmy

się w salce prób i posprawdzaliśmy

w Google jak przypadkowe słowa brzmią po

łacinie (uśmiech).

Kiedy zaczęliście komponować własne utwory?

Anton Holzner: Jak już powiedziałem, zaczęliśmy

w 2016 roku, ale tak naprawdę tylko

56

VENATOR


Leon potrafił jako tako obsługiwać instrument

i na początku nie mieliśmy wokalisty.

Pierwszy kawałkiem, który stworzyliśmy w

ogóle, nazywał się "Creature Of The Sea"

(2017). O ile pamiętam, Hans wyszedł z liniami

wokalnymi i z tekstem. Obecnie Hans,

Leon i ja przychodzimy z pojedynczym riffem

lub z pomysłem na cały utwór, a następnie

każdy robi swoje. Pomysły Hansa są zazwyczaj

konkretniejsze, w tym sensie, że koniecznie

chce wielu określonych taktów lub partii

gitar. Ja z Leonem mamy na odwrót, zależy

nam tylko na odjechanym riffie, a pozostali

niech robią, co sami uważają za słuszne. Oczywiście

zdarza się, że wspólnie dokonujemy po

pewnym czasie modyfikacji, w każdym razie

dobrze nam się współpracuje.

Wasz debiut "Echoes From The Gutter" ukazał

się 25 lutego 2022r.

Anton Holzner: Gdybyś powiedział nam w

2016 roku, że wydamy płytę na winylu i czekają

nas międzynarodowe koncerty, to myślę,

że oszalelibyśmy. Niezmiernie cieszymy się,

że do tego doszło. A co więcej, ludziom podoba

się nasze LP i chcą widzieć nas grających na

żywo. Reakcje są fantastyczne. Jedyne, czym

się nieco przejmuję, jest krytykowanie nas za

to, że nie robimy "czegoś nowego" ani czegoś,

czego "nigdy dotąd nie było". Tak, to prawda, ale

zobacz, wszyscy uwielbiamy Judas Priest,

WASP, Heavy Load, Gotham City itd. Nie

mamy najmniejszej ochoty słuchać żadnego

post-hardcore-blackend-progressive-emoshitfuck

tylko dlatego, że nikt tak wcześniej nie

grał. Ok, może prochu nie wymyślamy, ale

gramy dokładnie to, co lubimy najbardziej.

Zastanawiałem się, czy przypadkiem tytuł

"Echodes From The Gutter" nie jest z Waszej

strony formą hołdu wobec "Hello From

The Gutter" (Overkill)? Ten powtór ze ślepiami

ziejącymi laserami w kierunku stłamszonego

dzieciaka do złudzenia przypomina

sytuację z Chaly'm w roli głównej z okładki

LP Overkill "Under The Influence", na

którym znalazł się właśnie utwór "Hello

From The Gutter". Swoją drogą, czy podzielasz

obiegowy pogląd, że "Under The Influence"

mógł być pierwszym groove metalowym

albumem na świecie?

Anton Holzner: Powiem wprost: nie, nie i

jeszcze raz nie. "Under The Influence" to

czysty thrash.

Jak udało Wam się uzyskać old school'owy

klimat "Echoes From The Gutter"? Eksperymentowaliście

z różnymi podejściami, czy

brzmieliście tak od razu?

Anton Holzner: Przyjeliśmy kilka albumów

innych zespołów jako punkty odniesienia.

Wiele zawdzięczamy Äxxlowi (Alexander

Stöcker), który posiada sporo doświadczenia

w kwestii old school'owych brzmień. Nie powierzyliśmy

całości w jego ręce i razem dopracowywaliśmy

detale, ale dzięki niemu całość

szybko przybrała preferowaną przez nas postać.

Foto: Venator

Äxxla znamy przede wszystkim jako gitarzystę

Stallion. Jak dokładnie wpłynął on na

Was?

Anton Holzner: Nagrał, zmiksował i dokonał

masteringu "Echoes From The Gutter", więc

z pewnością miał znaczny wpływ na nasze

brzmienie. Naprawdę fajnie jest mieć po naszej

stronie doświadczonego inżyniera dźwięku,

który zna wiele tricków i doskonale wie,

jak wydobyć z nas to, co najlepsze.

W jaki sposób doszliście do tego, że Wasze

gitary brzmią najlepiej z silnym pogłosem?

Anton Holzner: Próbowaniem (uśmiech).

Zdaje się, że jedna z Waszych najbardziej

kunsztownych solówek gitarowych pojawia

się w kawałku "The Hexx". Znakomicie ją

skomponowaliście i włożyliście mnóstwo pasji

w jej wykonanie.

Anton Holzner: Leon stara się pisać zawrotne

solówki, szczególnie w przypadku "The

Hexx". Jest to stosunkowo dla nas stary utwór,

więc siłą rzeczy Leon miał wystarczającą ilość

czasu na jego ogranie! I rzeczywiście, pozamiatał

nas takim solem, jakiego inni mogliby

mu pozazdrościć (uśmiech).

Wydaje mi się niekiedy, że pędzicie bez opamiętania,

podczas gdy kilka partii ciekawie

zabrzmiałyby w wolniejszym, hard rockowym

wykonaniu. Nie jestem do końca przekonany,

czy szybka perkusja w "Street Of

Gold" wspiera melodyjny aspekt tego utworu.

Jakob bez ustanku stosuje tam blasty. W

tekście opisujecie "city lights, will forever be

the flame of life", ale Wy "don't wanna feel

them anymore" ("miasto świateł zawsze będzie

ogniem podtrzymującym życie", ale "nie

chcecie już ich tych świateł czuć", swobodne

tłumaczenie - przyp. red.). To trochę tak, jakby

Jakob wierzył, że ogniem podtrzymującym

życie heavy metalu powinny być pioruny.

Anton Holzner: Szalonych nawałnic, a nie

jakiś tam soundtrack dla miasta świateł. Mnie

się te partie perkusji podobają. Zawsze podczas

prób uważałem, tempo "Street Of Gold"

za właściwe dla Jakoba oraz za pasujące do

charakteru kompozycji. W przeciwnym razie

wyszłoby zbyt miękko.

Jakob Steidl: Szczerze, nie wiem, o co Ci biega.

Moim zdaniem, ten rytm jest dopierdolony

i pasuje idealnie. A mogłoby tam być jeszcze

więcej blastów. (mrug)

A może sednem Waszego zespołu (i całego

gatunku) jest echo obskurnego zaułku rozrywki

(wolne tłumaczenie tytułu "Echoes From

The Gutter" - przyp. red)?

Anton Holzner: Trudne pytanie... My po

prostu chcemy tworzyć muzykę, grać koncerty

i doskonalić się w tym. Pozytywne reakcje

słuchaczy są tego znamienitym skutkiem ubocznym,

fajnie! W kontekście całego gatunku -

zależy, ponieważ w 2022 roku publika różnie

rozumie termin "heavy metal". W dalszym ciągu

metal należy do niszowej kultury z wieloma

obskurnymi elementami, ale rola heavy

metalu we współczesnej rozrywce nie ogranicza

się tylko do nich.

Sam O'Black

DAVID REECE

57


Heavy Metalowe Science Fiction

Christian Larson, Brandon Barger, Bill Fool, Trevi Biles i Cheech, ta piątka

prostu z największego stanu USA, tworzy Night Cobre, panowie zupełnie nie

dają po sobie poznać, że pochodzą z najbardziej amerykańskiego stanów Ameryki,

brzmienie mają europejskie, klasyczne, heavy metalowe. Jednak nie zamykają się

na inne gatunki. Czasem słuchając niektórych kawałków, miałem wrażenie, że w

uszach gra mi Megadeath czy Metallica. Jest to ekipa zafascynowana science fiction

i wątkami apokaliptycznymi, która w końcu zdecydowała się ukręcić coś

wspólnie, i dać nam naprawdę niezły album oraz wciągającą opowieść.

HMP: Zdaję sobie sprawę, że może to być

dość błahe pytanie, ale czy moglibyście opowiedzieć

o historii zespołu? o tym jak się poznaliście

i w jaki sposób na siebie trafiliście?

Christian Larson: Tak naprawdę, znaliśmy

się już od dawna, graliśmy czasem wspólnie na

żywo i występowaliśmy na tych samych scenach.

Po prostu w końcu nadszedł odpowiedni

czas, zdecydowaliśmy, że połączymy siły i

stworzymy coś wspólnie.

"Dawn of the Serpent" to innymi słowy świt,

poranek węża, czy to ma oznaczać, że Night

Cobra wychodzi na blask światła dziennego?

Po części tak, tytuł symbolizuje "odrodzenie

Osobiście jestem fanem tej wytwórni od

dawna. Wydają i wznawiają mnóstwo niesamowitych

zespołów. Zawsze chciałem z nimi

współpracować i na szczęście wydana przez

nas, w 2020 roku EP-ka, bardzo im się spodobała.

Najpierw obawialiśmy się, że nie uda

nam się jej wypromować w dobie pandemii,

ale mimo to poradziła sobie naprawdę dobrze.

Zanim zaczęliście działać na scenie i wydawać

muzykę, to zadbaliście o jakość swojego

materiału, komponowaliście i dopracowywaliście

go kilka lat, nie uważacie, że w obecnych

czasach tego właśnie brakuje wielu zespołom?

Prawda, spędziliśmy setki godzin pracując nad

komponowanie kolejnych utworów, więc gdy

wciągnąłem się w pisanie, brak koncertów już

mi tak nie doskwierał. Jednak muszę przyznać,

że najpierw, te oczekiwania na wydanie

doprowadzały mnie do szału, ale później nauczyłem

się sobie z tym radzić. Z moim drugim

zespołem Necorifer też czekaliśmy długo

na publikację, był to trudny okres. Dostaliśmy

sporą lekcje cierpliwości.

Lubicie i inspirujecie się filmami science-fiction,

o czym mówi nawet sam tytuł "Run

The Blade", w jaki sposób staracie się przełożyć

tą inspirację kinematografią na kompozycje

muzyczne?

Staram się wyrwać treść oraz klimat z tych

filmów i przedstawić, jak nawiązują do dzisiejszego

świata. Produkcje science-fiction powoli

stają się rzeczywistością, więc te tematy dobrze

ze sobą współpracują. Staram się wyobrazić

sobie, że zespół jest częścią świata przedstawionego

przez konkretne filmy, i wtedy

łatwiej wplata mi się to w naszą muzykę. Zwykle

koncentruję się na konkretnej fabule, ale

czasem lubię puścić wodze fantazji i zobaczyć,

dokąd moja głowa mnie zabierze.

węża", zrzucenie starej skóry. Odnosi się to

zwłaszcza do nowych zespołów, które wydają

swoje debiutanckie albumy, ale i do tego jak

obecnie kształtuje się świat. To już nie jest ta

sama kraina, w której dorastaliśmy, coraz szybciej

się zmienia. Kto wie co przyniesie nam

przyszłość.

Podpisaliście kontrakt z High Roller Records,

jak myślicie, co zwróciło ich uwagę na

waszej "In Praise Of The Shadow" EP? Co

przekonało ich, aby zaproponować wam kontrakt?

Foto: Violeta Alvarez

utworami, dokładnie zaplanowaliśmy też sam

koncept zespołu, i rzeczywiście zajęło nam to

kilka lat. Myślę, że wkładanie dużej ilości czasu,

to z pewnością coś dobrego, ale najważniejszy

jest i tak efekt końcowy. Wspaniałe

rzeczy mogą przyjść do ciebie w ciągu kilku

minut lub możesz na nie czekać wiekami.

Chciałbym też zapytać, czy trudne były

oczekiwania na wydanie i koncertowanie?

czy raczej nie brakowało wam cierpliwości?

Najpierw było mi ciężko bez grania, ale to dało

mi więcej czasu, który mogłem poświęcić na

Wiem, że mimo waszego pochodzenia, jesteście

uważani za zespół brzmiący bardziej

europejsko, jednak słuchając niektórych

utworów z "Dawn Of The Serpent" np. "In

Mortal Danger", odniosłem wrażenie, że

macie dużo wspólnego z amerykańskim

thrash metalem, słusznie?

Oczywiście! Uwielbiamy thrash, wychowałem

się na Metallice, Megadeath czy Slayerze, ta

scena miała na nas olbrzymi wpływ. Czerpiemy

wiele inspiracji od zespołów europejskich,

ale często zaglądamy też do naszych amerykańskich

korzeni.

Zauważyłem wiele partii na syntezatorze,

całe "Acid Rain" jest mu poświęcone, skąd

pomysł na taki element?

Wciągnąłem się w grę na syntezatorze siedem

lat temu, uwielbiam atmosferę jaką tworzy,

odcienie i w zasadzie wszystko, co się z nim

wiąże. Synth nadaje się idealnie do soundtracków

filmów cyberpunkowych, a ponieważ

piszę w tym temacie, uznałem, że świetnie

wpasuje się w nasze utwory. Bardzo się cieszę,

że mogłem z niego skorzystać nagrywając ten

krążek.

Jeśli spojrzeć na wasze poprzednie wydanie,

to widać ogromny postęp. Było coś nowego

w procesie nagrywania i tworzenia tego albumu,

czego może zabrakło na EP?

Naprawdę daliśmy z siebie wszystko pracując

nad tą płytą, dodatkowo z powodu Koronawirusa

wszystko było zamknięte, więc mieliś-

58 NIGHT COBRA


Foto: Violeta Alvarez

my więcej czasu na tworzenie. Celem zawsze

było podniesienie poziomu w stosunku do EPki.

Nie sądzę, żeby czegokolwiek na niej brakowało,

ale poszliśmy wtedy nieco prostszą

drogą, w końcu było to nasze pierwsze nagranie.

Kim są tytułowi "Those Who Walk the

Night?

Utwór jest hołdem dla nocy i wszystkich, którzy

podążają swoją odmienną drogą, dedykujemy

go muzykom, artystom i marzycielom.

Jest również apoteozą dla mojego przyjaciela

Barnaby, który odszedł w zeszłym roku. Był

jedyny w swoim rodzaju i zjednoczony z ciemnością.

Muszę przyznać, że bardzo spodobała mi się

okładka, jest mroczna i intrygująca, czy razem

z muzyką ma odnosić się do tego w jaką

stronę obecnie zmierza świat?

Tak, wprowadza w niepokój. Kiedy już myślimy,

że mamy za sobą jedną rzecz, pojawia się

kolejna. Świat stoi w obliczu tak wielu czynników,

że w zasadzie żyjemy w cyberpunkowej

rzeczywistości. Kto wie, co będzie dalej,

ale ludzkość zaczęła podążać niebezpieczną

drogą. Myślę, że okładka właśnie to pokazuje.

Na płycie dominują partie instrumentalne, a

teksty są raczej dość zwięzłe, jest jakiś powód,

dla którego zdecydowaliście się na taki

zabieg?

Nie planowaliśmy tego, czasem trzeba po prostu

oddać się w ręce muzyki, ona wskaże nam

w którym kierunku iść. Zazwyczaj też wsłuchuje

się w kompozycje i decyduje które partie

potrzebują tekstu, a które nie.

10. marca będziecie mieli okazję zagrać razem

z Rose Tattoo, jak udało się wam nawiązać z

nimi współpracę? Zespół działa od kilku

dekad na pewno będziecie mogli się od nich

czegoś nauczyć?

Niestety z powodu pandemii, trasa właśnie

została odwołana. Słucham ich od moich nastoletnich

czasów i uwielbiam ten zespół. Byłem

bardzo podekscytowany tymi koncertami

i żałuje, że do nich nie dojdzie.

Album jest surowy, chcieliście, aby słuchając

go można było odnieść wrażenie, że jest się

w samym centrum metalowego koncertu?

Tak, chcieliśmy, żeby miał on dziki klimat.

Obecnie wiele rzeczy w metalu jest przesadzonych

w post produkcji, my pragnęliśmy pójść

w przeciwnym kierunku. Dać tej płycie trochę

życia.

Słychać u was ducha NWOBHM widać, że

inspirowaliście się jego przedstawicielami,

ale mając na uwadze to, że heavy metal ma

duży związek z punk rockiem i hard rockiem

odnajdywaliście inspiracje również w tych

gatunkach?

Każdy z zespołu wychowywał się na punk

rocku, zresztą słuchamy go do dziś. Ostatnio

nawet jammowałem z punkowymi Subhumas

i Aus Rotten. Punk jest sporą częścią naszego

zespołu i z pewnością dalej będzie.

Na koniec chciałbym zapytać który z utworów

jest waszym ulubionym, a jaki tym który

osobiście najmniej przypadł wam do gustu?

Oraz jakie macie plany na nadchodzącą

przyszłość?

Myślę, że najbliżej mojego serca jest "Neuromancers

Curse", a najmniej przepadam za

"Electric Rite", ale i tak uwielbiam tę piosenkę.

Mamy w planach kilka festiwali na wiosnę i lato,

a na jesień zapowiada się trasa koncertowa!

Bardzo dziękuje za wywiad i chciałbym wam

życzyć powodzenia!

Szymon Tryk

NIGHT COBRA 59


Jakie jest twoje zdanie o Terror Tales (A

Tribute to Death SS)? Wystąpiłeś gościnnie

na tej płycie się w "Violet Uverture". Fakt, że

Ttwój wizerunek i muzyka inspirowały

mnóstwo zespołów jest powszechnie znany,

ale posiadanie albumu-hołdu jest czymś jeszcze

większym, zwłaszcza gdy bierze w nim

udział wielu świetnych muzyków, takich jak

Watain.

Na przestrzeni lat Death SS doczekało się

czterech tribute-albumów z reinterpretacjami

naszych piosenek przez najrozmaitszych międzynarodowych

artystów, nie tylko należących

do sceny metalowej. To oczywiście sprawiło,

że byliśmy z tego faktu bardzo dumni.

Osiągnięcie perfekcji jest rzeczą niemożliwą

Death SS to fenomen nie tylko we włoskiej scenie alternatywnej, ale również

w skali świata. Na długo przed pojawieniem się skutecznie banowanego co

pewien czas Black Magick SS, bo już w latach 80., grupa dowodzona przez Steve'a

Sylvestra wzbudzała kontrowersje nie tylko nazwą budzącą skojarzenia z nazistami,

ale również teatralnym wizerunkiem czerpiącym z estetyki horroru i erotycznych

komiksów z epoki. Mimo oskarżeń o propagowanie konkretnych treści politycznych

czy antyreligijnych, Death SS działa do dziś, niezłamane nawet przerwą

pod koniec burzliwych ejtisów. Ostatnio wydali symbolizujący perfekcję album

"X", łączący metal i gotyk z popem czy nawet... power metalem. Dla mojego rozmówcy

kwestie symboliki są szczególnie ważne - jest w końcu entuzjastą działalności

Crowleya. Czy udało mu się stworzyć płytę faktycznie idealną? O kilku

aspektach porozmawialiśmy w poniższym wywiadzie.

Doceniam wasze projekty kostiumów i

ogólną estetykę. Wiem, że zmieniają się za

każdym razem, gdy nowy członek dołącza do

zespołu lub po prostu chcesz spróbować

czegoś nowego, więc zastanawiam się, która

era/projekt/estetyka/kostium była twoim

ulubionym przez te wszystkie lata?

Zawsze samodzielnie projektowałam kostiumy

dla całego zespołu, od czasu do czasu ewoluując

w postaci łączące klasyczne cechy charakterystyczne

różnych bohaterów kina grozy,

którymi się inspirujemy, jak wampir, zombie,

mumia, wilkołak i upiór z opery. Nie ma określonego

okresu, który preferowałbym ponad

inne. Każda era reprezentowała to, co w konkretnym,

historycznym momencie było moim

zdaniem właściwym wizerunkiem do przyjęcia

wówczas przez zespół.

HMP: Steve, czy wciąż jesteś członkiem

Ordo Templi Orientis? Wiedzą o twojej muzyce,

wizerunku i tematyce tekstów? Najbardziej

znanym członkiem OTO był Aleister

Crowley, który częściowo zainspirował

jedeen z utworów z twojego najnowszego albumu,

"X", "Temple of the Rain", stąd przypuszczenie,

że te dwa światy mogą być powiązane.

Steve Sylvester: Tak, jestem członkiem OTO

od dłuższego czasu, ale nie uważam się za prawdziwie

praktykującego członka, bardziej osobę

wspierającą ten nurt filozoficzny. W przeszłości

dedykowałem OTO cały album, "Do

What Thou Wilt", nawiązujący do słynnego

motto Aleistera Crowleya, który podsumowuje

jego esencję. To była pierwsza płyta

rockowa oficjalnie rozpoznana przez ezotoeryczne

środowisko. Od tamtej pory, zawsze

pozostawiam otwartą przestrzeń między thelemiczną

filozofią a moimi tekstami.

W jednym z wywiadów przyznałeś, że kiedyś,

w swoim rodzinnym mieście, zawsze się

wyróżniałeś, miałeś łatkę "dziwnego" dziecka,

byłeś inny w porównaniu z rówieśnikami.

W jaki sposób nauczyłeś się zamieniać ten

fakt w zaletę i artystycznie wyrażać tę wyjątkowość?

Czy uważasz, że rodzaj muzyki,

którą grasz, może pomóc innym czuć się lepiej

we własnej skórze?

Mam nadzieję. Muzyka rockowa jest potężnym

medium, które może pomóc ludziom,

zwłaszcza młodszym, znaleźć siłę, by swobodnie

wyrażać siebie i swoją osobowość, bez konieczności

poddawania się dogmatom i ograniczeniom

moralnym, społecznym i estetycznym.

Mocno wierzę w oczyszczającą i wyzwalającą

siłę Rocka, która pomogła mi nigdy

nie czuć się marginalizowanym i bez ograniczeń

wyrażać artystyczną stronę swojej osobowości.

Foto: Death SS

Twoja postać jest wampirem, wydałeś album

"…in Death of Steve Silvester" i to też

oznacza nazwa zespołu, a tematy, które podejmujesz

w tekstach również bardzo często

skupiają się na kwestiach związanych z

umieraniem, więc jestem ciekawa, czy dużo

myślisz o własnej śmierci, jak by ona wyglądała,

co będzie dalej? Czy uważasz, że te

myśli są w pewien sposób inspirujące?

Myślę, że wiedza o tym, co stanie się w momencie

naszej śmierci, jest najważniejszym

pytaniem, jakie od zawsze stawiała sobie cała

ludzkość. Osobiście uważam, że jest to po

prostu przejście z jednego wymiaru do drugiego,

ponieważ prawdziwa esencja każdego z

nas jest nieśmiertelna. Oczywiście, ta myśl jest

dla mnie bardzo stymulująca i dlatego ten motyw

często powraca w moich tekstach..

W latach 90. zmieniłeś nazwę zespołu na

Sylvester's Death ze względu na potencjalne

problemy z częścią "SS" w Niemczech. Ale

w 2021 wydaliście coś w rodzaju splita, ścieżkę

dźwiękową do Suspirii (gdzie pojawiła się

tylko jedna z waszych piosenek) z niemieckim

zespołem Samsas Traum pod waszym

"tradcyjnym" szyldem, Death SS. Mam

wrażenie, że dziś dla wszystkich, nie tylko

dla Niemców, nie jest to już kwestia budząca

kontrowersje, mam rację?

Tak, to mój niemiecki dystrybutor narzucił

wówczas zmianę nazwy z Death SS na Sylvester's

Death z powodu problemów prawnych

związanych z podwójnym S, które wciąż

niektórzy idioci nadal interpretowali jako nazistowską

propagandę. Gdy umowa z nimi została

zerwana, natychmiast wróciłem do oryginalnej

nazwy, którą posługiwałem się we

wszystkich częściach świata, w tym w Niemczech.

Myślę, że wszyscy są już świadomi, że

SS to tylko inicjały mojego imienia i że Death

SS nie ma żadnym konotacji politycznych.

Wywołałeś też wiele kontrowersji we Włoszech.

Czy miałeś podobne problemy w innych

krajach? Pamiętam problemy z projektem

W.O.G.U.E (Work of God United Entertainment).

Jaka był najbardziej absurdalna

potyczka z cenzurą, jaką pamiętasz?

Zawsze byłem atakowany przez cenzurę, tak

samo we Włoszech, jak i w każdej części świata.

Z pewnością największa próba ocenzurowania,

cenzury, jaka została wystosowana

przeciwko mnie, miała miejsce, gdy Watykan

zadenuncjował mnie, ponieważ zatytułowa-

60

DEATH SS


łem jeden z moich solowych albumów "Opus

Dei", posuwając się nawet do tego, że wszystkie

fizyczne kopie tego CD zostały wycofane

z rynku. Dopiero dwa lata później udało mi

się wydać go ponownie pod nazwą W.O.G.

U.E, co, jak wspomniałaś, stanowi akronim od

"Work Of God United Entertainment". Muszę

dodać, że w tym projekcie nie było absolutnie

żadnych odniesień do religii!

Wracając do Suspirii, dlaczego na wspomnianym

już splicie znalazła się tylko jedna

piosenka waszego autorstwa, "Suspiria

(Queen of the Dead)" (która pojawiła się

również na najnowszej płycie "X")? Czy wy,

albo autorzy tego komiksu, nie chceili wykorzystać

więcej kawałków Death SS, a może

nagraliście ją już wcześniej, niekoniecznie na

potrzeby tego projektu?

To tylko dlatego, że za tym CD stoi koncept

dedykowany wyłącznie postaci Suspirii.

"Zora", inna bohaterka jednego z utworów,

również jest bohaterką komiksów, więc może

za "Suspirią..." stał wyłącznie fakt, że prywatnie

jesteś fanem opowieści obrazkowych?

Tak, to również był powód. Zora i Suspiria

to mój osobisty tribute dla świata włoskich komiksów

erotycznych opartych na estetyce horroru

z lat 70. i 80., które od zawsze były silnym

źródłem inspiracji dla Death SS.

Wydaliście także "Suspiria (Queen of the

Dead)" jako edycję specjalną singla, limitowanego

do 275 kopii. Wiem, że wcześniej

ograniczałeś ilość singli do 666 sztuk. Nie

mogłem znaleźć informacji, ile kopii twojego

drugiego singla "The Temple of the Rain/

The Wizard" zostało wyprodukowanych, ale

zastanawiam się, dlaczego w przypadku

"Suspirii" nie trzymałeś się pomysłu z 666?

Nie zajmuję się tymi rzeczami osobiście,stąd

może wynikać ta rozbieżność, ale zgadza się,

zazwyczaj wydajemy nasze konkretne wydawnictwa

w ramach Fan Clubu w zaledwie 666

egzemplarzach, podczas gdy oficjalne wydania

mają oczywiście większy nakład...

Wiem, że kochasz kolekcjonować i jest to

główny powód, dla którego wydałeś tak wiele

limitowanych singli, ale zastanawiam się,

czy nawet ty, osobiście, posiadasz je wszystkie,

czy może były jakieś konkretne wydania,

które całkowicie wyprzedałeś i teraz ci ich

brakuje?

Dobre pytanie! Wydaje mi się, że powinienem

mieć co najmniej jeden egzemplarz wszystkich

włoskich wydawnictw, ale nie jestem pewien,

czy tak faktycznie jest, dodając do tego wszystkie

płyty tłoczone i wydawane za granicą.

Co jest trudniejsze - bycie muzykiem czy

posiadanie wytwórni, mowa o Lucifer Rising?

Łączenie obu tych profesji prawdopodobnie

pomaga w obu przypadkach, ale oba

zawody mają też swoje wady i dochodzą też

czynniki stresowe...

Cóż, Lucifer Rising obecnie zajmuje się wyłącznie

wydawaniem Death SS, więc w tym

przypadku chodzi o całkowitą kontrolę nad

sytuacją. Zwykle zajmuję się wszystkimi aspektami,

które są związane z zespołem, ale z

pewnością za swoją głowną profesję uznaję bycie

artystą, natomiast w sprawach biznesowych

pomagają mi odpowiedni współpracownicy,

którzy zajmują się tym za mnie.

Oprócz inspiracji zaczerpniętych z estetyki

horrorów, motyw z pierwszego utworu, "The

Black Plague", przypomina mi również klimat

"Tubular Bells" Mike'a Oldfielda! Czy

są jakieś inne nieoczywiste inspiracje, niezwiązane

z estetyką horroru/okultystyki,

które wpłynęły na twoją muzykę? W refrenie

"Zory" są też ślady "My Girlfriend's Girlfriend"

Type O Negative (ale ich estetyka

może mieć akurat pewne podobieństwa do

twojej).

Mogę tylko powiedzieć, że podczas komponowania

"Black Plaugue" i "Zory" nie miałem w

planach nawiązań do żadnej z tych piosenek.

Jeśli usłyszałaś podobieństwa, to jest to całkowicie

przypadkowe. Muzycznie zawsze staram

się inspirować tym, co przekazuję później w

tekstach, aby móc stworzyć jak najbardziej

bezpośredni i kompletny związek z tym, co

jest opowiedziane w poszczególnych piosenkach.

Dlatego słuchacz może odnaleźć w muzyce

Death SS jak najbardziej zróżnicowane i

Foto: Death SS

odmienne muzycznie wpływy, od doomu po

glam, od poweru po gotyk, od nowej fali po

pop, wszystkie przefiltrowane przez nasz unikalny

styl łączenia metalu i horroru, który wypracowaliśmy,

współcześnie skonsolidowany

w czasie.

To prawda, poza tytułem, w "Ride the Dragon"

faktycznie słychać wpływy power metalu

(sposób riffowania, śpiewania, ogólne,

"epickie" brzmienie), to celowe działanie?

Niekoniecznie, ten kawałek po prostu wyszedł

nam w ten sposób.

Czy "The World is Doomed" odzwierciedla

twoje spojrzenie na ogólną sytuację na

świecie, czy ogólnie twoje odczucia?

Bez wątpienia żyjemy w bardzo mrocznym i

trudnym okresie, pomiędzy zarazą, wojną i

masą ograniczeń, a cały ten negatywny klimat

wpłynął na nastrój tej piosenki, która mówi o

tych tematach poprzez metaforę biblijnych

ran.

Teledysk do "The Temple of the Rain" był

pełen detali i symboliki, związanej ze starożytnymi

wierzeniami itp. Wydaje mi się, że

to był głównie twój pomysł? Jak wyglądała

wasza współpraca z Andreą Falaschi, mam

na myśli realizację wideo? Jesteście zadowoleni

z efektu końcowego?

Tak, koncepcja teledysku do "The Temple of

the Rain" to mój pomysł. Po prostu staram się

wizualnie wyrazić tematy, które porusza ta

piosenka. Ten konkretny utwór opowiada o

magii seksualnej i ogólnie o oczyszczającej sile

miłości jako lekarstwie na suchość życia "spalonego"

bólem i przeciwnościami… Częściowo

podejmuje mitologię thelemiczną Aleistera

Crowleya z odniesieniami do Nuit-Isis (Księżyc

- element kobiecy) i Hadit - Ra/Słońce -

element męski)… Deszcz ma oczyszczające

znaczenie, symbolizuje połączenie, jedność.

Deszcz jest par excellence elementem seksualnym

i kobiecym, jest przede wszystkim identyfikowany

jako pierwotna matryca życia i

regeneracji. Świątynia deszczu to symbol przemiany

i pierwotnej inicjacji.

Wiele z twoich długogrających wydawnictw

wzbogaciły covery, od Alice'a Coopera i

Rolling Stones po Agony Bag. Ale w późniejszych

latach, po nowym tysiącleciu,

przestałeś reinterpretować utwory innych

wykonawców, dlaczego? Coverowanie

artystów, których doceniasz, oczywiście w

swoim stylu, wydaje ci się teraz bezcelowe?

Może był plan umieszczenia jakiegoś coveru

na "X", ale porzuciłeś ten pomysł?

Nie ma w tym żadnej premedytacji. Po prostu

robimy covery tylko wtedy, gdy czujemy taką

potrzebę, bez planowania czegokolwiek. Na

przykład strona B trzeciego singla z "X", "Suspiria

(Queen of the Dead)" będzie coverem

zaczerpniętym ze ścieżki dźwiękowej filmu

Briana De Palmy "Phantom of Paradise".

Tytuł i liczba "X", jak kiedyś powiedziałeś,

symbolizują perfekcję, więc czy uważasz, że

"X" faktycznie jest albumem idealnym, a jeśli

tak, to dlaczego? Ze względu na różnorodność,

motywy, produkcję?

Myślę, że osiągnięcie prawdziwej perfekcji jest

rzeczą niemożliwą i dotyczy to każdego. Powiedzmy,

że starałem się zadowolić przede

wszystkim siebie, a co za tym idzie moich

zwolenników. Nie wiem, czy mi się to w pełni

udało, bo zawsze, w każdej kwestii, da się zro-

DEATH SS 61


bić coś lepiej, ale osobiście uważam, że wykonałem

kawał dobrej roboty...

Wróćmy do czasów, w których opuściłeś

szeregi Death SS w latach 80-tych. Czy

sukces kompilacji "The Story of Death SS,

1977-1984" był głównym powodem, dla którego

zdecydowałeś się wrócić do gry?

Absolutnie nie! Jeśli przeczytacie moją biografię

"The Necromancer of Rock" opowiadam

w niej bardzo szczegółowo, jak cała sprawa została

wyartykułowana… Przeniosłem się do

Florencji i wznowiłem zespół z nowymi muzykami.

Kiedy ukazała się kompilacja Minotauro,

miałem już nowy skład.

Twój styl muzyczny jest rozpoznawalny, ale

nieco różni się w zależności od albumu. Myślę,

że najbardziej niezrozumianym jest wasze

wydawnictwo z lat 2000., "Panic", które

bardzo różniło się od poprzednich. Co myślisz

o tym albumie z obecnej perspektywy?

"Panic" jest jak dotąd moim najlepiej sprzedającym

się albumem. Jestem bardzo dumny z

tej płyty, wyprodukowanej zresztą przez Neila

Kernona, z potężnym jak na tamte czasy

brzmieniem, do dziś bardzo mocnym. Reprezentuje

to, czym było Death SS w 2000 roku.

Jaki był powód, dla którego zdecydowaliście

się ponownie nagrać niektóre ze swoich

starszych piosenek na potrzeby "Rock n' Roll

Armaggedon", na przykład "Witches Dance"?

To były utwory, z których nie byłeś zadowolony,

a może czekały na odpowiedni moment,

aby wpasować się w takie aranżacje?

Nie. Po prostu pomyślałem, że niektóre piosenki

są naprawdę zbyt dobre, aby można je

było zdegradować wyłącznie do limitowanych

singli i B-Side'ów. Chciałem znaleźć dla nich

godne miejsce na długogrającym albumie.

Jakie to uczucie być częścią undergroundowej

sceny muzycznej ze zdefiniowanym, rozpoznawalnym

wizerunkiem i stylem przez tak

długi czas, nawet w erze cyfrowej? Zainteresowania

ludzi i sposoby konsumowania muzyki

są dziś bardzo różne. Czy jako doświadczony

zespół staracie się dostosować do

nowych realiów na tyle, na ile to możliwe, nie

tracąc swojego stylu, czy działacie głównie

dla entuzjastów, małej grupy?

My, Death SS, jak zawsze, po prostu idziemy

naszą własną drogą i wszystko inne mamy w

dupie!

Jakie są twoje plany na 2022, nowe wydawnictwa

kolekcjonerskie, pisanie nowego materiału,

trasy koncertowe?

Myślę, że wszystkiego po trochu z tego, co

wymieniłaś...

Wielkie dzięki za wywiad i poświęcony czas.

Ostatnie słowa dla polskich fanów, którzy

nas czytają?

Mam nadzieję, że jak najszybciej uda mi się

zagrać koncert w waszej okolicy! Stay Evil!

Iga Gromska

HMP: Skąd ten Luzifer? Nazwa Lucifer była

już zajęta, musieliście więc dokonać modyfikacji,

żeby nie mylono was z innymi grupami

o tej nazwie, przede wszystkim tą z Johanną

Sadonis?

Stefan Castevet: Kiedy przyjęliśmy tę nazwę,

nie wiedzieliśmy o istnieniu zespołu Johanny.

Kilka tygodni później zobaczyliśmyjego logo

w magazynie i byliśmy trochę wkurzeni

(śmiech). Ale potem już się tego trzymaliśmy.

To świetna nazwa. Nikt nigdy nie pomylił nas

z kimś innym.

Ciekawa jest też geneza tej grupy, bowiem

Luzifer powstał kilka lat przed założeniem

waszego, można rzec, obecnie głównego zespołu

Vulture - uaktywniliście się teraz, wykorzystując

to pandemiczne zwolnienie, bo

speed/thrash metal nigdy nie był waszą jedyną

fascynacją, tradycyjny heavy kręci was

równie mocno?

Może nie aż tak, ale zdecydowanie też bardzo

to lubię (śmiech). Tak! Wykorzystaliśmy ten

dodatkowy czas, który mieliśmy do dyspozycji,

żeby być kreatywnymi. Zaowocowało to

kilkoma miesiącami bardzo skoncentrowanego

pisania muzyki.

Można więc rzec, że lata 80. są wiecznie żywe,

a już na pewno w kontekście tradycyjnej

sceny metalowej: nie tylko brytyjskiej czy

niemieckiej, ale też szwedzkiej i innych europejskich

państw, bo przecież wtedy każde z

nich, Belgai, Holadia, etc. miało się czym pochwalić?

Scena tradycyjnego heavy metalu wydaje się w

dzisiejszych czasach być bardzo aktywna.

Każdy europejski kraj ma swoje niesamowite

zespoły, ale pojawiają się też nowe, młode kapele,

jak na przykład Venator.

Pomiędzy Luzifer a Vulture nie mamy tylko

różnic typowo muzycznych, bo poza perkusistą

odpowiadacie w tych zespołach za różne

instrumenty, inaczej też dzielicie się partiami

wokalnymi - to nie przypadek, chcieliście

uniknąć sytuacji, że coś jest do siebie zbyt

podobne, mimo jednak nieco odmiennej stylistyki?

Luzifer został założony przed Vulture, więc

nie było takiego pomysłu. Powiedziałbym też,

że te style nie różnią się nieznacznie, tylko

bardzo, bardzo się różnią (śmiech). Jak dotąd

pomysły, które mieliśmy na Vulture i Luzifera,

nie kolidowały ze sobą.

Dodatkowy czas na metal

Chłopaki z Vulture nie lubią marnować czasu. Na kolejną płytę tej grupy

było jeszcze za wcześnie, przywrócili więc do życia projekt istniejący już od kilkunastu

lat, kiedy o Vulture nie było jeszcze mowy. Grają w nim tradycyjny heavy

metal i wydali właśnie debiutancki, nad wyraz udany, album "Iron Shackles". To

old school pełną gębą, a autorski materiał dopełnia bardzo zaskakujący cover.

Jak narodził się pomysł nagrania i wydania

albumu? Uznaliście, że najwyższa pora na

coś takiego, a po "Dealin' Death" Vulture i

przy braku większej ilości koncertów mieliście

więcej czasu, była to więc decyzja typu:

teraz, albo nigdy?

Tak, coś w tym stylu. Mieliśmy dużo wolnego

czasu, wszystkie koncerty zostały odwołane i

wtedy powiedzieliśmy: zróbmy znowu coś dla

Luzifera! Nie planowaliśmy pisać całego albumu,

to po prostu stało się przypadkiem!

Większość utworów z "Iron Shackles" ma teksty

w języku angielskim, jest jednak jeden

wyjątek, "Hexer (In Dreiteufelsnamen)" - to

wasz ukłon w stronę niemieckich fanów, a

przy okazji hołd dla zespołów, na przykład

Breslau, które na we wczesnych latach 80.

nagrywały płyty w waszym ojczystym języku?

Już na naszej pierwszej EP-ce nagraliśmy

utwór po niemiecku i bardzo nam się spodobał.

Stwierdziliśmy więc, że potrzebujemy kolejnego

niemieckiego kawałka na albumie.

Teksty napisał nasz przyjaciel Ela z Iron Kobra.

On jest fantastyczny, jeśli chodzi o zabawę

z niemieckimi słowami. Doskonały wybór

i doskonały tekst (śmiech). Nie ma żadnego

"uhonorujmy to czy tamto", które stałoby za wyborem

języka w tym utworze. Być może w

przyszłości nadal będziemy robić takie kawałki,

to coś naprawdę fajnego!

Jak sądzisz dlaczego ówczesna niemiecka

scena metalowa postawiła na angielskie teksty,

nawet jeśli wiele z tych grup nie miało

szans na międzynarodową karierę, a wasze

zespoły punkowe, nowofalowe i generalnie

alternatywne śpiewały po niemiecku?

To trudne pytanie! Nie jestem w stanie powiedzieć.

Cała ta myśl, że jak utwór jest heavymetalowy

to musi mieć anglojęzyczny tekst

jest tutaj głęboko zakorzeniona, masz całkowitą

rację. Może to wynika z bezpośredniej

inspiracji NWOBHM?

Mieliście nawet cały nurt Neue Deutsche

Welle, a jego czołowym przedstawicielem

był Joachim Witt. Skąd pomysł odświeżenia

jego przeboju "Goldener Reiter", u was

opisanego jako "Der Goldene Reiter"? Byliście

lub nadal jesteście fanami tego artysty,

pamiętacie ten teledysk z telewizji, etc.?

"Der Goldene Reiter" to po prostu kawałek,

który towarzyszył w ciągu ostatnich pięciu lat

każdej naszej imprezie. Wystarczyło kilka

drobnych sztuczek, aby przekształcić go w

utwór heavymetalowy. I właśnie to jest w nim

takie wspaniałe! Tak, znam ten teledysk! Są

nawet dwa do tej piosenki, prawda? Muszę

przyznać, że nie znam zbyt dobrze jego innych

utworów. Ostatnio stał się częścią sceny

gotyckiej, grając koncerty z mrocznymi interpretacjami

swoich utworów. Straszne.

62

DEATH SS


Fajne jest to, że nie tylko zrobiliście ten numer

po swojemu, ale też wybraliście coś oryginalnego,

bo nie przypominam sobie innej

metalowej wersji tego utworu - nie można w

kółko coverować "Paranoid", "Running Free",

"Breaking The Law" czy innych klasyków tego

typu, bo staje się to w końcu nudne?

Zdecydowanie! O wiele przyjemniej jest wziąć

piosenkę, która nie jest zbyt oczywista i uczynić

ją swoją własną. Na tym właśnie powinny

polegać covery, poza takimi typu: ostatnia

mocna piosenka na zakończenie koncertu.

Ortodoksyjni metalowcy nie zarzucali wam,

że to niezbyt trafny wybór, że powinniście

wybrać jakiś mniej znany, ale metalowy numer?

Tak, zwłaszcza w Niemczech! Ludzie albo kochają,

albo nienawidzą tej kompozycji. Ale to

jest coś, na co mieliśmy cichą nadzieję.

"Iron Shackles" to krótka, zwarta płyta,

niewiele ponad pół godziny muzyki. Miało

być tak jak kiedyś, a przy okazji macie materiał

pasujący do standardów epoki streamingu,

gdzie mało kto poświęca czas na słuchanie

całych płyt?

I znowu, nie ma w tym nic wielkiego. Skończyliśmy

nagrania, mieliśmy ponad 30 minut

muzyki i rozmawialiśmy z wytwórnią, czy nazwiemy

to pełnoprawnym albumem EP-ką czy

czymkolwiek innym. W końcu to nie ma

większego znaczenia, prawda? 12-calowe płyty

i tak kosztują tyle, ile kosztują, bez względu

na to, ile minut muzyki jest na nich zawarte.

W czasach przedinternetowych

płyty winylowe i kasety,

a później również płyty CD

umożliwiały dogłębne poznawanie

muzyki. Chyba wciąż

kultywujecie te tradycje, skoro

zależy wam na wydawaniu fizycznych

nośników dźwięku?

Zdecydowanie! Wypuściliśmy

ten album we wszystkich formatach!

Dlatego podpisaliście kontrakt

z High Roller Records,

wytwórnią, która dodatkowo

umożliwiła udany start Vulture

- może do dwóch razy

sztuka?

(śmiech) Może! Zobaczymy!

Świetnie się z nimi współpracuje.

Komunikacja jest bardzo

łatwa i wszystko zawsze dobrze

się układa.

Jak więc widzicie przyszłość

Luzifer? Vulture pozostanie

waszym głównym zespołem,

ale od czasu do czasu będziecie

się uaktywniać również

Foto: Luzifer

pod tym szyldem, nie tylko w płytowym, ale

również koncertowym wydaniu?

Szczerze mówiąc, nie planujemy niczego

związanego z Luziferem. To ma być projekt

dla frajdy, typowo studyjny i tak to na razie

zostawimy. Całą naszą energię i czas poświęcamy

Vulture. Nie ma więc żadnych koncertów,

planów, celów. Po prostu: trzydzieści kilka

minut nowego heavy metalu od nas!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski


HMP: Wasza okładka dokładnie wskazuje,

czego można spodziewać się po muzyce

Thunderor. Wygląda jak okładka jakiejś super

gry wideo z lat 80. albo plakat zdobiący

klub motocyklowy. Domyślam się, że taki

był cel - dzięki okładce traficie dokładnie do

fanów klasycznego i oldschoolowego heavy

metalu.

JJ Tartaglia: Miło mi to słyszeć. Dokładnie!

Myślę, że nawet wybór kolorów bardzo pasuje

do muzyki. Muszę wyrazić uznanie dla artysty

Daniela Porty, naszego przyjaciela i wspaniałego

twórcy. Naprawdę mu się to udało.

Zaprojektował też nasze logo. Pierwszą rzeczą,

o jaką mnie poprosił przed wykonaniem

jakichkolwiek szkiców, było wysłuchanie muzyki.

Uwielbiam to w jego pracy, pozwala, żeby

to muzyka kierowała jego pomysłami i inspiracjami.

Motocykle są ważnym motywem

przewodnim albumu, ponieważ oczywiście

uwielbiam na nich jeździć, ale także dlatego,

że pojawiają się w tekstach, jako metafory podążania

naprzód i pogoni za marzeniami. Powtarzającym

się motywem są też zachody

słońca. W końcu album jest dość marzycielski

i romantyczny. Pierwotnie ta grafika miała

być okładką singla "How We Roll", a okładka

albumu miała być bardziej w stylu fotograficznego

plakatu filmowego, w stylu Indiany

Jonesa lub Jamesa Bonda. Jednak ta grafika

tak bardzo nam się spodobała, że pasowała

Kształtuje mnie dzieciństwo

Thunderor to zespół - spełnienie marzeń perkusisty Skull Fist. Zarówno

marzeń z dzieciństwa, które obracały się wokół gier i filmów z przełomu lat 80. i

90., jak i współczesnych marzeń związanych z końcem pandemii. JJ Tartaglia założył

sobie w żartach, że pandemia to czas dany mu od bogów. Nie skończy się,

póki nie nauczy się śpiewać. Jak się okazuje JJ Tartaglia przebił samego siebie, bo

nie tylko nauczył się śpiewać, ale równocześnie śpiewać i grać na perkusji. O powstawaniu

i planach na przyszłość Thunderor przeczytacie w bardzo ciekawym wywiadzie.

nam do winyla i wyobrażaliśmy sobie, że możemy

trzymać ją w rękach, więc to był decydujący

czynnik. Zrobiliśmy z tego okładkę albumu

i plakat filmowy, a następnie zdjęcia promocyjne.

Do konwencji pasuje wiele rzeczy. Pierwsza

z nich to brzmienie. "Fire it up" ma brzmienie,

jak płyta wydana przez dobrą wytwórnię na

przełomie lat 80. i 90. Jest przestrzeń, bębny

brzmią głęboko i naturalnie, świetnie słychać

każdy instrument. Jak pracowaliście nad brzmieniem?

Zastosowaliście jakieś sprzęty

analogowe? (zwłaszcza przy nagrywaniu

perkusji)

Tak, to jest właśnie to, o co nam chodziło. Jesteśmy

wielkimi fanami nagrań z lat 80., więc

Foto: Rae Chatten

byliśmy całkowicie zainspirowani tym brzmieniem,

a jeśli chodzi o mnie, to szczególnie z tej

połowy lat 80., kiedy syntezatory odgrywały

bardziej znaczącą rolę. Właściwie wszystko

nagrywaliśmy sami, w naszej sali prób. To było

spore przedsięwzięcie, ale też proces uczenia

się. Wcześniej sami robiliśmy mnóstwo

rzeczy przedprodukcyjnych, ale w moim przypadku

był to mój pierwszy raz, kiedy robiliśmy

cały album, który miał być wydany komercyjnie.

Kupiliśmy dobre mikrofony, interfejsy,

laptopy, w końcu przestawiliśmy się na oprogramowanie

do nagrywania. Wcześniej używaliśmy

po prostu tych starych 8-ścieżkowych

magnetofonów. Tacy jesteśmy oldschoolowi.

Ale tak, nastał czas, żeby ewoluować. Skupiliśmy

się po prostu na tym, żeby zrobić dobre

ujęcia. Chcieliśmy trzymać się z dala od kwantyzowania

bębnów, korekcji wysokości dźwięku,

czy nawet nadmiernej edycji. Wszystko

było nagrywane bez żadnych dodatków, chcieliśmy,

żeby było po ludzku, naturalnie. W

przypadku perkusji chodzi tak naprawdę tylko

o dobre strojenie, dobre mikrofony i dobre

wykonanie. Myślę, że nasz brak umiejętności

inżynierskich również zadziałał na naszą korzyść,

ponieważ nie znamy żadnych studyjnych

sztuczek, ani wymyślnych sposobów

edycji, więc zrobiliśmy to w starym stylu. Ale

do miksowania i masteringu zatrudniliśmy zawodowców,

bo to zupełnie inna bajka. No i

oczywiście chcieliśmy mieć coś, co będzie w

stanie sprostać współczesnym nagraniom. W

tym czasie nagrywaliśmy też nową płytę Skull

Fist, więc miksowaliśmy w tym samym studiu

(Vespa), a miksem zajął się Chris Snow, a następnie

Harry Hess z Harem Scarem zrobił

mastering.

Drugą rzeczą, która naprawdę pasuje do tej

estetyki, są teksty. Z jednej strony pasują

one do estetyki filmów i gier z lat 80., a z drugiej

- są typowe dla klasycznego heavy metalu.

Jakie było wasze rozwiązanie problemu

pisania tekstów, które musiały być jednocześnie

konwencjonalne i oryginalne? A może

nieoryginalność nie jest dla Was problemem,

bo liczy się tylko styl retro? (śmiech)

Naprawdę fajnie jest usłyszeć taką analizę, bo

to wszystko są rzeczy, które uwielbiam. Myślę,

że ostatnio zdałem sobie sprawę, że w dużej

mierze kształtuje mnie moje dzieciństwo i

rzeczy, które mnie wtedy inspirowały. To znaczy,

urodziłem się w 1984 roku, więc lata 80.

to nie moje pokolenie. Jednak jako że dorastałem

na wsi, przed erą internetu i brakiem telewizji

kablowej, wszystko było trochę w tyle.

Filmy z Van Damme'em, Indiana Jones, James

Bond, Stallone, AC/DC, Poison, Lynch

Mob... To właśnie wtedy podjąłem decyzję, że

gdy dorosnę, chcę zostać perkusistą. Tak jak

mój ojciec, który też jest perkusistą, i jak

Chris Slade z AC/DC. Jak się jest dzieckiem,

to w ogóle nie rozumie się, z czym to się wiąże.

Myślisz sobie: "ale to fajne". Ale 30 lat później

rzeczywiście tu jestem, po wielu latach

krwi, potu i łez. To nie są żarty. To prawie

tak, jakbym musiał dotrzymać jakiejś obietnicy

złożonej temu dziecku, mimo że to dziecko

to przecież ja. Czasami wyobrażam sobie, że w

innym wymiarze, moje obecne spotyka moje

dziecięce ja. Chciałbym, żeby to dziecko powiedziało:

"wow, super!". Tak więc jeśli chodzi o

teksty, to szczerze mówiąc, jest to po prostu

moje aktualne nastawienie do życia. Nigdy nie

zastanawiałem się, czy powinny być retro, czy

nie, ani nic z tych rzeczy. Chodzi po prostu o

przekazanie emocji, a główną z nich jest tęsknota

za przygodą. Czułem to przez całe życie

i czuję do dziś. To po prostu potrzeba wyjścia

z domu. Jakby za każdym rogiem czekała

przygoda na całe życie. Trzeba tylko z niej

skorzystać. Romans, niebezpieczeństwo, przyjaciele,

marzenia... Wszystko to tam na ciebie

czeka. Jest tu też trochę tekstów inspirowanych

Skull Fist, może niektórzy zatwardziali

fani to zauważą. Jest też sporo Bruce'a

Springsteena, nie zdawałem sobie sprawy,

jak wielki wpływ miały na mnie jego teksty,

dopóki sam ich nie napisałem.

64

THUNDEROR


W kilku miejscach umieszczacie celowe cytaty

z klasyków lat 80. "Dangerous Times"

zaczyna się jak Bon Jovi "Runaway", a w numerze

tytułowym solo kojarzy się z kawałkiem

"Painkiller".

Zwróciłaś na to uwagę jako pierwsza! Super.

To zabawne, bo napisałem ten kawałek myśląc,

że intro coś mi przypomina, a potem minęły

miesiące, aż przez przypadek usłyszałem

"Runaway" i pomyślałem: "O, to właśnie to!"

(śmiech) Więc tak, to był przypadek. Obie

piosenki są zupełnie inne, ale fajnie, że to podobieństwo

pojawiło się w niej bez mojego

świadomego udziału. Te wczesne utwory Bon

Jovi są po prostu wspaniałe. I tak, wydaje mi

się, że break perkusyjny w utworze "Thunderor"

jest trochę podobny do tego z "Painkillera"

z szesnastkowymi triolami na centrali. Nigdy

nie myślałem o tym w ten sposób. Ale pamiętam,

że słyszałem to samo w moim perkusyjnym

intro w kawałku "You Belong To Me" zespołu

Skull Fist. Myślę, że ponieważ "Painkiller"

jest tak kultowym intro perkusyjnym,

wielu metalowcom łatwo przychodzi ono na

myśl. Ale ja uwielbiam to intro, a także styl

Scotta Travisa, więc myślę, że i w tym przypadku

pojawił się ten wpływ.

Do tematyki i klimatu lat 80. bardzo pasują

synthy. Na Waszej płycie słyszę je kilkukrotnie,

np. w "How we roll". O ile zespole

heavymetalowe w latach 80. nie sięgały po

nie chętnie, o tyle współczesne retro zespoły

używają ich, żeby wzmocnić klimat lat 80.

Dlaczego według Ciebie stały się tak ważne

dla gatunku?

To bardzo ciekawe. Może dlatego, że uznano

to za trend, czy coś w tym stylu. Ja jestem

ogromnym fanem syntezatorów, uwielbiam je

w utworach Van Halen. Również na płytach

Ozzy'ego i Dio, ZZ Top, Judas Priest. Mam

wrażenie, że złote lata dla mnie to lata od

1984 do 1986. Może do 1988. Wydaje mi się,

że produkcja, którą uwielbiam, pochodzi

głównie z tych lat. A zbieg okoliczności jest

taki, że syntezatory są słyszalne głównie właśnie

w tym okresie. Jestem też wielkim fanem

Emerson, Lake and Palmer. Kiedy miałem

18 lat grałem na perkusji w tribute bandzie

ELP, co dało mi okazję, by naprawdę zagłębić

się w ich muzykę. Poza tym, mam klasyczne

wykształcenie w grze na fortepianie, co w połączeniu

z moją miłością do syntezatorów

sprawia, że nie da się ich nie lubić. (śmiech).

Myślę, że dużą rolę odgrywa też gatunek synthwave

z ostatnich lat. Na przykład soundtrack

z Kung Fury i wszystko, co powstało

później. Dla mnie to też była inspiracja, która

wprowadziła mnie w "tryb syntezatorowy",

kiedy nagrywałem partie klawiszowe.

Zapytałam o to muzyka zespołu Anahata.

Synthy (zwłaszcza gatunek dungeon synth)

występuje na płytach epic metalowych. Jego

odpowiedź brzmiała: "Myślę, że coś, co przyciąga

muzykę synth do grania dokładnie tego

rodzaju metalu jest chęć nie tyle śpiewania i

grania "o metalu" czy "bycia gwiazdami

rocka" lub czegoś w tym rodzaju, ale raczej

żądza budowania światów. Napisać spójny

"epic metalowy" album to jak napisać powieść,

historię czy zbudować krainę, w której

słuchacz się zanurzy. "

To bardzo fajne. Nie jestem zaznajomiony z

dungeon synth (śmiech), ale brzmi to niesamowicie

i na pewno to sprawdzę. To wyjaśnienie

ma dla mnie sens, ale bardziej kojarzy mi

się z czymś takim jak Turisas,

gdzie rzeczywiście czuje się

przeniesienie do innej rzeczywistości,

albo z symfonicznymi

rzeczami, takimi, jak Nightwish,

które umiejętnie używają

klawiszy. Jednak wydaje mi się,

że oni używają całej masy

dźwięków. Wydaje mi się, że w

sferze heavy metalu pojawił się

nowy ruch z klasycznymi

dźwiękami syntezatorów, takich

jak Beast In Black i kierunek,

w którym zmierza nowy

Striker. Bardzo podoba mi się

też to, co robi H.E.A.T. Dla

mnie syntezatory sprawiają, że

muzyka jest bardziej "marzycielska",

a tego właśnie chciałem

dla Thunderor. Chcę, żeby

słuchacz poczuł nagłą potrzebę

życia i podążania za głosem

serca. Uronienia łzy, kiedy

się pakujesz i wyjeżdżasz, bo w

głębi duszy wiesz, że to słuszna

decyzja. Po kilku piwach wybierz

się na przejażdżkę motocyklem

przy dźwiękach Stages

zespołu ZZ Top, a będziesz

wiedziała, o czym mówię.

Foto: Rae Chatten

W niewielu zespołach perkusista gra jednocześnie

rolę wokalisty. W klasycznym heavy

metalu na koncertach bardzo ważny jest widoczny

frontman kapeli. Jaki macie plan na

koncerty? Domyślam się, że chcecie robić

show i bawić publikę, więc na pewno macie

coś w zanadrzu, np. inne niż tradycyjne ustawienie

perkusji?

Tak, to na pewno wiąże się z pewnymi wyzwaniami.

Oczywiście chcemy dać publiczności,

jak najlepsze show i bardzo mnie kręcą możliwości,

jakie daje nam nasze położenie. Jako

power trio mamy możliwość stworzenia formacji

w stylu odwróconego klucza gęsi, która

moim zdaniem może być bardzo efektywna.

Wiele można zdziałać przy użyciu kilku podestów

i świateł. A na większych scenach możemy

być jeszcze bardziej kreatywni. Jestem

naturalnie wielkim fanem Phila Collinsa,

więc wyobrażam sobie, jak fajnie byłoby zacząć

utwór na pianinie, a potem przejść do

perkusji. Albo pociągnąć temat keytara. Rozmawialiśmy

o bitwie gitara kontra keytar, w

której ja i Jonny wymienialibyśmy się solówkami.

Kiedyś myślałem, że te pomysły są bardzo

odległe, ale może wcale nie aż tak. Tak

czy inaczej, to wszystko jest bardzo ekscytujące.

Ani nie gram na perkusji, ani nie śpiewam,

ale intuicja mi podpowiada, że robienie jednocześnie

obu czynności może być trudne

pod kątem zachowania rytmu i złapania oddechu.

Długo trzeba ćwiczyć, żeby zdobyć tę

umiejętność? A może moje spostrzeżenia są

mylne, i to wcale nie jest trudne?

Na początku było to niesamowite wyzwanie.

Ledwie wyobrażałem sobie śpiewanie, a co dopiero

robienie tego podczas gry na perkusji. A

na dodatek trzeba było śpiewać do mikrofonu.

Myślałem, że będę ciągle uderzał rękami o statyw,

a mikrofon uderzy mnie w zęby i cała scenografia

się rozpadnie. (śmiech) Ale z czasem

udało mi się to opanować. Jako perkusista

mam świadomość, że niezależne działanie

kończyn mam już wyćwiczone i mam już koordynację

czterokierunkową, więc musiałem

tylko dodać piątą "kończynę". W końcu zacząłem

się czuć tak samo, jakbym śpiewał,

brzdąkając na gitarze akustycznej. Z wypełnieniami

było trudniej, jeśli musiałem śpiewać

nad nimi, ale teraz mogę to robić bez problemu.

Jest to bardzo satysfakcjonujące i dające

dużo radości. Nie sądzę, żebym mógł się teraz

cofnąć. Czuję, że mogę przekazać moje przesłanie

o wiele lepiej, wykonując obie te czynności,

ponieważ tego właśnie chcę. Chcę, aby

publiczność odczuwała emocje, które ja odczuwam.

Jeśli chodzi o mikrofon, zdecydowałem

się na model Tommy'ego Lee, który

świetnie mi się sprawdza, a dodatkowo moim

zdaniem dobrze wygląda

Powstaliście w samym środku pandemii.

Lockdown ułatwił czy utrudnił Wam nagrywanie

płyty i formowanie kapeli? Przyznam,

że większość kapel, które powstały w czasie

pandemii mówiło, że był to bardzo kreatywny

czas, który mimo trudności, sprzyjał powstawaniu

nowych pomysłów.

Lockdown był brutalny, to na pewno. W 2020

roku mieliśmy sporo tras koncertowych ze

Skull Fist, które musieliśmy odwołać lub kilka

razy przekładać. Ale w przypadku Thunderor

zadziałało to na naszą korzyść. Nagle

mieliśmy cały ten przestój, więc była to dla

nas idealna okazja, żeby naprawdę skupić się

na nagrywaniu i nie spieszyć się. Zwłaszcza, że

po drodze wciąż uczyłem się wszystkiego.

Mieliśmy więc luksus czasu dla nas, to była

wspaniała rzecz. Z pewnością sprzyjało kreatywności,

a także mojemu zdrowiu psychicznemu.

To był idealny sposób na odwrócenie

uwagi od całego chaosu na świecie, naprawdę

tego potrzebowałam. Lubiłem żartobliwie myśleć

sobie, że powodem pandemii był znak od

bogów, że muszę nauczyć się śpiewać i nagrać

album Thunderor, i że pandemia nie skończy

się, dopóki nie wykonam tych zadań. Był to

fajny sposób motywowania się i pomagał mi

odnaleźć sens w nowej rzeczywistości.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

THUNDEROR

65


funkcję liderów?

Rogga i ja jesteśmy siłą napędową, ale w zespole

każdy ma coś do powiedzenia. Po wydaniu

albumu Kjetil dołączył do zespołu na

pełny etat, a Markus Rosenkvist zajął

miejsce perkusisty (wystąpił gościnnie w

utworze "Dying for My Dreams"). Tak więc

można powiedzieć, że Teddy/Kjetil/Markus/

Rogga/Peter jest stałym składem zespołu.

W muzyce chodzi o to, by uszczęśliwiać ludzi

Jeśli Gauntlet Rule nie jest supergrupą, to nie wiem, co mogłoby nią być.

Wchodzący w jej skład muzycy udzielali się w większej liczbie zespołów, niż istnieje

dni w roku kalendarzowym. Tym razem zaproponowali tradycyjny, rozpędzony

heavy metal w sam raz dla maniaków Iron Maiden i Gream Reaper. Mam

nadzieję, że premiera "The Plague Court" będzie dla kogoś pretekstem do zapoznania

się z twórczością gitarzysty Rogga Johansson'a oraz odpowiadającego na pytania

basisty Peter'a Svensson'a.

HMP: Każdy muzyk Waszego power trio ma

doświadczenia związane z niezliczoną ilością

innych zespołów, które grały bardziej

ekstremalne gatunki metalu niż heavy metal.

Jaki jest mit założycielski heavy metalowego

zespołu Gauntlet Rule?

Peter Svensson: Rogga Johansson (gitara) i

ja (bas) współpracowaliśmy już przy kilku

projektach, kiedy zwróciłem się do niego z

propozycją stworzenia czegoś w stylu heavy

metalowym. Mój inny główny zespół, Assassin's

Blade, był w pewnym sensie zawieszony,

a ja naprawdę chciałem tworzyć nowe utwory

w tym stylu. Rogga był bardzo chętny, bo też

uwielbia klasyczny metal i dla odmiany chciał

zrobić coś innego niż death metal. Szczerze

mówiąc, nie czuł się pewny, czy podoła temu

zadaniu, ale powiedziałem mu, że ma to w sobie

i myślę, że album, który powstał, mówi

sam za siebie. Następnie skomponowałem

utwory i napisałem teksty. Lars Demoké dołączył

jako perkusista sesyjny, a my zaczęliśmy

szukać wokalisty. Próbowaliśmy kilku różnych

śpiewaków, aż skontaktowaliśmy się z

Teddy'm Möllerem, który swym potężnym

głosem przerósł wszelkie oczekiwania.

Czyli w Waszym przypadku utwory powstały

przed wyklarowaniem się składu?

W przypadku debiutu "The Plague Court"

tak. Na drugi album mamy już skład, teraz

uzupełniony o perkusistę Marcusa Rosenkvista.

Nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy

pracować nad nowymi utworami. Mamy

już swój format, więc będziemy po prostu doskonalić

utwory i ich aranżacje.

Czyli oficjalnie wskazywany skład: Peter

Svensson (bass), Rogga Johansson (guitars),

Kjetil Lynghaug (guitars), Lard Demoke

(drums) and Teddy Möller (vocals), nie jest

już tym aktualnym? Ty i Rogga pełnicie

Wiele zespołów stara się kopiować styl Iron

Maiden (np. Master Spy). W Waszym przypadku

jest tak, że chociaż w materiałach prasowych

deklarujecie, że Gauntlet Rule to

muzyka dla fanów Maiden, to jednak "The

Plauge Court" nie przypomina żadnego z albumów

Maiden. Wasza muzyka ma swój

własny klimat. Jak ważne jest dla Was granie

unikalnej muzyki? Co sądzisz o zespołach,

które celowo naśladują innych?

W naszej muzyce są oczywiste wpływy Maiden,

ale nigdy nie powiedziałbym, że ich kopiujemy.

Naprawdę nie lubię zespołów, które

próbują naśladować jakiś konkretny zespół

lub album. Jest to po prostu tribute band wykonujący

własne utwory. Nie widzę w tym

sensu. Kiedy tworzę muzykę, chcę mieć coś

świeżego, nawet jeśli brzmi to tradycyjnie, bo

inaczej po prostu włączyłbym "Piece of

Mind" i słuchał czegoś, co jest o wiele lepsze

niż jakakolwiek kopia, którą ja (lub ktokolwiek

inny) mógłby kiedykolwiek stworzyć. Z

drugiej strony, w muzyce chodzi o to, żeby

uszczęśliwiać ludzi, więc jeśli ktoś jest szczęśliwy,

kopiując album z '84 roku, nie będę mu

tego zabraniał.

Czy nagrywanie "Plague Court" było ekscytującym

i ekstrawaganckim doświadczeniem,

czy raczej standardową pracą? Czy

przy jej okazji nauczyłeś się czegoś nowego?

Sam styl nie różni się zbytnio od moich innych

zespołów Assassin's Blade i Cult Of

The Fox, ale sposób pracy był niezwykle wydajny

i zabawny. Często zdarza się, że sesje

nagraniowe ciągną się w nieskończoność,

zwłaszcza gdy ludzie nagrywają w domu (tak

jak my z większością materiału na płycie), ale

w przypadku Gauntlet Rule pisanie i nagrywanie

przebiegało sprawnie i szybko. Nigdy

wcześniej nie pracowałem z Teddym, ale to

była prawdziwa przyjemność. Wziął on moje

podstawowe pomysły i przekształcił je, tworząc

niesamowite melodie i aranżacje wokalne.

Jeśli mieliśmy jakiś pomysł, po prostu go

wypróbowywaliśmy i widzieliśmy, czy działa,

czy nie. Wiem, że to brzmi naprawdę prosto i

w zasadzie tak powinno być, ale niestety często

w zespołach jest tak wiele różnych wizji i

polityki. Nie uwierzycie, przez jakie bzdury

przeszedłem w zupełnie nieznanych mi zespołach

(śmiech). W związku z tym jestem

naprawdę zadowolony z twórczej atmosfery

panującej w Gauntlet Rule.

Czy "The Plague Court" to koncept album?

Nie, na tym albumie nie ma żadnego ogólnego

konceptu. Powinieneś sprawdzić "Piece", z

Roggą i ze mną, jeśli interesują Cię koncepty.

Jestem wielkim fanem albumów koncepcyjnych,

ale na tym albumie chciałem trochę zróżnicować

tematy. Do końca nie byliśmy pewni,

które utwory znajdą się na ostatecznym

albumie, a pisząc koncept trzeba uwzględnić

wszystkie napisane do niego kawałki.

Foto: Gauntlet Rule

Powiedzieć, że śpiewacie o "wewnętrznych

66

GAUNTLET RULE


zmaganiach" brzmi cool, ale co to właściwie

znaczy? Czy doświadczasz jakichś "wewnętrznych

zmagań", które chciałbyś wyrazić w

swojej muzyce? Jak radzisz sobie z najtrudniejszymi

"wewnętrznymi zmaganiami" w

swoim życiu?

Myślę, że każdy ma swoje własne zmagania.

Walka z nimi lub ich akceptacja trwa całe

życie. "Valley of Thorns" jest oparta na historii

kogoś, kto przeszedł przez osobistą traumę i

musi sobie z nią radzić. Wiele z moich osobistych

wewnętrznych zmagań owocuje tekstami

utworów, większość z nich w moich

doomowych zespołach Void Moon i Anchorite.

Lubię rozmyślać o różnych rzeczach i poglądach,

a najlepszym ujściem dla mnie jest

zawarcie tych myśli w tekstach.

Z nieskrywaną dumą dzielisz się w mediach

społecznościowych bardzo pozytywnymi

recenzjami "The Plague Court". Czy spodziewaliście

się tak pozytywnego odzewu?

Czuję się naprawdę szczęśliwy z powodu pozytywnego

odzewu. W pewnym sensie nie

jestem zaskoczony, ponieważ uważam, że album

wyszedł nam niesamowicie. Ale jednocześnie

nie byłem pewien, czy ludzie znajdą

czas, by w pełni go docenić, biorąc pod uwagę

wszystkie inne płyty, które ciągle się ukazują.

W każdym razie, staraliśmy się skupić na

stworzeniu wspaniałego heavy metalowego

albumu i myślę, że nam się to udało.

Naprawdę podoba mi się okładka "The

Plague Court".

Wykonał ją Dan Goldsworthy. Ja zrobiłem

szkic, a on na tej podstawie stworzył arcydzieło.

Chcieliśmy zawrzeć w obrazie podwójne

znaczenie słowa "gauntlet".

Jak Wam się pracowało z Blaze'em Bayley'

em w utworze "Dying For My Dreams"?

Kiedy już udało nam się skontaktować z

Blaze'em i jego managementem oraz ustalić

wszystkie praktyczne szczegóły, proces nagrywania

utworów był bardzo prosty. Blaze

zasugerował nawet zmianę niektórych elementów

oraz dodał kilka własnych rzeczy. To

była naprawdę owocna współpraca. A to, że

Blaze zaśpiewał jedną z moich piosenek, wciąż

wydaje mi się kompletnie odjechane. Zdecydowanie

jest to spełnienie moich marzeń.

Czy uważasz Lorraine Gill, która śpiewa w

waszym utworze "A Choir Of Angels", za

jedną z pierwszych kobiet w amerykańskim

metalu?

Tak, zdecydowanie! Uwielbiam jej głos, a w

tym utworze spisała się rewelacyjnie. Poznałem

LP Taist of Iron "Resurrection" (1984)

ponad 20 lat temu i odtąd uwielbiam wokal

Lorraine. Kilka lat temu zobaczyłem ich na

Keep It True w Niemczech i postanowiłem

porozmawiać z Lorraine. Tym właśnie zakończyła

się nasza pogawędka.

Twojej wytwórni From The Vaults?

Szczerze mówiąc, nie wiem. To jest czysto biznesowa

decyzja wytwórni. Nadal kupuję płyty

CD, żeby słuchać ich w samochodzie lub w

domu. A płyty LP w domu. Ale najczęściej jestem

trochę leniwy, więc jeśli mam album na

CD, to po prostu go odtwarzam. Innym razem

lubię patrzeć na okładkę winylu...

Właśnie znalazłem na oficjalnej stronie

From The Vaults informację, że "The Plauge

Court" miał się ukazać miesiąc wcześniej.

Czy mieliście jakieś opóźnienie?

Album był niejednokrotnie opóźniany, więc

cieszę się, że w końcu się ukazał (nawet jeśli

wciąż czekamy na winyl). Myślę, że ten szalony

czas oczekiwania na tłoczenie winyli

zniechęca niektóre zespoły. Tak jak w przypadku

ostatniego albumu U.D.O., który został

wydany jesienią, a winyl ukazał się dopiero

teraz.

Czy zamierzacie zagrać jakieś koncerty jako

Gauntlet Rule? Na jakich festiwalach najbardziej

chcielibyście się pojawić w przyszłości?

Jeśli uda nam się skoordynować nasze harmonogramy,

to bardzo chciałbym zagrać na

żywo. Pracując nad albumem głównie w czasie

plandemii trudno było mieć szansę na jakiekolwiek

wspólne próby. Myślę, że świetnie

sprawdzilibyśmy się na mniejszych festiwalach,

takich jak Headbanger Open Air czy

Keep It True w Niemczech, albo Metal Magic

w Danii!

Sam O'Black

U nas w Polsce, pierwszą heavy metalową

wokalistką była z kolei Irena Bol z zespołu

Stos.

Irena i Stos brzmią świetnie. Na pewno przyjrzę

się im bliżej.

Czy wydajecie więcej CD niż wersji winylowych

"The Plague Court" (bo winyl jest w

limitowanej edycji)? Czy uważasz, że metalowcy

częściej słuchają muzyki z płyt CD

niż z winyli, czy jest to decyzja biznesowa

GAUNTLET RULE 67


Sen o Śmierci

Czy można grać prawdziwy heavy metal we dwójkę? Zdecydowanie tak!

Świetnym tego przykładem jest debiutujący "Mortal Soil", duet prosto z, jak sami

określają ciemnych fińskich lasów. Mimo że Joel i Nick swoje teksty piszą po angielsku,

to nie można nie zauważyć tego chłodnego północnego klimatu, który w

połączeniu z brzmieniem brytyjskiego metalu z pewnością łamie pewne schematy.

Sam skandynawski metal od zawsze był fascynujący i mroczny, a metalowcy z tego

półwyspu relacje ze śmiercią mają, powiedzmy dość pokomplikowane i to czuć

również na tej płycie. Joel L. Burner jest też prawdopodobnie jedynym muzykiem,

który na koncerty raczej nie chodzi a nawet za nimi nie przepada, poniżej wyjaśni

też, dlaczego nie lubi myśleć o przyszłości, a także o tym, gdzie najchętniej lubi

pisać teksty, ale tego można już się powoli domyślać.

HMP: Wiem, o was tyle że jesteście heavy

metalowym zespołem prosto z ciemnych Fińskich

lasów, moglibyście powiedzieć coś o

tym opowiedzieć?

Joel L. Burner: Jesteśmy duetem z Finlandii,

ja zajmuję się gitarami, basem i partiami wokalnymi,

a Nick Grave gra na bębnach. Zespół

założyliśmy w okolicach 2019 roku, choć

ciężko jednoznacznie określić jego datę narodzin,

ponieważ ten projekt chodził mi po głowie,

odkąd pisałem pierwsze riffy dla Mortal

Soil. Zdecydowałem, że zanim wypuszczę

Płyta nie ma nazwy, tytuł jest nazwą waszego

zespołu, dlaczego tak?

Uważam, że ten debiutancki album ma

funkcjonować jako wprowadzenie do naszej

twórczości, dlatego pomyślałem, że nazwanie

krążka nazwą zespołu dobrze się sprawdzi.

Kolejnym powodem była moja chęć nawiązania

do tradycji, wiele zespołów które uwielbiam,

takich jak The Doors, Black Sabbath,

Motörhead, Thin Lizzy, Angel Witch, Iron

Maiden, ją zachowało.

Tworzycie duet, jak chcielibyście odtwarzać

swoje utwory na żywo?

Jeśli trafilibyśmy na odpowiednich ludzi, znalazłoby

się dobre miejsce, z świetną atmosferą,

to może zdecydowalibyśmy się zagrać kilka

koncertów. Osobiście, rzadko kiedy chodzę na

występy na żywo, uważam, że najlepiej muzyki

słucha się samotnie nocą, ale może pewnego

są one dla mnie przewodnikiem po tej niepoznanej

ciemności, do której każdy kiedyś trafi.

Spodobały mi się akustyczne wstawki,

szczególnie wstęp do "Forever In Absence",

jednak muszę przyznać, że po jego usłyszeniu,

mocno skojarzył mi się ze wstępem do

utworu "Tears Of Rain" Grety Van Fleet,

słyszeliscie ten utwór? Czerpiecie inspirację

też z nowo powstałych zespołów metalowych

lub rockowych?

Nigdy nie słyszałem tego utworu, ale szczerze

mówiąc nie jestem zdziwiony, intro do

"Forever In Absence" to tylko kilka prostych

akordów zaczerpniętych z refrenu i zaaranżowanych

na gitarze akustycznej. Uwielbiam

brzmienie akustyków, więc możecie spodziewać

się ich na naszych kolejnych nagraniach.

Inspiracje do utworów czerpie głównie z emocji,

których doświadczam i które odczuwam.

Myślę o kompozycji jak o obrazie, tylko moją

farba jest muzyka, to nią maluję. Oczywiście

jest też trochę zespołów które są dla mnie inspiracją,

ale są one z bardzo zróżnicowane gatunków,

od Johnego Casha do Rainbow.

Obecnie nie śledzę aktywnie sceny rockowej

czy metalowej, większość twórców, do których

regularnie zaglądam w poszukiwaniu inspiracji

do pisania, to zespoły z ostatnich 15 lat, takie

jak In Solitude, The Devil's Blood i The

Oath. To niesamowite kapele, które bardzo

szanuję i polecam każdemu posłuchać ich

twórczości.

swoją muzykę, to poświęcę kilka lat na szkolenie

się w tworzeniu utworów i przygotowywaniu

materiału. Przez pewien czas mieliśmy nawet

pełny skład, ale to nie wypaliło, niektórym

brakowało niezbędnej motywacji, wtedy

zdecydowałem, że wezmę sprawy w swoje ręce

i zostanę tylko z Nickiem.

Foto: Mortal Soil

dnia zagramy nasze piosenki na żywo, jeśli będzie

nam to pisane.

W waszej muzyce dominuje grobowy klimat

i wątek śmierci, skąd to wypłynęło? Ma to

wątek personalny?

Koncept śmierci fascynuje mnie, odkąd zdałem

sobie sprawę z jej istnienia. Jest to wielka

tajemnica i ogromna siła, której nie da się w

pełni wyjaśnić, mimo że każdy człowiek będzie

musiał się z nią kiedyś zmierzyć. Jeśli

chodzi o atmosferę, to od czasu do czasu chodzę

na miejscowy cmentarz, słucham tam demówek

i piszę teksty, to miejsce pomaga poczuć

ich klimat, więc w tej kwestii trafiłeś.

Miałem też wiele snów o śmierci i umieraniu,

Partie na organach, chórki i dzwony do tego

często powtarzający się wątek cmentarza,

Inspiruje was muzyka kościelna?

Te elementy wnoszą do muzyki żałobne i podniosłe

uczucia, dlatego dobrze do nas pasują.

Myślę, że atmosfera jest też jednym z powodów,

dla których lubię wykorzystywać te elementy

w naszej muzyce. Tak jak wspominałem,

wiele utworów powstaje na cmentarzu.

Rockhard Magazine umieścił wasz album na

swojej playliście, patrząc na to, że to wasz

debiut, to ogromne osiągniecie, prawda?

Tak, oczywiście, myślę, że to ogromne osiągnięcie.

Zdaje sobie sprawę, że nasz album

pojawił się znikąd, nie ma nas na scenie, a ja

osobiście nie jestem nawet na żadnych mediach

społecznościowych, poza oficjalnymi

kontami Mortal Soil. Jestem naprawdę szczęśliwy,

że wybrali nasz album do swojej playlisty.

Jak trafiliście do Power Underground Records?

Szukając wytwórni, która mogłaby wydać

nasz album, przypomniałem sobie o Underground

Power Records i o wydanej przez

68

MORTAL SOIL


nich 7-calowej płycie Satan's Fall, więc skontaktowałem

się z nimi i zapytałem, czy byliby

zainteresowani współpracą. Zaoferowali nie

tylko płytę CD, ale także wersję winylową

(która, mam nadzieję, niedługo się ukaże).

Właśnie dlatego chcieliśmy wydać nasz album

przez UPR.

Mortal Soil to jednorazowy projekt, czy jednak

macie plany na kolejne albumy i chcielibyście

kontynuować współpracę?

Wydamy więcej muzyki, kiedy będziemy mieli

wystarczająco dużo materiału. Znamy się od

lat więc łatwo pracuje nam się razem w studio,

myślę, że cały czas idziemy naprzód. Jeśli chodzi

o przyszłość, to zbytnio o niej nie myślę,

bo trzeba pamiętać, że wszystko może się

skończyć w każdej chwili, a każda noc tylko

zbliża nas do końca.

Postać z okładki powinno kogoś symbolizować,

jest jakąś metaforą?

Postać z okładki albumu to bohaterka utworu

"Her Demon Eyes". kawałek opowiada o złej,

czarodziejskiej kobiecie, która na środku

cmentarza wyłania się z ciemności i prowadzi

protagonistę w stronę śmierci, aby stali się jednością.

Postrzegam tę postać jako przewodnika,

który prowadzi słuchacza przez album.

Dobre czasy dla heavy metalu już niestety

dawno minęły, nie czujecie czasami, że czas

na coś nowego?

Właściwie to nie, nadal dużo słucham starego

bluesa czy country i uważam, że one nigdy się

nie przeterminują. Stary heavy metal uważam

za dobry taki, jaki jest i nie lubię zbytnio mieszać

z tradycją. Oczywiście trzeba mieć własne

podejście i starać się używać muzyki jako swojego

prywatnego pędzla do malowania muzycznego

obrazu wewnętrznych uczuć, ale nie

sądzę, żeby istniał zbyt nowoczesny sposób

uprawiania heavy metalu.

Jak mijała wam praca nad materiałem, mieliście

cały album od początku zaplanowany

czy był to bardziej proces spontaniczny?

Postrzegam ten album bardziej jako kompilację

utworów, niż zaplanowaną płytę. Cały proces

zaczął się wiele lat temu, kiedy zacząłem

zapisywać pierwsze riffy, które z czasem nabierały

kształtu, a z nimi w pewnym sensie

cały album. Tak naprawdę do

momentu, w którym nie dostałem

master tracków, to nie

byłem pewien czy to w ogóle

będzie pełny album.

Minęło kilka miesięcy od wydania,

jesteście zadowoleni z

odbioru "Mortal Soil"?

Tak, myślę, że odbiór był w

porządku, zarówno jeśli chodzi

o recenzje i o to co sam

usłyszałem. Tak jak wspomniałem,

nie wiem nic o mediach

społecznościowych, a tym bardziej

jakiejkolwiek na nich promocji,

więc cieszy mnie każdy

sprzedany album. W dzisiejszych

czasach bardzo trudno

jest dotrzeć ze swoją muzyką

do odpowiednich miejsc, ponieważ

cały czas ukazuje się

tak wiele nowych rzeczy. W

związku z tym występy na żywo

byłyby dobrym sposobem

na promowanie muzyki.

Miks i Mastering brzmi

Foto: Mortal Soil

świetnie, jak udało wam się

osiągnąć takie brzmienie?

Mówiąc krótko, kluczem do sukcesu jest

znalezienie odpowiednich ludzi do tej roboty.

Inżyniera, który zajął się miksem, znam od lat

i wiedziałem, że zna się na tym, co robi. Po

pierwszych próbkach powiedziałem mu, żeby

brzmienie było przeciwne do tego, jakie mają

metalowe zespoły, które słyszy się w radiu.

Chciałbym, żeby spróbował zrealizować to

tak, jakby to był stary album rockowy, myślę,

że to się udało. Jeśli chodzi o mastering, to polecono

mi Janne, sprawdziłem jego pracę,

portfolio było świetne. Dostaliśmy od niego

właśnie taki mastering, na jaki liczyliśmy.

Słychać u was wpływ Judas Priest, jak i

Ritchiego Blackmore'a, to są legendy i z

pewnością każdy zespół grający heavy metal

od nich czerpie, ale czy macie też zespoły

znacznie mniejsze czy mniej popularne, które

stały się dla was przełomowe?

Miło to słyszeć, Rainbow i Deep Purple z pewnością

mają duży wpływ na mnie jako twórce.

Jeśli chodzi o nieco mniejsze zespoły, które

stały się dla mnie przełomowe, to te o których

wspominałem wcześniej wszystkie te kapele

stworzyły niewiarygodnie magiczne dzieła,

które mają na mnie ogromny wpływ. Niestety

nigdy nie miałem okazji zobaczyć żadnego z

tych zespołów na żywo, mimo że nawet raz

miałem bilet na koncert Uncle Acid & The

Deadbeats, gdzie The Oath mieli być supportem,

ale rozpadli się przed rozpoczęciem trasy.

Jesteście zespołem ze Skandynawii, jednak

śpiewacie po angielsku, cała wasza muzyka

brzmi raczej brytyjsko, dlaczego tak? Możemy

spodziewać się wydań w waszym języku

ojczystym?

Lubię pisać teksty po angielsku, ponieważ

moim zdaniem lepiej pasują one do muzyki

rockowej i czuję, że w tym języku, mogę lepiej

wyrazić siebie. Trudno byłoby przekazać to

samo po fińsku, tam słowa są dłuższe i nie

pasują do tego rodzaju muzyki tak dobrze jak

język angielski. Nie mówię nie dla wydania w

naszym ojczystym języku, ale na razie skupimy

się bardziej na angielskim.

Na koniec chciałbym zapytać, o to który

utwór jest waszym osobiście ulubionym a

który najmniej wam się podoba?

Moim ulubionym utworem jest "Forever in Absence",

jest to dla mnie bardzo osobista piosenka,

a proces jej pisania wymagał ode mnie wiele

wysiłku. Musiałem ustawić swój umysł na

odpowiednim poziomie, aby napisać ten tekst

i myślę, że wyszedł całkiem nieźle. Najmniej

lubię "Sanctuary of Death", głównie dlatego,

że jest to najstarsza piosenka i napisałem ten

tekst w 10 minut, więc nie jest on dla mnie tak

ważny jak na przykład wspomniana liryka do

"Forever in Absence".

Dziękuje bardzo, za poświęcony czas, powodzenia!

Dziękujemy za rozmowę i pozdrawiamy!

Szymon Tryk

Foto: Mortal Soil

MORTAL SOIL

69


Ideał kobiet wyjętych spod jarzma społecznej opresji

Jeremy Sosville okazał się powściągliwym i rzeczowym rozmówcą. Nie dał

się sprowokować do dłuższej wypowiedzi, za to na pytania dotyczące swojego nowego

albumu "Lights On" odpowiadał czujnie i bystro. Wyobrażam sobie, że robił

to w przerwie pomiędzy graniem na gitarze, skoro jego zespół Sanhedrin zalicza

się do jednych z najbardziej płodnych, nowych kapel heavy metalowych. Dopiero

co w 2015 roku zawiązali w Nowojorskim Brooklynie power trio, a już cieszą się

trzecim długograjem. Metal Blade Records widzi w nich potencjał, Stallion dzieli

z nimi scenę, a żuraw z wdziękiem rozświetla dla nich zimowy nieboskłon.

HMP: Zagracie niedługo kilka show w

Niemczech wraz ze Stallion. Nie będzie to

Wasza pierwsza wizyta w Europie. Co tym

razem macie swoim fanom nowego do zaoferowania?

Jeremy Sosville: Oczywiście, całkiem nowy

zestaw utworów z naszego najnowszego krążka

"Lights On". Uważam za niesamowite, że

możemy tworzyć setlistę bazując na aż trzech

albumach z własnym materiałem.

Oba zespoły: Sanhedrin i Stallion, mają coś

wspólnego z motywem "światła". Ich ostatni

długogrający album nosi tytuł "Slaves Of

Time", wasz najnowszy LP nazywa się

"Lights On", a Wasza wspólna trasa koncertowa

"Slaves Of Light". Czy uważasz, że

heavy metal bywa zbyt mroczny, podczas

Pochodzicie z Nowego Jorku, który leży na

tej samej szerokości geograficznej co Hiszpania,

Włochy czy Grecja, dokąd ludzie z

krajów położonych nieco dalej na Północ (takich

jak Niemcy czy Polska) zwykli latać zimą,

aby złapać trochę słońca. Lecz gdy do

Polski przylatuje ptak zwany żurawiem, ludzie

biorą to za symboliczny znak końca zimy.

Tym razem przylot Sanhedrynu da nam

znak "Światła Zapalone" (Lights On). Jak

się czujesz w takiej roli?

Przypuszczam, że nasz przyjazd do Niemiec

na początku maja może kojarzyć się komuś z

końcem zimy, ale z pewnością nie było to

przez nas planowane. Pojedziemy w maju

zwyczajnie dlatego, że na maj nas zarezerwowali.

Ciemna materia może stanowić nawet 80%

masy Wszechświata, więc ciemność to nie

nauką i wyjaśnianiem fizyki, więc zostawię to

im. Cała sztuka bada kondycję ludzką, a muzyka

wyraża ją w sposób uniwersalny, bez potrzeby

używania wspólnego języka werbalnego.

Człowiek ma zarówno jasną, jak i ciemną

stronę, podobnie jak każda forma sztuki.

Wielu heavy metalowych muzyków zwykło

opisywać rzeczywistość taką, jaka ona jest,

bez owijania w bawełnę.. Kiedy coś jest irytujące

lub nudne, mówią o tym bez skrępowania.

Dla niektórych fanów może to brzmieć

dziwnie, gdy odkrywają, że nie wszystkie

aspekty życia ich idoli w trasie są wspaniałe.

Joacim Cans powiedział ostatnio, że

czasami nie spotyka się z fanami po koncercie

Hammerfall, bo jest wykończony po dwugodzinnym

śpiewaniu. Zdaje się, że stereotypowi

amerykańscy muzycy nigdy by się do

czegoś takiego publicznie nie przyznali. Jak

myślisz, czy Amerykanie mają więcej światła

w swoim życiu niż Europejczycy?

Nie mogę mówić za cały kontynent, więc tego

nie zrobię. Powiem tylko, że dla Sanhedrin

nasi fani są wszystkim. Jeśli możemy poświęcić

im trochę naszego czasu po koncercie, to

chętnie to robimy, zwłaszcza z uwagi na całe

wsparcie i inspirację, jaką nam dają. Są takie

momenty w trasie, kiedy możesz być wyczerpany

lub masz inne problemy życiowe, więc z

drugiej strony mam nadzieję, że fani nie wezmą

tego zbyt osobiście, kiedy nie będziemy

mogli z nimi porozmawiać.

gdy nawet metalowcy potrzebują więcej

światła, teraz bardziej niż kiedykolwiek

wcześniej?

Wcale nie uważam, że heavy metal jest zbyt

mroczny. W zasadzie większość heavy metalu,

który nie ma mrocznych motywów, nie bardzo

mnie interesuje. Myślę jednak, że w dzisiejszych

czasach światu przydałoby się więcej

światła. Wygląda na to, że świat pędzi od jednego

kryzysu do drugiego, a to staje się męczące.

Foto: Suzanne E. Abramson

tylko stan skupienia związany z metalem.

Co więcej, ciemność istniała na długo przed

tym, jak metalowcy zaczęli zgłębiać jej meandry.

Naukowcy z Uniwersytetu Johnsa

Hopkinsa w Baltimore (stan Maryland)

opracowali niedawno matematyczne ramy,

zgodnie z którymi ciemna materia uformowała

się przed Wielkim Wybuchem (prawdziwa

informacja). Ponieważ mieszkasz w

Nowym Jorku, niedaleko Baltimore, jak wyjaśniłbyś

tym naukowcom wkład heavy metalu

w zrozumienie relacji między światłem a

ciemnością?

Myślę, że naukowcy lepiej niż ja radzą sobie z

Jaka jest Twoja obecna opinia na temat różnic

między amerykańską a europejską (sub)

kulturą heavy metalu?

Wydaje się, że kultura europejska ma pod pewnymi

względami głębszy związek z muzyką

heavy metalową. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli

chodzi o fanów, jest więcej podobieństw niż

różnic. Wszyscy kochamy tę muzykę i lubimy

patrzeć, jak wielcy artyści dokonują wielkich

rzeczy.

Jak wyobrażałbyś sobie istnienie "light metal"

jako odrębnego gatunku heavy metalu?

Mam na myśli takie ciężkie brzmienia, które

daje nam mnóstwo pozytywnej energii, przeciwnej

do energii "dark metalu"? Jakie przykładowe

zespoły heavy metalowe zaliczyłbyś

do podgatunku "light metal"? Czy znalazłby

się wśród nich Sanhedrin?

Nie używałbym terminu "light metal" wcale.

Metal ma być ciężki, niezależnie od tego, czy

jest podniosły, czy melancholijny. Osobiście

obraziłbym się, gdyby Sanhedrin został nazwany

"light" w jakimkolwiek aspekcie. Staramy

się, aby nasze brzmienie było tak mocne i

gęste, jak to tylko możliwe.

70

SANHEDRIN


Według Metal Archives Sanhedrin istnieje

od 2015 roku, ale według last.fm, wasz zespół

grał koncerty w Tokio już w 2007 roku. Czy

macie jakieś wcześniejsze doświadczenia

muzyczne związane z Japonią? A może jest

ona na waszej liście marzeń?

Jeśli jakiś Sanhedrin grał kiedykolwiek w Japonii,

to była to inna grupa o tej samej nazwie,

a nie my. Nie graliśmy jeszcze w Japonii,

ale z pewnością skorzystalibyśmy z takiej

okazji.

Jeśli zmiany trwają wiecznie ("Change

Takes Forever" to tytuł jednego z utworów z

albumu Sanhedrin "Lights On" - przyp. red.)

to jakie czynniki wpłynęły na zmianę waszego

sposobu myślenia pomiędzy albumami "A

Funeral For The World" (2017), "The Poisoner"

(2019) i "Lights On" (2022)?

Jako jednostki jesteśmy z reguły ciekawskimi

ludźmi. Ta ciekawość napędza zespół i jego

pragnienie, by nie nagrywać ciągle tych samych

płyt. Choć wszystkie trzy nasze albumy

mają podobne brzmienie, jesteśmy dumni, że

mają one swoją własną, niepowtarzalną

tożsamość. Jeśli chodzi o konkretne bodźce, to

w przypadku ostatniego albumu mieliśmy do

czynienia z dość niezwykłymi okolicznościami

(plandemia, śmierć bliskiej osoby itp.), które

sprawiły, że proces pisania i nagrywania płyt

musiał zostać zmieniony i dostosowany.

Wasz perkusista Nathan Honor powiedział

(o "Lights On"): "ważne było, abyśmy

jeszcze bardziej dopracowali nasze brzmienie

i strzec się tego, co wcześniej nam wadziło".

Co to dokładnie znaczy?

Myślę, że ma na myśli fakt, że jesteśmy teraz

w Metal Blade - wytwórni o znacznie większym

zasięgu niż wszystko, z czym mieliśmy

do czynienia wcześniej. W połączeniu z dodatkowym

czasem, jaki dała nam pandemia,

mogliśmy naprawdę skupić się na szczegółach

utworów w sposób, w jaki nie robiliśmy tego

na poprzednich dwóch albumach. Ważne

było, żeby ta płyta była tak spójna i mocna,

jak to tylko możliwe, i myślę, że udało nam się

to osiągnąć.

Skąd wiecie, kiedy Wasze utwory są ostatecznie

ukończone? Czy Wasza muzyka nieustannie

ewaluuje, a w pewnym momencie

musicie przerwać ten proces, myśląc "ok,

pozwólmy piosenkom naturalnie

się rozwijać, ale po X miesiącach

idziemy do studia i nagrywamy

muzykę tak, jak do

tego czasu dojrzeje"?

Wszyscy trzej wiemy, kiedy

utwór jest skończony. Jako

kompozytorzy dążymy do tego

samego, więc rzadko kiedy zdarza

nam się nie być pewnymi,

kiedy praca jest skończona.

Koncertowe wykonania różnią

się szczegółami od wersji studyjnych,

ale ogólnie rzecz biorąc,

gramy utwory na żywo tak,

jak zostały napisane i nagrane.

Kiedy zbiór utworów jest gotowy

do nagrania, mamy już za

sobą próby, nagrania demo, dyskusje

itd. W studiu chodzi już

tylko o to, żeby wydobyć

dźwięki i zrobić dobre ujęcia.

Niekiedy zdarza się, że w studiu

dodajemy coś, czego nie

planowaliśmy, co często wzbogaca

i tak już dobry utwór.

Najbardziej w Waszej muzyce

podobają mi się melancholijne,

nastrojowe momenty.

Dlatego też moim ulubionym

utworem z "Lights On" jest

"Hero's End".

Na każdym albumie mamy mieszankę wolniejszych

oraz dynamiczniejszych utworów i

myślę, że wychodzi to im na dobre. Dzięki

temu każdy utwór stanowi unikalną, odrębną

przygodę, przeżywaną przez słuchaczy w

ramach podróży przez cały album.

Foto: Suzanne E. Abramson

Do dynamiczniejszych, bardziej bezpośrednich

utworów na "Lights On" zalicza się np.

"Scythian Women", które brzmi jak tysiąc

nagranych wcześniej petard heavy metalowych,

ale naprawdę daje kopa. Czy Scytyjskie

Kobiety to ci sami ludzie co Osetiańskie

Kobiety? Dlaczego właśnie im dedykowaliście

numer?

"Scythian Women" został zainspirowany

znaleziskiem archeologicznym, które miało

miejsce kilka lat temu w Rosji. Odkryto tam

grób scytyjskich wojowniczek. Erica była na

tyle zafascynowana historią tych kobiet, że

napisała dla nich utwór. Reprezentuję one

przedchrześcijański ideał tego, kim mogą być

kobiety, gdy nie są ograniczane przez normy

społeczne lub religijną opresję.

Każdy z Waszych albumów składa się z

dokładnie ośmiu utworów. Sommo Inquisitore

(właściwie Giuseppe Cialone) powiedział

mi w zeszłym roku, że on też

umieszcza na swoich albumach dokładnie

osiem utworów, bo osiem to magiczna liczba.

Jak ważna jest dla Ciebie ósemka?

Na swoich albumach umieszczamy tyle utworów

(i w takiej kolejności), ile uważamy za

optymalne. Uwzględniamy przy tym ograniczenie

płyty winylowej. Nigdy nie była to

świadoma decyzja, żeby na każdym albumie

znalazło się akurat osiem utworów, ale to ciekawe,

że tak się to do tej pory układało. Może

następny album będzie inny... Okaże się.

Najbardziej bezpośrednim sposobem, w jaki

ktoś może wesprzeć Sanhedrin, jest odwiedzenie

Waszego oficjalnego sklepu internetowego

z merchem. Czy zamierzacie wkrótce

zaktualizować ofertę, dodając do niej materiały

związane choćby z okłądką "Lights

On"?

Tak, będziemy dodawać produkty w miarę ich

dostępności. Większość dostępnych obecnie

gadżetów związanych z "Lights On" można

nabyć w Metal Blade Records, ale mamy też

kilka nowych przedmiotów w naszym sklepie

(https://sanhedrinmerch.myshopify.com/).

Będziemy również oferować nowe rzeczy na

trasie, więc zachęcamy - przyjdźcie i zobaczcie

nas. Mamy nadzieję, że w miarę upływu roku

będziemy dodawać do trasy koncertowej kolejne

daty.

Sam O'Black

Foto: Suzanne E. Abramson

SANHEDRIN

71


Esencja metalu

- Staramy się szanować nasze wpływy i pisać w taki sposób, żeby stworzyć

coś, czego jeszcze nie słyszano zagranego w ten sposób w przeszłości - mówi Rüsty,

basista Fer De Lance. Długogrający debiut tej grupy "The Hyperborean" potwierdza,

że to odpowiednie podejście, świetnie pasujące do epickiego, doom i tradycyjnego

metalu, będącego podstawą bardzo udanych utworów, z "The Mariner",

"Sirens" czy tytułowym na czele.

HMP: Zespół amerykański, a nazwa francuska

- jej angielski odpowiednik Spearhead

był już zajęty, a bardzo wam się podobała,

stąd takie jej brzmienie?

Rüsty: Pozdrowienia z Chicago! Zgadza się,

nazwę naszego zespołu można tłumaczyć z

francuskiego, ale jest to również nazwa węży,

rodziny żmijowatych, która żyje w Ameryce

Południowej. Ich ukąszenie może być śmiertelne

dla człowieka. Jest to temat jednego z

naszych utworów, który nosi tytuł "Colossus".

EP-ka "Colossus" to wasze pierwsze dokonanie

- to tylko cztery utwory, bo chcieliście

przekonać się jak zostanie odebrany wasz

materiał w wersji płytowej?

Przed nagraniem "Colossus" mieliśmy gotowych

o wiele więcej utworów, ale czasami 45

minut muzyki niekoniecznie tworzy świetny

album. Wybraliśmy więc cztery utwory, które

dobrze ze sobą współgrały i to one złożyły się

na tę EP-kę. Wydaliśmy ją również na 12" winylu

i uważamy, że na tym formacie brzmi

najlepiej.

Nakład tej płytki nie był zbyt wysoki, ale

poszło chyba nieźle, start mieliście udany i

dlatego już po dwóch latach mogliście pochwalić

się długogrającym debiutem?

Winyl został wydany przez naszą wytwórnię i

wyprzedany, w naszych magazynach pozostało

co najwyżej kilka egzemplarzy, więc uważamy,

że to był dobry znak. Dziękujemy tym,

którzy nas wspierali! Ponieważ EP-ka została

wydana na początku globalnej pandemii, nie

było okazji aby promować ją na żywo, wykorzystaliśmy

więc ten czas, by skupić się na pisaniu

materiału na album. W tym czasie napisaliśmy

tak dużo materiału, że praktycznie

mamy napisane i zaplanowane dwa kolejne albumy

oraz jeszcze jedną EP-kę.

Przed sesją nagraniową i nawet po niej mieliście

spore zamieszanie w składzie, bo najpierw

pojawienie się nowego perkusisty i wokalistki,

potem zaangażowanie drugiego gitarzysty

- to już z myślą o koncertach, żeby

brzmienie Fer De Lance było pełniejsze?

Nie było żadnych zawirowań. W naszym nowy

materiale pojawiły się bardziej ekstremalne

bębny, a to nie leżało w zakresie moich umiejętności.

Wiedzieliśmy więc, że będziemy musieli

znaleźć perkusistę, który będzie potrafił

grać w taki sposób. Co więcej, na naszej EP-ce

grałem już głównie na basie i byłem szczęśliwy,

że mogę jako basista przejść na pełny etat.

Na szczęście Collin zanim odszedł skontaktował

nas ze Scudem (Sept Of Memnon) i po

tym, jak wysłał nam on próbki swoich umiejętności

w kawałku "Fer de Lance'", mieliśmy

dobre przeczucia, a kiedy już zagraliśmy razem

i poznaliśmy go, od razu wiedzieliśmy, że

to "nasz człowiek". Mniej więcej w tym czasie

zaprosiliśmy Mandy Martillo, aby dołączyła

do nas na gitarze akustycznej i wokalu. Potrzebowaliśmy

takiej osoby do grania na żywo,

tak więc na nasze szczęście w składzie znalazła

się kolejna utalentowana osoba. Natomiast

zupełnie przypadkiem spotkałem J.

Geista (Beastlurker) w kawiarni w mojej okolicy.

Obaj mieliśmy na sobie metalowe koszulki,

więc łatwo nawiązaliśmy rozmowę i okazało

się, że mamy wiele wspólnych inspiracji.

Wkrótce stało się jasne, że Geist będzie dobrze

pasował do Fer de Lance. Zaprosiliśmy

go i jesteśmy wdzięczni, że zgodził się i w ten

sposób uzupełnił się nasz skład.

Znaliście Mandy jeszcze z czasów Satan's

Hollow, do tego wspierała was też w czasie

sesji nagraniowej "Colossus" - to wtedy

pomyśleliście po raz pierwszy, że taki dwugłos

fajnie sprawdza się w waszych utworach

i warto pokusić się o ciąg dalszy tej

współpracy?

Jeśli spojrzysz wstecz na nasze poprzednie dokonania

jeszcze w Moros Nyx (nawet na pierwsze

demo) usłyszysz już nakładane wokale i

chóry MP oraz coś, co mógłbym nazwać podejściem

"over the top, but not over the line".

Obaj uwielbiamy to potężne brzmienie. Zatrudniliśmy

Mandy ponieważ potrzebowaliśmy

pełnoetatowego gitarzysty akustycznego, ale

oczywiście każdy, kto słuchał jej poprzednich

płyt z Midnight Dice czy Satan's Hollow, z

pewnością zauważy, że śpiew Mandy miał

pozytywny wpływ na "The Hyperborean" i

na to, co zespół będzie w stanie wykonać na

żywo.

Od początku stawialiście na długie, rozbudowane

kompozycje, czego potwierdzenie

mamy też na "The Hyperborean". To pewnie

nie przypadek, chociaż obecnie słuchacze

często nie tego już niestety oczekują, nawet

w świecie metalu?

Staramy się nie myśleć o takich rzeczach pod-

Foto: Fer De Lance

72 FER DE LANCE


czas pisania. Osobiście nie przywiązuję wagi

do długości utworów. Zależy mi na tym, żeby

muzyka była tworzona ze szczerością, pasją i

pełnym oddaniem naszej artystycznej wizji.

Wy jednak jesteście tradycjonalistami,

wychowanymi na takich albumach jak "Rising"

Rainbow czy "Hammeheart"/"Twilight

Of The Gods" Bathory, etc., etc., tak więc,

skoro do tego stylistyka epickiego heavy/

doom metalu rządzi się określonymi regułami,

możecie więc tylko powiedzieć ewentualnym

niezadowolonym: słuchaj jak jest,

albo odpuść, bo to dźwięki nie dla ciebie?

Generalnie rzecz biorąc to, czy dane wydawnictwo

jest sukcesem, czy nie, czy podoba

się ludziom, czy nie, jest dla nas nieistotne.

Piszemy muzykę dla siebie, taką, którą my

chcemy usłyszeć i słuchać. Nie sądzę jednak,

żebym kiedykolwiek powiedział to słuchaczowi.

Jeśli komuś podoba się muzyka, to świetnie,

jeśli nie, to jest to jego przywilej.

Jest jakiś punkt wspólny pomiędzy dawnym

a obecnym podejściem muzyków do heavy

metalu? Przecież te dawne zespoły nie miały

bezpośrednich źródeł inspiracji, musiały być

nowatorskie, szukać własnego stylu i brzmienia,

kiedy teraz mamy istne zatrzęsienie

klonów grup z lat 70. i 80.?

To jest coś, nad czym często się zastanawiałem

w ciągu ostatniego roku. Z pewnością podążamy

śladami tych, którzy byli przed nami,

podobnie jak wszystkie "stare zespoły". To, co

tworzymy jest sumą wszystkich naszych wpływów.

Niektóre nowe zespoły, których słucham

wydają się być dokładnymi kopiami klasycznych

kapel jak Judas Priest, Iron Maiden,

Black Sabbath czy Manilla Road. Ile

razy słyszeliście "Kill The King" Rainbow w

utworach innych zespołów? Nawet wielkich

nazw! To nadal jest dobre, ale nie innowacyjne,

a to innowacja dla mnie jest tym, co napędza

moje artystyczne wizje. Staramy się szanować

nasze wpływy i pisać w taki sposób, żeby

stworzyć coś, czego jeszcze nie słyszano zagranego

w ten sposób w przeszłości.

Celowo w tych czasach blichtru, zwracania

na siebie uwagi tanimi efektami czy głupimi

akcjami typu gramy z playbacku i wykorzystujemy

rozpętaną tym aferę w celach promocyjnych,

postawiliście na konkret, esencję

metalu, po prostu muzyczną prawdę?

Nieczęsto się zakładam, ale kiedy już to robię,

stawiam na esencję metalu. Niedawno widziałem

Rotting Christ grający w Chicago. Używali

playbacku, był on jednak tak dobrze

zmiksowany, że ledwo to zauważyłem. Co

więcej, był to jeden z najbardziej intensywnych

koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem.

Jeśli więc masz zamiar coś zrobić, to zrób

to dobrze, z sensem i intencją.

Powierzchowne interesowanie się muzyką

odbierasz jako swoiste zagrożenie dla jej

ambitniejszych czy niszowych gatunków?

Przecież jeśli ktoś posłucha 30 sekund z "The

Mariner" czy utworu tytułowego, to niczego

z tego nie wyniesie, tak naprawdę nie będzie

miał o nim żadnego wyobrażenia, bo trzeba i

warto poznać wszystko, nie ma innego wyjścia?

Nie sądzę, żeby to było zagrożenie, i naprawdę

nie mogę o tym myśleć podczas tworzenia

muzyki. Jak mogę winić jednostkę za bycie

powierzchownym, skoro nasza kultura i systemy

komunikacji (media społecznościowe) nagradzają

takie zachowanie? To jest nasz świat

i jeśli nam się nie podoba, to powinniśmy podjąć

jakieś działania, żeby go zmienić albo po

prostu zamknąć mordę.

Macie jednak i takich słuchaczy, którzy doceniają

"The Hyperborean" jako zwarty materiał.

Jest to istotne o tyle, że to koncepcyjna

całość, zainspirowana ponoć pandemicznymi

lockdownami?

W ciągu ostatnich kilku lat MP opuszcza

USA latem, udając się na północ, gdzie pracuje.

Do USA wraca dopiero wiosną. Oznacza

to, że MP jest odizolowany od domu, rodziny,

przyjaciół i reszty zespołu przez ponad połowę

roku. Oczywiście połączenie internetowe

pozwala nam kontynuować pracę z zespołem,

ale bycie tak daleko od domu przez tak długi

czas musi być ciężarem. Ta długa podróż i

przedłużająca się izolacja, którą, jak sądzę,

wielu z nas odczuwało, przeżywając pandemię

w ciągu ostatnich dwóch lat, napędza muzykę

i tematykę "The Hyperborean". Opowieść nie

jest jednak poświęcona pandemii czy zamknięciu.

Chociaż akcja rozgrywa się w III wieku

p.n.e., to jako ludzie XXI wieku możemy

rozpoznać pewne tematy i metafory. My, jako

zespół, wczuwamy się w "The Mariner" i spodziewamy

się, że wielu słuchaczy również.

Tego żeglarza można traktować jako swoisty

symbol obecnej ludzkości? To ktoś przytłoczony

pełną zła i paradoksów cywilizacją,

szukający powrotu do natury jako czegoś

szczerego i prawdziwego, gdzie żegluga niejako

wyzwoli go od wszystkiego?

Zgadza się.

Nie jesteś jednak czasem zbytnim idealistą,

skoro zakładasz, że nie tylko więcej ludzi zda

sobie z tego wszystkiego sprawę, ale w dodatku

zacznie coś robić, żeby zmienić swoje

życie na lepsze?

Czy jest inna alternatywa niż bycie idealistą?

Trudno jest zachować pozytywne nastawienie.

Mam nadzieję, że wszyscy możemy znaleźć

więcej poczucia wspólnoty w tym świecie. Myślę,

że zaczyna się to od porzucenia postawy

"jak mogę sobie pomóc, żeby mieć więcej" i

zwrócenia się bardziej ku pytaniu "jak mogę

pomóc innym?".

Czyli zawsze warto spróbować, tym bardziej,

że dzięki muzyce w sieci wasz przekaz

i tak trafi do ludzi na całym świecie, "The

Hyperborean" może więc być impulsem

motywującym kogoś do działania?

Jeśli nasza muzyka pomoże ludziom przetrwać

dzień, będzie nam bardzo miło, jeśli to

usłyszymy. Niemal codziennie dziękuję

wszechświatowi, że mam przywilej istnieć na

tej planecie w czasach, kiedy tak ogromne ilości

muzyki są dostępne w formatach, które są

tak tanie i szybkie (jeśli masz internet: pamiętaj,

nie każdy ma). Jednak bardzo interesujące,

a wręcz niesamowite, jest to, że ludzie na

całym świecie słuchają i kupują ten album.

Świadczy to o tym, że internet może także

łączyć ludzi.

Pandemia jakby ustępowała, a wy, z tego co

wiem, zamierzacie to wykorzystać ruszyć w

trasę, odwiedzając, między innymi również

Europę?

Wygląda na to, że się dostosowujemy. Zabukowaliśmy

nasz pierwszy koncert w Chicago

na lato tego roku, a w planach mamy jeszcze

kilka innych występów w USA. Jeśli szczęście

dopisze, po raz pierwszy zagramy w Europie w

2023 roku na Keep It True Festival w Niemczech.

Brakowało wam koncertów? Do tego w tym

obecnym składzie jeszcze na żywo nie graliście,

dochodzi więc aspekt pewnej ekscytacji

nową sytuacją?

W momencie udzielania tych odpowiedzi

byłem na kilku koncertach po raz pierwszy od

jesieni 2021 roku. Brakowało mi występów,

ale wykorzystałem tę przerwę i skupiłem się

na pisaniu muzyki, ćwiczeniu i nauce. Po

trzech latach przerwy w Chicago odbył się

właśnie Legions Of Metal Festival. To był

ważny krok i ponownie rozpalił we mnie koncertowy

ogień. Fer de Lance ma za sobą wiele

wspaniałych prób w pełnym składzie i jesteśmy

podekscytowani, że w końcu możemy

przenieść muzykę i atmosferę naszego zespołu

na scenę koncertową. W tej chwili nasza muzyka

brzmi surowiej i potężniej niż kiedykolwiek

myśleliśmy, że jest to możliwe.

Czekacie też pewnie niecierpliwie na reakcje

słuchaczy i pierwsze recenzje "The Hyperborean",

bo to najważniejszy sprawdzian

rezultatów waszej kilkuletniej pracy - jesteście

pewni swego, czy jednak jest gdzieś

trochę niepokoju, jak fajni przyjmą tę płytę?

Łatwo wpaść w ten rodzaj niespokojnego myślenia,

kiedy kończysz album jesienią i czekasz

sześć-siedem miesięcy, zanim ktoś go

usłyszy. Nietrudno wtedy o przesadę. Szczerze

mówiąc może trochę tego mieliśmy, ale

wiedzieliśmy, że trzeba będzie ciężko pracować,

żeby dać ludziom na żywo doświadczenie,

które dorówna uczuciom i atmosferze płyty.

Więc krótko po tym, jak zakończyliśmy pracę

nad "The Hyperborean", zaczęliśmy próby do

występów na żywo i do tego pisanie kolejnych

nowych utworów. I myślę, że wszyscy wiedzieliśmy,

że daliśmy z siebie wszystko, żeby

nagrać tę płytę. Jeśli wykonujesz pracę, masz

mniej czasu na zastanawianie się, czy ludziom

się spodoba, czy nie. Rób swoje, rozwiąż to -

to najlepsza metoda.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

FER DE LANCE 73


Nie tylko covery

Grupa CoverNostra wzbogaciła swą dyskografię o kolejny minialbum.

"Pętla" to nie tylko nowa wersja autorskiej kompozycji tytułowej, ale też zaskakujące

przeróbki klasycznych utworów Megadeth i TSA - zaskakujące, bo jednak

rzadko słyszy się "Symphony Of Destruction" i "Wyciągam swoją dłoń" w tak klasowym,

kobiecym wykonaniu, a do tego nowa frontwoman grupy Jadwiga Frydrychowska

poradziła sobie wyśmienicie również z "Mam dość" Lombardu. Teraz zespół

zapowiada debiutancki album, na który trafią nie tylko własne kompozycje,

ale też kolejne przeróbki i tu również nie obędzie się bez zaskoczeń.

HMP: Kiedy niespełna dwa lata temu rozmawialiśmy

przy okazji premiery waszego

debiutanckiego minialbumu "Katharsis dusz"

zapowiadaliście, że kolejne wydawnictwo to

tylko kwestia czasu. Nie umieliście jednak

sprecyzować co nagracie, znowu coś krótszego

czy może album - stanęło na tej pierwszej

opcji, tańszej i pasującej bardziej do

obecnych czasów, kiedy trudno przyciągnąć

na dłużej uwagę słuchaczy?

Grzegorz Soluch: Cześć Wojtku! Witam także

wszystkich czytelników HMP i fanów metalowej

muzy! Odnosząc się do twojego pytania,

tym razem pudło! Wydaliśmy miniCD

"Pętla" nie dlatego, że to tańsza opcja. Od

naszej ostatniej rozmowy zmienił się skład zespołu,

na najważniejszej chyba pozycji w kapeli,

bo na froncie. Jadzia świetnie wpasowała

się w zespół i z marszu nagraliśmy z nią dwa

kawałki: "Mam dość", cover zespołu Lombard

oraz nasz autorski numer "Pętla", który pojawił

się wcześniej na płytce "Katharsis dusz".

Jadzia zaśpiewała ten numer w swojej wersji,

ze zmienioną linią melodyczną wokalu. Potem

nagraliśmy kolejne dwa numery, "Symphony

Of Destruction", cover zespołu Megadeth

oraz "Wyciągam swoją dłoń", cover zespołu

TSA. Wszystkie te numery zostały nagrane z

myślą o promocji zespołu w sieci, bowiem do

każdego z tych numerów został zrealizowany

teledysk. I takie też było pierwotne założenie:

nagrać z Jadzią parę numerów i przedstawić

zespół CoverNostra w nowym wcieleniu w

sieci. Już po zrealizowaniu tych numerów pojawił

się pomysł, żeby zebrać wszystkie kawałki

nagrane z Jadzią, włącznie z tym, który pojawił

się na poprzedniej płytce, czyli coverem

Grzegorza Ciechowskiego - "Tak długo czekam

(Ciało)" - i wydać to na kolejnej mini płytce.

Chodziło wyłącznie o to, żeby zaprezentować

nasze nowe wcielenie i żeby te numery nie

przepadły w zalewie niezliczonych propozycji

internetowych. Niecierpliwych uspokajam:

pracujemy nad naszym pierwszym długograjem

i mam nadzieję, że płyta ukaże się jeszcze

w tym roku.

wstępnych wersjach. Pewnie też samą sesję

nagraniowa podzielimy na dwie części. Najpierw

nagramy cztery numery, a za jakiś czas

resztę. Ciężko połączyć pracę zawodową, życie

osobiste, granie. A jeszcze nagrywanie, to

też w połowie robimy w własnym zakresie.

No, ale wiedziałem, na co się piszę. Niestety

wojna za wschodnią granicą, nie motywuje

mnie do wielogodzinnych sesji.

Skąd pomysł odświeżenia "Pętli"? Pamiętam,

że to z wielu względów ważny dla was

utwór, ale zmiany są chyba czysto kosmetyczne,

to znaczy poza warstwą wokalną niczego

nie zmieniliście?

Jadwiga Frydrychowska: Jak słusznie zauważyłeś

Wojtku, utwór "Pętla" stanowi dla

nas szczególną wartość nie tylko muzyczną,

ale i emocjonalną. Stąd też wynika moja wokalna

interpretacja, która nie miała na celu

radykalnej zmiany linii, a jedynie odzwierciedlenie

moich emocji i wrażliwości wokalnej.

Michał Kitel - poprzedni wokalista, wykonywał

ten utwór w swoim "klimacie" i świetnie

mu to wychodziło. Ja jednak uznałam, że skoro

to nasz flagowy numer, a teraz to właśnie ja

będę odpowiedzialna za jego przekaz, warto

oddać w nim siebie, a nie jedynie odtwarzać

to, co zrobił wcześniej Michał.

Adam Rogowicz: Ja bym w ogóle cały ten numer

nagrał na nowo, a nie tylko wokale. Ale

już tak zawsze mam, że dwa dni po nagraniu

numeru już bym go przerabiał i poprawiał

(niekoniecznie na lepsze). Jedynie deadline i

marudzenie reszty zespołu, mnie powstrzymuje

przed ciągłymi zmianami.

74

COVERNOSTRA

Foto: CoverNostra

Formuła pozostała jednak niezmienna: podstawa

to covery, dopełnione nową wersją autorskiej

"Pętli" - nazwa CoverNostra jednak

co czegoś was zobowiązuje? (śmiech).

Grzegorz Soluch: Dokładnie tak! W końcu

jesteśmy CoverNostra! Mieliśmy opracowanych

kilka coverów w bardzo dobrych aranżach

autorstwa naszego basisty Adama "Metala"

Rogowicza i grzechem byłoby tego nie

zarejestrować w studio. Co do naszego autorskiego

kawałka to uważamy, że jest na tyle dobry,

że chcieliśmy zobaczyć, jak wyjdzie w wykonaniu

Jadzi. Uważamy, że wyszło naprawdę

dobrze i warto było do niego wrócić. Jeżeli

komuś się spodobało i chciałby usłyszeć

więcej naszych własnych numerów to pragniemy

zapewnić, że na pierwszym długograju pojawi

się więcej autorskich kawałków Cover-

Nostra!

Adam Rogowicz: Nazwa zobowiązuje, choć

prace nad nową płytą nie potwierdzają na razie

tego. Skończone mam na razie dwa numery

autorskie, trzy kolejne są w trakcie roboty.

A covery dopiero dwa i to na razie w bardzo

Nastąpiła za to zmiana za mikrofonem, do

tego dość kluczowa, bowiem Michała Kitla

zastąpiła Jadwiga Frydrychowska - jak doszło

do tej roszady?

Grzegorz Soluch: Jadzia bywała na naszych

koncertach, na dodatek znaliśmy się prywatnie.

Ta znajomość dotyczy przede wszystkim

Jadzi i Adama "Metala" Rogowicza. Zarówno

Adam, jak i Jadzia spotykali się wcześniej

ze swoimi zespołami na tych samych scenach.

Stąd wiedzieliśmy, że Jadzia jest doskonałą

wokalistką i CoverNostra zyskałaby na sile,

gdyby Jadzia pojawiła się w naszym składzie.

Stąd pewnego dnia (a w zasadzie późną nocą

w piwnicy u Tomasza Gawlika, naszego gitarzysty,

po suto zakrapianym spotkaniu), złożyłem

Jadzi propozycję nie do odrzucenia.

Napisałem do niej, a Jadzia odpisała, że jest

zainteresowana. To był dobry początek. Jako,

że trzeba kuć żelazo póki gorące, następnego

dnia wsiadłem w auto i pojechałem do Jadzi

do domu, ustalić szczegóły naszej współpracy.

Okazało się, że nadajemy na tych samych falach

i mamy podobną wizję tego, co chcielibyśmy

tworzyć w ramach CoverNostra. Tak

to się zaczęło.

Jadwiga Frydrychowska: Moja prawie dwudziestoletnia

przyjaźń z Adamem "Metalem"

krążyła wokół muzyki, koncertów, festiwali i

ilekroć się spotykaliśmy, zawsze w przypływie

przyjacielskich emocji padało hasło "Musimy

coś razem pograć". (śmiech) Ale jakoś te ścieżki

muzyczne nie mogły nam się skrzyżować. I

gdy powstało CoverNostra, z wielką przyjemnością

przyjeżdżałam na koncerty. Podczas

jednego z nich, a był to niezapomniany koncert

w klimatycznych podziemiach Kopalni

Guido, Michał w ferworze zabawy podał mi

mikrofon, żebym z publiczności zaśpiewała

fragment któregoś z coverów. Wtedy jeszcze


nikt z nas nie przypuszczał, że w pewnym sensie

symbolicznie przekazał mi nie tylko mikrofon,

ale i rolę frontwoman CoverNostra. No i

wreszcie Adam i ja gramy w jednym zespole!

(śmiech)

Adam Rogowicz: Jak już wszelkie znaki w

piekle wskazywały, że nie dokończę trzeciej

płyty z Killjoy'em to pomyślałem żeby moje

kawałki troszkę przerobić i nagrać z wokalami

Jadzi. Ale jakoś nie mogłem się w to w pełni

zaangażować. Jadzia też była wtedy zajęta innymi

sprawami. No, ale co się odwlecze, to nie

uciecze. I teraz w końcu jest okazja razem coś

pograć

W sumie nie było to coś aż tak zaskakującego,

bo przecież śpiewała już z wami wcześniej,

również na "Katharsis dusz" - nie musieliście

daleko szukać; była, jak to się kiedyś

mówiło, pod ręką i do tego wiedzieliście, że

się sprawdzi?

Grzegorz Soluch: Jadzia na płytce "Katharsis

dusz" pojawiła się na totalnym spontanie.

Adam "Metal" Rogowicz wymyślił, żebyśmy

nagrali cover "Tak długo czekam (Ciało)". Od

razu też wpadł na pomysł, żeby nagrać Ciało

"męskie" i Ciało "żeńskie". Podstawową wersję

zaśpiewał nasz ówczesny wokalista, a co do

wersji żeńskiej to Jadzia była naszym naturalnym

wyborem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy,

że wkrótce Jadzia zostanie naszą główną

wokalistką.

Foto: CoverNostra

Zafundowaliście jej spore wyzwanie, musiała

przecież wejść w buty Dave'a Mustaine'a

i Marka Piekarczyka; dobrze przynajmniej,

że z "Tak długo czekam (Ciało)" Obywatela

G.C. była już otrzaskana. Wybieraliście te

propozycje spośród większej liczby utworów,

czy też od razu mieliście dość sprecyzowaną

listę?

Grzegorz Soluch: Megadeth od jakiegoś czasu

pojawiał się w naszej koncertowej setliście.

Z początku to był "Countdown To Extinction",

potem padła propozycja, żeby zrobić "Symphony

Of Destruction". Wtedy śpiewał z nami

jeszcze Michał i ten numer wybitnie mu nie

leżał. Potem przyszła Jadzia i została postawiona

przed faktem dokonanym: śpiewasz

"Symphony Of Destruction"! Już pierwszy jej

wykon na próbie wywalił nas z kapci. Rozumiem,

że nie każdemu musi się podobać

Megadeth z kobietą na wokalu, ale jeżeli ktoś

nie jest uprzedzony, to musi docenić ten kawałek

w interpretacji Jadzi. Dla mnie osobiście

Jadzia tutaj rządzi! Co do

pozostałych numerów, to TSA

również graliśmy od jakiegoś

czasu na koncertach. "Wyciągam

swoją dłoń" to naprawdę

piękna piosenka, mimo, że pochodzi

z późniejszego okresu

TSA, czyli wtedy, kiedy nie

grał z nimi Andrzej Nowak.

Mimo, że Jadzia nie jest Piekarczykiem,

to zrobiła kawał

dobrej roboty. Zaśpiewała tak,

że ilekroć tego słucham, to

mam ciary na plecach.

Jadwiga Frydrychowska: Faktycznie

z tym "Symphony Of

Destruction" to był dla mnie

szok! Ja myślałam, że albo to

jest jakiś test na moją odporność

psychiczną, albo po prostu

chcą mnie jednak wywalić z

zespołu, tylko nie wiedzą, jak

mi to powiedzieć (śmiech).

Oczywiście żartuję. Ale wtedy

nie było mi do śmiechu. Ja rozumiem,

Bruce Dickinson,

Ozzy Osbourne, a nawet Marek

Piekarczyk. Ale Rudy???

Na szczęście okazało się, że nie

Foto: CoverNostra

taki Rudy straszny, jak go malują

- wystarczyło po prostu

uwolnić emocje związane z miłością do tego

numeru i poszło!

Adam Rogowicz: Ostatnio na koncertach

gramy jeszcze kawałek "A Tout Le Monde". I

wokalnie jeszcze lepiej wychodzą tam partie

Jadzi.

Wokalistka w składzie, ale na "Pętli" mamy

tylko jeden utwór śpiewany w oryginale

przez kobietę, "Mam dość" Lombardu i Małgorzaty

Ostrowskiej - z czasem będzie ich

więcej, jeśli nie na płytach, to na pewno na

koncertach?

Grzegorz Soluch: Myślę, że tak, bo odkąd

jest z nami Jadzia, to i ona ma wpływ na dobór

repertuaru. Chociaż może to cię zdziwi,

ale numery, które dotychczas zaproponowała

Jadzia, to numery z męskimi wokalami. Dla

przykładu robimy teraz cover zespołu Candlemass

"At The Gallows End" i "Mother"

zespołu Danzig. Jeżeli chodzi o Lombard, to

nasz wspólny pomysł: Adama, Jadzi i mój.

Chociaż co do wyboru kawałka, to już takiej

zgody nie było - Adam i Jadzia celowali w

"Gołębi puch", ja natomiast od zawsze byłem

zakochany w "Mam dość". Bardzo się cieszę, że

Adam i Jadzia dali się przekonać do tej piosenki,

a na dodatek Adam wymyślił taki

aranż, że moim zdaniem oryginał się chowa!

Jadwiga Frydrychowska: Kilka razy osobiście

usłyszałam opinię (totalnie dla mnie niezrozumiałą),

że kobiety ustawowo nie powinny

śpiewać utworów męskich, bo to profanacja.

Serio? Nie powinny? No to potrzymajcie

mi piwo! (śmiech). Co najzabawniejsze - potem

ci sami mężczyźni od tych teorii gratulowali

mi świetnego wykonu. …"Dziwny jest ten

świat"…

Słychać, że mieliście sporo frajdy aranżując i

opracowując te utwory, bo nie są tylko odegrane

jeden do jednego?

Grzegorz Soluch: Dokładnie taki był zamysł.

Nie ma sensu nagrywać na płytę dokładnie takich

samych wersji oryginałów. Co innego na

koncert. Na koncercie można pokusić się o

zbliżoną wersję. Ale na płycie musi być odciśnięte

nasze piętno. A konkretnie wizja Adama.

Adam Rogowicz: Aczkolwiek chyba nie ma

utworu z tych granych prawie jeden do jednego,

w którym bym nie robił zmian w partiach

basu w stosunku do oryginału. W latach 80.,

a z tego okresu najwięcej mamy numerów w

repertuarze, bas w wielu zespołach był maksymalnie

prosty. Np. Judas Priest. Trudno mi

to zaakceptować w chwili obecnej, grając samemu

na basie. (śmiech)

Co było w tym wszystkim najtrudniejsze, a

co, tak dla odmiany, poszło błyskawicznie,

że aż sami się zdziwiliście?

Grzegorz Soluch: Błyskawicznie przyszły pomysły

na to co chcemy nagrać. Tu byliśmy

bardzo zgodni.

Adam Rogowicz: Szybko poszła sprawa z

"Mam dość". Jak Grzegorz zaproponował ten

numer na próbie, to praktycznie wracając do

domu, miałem go już ułożony w głowie. Na

drugi dzień nagrałem wstępne demo, które

przedstawiłem reszcie zespołu. Z racji głębo-

COVERNOSTRA 75


kiego lockdownu wtedy, nagrałem wszystkie

partie w domu, dodałem wtedy jeszcze spontanicznie

solo na basie na wstępie i wysłałem

wszystkie ślady do studia. Potem Jadzia nałożyła

wokale i praktycznie było gotowe. Najtrudniejsze

było natomiast uzyskanie kompromisu

przy miksie i masteringu tego utworu z

Krzychem Kłoskiem z Horroscope i Destroyers,

u którego w studiu DownDeeper realizowaliśmy

numery (śmiech). Z Krzychem

mamy wypracowany schemat współpracy, ale

akurat przy tym kawałku mieliśmy odmienne

wizje co do brzmienia całości. Ale w końcu doszliśmy

do porozumienia.

To, można powiedzieć, pandemiczna produkcja,

materiał realizowany dość długo i w

różnych miejscach, ale wydaje mi się, że udało

się wam osiągnąć zamierzone cele i możecie

być zadowoleni z efektu końcowego?

Grzegorz Soluch: Tak naprawdę materiał nie

był realizowany zbyt długo. Wprawdzie to były

trzy różne sesje w różnych odstępach czasowych,

ale pamiętaj o tym, że ideą nie było

nagranie płyty. Gdybyśmy od początku chcieli

nagrywać płytę, to z pewnością zrobilibyśmy

to za jednym razem i w przeciągu krótszego

okresu. Ja osobiście jestem bardzo zadowolony

z końcowego efektu, ale może Adam powie

coś więcej.

Adam Rogowicz: Jakbym wiedział, że te

kawałki nagrane "pod teledyski" na tych paru

sesjach, znajdą się na jednej płycie, to bym

inaczej podszedł do tego. Ale efekt jest i tak

dla mnie zadowalający. Z drugiej strony, znając

Grzegorza, mogłem się tego spodziewać,

że będzie chciał CD, choćby tylko w kilku

egzemplarzach. (śmiech)

Warto jeszcze w realiach streamingu ponosić

koszty, nagrywać i wydawać płyty, które później

i tak mało kto kupuje?

Grzegorz Soluch: Gdybym miał patrzeć na to

co się opłaca, to zajął bym się zupełnie czym

innym niż graniem w metalowej kapeli.

Wszystko co robimy, włącznie z nagrywaniem

płyt i graniem koncertów, robimy dla własnej

przyjemności. Sami nagrywamy i sami wydajemy

nasze nagrania. To nasza pasja. W ten

sposób spełniamy swoje marzenia. Dla mnie

to odskocznia od codziennego, zawodowego

życia i mój wentyl bezpieczeństwa. Spotykamy

się po pracy i daję ponieść się emocjom. W

ten sposób odreagowuję stres i naprawdę odpływam

w inny wymiar. Wiem, poleciałem po

bandzie, ale tak jest naprawdę. A to, czy nasze

płyty kupi 300 czy 500 osób nie ma dla mnie

znaczenia. Byłoby to może istotne, gdybym

zajmował się tylko muzyką. Ale jest tak, że

zajmuję się czymś innym, żebym mógł zajmować

się muzyką.

Nikt jednak nie będzie mógł wam zarzucić,

że nie zadbaliście o należytą promocję nowego

wydawnictwa: rysunkowy teledysk do

utworu tytułowego, nagrany w studio "Wyciągam

swoją dłoń", a do tego plenerowy,

najefektowniejszy z nich, "Symphony Of

Destruction" - jeśli ktoś zechce poznać CoverNostra

na YouTube jest co odpalić i

właśnie o coś takiego chodziło?

Grzegorz Soluch: Obecność w sieci to najlepsza

forma promocji. Z koncertami jest różnie,

a w internecie każdy może pokazać się na równych

prawach. Od samego początku istnienia

CoverNostra staraliśmy się zaistnieć w przestrzeni

publicznej. Stąd do dzisiaj utrzymujemy

naszą domenę www.covernostra.pl a ponadto

jesteśmy dosyć aktywni na Facebooku i

na naszym kanale YouTube. W chwili obecnej

mamy na nim dostępne cztery teledyski i kilkanaście

filmików z różnych koncertów. Polecamy

w szczególności animowane klipy realizowane

przez wybitnie uzdolnioną Natalię

Jonderko z N. Station - Animation & Design

Studio. Wspomnę tylko, że Natalia

stworzyła klipy dla takich zespołów jak Horrorscope,

Darzamat, Symbolical czy Gallileous.

Jesteśmy w naprawdę zacnym gronie.

Obrazek do utworu Megadeth zrealizowaliście

na terenie zabytkowego "Wielkiego

Pieca" Huty Pokój w Rudzie Śląskiej, czyli

można rzec u siebie - ta lokalizacja idealnie

pasowała do wymowy "Symphony Of Destruction"?

Grzegorz Soluch: Trafiłeś w sedno! To był

wspólny pomysł Adama i mój. Zadziałała telepatia.

Zastanawialiśmy się nad kolejnym teledyskiem

i wtedy padł w zasadzie wspólny

pomysł: a może tak na Piecu? Jako, że ja pracuję

w Urzędzie Miasta Ruda Śląska, a miasto

od jakiegoś czasu przejęło ten obiekt od Huty

Pokój, zobowiązałem się do załatwienia

wszystkich spraw formalnych związanych z

nakręceniem tego teledysku. Myślę, że ostatecznie

wszyscy na tym skorzystali: my, bo powstał

wspaniały teledysk w niesamowitej scenerii

i miasto Ruda Śląska, bo nakręciliśmy

naprawdę fajny klip, który w kilka miesięcy od

premiery ma już ponad 6 tysięcy odsłon na YT

co stanowi niewątpliwie pewną formę promocji

dla samego miasta.

To bardzo fajny patent, to ustawienie was w

trzech poziomach, począwszy od perkusji -

sami wpadliście na ten pomysł czy to zasługa

reżysera i zarazem operatora Romana

Sebesty?

Grzegorz Soluch: Tak, to był pomysł Romka

Sebesty. Romek przedstawił nam swoje propozycje,

a my zgodnie uznaliśmy, że powinno

wyjść dobrze. Zdaliśmy się na jego wizję.

Adam Rogowicz: Ciężko byłoby się też tam

zmieścić sensownie na jednym poziomie. I

chyba to było najlepsze rozwiązanie. Pamiętam

jeszcze czasy jak wielki piec działał i było

widać z ulicy jak lała się surówka z tego. Kwintesencja

metalu. (śmiech)

Co teraz? Dyskografia coraz pełniejsza,

przydałoby się więc więcej pograć, żeby trochę

tych płyt sprzedać, bo jednak koncerty to

najlepsza forma promocji, szczególnie dla takiego

zespołu jak CoverNostra?

Grzegorz Soluch: Zgadzam się. W naszym

przypadku koncerty to najlepsza forma promocji.

Stąd mamy w planie na kolejne miesiące

trochę koncertów, nagrywamy też obecnie

materiał na nową, długogrającą płytę. Poza

tym jesteśmy wierni tradycji i Natalia

pracuje nad naszym kolejnym, animowanym

teledyskiem. To będzie singiel z naszej nadchodzącej

płyty. Plany są zatem konkretne, a

przyszłość należy do CoverNostra! Bardzo

dziękujemy za wywiad i możliwość kolejnej

prezentacji w Heavy Metal Pages. Pozdrawiamy

wszystkich fanów szeroko pojętego rockowego

i metalowego grania i zapraszamy do

posłuchania naszej najnowszej płyty "Pętla"!

Wojciech Chamryk

Foto: Mirage

HMP: Kto wymyślił powrót Mirage?

Torben Deen: Stało się to po nagraniu przeze

mnie i mojego przyjaciela Sorena albumu pod

szyldem Ahm Deen, na którym znalazło się

kilka utworów napisanych przez nas w poprzednim

wspólnym zespole Motive. Prawdopodobnie

można tą muzykę zaklasyfikować

do progresywnego rocka/metalu. Tu Można jej

posłuchać na kanale YouTube. Świetnie nam

się współpracowało, więc Soren zapytał, co

powinniśmy zrobić w następnej kolejności.

Zaproponowałem, żebyśmy nagrali zaginiony

drugi album Mirage, a on na szczęście się zgodził.

Jak trudno było Ci skontaktować się z

pozostałymi członkami zespołu w 2021 roku i

zorganizować wraz z nimi pierwsze próby?

Ponieważ mamy nowego gitarzystę, a ja gram

obecnie na basie, skontaktowałem się tylko z

naszym klawiszowcem i perkusistą. Z różnych

powodów nie mogli wziąć w tym udziału i tak

naprawdę spotkaliśmy się tylko przy okazji

nagrywania teledysków. Próby przed nadchodzącymi

koncertami będziemy robić później z

perkusistą i gitarzystą rytmicznym z mojego

innego zespołu, Nasty Hobbit.

Jak się czujesz muzykując ponownie jako

Mirage?

Przednio bawiliśmy się rejestrując utwory,

76

COVERNOSTRA


które powinny znaleźć się na naszym drugim

albumie. Musieliśmy w tamtych czasach z niego

zrezygnować, ponieważ duńska wytwórnia

dostała tantiemy od angielskiej firmy, zgarnęła

je i zamknęła firmę. Po prostu zabrakło

nam pieniędzy. Wszystko, co mieliśmy, wydaliśmy

na sprzęt, fajerwerki i skórzane kurtki.

W jakiej formie zachowaliście stare piosenki?

Czy mieliście np. jakieś dema, które nigdy

nie zostały oficjalnie wydane?

Mieliśmy kilka demówek na kasetach magnetofonowych,

nagraliśmy też wiele koncertów

na żywo, więc próbowaliśmy zrekonstruować

utwory na tej podstawie. W niektórych przypadkach

musiałem domyślać się tekstów, ponieważ

były one dość słabo słyszalne, a moja

pamięć nie jest zbyt imponująca.

Wszyscy nosili ćwieki,

ale my mieliśmy więcej bomb

Mirage był drugim duńskim zespołem po Maltese Falcon, który próbował

zawojować świat graniem heavy metalu w latach osiemdziesiątych, ale rozpadł się

tuż przed wskoczeniem na top. W zeszłym roku powrócili, a teraz ukazuje się ich

drugi album "The Sequel", zawierający po raz pierwszy oficjalnie nagrane utwory

z przeszłości. Piąta woda po kisielu czy sensacja zmieniająca bieg historii? Raczej

zwyczajna okazja do zapoznania się z fajnym zbiorem old schoolowych piosenek.

pełnego albumu, więc nagraliśmy jeszcze trzy

utwory i wydaliśmy go. Płyta pojawiała się nawet

na rockowych listach przebojów.

Jaka główna idea przyświecała Wam podczas

pracy nad "The Sequel"? Czy była to

kwestia sentymentu, czy też chcieliście udowodnić,

że wasz stary materiał jest nadal

aktualny?

Zdecydowanie staraliśmy się odtworzyć klimat

metalu z tamtych czasów i sprawić, by był

on rozpoznawalny dla fanów Mirage. Myślę,

Zazwyczaj z upływem lat ludzie stają się

coraz bardziej dojrzali. Czy nigdy nie przyszło

Ci na myśl, że stare kompozycje Mirage

mogą dziś zostać odebrane jako niedojrzałe

i dlatego wymagają gruntownych

zmian? A może byłeś w pełni zadowolony ze

starych utworów i postanowiłeś nagrać

wszystko w niezmienionej postaci?

Nie odeszliśmy zbyt daleko od oryginalnych

wersji. Myślę, że dzisiaj też dają radę. Umieszczanie

rzeczy w kapsule czasu to zadanie dla

recenzenta. Dla mnie dobra muzyka jest dobrą

muzyką bez względu na to, kiedy powstała.

Właśnie słucham nowego albumu Mirage

i podoba mi się.

O co chodzi z Robotem 9?

Cóż, utwór "Robot 9" używa technologii jako

metafory ludzi, którzy gubią się w systemie.

Jeśli nie pasujesz, to po prostu weźmiemy kogoś

innego i będziemy cię bardzo uprzejmie

pieprzyć. Wciąż tracimy dobre ludzkie istoty,

którym można było pomóc.

Jak wspominasz początki duńskiej sceny metalowej?

To był z pewnością wyjątkowy czas. Koncertowaliśmy

z L.A., Witch Cross, Metal Cross,

Alien Force i wieloma innymi ekscytującymi

zespołami bezpośrednio zainspirowanymi

NWOBHM. Wszyscy kupowali w dziwnych

sklepach ćwieki i spodnie z zebry. Ale my mieliśmy

więcej bomb!

Które duńskie zespoły heavy metalowe prężnie

działały 30-40 lat temu, ale dziś zostały

zapomniane?

Nie wiem, czy całkiem zapomniane, ale na

myśl przychodzi mi Squealer, Randy przestał

występować na żywo. Trudno było nadążyć za

innymi zespołami, bo graliśmy tak wiele koncertów.

Pamiętam zespół o nazwie Mausoleum.

Nie słyszałem nic o nich od tamtego czasu.

Jak wielki entuzjazm rozpierał Wam w dekadzie

lat 80., aby zawładnąć muzyką świat?

Och, bardzo się staraliśmy. Byliśmy całkiem

blisko podpisania globalnego kontraktu,

nagrywaliśmy demówki dla wytwórni, ale nigdy

to nie wypaliło. Chcieli, żebyśmy byli bardziej

komercyjni - to nie w naszym stylu, więc

może graliśmy dla nich zbyt ciężko.

Co sądzisz teraz o debiutanckiej EP-ce Mirage

"... And The Earth Shall Crumble"?

Podobają mi się niektóre utwory, ale brzmienie

i jakość naszej gry mogły być lepsze. Nagraliśmy

ją podczas pięciodniowego ciągu

alkoholowego - dziś nie dalibyśmy rady tego

powtórzyć! Więc energia była, ale mogliśmy

wykorzystać więcej czasu i skorzystać z pomocy

lepszych producentów! Potem Metal Masters

w Wielkiej Brytanii zażyczyli sobie

Foto: Mirage

że te utwory są nadal aktualne. Metalowy

sznyt, dobre melodie i teksty (rozpisane na

wewnętrznej stronie okładki płyty winylowej).

Można to sobie wyobrazić oglądając dwa videoclipy:

"In the days of Rama" i "Guiding

light".

Jak opisałbyś ewolucję Twojego gustu muzycznego?

Moje gusta muzyczne zawsze były bardzo

zróżnicowane. Wszystko, co chwyta mnie w

klatkę piersiową, jest świetne. Tak naprawdę

nie wiem, czy nastąpiła jakaś ewolucja. Słucham

większości muzyki z otwartą głową. Nie

znoszę jednak rapu i hip-hopu! Wolę pub niż

dyskotekę.

Czy rozważaliście nagranie nowego albumu

Mirage z zupełnie nowymi utworami? Czy

komponujesz teraz jakieś nowe riffy lub całe

kawałki?

Nie komponowałem niczego od dłuższego

czasu, więc tak naprawdę jeszcze tego nie rozważałem.

Aczkolwiek dla większości słuchaczy

i tak będą to nowe utwory, prawda? Myślę,

że ich ukazanie się jest ważne, bo tylko tak

ludzie dostaną możliwość ich posłuchania.

Zobaczymy, czy się spodobają i wtedy się okaże,

co dalej z tym zrobimy.

Jaką widzisz przyszłość Mirage?

Brak konkretnych planów. Zależy, czy pojawi

się zainteresowanie. Mam taką nadzieję.

Sam O'Black

MIRAGE 77


Trzynaście strzelających opon

Po niezbyt udanym debiucie "Adaryt", mogącym chyba zaciekawić tylko

przestawieniem kolejności liter w nazwie zespołu, co dało oryginalnie brzmiący

tytuł tego wydawnictwa, Tyrada wydała drugi album. Kolejny materiał przygotowany

przez młodych muzyków jest już zdecydowanie ciekawszy i bardziej dopracowany,

a do tego więcej w nim wpływów tradycyjnego heavy niż thrashu, co

tylko wyszło mu na dobre. Postępy są więc słyszalne, teraz trzeba tylko życzyć zespołowi

powodzenia w szukaniu drugiego gitarzysty i rychłego ruszenia w trasę.

lat po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką

metalową. W domu miałem kasety mojego

taty, było to "Balls to the Wall" Accept, "The

Razor's Edge" AC/DC i winyl grupy Helloween

"Keeper Of The Seven Keys part. I".

Jak na początek była to niezła dawka metalu i

hard rocka. Myślę, że to miało znaczący

wpływ na moje zainteresowanie muzyką metalową

i ukształtowało styl mojej gry na bębnach.

Z biegiem czasu poznawałem nowe zespoły

i gatunki muzyki metalowej, ale heavy i

thrash są mi najbliższe i najlepiej się w nich

Mateusz Kosnowicz: W Lublinie zespołów

metalowych lubujących się w oldschoolu nie

brakowało. Starczy wspomnieć Highlow,

Hoax of Upsala, Slave Keeper, a niedawno

powstała Mara - jest czego słuchać. Cóż poradzić

na to, że grać się chciało i słuchało się podobnej

muzyki? W momencie gdy powstawały

pierwsze kompozycje Tyrady, mnie w

Lublinie jeszcze nie było, tak że wpływ lubelskiej

sceny był jednak znikomy.

Krystian "Hevi" Krzewiński: Myślę, że gdybym

nie udzielał się na lubelskiej scenie wcześniej

i nie grał w Highlow, mógłbym nigdy nie

trafić do Tyrady. To stąd Mateusz mnie kojarzył.

Dostałem od niego propozycję dołączenia

do zespołu, postanowiłem to wykorzystać

i spróbować swoich sił w trochę innym rodzaju

grania.

HMP: Widząc nazwę Tyrada i nie znając

was wcześniej, spodziewałem się raczej jakiegoś

punk czy alternatywnego rocka, a tu

proszę, klasyczny heavy/thrash - nie szata

zdobi człowieka i nie nazwa określa zespół,

chociaż czasem ułatwia jego identyfikację?

Mateusz Kosnowicz: Jeśli dołożymy do tego,

że Tyrada w języku tamilskim oznacza handel,

w języku urdu trzynaście, w portugalskim

strzał, a w niemieckim oponę, to jeszcze może

się okazać, że tak naprawdę chcemy wam

sprzedać trzynaście strzelających opon. Chyba,

że jednak nie szata zdobi człowieka, a być

może po prostu każdy z nas ma coś do powiedzenia,

nie tylko lirycznie, ale też i muzycznie.

Takie oldschoolowe granie interesowało was

od początku, odkąd tylko zainteresowaliście

się muzyką tak na poważnie?

Mateusz Kosnowicz: Generalnie tak, choć

pierwszym zespołem, który sprawił, że nie

spałem całą noc z wrażenia, był Children of

Bodom i utwór "Silent Night, Bodom Night",

live Seul 2001. Alexi zostawił po sobie bardzo

dużo znakomitych kompozycji, mimo tego, że

niestety nie dane mu było żyć dłużej od wielu

swoich starszych kolegów po fachu. To oni

mieli największy wpływ na to, co słychać na

śladach gitarowych Tyrady. Mowa oczywiście

o zespołach powstałych w latach 70. i 80.

Krystian "Hevi" Krzewiński: Mając siedem

Foto: Tyrada

czuję.

Krystian Kwas: Moja odpowiedź będzie podobna

do tej chłopaków, z tym że na poważnie

muzyką zainteresowałem się w wieku

około 15 lat i wtedy właśnie po raz pierwszy

usłyszałem utwór "Orion" zespołu Metallica i,

jak to wcześniej ujął Mateusz, nie spałem całą

noc. Był to też jeden z tych utworów, które

sprawiły, że zainteresowałem się właśnie gitarą

basową. Po okresie Metalliki nastąpiło zaznajomienie

z Megadeth i resztą wielkiej

czwórki, a za sprawą Mateusza także z polskimi

klasykami, takimi jak Kat czy Wilczy

Pająk.

W Lublinie macie niezłe tradycje w dziedzinie

hard 'n' heavy, zresztą Krystian grałeś

wcześniej w Highlow - chodziliście na koncerty,

chłonęliście ten klimat i tak doszło do

powstania kolejnego zespołu?

Szybko wydaliście debiutancki album "Adaryt"

- wena dopisywała, więc czemu z tego

nie korzystać, bez etapów pośrednich w

postaci kolejnych demówek czy singli; tym

bardziej, że w przypadku Highlow takie podejście

nie sprawdziło się, ten zespół nie doczekał

się dużej płyty, więc nie popełniliście

tego samego błędu?

Krystian "Hevi" Krzewiński: Co do dużej

płyty Highlow. Chciałbym w pewnym sensie

to wytłumaczyć, materiał był gotowy i zarejestrowany,

nie byliśmy jednak pewni, czy jest

to na tyle dobrze zrobione, by mogło ujrzeć

światło dzienne, chcieliśmy to poprawić. Odciągnęliśmy

to niestety w czasie i płyta nie doszła

do skutku. Myślę, że Highlow nie powiedziało

jeszcze ostatniego słowa, i za jakiś czas

będziemy mogli je zobaczyć na scenie.

Czasy mamy jednak teraz jakie mamy;

szczególnie młodsi słuchacze preferują pojedyncze

utwory, układają własne playlisty,

album jako całość interesuje już przede

wszystkim tych starszych fanów. Dlatego

zapytam przewrotnie: nie szkoda wam czasu

i energii na przygotowanie pełnego materiału,

układanie utworów w odpowiedniej kolejności,

kiedy i tak mało kto to nie tylko

doceni, ale nawet zauważy?

Mateusz Kosnowicz: Nie sposób nie zauważyć

współczesnych tendencji do coraz mniejszego

zainteresowania płytami jako formą wydawnictwa

muzycznego. Ale też nie powinno

zaskakiwać, że zespół lubujący się w starociach

zechce jednak podejść do tematu tradycyjnie.

Utwór sam w sobie jest dziełem skończonym,

lecz o wiele ciekawszym, dającym

szersze pole do interpretacji i konsumowania

muzyki, jest zestawienie go w kontekście puli

wielu utworów, w której zawiera się jakaś celowość.

Dzięki temu odbiorca ma szansę jeszcze

lepiej poznać i zrozumieć każdy utwór z

78

TYRADA


osobna.

Jesteście oldschoolowcami również pod tym

względem, że wciąż wydajecie swoje albumy

w wersji CD. Fizycznie istniejąca płyta to

ostateczne potwierdzenie, że dany materiał

doczekał się wydania?

Mateusz Kosnowicz: Okazuje się, że wielu

naszych odbiorców wprost oczekuje zwieńczenia

naszej twórczości w postaci fizycznego

krążka. Ci ludzie widzą w tym sens nie tylko

ze względu na rodzaj nośnika muzycznego, ale

traktują go też w kategoriach pamiątki, elementu

kolekcji. Dostrzegają wartość w posiadaniu

okładki czy zdjęcia zespołu nadrukowanego

na papierze, a nie w czymś wrzuconym

gdzieś w "wirtualnym świecie".

Krystian "Hevi" Krzewiński: Zgadzam się

zdecydowanie z Mateuszem. Fizycznie istniejąca

płyta to zupełnie inny klimat. Znam wiele

osób, które w tym aspekcie mają tradycyjne

podejście. Chcą mieć płytę namacalnie, traktują

ją jak element prywatnej kolekcji, ma ona

dla nich wartość.

Pandemia dała wam czas na równie sprawne

stworzenie kolejnego materiału, stąd w miarę

szybka premiera następnego albumu

"Opium"?

Mateusz Kosnowicz: Pandemia na pewno

wpłynęła na strategię funkcjonowania naszego

zespołu, granie prób spadło na dalszy priorytet,

ale też zmusiła do dostosowania się do

innych warunków w życiu prywatnym. Przyznam,

że w pierwszej połowie pandemii nie

było dla mnie priorytetem w ogóle zajmowanie

się zespołem. To też skutkowało widoczną

"luką" w publikowanych wieściach o

Tyradzie. Jednak w momencie, kiedy już

stało się jasne, że zespół ma dalej funkcjonować,

stanęliśmy przed decyzją, w jaki sposób

urzeczywistnić systematyczny charakter funkcjonowania

zespołu. Wybór padł na finalizację

materiału, który już kiełkował przed rozpoczęciem

pandemii.

Foto: Tyrada

Foto: Tyrada

To wyłącznie premierowe utwory czy też

wykorzystaliście jakieś nieco starsze pomysły?

Mateusz Kosnowicz: Jeśli chodzi o ślady

gitar, to duża część materiału z "Opium" była

stworzona już wcześniej w postaci zarejestrowanych

pojedynczych riffów lub też większych

form.

Tyrady są zwykle długie i często napuszone,

ale to raczej nie dlatego przedzielacie te krótsze,

intensywne numery dłuższymi, bardziej

rozbudowanymi?

Mateusz Kosnowicz: Akurat w przypadku

ustalania kolejności utworów na płycie pod

względem czasu ich trwania nie sugerowaliśmy

się nazwą zespołu. Strach myśleć, co by

powstało, jeślibyśmy to zrobili.

Kiedyś opium dla mas była ponoć religia - co

jest nim według was obecnie?

Mateusz Kosnowicz: Odpowiem innym

przysłowiem - każdy ma swój "krzyż" na swoją

miarę i swój czas. Ciężko postawić się w roli

moralizatora tak uniwersalnego, gdy mówimy

o ramach sięgających blisko 40-milionową,

zróżnicowaną społeczność naszego narodu,

zakładając, że to do nich kierujemy swój przekaz.

Gdy oglądam dzisiaj filmy w Internecie,

udostępniane przez ukraińskich żołnierzy, dla

których modlitwa przed pójściem na front jest

zdecydowanie bardziej ambrozją niż opium,

to trudno byłoby mi potwierdzić tezę z pytania.

Krystian "Hevi" Krzewiński: Obecnie opium

może być synonimem mediów społecznościowych,

telewizji. Obserwując ludzi, widzę,

jak bardzo są pochłonięci social mediami. Widzą

w nich wyidealizowany świat i ludzi, tzw.

influencerów, chcą, aby ich życie było tak samo

idealne, jak to w Internecie, co powoduje

presję, szczególnie wśród młodych osób. Inna

sprawa: media i informacje, jakie od nich

otrzymujemy, również bardzo grają na emocjach.

Ludzie to chłoną, wierzą w to, często nie

analizują tego, co słyszą czy widzą, co w konsekwencji

prowadzi do podziałów w społeczeństwie.

Wolicie być niezależni czy musicie być niezależni,

bo na tym etapie potencjalni wydawcy

nie są jeszcze zainteresowani wydawaniem

waszych płyt?

Mateusz Kosnowicz: Myślę, że obie kwestie

są dla nas bliskie. Niezależność od wydawcy

daje nam to, że sami tworzymy sobie warunki,

w jakich nasz materiał będzie dystrybuowany.

Dzięki temu mamy możliwość podejmowania

autonomicznych i spontanicznych decyzji, w

zależności od dynamicznej sytuacji związanej

z oczekiwaniami naszych odbiorców. Jednocześnie

oficjalnie oświadczamy, że nie zgłosił

się do nas Universal Music (joke).

W roku 2019 nikt nie spodziewał się, że dojdzie

do czegoś takiego jak ogólnoświatowa

pandemia. Jej efekty były odczuwalne na

każdym kroku, ale dla was jako Tyrady dokuczliwe

o tyle, że zbytnio sobie nie pograliście

- przy okazji promocji "Opium" zamierzacie

to nadrobić, nawet jeśli trzeba będzie

dołożyć do interesu?

Mateusz Kosnowicz: Tak naprawdę cały

czas dokładamy do interesu, niezależnie, czy

gramy koncerty, czy nie. Myślę, że jesteśmy

gotowi robić to nadal, jeśli tylko będą takie

oczekiwania ze strony naszych słuchaczy. Perspektywa

grania koncertów jednak jest jeszcze

związana z perspektywą szukania drugiego gitarzysty

i perspektywą powrotu do grania

prób. Nadmienię tylko, że Łukasz nie gra już

z nami w zespole. Krótko mówiąc - trzymajcie

za nas kciuki, aby ta perspektywa mogła się

ziścić… w niedługiej perspektywie.

Wojciech Chamryk

TYRADA

79


HMP: Dekada to kawał czasu, co spowodowało,

że zamilkliście na tak długo?

Art: Milczeliśmy w sensie działalności wydawniczej,

ale nie muzycznej, bo graliśmy sporo

koncertów.

Sewko: Zmiany w składzie. To zazwyczaj w

zespołach naszego kalibru jest poważny problem.

Wydaliśmy poprzedni materiał w 2012

roku i doszedł Artur, najpierw się wdrażał,

graliśmy koncerty. Następnie zaczęliśmy tworzyć

nowy materiał, zaczęliśmy go nagrywać i

znowu skład się zmienił. Chcieliśmy mieć

Naturalnie mocno nad tym pracowaliśmy

Od wydania ich poprzedniego wydawnictwa

EP-ki "Macabre Tales" minęła dekada.

Niemniej jak ktoś myślał - tak jak ja - że

Snake Eyes odpuściło sobie to, był w błędzie.

Zespół koncertował, szukał nowych

muzyków, tworzył materiał na "No One

Left To Die". Album ciekawy, z dobrą muzyką

i pomysłami, utrzymanymi w konwencji

thrash metalu, ale z akcentami innych

stylów. Z łatwością udowadnia, że warto

było na niego czekać. Jednak za nim po

niego sięgniecie, aby się przekonać, poczytajcie

wywiad przeprowadzony z gitarzystami

formacji Artem i Sewko.

Przez taki okres można zmienić swoje życie

wręcz o sto osiemdziesiąt stopni...

Sewko: W pierwszym okresie, po poprzednim

materiale, to był dobry czas: koncerty i nowe

kawałki. Później, jak już wspomniałem, borykaliśmy

się ze zmianami, ale też nadal nagrywaliśmy.

To wszystko oczywiście mogło trwać

krócej, bo niektórzy płyty nagrywają w tydzień,

dwa, a nie 7 lat, ale każdy z nas ma życie

pozazespołowe, na które składają się m.in.

narodziny dzieci, przeprowadzki, operacje,

ciężkie nastroje itp. Życie niektórych zmieniło

się o 90 stopni.

Art: Tworzyliśmy kawałki, które można teraz

posłuchać na płycie "No One Left To Die".

Potem był etap nagrywania partii wszystkich

instrumentów - najpierw perkusja potem gitary,

bas i wokale. Dave Bro, nasz wieloletni

pałker, rozstał się z nami zaraz po sesji nagraniowej

i to nas trochę przybiło i spowolniło...

Tak, więc nie musieliście specjalnie wracać

do tworzenia, grania i ogólnie muzykowania?

Art: Tak naprawdę cały czas graliśmy, pomimo

trudności ze składem, które zaczęły się po

odejściu Dave'a. Mieliśmy w pewnym momencie

do wyboru: albo skupić się na nagrywaniu

albo znaleźć nowego bębniarza. Postawiliśmy

na drugą opcję, żeby nie wypaść z

To Die" jest na tyle dobre, że skupiłem się

całkowicie na nim. Muzyka zawarta na tym

albumie bardzo kojarzy mi się z Testament.

Podobnie jak oni nawiązujecie do tradycyjnego

amerykańskiego thrash metalu, ale nadaliście

mu współczesne brzmienie. Poza

tym chętnie wykorzystujecie death metalowe

akcenty...

Sewko: Dzięki za tę opinię. Testament to

wielki zespół i przede wszystkim zbyt mało

doceniany. Tak naprawdę kroczący swoją

ścieżką, z której niejednokrotnie spadały takie

zespoły jak Metallica czy Megadeth, o Anthrax

nie wspominając… To, że kojarzymy się

Tobie z nimi to dla nas pozytywna opinia, ale

tak na serio, nie jest to jakaś najważniejsza

grupa dla naszego zespołu. Wszyscy znamy

Testament, słuchamy, ale nigdy nie stawialiśmy

ich sobie za wzór. Jeżeli chodzi o death

metal, to jest on jak najbardziej w kręgu naszych

zainteresowań muzycznych i to, że możesz

go usłyszeć na płycie, wynika z tego, że

go sami słuchamy.

Art: Mnie zawsze kręciło mieszanie różnych

stylów metalowego grania, jest to też wypadkowa

naszych upodobań, które są zawsze indywidualną

sprawą każdego człowieka grającego

w zespole, dzięki temu jest większa szansa

na tworzenie ciekawych rzeczy. Jednak jakieś

charakterystyczne elementy thrash metalu

muszą się pojawiać, inaczej nie bylibyśmy

do tego nurtu zaliczani.

komplet, żeby grać koncerty, więc płyta musiała

czekać. W końcu się udało.

80 SNAKE EYES

Foto: Paweł Olewniczak

obiegu, a zarazem ogrywać dzięki temu nowy

wówczas materiał. W międzyczasie okazało

się, że z nowym perkusistą, z którym zresztą

zagraliśmy kilka imprez, nie do końca się dogadujemy,

a na dodatek musieliśmy też pożegnać

się ze Świrem, wokalistą znanym z poprzednich

wydawnictw Snake Eyes. Dopiero

pozyskanie Oskara za perkusją oraz Marty na

wokalu zakończyło nasze kłopoty personalne,

jednocześnie dodało nam energii i pozytywnego

kopa w tyłek. (śmiech)

Sewko: Nie wróciliśmy, bo nie przerwaliśmy

tej zabawy. Oczywiście z perspektywy osoby,

która nie słyszy nowej płyty ani nie spotykamy

się na koncertach, to "nas nie było", ale

tak naprawdę nie było żadnej przerwy w działalności

zespołu.

Niestety nie pamiętam waszych dwóch pierwszych

wydawnictw. Jednak "No One Left

Oprócz inspiracji Testamentem, można Waszą

muzykę zestawić z dokonaniami Overkill,

Voivod, Forbidden. Wspomniane przez

Was Metallica, Megadeth, Anthrax itd...

Ogólnie amerykański thrash. Co Was w nim

ekscytuje?

Sewko: Nie mogę stwierdzić, że jesteśmy fascynatami

amerykańskiego thrashu. Oczywiście

lubimy te bandy, ten sposób grania i tę

scenę, ale wpływ na nas ma znacznie więcej

odmian, nie tylko metalu, ale i ogólnie muzyki.

Każdy z nas słucha czegoś innego, spotykamy

się muzycznie w miejscu, które możesz

usłyszeć na płycie. Bywa i tak, że możemy być

pod wpływem czegoś zupełnie innego, ale próbując

tę inspirację wyrazić na swój sposób, wychodzi

coś, co mógłbym porównać do głuchego

telefonu. Na przykładzie: słuchasz Slayera

i jarasz się nim przeokrutnie, bierzesz gitarę

do ręki, gracie razem z zespołem, a ktoś słyszy

to i mówi, że kojarzy mu się z Sodom. Tak

naprawdę to jest dobre.

Jak już wspomniałem nie jest Wam obcy

death metal...

Sewko: Absolutnie. Po pierwsze nie ma się co

zamykać w jedną szufladkę. Po drugie, każdy

gatunek i w każdej odmianie oferuje coś innego.

Coś, co może Cię chwycić. Jest mnóstwo

death metalowych zespołów, które są rewelacyjne

i wiele z nich nie wyzbywa się naleciałości

thrashowych. My sobie pozwalamy na

to, na co mamy ochotę, więc trochę heavy metalu

też można usłyszeć na najnowszej płycie.

Art: Ja bardzo lubię szwedzki melodic death

metal i lubię czasem wejść w takie klimaty,

gdzie growlowany wokal dodaje takiej death

metalowej przyprawy do naszych kawałków.

Mam taką teorię/obserwację. Młodzi muzycy

obojętnie jaki odłam thrash metalu preferują,

to maja takie zdolności, że w dowolnej

chwili potrafią zespolić je w całość, jednocześnie

łącząc ze sobą charakterystyczne ele-


menty amerykańskiego, teutońskiego czy też

brazylijskiego thrash metalu. Powstaje wtedy

taka mieszanka typowa dla młodych adeptów

thrash metalu. Zwróciliście na to uwagę?

Sewko: Nie. W ogóle czegoś takiego nie zauważyłem.

Najważniejsze, żeby były młode

zespoły. Jeżeli ktoś dołącza się do jakiegoś

nurtu i chce się załapać na jakąś falę, to ma

prawo. Czas zweryfikuje jego prawdziwy zapał.

Jak ktoś będzie konsekwentnie robił swoje,

to chwała mu za to. Jeżeli zgaśnie po osłabnięciu

fali, to znaczy, że to sezonowa zabawa

i czas wracać do konsoli.

Wasza nowa wokalistka Marth wykorzystuje

wrzask/growl tak jak robi to Chuck Billy.

Jednak pod tym względem niewielu może mu

dorównać...

Sewko: Bo Chuck Billy to jeden z najlepszych

wokalistów metalowych. Proste. Ten

gość potrafi poruszać się od heavy metalu,

przez thrash po death.

W jakich okolicznościach poznaliście Martę

i czy ciężko było ją namówić do współpracy?

Sewko: Robiłem kiedyś kompilację śląskich

zespołów undegroundowych Silesian Butchers.

Zaprosiłem na nią zespół Corpus, w

którym Marta się darła. W momencie, kiedy

mieliśmy problem z wokalem w Snake Eyes,

nasz basista Hipis zaproponował, żeby zagadać

do Marty, bo fajnie "drze koparę". Zagadałem

i jest z nami już cztery lata.

Podoba mi się to, że na krążku gościnnie występuje

wasz poprzedni wokalista Świr. Pokazuje

to też jaki dynamit ma w gardle

Marth i że jest godnym zastępcą Świra...

Sewko: Świr był obecny przy tworzeniu materiału

na tę płytę. Nagrał swoje wokale, ale

po rozstaniu i znalezieniu Marty zarejestrowaliśmy

ją, żeby nowe wydawnictwo było

aktualne. Jego gościnny występ to, po pierwsze,

nasze podziękowanie jemu, za wkład, a

po drugie, ciekawe, wydaje mi się, urozmaicenie.

"No One Left To Die" to dziesięć różnorodnych

kompozycji ale stanowiących monolit,

kompleks. Lubię takie płyty, które słucha się

w całości...

Sewko: Dzięki. Źle by było nagrać płytę, na

której byłyby kawałki, które trzeba by pomijać.

Ogólnie komponowaliśmy to w nawet niedługim

czasie, w dosyć swobodny sposób, stąd

może to wyszło dobrze, jako całość. To cieszy,

że tak to odbierasz.

Art: To jest efekt wielu godzin prób, burzy

twórczej, zużytych strun, pałek i naciągów

perkusyjnych oraz zdartego głosu. (śmiech)

Foto: Paweł Olewniczak

Mimo różnic każdy utwór jest gęsty, świetnie

wymyślony, ze znakomitymi muzycznymi

tematami, zagrany technicznie, ogólnie

trzymają w napięciu i w skupieniu. To Wasza

natura?

Sewko: Wszystko, co słyszysz na płycie wyszło

naturalnie, bez kalkulacji. Oczywiście po

kilkudziesięciu podejściach, zmianach, rozterkach

i eksperymentach. Ale nic nie jest pozą.

Tak gramy, bo tak czujemy i tak staraliśmy

się to nagrać.

Art: Każdy z nas dołożył swoją cegiełkę w

proces twórczy: riffy, rytmy, teksty, aranżacje.

Staramy się robić to tak, aby mieć z tego maksimum

zabawy korzystając z naszych możliwości.

Podoba mi się też ich mroczna atmosfera,

która wynika z tekstów nawiązujących do

ciemnej natury człowieka, zgadza się?

Sewko: Tematyka tekstów, tylko na pozór

jest mroczna. Bardziej nazwałbym ją gorszą

częścią natury. Teksty, w większości opowiadają

o hedonizmie, braku ambicji, zbliżaniu

się w funkcjonowaniu do zwierząt, kierując się

głównie instynktami. To wszystko owiane jest

mrokiem, ale nie specjalnie, tylko po prostu ta

część naszego człowieczeństwa jest zawsze w

cieniu, bo nie epatujemy nią, mimo wszystko

mając w sobie przynajmniej podstawy ogólnie

przyjętego kodeksu moralnego.

Część tekstów inspirowana jest literaturą

(Edgara Alana Poego, Jamesa Clavella). Reszta

zdaje się wynika z własnych obserwacji.

Skąd bierzecie inspiracje do swoich tekstów?

Sewko: Tak, jak piszesz - z obserwacji. Interesuje

mnie punkt widzenia innych na dany

temat. Interesuje mnie sposób interpretacji

rzeczywistości przez innych. Lubię towarzyszyć

zjawiskom społecznym. Słuchać opinii,

czytać co ludzie mają do powiedzenia. Jakie

mają pomysły na życie i jak radzą sobie z życiem.

Foto: Paweł Olewniczak

Mrok i zło człowieka najjaskrawiej objawia

się na wojnie. Ostatnio wystarczy śledzić

doniesienia z konfliktu Rosyjsko-Ukraińskiego.

Jak dla mnie granica bezwzględności

zbrodni wojennych kolejny raz została przekroczona.

Na totalne unicestwienie, gwałty,

bandytyzm, grabieże, ruska swołocz nie

tylko dostaje zezwolenie od swojego dowództwa,

ale także od władz państwowych i

społeczeństwa. Jak myślicie, czy w ogóle istnieje

taka granica, której człowiek nie przekroczy?

Art: Śledząc doniesienia mediów mam wrażenie,

że taka granica nie istnieje. Niestety

pod tym względem, jako gatunek, jesteśmy

bardzo "pomysłowi"...

Sewko: Jeżeli wyobrazimy sobie taką granicę,

to obawiam się, że rozczarujemy się faktem,

że ktoś ją kiedyś przekroczy lub nawet już

przekroczył. Nie chodzi o wymyślanie granic,

chodzi o to, by nie pozwalać na działanie

przeciwko życiu i przeciwko wolności. To hasła,

ale jednocześnie najwyższe idee.

Niemniej tych wszystkich inspiracji i wzorów,

to muzykę sygnujecie własnym symbolem.

Mocno nad tym pracowaliście, czy przyszło

Wam to w sposób naturalny?

Art: Naturalnie mocno nad tym pracowaliśmy.

Każde z nas jest muzykiem z zamiłowania

SNAKE EYES 81


a nie z wykształcenia. Wszyscy pracujemy na

etatach w różnych branżach, a graniem i tworzeniem

zajmujemy się "po godzinach". Dodatkowo

przy nagrywaniu tej płyty często były

przestoje powodowane różnymi zbiegami

okoliczności, na które nie mieliśmy wpływu.

Snake Eyes tworzą znakomici instrumentaliści,

w zasadzie każdy z nich zachwyca swoim

warsztatem, umiejętnościami oraz talentem.

Trudno jest tak dobrym muzykom tworzyć

zespół?

Sewko: Dziękuję w imieniu całego zespołu.

To właśnie najważniejsze, żeby tworzyć zespół.

Żeby tworzyć muzykę. Najlepszy instrumentalista,

jeżeli nie potrafi współdziałać z

zespołem, nie wystąpi na scenie i nie porwie

nikogo wykonaniem na żywo. Niejednokrotnie

świetne zespoły, które grają dobrą muzykę,

tworzą nie najlepsi instrumentaliści. Bo to

właśnie o to chodzi, że w tej grupie jest siła.

We wspólnym działaniu, w zagraniu kilku

dźwięków razem, w uwzględnieniu dążeń poszczególnych

członków w jednym momencie.

Siła wspólnego przekazu może mieć stokroć

większą ekspresję niż najdoskonalszy warsztat.

Art: W Snake Eyes wszyscy jesteśmy ludźmi

z "przeszłością". Każdy ma doświadczenie po

współpracy z innymi zespołami. Zdobyte

dzięki temu "wyszkolenie bojowe" pomaga i

umożliwia robienie i szlifowanie materiału w

sposób bezstresowy. Jeśli kogoś możemy zachwycać,

to bardzo nas to cieszy. (śmiech)

Jestem pod dużym wrażeniem Waszej gry na

gitarach, Wasza muzyczna kultura, pomysłowość

i talent zachwycają. Jednak

najbardziej mnie cieszy jak potraficie wzajemnie

się uzupełniać, po prostu tworzycie

znakomity gitarowy duet...

Art: To miła uwaga. (śmiech) Sewko jest maszyną

do produkcji riffów i otworzył się też na

granie solówek. Sporo riffów i motywów jest

też autorstwa Hipisa, który przygodę z muzyką

zaczynał jako gitarzysta. Ja znalazłem się w

Snake Eyes w chwili, gdy potrzebowali gitarzysty

solowego i chyba dobrze trafiłem, bo

gram to co lubię i tak, jak mam nadzieję, reszta

zespołu oczekuje. (śmiech)

Foto: Paweł Olewniczak

Płyta brzmi znakomicie, każdy instrument

jest wyraźny i ma swój indywidualny charakter.

Gdzie, jak i z kim nagrywaliście płytę?

Sewko: Większość płyty została nagrana

przez naszego znajomego Chłostę, który ma

studio w Katowicach. Jedynie perkusję nagrywaliśmy

w Studio Czyściec.

Czy te brzmienia instrumentów potraficie

odtworzyć na koncercie?

Art: To jest zawsze trudny proces, żeby uchwycić

brzmienie i charakter zespołu. Samo

miksowanie wygenerowało wiele wersji do

sprawdzenia. Myślę, że na żywo Snake Eyes

brzmi bardziej intensywnie, polecam przyjść

na koncert i sprawdzić.

Sewko: Naszym podstawowym założeniem

było i jest odzwierciedlenie prawdziwego

brzmienia zespołu na płycie. Nie chcielibyśmy

brzmieć, dzięki realizatorowi w studio, lepiej

niż jest w rzeczywistości.

A propos koncertów. Wydaje się, że zaczynają

być normą, jak do tej kwestii się przygotowujecie?

Art: Po prostu: stroimy instrumenty, sprawdzamy

kable, Marta więcej pije.. (śmiech) i

jakoś idzie do przodu.

Sewko: Cały czas gramy próby, żeby być gotowym

na zagranie koncertu w każdej chwili.

Lubimy grać.

"No One Left To Die" wydaje Defense Records,

co obiecujecie sobie po współpracy z tą

wytwórnią?

Sewko: Liczymy na to, że dzięki tej współpracy,

nasza muzyka będzie dostępna dla ludzi.

Na początku wspominałem o waszych pierwszych

wydawnictwach "Beware of the

Snake" i "Macabre Tales". Ogólnie są one

słabo dostępne. Nie myślicie o ich reedycjach?

Sewko: "Beware of the Snake" można

jeszcze kupić w Selfmadegod. Kilka sztuk

"Macabre Tales" jeszcze mamy. Nie myślimy

o reedycji, ponieważ skupiamy się na tym co

teraz - "No One Left To Die" i nastawiamy

się na to, co przed nami.

Michał Mazur

HMP: Przesłuchałem kilka razy "The

Thrashfall Of Mankind" i odnoszę wrażenie,

że zdajecie się tęsknić za dawnymi, dobrymi

czasami, kiedy to thrash nie dość, że był

czymś nowym, to jeszcze ekscytował licznych

słuchaczy, a płyty nierzadko były artystycznymi

wydarzeniami?

Florian Helbig: Dla nas thrash zawsze był

ekscytujący. To jest jak twój ulubiony posiłek,

nigdy się nie nudzi i zawsze sprawia, że jesteś

szczęśliwy!

Taka nostalgiczna wyprawa w przeszłość

ma sens w XXI wieku, kiedy ludzie mają już

inne priorytety niż kiedyś, muzyka nie jest

już dla nich tak ważna, a do tego są atakowani

nieprawdopodobną wręcz ilością bodźców,

informacji, filmików, etc.?

Naszym zdaniem ma to więcej sensu niż kiedykolwiek.

Każdy entuzjasta thrashu zawsze

szuka czegoś nowego, a jest wiele współczesnych

zespołów, które grają thrash przypominający

muzykę metalową z lat 80. i my to

uwielbiamy. I szczerze mówiąc, tworzymy

muzykę dla siebie, taką jaką lubimy i nie wyobrażamy

sobie, żeby grać coś innego, jak stary,

dobry thrash.

Potwierdzacie też, że współczesna scena niemiecka

to nie tylko zespoły grające power,

tradycyjny, death czy black metal - stary, dobry

thrash też ma się u was nieźle?

Scena jest zdominowana przez wielkie zespoły

jak Sodom czy Kreator, w drugim rzędzie są

świetne kapele typu Tankard czy Accuser,

wymieniając tylko niektóre z nich. Wszystkie

te zespoły mają swoich fanów, ponieważ w

Niemczech jest wiele ludzi, którzy kochają

thrash. Oczywiście Slayer, Exodus, Testament

czy Anthrax to również wielkie nazwy

w Niemczech.

Niezależnie od stylistyki metal jest jednak u

was raczej niszą, a o karierze takiej, jaka w

latach 80. stała się udziałem wielu niemieckich

grup, również thrashowych, można już

tylko pomarzyć?

To prawda. Szansa na zarabianie na życie grając

metal jest bardzo niewielka. Naszym celem

zdecydowanie nie jest zostanie profesjonalnymi

muzykami, którzy zarabiają dużo pieniędzy

na swojej twórczości. Spójrzmy na to z innej

strony: wszyscy mamy dobrą pracę, która

pozwala nam grać muzykę, którą lubimy, a nie

taką, której wszyscy chcą słuchać.

Niemieckie media dostrzegają rodzimych

wykonawców grających niekomercyjną czy

cięższą muzykę, czy też pod tym względem

możecie liczyć wyłącznie na podziemne fanziny

czy portale, bo mainstream nawet na

was nie spojrzy?

Media z głównego nurtu zdecydowanie nie

zwracają na to uwagi. Największe stacje rockowe,

które mówią o sobie, że emitują prawdziwą

muzykę, nie wydają się znać żadnego

zespołu metalowego. To mnie śmiertelnie nudzi,

kiedy słucham jakiejś stacji radiowej, która

reklamuje się, że jest u nich dużo hard

rocka, poczym po raz n-ty odtwarza "Losing

My Religion" R.E.M. (nie ma nic złego w

R.E.M., ale, takie rzeczy mnie po prostu męczą).

Natomiast "prawdziwe" stacje metalowe

cały czas nadają takie rzeczy jak Sabaton czy

Powerwolf. Wtedy jednak wolałbym słuchać

R.E.M...

82

SNAKE EYES


Pasjonaci thrashu

Jeśli ktoś nazywa swój zespół Lesson In Violence, to bez obaw o pomyłkę

można obstawiać, że jest fanem oldschoolowego thrashu. Kryjąca się pod tą nazwą

niemiecka grupa wydała właśnie debiutancki album, potwierdzając, że w trzeciej

dekadzie XXI wieku wciąż można grać thrash energetyczny, zaawansowany technicznie

i dopracowany tak, jak za jego najlepszych lat. Gitarzysta Florian Helbig

uważa, że dzieje się tak, bo granie thrashu jest dla członków Lesson In Violence

wielką pasją i nie można odmówić mu racji.

Bycie zespołem podziemnym chyba jednak w

niczym wam nie przeszkadza - przeciwnie,

pozwala uniknąć pewnych pułapek, chociaż

oczywiście nie jest to droga usłana różami?

Nam to nie przeszkadza. Granie thrashu jest

naszą pasją i nie musimy nikogo słuchać. Jak

już mówiłem, nie ma potrzeby pisania kawałków,

które nam się nie podobają.

Scena thrashowa w Niemczech zawsze była

bardzo silna, począwszy od pierwszych płyt

Sodom, Destruction czy Kreator, ale wy zdajecie

się też cenić amerykańskie zespoły, czego

oczywistym dowodem jest wasza nazwa,

zaczerpnięta z pierwszego LP "Bonded By

Blood" Exodus?

Tak, uwielbiam muzykę z Bay Area, miała ona

na nas największy wpływ kiedy dorastaliśmy,

dlatego wciąż jest z nami.

"The Thrashfall Of Mankind" to wasz długogrający

debiut, czyli moment szczególny

dla każdego zespołu, spełnienie marzeń, sfinalizowanie

dłuższego procesu twórczego?

To był długi proces, przez pandemię mieliśmy

więcej czasu na komponowanie i pracę w studiu,

bo nie było możliwości grania na żywo.

Co ciekawe już na tym początkowym etapie

udało wam się znaleźć wydawcę, rodzimą

firmę Iron Shield Records - od razu wyrazili

zainteresowanie długogrającym materiałem?

Od dłuższego czasu śledzę poczynania Iron

Shield Records i lubię wiele zespołów z tej

wytwórni. Pewnego dnia napisałem maila, czy

moglibyśmy wysłać im trochę materiału. Thomasowi

Dargelowi, szefowi Iron Shield Records,

spodobało się to co przysłaliśmy, spotkaliśmy

się więc w Berlinie na mocnym, nocnym

piciu i wszystko podpisaliśmy.

To firma specjalizująca się w wydawaniu

płyt grup grających nie tylko thrash, ale też

różne odmiany tradycyjnego metalu, wygląda

więc na to, że świetnie pasujecie do ich

katalogu?

To prawda, dlatego też chcieliśmy współpracować

właśnie z Iron Shield Records.

laty. Ledwo trochę pograliście zaczęła się

pandemia. Można powiedzieć, że to dzięki

niej mieliście więcej czasu na dopracowanie

utworów składających się na "The Thrashfall

Of Mankind"?

Oczywiście! Jak już mówiłem, w czasie pandemii

nic nas nie rozpraszało.

Sesja nagraniowa w pandemii okazała się

wyzwaniem? Pracowaliście zdalnie, wchodziliście

do studia na raty, bo były ograniczenia,

etc., jak to wszystko wyglądało?

Większość nagrań odbyła się w naszych domowych

studiach. Gitary zostały następnie

poddane reampingowi w profesjonalnym studiu,

gdzie nagraliśmy również wszystkie wokale.

W czasie pandemii nie wolno było wychodzić

z domu, więc musieliśmy wysyłać nagrane

pliki do studia. Podsumowując, nasz

czas został wykorzystany dość efektywnie i

podobało nam się to.

Na płycie wcale tego nie słychać, co najdobitniej

świadczy o tym, że wykonaliście swoją

robotę jak należy?

To że nam się podoba jest wystarczającym dowodem,

poza tym sprzedaż jest niezła, to też

jest mocne potwierdzenie.

Nasze życie, nie tylko w kontekście muzyki,

uległo w ostatnich latach całkowitej zmianie.

To koncertowe przeniosło się do sieci, jednak

w przypadku muzyki metalowej nie dawało

się ich zrealizować online w stu procentach:

nie tylko z powodu instrumentarium

czy nagłośnienia, ale też interakcji z publicznością,

szczególnego klimatu?

Nie chcieliśmy robić koncertów online ani

tym podobnych rzeczy, chodzi przecież o wyjątkową

atmosferę występu na żywo.

Foto: Lesson In Violence

Koncert to prawdziwy rytuał, emocje, poczucie

więzi, etc. Na pewno silniejsze niż choćby

podczas koncertu jazzowego czy muzyki

klasycznej - brakowało wam tego, z tym

większą radością wrócicie do koncertów, tym

bardziej, że macie do ogrania nowy materiał,

wymarzony do prezentowania na żywo?

Za tym tęskniliśmy najbardziej. Cały nowy

album to premierowy materiał, nie mieliśmy

możliwości grania go przed pandemią.

Nie jest tak, że ten obecny natłok muzyki w

sieci może mieć na nią zły wpływ, odbić się w

końcu potężną czkawką?

Nie uważam, że muzyki jest za dużo. Oczywiście,

że jest ogromna ilość bezsensownego

gówna, ale ono było zawsze. Tworzymy muzykę

dla ludzi takich jak my, którzy szukają

bezpośrednio konkretnego thrashu i to jest

jedyna droga. Nie sądzę, żeby prawdziwi thrashowcy

byli rozpraszani przez Kanye Westa.

(śmiech)

Teraz doszły do tego różne transmisje, wielookienkowe

wideo, każdy wrzuca do sieci co

może - nie będzie czasem tak, że kiedy sytuacja

wróci do normy to ludzie nie będą już

zainteresowani muzyką tak jak kiedyś, poczują

przesyt?

Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taki

dzień, w którym ludzie będą przesyceni muzyką.

Nie sądzę, żeby to było możliwe.

Czyli prawdziwi maniacy, fani-pasjonaci i

tak wrócą na koncerty i nie przestaną kupować

płyt, bo to dla nich coś więcej niż tylko

rozrywka?

Dla niektórych osób jest to sprawa życia i

śmierci, muzyka jest dla nich jak religia. Tacy

ludzie zasługują na to, by ciągłe dostarczać im

nowości.

Już w latach 60. ubiegłego wieku Glenn

Gould twierdził, że już niebawem koncerty

zostaną wyparte nagraniami, szczególnie

wideo. Mylił się, nic z tego na szczęście nie

wyszło, ale teraz pewnie z podwójnym utęsknieniem

czekacie na moment, gdy będziecie

mogli wyjść na scenę z "The Thrashfall

Of Mankind", podzielić się ze słuchaczami

tymi utworami również w koncertowym wydaniu?

Jesienią 2022 roku w naszym rodzinnym

mieście odbędzie się wielki koncert z okazji

wydania albumu i powrotu na scenę. Jak na

ironię, data została przesunięta z wiosny na

jesień z powodu pandemii.

Wojciech Chamryk i Szymon Tryk

Wiele zespołów zamieszcza na pierwszym

wydawnictwie jakiś cover, ale wy nie pokusiliście

się o swoją wersję jakiegoś klasyka.

To kwestia trudnego wyboru, bo potencjalnych

coverów mieliście zapewne więcej czy

raczej skutek tego, że będąc doświadczonymi

muzykami woleliście postawić na autorski

materiał?

Nie widzimy potrzeby robienia coverów. Mamy

tak wiele własnych pomysłów, że nie chcemy

marnować miejsca i czasu na czyjeś pomysły.

(śmiech)

Lesson In Violence założyliście przed trzema

LESSON IN VIOLENCER 83


HMP: Existence od momentu wznowienia

przed kilku laty działalności i wydaniu debiutanckiego

albumu "When Tomorrow Comes"

funkcjonuje obecnie raczej na pół gwizdka,

bowiem Krzysztof "Mały" Małek mieszka

w Kanadzie, a ty pozostałeś w Niemczech.

Brakowało ci regularnych prób w pełnym

składzie i koncertów, stąd decyzja o powołaniu

do życia kolejnego zespołu?

Oscar "Froger" Zając: Witaj Wojtek. Z Existence

to było trochę inaczej; po kilkunastu

miesiącach poszukiwań składu w Niemczech

stwierdziłem, że nie będę dłużej tracił czasu i

czekał aż znajdzie się ktoś chętny grać taką

muzę. Zacząłem sam robić riffy i montować

aranże, w międzyczasie dogadaliśmy się z Małym,

że zrobimy to razem pod nazwą naszego

Existence, a dalej już poszło samo.

Klasyczne podejście i powiew teraźniejszości

Oscar Zając miał z Sign Of Death pod górkę:

nie dość, że długo szukał muzyków zainteresowanych

graniem death/thrash metalu, to

jeszcze poczynania nowo powstałej, formalnie

niemieckiej, chociaż tak naprawdę międzynarodowej,

grupy utrudniły zmiany składu i

pandemia. Nie było jednak mowy o wywieszaniu

białej flagi - Sign Of Death wydali

niedawno krótszy materiał "Revival", EP-kę

z bonusowym, singlowym utworem "Lost", a lider

grupy zapowiada już debiutancki album. Zawartość "Revival" potwierdza, że

bardzo zyskuje przy otwartym podejściu, gdy szybkie tempa, intensywność i generalnie

muzyczną agresję dopełniają nieco bardziej melodyjne partie, bo poszczególne

kompozycje tylko na tym zyskują.

Czego wtedy słuchałeś, kto miał na ciebie

największy wpływ i dlaczego postanowiłeś

grać właśnie na gitarze?

Gitarą zaraził mnie sąsiad. Nauczył mnie kilku

akordów na bardzo starym akustyku i tak

się zaczęło. Niedługo później założyłem pierwszy

band z kolegą z klasy, który grał na bębnach,

a kilka lat później założyłem pierwszy

band z Łukaszem Luboniem (ex-Devilyn) i z

Novym (ex-Devilyn, Vader, Behemoth itd.).

Muzycznie było zawsze tak samo: słuchałem

dużo thrashu, między innymi Kreator, Slayer,

Metallica, Sodom jak również death metalu

- Death, Morbid Angel, i wiele innych

kapel, których zresztą słucham do dziś.

wego sprzętu muzycznego. Pisaliśmy więc

tradycyjne listy, wymienialiśmy się kasetami

i nikomu nie marzyła się taka obfitość

muzyki jak obecnie - wystarczał widok nawet

przeciętnie zaopatrzonego sklepu płytowego

na Zachodzie by dostać oczopląsu od

tej mnogości LP, później już tylko CD i

kaset w ogromnym wyborze różnych wydań.

Ale z drugiej strony te pionierskie, również

dla rozwoju polskiej sceny undergroundowej

jako takiej, czasy chyba ostatecznie cię uformowały,

nader skutecznie zaszczepiły tę muzyczną

pasję?

Ohhh tak... Nie zapomnę jak z Tarnowa jeździliśmy

do Krakowa, żeby kupić kasety czy

koszulki, bo w Tarnowie jeszcze nie było żadnego

sklepu z takimi rzeczami, szczerze to

były piękne czasy Wydaje mi się że pasja do

muzyki zaszczepiała się w nas powoli, ale głęboko

właśnie przez takie rzeczy jak wypady

po kasety czy oczekiwanie po nocach żeby

oglądnąć "Headbangers Ball" w MTV.

Wielu moich znajomych "wyrosło z metalu",

"spoważniało", etc., etc. - myślisz, że jeśli coś

naprawdę się lubi, wręcz uwielbia, to coś takiego

jest w ogóle możliwe?

Moim zdaniem to jest niemożliwe żeby wyrosnąć

ze słuchania danego rodzaju muzyki...

Rozumiem, że ktoś może zmienić styl ubierania

się, bo tak mu wygodniej albo przytył jak

ja, ale wyrosnąć z metalu??? Bez obrazy, ale

wychodzi na to, że ci ludzie wcześniej byli tylko

pozerami.

Warto tu przypomnieć młodszym czytelnikom,

że jesteś obecny na metalowej scenie od

wczesnych lat 90., grałeś też bowiem w Cerebral

Confusion, czyli późniejszym Devilyn

oraz Hannibal?

Tak generalnie zacząłem grać w roku 1987.

Zespołów było wiele, do roku 1997 lub 1998

grałem w kilku kapelach na gitarze, również

na bębnach, zajmowałem się też wokalem. W

1994 nagraliśmy też z Existence demówkę

"...In Pain", później robiliśmy materiał na album,

ale niestety Mały wyjechał, a ja grałem

w innych kapelach.

Foto: Sign Of Death

To były zupełnie inne czasy: bez internetu,

mediów społecznościowych, telefonów komórkowych,

cyfrowych studiów nagraniowych

czy generalnie nowoczesnego / marko-

Jak więc oceniasz poziom swej muzycznej

pasji z perspektywy lat? Wciąż jesteś podekscytowany

czekając na premierę nowych

płyt ulubionych zespołów, uwielbiasz odkrywać

młode, nieznane kapele, chodzić na koncerty,

nie tylko tych największych gwiazd?

Poziom mojej pasji jest cały czas na najwyższym

poziomie; wiadomo, że czasu jest na to

wszystko mniej, ponieważ trzeba coś jeść i

niestety w pracy tracimy dużo czasu. Ale tak,

czekam na premiery płyt śledzę świat muzy

metalowej, zamawiam CD w przedsprzedaży

(ostatnio nowy Kreator i Arch Enemy) i staram

się wspierać underground jak tylko mogę,

również poprzez kupowanie CD czy jeżdżenie

na koncerty.

Powstanie Sign Of Death było więc tylko

kwestią czasu, do tego, pewnie nieprzypadkowo,

stworzyłeś ten zespół z ludźmi w

zbliżonym do siebie wieku - nadajecie na

tych samych falach, co zdecydowanie ułatwia

współpracę?

Jeśli chodzi o wiek to na dzień dzisiejszy jestem

mniej więcej w tym samym wieku co

Janni (gitara). Puggi (bębny) jest dużo młodszy

od nas, ale ma duże doświadczenie muzyczne.

Z Klausem niestety znów rozstaliśmy

się ze względu na upodobania muzyczne, tak

więc znów szukam basisty... Ogólnie w trójkę

mamy podobne kierunki muzyczne i robiąc

nowe numery dogadujemy się praktycznie bez

słów, to bardzo ułatwia i przyspiesza sprawę.

Jako band polsko-niemiecko-grecki dogadujemy

się bardzo dobrze.

Być zespołem i jednocześnie grupą zgranych

przyjaciół to idealne połączenie?

84

SIGN OF DEATH


Tak, dokładnie, to najlepsze co może być dla

kapeli...

Foto: The Three Tremors

W 2019 trudno było przewidzieć co wydarzy

się w następnym roku - można powiedzieć, że

zanim tak na dobre wystartowaliście to pandemia

podcięła wam skrzydła, ale w żadnym

razie nie odpuściliście, zmiany składu również

wam nie przeszkodziły?

Dokładnie, było trudno i jeszcze do tego pandemia,

ale jakoś poszło i udało się złożyć to

wszystko do kupy. Uwierz, że w tym rejonie

Niemiec gdzie mieszkamy jest bardzo trudno

znaleźć ludzi, którzy chcą grać taką muzę.

Mnie zajęło to kilka lat.

Dzięki nowoczesnej technologii mieliście

możliwość pracy zdalnej, mogliście ćwiczyć i

nagrywać demówki w domach - materiał na

"Revival" powstawał systematycznie, co zaakcentowaliście

premierą cyfrowego singla

"Lost" jesienią ubiegłego roku?

Tak, ale nie ma to jak spotkać się i grać razem,

cały materiał na "Revival" powstał u mnie w

domowym studio i oczywiście na sali prób.

Debiutujecie EP-ką, czterema utworami podstawowymi

i "Lost" dodanym jako bonus -

uznaliście, że to najlepsze rozwiązanie, a na

album przyjdzie jeszcze czas? Wyprodukowaliście

ten materiał sami, ale już miksy i

mastering powierzyliście bardzo doświadczonemu,

obecnemu na scenie od lat 80. Rolfowi

Munkesowi, gitarzyście Crematory.

Zbyt często słyszałeś płyty, których twórcy

przeceniali pod tym względem swoje siły,

czego efektem były słabo brzmiące materiały

i postanowiłeś uniknąć tego błędu?

Zdecydowaliśmy się na EP-kę ponieważ mieliśmy

już tak duże opóźnienie ze względu

właśnie na złożenie składu, później znów był

rozłam i zostałem sam z Jannim. W końcu

dołączył do nas Puggi i podjęliśmy decyzję, że

nagramy EP-kę żeby w końcu ruszyć i iść do

przodu, dlatego też nosi ona tytuł "Revival".

Jeśli chodzi o miksy i master to trafiłeś w

punkt. Mam jako takie doświadczenie w miksie

i wiem, że to nie jest takie proste jak się

niektórym wydaje. Słyszałem dużo zajebistych

kapel, ale właśnie popełniły błąd, zmasakrowały

miksy i master do tego stopnia, że nie

dało się tego słuchać.

Podczas nagrań pracowaliście we trzech, ale

niedawno do składu wrócił dawny basista

Klaus. Co skłoniło go do ponownej współpracy,

mieliście jakieś argumenty nie do odrzucenia?(śmiech)

Ten powrót Klausa to była próba, ponieważ

on ma trochę inne gusta muzyczne; niestety

nie udało się i znów szukamy basisty.

Zawartość "Revival" potwierdza, że death/

thrash bardzo zyskuje przy otwartym podejściu,

gdy szybkie tempa, intensywność i generalnie

muzyczną agresję dopełniają nieco

bardziej melodyjne partie, bo poszczególne

kompozycje tylko na tym zyskują. Wydaje

mi się jednak, że zbyt wielu muzyków o tym

zapomina, pakując do jednego utworu ileś riffów,

przejść czy zmian tempa, co skutkuje

tym, że niewiele się z niego zapamiętuje?

Kurde wydaje mi się, że niektórzy chcą na siłę

przedobrzyć i pokazać jakimi są wirtuozami, a

przecież w kapeli to wszystko polega na intuicji

i współpracy między sobą. Ja nie mam

schematów na utwory, których się trzymam,

Foto: Sign Of Death

robię aranż taki, który mi się podoba, a później

puścimy go lub jeszcze przerabiamy z

całą kapelą.

Czujecie się więc przede wszystkim kontynuatorami

dawnych tradycji metalu, bazując

na sprawdzonych wzorcach i nie zamierzając

wymyślać koła na nowo?

Na pewno koła na nowo nie będziemy wymyślać,

jest dziesiątki kapel, które zaczęły wymyślać

je na nowo i szczerze nie mogę ich słuchać.

Ale to tylko takie moje odczucia.

Foto: Sign Of Death

Staracie się jednak podchodzić do tradycji z

szacunkiem, ale nie bezkrytycznie, żeby nie

skończyło się to jakąś parodią, bo je-dnak

powrót jeden do jednego do dźwięków z

przełomu lat 80. i 90. w obecnej rzeczywistości

byłby zupełnie pozbawiony sensu?

Wiadomo, że powiew teraźniejszości musi

być, ale tak jak już pisałem wszystkie riffy

wychodzą same z głowy bez planowania, może

to jest już w nas zaszczepione, a może

podświadomie kierujemy się też tym czego

teraz słuchamy. Jest na świecie tysiące ludzi,

którzy do dziś kochają old school metal i w

większości tego słuchają, tak że może nie

byłoby pozbawione sensu wrócić teraz do tych

dźwięków. Mam kolegę z Tarnowa, który dalej

idzie w tym kierunku i nawet montuje studio

nagrań w analogu.

Wydaliście "Revival" sami i co dalej? Jak

zamierzacie promować ten materiał? Domyślam

się, że nie tylko w sieci, ale przede

wszystkim na koncertach, myśląc jednocześnie

o kolejnym wydawnictwie?

Działamy z promocją na każdym poziomie:

wiadomo sieć, magazyny itp. Jesteśmy gotowi

z dodatkowymi utworami na koncerty, kilka

zostało odwołanych ze względu na pandemię.

Mam nadzieję że już to nie wróci, jesteśmy

otwarci na każdą propozycję. Mamy też w

planach album z końcem przyszłego roku - robimy

nowy materiał, mamy już siedem

nowych aranżów, w tym trzy na gotowo, już

do nagrania. Dzięki wielkie za rozmowę Wojtku.

Wojciech Chamryk

SIGN OF DEATH 85


Szaleństwo w różnych formach i postaciach

Andrew D'Cagna nie składa broni. Wydał właśnie czwarty album studyjny

Ironflame, pt. "Where Madness Dwells". Sam skomponował utwory, zarejestrował

na ich potrzeby partie instrumentów, zaśpiewał je i wyprodukował. Zanim

jednak do tego doszło, musiał przejść przez mroczną drogę i na nowo rozpalić żelazny

płomień. Lecz gdy inspiracja nadeszła, był gotowy, aby zrobić z niej najlepszy

pożytek i chwała mu za to.

HMP: Jak leci?

Andrew D'Cagna: Hails! U mnie wszystko

dobrze, dzięki że pytasz. Od początku roku

2020 wiele się w moim życiu pozmieniało.

Mój najlepszy przyjaciel i partner biznesowy

zmarł na raka w styczniu 2020. Oprócz poczucia

straty i żalu, stałem się tym samym jedynym

właścicielem naszej firmy. Wszystkie

obowiązki związane z biznesem spoczywają

teraz na moich barkach, na co zdecydowanie

nie byłem przygotowany, ani mentalnie ani

duchowo. W konsekwencji, ostatnie dwa lata

uczyniły mnie silniejszym, mądrzejszym,

się, jak bardzo oddani i pełni pasji są europejscy

fani heavy metalu. Tutaj, w USA, sytuacja

jest zupełnie inna. Ale jeśli miałbym wybrać

jeden najlepszy aspekt Keep It True, to wskazałbym

na spotkanie z naszym dobrym przyjacielem

Alexem Fontaninim. W tamtym

czasie był on naszym łącznikiem ze szwajcarską

wytwórnią Metalworld, która w 2018 roku

wznowiła nasz pierwszy album "Lightning

Strikes The Crown" (2017) na winylu i pomogła

nam sprzedać go na Keep It True. Od

tamtej pory Alex stał się naszym przyjacielem

i partnerem biznesowym. Pełni też funkcję

menedżera europejskiej trasy koncertowej.

A co stało się z Twoimi muzycznymi pomysłami

z pierwszej połowy 2020 roku?

W tamtym czasie nastąpiła zmiana w moim

stylu komponowania, głównie w odpowiedzi

na stratę mojego najlepszego przyjaciela. Znalazłem

się w bardzo mrocznym miejscu pod

względem psychicznym i duchowym. Muzyka

i teksty na naszym nowym albumie są tego

bezpośrednim odzwierciedleniem. Pisanie muzyki

o czymś pozytywnym lub podnoszącym

na duchu było dla mnie niemożliwe i niestosowne.

Postanowiłem więc podążać za głosem

serca i stworzyć to, co czułem. Było to bardzo

oczyszczające doświadczenie, choć muszę

przyznać, że po wysłuchaniu finalnego produktu

obawiałem się, że nasi fani mogą uznać

go za zbyt przygnębiający. Teraz, gdy dotarł

do uszu kilku osób, których opinie cenię, czuję

się z nim lepiej. Zostałem przez nich zapewniony,

że chociaż ogólna atmosfera jest rzeczywiście

mroczna, to pierwotna tożsamość

zespołu pozostała nienaruszona, na czym bardzo

mi zależało.

86

smutniejszym i dziwniejszym. Mam też o wiele

więcej siwych włosów, czego przypuszczam,

że należy się spodziewać, biorąc pod uwagę

okoliczności.

Podczas naszej poprzedniej rozmowy, w lutym

2020, obiecałeś: "w ciągu najbliższych 12

miesięcy zobaczysz nowy, czwarty album

Ironflame". Tak się nie stało, ale rzeczywiście

wkrótce po "Blood Red Victory" ukazało

się nowe wydawnictwo Ironflame - mianowicie

DVD "Eternal Nights".

Tak, pierwotny plan zakładał wydanie nowego

albumu nieco ponad rok po wydaniu

"Blood Red Victory". Ale wkrótce wybuchły

restrykcje i cały świat stanął w miejscu. Nagle

wszystkie nasze plany na ten rok zostały odwołane,

a my nie mieliśmy jak promować albumu.

Bez możliwości rozwinięcia skrzydeł i

swobodnego lotu po całym świecie, nie widziałem

sensu planować kolejną płytę. Nikt nie

IRONFLAME

Foto: IronFlame

wiedział, kiedy szaleństwo się skończy. Zbliżał

się koniec roku 2020, a nadziei nie było.

Mniej więcej w tym czasie zdobyliśmy materiał

filmowy z naszego występu na festiwalu

Keep It True w 2018 roku, a także kilka naprawdę

dobrych amatorskich nagrań z koncertu,

który zagraliśmy w Hamburgu podczas naszej

europejskiej trasy w 2019 roku. Wpadliśmy

więc na pomysł, żeby połączyć oba występy

na koncertowym DVD i wydać je zwłaszcza

dla wszystkich, którzy nie mieli okazji

usłyszeć muzyki na żywo w tym roku. Zrobiliśmy

też limitowaną edycję z dołączoną naszywką.

Dwieście egzemplarzy zostało już prawie

całkowicie wyprzedane, ale pozostało jeszcze

kilka sztuk dostępnych na naszym profilu

Bandcamp.

Co najbardziej spodobało Ci się na Keep It

True?

Wyczerpujące opowiedzenie o tym, co nam

się nie podobało w Keep It True, zajęłoby

znacznie mniej czasu! To doświadczenie

zmieniło życie wszystkich członków zespołu.

Większość z nas przed tym wyjazdem nie postawiła

stopy na europejskiej ziemi, nie mówiąc

już o występie na europejskiej scenie.

Mogę śmiało powiedzieć, że podczas Keep It

True występowałem przed największą publicznością

w życiu. Festiwal ten cieszy się zasłużoną

renomą i jest świetnie zorganizowany.

Byliśmy tam bardzo dobrze traktowani i nawiązaliśmy

wiele znajomości. Niezwykle miłym

zaskoczeniem było również przekonanie

Czy doświadczyłeś prokrastynacji lub nawet

braku motywacji, aby utrzymywać płomień?

O tak, zdecydowanie. Bardzo trudno było

skupić się na zespole, muzyce, a także zachować

morale i rozmach całego przedsięwzięcia,

kiedy otaczała nas tylko niepewność co do

przyszłości. Utrzymywaliśmy się przy życiu,

odbywając próby według stałego harmonogramu

i powoli ucząc się nowego materiału. Nie

była to sytuacja całkowicie beznadziejna, raczej

okres uśpienia i depresji. Nigdy nie czułem,

że dryfujemy na tonącym statku, a raczej

tak, jakbym przechodził przez bardzo długi

tunel i czekał, aż znów ujrzymy światło. Na

pewno nie byliśmy w tym odczuciu osamotnieni.

Wspaniale jest w końcu usłyszeć "Where

Madness Dwells". Co zainspirowało Cię do

dalszej pracy z Ironflame?

Szczerze mówiąc, to, co mnie inspiruje w

Ironflame, to zarówno fani, jak i muzycy z

zespołu. Nasz fanbase jest niezmiernie pozytywny,

wdzięczny i wspierający. Czuję, że dopóki

ludzie wierzą w naszą muzykę, naszym

obowiązkiem jest dostarczać im wciąż nowe

dźwięki do przyswojenia. Nie byłoby Ironflame

bez wspierających fanów. To samo mogę

powiedzieć o pozostałych muzykach zespołu.

Bez nich byłbym tylko solowym artystą

w piwnicy. To dzięki nim muzyka Ironflame

może być wykonywana na żywo na scenie i za

to jestem im dozgonnie wdzięczny. Przez te

wszystkie lata wytworzyła się między nami

niesamowita więź i jestem dumny, że mogę

ich nazywać zarówno osobistymi przyjaciółmi,

jak i kolegami z zespołu. Trudno jest


znaleźć dobrych muzyków, ale dobrych przyjaciół

jeszcze trudniej.

Dlaczego postanowiłeś nagrać wszystkie

instrumenty na "Where Madness Dwells"

samemu, zamiast nagrywać je z udziałem

całego składu Ironflame?

Od pierwszego dnia komponuję całą muzykę

Ironflame samemu. To jest najbardziej efektywny

sposób. Tworzę i nagrywam w bardzo

krótkim okresie czasu, przeważnie w środku

nocy. Niemal niemożliwe byłoby robienie tego

w inny sposób, a z pewnością trwałoby to znacznie

dłużej. W skład zespołu na żywo wchodzą

znacznie lepsi muzycy ode mnie. Może

pewnego dnia coś się zmieni i będą oni wykonywać

swoje własne partie w studiu. Jednak

do tej pory ten proces dobrze się sprawdzał i

uważamy, że na razie nie ma powodu, by go

zmieniać.

Jak Ci się pracowało nad "Where Madness

Dwells"?

Nigdy tak naprawdę nie wiem, kiedy przyjdzie

inspiracja do napisania nowej muzyki. Wiem

jednak, że kiedy już się pojawi, muszę działać

natychmiast, zanim magia zniknie. Proces jest

zawsze taki sam. Zaczynam od riffów. Piszę

ich tyle, ile potrzeba do ułożenia na ich podstawie

utworu. Potem zabieram się za kolejne.

A gdy już wyschnie studnia inspiracji do pisania

riffów, przechodzę do budowania z nich

utworów. Następnie rozpoczynam proces nakładania

kolejnych warstw, nagrywając odpowiednio

perkusję, bas i wokal. Następnie przekazuję

utwory Quinnowi i Jesse'emu (gitarzyści

Quinn Lucas oraz Jesse Scott - przyp.

Foto: IronFlame

red.), aby napisali i nagrali solówki gitarowe.

Tutaj proces nieco zwalnia. Daję im czas na

skomponowanie swoich partii, podczas gdy ja

rozpoczynam miksowanie. Kiedy solówki są

już gotowe, kończę miksowanie i przechodzę

do finalnego masteringu.

W notce prasowej wyznałeś: "Myślę, że kluczem

do rozwoju jest to, by zawsze dobrze

się bawić i starać się dawać fanom jak najlepszą

muzykę, która nieustannie ewoluuje,

zachowując jednocześnie oryginalną tożsamość

zespołu". Czy czujesz się usatysfakcjonowany

dotychczasowym rozwojem

Ironflame?

To paradoksalne pytanie. Odpowiedź brzmi:

zarówno tak, jak i nie. Uważam, że rozwój naszej

muzyki do tej pory przebiegał naturalnie.

Każdy album jest na swój sposób wyjątkowy,

ma swoją własną tożsamość i atmosferę. Album

jest jak tatuaż lub fotografia: odzwierciedleniem

chwili uchwyconej w danym czasie.

Czy są rzeczy, które zrobiłbym inaczej, patrząc

wstecz? Oczywiście. Czy żałuję czegoś,


co zrobiłem do tej pory? Absolutnie nie.

Wszystko, co do tej pory zrobiłem, doprowadziło

mnie do tego punktu. Jeśli usuniesz

lub zmienisz jeden element, wszystko się

zmienia. Mimo to przekleństwem każdego

artysty jest spojrzenie na swoje portfolio i

poczucie, że stać go na więcej. Ten niespokojny

głód jest tym, co motywuje artystę do dalszego

tworzenia. Ten głód nigdy nie umiera.

Czy uważasz Ironflame "Where Madness

Dwells" za Twoje najwspanialsze muzyczne

osiągnięcie?

Sądzę, że to nasz najbardziej dojrzały album.

Każda płyta Ironflame była wyrazem tego, co

czułem w danym momencie. Więc stwierdzenie,

że "Where Madness Dwells" jest naszym

najlepszym dotychczasowym dokonaniem,

byłoby w pewnym sensie dyskredytacją poprzednich

albumów. Patrząc wstecz, wciąż

jestem zdumiony energią i ogniem zawartymi

na "Lightning Strikes The Crown". Jego następca

"Tales Of Splendor And Sorrow"

(2018) zawiera mroczny klimat heavy metalowego

sposobu opowiadania historii, z czego

wciąż czuję się dumny. "Blood Red Victory"

otrzymał świetną produkcyję i triumfalną

atmosferę, co której nie jestem pewien, czy

byłbym w stanie ponownie uchwycić. "Where

Madness Dwells" jest bardzo szczerym, prostym

albumem, który mniej skupia się na harmonijnych

gitarowych hookach, a bardziej na

mocnych riffach i całości kompozycji.

Foto: IronFlame

Co to dokładnie znaczy: "ten album jest o

wiele bardziej osobisty pod względem lirycznym

i porusza tematy oparte na rzeczywistości"?

Dobre pytanie, ponieważ myślę, że chociaż

zacytowana deklaracja jest prawdziwa, to

słuchacz może na początku nie być w stanie

tego wychwycić. Nie nazwałbym "Where

Madness Dwells" konceptem, ale albumem

tematycznym. W każdym utworze pojawia się

wątek szaleństwa, w różnych formach i postaciach.

Teksty nie są dosłowne, więc nigdy nie

mówią wprost: "to się dzieje" lub "to się stało".

Przepełniają je alegorie prawdziwych rzeczy,

uczuć lub wydarzeń, tyle że oblane metaforą.

Na przykład kawałek "Under the Spell" brzmi

tak, jakby opowiadał o kimś zagubionym w

ciemności, do kogo nagle zbliża się zła czarodziejka

i wprowadza go w trans. W rzeczywistości

chodzi o metaforę mediów głównego

nurtu i ich wpływu na całe społeczeństwo.

Analogicznie, "Królestwo kłamstw" ("Kingdom

Of Lies") nie jest jedynie miejscem z

naszej wyobraźni, lecz istnieje naprawdę?

W czasie komponowania było to dla mnie realne

miejsce. "Kingdom Of Lies" stanowi metaforę

klimatu politycznego, panującego wokół

mnie podczas tworzenia albumu. To był

rok wyborów, więc kraj wydawał się ostro podzielony

na dwie przeciwstawne strony. Wokół

krążyło mnóstwo retoryki i dezinformacji,

dużo ignorancji i hipokryzji. Kiedy politycy

chcą, żebyś na nich głosował, mają tendencję

do wygłaszania skandalicznych oświadczeń i

obiecywania nierealnych rzeczy.

Podoba mi się sposób, w jaki gitara basowa

działa na płycie "Where Madness Dwells".

Czy słuchając innych zespołów, nie masz

czasem wrażenia, że niektóre z nich mogłyby

lepiej wykorzystywać gitarę basową i dlatego

szczególnie dbasz o nią podczas nagrywania

własnej muzyki?

To zabawne, że tak mówisz, bo zawsze miałem

wrażenie, że gitara basowa schodzi na dalszy

plan podczas produkcji większości nagrań

Ironflame. Na tym albumie starałem się jednak

świadomie wyeksponować ją na pierwszym

planie. Bas i perkusja są tak samo ważne

w tworzeniu ciężkiego albumu, jak przesterowane

gitary rytmiczne. Jestem aktywnym

basistą w zespole grającym hard rock/heavy

blues, więc zawsze staram się wymyślać ciekawe

linie basu, które uzupełniają muzykę,

nie powielając ślepo tego, co robią gitary rytmiczne.

Okładki wszystkich czterech albumów Ironflame

są bogate w symbolikę. Na przykład,

na okładce "Where Madness Dwells" umięśniony

wojownik walczy z zaciskającym się

wokół niego wężem, a czaszka pod jego prawą

nogą informuje nas, że nie jest on pierwszą

potencjalną ofiarą tego węża. Już sama

ta scena jest wysoce sugestywna. Jednak

przyglądając się bliżej, można dostrzec więcej

symbolicznych szczegółów - walka toczy

się w górach, na niebie leci kilka obserwujących

nietoperzy, hełm wojownika ma

skrzydła nietoperza, a serce po prawej stronie

jest niebieskie (friendzone?).

Dużo uwagi poświęcam okładkom albumów.

Jako dziecko heavy metalu z lat 80. wychowałem

się na fantastycznych pracach takich

artystów jak Derek Riggs, a później Lewis

Carroll, Michael Whelan i Dan Seagrave.

Kiedy byłem młody, w czasach przedinternetowych,

kupowało się płyty na podstawie

okładek. Jeśli ta była zabójcza, to istniało

prawdopodobieństwo, że muzyka również będzie

wymiatać. Odnoszę wrażenie, że okładka

"Where Madness Dwells" idealnie pasuje do

klimatu muzyki. Muszę przyznać, że Ty dostrzegłeś

tam jeszcze więcej symboliki niż ja.

Za co tak bardzo cenisz niemiecki Storm

Crusher Festival (odbywający się między

Norymbergią a granicą niemiecko-czeską),

że napisałeś specjalnie dla nich oddzielny

utwór?

W 2019 roku graliśmy na Storm Crusher

podczas naszej pierwszej europejskiej trasy.

Pamiętam to jako bardzo dobrze zbalansowane

i zorganizowane wydarzenie. Tamtejsza

ekipa traktowała nas naprawdę dobrze i świetnie

się bawiliśmy. Matthias z zeszłorocznej

edycji festiwalu wspomniał mi o kompilacji

LP, którą planowali na dziesięciolecie. Powiedziałem

im, że gdybyśmy byli brani pod uwagę

przy tworzeniu tego albumu, to napisalibyśmy

specjalnie na niego utwór, a także teksty

o samym festiwalu. Ekipie Storm Crusher

spodobał się ten pomysł i to przypieczętowało

umowę.

Zbliża się osobliwy koncert w Szwajcarii:

Ironflame, Icarus Witch i Comaniac zagrają

31 lipca 2022r. w Musigburg Aarburg w

Szwajcarii. Jak udaje Ci się występować z

dwoma różnymi zespołami tego samego wieczoru?

Jak często zdarza Ci się robić taki

maraton?

Odpowiedź na to pytanie dopiero poznamy! A

poważnie, czuję, że granie dwóch setów w

dwóch zespołach przez kilka nocy z rzędu

będzie czymś zupełnie do zniesienia. Typowa

próba Ironflame zwykle polega na tym, że

gramy przez 45 minut, robimy półgodzinną

przerwę na papierosa/picie, a potem gramy

przez kolejne 45-60 minut. Czuję się tak, jakbym

trenował do tego maratonu już od jakiegoś

czasu. Na pewno będzie fajnie, nie ma się

co martwić.

Kiedy ukaże się następny album Ironflame?

Kto wie? Idealnie byłoby wrócić do naszego

zwykłego harmonogramu, czyli wydawania

nowego materiału co dwanaście do osiemnastu

miesięcy. Nigdy nie można jednak zmusić

inspiracji do działania. Kreatywność pojawia

się wtedy, kiedy chce, a zadaniem artysty jest

być gotowym, gdy nadejdzie ten czas. Ja pozostanę

czujny i zawsze gotowy na ten moment.

Sam O'Black

88

IRONFLAME


HMP: Nazwa Greyhawk to zbitka dwóch

słów: grey (z angielskiego: szary) oraz hawk

(z angielskiego: jastrząb). Szary to słabo nacechowany

emocjonalnie kolor, symbolizujący

elegancję i wyrafinowanie. Hawk może

być zaś metaforą niezależności, inteligencji

lub duchowości.

Rev Taylor: Zgadza się. Jastrzębie to potężne

i inspirujące stworzenia, a szary kolor symbolizuje

elegancję i tajemniczość. Greyhawk to

także klasyczne miejsce kampanii w grze Dungeons

and Dragons, co dobrze pasuje do naszych

tekstów o tematyce fantasy.

Czy basista Darin Wall jest inicjatorem,

liderem i głównym kompozytorem Greyhawk?

Nie mamy oficjalnego lidera, ale Darin zarządza

naszym kalendarzem i często przejmuje

rolę lidera. Jego osobowość dobrze pasuje do

pełnienia takiej funkcji, a poza tym ma on

wieloletnie doświadczenie w graniu metalu.

Tak naprawdę to nasz gitarzysta prowadzący

Jesse Berlin komponuje większość partii instrumentalnych,

ale wszyscy wnosimy swój

wkład w postaci riffów i rozmaitych pomysłów.

Wszystkie melodie wokalne i teksty są

pisane przeze mnie.

Czy to prawda, że 4 września 2021 r. Darin

Wall został postrzelony w nogę przed lokalem

muzycznym? Przykro mi, jeśli tak się

stało.

Wołanie szarego jastrzębia

Słychać, że amerykański zespół Greyhawk intensywnie doskonali

swą muzykę. Nie zdołał jeszcze zabłysnąć na łamach HMP, ale każde jego

wydawnictwo jest zdecydowanie bardziej dojrzałe i dopracowane od poprzedniego,

więc kapela dobrze rokuje na przyszłość. Najnowsze EP "Call

Of The Hawk" jest nie tylko solidniejsze od LP "Keepers Of The Flame",

ale też różni się charakterem, bo zdecydowanie większy nacisk położono

na nim na prostotę i heavy metalową bezpośredniość, natomiast porzucono

tendencję do popisywania się nadmiarem technicznych zawiłości. Będą

jeszcze z nich ludzie.

Tak, to prawda. To dla nas wszystkich, a

szczególnie dla Darina, szokujące przeżycie.

Mnie również jest przykro, że tak się stało. Na

szczęście nikt nie zginął. Możliwe, że Darin

uratował życie swoim odpowiedzialnym zachowaniem

tamtej nocy. Dodatkowym smaczkiem

nadającym pikanterii temu zdarzeniu

jest fakt, że 4 września wypadają jego urodziny.

Pierwszy utwór z EP-ki rozpoczyna się prostym

riffem i wyrazistym rytmem wybijanym

przez perkusję. Cały kawałek "Steelbound"

utrzymujecie w średnim tempie, gracie

go surowo i bezpośrednio, mimo że liryki

mają dość epicki charakter. Czy dokładnie

takie pierwsze wrażenie zamierzaliście wywrzeć

na słuchaczach?

Myślę, że tak. Naprawdę lubimy pisać epopeje

w średnim tempie i rozpoczęcie EP-ki od

"Steelbound" wydawało się deklaracją naszej

stylistyki.

Utwór tytułowy brzmi nieco bardziej wyrafinowanie

niż "Steelbound" ze względu na

dłuższą solówkę gitarową ze znakomitą

(barokową?) harmonią, chór w tle (tylko komputerowo

generowany czy prawdziwy?) i

recytację. Jak nagraliście gwizd jastrzębia w

tym kawałku?

Cieszę się, że podoba Ci się ta neoklasyczna

sekcja solowa! Nazwaliśmy ją "sekcją Vivaldiego",

ponieważ Jesse i ja jesteśmy wielkimi fanami

muzyki barokowej, a zwłaszcza dzieł

Bacha, Haendla i Vivaldiego. To jest prawdziwy

chór, który słyszysz, a przynajmniej jego

partia basowa. To chłopaki z zespołu, plus

nasz dźwiękowiec i mój teść, który ma fajny,

głęboki głos. Kulisy wołania jastrzębia niech

pozostaną naszą tajemnicą, ale możemy zapewnić,

że jastrząb, który brał w tym udział,

został dobrze opłacony!

Muzyczny charakter utworu "Shattered

Hearts" zdaje się stać w sprzeczności z jego

tytułem. Te dwa słowa "Shattered Hearts"

brzmią jak "złamane serca", więc fani mogliby

się spodziewać melancholijnej ballady.

Za-miast tego okazuje się, że jest to jeden z

Waszych najszybszych utworów na EP-ce

(może nawet najszybszy?).

Utwór "Shattered Heart" opowiada o procesie

alchemicznym. Podstawowe materiały są rozpuszczane,

topione lub "rozbijane", zanim mogą

być ponownie przekształcone w złoto.

Czy uważasz, że EP-ka "Call Of The

Hawk" dobrze odzwierciedla Waszą zdolność

do tworzenia różnorodnej muzyki w

spójnym stylu epickiego heavy metalu?

W Greyhawk chcemy, aby każda z naszych

piosenek miała swojego indywidualnego ducha

i swój własny smak. Cieszę się, że dostrzegasz

tę różnorodność, bo to dla nas ważne, by

nasze poszczególne utwory brzmiały inaczej,

ale jednocześnie gwarantowały pewien "feeling

Greyhawk", który zawsze staramy się udoskonalać

i rozwijać.

Sam O'Black

Foto: Greyhawk

GREYHAWK 89


Nie jesteśmy Def Leppard

- W heavy metalu nie trzeba wymyślać koła na nowo, w naszej

dziedzinie to już nie jest możliwe, a przynajmniej my tego nie chcemy.

Wystarczy wykorzystać klasyczne składniki w najlepszy możliwy sposób.

Wciąż ukazuje się wiele dobrych nowych płyt, co pokazuje, że heavy metal

żyje - mówi Frank Prilipp. Trudno nie zgodzić się z basistą Powertryp,

szczególnie jeśli zespół debiutuje tak udaną płytą jak "Midnight Marauder".

HMP: Wiem, że obecne czasy nie sprzyjają

niezależnym zespołom, szczególnie jeśli grają

tradycyjny metal, ale trudno mi pozbyć się

wrażenia, że jakoś bardzo długo zeszło wam

z przygotowaniem i wydaniem debiutanckiego

albumu, skoro zespół powstał w roku 2010,

a już pięć lat później mieliście na koncie demo,

z którego aż pięć utworów, licząc bonusowy

"Nail Your Prophet", wykorzystaliście

na "Midnight Marauder"?

Frank Prilipp: Twoje wrażenie rzeczywiście

cię nie myli, naprawdę długo zwlekaliśmy z

wydaniem pierwszego albumu. Z drugiej strony,

wszyscy członkowie zespołu byli zajęci

swoimi sprawami, życiem prywatnym i zawodowym.

Mieliśmy też zmianę na stanowisku

gitarzysty, Cole Stabler zastąpił Andreasa

Kyrloglou, ale to było kilka lat temu i nie jest

to powodem opóźnienia. Po prostu nie jesteśmy

najszybsi, jeśli chodzi o nagrywanie i kończenie

utworów, przyznaję to otwarcie. Właściwe

nagrania rozpoczęliśmy już w 2020 roku,

ale w międzyczasie zrobiliśmy sobie przerwę, a

łącznie z miksowaniem i masteringiem trwało

to właściwie aż do teraz. Cieszymy się jednak,

że płyta jest już gotowa.

Wszystko musi więc toczyć się swoim rytmem,

nawet jeśli trwa dłużej niżby się tego

oczekiwało, ale takie jest życie i nie da się

tego zmienić?

Cóż, z pewnością można było pracować trochę

szybciej, ale my podchodzimy do tego wszystkiego

na luzie. Jak to się mówi, na pierwszy album

masz tyle czasu, ile się da, a na drugi maksymalnie

dwa lata?

Jakoś tak. W sumie to i tak macie nieźle, bo

Niemcy od lat są prawdziwą ostoją klasycznego

heavy metalu i generalnie rocka, a fizycznie

wydawane płyty wciąż się u was nieźle

sprzedają - to w sumie ewenement, porównywalny

chyba tylko z podejściem japońskich

fanów/kolekcjonerów?

Myślę, że chęć posiadania albumu również w

formie LP czy CD nie dotyczy tylko niemieckich

czy japońskich fanów metalu, ale fanów

tej muzyki w ogóle. Przynajmniej tak wynika z

mojego doświadczenia jako fana i kolekcjonera.

Fani metalu są znani ze swojej pasji do muzyki

i chcą trzymać w rękach prawdziwy produkt.

Streaming i pobieranie plików nie zastąpią

tego uczucia.

Potwierdzeniem tej reguły jest również to, że

podpisaliście kontrakt z niemiecką Rafchild

Records - uznaliście, że lepiej mieć wydawcę,

który zadba o należytą promocję i dystrybucję

płyty, niż eksperymentować z tym samemu,

co mogłoby skończyć się nie za ciekawie?

Tak, nie chcieliśmy sami wydać płyty. Myślę,

że na tym polega różnica między albumem a

demem. Włożyliśmy dużo pracy w tę płytę i

uważam, że w pewnym momencie dystrybucją

i promocją powinni zająć się ludzie, którzy coś

o tym wiedzą. Szczególnie jeśli chodzi o promocję,

działa to bardzo dobrze, jesteśmy bardzo

zadowoleni. Niestety, kanały dystrybucji

płyt Rafchild Records są bardzo ograniczone,

ale o tym wiedzieliśmy już wcześniej. Ważne

jest, żeby za wytwórnią stał ktoś, kto wkłada w

nią serce i duszę i kocha muzykę tak samo jak

my. I tak właśnie jest w przypadku Rafchild

Records.

Foto: Powertryp

Tak długi okres przygotowywania płyty dekoncentruje,

demobilizuje, czy przeciwnie,

zmusza w końcu do większego wysiłku, żeby

w końcu rzecz sfinalizować?

W żadnym wypadku nie było to demotywujące,

wręcz przeciwnie - długi czas do zakończenia

prac dodał nam otuchy. Jednak ryzykowaliśmy,

że będziemy zbyt krytyczni w stosunku

do niektórych rzeczy. W pewnym momencie

trzeba po prostu wziąć się w garść, w końcu po

każdej fazie nagrywania zawsze znajdujemy

coś, co można było zrobić lepiej. Być może trochę

przesadziliśmy, poświęcając wiele uwagi

drobiazgom i przeciągając w ten sposób cały

proces bardziej, niż było to konieczne. Jednak

album nie jest wcale przesadzony z produkcją,

nie jesteśmy Def Leppard. (śmiech)

To w sumie pewien plus dawnej sytuacji, kiedy

zespoły, zobligowane kontraktami, miały

deadline i nie było zmiłuj, czy były nowe

utwory czy nie, co czasem prowadziło do ukazywania

się płyt, delikatnie mówiąc niewartych

wydania? (śmiech)

(śmiech) Tak, ale my nie mieliśmy tego problemu,

ponieważ nie szukaliśmy wytwórni, dopóki

nagrania nie były w pełni gotowe. Jeśli płyta

jest do bani, to jest to wyłącznie nasza wina, a

nie wytwórni. Niestety. (śmiech)

Na szczęście w waszym przypadku nie ma o

tym mowy, bowiem "Midnight Marauder" to

kawał metalu najczystszej próby. Ciekawe

jest przy tym, że czerpiecie natchnienie od

bardzo różnych zespołów, zarówno brytyjskich,

kontynentalnych, jak też amerykańskich,

lubicie zarówno tradycyjny, jak też

speed metal - monotonia to największy wróg

muzyka, hamulec kreatywności, nawet jeśli

trzyma się wybranej stylistyki, nie skacze od

folku do jazzu?

To bardzo trafne podsumowanie, dokładnie

tak to widzę. Lubię albumy, które są w pewnym

stopniu zróżnicowane pod względem

kompozycji, ale jednocześnie spójne. Ostatnio

wspomniałem o "Ride The Lightning" jako o

przykładzie właśnie takiego podejścia. Nasz

styl to ewidentnie czysty heavy metal, ale mamy

utwory szybkie, średnio szybkie, a czasem

bardziej epickie. Bardzo mi się podoba ta różnorodność

w naszym własnym muzycznym

kosmosie. Tak długo, jak można jeszcze wyraźnie

usłyszeć charakter zespołu. Wiele nowszych

płyt brzmi dla mnie zbyt monotonnie.

Nie pomylę się chyba zbytnio obstawiając, że

największy wpływ wywarł kiedyś na was

nurt NWOBHM, co jest do dziś słyszalne

w kompozycjach Powertryp?

Oczywiście, z pewnością ten nurt ma na nas

znaczący wpływ. Właściwie, to cały klasyczny

heavy metal. Speed, thrash, US czy power metal,

wszystko opiera się na NWOBHM. Black

Sabbath był początkiem, a pośredni etap NW

OBHM był prawdopodobnie najważniejszy dla

heavy metalu. A więc także dla nas. (śmiech)

Pojawiają się też jednak i nowsze odniesienia,

choćby do thrashu - wbrew opiniom malkontentów

metal jest wciąż żywy i w żadnym

razie nie zjada jeszcze swego ogona, trzeba

tylko mieć pomysł jak się do niego zabrać?

Zdecydowanie. Jak już mówiliśmy, lubimy

wprowadzać do tekstów utworów pewną różnorodność.

Thrash oczywiście też jest elementem,

który można u nas usłyszeć od czasu do

czasu. W heavy metalu nie trzeba wymyślać

koła na nowo, w naszej dziedzinie to już nie

jest możliwe, a przynajmniej my tego nie chcemy.

Wystarczy wykorzystać klasyczne składniki

w najlepszy możliwy sposób. Wciąż ukazuje

się wiele dobrych nowych płyt, co pokazuje, że

heavy metal żyje.

90

POWERTRYP


"Midnight Marauder" to wasza produkcja,

ale za miksy i mastering odpowiada sam

Harris Johns. Jak udało się wam nakłonić go

do współpracy, bo w końcu od jakiegoś czasu

nie był już zbyt aktywny?

Po prostu go o to zapytałem (śmiech). Pierwotnie

miksem i masteringiem miał się zająć inny

producent. Pierwszy testowy miks jednego z

utworów brzmiał w miarę dobrze, ale potem

producent powiedział, że inne nasze kawałki w

ogóle mu się nie podobają, więc za obopólną

zgodą nawet nie zaczęliśmy tego projektu. Ta

sytuacja była dla nas nieco frustrująca, ponieważ

byliśmy przekonani o wartości naszego

materiału. Wtedy spontanicznie wpadłem na

pomysł współpracy z Harrisem Johnsem.

Każdy fan oldschoolowego heavy metalu zna i

uwielbia jego dokonania, ja oczywiście też. Napisałem

więc do niego, ale tak naprawdę nie

spodziewałem się, że zgodzi się na współpracę.

Harris Johns jest legendą, my jesteśmy zespołem,

który ma na koncie dopiero pierwszy

album, a on w ostatnich latach może faktycznie

trochę zniknął ze sceny. Przynajmniej ja

odniosłem takie wrażenie. Interesowało mnie

też, co sądzi o naszym materiale. Napisałem

do niego, a po krótkim czasie odpisał, że słuchał

kilku naszych utworów, podobają mu się i

chciałby z nami współpracować. Tak też zrobiliśmy

i było świetnie.

Nie myślałeś o tym by dokończyć tę płytę

samodzielnie, bo skoro pojawiła się możliwość

współpracy z taką legendą konsolety

wszelkie inne opcje czy możliwości zeszły na

dalszy plan?

Od początku było jasne, że miksowanie i mastering

zlecimy profesjonalnemu producentowi.

Wiem, że wiele zespołów w dzisiejszych

czasach miksuje swoje materiały samodzielnie,

ale szczerze mówiąc, w większości przypadków

to słychać. To jest różnica jak noc i dzień, czy

zajmuje się tym profesjonalista jak Harris

Johns, z całym swoim doświadczeniem i niesamowitą

wiedzą, czy ktoś z zespołu, bo ma czas

i myśli, że da radę. Miks albumu jest niezwykle

ważny, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, a

współpraca z Harrisem Johnsem pokazała, że

mieliśmy całkowitą rację.

Zakładam, że macie obecnie znacznie większy

repertuar niż tych 10 utworów. Jak więc

dobraliście program "Midnight Marauder"?

Kilka starszych utworów musiało trafić na tę

płytę, dopełniliście je nowszymi numerami, a

reszta czeka na kolejny album?

Utwory, które znalazły się na płycie, od lat stanowią

integralną część naszych setów koncertowych,

właściwie nie było innych kawałków, z

których moglibyśmy wybierać. Pięć utworów z

albumu znalazło się już na naszym demo, ale

zdecydowanie chcieliśmy umieścić je na płycie

w lepszej jakości. Przy okazji, otwierający album

"Brothers In Speed" to pierwsza kompozycja,

jaką napisaliśmy razem. Szczerze mówiąc

nie wiem, dlaczego nie zrobiliśmy jej wtedy na

demo (śmiech). Utwory powstawały przez bardzo

długi czas, więc następny album nie będzie

zawierał żadnych starszych utworów.

Dlaczego akurat "Nail Your Prophet" przypadła

rola dodatku wersji CD i skąd ten

pomysł? Zainspirowały was lata 80., kiedy

wydawcy dorzucali bonusy do drogich wówczas,

wchodzących na rynek kompaktów, a

teraz one przeżywają zapaść i takie ekstra

numery mogą uczynić je atrakcyjniejszymi

dla fanów?

"Nail Your Prophet" nie znajdzie się na wersji

LP, ponieważ w przeciwnym razie byłby on za

długi, a my nie chcieliśmy robić podwójnego

wydawnictwa. Nie podoba mi się to (śmiech).

Mogliśmy całkowicie pominąć ten utwór, ale

dlaczego nie umieścić go na płycie CD jako bonusowego

kawałka w starej dobrej tradycji lat

80.? Bardzo dobrze to zauważyłeś, gratulacje!

(śmiech). Bonusowy utwór jest rzeczywiście

powrotem do lat 80., kiedy płyty CD były

wtedy droższe.

Liczysz, że dzięki "Midnight Marauder" wyrwiecie

się z undergroundu, ten album stanie

się waszą przepustką do czegoś więcej niż

tylko lokalne koncerty?

Byłoby miło, gdyby pojawiało się więcej ofert

koncertowych. Właściwie nie mamy wielkich

oczekiwań co do sukcesu albumu, więcej koncertów

byłoby więc dla nas prawdziwym sukcesem.

Koncerty są dla nas bardzo ważne, niestety

jeszcze nic nie zaplanowaliśmy. Zobaczymy.

Każdy fan metalu, który kupi "Midnight Marauder"

i będzie się nim cieszył, jest dla nas sukcesem.

Za dawnych czasów moglibyście liczyć na

trasę zorganizowaną przez swoją wytwórnię

- z którym z jej innych podopiecznych chciałby

grać koncerty? Ja na przykład chętnie

zobaczyłbym was poprzedzanych przez hiszpański

Kramp z Wotan w roli headlinera...

Oczywiście, że chcielibyśmy to zrobić, bez

dwóch zdań. Moim faworytem jest jednak

Mega Colossus. Graliśmy z nimi już wcześniej

i wtedy Raf z Rafchild Records nas zobaczył,

więc nawiązaliśmy kontakt. To naprawdę

świetny zespół, bardzo ich lubię.

Pomarzyć można, ale debiutujecie w dziwnych

czasach: pandemia, kryzys branży muzycznej,

nadprodukcja zespołów i trudny do

ogarnięcia wysyp nowych płyt - nie masz

obaw co do dalszych losów Powertryp?

Wcale nie. Zawsze pozytywnie patrzymy w

przyszłość. Koncerty znowu będą się odbywały.

Nie prowadzimy zespołu, żeby na nim

zarabiać, ale dlatego że kochamy muzykę, cieszymy

się na wszystko, co będzie dalej! Bawcie

się dobrze, grajcie na żywo, pijcie piwo, niech

żyje heavy metal! Zdrówko!

Wojciech Chamryk i Szymon Paczkowski

POWERTRYP 91


HMP: W roku 2019 zaakcentowaliście już 25-

lecie Solitary minialbumem "XXV", zawierającym

pięć utworów w wersjach studyjnych i

koncertowych. Potem przyszła pandemia i

wszystko stanęło, ale wy mieliście materiał z

festiwalu Bloodstock, mogliście więc niejako

celebrować ten jubileusz dzięki płycie, do tego

przypominającej fanom o zespole?

Richard Sherrington: Od początku rok 2020

miał być poświęcony "The Truth Behind The

Lies". Zakończyliśmy obchody 25-lecia na

Jubileusz i ciąg dalszy

Nie wiadomo kiedy Solitary stuknęło 25 lat. I chociaż nie jest to zespół

ze ścisłej czołówki, to jednak thrash w ich wykonaniu robi wrażenie i dobrze się

stało, że Brytyjczycy doczekali się z okazji jubileuszu kolejnego wydawnictwa.

"XXV: Live At Bloodstock" to coś znacznie ciekawszego od MCD "XXV" sprzed

trzech lat, intensywny i zwarty materiał koncertowy, o którym lider grupy Richard

Sherrington mówi: "chcieliśmy, żeby ludzie zapamiętali fakt, że uczestniczyli w

obchodach naszego 25-lecia, a nie tylko to, że im o tym powiedziałem". Nasza rozmowa

dotyczyła nie tylko jubileuszu, ale też choćby postrzegania i znaczenia

albumów koncertowych kiedyś i obecnie oraz "podrasowywania" ich w studio.

krótszego koncertu, bo przecież nie byliście

headlinerem. Nie lepiej było zarejestrować

mniejszy, ale dłuższy koncert klubowy z

przekrojową setlistą?

Nie zastanawialiśmy się nad tym. Wiedzieliśmy,

że koncert jest nagrywany, ale postanowiliśmy

skupić się na tym, żeby dobrze się bawić,

a jeśli będziemy mieli szczęście i wszystko

wyjdzie dobrze, to może uda się z tego zrobić

film promocyjny. Zdecydowanie nie myśleliśmy

o tym, lepiej nie zaprzątać sobie głów zbyt

Gorzej gra się ze świadomością, że koncert

jest rejestrowany? Fakt, że macie już na koncie

album live "I Promise To Thrash Forever"

był tu swego rodzaju ułatwieniem, dał wam

większą pewność siebie?

Gdybyśmy mieli nagrywać kolejny album koncertowy,

na pewno nie wybralibyśmy Bloodstock.

Zajęło nam wiele godzin, żeby wszystko

przygotować do występu, na którym nagrywaliśmy

"I Promise To Thrash Forever". Niestety

na festiwalach masz tylko chwilę na sprawdzenie

brzmienia, więc nie sprzyja to nagrywaniu

występu na potrzeby wydania płyty. Myślę, że

po prostu mieliśmy szczęście, że tego dnia

wszystko poszło dobrze i występ był wystarczająco

mocny żeby go wydać. Przypuszczam,

że byliśmy dobrze przygotowani do tego

show, a ponieważ był to tylko krótki set, mogliśmy

naprawdę dać z siebie wszystko i wyczerpać

paliwo do końca, że tak powiem. To jest

jeden z powodów, dla których płyta wyszła

tak dobrze, jak wyszła. Z pewnością jest też

większy poziom adrenaliny, kiedy grasz dla

większej publiczności.

Występy festiwalowe rządzą się swoimi prawami,

a do tego ten odbył z racji 25-lecia -

miało to wpływ na dobór utworów, efektem

miał być przekrojowy zestaw the best of Solitary?

W pewnym sensie tak, jak wspomniałem

wcześniej, jednak kiedy przyszło do wybierania

setu, zgodziliśmy się, że musimy utrzymać

tempo i skupienie. W zasadzie musieliśmy

utrzymać zaangażowanie wszystkich tak, by

oparli się pokusie pójścia i obejrzenia Soilwork,

którzy w połowie naszego setu występowali

na głównej scenie - kluczem była intensywność!

Chcieliśmy, żeby ludzie zapamiętali

fakt, że uczestniczyli w obchodach naszego

25-lecia, a nie tylko to, że im o tym powiedziałem.

Bloodstock, więc jeśli chodzi o nas, to był już

koniec, ten nasz kamień milowy został osiągnięty

i upamiętniony. Pandemia spowolniła

nasze działania, ale mimo to wydaliśmy w tym

czasie album i zdążyliśmy nakręcić kilka teledysków,

więc jedynym aspektem, który nam

umknął było granie na żywo. Ale myślę, że

wszyscy po prostu zaakceptowali to, że tak

właśnie wyglądało życie w latach 2020/21. Pomysł

wydania tego materiału wyszedł od Metalville,

którzy zobaczyli materiał i uznali, że

będzie on dobrze funkcjonował jako pakiet

CD +DVD, biorąc pod uwagę, że "XXV" był

limitowaną edycją, wydaną przez małą wytwórnię.

Nagranie takiego show na festiwalu zapewnia

większą scenę, ale jednocześnie stwarza

też pewne ograniczenia, choćby w postaci

Foto: Wreck-Defy

Foto: Solitary

wieloma sprawami, na wypadek gdybyśmy

przegapili kilka nut lub spieprzyli nagranie.

Ten krótki set podsumowuje cykl "The Diseased

Heart Of Society". Fajnie byłoby może

wrzucić jakiś utwór z "Nothing Changes" i

jeszcze jeden z "Diseased"..., na przykład

"Wait" albo "Humanities Decline", ale jak sam

mówisz, czas był określony i nie można było

przekroczyć przydzielonego limitu.

Płytę audio wzbogaciliście studyjnymi utworami

z MCD "XXV", ale zremiksowanymi,

bo jednak składający się z ośmiu utworów

koncert teraz praktycznie nikogo by już nie

zainteresował, poza największymi fanami?

Po części tak, ale także dlatego, że czuliśmy, iż

oryginalny miks nie był tak dobry jak mógłby

być. Mieliśmy więc doskonałą okazję, by to

naprawić i uczynić płytę nieco bardziej interesującą.

Pierwotnie planowaliśmy, że znajdą się

tam utwory studyjne, a dopiero potem materiał

koncertowy, tak jak na oryginalnym wydawnictwie,

ale kiedy wytwórnia usłyszała

miks z Bloodstock zrobiony przez Martina

Buchwaltera, zmienili zdanie i powiedzieli,

że najpierw będą utwory koncertowe.

Na DVD dołożyliście za to przedkoncertowe

wywiady oraz teledyski, ale na płycie i

tak zostało sporo miejsca - nie mieliście w

zanadrzu jakiegoś innego materiału video, na

przykład z lat 90. i nawet w bootlegowej

formie, który mógłby trafić tu jako bonus,

dzięki czemu album "XXV: Live At Bloodstock"

tylko zyskałby?

Mamy sporo materiałów filmowych, ale ich

jakość blednie w porównaniu z materiałami z

Bloodstock. Niestety, nie ma nic z lat 90. na

wideo, ale książeczka jest pełna zdjęć i koncertowych

ujęć z tamtych lat. Może przygotujemy

coś takiego na naszą 30. rocznicę.

Nie da się nie zauważyć, że obecnie znacznie

wydawnictw koncertowych zmalało praktycznie

do zera, mało kto ekscytuje się teraz

płytami live tak jak w latach 70. czy 80.

Znak czasów, a może nie ma już tak genialnych

wydawnictw jak "Made In Japan"

Deep Purple czy "Live After Death" Iron

Maiden? Chcieliście jednak mieć taką jubileuszową

pamiątkę live, a skoro wydawca

był zainteresowany to nie było co zwlekać,

trzeba było działać, zająć się postprodukcją,

92

SOLITARY


etc.?

Myślę, że sposób odbioru, czyli "konsumpcja"

muzyki zmieniła się tak bardzo w ciągu ostatnich

30-40 lat, że niemożliwe jest dokonanie

uczciwego porównania. Na przykład, w latach

80. miałem do dyspozycji tylko kilka cotygodniowych

programów radiowych i czasopism,

w których mogłem usłyszeć lub przeczytać o

nowej muzyce. W roku 2022 mamy miliony

stron w sieci, internetowych stacji radiowych,

YouTube, Spotify itd., czyli w zasadzie ocean

treści do przebrnięcia, w związku z czym przypuszczam,

że oczekiwanie i zachwyt są niwelowane

przez fakt, że coś innego jest dostępne

za jednym machnięciem palca lub kliknięciem

przycisku. Moim zdaniem wiele lat temu bootlegi

koncertowe były bardzo popularne, ponieważ

ludzie mieli tylko muzykę, nie było

innych aspektów, które mogłyby osłabić obsesję,

więc kiedy zespół wydawał cokolwiek, to

była wielka sprawa. Z tego, co pamiętam, większość

koncertowych bootlegów była nagrywana

na przenośnych magnetofonach i zazwyczaj

były one bardzo słabej jakości, więc jeśli

zespół wydałby oficjalny album koncertowy,

to nie tylko brzmiałby on niesamowicie i zdecydowanie

lepiej w porównaniu z bootlegiem,

ale też za każdym razem dostarczałby tego samego

uczucia bycia na koncercie, gdy igła gramofonu

wpadałaby w rowek płyty.

Ciekawe jest również to, że te klasyczne albumy

koncertowe są wciąż wznawiane, choćby

ostatnio "Ready For Boarding" Running

Wild, z bonusowym dyskiem DVD, koncertem

dostępnym dotąd tylko na kasecie VHS

- sam też jesteś fanem takich wydawnictw,

kupujesz albumy live?

Oczywiście, że tak, ponieważ pochodzę z epoki,

w której było to bardzo ważne! Do dziś

uwielbiam słuchać bootlegów. Wolałbym posłuchać

koncertu Slayera z 1986 roku niż ich

ostatniego albumu. Myślę, że wszyscy czujemy

to samo.

Pokusiłbyś się o zestawienie swego top 5 albumów

koncertowych wszech czasów?

W kolejności przypadkowej: "Decade Of Aggression"

Slayera, box "Live Shit: Binge &

Purge" Metalliki, "Live At Eindhoven" Testamentu,

"Operation LIVEcrime" Queensryche

i "Live Scars" Dark Angel.

Paradoksalne jest w sumie to, że nie które z

koncertowych klasyków tak naprawdę nimi

nie są, choćby "Unleashed In The East (Live

In Japan)" Judas Priest czy "Live & Dan-gerous"

Thin Lizzy, bo ich zawartość została

bardzo podrasowana w studio, łącznie z nagraniem

na nowo partii wokalnych - pochwalasz

takie zabiegi?

Foto: Solitary

Moim zdaniem, trzeba wybrać to, co brzmi

najlepiej. Byłem na koncercie, kiedy Testament

nagrywał "Live in London" i kiedy w

drugiej połowie setu Louie siadł za zestawem

zamiast Tempesta, było słychać wyraźną różnicę

w poziomie gry i energii. Powiedziałem

wtedy Andy'emu: "Nie mam ochoty słuchać

drugiej połowy tego koncertu kiedy się ukaże". Na

szczęście udało się to naprawić i nie da się tego

opisać. Nie ma mowy o ponownym nagrywaniu,

więc to na pewno zasługa interwencji

w studiu. Przypuszczam, że z perspektywy

słuchacza należy zadać sobie pytanie, czy

chciałbyś usłyszeć świetnie brzmiący album z

marnymi wokalami? Podejrzewam, że większość

ludzi wolałaby przyzwoite wrażenia słuchowe

od autentyczności. Dla purystów zawsze

pozostaje YouTube, gdzie można obejrzeć

nagrania z telefonu komórkowego.

Na drugim biegunie mamy albumy, które

trafiły do kanonu wydawnictw live mimo tego,

że w czasie ich rejestrowania wokaliści

byli chorzy. W świecie taką znaną płytą jest

"Made In Japan", w Polsce mamy zaś przypadek

wydanego w roku 1982 "Live" zespołu

TSA, gdzie Marek Piekarczyk śpiewał z

zapaleniem krtani, ale tak, że do dziś robi to

ogromne wrażenie. Nie wydaje ci się to dziwne,

że jedni wokaliści wznoszą się podczas

koncertów mimo choroby na wyżyny, inni,

nawet w pełni formy, nie dają rady i trzeba

uciekać się do studyjnych sztuczek?

W dużej mierze zależy to od stylu wokalnego

i tego, jakie jest brzmienie danego wokalisty.

Niektórzy wokaliści są po prostu naturalnie

genialni, a inni, jak ja, nie i muszą nad tym

naprawdę ciężko pracować. Inną rzeczą, którą

należy wziąć pod uwagę, jest to, że większość

wokalistów w świecie metalu istnieje od bardzo

dawna, więc nie brzmią już tak, jak na początku

swojej kariery, ponieważ z wiekiem

głos staje się coraz głębszy. Ale śpiewanie z

zapaleniem krtani nie jest czymś, co brałbym

pod uwagę; samo wyobrażenie konieczności

śpiewania z zapaleniem krtani jest dla mnie

wystarczającym wyzwaniem. Ale cóż, nie jestem

Markiem Piekarczykiem.

Jubileusz jubileuszem, ale mieliście ostatnio

więcej czasu, bo przecież najnowszy jak dotąd

album studyjny "The Truth Behind The

Line" wydaliście w apogeum pandemii - można

więc zakładać, że jego następca jeśli nie

jest już gotowy w 100 %, to cały czas pracujecie

nad nowym materiałem?

Tak, pracujemy nad nim w tym momencie.

Właściwie wykorzystaliśmy lockdowny jako

okazję do zrobienia sobie przerwy od muzyki.

Ponieważ nie mogliśmy mieć prób, postanowiliśmy

skupić się na nakręceniu klipów promocyjnych

do albumu, więc nad nowymi pomysłami

zaczęliśmy pracować dopiero pod koniec

zeszłego roku. W tej chwili mamy pięć

lub sześć gotowych kawałków i kilka pomysłów

do opracowania, więc jesteśmy w dobrym

miejscu, jeśli chodzi o materiał. Omówiliśmy

już szczegóły nagrań z Simonem Efemeyem,

a on powiedział, gdzie chce je zmiksować. Naszym

celem jest ukończenie wszystkich utworów

do jesieni, tak abyśmy mogli rozpocząć

przedprodukcję przed końcem 2022 roku.

Jesteście pewnie dozgonnymi wielbicielami i

orędownikami thrashu, tak więc zmiany stylistyki

nie ma się co spodziewać?

Zawsze to podkreślamy, że obiecaliśmy thrashować

na zawsze, nie możemy zmieniać stylu

po 28 latach kariery. "The Truth Behind The

Lies" to dobry album, więc skupimy się na

tym, żeby go przebić, a nie martwić się o zmianę

stylu.

Sytuację macie też komfortową o tyle, że nie

musicie szukać wydawcy, bo wytwórnia Metalville

wierzy w was i zapewnia Solitary

wsparcie?

Tak, Metalville to świetna wytwórnia, nasz

zespół jest jej częścią i chcą go rozwijać przy

kolejnych wydawnictwach. Oczywiście był to

trudny okres dla wszystkich w przemyśle muzycznym,

ale świadomość, że mamy ich w

swoim narożniku przy następnym albumie,

jest czymś wspaniałym i wszyscy czujemy się

tym zaszczyceni.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

SOLITARY 93


Album zatytułowany został "All Hope Is

Gone", wiele utworów ma mroczny wydźwięk

i negatywne spojrzenie na cywilizacje,

czy to połączenie ma manifestować wasz

sprzeciw wobec systemu?

Daniel Cordón: Nie tyle wobec systemu, co

w pewien sposób poddanie się fatalizmowi życia.

Ostatni okres, to czas, w którym sprawy z

zespołem miały się bardzo źle i obawialiśmy

się, że to może być nasz ostatni album, prawie

każdy utwór mówi o czyjejś śmierci, nieuniknionym

końcu lub gównianej sytuacji, w

jakiej przyszło nam obecnie żyć. Jeśli poprzednie

albumy pokazywały wolę walki ze światem,

to ten był bardziej w stylu "dobra, poddaję

się, zapomnijcie o mnie i pieprzę was

wszystkich".

Metalowiec zawsze pozostanie metalowcem

In Vain to grupa prosto ze słonecznej Hiszpanii, nie mylić z Norweskim

In Vain, tamci panowie zajmują się bardziej progresywnym metalem. Nowym albumem

kolejny raz potwierdzili, że nie ma dla nich barier nie do pokonania, zarówno

tych ustawionych przez metalowe stereotypy, jak i tych budowanych przez

życie. Mimo wielu przeciwności losu, kapela zaoferowała naprawdę świetny i

wszechstronny krążek, zdaniem wielu najlepszy w ich dorobku. Co naj-ważniejsze

nie zatrzymuje się i z pomocą nowego członku w osobie Julio Abadii już pracuje

nad nowym materiałem. Daniel Cordón i Teo Seoane o zaintereso-waniu starożytnością,

odejściu Daniego i trudnościach, z którymi przyszło im się mierzyć

podczas nagrywania piątego studyjnego albumu.

HMP: Na świecie istnieje wiele zespołów o

nazwie In Vain, jednak zauważyłem, że specjalnie

was to nie przejmuje, ale czy w wyniku

zbieżności nazw wynikły kiedykolwiek

jakieś intrygujące lub zabawne sytuacje?

Daniel Cordón: Oczywiście, często zdarzały

się błędne oznaczanie w mediach społecznościowych,

raz doszło do dość zabawnej sytuacji,

kiedy jedno z internetowych czasopism

uhonorowało nas tytułem "Najlepszego zespołu

extreme-progowego". Dołączyliśmy do

konwersacji, aby podziękować, a przede

wszystkim zaznaczyć, że prawdopodobnie doszło

do sporego nieporozumienia, chodziło o

zespół z Norwegii. Często, kiedy wydajemy

nowy album, to trafiają na nas zbłądzeni fani

wspomnianego zespołu z Norwegii i komentują

na temat tego jak bardzo się zmieniliśmy

i że powinniśmy znowu nagrać album taki jak

"Aenigma" (śmiech). Zdarzało się, że nawet

nasz management otagował inny In Vain

podczas promowania naszego koncertu w social

mediach.

Teo Seoane: Tak jak wspomniałeś, nie przejmujemy

się tym. Kiedy Norweski In Vain był

w Madrycie to chcieliśmy postawić im kolejkę

i spędzić wspólnie czas, niestety nie udało

nam się spotkać, ale dobrze było chociaż złapać

z nimi kontakt.

Foto: In Vain

Zauważyłem fascynacje czasami starożytnymi,

"Hannibal Ad Portas" to świetny

kawałek, skąd to zainteresowanie?

Daniel Cordón: Jestem molem książkowym,

uwielbiam wszystko, co związane z historią i

różnymi wojnami, doceniam też książki fantastyczne,

o ile ich akcja rozgrywa się w czasach

starożytnych i pojawiają się w niej

ciekawe bitwy. W naszej dyskografii znajdziesz

utwory o Hektorze spod Troi, bitwie

pod Borodino, czy jak tutaj stająca się hołdem

dla Kartagińskiego wodza "Hannibal Ad

Portas", na prawie każdym naszym albumie,

uwielbiamy zawierać historyczną lub fikcyjną

historie o bohaterach. "Hannibal ad Portas"

powstał po przeczytaniu obszernej biografii

Hannibala Barki, postaci tak fascynującej, że

utwór niemal sam się napisał. Począwszy od

północno-afrykańskiego wstępu, poprzez

część w średnim tempie naśladującą podróż

słoni przez Alpy, aż po końcowy wiatr na

pustyni - każdy fragment utworu odtwarza jakiś

moment z życia Hannibala.

Mieszacie wiele gatunków i to nawet w trakcie

pojedynczego utworu, thrash metal,

death metal, i hard rock czy heavy metal,

skąd pomysł na takie zabiegi? jak udaje się

wam łączyć te gatunki?

Daniel Cordón: Lubimy tak wiele gatunków

metalu, że wydaje nam się naturalne, aby zawrzeć

w naszych utworach jak najwięcej z

nich. Najtrudniej jest sprawić, by wszystkie te

elementy zmieściły się w jednym utworze i

zachowały muzyczną spójność. Na przykład w

"See You in Hell" przechodzimy od klasycznego

power speedowego początku i zwrotki,

do klasycznego metalowego refrenu z lat 80.,

potem wracamy do szybkiej solówki z lat 90-

tych. Uważamy, że świetnie jest łączyć takie

elementy, ale wymaga to też setek odsłuchów,

testów, demówek i dyskusji, albo bójek, czy

kilku obelg (śmiech).

Z racji wcześniej wspomnianego, bardzo

szerokiego brzmienia, chciałbym zapytać o

wasze najważniejsze inspiracje?

Teo Seoane: Wszystko, od oczywistych klasyków

jak Iron Maiden, Judas Priest, Black

Sabbath czy DIO, przez wspaniały niemiecki

metal spod znaku Running Wild, Blind

Guardian, Helloween czy Grave Digger, nie

zapominając o thrashu Metallika, Megadeth

czy Kreator... Dziś nasze ucho cieszy Nightwish

czy Epica, a jutro może to być Dissection.

Jeśli tylko kochamy i czujemy jakąś piosenkę

to bez wątpienia będzie dla nas inspiracją

niezależnie od gatunku w jakim została

osadzona

Czekaliśmy na nowe wydanie cztery lata, to

sporo czasu, czym poza muzyką zajmowaliście

się w tym czasie?

Teo Seoane: Wszyscy oczywiście mamy swoją

codzienną pracę, niestety metal nie tylko

nie daje pieniędzy, ale też sporo ich pochłania,

a my mamy rodziny, które co roku mają coraz

bardziej dość naszej "straty czasu" z zespołem,

więc to cud, że In Vain istnieje (śmiech). W

94

IN VAIN


2019 roku planowaliśmy nagranie albumu, ale

przyszedł Covid, więc wszystko stało się niemożliwe,

w dużym stopniu wpłynęło to na

mu-zykę i teksty, które pisaliśmy, jednocześnie

nie mogąc ich nagrać.

Działacie aktywnie w social mediach, w tych

czasach to jedna z najważniejszych rzeczy

dla zespołów prawda?

Teo Seoane: Można powiedzieć, że to jedyna

rzecz, która daje nadzieje małych zespołom.

Nie mamy pieniędzy na wielkie kampanie

marketingowe, nie mamy wytwórni, która by

nas wspierała. Dodatkowo dzięki nowym gównianym

algorytmom, nawet media społecznościowe

stają się bezużyteczne, jeśli nie płacisz

za promocję, więc za 4-5 lat może nie będziemy

mieli nic!

Jak minęły wam sesje nagraniowe? Pandemia

utrudniła wam nagrywanie?

Daniel Cordón: Tak, jak już wspomniałem,

pandemia mocno utrudniła nagranie albumu.

Mogliśmy chodzić do studia tylko na kilka godzin,

maksymalnie po dwóch członków i jedynie

jeden-dwa razy w tygodniu, słuchać tego,

co nagrał drugi kolega z zespołu, decydować,

czy jest w porządku, nagrywać kolejną

część i czekać do następnego tygodnia, kiedy

kolejna osoba będzie mogła pójść zagrać, istne

piekło. Jedyna dobrą stroną w tym wszystkim

było to, że mieliśmy mnóstwo czasu na dokładne

przesłuchanie i analizę nowej muzyki,

dzięki temu czasami wpadał nam do głowy lepszy

pomysł.

Moglibyście powiedzieć, że "All Hope Is

Gone" definiuje was idealnie, czy myślicie,

że jeszcze chcecie kształtować wasze brzmienie?

Daniel Cordón: Sądzę, że "IV" już zdefiniowało

nas jako zespół, a "All Hope is Gone"

tylko poprawia szczegóły, jak lepsze refreny

czy lepsza produkcja, ale brzmieniowo osiągnęliśmy

to co chcieliśmy w 2017 roku, teraz

musimy wzmocnić tę koncepcję i zanieść ją do

każdego metalowca na świecie.

"Fuck the world cause metal makes us free"

nie sądzicie, że w naszych czasach, coraz

mniej osób ucieka do tej wolności?

Daniel Cordón: Uważamy, że metal utknął w

latach 2000. Był świetny w latach 80., podupadł

w 90. i został zamrożony pod względem

popularności na 20 lat. Ta muzyka nigdy nie

zniknie, bo metalowcem jest się na całe życie,

zawsze znajdzie się kilka milionów ludzi na

świecie, którzy będą słuchać metalu, ale musimy

zmierzyć się z faktem, że w dzisiejszych

czasach utrzymanie się z tego rodzaju muzyki

jest prawie niemożliwe. Musimy walczyć

bronią, którą mamy - amatorskimi lub półamatorskimi

zespołami, które dają z siebie

wszystko i zagorzałymi fanami, którzy odbierają

przesłanie, jakie kapele przekazują. W ten

sposób metal przetrwa, kiedy wielcy ojcowie

(Iron Maiden, Metallica, AC/DC...) kiedyś

odejdą, jednak nie będzie nowej krwi, przynajmniej

nie na tak wysokim poziomie.

Pierwszy raz zdecydowaliście się zaoferować

aż dwanaście utworów, dotychczas dostawaliśmy

ich tylko dziesięć, dlaczego?

Teo Seoane: Przez pewien czas myśleliśmy,

że to będzie nasz ostatni album, więc nie

chcieliśmy zostawiać niczego w tyle, chcieliśmy

wydać każdą piosenkę, jaką mieliśmy w

głowie i zrobić niezapomniane pożegnanie.

Foto: In Vain

Przed Covidem przeżywaliśmy ciężkie chwile,

a po nadejściu pandemii wszystko tylko się

pogorszyło. Wydanie albumu i pierwszy koncert

były dla nas ogromnym uzdrowieniem

duszy, mogliśmy na nowo połączyć się z naszymi

fanami i sobą, na nowo odnaleźliśmy

iluzję tworzenia i grania muzyki, a dzięki temu

powstał nowy album.

"All Hope Is Gone" to też tytuł czwartego

studyjnego albumu Slipknot, to przypadek

czy stoi za tym jakaś historia?

Daniel Cordón: Zupełny przypadek, oczywiście

znamy Slipknot, ale żaden z nas nie

jest ich większym fanem. Nasz producent powiedział

nam o tym zbiegu okoliczności, kiedy

weszliśmy do studia, ale to było coś w stylu

"kiedy oni wydali ten album?" - 13 lat temu -

"dobra to wystarczająco dawno, lecimy dalej"

(śmiech)

Teraz sporo koncertujecie, jak publika

odbiera nowy materiał?

Teo Seoane: Musimy przyznać, że jest całkiem

nieźle, fani i media, są zgodni, wszyscy

uważają, że jest to nasz najlepszy album.

Nowe utwory świetnie sprawdzają się na koncertach,

nawet najbardziej odmienny utwór z

set listy "Hannibal ad Portas", długi i wolny w

porównaniu z naszymi starymi utworami,

świetnie się przyjmuje.

Daniel B. Martin opuścił zespół, a dołączył

do was Julio Abadia, jak układa wam się

współpraca? Nie czujecie, że bez Daniego to

nie będzie nigdy to samo?

Daniel Cordón: Cóż, to nigdy nie będzie to

samo. To są odmienni muzycy z różnymi

wpływami i stylami. Oczywiście brakuje nam

Daniego, ale nadal jest naszym dobrym przyjacielem.

Teraz mamy nowego członka, który

szybko stał się również naszą bratnią duszą,

Julio jest wspaniałą osobą i bardzo zdolnym

muzykiem, więc jak na razie współpraca układa

się świetnie. Mamy już nowe kompozycje i

mamy nadzieję, że wydamy coś w 2023 roku!

Dzięki pozytywnym recenzjom i dołączeniu

Abadii zdecydowaliście się kontynuować

działalność i zapowiedzieliście szóste wydanie,

zamierzacie obrać nieco inny kierunek?

Co do zespołu wnosi Abadii?

Daniel Cordón: Julio ma wielkie umiejętności

i wykształcenie muzyczne, potrafi też śpiewać

i grać na pianinie, więc już teraz dodaje

świeżości harmoniom wokalnym, dzięki czemu

nasze refreny wznoszą się na inny poziom.

In Vain nie obiera innego kierunku, będziemy

stąpać ścieżką, którą już dobrze znamy, ale

nowe kawałki będą mocniejsze i bardziej epickie

niż kiedykolwiek. Solówki gitarowe też

będą inne, może bardziej melodyjne, Julio ma

silniej zróżnicowany gust, Dani był prawdziwym

thrasherowym shrederem.

Na koniec chciałbym zapytać o wasze ulubione

utwory z "All Hope Is Gone"?

Teo Seoane: Szczerze mówiąc, nie potrafimy

powiedzieć, który utwór podoba nam się najmniej,

w każdej piosence odnajdujemy coś

wspaniałego, jest to pierwszy raz, kiedy tak się

czujemy. Jako osobistych faworytów niektórzy

z nas wymieniliby "Evil's in my Soul", "Goodbye

and Fuck You All", "Last Endeavour" i

"Hannibal ad Portas" Julio natomiast jest zagorzałym

fanem "It's Getting Dark", świeżak.

(śmiech)

Dziękuje bardzo za poświęcony czas, See

You in Hell!

Teo Seoane: Tak jest bracia, wszystkiego dobrego

i dzięki!

Szymon Tryk

IN VAIN 95


Trzy dekady później

W latach 80. i 90. Emissary mieli pecha, chcieli bowiem grać niemodną

wówczas muzykę, co szczególnie w ich ojczyźnie nie było proste. Kolejne powroty,

już w XXI wieku, też były raczej krótkotrwałe, ale ten ubiegłoroczny okazał się

przełomowym. Jego efektem jest nie tylko debiutancki album "The Wretched

Masquerade" z nagranym na nowo starym materiałem, bowiem zespół pracuje już

nad nowymi kompozycjami. I pomyśleć, że nie byłoby tego powrotu, gdyby nie

pewna książka...

nie tylko kasety demo czy nawet kompilację

z archiwalnym materiałem, ale regularny,

studyjny album, płytę z prawdziwego zdarzenia?

Jym Harris: Demówki są świetne, ale ja zawsze

chciałem nagrać z tym zespołem album

W tamtych czasach mieliśmy sporo audycji z

naszym udziałem. Później dowiedzieliśmy się,

że ludzie handlowali naszymi kasetami na całym

świecie, więc skoro było zainteresowanie,

dlaczego nie wydać tych utworów, tak jak

powinny zawsze brzmieć? Na szczęście pracowali

z nami wspaniali ludzie, którzy pomogli

każdego szczegółu utwory i dobrze je nagrać.

Wyobraziliśmy sobie ten materiał na nowo i

dokładnie wszystko przeanalizowaliśmy podczas

miksowania i masteringu. Nawet opakowanie

i szata graficzna zostały starannie przemyślane.

Nie żałuję tego, jak to wszystko się

skończyło. Uważam, że album jest świetny i

jest trochę ludzi którzy się z tym zgodzą.

To prawda, że do tego kolejnego wznowienia

działalności zainspirowała was... książka,

konkretnie traktująca o waszej lokalnej scenie

w latach 1970-1995 "Rusted Metal"?

Jym Harris: Tak, przez krótki czas grałem w

zespole Cruella z Portland, kiedy jego klasyczny

materiał z lat 80. był wznawiany na CD

i winylu. Ten krótki okres otworzył mi oczy.

Jednym z najlepszych doświadczeń było zagranie

na Northwest Metalfest w 2018 roku

w towarzystwie mnóstwa kultowych zespołów

metalowych z północno-zachodniego wybrzeża

Pacyfiku. Widziałem na własne oczy jak

wściekła metalowa społeczność znów powstawała.

Czułem ten dreszczyk emocji wiedząc,

że prawdziwy metal naprawdę powraca! Podczas

tej podróży do Seattle poznałem Jamesa

Beacha z Northwest Metalworx Music. Zapytał,

czy Emissary występowało w Portland

na początku lat 90. Chciał nas umieścić w

przygotowywanej książce o muzyce z tamtego

okresu, zatytułowanej "Rusted Metal", więc

zebrałem dla niego trochę informacji i kiedy

książka została wydana, było tam nasze bio,

dyskografia i nawet kolorowe zdjęcie! Nagle

pojawiło się zainteresowanie Emissary, ćwierć

wieku po tym, jak zespół zakończył działalność,

więc ogłosiliśmy nasz powrót. Wpłynęło

kilka ofert od wytwórni i zgodziliśmy się na

współpracę z Underground Power Records z

Niemiec, umówiliśmy się na wydanie standardowe

i wersje deluxe nowego albumu na CD i

LP. Nasza muzyka znajdzie się więc również

na płycie winylowej, którą ludzie będą mogli

położyć na gramofonie i posłuchać utworów,

które napisaliśmy z Timem w jego salonie,

kiedy kończyliśmy 18 lat. Kto by pomyślał?

To wszystko jest po prostu nierealne.

HMP: Wasze początki sięgają jeszcze roku

1989, ale mimo kilkakrotnie podejmowanych

prób wyraźnie zabrakło wam szczęścia, stąd

ciągłe rozpady i powroty Emissary. Jak doszło

do tego, że ten ostatni okazał się tym

wyjątkowym, skoro udało się wam nagrać i

wydać debiutancki album z premierowym

materiałem?

Jym Harris: Przede wszystkim dziękujemy za

wywiad! Kiedy zespół powstał byliśmy bardzo

młodzi i zieloni w temacie, ale zawsze towarzyszył

nam talent. Bardzo chcieliśmy iść dalej,

ale to były ciężkie czasy dla zespołów takich

jak my, przynajmniej w Ameryce. Przemysł

muzyczny nad północno-zachodnim Pacyfikiem

stawał się niemal anty-metalowy,

wiemy co stało się z ciężką muzyką w latach

90. Ruch alternatywny był dla zagorzałych

metalowców z naszej okolicy czymś upokarzającym.

Mimo tego, że byliśmy wytrwali,

ciężko było złapać chwilę wytchnienia. Spójrzmy

prawdzie w oczy, heavy metal musiał w

Stanach całkowicie wymrzeć, żeby móc potem

powrócić. Tradycyjny metal umarł śmiercią

gorszą niż disco. To ma jednak sens, metal

powrócił, a w ciągu ostatnich kilku lat sprawy

na pewno nabrały tempa. Tym razem wszystko

się ułożyło, w końcu mogliśmy więc nagrać

płytę Emissary, czego nigdy wcześniej nie

udało nam się zrobić.

Było to wasze marzenie, mieć w dyskografii

Foto: J. Lockett

nam uczynić "The Wretched Masquerade"

najlepszym z możliwych. Z dumą mogę powiedzieć,

że uważam, iż jest to właściwa prezentacja

The Original Emissary.

Musieliście być bardzo zdeterminowani, by

mimo tych kilku wcześniejszych falstartów

tym razem doprowadzić wreszcie rzecz do

końca - była to sytuacja z rodzaju teraz, albo

nigdy, bo upływającego czasu nie da się

oszukać i za kilka lat nie byłoby już o tym

mowy?

Jym Harris: Cóż, te dni już nie wrócą, prawda?

Członkowie zespołu są teraz trochę starsi

i bardziej dojrzali, więc pomyśleliśmy, że skoro

zostało nam jeszcze trochę paliwa w baku,

to zróbmy to! Pandemia była błogosławieństwem

i przekleństwem, nikt nie mógł koncertować,

ale był to czas, żeby dopracować co do

Czyli przypomnieliście sobie o dawnych czasach,

powspominaliście spotkawszy się i decyzja

mogła być tylko jedna - wracamy?

Jym Harris: Emissary jest dla nas ważne, a

granie tej muzyki sprawia, że znów czujemy

się młodzi, więc uznaliśmy, że warto spróbować

jeszcze raz. Wszyscy jesteśmy dumni z

tego materiału i z tego, co zespół osiągnął,

zarówno wtedy, jak i teraz. Co ciekawe, Eric i

Pete nie grali jeszcze razem, ponieważ występowali

w dwóch różnych składach. Dodanie

takiego potwora jak Charlie było świetnym

posunięciem. To solidny gość i jesteśmy szczęściarzami,

że go mamy. W chwili, gdy udzielam

tego wywiadu, przygotowujemy się do

trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych,

która odbędzie się za kilka tygodni i dla mnie

jest to zarówno przerażające, jak i ekscytujące!

Wszyscy jesteśmy wielkimi pasjonatami metalu

i wiele razem przeszliśmy, więc to niewiarygodne,

że znów będę tworzyć muzykę z moimi

braćmi z Emissary!

Co ciekawe reaktywowaliście się w niemal

oryginalnym składzie z wczesnych lat 90.,

tylko wspomniany gitarzysta Charlie jest z

nowego zaciągu - wychodzi na to, że nie rozstawaliście

się w złości, ta płaszczyzna porozumienia

wciąż między wami była?

96

EMISSARY


Jym Harris: Niestety, rozpad zespołu w 1996

roku był nieco niekomfortowy. Nikt z nas nie

był wtedy w najlepszym nastroju, a niektórzy

członkowie nie rozmawiali ze sobą od lat. Na

szczęście nie jesteśmy już tymi samymi niepewnymi

siebie dzieciakami, które się upijają,

podbijają sobie ego i tym podobne. Jesteśmy

bardziej doświadczeni i mamy lepsze spojrzenie

na to, co jest w życiu ważne. Musieliśmy

się tylko upewnić, że trzy dekady później potrafimy

się dogadać jako dorośli (śmiech!). Od

czasu do czasu nadal działamy sobie na nerwy,

ale to się zdarza w każdym zespole. Wypowiedzieliśmy

swoje opinie, pogodziliśmy

się, a wszelkie zalegające urazy zniknęły, gdy

tylko wyszliśmy razem na scenę. Przede

wszystkim wciąż jesteśmy rodziną, bez względu

na wszystko.

Nie korciło was przygotowanie w pełni premierowego,

złożonego z nowych kompozycji

materiału, ważniejsze na tym etapie wydało

się wam porządne nagranie numerów sprzed

lat? Jakie to uczucie wracać do tak dawnych

numerów, uczyć się ich na nowo i wreszcie

nagrywać, ale już z myślą o płycie?

Tim "Mothman" Dahlen: Zawsze wiedzieliśmy,

że te kawałki są dobre. Nadal tak jest i

dlatego chcieliśmy podejść do nich na nowo,

wykorzystać dzisiejszą technologię i naszego

wspaniałego producenta/inżyniera Douga

Hilla, aby wydobyć ich prawdziwy potencjał.

Gdybyśmy uważali, że te stare utwory są po

prostu "w porządku", nie tracilibyśmy czasu na

ich ponowne nagrywanie i przerabianie.

To jednak tylko osiem utworów, ale na bonusowym

dysku mamy znacznie więcej starszych

utworów Emissary w wersjach demo -

"The Wretched Masquerade" miało być z

założenia takim kompendium fana waszego

zespołu, wydawnictwem dwa w jednym, połączeniem

nowego i starego klimatu?

Tim "Mothman" Dahlen: Jeśli chodzi o

osiem utworów, to początkowo chcieliśmy, żeby

było ich dziesięć, ale później pomyśleliśmy

o klasycznych albumach, takich jak "Master

Of Puppets" i "Ride The Lightning", które

miały tylko osiem utworów i zdaliśmy sobie

sprawę, że mimo wszystko dajmy z siebie

wszystko, a fanów chcących więcej na razie sobie

darowaliśmy. Po prostu nie chcieliśmy, żeby

ludzie nie mieli zbyt wiele do przerobienia

po wydaniu naszego pierwszego oficjalnego albumu.

Jeśli chodzi o wszystkie dema: dlaczego

nie? Kompozycje, które są dobre teraz, były

dobre również wtedy, tylko trochę bardziej surowe.

Znowu chodzi o to, że utwory ciągle były

solidne. Niewiele brakowało, że wypuścilibyśmy

stare wersje demo, ale zdaliśmy sobie

sprawę, że możemy je poprawić, bo jesteśmy

teraz bardziej doświadczonymi i spełnionymi

muzykami. Byliśmy wtedy dzieciakami, które

pisały utwory w tym samym czasie, kiedy

uczyły się grać na instrumentach i pisać teksty.

Foto: Foto: J. Lockett

Teraz chyba zdecydowanie łatwiej jest być

muzykiem niż w latach 80., kiedy w cyfrowych

studiach mogły nagrywać tylko największe

i najbogatsze zespoły?

Tim "Mothman" Dahlen: Technologia rozwija

się nie bez powodu. Gdyby wymyślono nowe

sposoby nagrywania albo nowe efekty specjalne,

które by się nie sprawdzały, to nie byłoby

wciąż wykorzystywane. Korzystamy z

wszystkiego, co mamy, aby nasz materiał był

jak najlepszy. Kiedy zaczynaliśmy, poszukiwaliśmy

nowych technologii. Jak tylko mogłem,

wymieniłem kostki na midi. Wielu gitarzystów

uwielbia mieć mnóstwo pedałów połączonych

ze sobą, ale ja nie mogę się wtedy

skoncentrować, chodzi o włączanie jednego

pedału i wyłączanie drugiego w tym samym

czasie. Doprowadzało mnie to do szału. Tak

więc z otwartymi rękami przyjęliśmy nowe

osiągnięcia w technologii muzycznej.

Minusem jest jednak ilość zespołów - myślisz,

że Emissary zdoła dotrzeć do większej

liczby fanów, czy pozostaniecie zespołem

znanym tylko wtajemniczonym maniakom

metalu?

Tim "Mothman" Dahlen: Oczywiście, że

chcemy powiększyć grono fanów, ale jest to

trudne przy tak wielu niesamowitych i utalentowanych

zespołach metalowych. Szczerze

mówiąc, jeśli ludzie dadzą szansę naszemu albumowi,

to myślę, że stanie się on ulubionym

krążkiem wielu metalowców. Jeśli nasza nowa

płyta i wszystkie przyszłe dostaną prawdziwą

szansę, wierzę, że zespół będzie się rozwijać.

Jestem dumny z tego, co do tej pory osiągnęliśmy

i na razie słyszałem tylko pozytywne

opinie. Nawet od naszych "przyjaciół", którzy

zawsze są brutalnie szczerzy.

Myślicie o nowych kompozycjach, macie jakieś

pomysły, które mógłby stać się zalążkiem

drugiego albumu waszego zespołu?

Tim "Mothman" Dahlen: Ciągle piszę i

wiem, że Jymbo zawsze ma coś w zanadrzu,

więc to tylko kwestia czasu, kiedy będziemy

mieli wystarczająco dużo nowych utworów na

kolejne wydawnictwo. Mamy już prawie w całości

napisane dwie nowe kompozycje i jeszcze

kilka innych, które były starymi, dotąd

niezrealizowanymi pomysłami Emissary, a

które zaczynają się układać w całość. Ale tak,

zawsze myślimy o nowych pomysłach na kawałki

i zawsze coś tam piszemy.

To chyba ekscytujące doświadczenie, którego

doświadczaliście ostatnio przed blisko 30

laty?

Tim "Mothman" Dahlen: Cóż, jeśli chodzi o

mnie, to od czasu rozpadu Emissary w połowie

lat 90. zajmowałem się głównie coverami i

tribute bandami, aż do czasu, gdy kilka lat

temu dostałem szansę bycia częścią oryginalnego

zespołu. To było świetne, ale Emissary

zawsze miało specjalne miejsce w naszych sercach

i wszyscy czuliśmy, że to niedokończone

sprawy. To absolutnie niesamowite uczucie i

wszyscy wiemy, że to błogosławieństwo, iż

możemy to zrobić ponownie jako lepsi muzycy,

lepsi ludzie i miejmy nadzieję, że nieco

mądrzejsi.

Wydanie kolejnego albumu Emissary jest

więc tylko kwestią czasu, tym razem nie powtórzycie

już błędów z przeszłości?

Tim "Mothman" Dahlen: Zgadza się, to

tylko kwestia czasu, chociaż chcemy się delektować

tym nowym wydawnictwem przez jakiś

czas. Jeśli chodzi o błędy, to myślę, że to właśnie

one oraz doświadczenia z przeszłości sprawiły,

że ten album daje tyle kopa. Na pewno

będziemy używać naszych dorosłych już serc i

głów, ale wszyscy wciąż popełniamy błędy i to

jest część tego, co sprawia, że Emissary jest

Emissary.

Wojciech Chamryk i Szymon Tryk

EMISSARY 97


Dobry duch rezonuje, gdy uciszam myśli i jammuję

Przekazywanie prawdy jest jednym z najniebezpieczniejszych zadań na

świecie. Nie bez powodu pokojową nagrodę Nobla otrzymało w zeszłym roku

dwóch dziennikarzy: Dmitry Muratov (Rosjanin) oraz Hannah Reyes Morales (Pinay).

Wybitny amerykański gitarzysta i wokalista Ted Nugent robi to samo - każdego

dnia wali czystą prawdą o otaczającym go świecie w mniej lub bardziej gotowe

na jej przyjęcie głowy. Wykracza przy tym daleko poza możliwości ludzkiego

umysłu. Chwytając w dłoń gitarę, eksploruje sferę dobrego ducha jednoczącego

wszystkich dobrych ludzi na Ziemi. W niniejszej rozmowie zrobił to w nawiązaniu

do zawartości swej najnowszej płyty pt. "Detroit Muscle".

Ted Nugent: (gra na gitarze elektrycznej, a

zaraz potem zadanie pytanie) Co mi powiesz

o "Detroit Muscle"?

HMP: Słuchałem tej płyty wielokrotnie i

bardzo mi się podoba.

Mnie również, dziękuję. Serce i duszę w jej

wykonanie włożyli: perkusista Jason Hartless

oraz basista Greg Smith. Tworzenie muzyki

sprawia nam wielką frajdę. Uwielbiamy to.

rze. Nieustannie tworzę coś nowego. Sam nie

wiem, co przed chwilą zagrałem, nigdy nie

słyszałem tego motywu. Moje życie jest ściśle

związane z przyrodą. Jestem łowcą, rybakiem,

traperem, farmerem, ranczerem, Prowadzę

niezależny, farmerski lifestyle. W konsekwencji,

kiedy chwytam za gitarę, wydobywam z

niej prawdziwy, instynktowny, spontaniczny,

dziki dźwięk. Uznaję swoje muzykowanie za

sztukę walki. Podchodzę do instrumentu niczym

samurai, bo tak samo jak samurai wkładam

w gitarę serce i duszę. Wiodąc przyzwoity

i trzeźwy żywot, obcując ze wspaniałą

przyrodą, pracując z ziemią, jedząc tylko własnoręcznie

zabite jedzenie oraz rozumiejąc

własną odpowiedzialność za otaczający świat,

jestem człowiekiem pierwotnym - surową,

organiczną częścią natury. Dlatego też z mojej

gitary wydobywa się sama natura. Powstają

piękne, intensywne, wyborne, bezkompromisowe

utwory, dokładnie takie jak całe moje życie.

Jestem indywidualistą z silnymi przekonaniami,

powiązanymi z prawami człowieka zapisanymi

w amerykańskiej Konstytucji, a także

wynikającymi z niepodważalnej prawdy

oraz z walki dobra ze złem (śmiech). Bóg obdarzył

mnie życiem, więc szanuję Boga poprzez

postępowanie zgodne z głosem serca i

duszy. Moja muzyka to reprezentuje. Jest uczciwa,

naturalna, ponadczasowa, prowokująca,

Najdobitniej dałeś temu wyraz w utworze

(pochodzącym z najnowszej płyty "Detroit

Muscle") zatytułowanym "WinterSpring

SummerFall".

Cztery pory roku mkną dynamicznie. Mamy

teraz w Teksasie wiosnę, więc sadzimy trawę.

Bóg zaplanował wiosnę w celu odnowy. Zabijając

jelenia lub zarzynając gęsi, działam w

zgodzie z prawidłami wiosennej przyrody. Natomiast

latem życie powinno być lekkie. Okoliczności

sprzyjają rośnięciu tego, co zasadzono

wiosną (Ted Nugent gra na gitarze motyw

rozpoczynający utwór "WinterSpring SummerFall"

- przyp. red.). Brzmi pięknie (Ted

kontynuuje granie późniejszej części tego samego

kawałka - przyp. red.). Przechodzą mnie

dreszcze, Sam. Gram na gitarze od siedemdziesięciu

lat. W innej mojej najnowszej piosence,

"American Campfire", a nawet w tytułowej

"American Muscle" tkwi prawdziwa,

czarna siła muzyki Motown. Mam ją we krwi.

Czczę ją. Tak samo Jason i Greg. Kiedy spotykamy

się w jednym miejscu, muzyka sama

się rodzi. Wracam pamięcią do The Amboy

Dukes - jako nastolatek nie miałem pojęcia,

dlaczego to działa, ale jak tylko moje palce

znajdowały się na strunach gitary, natychmiast

wydobyło się świetne brzmienie. Nigdy nie

zastanawiam się, co za chwilę zagram. Po prostu

wracam z dzikiej przyrody do domu,

chwytam za gitarę i samo się dzieje. Zawsze.

Chuck Berry, B.B. King, Little Richard cała

scena Motown oraz inni ojcowie rocka inspirują

mnie dziś nawet bardziej niż za młodu,

bo dopiero teraz chwytam, rozumiem i w pełni

doceniam, co oni w zasadzie robili

(śmiech). Ujawnia się to w moich kompozycjach,

jest nieodłączną częścią mojej twórczości.

Solówki w każdym numerze, czy w szalenie

intensywnym "Feedback GrindFIRE", czy

w "Wango Tango", lub też w "Stranglehold", a

także w pięknym "Fred Bear" oraz w Amboy

Dukes "Living In The Woods"... Nie istnieje w

moich solówkach takie terytorium, do którego

bym się nie wybrał. Szukam muzycznych

przygód. Przez 74 lat byłem zawsze czysty i

trzeźwy, co pozwoliło mi zachować do dziś

ogromną muzyczną ekscytację. Udziela się

ona słuchaczom, czyż nie?

Jasne, i to jak.

(śmiech) Powinieneś doświadczyć tego na

żywo, podczas koncertu. We Florydzie graliśmy

"Come And Take It" i "American Campfire"

- holy smokes... Te numery są równie dobre,

co wszystkie moje najlepsze dokonania. Kocham

grać nowe utwory równie mocno, co te

starsze, uznawane powszechnie za klasyczne.

Bóg dał mi niesamowity powód do odczuwania

satysfakcji. Jestem w kwiecie wieku, a nadal

ekscytuję się muzyką. Mam wielkie szczęście.

W zeszły piątek odbyła się na Florydzie impreza

z okazji wydania "Detroit Muscle".

Jak Ci się grało po dłuższej przerwie w koncertowaniu?

Nie miałem żadnej przerwy w graniu na gita-

Foto: Poshots

niezależna, a co najważniejsze - dająca mnóstwo

frajdy. Kocham to.

Wspomniałeś o sile czarnej muzyki Motown,

podczas gdy Paradise Valley było

dzielnicą Detroit, która już sto lat temu integrowała

wokół bluesa społeczność czarną

oraz białą. A Ty sprzedałeś tyle milionów

płyt, że Twoja muzyka też na pewno trafiła

do osób kroczących rozmaitymi ścieżkami

życia. Wydaje mi się jednak, że Twój poprzedni

album "The Music Made Me Do It"

(2018) podobał się najbardziej tym, którzy już

wcześniej siedzieli w takiej stylistyce, zaś

"Detroit Muscle" zawiera znacznie więcej

elementów chwytliwych dla szerokiej publiczności.

Myślę, że faktycznie utwory z "Detroit Muscle"

są bardziej chwytliwe niż te z "The

Music Made Me Do It". Uwielbiam własną

twórczość z rozmaitych okresów, ale artysta -

kompozytor jest w stanie utrwalać muzyczne

doznania bazując tylko na kreatywności danego

momentu. Jestem pewien, że niektórzy

popularni artyści, np. Bon Jovi, siedzą i rozmyślają

o tempie, sekwencji akordów, komercyjnym

potencjale liryków. Nie ma w tym nic

złego, Bon Jovi ma wielki talent. Ale inni two-

98

TED NUGENT


rzą spontanicznie. Kid Rock, AC/DC, Van

Halen, ZZ Top, ogólnie moje ulubione zespoły,

bazują raczej na intynktownej emocjonalności

podczas jamowania niż na rozmyślaniu.

Dźwięk ich stymuluje i ekscytuje. Osobiście

też tak robię. Uciszam myśli i jammuję. Utwór

"Crave" zaliczam do 1% moich najwspanialszych

kompozycji (Ted gra "Crave" - przyp.

red.) To moje życie. Popatrz na mój uśmiech -

uśmiecham się nie bez powodu. Gdybym miał

to porzucić, ukrzyżuj mnie. "I'm gonna live, I'm

gonna fly / I'm gonna soar, till the day I die / On

the wings of a bird of prey" (fragment liryków

"Crave" - przyp. red.). To kwestia życia i

śmierci. A ja żyję na całego. "Detroit Muscle"

reprezentuje moją muzyczną przygodę roku

2021, analogicznie jak twórczość Amboy Dukes

reprezentowała moją muzyczną przygodę

roku 1967. Utrwalam efekty doświadczeń i

dźwiękowych stymulantów, którymi w danym

okresie żyję. Wszystkie pomysły są uczciwe,

spontaniczne i autentyczne. Cóż, niektóre lepsze,

inne gorsze. Moi najbliżsi współpracownicy

twierdzą jednak, że kawałki z "Detroit

Muscle" LP są jednymi z najlepszych w całym

moim repertuarze. Szczególnie "American

Campfire", "Drivin' Blind", "WinterSpring

SummerFall", "Feedback GrindFIRE"... Sam,

cóż za wspaniały utwór z "Feedback Grind-

FIRE"! Szaleństwo wymyka się w nim spod

kontroli, zawiera mnóstwo życiowej energii,

olbrzymią siłę. Znakomici muzycy zebrali się

w mojej stajni na podmiejskich bagnach Michigan,

poczuliśmy się wszyscy jak zwariowani

nastolatkowie, odkręciliśmy wzmacniacze

na full, nie myśleliśmy o niczym, tylko graliśmy.

Melomani tacy jak Ty na pewno czują, że

ta muzyka jest autentyczna, oraz że nie obawiamy

się zaprezentować tego, co naprawdę

mamy do przekazania. Mocno kontrastuje to

z brzydką erą, w jakiej obecnie żyjemy. Świat

jest teraz brzydszy, niż kiedykolwiek. Zwłaszcza

tu w Ameryce mamy w rządzie samych

chuliganów, potworów i kryminalistów. Media

kłamią, dokonują cenzury poprzez fact-checkers.

Damskie produkty higieny osobistej umieszczają

w męskich toaletach, niszcząc poczucie

męskości. Nasz rząd postradał zmysły.

Nasz rząd zatracił swą duszę. Ja ich prowokuję.

Stawiam im wyzwanie. Straszę ich, że będą

mieć ze mną osobiście do czynienia, jeśli zrobią

mi krzywdę. Możesz to poczuć podczas

słuchania moich albumów. Rezonuje to z każdym

myślącym człowiekiem. Kryminaliści,

biurokraci i tyrani kontrolują nas poprzez

ustanawianie regulacji, które nie mają najmniejszego

sensu. Każdy chce być jak Ted Nugent.

Mówię rządowi: "fuck you". Chcą odebrać

Amerykanom broń, to niech dupki zaczną ode

mnie.

Foto: Brown Photography

Twoje słowa pasują do buntowniczego przekazu

muzyki heavy metalowej.

Tak. Jestem wolnym człowiekiem. Kto odpowiada

za moje życie? Ja odpowiadam.

Mieszkasz w Teksasie. Czy mocno tęsknisz

za Detroit?

Wciąż spędzam sporo czasu w Michigan. Celebruję

atmosferę Detroit, w której się wychowałem.

Teraz to miasto obróciło się w gówno.

Zarówno liberałowie, jak i demokraci zniszczyli

wspaniałą etykę pracy, czyli największy

powód do naszej dumy i największe nasze

osiągnięcie. Zdeptali nasz system wartości:

Bóg - rodzina - kraj - wolność. Zdeptali konstytucyjne

prawo i porządek. Pamiętaj Sam,

że za czasów II Wojny Światowej Detroit słynęło

z bycia arsenałem demokracji. Czy istnieje

lepsze miejsce na Ziemi niż "arsenał demokracji",

żeby się w nim urodzić? Gdzie etyka

praca i duch walki dobra ze złem nie daje

szans demonicznym siłom? Cóż za dumne,

waleczne środowisko to było. Nadal trzymam

je głęboko w mym sercu. Nazywam je "Detroit

Muscle". Obecnie jest ono żywe i ma się

dobrze, ale nie w polityce, a jednie w michigańskich

rodzinach. Nie w biurokacji, nie w

rządzie, nie w mediach (a przynajmniej nie w

ich większej części). Zależy mi na utrwaleniu

pozytywnego wizerunku Detroit. Wciąż wiele

osób żyje w stary, dobry sposób. Dlatego mój

nowy album jest w stu procentach uczciwy i

aktualny. Dobry duch Detroit żyje i rezonuje

z wieloma tamtejszymi ludźmi. Co więcej,

rozprzestrzenia się po całej Ameryce. Marksiści

i Demokraci zrujnowali wszystko, czego

się tknęli. Mądrzy ludzie zaapelowali: "chwileczkę,

musimy wyplenić to dziadostwo, musimy zaaresztować

tych gnojów, zwolnić ich ze stanowisk i

umieścić w więzieniach". Istnieje w Ameryce konkretny

Nugentowy ruch oporu.

Czy Twoim zdaniem Detroit blues i Chicago

blues to dwa różne gatunki muzyczne?

Nie, wcale. Scenę Detroit od sceny Chicago

odróżnia spuścizna Howlin' Wolf, Muddy'

ego Wattersa oraz Mose Allison. Natomiast

B.B King, Freddie King i Albert King wywodzą

się z południowego stanu Mississippi.

Podczas rewolucji przemysłowej ściągnęli do

Chicago i Detroit, ponieważ tutaj głównie

dokonywały się związane z nią zmiany. Ale

bluesowy duch niezgody na zastaną rzeczywistość

i tak dotyczy całej muzyki, która nas

porusza. Little Richard był buntownikiem.

Bob Dylan i Chuck Berry byli buntownikami.

B.B King, Freddie King oraz Albert

King też. Całe Motown również. Scena chicagowska

działała niezwykle prężnie. W Detroit

działo się w zasadzie tak samo, z tą różnicą, że

- nie chciałbym tutaj użyć sformułowania

"udoskonalenie" - inicjujący Motown niejaki

Berry Gordy zmienił ton występów na twardszy.

Melodie, liryki i podstawowe wartości

przekazywane w muzyce Detroit były unikalne

nie tylko w skali lokalnej, ale w wymiarze

ogólnoświatowym. Nigdy później nie zdołano

tego nigdzie powtórzyć, z tym że producent

Rick Rubin uzyskał podobną jakość basu,

podobnie balansował perkusję i równie efektownie

ustawiał wokal, kiedy pracował z Johny

Cash'em, Red Hot Chili Peppers i innymi.

Istna perfekcja. Rick nie udoskonalił stylu

Motown, tylko uzyskał lepszą produkcję w

poszukiwaniu podobnych walorów dźwiękowych.

Bóg wie, że basiści James Jamerson,

Bob Babbitt (The Funk Brothers), a także gitarzysta

Robert Willie White są muzycznymi

bohaterami wszech czasów. Niesamowicie

inspirowali nas do tworzenia muzyki podpisanej

moim nazwiskiem. Blues był też fundamentem

radosnej twórczości Chucka Berry'

ego, Little Richarda, Boba Dylana, Jerry

Lee Lewisa i Elvisa Presley'a. Cudownie uch-

TED NUGENT 99


wycili oni uduchowienie oraz buntowniczość

autentycznej, czarnej muzyki (blues, gospel),

bo chociaż ta wynikała z łamiących serce emocji

towarzyszących grzechowi niewolnictwa, a

więc z niemoralnych i okrutnych realiów ówczesnego

świata, to rock'n'rollowcy zaproponowali

stawienie jej czoła poprzez ogień i

środkowy palec wymierzone w zastany system.

Jest to zaraźliwe na całym świecie. Ludzie

kochają widzieć, jak ktoś postawi się w

obronie wartości, w które szczerze wierzy. Ludzie

uwielbiają niszczenie drani trzymających

innych w niewoli. Berry Gordy stał na czele

zjawiska polegającego na transformacji jakości

dźwięku bluesa, a reprezentowana przez niego

muzyka Motown do dziś jest uznawana na

całym świecie za niedościgły wzorzec oraz

wielką inspirację. Słychać to na "Detroit

Muscles". Istna dusza człowieczeństwa. I

myślę, że każda ceniona przez Ciebie muzyka

jest uduchowiona. Wszystkie lubiane przez

Ciebie zespoły inspirowały się czarnymi artystami,

a dokładnie The Motown Funk Brothers.

Gwarantuję, że tak było.

Właśnie sobie skojarzyłem, że Lemmy zwykł

mawiać: "rock'n'roll save your soul".

Jeśli muzyka nie jest uduchowiona, to nazywa

się "country music" (śmiech). Jeśli muzyka nie

jest uduchowiona, to nazywa się "pop". Nie lubię

tego. Przepadam za intensywnością. Taką

też muzykę sam zawsze tworzyłem. Nawet w

mrocznych latach osiemdziesiątych, moje płyty

zawsze cechowały się niewiarygodną jakością

dźwięku i kompozycyjnym uduchowieniem.

Dlaczego? Ze względu na inspirację Jamesem

Brownem i The Motown Funk Brothers.

"Soul" jest w związku z tym jednym z

najważniejszych słów do opisu lubianej przez

nas muzyki. Nawet metalowej. Metallica była

tak utalentowana, że tworzyła łomoczącą białą

muzykę z duszą. Tak samo Dave Mustaine,

jak nazywał się jego zespół?

Megadeth.

Właśnie. Nie jestem wielkim fanem łomoczącej

białej muzyki, ale Megadeth i Metallica

mają duszę. Tak samo Red Hot Chili Peppers.

Każda dobra muzyka na świecie ma duszę.

Nawet Carrie Underwood, którą kojarzą

z country lub z popem. A jak nazywała się ta

wokalistka śpiewająca "What doesn't kill you,

make you stronger"?

Przepraszam, ale nie wiem.

Nie szkodzi. To wokalistka pop (chodziło

chyba o Kelly Clarkson - przyp.red.). Czy kojarzysz

taki zespół New Republic? Czy istnieje

coś takiego?

Nie wiem.

Też popowy zespół, ale dobry Boże, z wielką

duszą. Widziałem ich ostatnio w TV. To samo

mogę powiedzieć o Green Day.

Wiesz co, zawsze chciałem poznać Twoją

opinię o "Cat Scratch Fever" w wykonaniu

Motörhead.

Oh, Sam. Jestem uczciwą osobą. Po pierwsze,

uwielbiam Lemmy'ego. Kocham Motörhead.

Kłaniam się przed nimi i czuję się zaszczycony,

że wybrali do skowerowania jedną z moich

piosenek. To wspaniale nas łączy. Ale (Ted

łapie się za głowę i ciężko wzdycha - przyp.

red.) nie tak powinno się to robić (okrutny

śmiech). Jeszcze nikt dobrze tego nie zinterpretował.

(Ted sięga po gitarę, by zagrać główny

fragment "Cat Scratch Fever" prawidłowo -

przyp. red.). Widzisz grymas na mojej twarzy?

Dostałem gęsiej skórki. Oni to grali zbyt sztywno

(w oryginalnej wypowiedzi padło określenie

"cohesion" - przyp. red.); riff wybrzmiewał

u nich zwarcie, a wcale tak nie powinien. Jeśli

tak woleli, niech Bóg ich błogosławi. Kocham

Foto: Brown Photography

wszystkich ludzi na Ziemi, którzy chcieli

słuchać tamtej wersji. Lecz gdy ja gram "Cat

Scratch Fever", odwołuję się do szkoły Motown.

Kiedy The Ramones kowerowalo

"Journey To The Center Of The Mind" z repertuaru

Amboy Dukes, również brzmieli zbyt

sztywno. Jest to jeden z powodów, dlaczego

zawsze zależało mi, aby otaczać się najwspanialszymi

basistami i perkusistami na świecie.

I pamiętam, że Pantera też kowerowała "Cat

Scratch Fever". Uwielbiam ich i szanuję, dziękuję

im za granie mojej kompozycji, jestem im

wdzięczny za uhonorowanie mnie w ten sposób,

ale ich wersji brakuje niezbędnego groove'u

oraz duszy. Fajnie, jeśli im to odpowiada,

ale skoro pytasz, odpowiem: "it's not my cap of

tea" ("nie moja filiżanka herbaty", w sensie: nie

zagrane w moim stylu, nie zagrane tak jakbym

sobie tego życzył - przyp. red.).

Nieustannie wypowiadasz się o Ameryce, a

czy chciałbyś tym razem powiedzieć coś pozytywnego

o Polsce?

Po pierwsze, Sam, powiedz wszystkim Polakom,

że nie mógłbym być szczęśliwym człowiekiem,

gdyby Polska nie istniała. Uwielbiam

"gołąbki", "zieleninę" i "pierogi", całą polską

kuchnię. Mama moich dzieci, czyli moja pierwsza

żona, była w stu procentach Polką. Cała

rodzina z jej strony pochodziła z Polski, więc

kocham ten kraj. Istnieje w Michigan cała polska

społeczność. Chodzę czasami do ich

restauracji, bo cenię polską kuchnię i kulturę.

Oczywiście, jeśli ktoś z Polski lubi amerykańską

muzykę, to chciałbym, żeby wiedział, że

uwielbiam miłośników amerykańskiej muzyki.

Wywarło na mnie pozytywne wrażenie to, że

jak naziści najechali na Polskę, to mnóstwo

osób stawiło opór i stanęło do walki. Kocham

Polskę, Polaków oraz polską kulturę.

Wow, super to od Ciebie usłyszeć.

Nie wiedziałeś, że mam powiązania z Polską?

Moja żona robiła zabójczą kapustę i gołąbki.

Palce lizać. Zawsze jak jadę w trasę koncertową,

rozglądam się za polską restauracją.

Przy okazji, mięso z jelenia jest najsmaczniejsze

pod słońcem. Byłoby wspaniale, gdyby

Polacy zastępowali wołowinę, cielęcinę i wieprzowinę

dziczyzną.

Próbowałem odszukać informację, kiedy koncertowałeś

ostatnio w Polsce i nie znalazłem.

Zdaje się, że nigdy. Byliśmy w trasie po Europie,

ale wielka szkoda, że nie w Polsce. Przepraszam,

że tego nie zrobiłem. Nie zamierzam

nigdy w przyszłości wsiadać w samolot na tak

długi dystans. Nigdy do Polski nie polecę. Nie

potrafię sobie wyobrazić, żeby tak daleko

lecieć. Ani do Polski, ani do Wielkiej Brytanii,

ani do Afryki. Po prostu nie znoszę długich

lotów. Po wylądowaniu zamieniam się w zombie.

Jestem zapraszany zarówno do Europy,

jak i do gorącej Afryki, ale nie dam rady spędzić

dwunastu do piętnastu godzin nad chmurami.

Każdego lata gram po sześć koncertów

tygodniowo (lub więcej) przez okres 6-7 tygodni.

Oczywiście, pod warunkiem, że łajdacy

z rządu nie stoją na mojej drodze. Chciałbym

wystąpić kiedyś w Polsce, ale w tej chwili pod

uwagę biorę tylko show w USA, bo tylko tak

mogę trzymać się blisko domu. Dbam tutaj o

swoje psy. Kocham swoją żonę Shemane, lubię

spać we własnym łóżku na swej posiadłości.

Przepraszam, ale nie pojawimy się już

nigdy w Europie. No, szkoda.

100

TED NUGENT


Może chodzi też o to, że w Europie nie

możesz mieć przy sobie broni?

Nie. Uwierz mi, zawsze miałem w Europie pistolet.

Jestem wolnym człowiekiem. Bóg dał

mi prawo do bycia uzbrojonym. Nikt na świecie

mi tego nie zakaże. Nikt mi nie powie, że

nie mogę nosić spluwy. Jestem uzbrojony i

wszystkim Polakom rekomenduję to samo

(Ted wyjmuje z kieszeni prawdziwy pistolet i

pokazuje go prostopadle do kamery - przyp.

red.). Mam nóż, pistolet, pasek, kostkę do

gitary, portfel, kartę ochraniającą mnie od 39

lat przed organami ścigania. Nikt mi nie powie,

że mam się rozbroić. Któż mógłby decydować

o tym, czy jestem w stanie obronić samego

siebie? Lub też przejąć kontrolę nad możliwością

ewentualnej ochrony mojej osoby

bądź też zaniechania takiej ochrony w potrzebie?

Nikt. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja,

kiedy spędzam czas z Prezydentem Donaldem

Trumpem. Wtedy zostawiam spluwę w ciężarówce

(śmiech). Secret Service czuwa. W każdym

razie, niezbędnym warunkiem poczucia

wolności jest możliwość uzbrojenia się.

Nie mam i nigdy nie miałem broni, a mimo

tego czuję się wolnym człowiekiem.

A to dlatego, że wpojono Ci błędne przeświadczenie,

czym jest wolność. Jeśli drugi człowiek

może pozbawić Ciebie broni, to znaczy, że nie

jesteś wolny. Fajnie, że takim się czujesz, ale

jeśli ktokolwiek kontroluje podejmowane

przez Ciebie w życiu decyzje, to wybacz, ale

wcale wolnym nie jesteś. Jeśli usłyszysz od kogoś,

że będziesz rozbrojony i bezradny w obliczu

zbrojnego zagrożenia, to nawet nie wiem,

jak to nazwać. Szaleństwo? Jeśli nie chcesz

dysponować pistoletem, to jedna sprawa. Ale

jeśli nie masz do tego prawa, to zupełnie co

innego. To prawo pochodzi od Boga. Oznacza

możliwość ochrony życia. Co zrobisz bez broni?

Ktoś może zaprotestować, że z powodu

dostępu do broni ludzie wzajemnie się zabijają.

Wcale, że nie. Tam, gdzie jest najlepszy

dostęp do broni w USA, nie słyszy się o żadnych

przestępstwach. Ale tam, gdzie Demokraci

wypuszczają na wolność morderców, carjackerów

(carjacker tym różni się od złodzieja

samochodów, że przestępstwo dokonywane

jest w obecności i przy wiedzy właściciela -

przyp. red.), gwałcicieli, seryjnych zabójców i

podpalaczy, w rzeczywistości Demokraci wypuszczają

diabłów w ludzkiej skórze, którzy

kontynuują dokonywanie masakry. Oto

prawdziwy powód strzelanin w Ameryce. Sam

dostęp do broni tego nie robi. Dzieje się tak,

bo nasz system umożliwia odzyskanie wolności

osobom skłonnym do nadużywania pistoletów.

Jeśli zastrzelisz kogoś niewinnego, to

powinieneś albo umrzeć, albo zostać zamknięty

w klatce do końca życia. Tymczasem nasz

rząd kultywuje, nurtuje, a nawet nagradza

brutalne przestępstwa. Sprzyja tym, którzy

strzelają, dźgają, gwałcą. A jeśli odpuścisz

gwałcicielowi, on zgwałci ponownie. Zabij kurewskiego

gwałciciela. Sprawa zamknięta.

Czyli opowiadasz się za przywróceniem

kary śmierci?

Opowiadam się za karą śmierci na miejscu

zbrodni. System sądowniczy jest tak skorumpowany,

a nasi adwokaci i sędziowie są tak

zdeprawowani, że nie można na niego liczyć.

Jeśli ktoś mi zagrozi, zginie natychmiast. Widziałeś,

co przydarzyło się komikowi Dave

Chappelle w zeszłym tygodniu? Został zaatakowany

na scenie. Sprawca powinien zostać

Foto: Achelous

Foto: Ted Nugent

zastrzelony. Gdyby ktoś mi tak zrobił, nie

zawahałbym się ani przez chwilę. Potraktowałbym

go czterema kulami.

Ufasz ludziom? Którym przyjaciołom - muzykom

ufasz najbardziej?

Ufam większości przyjaciołom - Sammy

Hagar, Steven Tyler, Joe Perry, Neal

Schon, Toby Keith (muzyk country), Wayne

Kramer (the MC5), Tom Morello. Niektórzy

spośród nich mają inne poglądy polityczne

ode mnie, ale z wszystkimi wzajemnie się

szanujemy jako indywidualiści i miłośnicy

dobrej muzyki. Jammowałem ostatnio z zespołem

Bruce'a Springsteena, są wspaniali.

Aczkolwiek nie jestem pewien, czy Bruce

ufałby mi (śmiech). A ja nie ufam Bruce'owi,

ponieważ on schlebia przeciwnikom wolności.

Jako zaufanych przyjaciół wymienię również

muzyków Lynyrd Skynyrd, zwłaszcza Rickey

Medlocke. Mam wielu wspaniałych przyjaciół

ze świata muzycznego. Oczywiście Kid

Rock, a z młodszego pokolenia byłby to Tim

Montana (ta lista nie jest kompletna - przyp.

red.). Z drugiej strony, mnóstwo ludzi z przemysłu

muzycznego strasznie mnie nienawidzi

(gromki śmiech). Uznaję ich za histeryków, bo

jeśli ktoś nie lubi moich poglądów, to znaczy,

że jest przeklętym skurwysynem. Wszystko,

za czym się opowiadam, sprowadza się do

zwykłej przyzwoitości i wolności. Nigdy nie

zmusiłbym nikogo, żeby np. zaopatrzył się w

pistolet, tak samo jak nikt nie może mnie

zmusić, abym ja nie miał jednego przy sobie.

Nie uczynię nikogo na siłę abstynentem, ale

to oczywiste, że bycie pijanym lub naćpanym

nie jest dobre dla najbliższej rodziny. Amerykańskie

społeczeństwo jest podzielone. A

wiesz, Sam, kto stoi po mojej stronie? Najlepsi

ludzie na świecie. Kiedy dzieci zapadają na

śmiertelne choroby, wiesz do kogo dzwonią

rodzice? Do mnie. Młodzi chłopcy i dziewczęta,

którzy dowiadują się, że nie dożyją do

siódmego lub ósmego roku życia, często proszą

o spełnienie ostatniego marzenia, jakim

jest udział w polowaniu z Tedem Nugentem.

Czy zdajesz sobie sprawę, w co musisz wierzyć,

aby coś takiego w ogóle oczekiwać? Ci

wspaniali ludzie mnie uwielbiają. Całe rodziny

myślą, że to właśnie ja kwalifikuję się do

spełnienia ostatniej przedśmiertnej prośby.

Więc wiesz kim ja jestem? Ja jestem dobrym

człowiekiem. I wiesz, kto mnie nie lubi? Źli

ludzie. Kropka.

Sam O'Black

TED NUGENT

101


102

HMP: Zaczynając, jak się dziś czujesz Pete,

wszystko w porządku?

Pete Agnew: Tak, jest bardzo dobrze, przygotowujemy

się do powrotu na scenę. Za około

miesiąc zaczynamy, a w tym roku zagraliśmy

tylko kilka koncertów, wszystko przez Covid.

Na marzec mieliśmy zaplanowaną trasę po

Ukrainie i Rosji, ale z oczywistych przyczyn

musieliśmy ją odwołać. Więc teraz się przygotowujemy,

mieliśmy całkiem długą przerwę.

Od wydania nowego albumu "Surviving The

Law" minęło kilka tygodni, jakie panują nastroje

w zespole po tym czasie? Jak odbiór, co

o tym myślisz?

Naprawdę świetne, płyta bardzo dobrze się

przyjęła, dostajemy pozytywne opinie i recenzje,

zarówno od fanów jak i prasy muzycznej,

to nas bardzo cieszy. Już nie możemy się

doczekać, aby zagrać kilka z tych kawałków

na żywo dla naszych wielbicieli. Po "Tattooed

on My Brain" chcieliśmy po prostu nagrać kolejny

album, zresztą tak jak zawsze. Miło spędzaliśmy

czas rejestrując "Surviving The

Law", chcieliśmy sprawić, aby był on inny niż

jego poprzednik. Ten chyba jest nieco cięższy,

ale to nie było zamierzone, to wyszło samo z

NAZARETH

Muzycy na emeryturę

odchodzą po śmierci

Pomimo ponad połowy wieku spędzonego na scenie, Pete Agnew nie chowa

gitary do pokrowca, nie wybiera się na żadną emeryturę, ani odpoczynek.

Obiecuje, że będzie nam serwował wraz z Nazareth kolejne rock&rollowe kawałki,

aż nie zostanie wbity ostatni gwóźdź do jego trumny. Pete to wciąż, młody duszą,

pełny inspiracji, prawdziwy hardrockowiec, który ma nam jeszcze coś do zagrania.

Jakby ktokolwiek miał wątpliwości, zapraszam do posłuchania "Surviving The

Law", które zresztą, jest dla mnie jednym z najlepszych, albumów Nazreth. Muszę

przyznać, że mimo wiekowej przepaści i zabójczego szkockiego akcentu, świetnie

się dogadywaliśmy, nieustannie żartując. Pete wspomina swoje pierwsze koncerty

w Polsce, opowiada też o tym jak to jest, grać ze swoim własnym synem w jednej

kapeli, ale i o tym jak układała się współpraca z Rogerem Gloverem z Deep

Purple.

siebie, naturalny proces. Myślę, że to naprawdę

udana pozycja i dobrze sobie radzi.

Foto: Nazareth

Sam tytuł przyciąga uwagę "Surviving The

Law", ma on związek z tym co teraz dzieje

się na świecie? Czy może istnieje pewna

prawidłowość, którą tak ciężko jest wam zaakceptować?

Niedawno mieliśmy całą sprawę związaną z

Brexitem i pandemię Covid-19. Po tym jak

UK wyszło z Unii Europejskiej, próbowaliśmy

zabukować kilka koncertów, bardzo uprzykrzały

nam życie nowe prawa związane z tymi

dwiema sytuacjami. Cały czas coś się zmieniało,

nie można było przewidzieć tego co będzie

można robić kolejnego dnia, a czego nie. Dodatkowo,

pomijając te obostrzenia, to u nas co

roku wprowadza się setki kolejnych ustaw czy

praw, które nawet nie zostają wpisane do

ksiąg, nie ma ich nigdzie uwiecznionych, a jednak

musimy ich przestrzegać, mimo, że nigdzie

o nich nie przeczytamy, to jest nienormalne.

(śmiech). Zdałem sobie sprawę, że ledwo

co to wszystko przeżywamy i pomyślałem,

że to nie byłby kiepski tytuł na album.

Myślę, że wiele osób się ze mną zgodzi i

utożsamia się z tym o czym mówiłem, nawet

jeśli chodzi o zwykłe codzienne życie. Tytuł

opisuje, co musieliśmy przeżywać.

Osobiście uważam, że to świetny album,

pełny prawdziwego hard rocka, ale czy ty pozwoliłbyś

sobie na stwierdzenie, że jest to jedna

z twoich najlepszych płyt z Nazareth?

Zdecydowanie! Dla mnie "Surviving The

Law" i "Tattoed on My Brain", znajdują się w

towarzystwie najlepszych albumów jakie nagraliśmy.

Myślę, że gdyby ta płyta ("Surviving

The Law") wyszła, kiedy byliśmy młodzi, jako

nasz trzeci album, to byłoby to coś wielkiego,

bylibyśmy znacznie wyżej. Teraz to jest dwudziestypiąty

krążek, nie zwróci już uwagi takiej

ilości osób, jakiej mógłby 40 lat temu. W

czasach, kiedy istniały jeszcze sklepy z płytami,

"Surviving The Law" byłoby hitem, każdy

nam to mówi. Ale zastanów się, czy gdyby

Rolling Stones wydaliby teraz swój najlepszy

album, to czy ktoś by to zauważył? Wątpię, to

już nie te czasy, jesteśmy starzy. (śmiech)

Ostatni utwór na "Surviving the Law" zatytułowany

"You Made Me", jest nieco inny

niż reszta kawałków, mi przypomina utwory

Nazareth z lat 70-tych, te powstałe na samym

początku działalności zespołu, jak on

się tu znalazł? To zdecydowanie twoja zasługa.

Tak, napisałem "You Made Me" podczas pandemii,

ale każdy z zespołu komponuje swoje

kawałki, to świetni muzycy. Tworzyliśmy ten

album podczas lockdownu, i to było dla mnie

coś innego, dziwne doświadczenie. Przyzwyczaiłem

się do pisania utworów, kiedy jestem

w trasie, to daje mi więcej inspiracji, więc musiałem

czerpać ją ze wspomnień. W końcu,

gdy zaczynaliśmy sesje nagraniowe, miałem

naprawdę sporo nowych utworów, ale nie byłem

przekonany czy są one na tyle dobre by

trafić na płytę. Chłopaki napisali kilka świetnych

tracków, ale kiedy usłyszeli "You Made

Me", od razu zdecydowali, że chętnie ją zrobią,

a ja nie protestowałem, bo chciałem mieć

swój utwór, na dwudziestym piątym wydaniu,

z racji, że śpiewałem też na naszym debiutanckim

krążku. "You Made Me" nigdy nie miała

brzmieć, jak reszta kompozycji z krążka, między

innym też dla tego zajmuje ostatnią pozycje,

podobnie było przy "Tattooed on My

Brain" tam album zamykała moja "You Call

Me". One są wolniejsze, maja wyprowadzać z

albumu, myślę, że "You Made Me", jest świetnym

zakończeniem. Kiedy graliśmy ją, w studiu

ciągle czegoś nam brakowało, chodziło

oczywiście o organy, więc zaprosiliśmy Ronniego,

który odszedł od zespołu około 20 lat

temu, aby dograł te partie. Świetnie się bawiliśmy

nagrywając ten kawałek. Nazareth zawsze

szuka, zróżnicowania, ludzie nazywają

nas zespołem heavy metalowym, ale my nigdy

nie byliśmy taką grupą, (śmiech) oczywiście

nagraliśmy kilka heavy metalowych utworów,

ale to tyle, zawsze robiliśmy coś innego i różnorodnego,

to lubiliśmy i to nas napędzało,

dlatego nagraliśmy dwadzieścia pięć albumów.

Zanudziłoby mnie pisanie w kółko tego samego.

Tą rozpiętość, zapewnia nam fakt, że każdy

w zespole, tworzy własne utwory we własnym

stylu i myślę, że to jest coś dobrego, nigdy

nie wiemy jaki będzie kolejny album, zobaczymy

co się stanie.

Jesteś na scenie rockowej od jej narodzin,

przeżyłeś erę klasycznego rocka, glamu lat

80-tych i dominacje grunge w latach 90, którą

z tych epok wspominasz najcieplej?


Zdecydowanie lata 70-te, to była nasza dekada,

to były lata, w których późniejsze legendy,

dopiero wchodziły na scenę, albo celebrowały

lata swojej świetności. To był bardzo ekscytujący

i niesamowity czas, szalona i dzika dekada,

to był idealny okres, aby być w zespole

rockowym, możesz mi wierzyć na słowo.

(śmiech) Jeśli chodzi o lata 80-te, to było dla

nas trochę wolniej, szczególnie druga ich połowa,

nagraliśmy wtedy tylko pięć płyt. W latach

90-tych, kiedy wschodnia Europa, stała

się wolna, otworzyła się dla nas połowa świata,

którego nigdy nie mogliśmy zwiedzić, nigdy

tam nie graliśmy, to mocno wpłynęło

właśnie na zespoły z lat 70-tych, bo fani i

muzycy w końcu mogli się spotkać, to było coś

pięknego i dalej jest, cała tak ekscytacja wtedy

powróciła. A od 2000 roku, czas już płynie

zbyt szybko Szymon, za szybko. (śmiech)

Spodziewałbyś się kiedyś, że będziesz grał w

swoim zespole ze swoim synem, zapewne

jest to spełnienie marzeń, opowiedz o tym.

Prawda jest taka, że każdy z moich pięciu

synów jest muzykiem, Lee jest po prostu najstarszy,

Steve jest świetnym wokalistą i gitarzystą,

Chris jest bardzo dobrym basistą, poza

tym ta trójką tworzy zespół After The Last

Words, grają razem od dzieciaka. Kiedy tylko

wracałem z trasy, to dużo jamowaliśmy z Lee

wtedy miał może z 11 lat, więc w zasadzie

gram z nim od 40 lat, (śmiech) a w Nazareth

ponad dwadzieścia. Raczej nigdy nie spodziewałem

się, że dołączy do Nazareth, ale nigdy

nie wiesz co czai się z rogiem, świetnie nam się

razem pracuje, jest fenomenalnym perkusistą.

Od ich nastoletnich lat uwielbiałem z nimi

grać, często zabierałem ich na koncerty. Dodatkowo,

jak jest rodzinna impreza, to nie

musimy zapraszać zespołu, (śmiech) mój najmłodszy

syn gra na klawiszach, więc jest cały

skład.

To może czas na wspólny rodzinny projekt?

(śmiech) W przypadku solowego albumu

miałbym swoich muzyków sesyjnych, może

kiedyś powstanie rodzinny album.

Wydajecie muzykę konsekwentnie od ponad

50 lat, pomijając dziesięcioletnią przerwę po

"Boogaloo", jak udawało wam się utrzymać

wszystko razem? Skąd czerpaliście zapał i

motywacje?

Sam nie wiem, gdy byliśmy młodzi, zapewne

żaden z nas nie podejrzewał, że będzie to

trwało tak długo, z biegiem lat, zdajesz sobie

sprawę, ile razem przeszliśmy i nie widzisz,

żeby miałoby to się kończyć. To jest to czym

się zajmuje, muzyka to mój zawód, zdecydowanie

przyjemny i odwzajemniający, jestem

wdzięczny, że mogę to robić i się z tego utrzymywać.

Wszyscy od zawsze uwielbialiśmy

grać na żywo, cały czas nagrywaliśmy nowe

utwory i nie robiliśmy tego z przyzwyczajenia.

Lubimy myśleć, że wciąż jesteśmy kreatywni.

I właśnie to w połączeniu z kolejnymi nowymi

wydaniami, podtrzymywało w nas ten płomień

i utrzymywało zapał. Nawet nie wiesz

jaka to jest dla nas przyjemność, ten dwudziesty

piąty album, szczególnie dla mnie. Zadaje

sobie pytanie, czy on jest wystarczająco dobry

na numer 25? Zdecydowanie tak i jestem z

niego bardzo dumny.

Roger Glover, pomógł wam przy produkcji

"Razamanaz", mógłbyś opowiedzieć o tym

jak wyglądała wtedy wspólna praca?

Roger był niesamowity, to on pokazał nam

jak naprawdę porządnie nagrywać. Z pierwszymi

albumami mieliśmy przeczucie, że nie

robimy ich do końca dobrze. Z Rogerem w

studiu panowała dobra dyscyplina, pomijając,

że jest świetnym muzykiem, to bardzo dobrze

znał się na samym procesie nagrywania,

wiedział, jak produkować dobre albumy. W

Deep Purple bardzo angażował się w produkcje.

Świetnie radził sobie z aranżowaniem

muzyki, nigdy nie mówił co mamy zagrać, ale

pomagał w budowaniu struktury utworów,

wiele się o tym od niego nauczyliśmy, napędzał

nas. Zrobił z nami trzy płyty i gdyby nie

miał swoich obowiązków, z chęcią zatrzymałbym

go na kolejne trzy. (śmiech) Był też

świetnym gościem i przyjacielem, dodatkowo

to po prostu kolejny muzyk, więc z Rogerem

łatwiej było nam odnaleźć wspólny język i się

zrozumieć. Obecnie pracujemy z pewnym realizatorem

ze Szwecji i działa z nami od pięciu

płyt, jest naprawdę dobrym muzykiem,

dobrze nas słyszy, od razu wie o co nam chodzi,

co próbujemy osiągnąć, tak samo było z

Rogerem.

Myślałeś kiedyś o emeryturze?

Za każdym razem, kiedy musze przechodzić

przez odprawę, na lotnisku (śmiech), myślę,

"jebać to, już więcej sobie tego nie zrobię".

Ale potem wychodzisz na scenę i zmieniasz

zdanie.

Tak jest (śmiech), ale zastanawiam się, "co innego

bym robił?". Prawdę mówiąc, zazwyczaj lubiłem

nawet tą część podróżowania, ale teraz

to już żadna przyjemność, bardziej koszmar i

tortury (śmiech), tylko to byłaby wstanie

mnie obecnie spowolnić czy zatrzymać. Mimo

to cały czas z chęcią wyczekuje kolejnych

okazji, aby zagrać na żywo. Na cały rok mamy

już zabukowane koncerty w wielu odległych

miejscach i myślę sobie "Oh god, here we go

again" (śmiech), ale jak już przetrwam tą podróż

i wyjdę na scenę, to wiem, że będzie

dobrze, cieszę się, że będę mógł pospacerować

po ulicach tych wszystkich miast, które odwiedzę.

Mam duże szczęście, że mam taką

prace która pozwala mi zobaczyć różne ciekawe

miejsca, ale gdyby tylko pozbyć się tego

procesu dostawania się do tych miejsc

(śmiech). Myślę, że nie odejdę na emeryturę,

nie widzę tego, poza tym, uważam, że prawdziwi

muzycy nigdy nie odchodzą na emeryturę,

my umieramy, ale nie odwieszamy instrumentów.

Spójrz na Eltona Johna, jego pożegnalna

trasa trwa już trzy lata (śmiech).

Gdy ja zdecyduje się taką zrobić będzie trwać

15 lat (śmiech), pożegnalna trasa zakończy się

moją śmiercią. (śmiech)

Zagraliście tez wiele koncertów w kilku różnych

polskich miastach, jak je wspominacie?

Świetnie, kochamy grać w Polsce, do dziś

pamiętam pierwszą datę w Polsce, to było na

początku lat 80-tych, przyszło wtedy bardzo

dużo ludzi, graliśmy na tej trasie z siedem

koncertów w osiem dni, supportował nas wtedy

bardzo popularny polski zespół, ich lider

często bywał w więzieniach (TSA), oni byli

niesamowici. Wiele się od tamtych czasów

zmieniło, ale to było bardzo ekscytujące, to

była nasza pierwsza wizyta we wschodniej Europie.

Na tej trasie, ekipa, która zajmowała się

nagłośnieniem i dźwiękiem, była z polski, i

oni byli naprawdę grupą szalonych gości

(śmiech), to było coś innego. Jedyny problem

jaki mam, to z wypowiadaniem nazw miast.

(śmiech) Partnerka Lee, pochodzi z Polski,

jest z Łodzi, więc jak ostatnio tam graliśmy to

przyszła jej rodzina, także jesteśmy blisko

związani z wami i zawsze dobrze nam się u

was grało, pracujemy teraz nad tym, żeby zagrać

u was ponownie, jak nie w tym to na pewno

w przyszłym roku.

Wiem, że pierwotnie byłeś gitarzystą, wciąż

często chwytasz za gitarę? Żałujesz czasem,

że zacząłeś grać na basie?

Ja nigdy nie byłem basistą i wciąż, nie myślę o

sobie jako o basiście. Oryginalnie byłem gitarzystą

rytmiczny i wokalistą zespołu, który

później stał się Nazareth. Zacząłem grać na

basie tylko dlatego, że w roku 1969, musieliśmy

pozbyć się ówczesnego basisty, który nigdy

nie docierał na próby na czas. Szukaliśmy

jakiegoś zastępstwa, ale nie mogliśmy trafić na

kogoś odpowiedniego, więc chłopaki zwrócili

się do mnie i powiedzieli: "może ty zagrasz na

basie", nie byłem na początku przekonany co

do tego pomysłu, ale wciąż powtarzali: "dawaj

to tylko cztery struny, dasz radę", więc się zgodziłem

i tak zacząłem zupełnie przypadkiem

grać na basie. Ale gdy siadam w trasie czy w

domu, to nigdy na nim nie gram, teraz właśnie

patrzę na ten jeden jedyny bas, który mam, a

obok wisi siedem gitar (śmiech). Zdecydowanie

wolę grać na gitarze, często klasycznej,

mam takich kilka. Większość piosenek, które

tworzę, są pisane na gitarze. Co jest zabawne,

gdy gram na basie to używam kostki, a gdy na

gitarze to zazwyczaj używam palców, a nie na

odwrót. Gdy zaczynałem grać na basie, były

to dla mnie po prostu pierwsze cztery struny

od gitary i chyba dalej gram na basie jakbym

grał na gitarze rytmicznej.

Mógłbyś powiedzieć kilka słów do naszych

czytelników?

Bardzo się cieszę, że mogę udzielać tego wywiadu,

cieszę się, że czytelnicy Hevay Metal

Pages, będą mogli przeczytać te strony. Trzymajcie

rękę na pulsie, bo mam nadzieję, że

niedługo was odwiedzimy i mam nadzieję, że

na kolejnym koncercie Nazareth zobaczymy

was tak dużo jak tylko się da. No i zobaczymy

co da się zrobić w sprawie heavy metalowych

kawałków. (śmiech)

Szymon Tryk

NAZARETH 103


Heavy Metal - owszem, ale coś innego też

Spotkanie z Grahamem Bonnetem

ustaliliśmy na 17 maja 2022, czyli

cztery dni po premierze "Day

Out In Nowhere". Niestety,

nasz rozmówca nie pojawił się.

W ciągu kolejnego tygodnia nie

był on też aktywny w mediach

społecznościowych. Powoli zaczęliśmy

się obawiać, że do wywiadu

w ogóle nie dojdzie. Na szczęście równy

miesiąc później udało nam się połączyć za pośrednictwem

aplikacji Zoom. Po drugiej stronie

siedziała Beth-Ami Heavenstone. Przywitaliśmy

się, a następnie na jej fotelu usiadł Graham Bonnet.

Robi mi się przykro na myśl o tym momencie, ponieważ dzień później, a jednocześnie

dzień przed brytyjskim Dniem Ojca, do publicznej wiadomości została

podana śmierć jej ojca - odszedł on rankiem o godzinie 8:30. W komunikacie

medialnym, Beth-Ami opisała to przeżycie jako "out of body experience".

HMP: Jak mija Twój dzień?

Graham Bonnet: Jest jeszcze bardzo

wcześnie. Dzień na dobre nie zdążył się jeszcze

rozkręcić (w Polsce była godzina 21, na

Islandii 19, w Kalifornii prawdopodobnie 12 -

przyp. red.). Wybieramy się później na próbę

zespołu, ponieważ szykujemy się na kilka

koncertów.

Od ilu lat mieszkasz w Kalifornii?

Graham Bonnet: Pytasz o liczbę lat? Mieszkam

tu od 1979 roku. Ale jak słychać, wciąż

mam brytyjski akcent (śmiech). Moje dzieci są

Kalifornijczykami, mówią z kompletnie innym

akcentem.

Wow, to ponad 40 lat. W zeszłym tygodniu

bratanice i bratanków. Moi rodzice, a także

mój brat, już nie żyją. Straciłem wiele osób w

rodzinie. Cały czas mieszkają tam dzieci mojego

brata oraz wielu moich szkolnych przyjaciół.

Nieszczególnie tęsknię za Wielką Brytanią,

dlatego że przeniosłem się do Kalifonii

w konkretnym celu - pracuję przecież w przemyśle

muzycznym, a tu miałem lepsze perspektywy.

Wkrótce dołączyłem do Rainbow.

Ritchie Blackmore mieszkał wówczas na

"Wschodnim Wybrzeżu", nieopodal Nowego

Jorku.

Do dziś aktywnie muzykujesz. Ostatnio

śpiewasz z zespołem Graham Bonnet Band.

Czy uważasz piątek trzynastego za swój

szczęśliwy dzień, skoro obie ostatnie płyty

a ponadto w latach 1967-1968 istniał Graham

Bonnet Set. Uważasz Graham Bonnet Band

za kontynuację Twojej solowej kariery, czy

to kompletnie nowy rozdział w Twoim życiu?

Graham Bonnet: Graham Bonnet Set był

bardzo, ale to bardzo dawno temu, gdy mieszkałem

jeszcze w Anglii. Nie osiągnąłem nic

specjalnego z tym projektem. W 1968 roku

mój kuzyn Trevor Gordon został wybrany

przez londyńską kapelę Bee Gees, aby wraz z

nimi nagrywał. Napisali oni wspólnie kilka

utworów. Do tej pory Trevor był gitarzystą w

Australii. Bee Gees pierwsi przenieśli się z Australii

do Londynu, a Trevor zrobił to nieco

później. Po jego przybyciu, ja i Trevor założyliśmy

w Londynie The Marbles. Występowaliśmy

trochę, wśród publiczności jednego z

takich występów pojawił się były manager Bee

Gees, zobaczył nas w akcji, a następnie dał

Trevorowi numer telefonu do Maurice Gibb.

Ostatecznie i ja dołączyłem do Bee Gees w

1968 roku. Trevor dał im znać, że śpiewam i

poprosił ich o spotkanie ze mną. Maurice

Gibb napisała wówczas utwór "Only One Woman",

który w wykonaniu The Marbles stał

się przebojem na całym świecie, za wyjątkiem

Ameryki Północnej. Słuchano tego w Australii,

w Wielkiej Brytanii, w Europie, ale nie w

USA. Nigdy piosenka "Only One Woman" nie

została oficjalnie wydana w Stanach - bardzo

szkoda. Tak rozpoczęła się moja profesjonalna

przygoda z muzyką. Natomiast to, co robię

obecnie, można uznać za kontynuację Rainbow,

MSG. Brzmię teraz znacznie bardziej

współcześnie. Dawniej nie pisałem swoich

utworów, jak już wspomniałem to Maurice

Gibb stworzyła dla mnie "Only One Woman".

Dziś piszę muzykę wraz z gitarzystą Conrado

Pesinato i z moją dziewczyną, basistką Beth-

Ami Heavenstone. W tym sensie uważam, że

Graham Bonnet Band stanowi nowy rozdział.

Wielu ludzi pyta mnie, o czym są moje

liryki, lubią historie przedstawione przeze

mnie w tekstach kawałków z LP "Day Out In

Nowhere". Czuję się z tego dumny. "Day Out

In Nowhere" to jeden z najlepszych albumów

wydanych jako Graham Bonnet Band (jeden

z trzech najlepszych, bo wyszły trzy - przyp.

red.).

Królowa Wielkiej Brytanii, Elżbieta II,

obchodziła platynowy, a więc siedemdziesiąty

jubileusz. Czy odczuwałeś przy tej

okazji tęsknotę za Wyspami?

Graham Bonnet: Nie, ponieważ prawie każdego

roku bywamy w Anglii. Lecimy tam za 3-

4 tygodnie (ich lipcowe koncerty w Wolverhamtpon,

Ebbw Vale, Londynie i w Manchesterze

supportuje formacja Beth Blade and the

Beautiful Disasters - przyp. red.). Zobaczymy

się z moją tamtejszą rodziną, mam tam

Foto: Graham Bonnet Band

"Meanwhile, Back In The Garage" oraz

"Day Out In Nowhere" ukazały się właśnie

w piątek trzynastego?

Graham Bonnet: (śmiech) Oh, nie planowałem

tego. Wyszło tak przez przypadek.

Graham Bonnet Band powstał oficjalnie w

2015 roku, ale działalność tej formacji wcale

nie stanowi całej Twojej solowej działalności.

Znacznie wcześniej pojawiło się kilka innych

płyt firmowanych Twoim nazwiskiem,

Z pewnością Beth-Ami wywarła na Twoją

twórczość znaczny wpływ. Jednak w momencie,

gdy po raz pierwszy skontaktowałeś

się z nią poprzez portal LinkedIn, myślała

ona, że jesteś raczej producentem muzycznym

niż wokalistą.

Graham Bonnet: (śmiech) Nie wiem. Może

tak myślała, ale nawet jeśli, to szybko dowiedziała

się, że śpiewam. Beth-Ami planowała

zagrać na basie ze swoim kobiecym zespołem

w lokalnym klubie w Los Angeles i zapytała,

czy chciałbym wpaść na tą imprezę. Potwierdziłem

zaproszenie. Dopiero później odkryła,

czym właściwie zajmowałem się przez te

wszystkie lata. Nie znała mnie wcześniej osobiście,

więc nie zdziwiłbym się, gdyby przed

swoim występem uważała mnie za producenta.

Gdy one skończyły grać, złożyłem jej propozycję,

żeby grała na basie ze mną. Reszta

jest historią. Oczywiście, teraz doskonale się

znamy. Beth-Ami oglądała wszystkie moje

wideoklipy oraz wywiady, począwszy od 1968

roku.

Podobno nowy zespół chciałeś nazwać

"Bonnet"? Jak bardzo ważne jest dla Ciebie

104

GRAHAM BONNET BAND


Foto: Graham Bonnet Band

używanie słów typu: "set", "band", by zaznaczyć,

że to jest regularny zespół, a nie solowa

twórczość?

Graham Bonnet: Szczerze, nie wiedziałem,

jak to nazwać. Zawsze czułem się niezręcznie

i dziwnie, gdy w danej chwili byłem jedyną

osobą w moim otoczeniu tworzącą muzykę.

Jak dla mnie, zespół mógłby nazywać się kompletnie

inaczej, ale Beth-Ami oraz pozostali

zadecydowali, że szyld Graham Bonnet

Band najlepiej pasuje. Jedna osoba zaproponowała

"Bonnet", ale brzmiałoby to jak "Beret",

więc nie mogliśmy wybrać tej nazwy

(śmiech). Gdy śpiewałem w Rainbow, ludzie

na ogół nie wiedzieli, kim jest Graham Bonnet.

Zorientowali się dopiero, gdy odszedłem

z Rainbow i nagrałem solową płytę. Obecnie

zależy mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej,

by pamiętano moje imię.

W którym aspekcie bycia wokalistą czujesz,

że dominujesz nad pozostałymi zaangażowanymi

osobami?

Graham Bonnet: Zazwyczaj, jeśli wokalista

nie jest liderem zespołu, na czele formacji stoi

gitarzysta. Zawsze piszę melodie oraz wszystkie

teksty utworów. Czasami zdarza mi się

stworzyć fragmenty partii gitarowych, chociaż

te zazwyczaj wychodzę spod rąk gitarzystów.

Myślę, że wokaliści i gitarzyści są główną atrakcją

każdego zespołu. W początkowym okresie

istnienia Alcatrazz, na scenie dominował

Yngwie Malmsteen - miał zaledwie osiemnaście

lub dziewiętnaście lat, a już stanowił

potężną siłę, z którą wszyscy musieli się liczyć.

Czasami całe show należało do niego,

nieraz zdarzało mu się przejmować całkowitą

kontrolę nad sceną. Ale cóż, czasy się zmieniają

i w sumie cieszę się, jak wszystko się potoczyło.

Na okładce "Day Out In Nowhere" masz

przy sobie gitarę, a nie mikrofon.

Graham Bonnet: (śmiech) Zawsze śpiewam,

ale czasami gram też na gitarze. Niekiedy można

mnie zobaczyć na scenie z gitarą. Akurat

ten stary model, który widzisz na okładce,

posłużył mi do napisania niektórych utworów

z wielu wcześniejszych albumów. Mam ten

instrument od około 1958, a może od 1962

roku. Jest wspaniały. Nikt na nim już nie gra,

ale dawniej zwykło grać się na tak wyglądających

gitarach muzykę taneczną oraz jazz.

Sporo na nim skomponowałem i uważam go

za mój ulubiony instrument, dlatego umieściłem

go na okładce.

O co dokładnie chodzi w podążaniu niezależną

życiową ścieżką, o której śpiewasz w

nowym utworze "Twelve Steps To Heaven"?

Graham Bonnet: Chodzi o Anonimowych

Alkoholików (AA). Od wielu lat jestem

niepijącym alkoholikiem. Trzeci spośród tzw.

"Dwunastu Kroków AA" mówi: "Podjęliśmy

decyzję, aby powierzyć naszą wolę i nasze życie

opiece Boga, tak jak Go rozumieliśmy". Nie rozumiem

tej instrukcji. Nie wierzę w Boga w żadnej

postaci, nie mam nic wspólnego z żadną

religią. Trzeci krok AA nie ma dla mnie sensu.

Liryki w "Twelve Steps To Heaven" napisałem

z perspektywy innej osoby, która zaleca, żebym

przeczytał na ten temat książkę. Ale ja i

tak tego nie zrozumiem. Nie chcę nigdy więcej

przechodzić przez dwanaście kroków AA, bo

doprowadzają mnie one do szaleństwa. Uważam,

że sam potrafię sobie poradzić z uzależnieniem.

Osoba prowadząca mój kurs powiedziała,

że tylko tak mi się wydaje, bo w rzeczywistości

nie jestem w stanie sam wygrać z

uzależnieniem. Wielu ludzi faktycznie nie potrafi

- Anonimowi Alkoholicy potrzebują

wsparcia oraz dodatkowych wyjaśnień. Natomiast

ja nie chcę o tym słyszeć. Uczęszczam

tylko na te spotkania AA, podczas których nie

mówi się o Bogu.

W porządku. Jaką rolę pełni amerykańska

flaga w wideoklipie do utworu "Uncle John"?

Zapoznałem się z (anty-pedofilskim) przesłaniem

jego liryków, ale chciałbym zapytać

dokładnie o tą flagę. Skąd ona tam się wzięła

i jaką pełni funkcję?

Graham Bonnet: Nie wiem. To nie był mój

wybór. Osobiście, wolałbym tam widzieć brytyjską

flagę - tzw. "Union Jack". Podczas pracy

nad wideoklipem do "Uncle John" skoncentrowałem

się wyłącznie na własnej roli. Wszyscy

widzieli flagę, ktoś mi ją wskazał, ale nie

przejmowałem się tym. To tylko flaga, nic nie

oznacza w kontekście utworu.

Akcja video dzieje się w szkole, a Amerykanie

zwykli umieszczać amerykańskie flagi

w salach lekcyjnych. Czy tak samo jest w

Anglii?

Graham Bonnet: W Anglii nie, nigdy nie

Graham Bonnet urodził się 23

grudnia 1947 roku w niewielkim angielskim

miasteczku portowym Skegness (Lincolnshire).

Zaczął śpiewać już jako kilkuletni chłopiec,

zawodząc do radiowych oper, a jakiś

czas później prezentując rodzinie również

swe żywiołowe interpretacje rhythm'n'bluesowych

standardów Little Richarda i Buddy'ego

Holley'a. Powszechnie rozpoznawalnym

wokalistą stał się w 1968 roku, gdy wylansował

popowy hit swego pokolenia pt.

"Only One Woman" (duet The Marbles). W

kolejnej dekadzie zastąpił Ronniego Jamesa

Dio, nagrywając czwarty album "Down To

Earth" (1979) dowodzonego przez Ritchie'

go Blackmore'a kultowego zespołu Rainbow.

W ciągu swej ponad pięćdziesięcioletniej

kariery wydał kilkadziesiąt zróżnicowanych

stylistycznie płyt, śpie-wając do muzyki

granej przez wielu gita-rowych wirtuozów,

takich jak Yngwie Malmsteen, Steve Vai,

Michael Schenker, Chris Impellitteri, Jeff

Loomis. Dorastając na rhthm'n'bluesie i rock-

'n'rollu końcówki lat pięćdziesiątych, zachował

typowy dla tamtej epoki elegancki image.

Nawet podczas późniejszych heavy meta-lowych

gigów zwykł występować w szyko-wnych

garniturach, ze starannie przystrzyżonymi

włosami, pod krawatem. A koncertował

sporo po całym świecie. Co ciekawe, mimo, że

większość życia spędził albo w trasie albo w

Kalifornii, największą estymą cieszy się w Japonii.

Prawdopodo-bnie najbardziej rozpoznawalnym

zespołem Grahama Bonneta jest

Alcatrazz (patrz wywiad Igora Waniurskiego

na str. 52, HMP 77), przy czym ostatnio za

mikrofon chwycił tam Doogie White (wywiad

z tym drugim wokalistą, również przeprowadzony

przez Igora Waniurskiego, odnajdujemy

na str. 54 w HMP 82), podczas

gdy Graham od niedawna pracuje z Jeffem

Loomisem nad własną kontynuacją owej formacji.

W okolicach 2015 roku bohater niniejszego

wywiadu poznał leworęczną basistkę i

swą obecną partnerkę Beth-Ami Heavenstone,

wcześniej przez ponad 20 lat udzielającą

się w zespole Hardly Dangerous. Skompletował

wraz z nią nowy zespół Graham

Bonnet Band, z którym wydał już trzy, całkiem

współcześnie brzmiące, utrzymane w

stylistyce hard'n'heavy, albumy studyjne:

"The Book" (2016, recenzja Wojciecha

Chamryka z oceną 5/6 na str. 152 w HMP

65), "Meanwhile, Back In The Garage"

(2018, recenzja Wojciecha Chamryka z

oceną 6/6 na str. 146 w HMP 70) oraz najnowszy

"Day Out In Now-here" (2022).

GRAHAM BONNET BAND 105


wywiesza się tutaj żadnych flag. Owszem, czujemy

dumę z bycia Anglikami, ale nie potrzebujemy

ciągle przypominać sobie, gdzie

jesteśmy ani skąd pochodzimy. Odwrotnie w

Ameryce, tu każdy przeprowadził się z innego

zakątka świata. Nikt nie jest prawdziwym

Amerykaninem. Ten z Włoch, tamten z Niemiec,

bla-bla-bla, skądkolwiek. Dlatego flagę

USA można tu zobaczyć dosłownie wszędzie.

Rozumiem to i akceptuję. Ale w Anglii nie

wiem, czemu miałoby to służyć - wszyscy

mieszkańcy Anglii są Anglikami (śmiech). No,

prawie (prywatny punkt widzenia Grahama

Bonneta - przyp. red.).

Spróbuję podpytać Ciebie teraz o bardziej

wrażliwy temat. Gentleman Doogie White,

w niedawnym wywiadzie dla naszego czasopisma

powiedział, że poznał Ciebie za

sprawą klawiszowca Deep Purple, Dona

Aireya i przyjaźnicie się od prawie dwudziestu

lat. Uznał Ciebie za świetnego wokalistę,

porównał Twój styl pod względem

unikalności od Ozzy'ego Osbourne'a, Roberta

Plant'a i Freddy'ego Mercury'ego. A co

Ty chciałbyś dobrego powiedzieć o Doogie'm?

Graham Bonnet: Nic (śmiech). Nie mam nic

o nim do powiedzenia. Naprawdę nic. On nie

jest moim przyjacielem.

Ale przyjaźniliście się dawniej?

Graham Bonnet: Tylko on tak mówi

(śmiech). On jest... Nie mam nic do powiedzenia

na jego temat.

Chciałem zadać jeszcze jedno pytanie o

Doogie'go, ale skoro tak, przejdźmy do innego

wątku.

Graham Bonnet: Tak, proszę.

Jeff Loomis napisał utwór "Jester" z Twojej

nowej płyty. Czy pracujecie obecnie wspólnie

nad nowym wcieleniem Alcatrazz?

Graham Bonnet: Napisaliśmy wspólnie sześć

utworów. Zamierzamy nazwać projekt Graham

Bonnet's Alcatrazz, zamiast po prostu

Alcatrazz - tak prawdopodobnie się stanie.

Nie rozpoczęliśmy jeszcze konkretnych prac

nad albumem, ale przyjdzie na to czas, ino nie

wiem dokładnie, kiedy. Jeff Loomis jest teraz

na trasie koncertowej. Ja komponuję we

własnym domu, a on przysyła mi do domu

ścieżki gitar. Uważam to za "własną wersję

Alcatrazz", chociaż faktycznie "oficjalny

Alcatrazz" i tak jest, był i zawsze będzie mój

zespół, bo to ja go założyłem dawno temu.

Nigdy Alcatrazz z innym wokalistą i z innym

składem kompozytorskim nie zabrzmi tak jak

prawdziwy Alcatrazz. To trochę tak, jakby

ktoś inny zaczął teraz śpiewać w zespole Dio

z zachowaniem dotychczasowej nazwy formacji

(śmiech). Głupawka!

Jak wspominasz Ronniego?

Graham Bonnet: Bardzo pozytywny człowiek.

On opuścił Rainbow, ja przyszedłem na

jego miejsce - czułem się bardzo wdzięczny za

tą możliwość. Zakumplowaliśmy się, ale nigdy

nie zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Widzieliśmy

się tylko raz na czas. Ze wzajemnością

Foto: Graham Bonnet Band

jeden z nas lubił, jak drugi śpiewa. Jego żona

została naszą managerką i dobrze dbała o

nasze sprawy.

Skoro wspominamy już innych, powiedz

proszę, czy nadal Mario Lanza jest Twoim

ulubionym wokalistą?

Graham Bonnet: Tak. Podejrzewam, że

nazwałbyś go śpiewakiem operowym, ale

pamiętam jego głos z reklam oraz filmów. Gdy

opera wyszła z mody, Mario Lanza przestawił

się na śpiewanie pop. Nigdy nie cieszył

się powszechnym uznaniem, na jakie zasługiwał.

Śpiewał fantastycznie, dysponował

wspaniałym zakresem głosu, wszystko było w

nim super. Za każdym razem, gdy w dzieciństwie

słyszałem go w radiu, przyłączałem się

do śpiewania (śmiech). Moi rodzice śmiali się

(Graham imituje operowy tembr - przyp.

red.). Cieszyli się, że próbuję, więc starałem

się sprawić im radość. Już w wieku siedmiu lat

miałem doniosły głos. Mario Lanza

inspirował mnie, zresztą inni operowi wokaliści

też, dlatego że w latach pięćdziesiątych

rock'n'roll nie dominował jeszcze w radiu.

Zmieniło się to jakoś na przełomie roku

1958/1959. Dopiero wtedy na popularności

zyskali Little Richard, Buddy Holly, itp. Oni

też należą do moich idoli, ale pod względem

technicznym Mario Lanza nie ma sobie

równych. Gdy w TV puszczają filmy z jego

udziałem, nie mogę ich przegapić, a wręcz

koniecznie muszę je zobaczyć ponownie, bo są

niesamowite. Nigdy nie mógłbym zostać drugim

Mario Lanza. To najwspanialszy śpiewak

wszech czasów.

Wydaje się jednak, że zawsze wolisz

śpiewać własne utwory, a nie covery.

Graham Bonnet: E tam, covery również wykonywałem.

Powiem więcej - długo nie myślałem

o sobie jako o kompozytorze. Nawet,

jeśli inni zachęcali mnie i chwalili, nie czułem,

że wychodzi mi to wystarczająco dobrze.

Dopiero po zobaczeniu, jak pisze się ciężkie

rockowe numery w Rainbow, uświadomiłem

sobie, że mogę tworzyć własne. Ale zanim do

tego doszło, rozglądałem się, kto inny mógłby

coś dla mnie napisać. Wciąż uwielbiam śpiewać

np. "Will You Still Love Me Tomorrow"

(The Shireless, 1960).

Widziałem dziś stronę internetową grahambonnetband.com.

Niewiele na niej o muzyce,

dominują tam kwestie związane z rodzicielstwem,

ogrodem, jedzeniem i winem.

Czy to Twoje główne pozamuzyczne hobby?

Graham Bonnet: Nie ma to ze mną nic

wspólnego. Nie wiem, o czym mówisz. Ktoś

chyba żarty sobie struga.

Beth-Ami Heavenstone: Ojej, naprawdę?

Musimy to później zweryfikować (śmiech).

Ale istnieje takie wino Bonnet.

Graham Bonnet: W Internecie bywają pozerzy,

podszywających się pod innych. Wydaje

Ci się, że mówisz do kogoś, a ta osoba okazuje

się kimś całkowicie innym. Działa mi to na

nerwy. Równie dobrze Ty mógłbyś założyć

stronę i powiedzieć: "Tu Elvis Presley, wcale nie

umarłem, oto moja strona internetowa". (śmiech)

Wymówiłeś słowo "imposter" (pozer), a "Imposter"

to przecież jeden z Twoich nowych

utworów.

Graham Bonnet: O, tak. Dotyczy on mnie

spoglądającego w lustro. Nie mogę widzieć w

lustrze siebie, bo w rzeczywistości wyglądam

znacznie starzej. To lustro skłania mnie do

pozowania. Tematem przewodnim utworu

jest starość i starzenie się. Siwieję, dostaję coraz

to więcej zmarszczek, itd. Odnoszę się do

faktu, że mam 74 lata, wkrótce przekroczę siedemdziesiątkę

piątkę. To nie ma znaczenia,

jaki kto stary, naprawdę. Ale wielu heavy rockowych

muzyków farbuje włosy na czarno lub

nosi perukę. Nie oszuka się natury. To widać,

gdy ktoś się farbuje. Prawdziwe włosy nie mogą

być aż tak sztywne jak peruka. (śmiech)

Głupota. Osobiście, nigdy nie afiszowałem się

z długimi piórami, łańcuchami ani czymkolwiek

w tym rodzaju. Moim zdaniem, dobrze

jest przyznać, że w pewnym wieku traci się

włosy. Tak już jest. Człowiek siwieje, dostaje

zmarszczek. Śpiewam o tym w "Imposter".

W słowniku języka angielskiego można odnaleźć

też taki termin jak "imposter syndrom",

szczególnie w odniesieniu do informatyków,

którzy postrzegają się za ekspertów,

ale czują się niekomfortowo w obliczu

natłoku nowych technologii. Analogicznie,

Ty kiedyś wkroczyłeś w świat ciężkiego

rocka, mimo że czułeś się bliżej rhythm'n'

bluesa.

Graham Bonnet: Aczkolwiek lubię każdą

dobrą muzykę, bez ograniczania się do okre-

106

GRAHAM BONNET BAND


ślonych gatunków. Niektóre heavy metalowe

zespoły mi nie odpowiadają. Pamiętam, że do

własnych nagrań Rainbow przekonałem się

dopiero po pewnym czasie, ale obecnie uwielbiam

je. Stwierdzenie, że nie lubię własnej

muzyki, jest durne. Gdyby tak było, śpiewałbym

obecnie coś kompletnie innego. Nadano

mi etykietkę "heavy rockowego wokalisty",

ale utożsamiam się tylko z tym trzecim

słowem. Jestem wokalistą. Zabieram swój głos

w różne rejony, które pasują do szeroko

pojętego gatunku "heavy rock". Cieszę się, że

poszedłem w tym kierunku, ponieważ kiedyś

nie rozumiałem tej muzyki, ale gdy ją dobrze

poznałem, weszła mi w krew. Potrafię komponować

całe albumy w tym stylu. Tym się

zajmuję. To moja praca. Dobrze mi z tym.

Dobrze to od Ciebie słyszeć. Ktoś ostatnio

opowiadał, że udałeś się z tą osobą na kawę

w Edynburgu i powiedziałeś tam, że wcale

nie lubisz muzyki Alcatrazz, oraz że z tego

powodu chcesz opuścić ten zespół.

Graham Bonnet: Nie jest to prawdą. Mogę

powiedzieć, że chciałbym również śpiewać

innego typu muzykę. Heavy metal - owszem,

ale coś innego też. Tak jak robi obecnie

Ritchie Blackmore, grając na gitarze folk. A

przecież wszyscy kojarzą go z heavy rockiem.

Chciałbym postąpić podobnie, jak on. Ale cóż,

prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie.

Od milionów lat trzymam się tego, co najlepiej

mi wychodzi. Oto główny powód, dlaczego

współpracuję ze świetnym gitarzystą i kompozytorem

Jeffem Loomisem. Wszystkim,

którzy posądzają mnie, że nie lubię heavy

rocka, mogę tylko odpowiedzieć: nieprawda.

Niektóre Twoje solowe płyty też są stylistycznie

niepowiązane z metalem. Słuchałem

dzisiaj "No Bad Habits" (1978). Podobało mi

się.

Graham Bonnet: Mnie też podoba się ten

album. Udział w jego tworzeniu brali wspaniali

muzycy, np. Cozy Powell na perkusji,

John Lord - cokolwiek. W każdym razie, rejestrowali

to heavy rockowi artyści. Każdy

znakomicie odnalazł się w lżejszym charakterze

"No Bad Habits", nigdy nie zapomnę

jak wiele radości sprawiała nam wszystkim ta

"nie-metalowa" sesja. Oni już nie żyją, ale nadal

czuję się dumny, że miałem okazję śpiewać

do instrumentalnego podkładu Cozy'ego

Powella i Johna Lorda.

Foto: Graham Bonnet Band

Czujesz sporą satysfakcję z dokonań Graham

Bonnet Band, prawda?

Graham Bonnet: Tak. Nasze płyty zbierają

fantastyczne recenzje. Otrzymywałem wspaniałe

oceny za jakość kompozycji, brzmienie i

wszystkie inne muzyczne aspekty. "Day Out

In Nowhere" to moja ulubiona płyta Graham

Bonnet Band od czasu "The Book" (2016).

Do sukcesu w znacznej mierze przyczyniła się

Beth-Ami Heavenstone oraz Conrado Pesinato.

Pozostaję pod wielkim wrażeniem, gdy

słucham Graham Bonnet Band: "wow, cool,

nieźle, wspaniale!". Trudno byłoby mi wybrać

najlepsze utwory, bo cenię je wszystkie. Nigdy

wcześniej nie czułem tego, co czuję wobec

twórczości Graham Bonnet Band. To zdecydowanie

najlepsza muzyka, jaką od dawna

nagrałem.

Czy jest też aby tak, że odkąd Internet stał

się powszechnie dostępny w niemal wszystkich

domach na świecie, otrzymujesz o wiele

więcej feedbacku odnośnie Twojej muzyki?

Więcej osób może pochwalić publicznie

Twoje utwory teraz niż było to możliwe w

epoce przed-Internetowej?

Graham Bonnet: Internet dał młodym muzykom

możliwość publicznego zaprezentowania

się przed szeroką grupą odbiorców. Gdy ja

byłem młody, wyglądało to kompletnie inaczej.

Trzeba było ciężej pracować, by zostać

zauważonym. Wytwórnie dawały szansę, ale

dokonywały ostrej selekcji. Teraz można

pokazać swój talent na Facebooku i od razu

zobaczyć reakcję odbiorców. Widuję siedmioletnie

dzieci wymiatające szalone solówki na

gitarach (śmiech), ale też wielu instrumentalistów

imitujących swych idoli. Nie przekonuje

mnie to. Zajęło mi mnóstwo czasu, aby dotrzeć

do obecnej pozycji (i wciąż tu jestem!).

Zacząłem śpiewać w wieku 7 lat, robiłem koncerty

w domu i nikt poza domownikami o tym

nie wiedział. Wydaje mi się, że młodzi nie

pracują już tak ciężko. Może zabrzmi to staromodnie,

ale moi rówieśnicy potrzebowali latami

budować swoją reputację. Zgromadzenie

dużej publiczności na koncercie musiało być

poprzedzone długotrwałą i ciężką pracą.

Obecnie możesz wstawić filmik na YouTube i

cały wszechświat od razu Cię zobaczy. Dzisiaj

ktoś jest anonimowy, jutro rozpoznawalny.

Cieszę się, że korzystasz z zalet Internetu.

Widziałem nawet, że każdy fan może wykupić

w Twoim sklepie on-line piętnastominutowe

spotkanie z Tobą za pośrednictwem

aplikacji Zoom.

Graham Bonnet: Tak, jak najbardziej zapraszam

wszystkich zainteresowanych.

To dzięki Internetowi.

Graham Bonnet: Z drugiej strony, ludzie z

łatwością dowiadują się, gdzie kto mieszka,

jaki ma rozmiar buta. Wydaje się, że wszystkie

informacje są publicznie dostępne. Big

Brother Cię widzi! Zanikła prywatność. Do

mojej skrzynki pocztowej wpada list i zachodzę

w głowę, skąd ktoś może znać mój adres?

Rozumiem, gdy fani proszą o autograf, ale w

jaki sposób nadali list?

Sam O'Black

Foto: Graham Bonnet Band

GRAHAM BONNET BAND

107


mnie najpiękniejsze jest to, że zaczyna się od

małego utworu, a te małe utwory z czasem

tworzą całą płytę. Uważam, że to wspaniałe.

Dlatego mi się to podoba i dlatego będę to

robić.

Uwolnienie

Herman Frank nie składa broni. Ledwie wydał kolejną płytę pod szyldem

swojego nazwiska, a już chwilę później przywrócił do życia dogorywające Victory.

I choć głównie to o tej reaktywacji rozmawialiśmy, wypłynął też temat współpracy

z Davidem Reece. Choć obaj panowie byli członkami Accept, nigdy się nie spotkali!

Współpraca była im widać pisana. Z Hermanem rozmawiałam przez Skype

na początku roku, ale wiele kwestii jest wciąż aktualnych.

HMP: Victory zakończyło działalność w

2011. Dziś zespół istnieje tylko dzięki Tobie?

Herman Frank: W tym momencie tak.

(śmiech) Nic na to nie poradzę. Taki pomysł

mieliśmy już lata temu. Fani na każdym koncercie

zespołu Herman Frank zawsze pytają

kiedy wyjdzie nowa płyta Victory lub kiedy

pojawi się coś nowego od zespołu. Nie istniał

skład z Pete (Knornem - przyp. red.) i Tommym

(Newtonem - przyp. red.), a to przecież

ludzka rzecz - obaj są po sześćdziesiątce i może

jest to dla nich zbytni ciężar. Ja się nigdy

nie poddawałem. Jednak Jioti Parcharidis,

wraz z pomysłami, które zawsze sobie nagrywam

rano na iPhone, i które w formie pomysłów

i riffów przesyłałem internetowo Gianniemu.

Wykorzystujemy wszystkie dostępne

media, takie jak Skype czy Zoom, wysyłamy

sobie w obie strony nasze pomysły. Tak powstało

jakoś 30-40% kawałków, które później

nagraliśmy w studiu. I tak to się właśnie narodziło.

A wracając do Twojego pytania, Victory

żyje, bo tego chciało,

Pięknie! Założyłeś zespół "Herman Frank",

żeby mieć coś swojego, a teraz masz już dwie

Słyszę co prawda różnice między Victory a

zespołem Herman Frank, ale nie da się

ukryć, że są też podobieństwa. Na przykład

"Love and Hate" brzmi jak "Herman Frank

light" (śmiech). Jak sobie to dzielisz, że "to

pasuje tu, a tamto tam"?

(śmiech) Tak, ale dla mnie to jednak dwa

różne style i dwa różne zespoły. Victory -

lewa strona mojego serca jest rock'n'rollowa, a

prawa heavymetalowa. Ale jak to w sercu,

wszystko jest połączone i płynne. Czasem

można zrobić ten sam kawałek i dla Victory i

dla Hermana Franka, ale sposób zaśpiewania

zdecyduje, dokąd on może trafić. Styl Ricka

(Altzi - przyp. red,) jest inny niż Gianniego.

Rick sprawia, że kawałek brzmi bardzo, bardzo

mocno. Jednak jeśli dwa zespoły tworzy

jeden człowiek to słychać, że mają tego samego

szefa.

Wspomniałeś o pracy na odległość. Udało

Wam się ograć nowe kawałki razem na próbach?

O tak! Samo ich przygotowanie odbywało się

rzeczywiście tylko dzięki mediom, takim jak

Skype. Tym sposobem dopracowywaliśmy

teksty. Mieliśmy ustalone stałe dni, spotykaliśmy

się z Giannim na Skype o 8.00 we

wtorki i piątki. Wzajemnie słuchaliśmy nowych

pomysłów i riffów. Było to całkiem zabawne,

ale działało. Uznałem jednak, że czas

spotkać się w studiu. Ponieważ nasz region

był ostro objęty pandemią, robiliśmy sobie

testy PCR, które w Hanowerze były ważne

przez 12 lub 14 dni. Inżynier i każdy, kto był

z nami w studio był testowany na covid. Mieszkanie

jest na pierwszym piętrze nad apartamentami,

każdego dnia wypisywaliśmy, co

chcemy do jedzenia i czego potrzebujemy, kawy

czy piwa. Sznapsów tym razem nie było,

bo musieliśmy pracować. Byliśmy więc zmuszeni

cały czas nagrywać i to świetnie wpłynęło

na pracę. Jestem bardzo zadowolony, że

mimo tych warunków, zrobiliśmy tak, jak

dawniej bywało - zespół był razem w jednym

studiu. To zresztą a słychać po jakości tego, co

wyszło, Słychać ile w tym świeżości, radości i

ile było przyjemności w nagrywaniu.

który jest świetnym wokalistą, dostał w jakoś

w roku 2011 albo nieco później strasznych

problemów z wokalem. Lekarz zakazał mu

śpiewać. Nie było więc żadnego wokalisty.

Zdarzył się zupełny, ale za to fajny przypadek.

Jakoś trzy, czy dwa i pół roku temu grałem

w Niemczech na festiwalu jako Herman

Frank, w roli supportu The Order. Posłuchałem

ich i brzmieli naprawdę fajnie. Rzuciłem

okiem na tę kapelę i uznałem, że gościu

(Gianni Pontillo - przyp. red.) śpiewa tak fajnie,

że to jest właśnie ten głos, którego szukam

dla Victory. Podszedłem do niego po występie,

powiedziałem, że bardzo mi się podoba

to, co robi i czy chciałby spróbować śpiewać

dla Victory. Tak to się zrodziło. Chcieliśmy

od razu zadziałać przy okazji 30-lecia płyty

"Temples of Gold" i zagraliśmy nawet jeden

koncert, ale potem przyszedł koronawirus...

Uznaliśmy więc, że robimy płytę,

którą zresztą i tak gdzieś tam mieliśmy w planach.

Zamknęliśmy się więc w moim studiu

własne kapele (śmiech). Starcza Ci pomysłów

na dwie grupy?

O, tak! Nie tylko zresztą dwie, bo w marcu

będę miał też trzecią własną grupę! Mam

rzeczywiście bardzo wiele pomysłów i nie

wiem, skąd mi się biorą. Nie umiem tego wyjaśnić

ale cieszę się że tak jest (śmiech). Nawet

opowiadałem to w poprzednim wywiadzie

(nie wiem z kim Herman rozmawiał przede

mną - przyp. red.), tworzenie muzyki jest

wspaniałym doświadczeniem, a ja to kocham.

Do tego jestem stworzony. To jest moje życie

i dlatego w marcu wraz z nowym zespołem

wchodzę do studia i będę tworzyć nowe kawałki

ale nie jest to tak łatwe, jak się wydaje.

Zawsze staram się wprowadzać do kawałków

riffy, które nie spadają z nieba jak krople deszczu,

trzeba nad nimi bardzo dużo pracować,

bardzo się zastanawiać. To dużo wysiłku i dużo

potu. Na przykład już cztery akordy mogą

stworzyć kawałek, ale do tego trzeba dyscypliny.

To jednak daje wiele przyjemności. Dla

A jak Ci się pracuje z nowym line-upem?

Lepiej? Gorzej? Może po prostu inaczej?

Na pewno jest inaczej. Ludzie, z którymi

gram, są młodsi. Dla mnie to było jak uwolnienie.

Ostatnie płyty Victory to było coś trudnego.

Atmosfera w zespole była taka "yhm

yhm", niezbyt dobra. Pamiętam nasze początki,

pierwsze płyty, "Don't Get Mad",

"Hungry Hearts" czy "Culture Killed the

Native", kiedy każdy pałał entuzjazmem, epatował

świeżością i młodością. Koniec końców

z biegiem lat straciliśmy to. I dlatego jestem

tak zadowolony, że mam nowych ludzi, którzy

wnoszą powiew świeżości. Chcą tego, są

wygłodniali. Bardzo mnie to cieszy. Przez to

sam jestem nastawiony na to, żeby dać z

siebie to, co najlepsze. Bardzo tego chciałem.

Jeśli chodzi o współpracę, ci ludzie to świetni

muzycy i naprawdę mają talent. Tym razem

znalazłem dobrą ekipę, jestem naprawdę dumny

z tego line-upu. Jesienią zagraliśmy trzy

koncerty, w Niemczech, w Belgii i we Francji,

108

VICTORY


to był jeden pojedynczy występ i dwa festiwale.

Zespół na żywo wypada super! Fani się

cieszą i akceptują nową twarz zespołu.

Zagraliście wtedy z francuską kapelą Existance.

Tak, tak.

Pytam, bo kolega z redakcji jestem fanem zespołu

i jest ciekaw, jak go odebrałeś.

Byli bardzo dobrzy.

To jeszcze nawiążę do bycia dumnym. Widziałam,

że "Gods of Tomorrow" ma bardzo

dobre oceny.

To jedne z najlepszych recenzji, jakie od lat

dostaje Victory. Ludzie piszą, że odnajdują

ducha płyt "Culture Killed the Native" i

"Temples of Gold". Tamten okres był dla

mnie najlepszym czasem jeśli chodzi o Victory

i na nowej płycie chciałem przywrócić tego

ducha. To słychać w brzmieniu i vibe płyty. I

ludzie też to słyszą. Płyta łączy świeżość z klimatem

bardzo typowego Victory i to mnie

bardzo cieszy.

Wiem, że Ty napisałeś kawałki, ale zdaje

się, teksty napisał Gianni?

Tak, największą część tekstów napisał Gianni.

Najlepiej jest, kiedy do tego, co śpiewa

używa własnych słów, może to jakoś przenieść.

Jest to jeden z najbardziej porządnych

wokalistów od lat. Zanim weszliśmy do studia,

wszystkie teksty miał już gotowe. Musiał dokładnie

wiedzieć, co będzie śpiewać i chciał

mieć to wszystko przećwiczone. To rzadkość

(śmiech). Szybko musieliśmy się też nastawić

na występowanie na żywo. W tym wypadku

również szybko wszystkiego się nauczył, nie

musiał spoglądać na kartkę z tekstem. Odpowiadając

na Twoje pytanie tak, znaczna większość

tekstów jest napisana przez Gianniego.

Choć tu i ówdzie są jakieś moje pomysły,

wskazywałem czy jest ok, albo czy tekst idzie

w dobrym kierunku.

Wspomniałeś na początku o Jiotim Parcharidisie.

Jego utrata głosu to coś strasznego.

To jeden z moich ulubionych wokalistów.

Masz od niego jakieś wieści?

To jest coś strasznego. Jednak lekarz powiedział

mu, że jeśli będzie śpiewał, to nie będzie

mógł później mówić. Ani słowa. Nie mówiąc

już o śpiewaniu. Ale jestem bardzo dumny, bo

Jioti napisał do mnie, jak tylko usłyszał Gianniego,

że jest super i że Gianni śpiewa tak,

jak samby to zaśpiewał. Jioti w ogóle się nie

gniewa, wręcz się cieszy.

Jesteś gitarzystą, ale w wywiadach mawiasz,

że równie ważne, jak gitara są perkusja

i bas. Ten nacisk na perkusję i bas to Twoja

recepta na energię i moc na Twoich wydawnictwach?

Z pewnością. Jak ktoś ma wyczucie muzyki i

zastanawia się, jak ona funkcjonuje lub jak

dany kawałek funkcjonuje, to wie, jaką rolę

ma gitara basowa. Bez znaczenia, czy to w

muzyce pop, reggae, czy w innym muzycznym

gatunku. Bas, czy raczej linia basu jest bardzo

ważna w wielu wielkich hitach, Toma Jonesa,

Barbary Streisand czy Bee Gees, czy nawet

u Michaela Jacksona. Do tego dochodzi bardzo

głośny miks. Moim zdaniem tu właśnie

leży tajemnica dobrych piosenek, są jak spust.

Bas i perkusja muszą się wspólnie poruszać.

Bas mocno wspiera, odpowiada za feeling, nacisk

i moc. Riffy gitarowe muszą być oczywiście

słyszalne, acz są takie kawałki jak "Smoke

on the Water", które zna każdy, a które opierają

się na riffie, ale ten riff to tylko 10 sekund

rozpoznawalnej melodii. Przede wszystkim

ten kawałek opiera się na basie i perkusji. Koniec

końców, wszystko musi razem się zgrać,

zachować balans. Nie docenia się basu i perkusji,

a wydaje mi się, że to te dwa instrumenty

wnoszą to podświadome uczucie - tego

nie widzi i nie słyszy się wprost. W tym tkwi

tajemnica.

Czytałam na Twojej stronie, że jesteś też

"bandcoachem".

Tak, ale już nie. (śmiech) Ale swego czasu

prowadziłem młodsze zespoły. Moi młodsi

koledzy po fachu chcieli, żebym podzielił się z

nimi swoim doświadczeniem.

Na okładce nowej płyty widnieje wizerunek

pięknej kobiety. Moje pierwsze skojarzenie

było takie, że celowo nawiązujecie do przeszłości

Victory i do dawnych okładek z kobietami.

(śmiech) Troszkę tak, jednak chciałem też

nieco nawiązać do napisanego przez Gianniego

kawałka, który stał się tytułowym,

"Gods of Tomorrow". Szukaliśmy tytułu płyty,

bo nie był on dla nas od początku jasny. Ale

potem pomyśleliśmy, że Victory jest teraz takim

odmienionym zespołem, skład jest dla

kapeli jak "bogowie jutra", więc pasowało jak

ulał. A płyty z piękną kobietą na okładce po

prostu się dobrze sprzedają. Jest to swego rodzaju

magnes dla oka. Chcieliśmy, żeby

okładkę znów zrobił Kai Swillus. Miał pomysł

na piękną kobietę, która wygląda nowocześnie,

ale będzie też piękna i za tysiąc lat. W

pewnym stopniu miałem też na myśli obraz z

filmu "Piąty Element" z Brucem Willisem.

W jednej scenie występuje tam śpiewaczka

operowa, wysoka kobieta w niebieskim kostiumie.

Niemal ten sam obraz miałem w głowie.

Pomyślałem też o pomyśle na T-Shirt

(śmiech). Okładka musi się dobrze przekładać

na T-Shirt, żeby się sprzedało choć kilka sztuk

(śmiech).

(śmiech) Raz Wam się nie udało, bo macie

też na koncie jedną koszmarną okładkę, do

płyty "Voiceprint".

Tak, ale ja nie byłem za nią odpowiedzialny.

Tak, wiem.

(śmiech) Okładka jest gów... przepraszam.

Jest po prostu wstrętna. Sam pomysł jest dobry,

przełożenie słów "głos" i "drukować", ale

wykonanie w ogóle nie pasuje do rock'n'rollowego

zespołu. Myślę, że to była koncepcja

Petera Knorna. On miał też kiedyś pomysł

na T-Shirt, który każdy uznawał za paskudny,

a mianowicie "Hungry Hearts", mały gnom

przy ognisku. O nie! To był najbrzydszy T-

Shirt jaki kiedykolwiek posiadał. Lepiej, żeby

został przy basie, niech to mu wystarczy.

(śmiech). Sorry Peter.

No dobra. Nadszedł czas na to pytanie.

Wspomniałeś wcześniej o kolejnym zespole i

dlatego chciałabym zapytać czy chodzi o

ewentualną współpracę z Davidem Reece.

Na to pytanie właśnie czekałem! (śmiech)

(śmiech) Co to zatem będzie, zespół, projekt?

Będzie to zespół, Iron Allies. Pracuję z Davidem

od roku nad nowymi kawałkami. Przeszkodziła

nam pandemia. On mieszka teraz

we Włoszech, niedaleko Mediolanu. Spotkaliśmy

się tam niedawno. Wchodzimy do studia

10 marca i robimy nowe EP. Chcemy pracować

w Hanowerze w tym samym studiu, w

którym nagrywałem ostatnią płytę Victory.

Będę też jej producentem.

Bardzo ciężko pracujesz.

Tak i... tak (śmiech).

Ale wiem, że to lubisz.

Czuje się spokojny, gdy wiem, że to ja dzierżę

wodze. Jest mi lżej. Na przykład David także

miał bardzo bogatą historię i ciekawe opowieści,

którymi się podzielił. Cieszy się z tej sytuacji.

Studio jest już niestety zabukowane, więc

musimy brać się do roboty.

To Accept był tym czynnikiem, który sprowadził

Was na te samą drogę?

Tak i nie. Już od 30 lat kojarzę Davida Reece

VICTORY

109


z imienia, a on mnie. Jednak przez ten czas

nigdy się nie spotkaliśmy, na żadnym koncercie,

na żadnym gigu, nigdy. Musieliśmy się

jakoś minąć, bo graliśmy na przykład w innych

dniach. Chciałem jednak zrobić z nim

jakiś projekt, bo bardzo lubię jego wokal. Jesteśmy

jak stare konie, bardzo dobrze się rozumiemy,

dlatego postanowiliśmy spróbować

założyć nowy zespół. Mamy zaklepaną agencję,

która tylko czeka, aż nagramy płytę, żeby

zabukować nam kilka koncertów. Jak tylko

koncerty wrócą.

No, pandemia pokrzyżowała niejedne plany

koncertowo-festiwalowe.

No my mamy od dwóch lat takie problemy,

odwołaliśmy trasę Victory. Mieliśmy teraz zaplanowane

koncerty w Holandii i w Szwajcarii

i też musieliśmy je odwołać. Mam nadzieję, że

ludzie będą rozsądni i się zaszczepią. To jest

okropne, od dwóch lat odwołujemy koncerty,

jeden po drugim.

No niestety...

...niestety jest bardzo wiele głupich ludzi.

Herman, grałeś w Accept dwa razy. Z

Victory też miałeś przerwy. Możesz porównać

powrót do Accept z powrotem do

Victory?

(wzdycha) Który powrót masz na myśli, ten

po pandemii?

Nie, w przypadku Accept chodzi mi o tę

długą przerwę i potem powrót, a w przypadku

Victory o przerwę w 1996 roku i potem w

2011.

O tak, tak. Trudno to porównać. Jeśli przypadku

Victory odniesiemy taki sam sukces, co

w Accept, to będzie to doskonale. Nigdy się

nad tym nie zastanawiałem, ale to bardzo

dobre pytanie. I trudno na nie odpowiedzieć.

Nie da się tych sytuacji konkretnie porównać.

Ale w zasadzie masz rację! To zbliżona sytuacja!

Powrót z Victory też jest z nowym wokalistą,

przerwa i znów powrót. Jeśli potoczy

się jak z Accept, nie będę narzekał. W każdym

razie cieszą mnie te koncerty, które się

udało zagrać z Victory i widzę dla tego zespołu

wielką przyszłość. Mieliśmy zagrać duże

festiwale, na przykład Bang Your Head, ale

wszystko odwołali. Trzeba to jakoś przetrwać.

Jednak cieszę się, że chłopaki wciąż są ze mną,

wciąż do siebie dzwonimy, rozmawiamy przez

kamerkę i snujemy dalsze plany. Cieszę się, że

tworzymy razem zespół i bardzo fajną ekipę.

To jest najważniejsze.

Nie do końca metalowe DNA

Bob Katsionis to w greckim metalu człowiek

instytucja, chociaż jeszcze młody

wiekiem. Niedawno założył kolejny zespół

i chociaż Stray Gods gra naprawdę

na poziomie, to jednak nie wróżę mu

wielkiej kariery. Powód jest prozaiczny:

ktoś już od lat gra bardzo podobnie, jest

też wokalista, który również od dawna

śpiewa tak jak śpiewa, tak więc i Stray

Gods, i Artur Almeida są tylko perfekcyjnymi,

ale jednak tylko naśladowcami.

"Storm The Walls" można jednak posłuchać, a sam Bob jest bardzo interesującym

rozmówcą.

HMP: Wszyscy macie inne zespoły, ale musiało

brakować wam takiego, w którym na

serio, nie w formule cover bandu, zmierzycie

się z tradycyjnym heavy metalem lat 80.?

Bob Katsionis: Być może tak było, być może

nigdy nie myślałem o stworzeniu zespołu brzmiącego

jak coś innego, po prostu tak się stało.

To był "szczęśliwy mały wypadek", jak mawiał

podczas malowania Bob Ross!

Kiedy klasyczny metal święcił największe

triumfy byliście jeszcze dziećmi, ale w Grecji

zawsze był on bardzo popularny, tak więc

mieliście szansę nasiąkać tymi wpływami od

najmłodszych lat?

Tak, od lat 80. Iron Maiden i Manowar zawsze

definiowali DNA przeciętnego greckiego

meta-lowca, ale szczerze mówiąc... ja nigdy

nie byłem jednym z nich. OK, Iron Maiden

zawsze był moim najbardziej ulubionym zespołem,

ale odkryłem Dream Theater i całą

scenę europejskiego power metalu, dlatego nigdy

nie uważałem się za "prawdziwego metalowca".

Nie sądzę, żebym posiadał jakikolwiek

album Ozzy'ego, Dio, Accept, Saxon, czy coś

w tym stylu. Może to jest zaskakujące, ale taka

jest prawda!

Znam wielu, niekiedy nawet fanatycznych,

fanów metalu, ale nie wszyscy zostają muzykami,

a już na pewno takimi w pełni profesjonalnymi

- u ciebie ten etap pojawił się

chyba bardzo naturalnie, po prostu w pewnym

momencie okazało się, że jesteś już

zawodowcem?

Masz rację. Od chwili, gdy w 1988 roku położyłem

ręce na moim pierwszym keyboardzie,

myślałem, że muzyka to wszystko, co będę

robił. A potem, po odbyciu służby wojskowej,

w 1999 roku, zacząłem udzielać lekcji gry na

gitarze i keyboardzie, kupiłem 8-śladowy magnetofon

AD-AT i zacząłem nagrywać innych

ludzi. Potem dołączyłem do kilku naprawdę

dużych zespołów z Grecji, takich jak Septic

Flesh i Nightfall, następnie był Firewind, i to

wszystko. Byłem profesjonalnym muzykiem,

który utrzymywał się wyłącznie z grania muzyki

metalowej, choć nigdy o to się nie starałem.

Czasy mamy jednak teraz coraz cięższe -

mając tyle zespołów i projektów możecie

utrzymać się z grania, czy też nie ma na to

szans, bo to już nie te czasy?

Myślę, że w Grecji jest z pięć lub dziesięć

osób, które utrzymują się z grania muzyki metalowej.

Cieszę się, że jestem jedną z nich

(śmiech). A jeśli weźmiesz pod uwagę, że mam

też swoje studio producenckie, wytwórnię płytową

i firmę produkującą teledyski, to nie mogę

narzekać. Wszystko idzie dobrze, a te

wszystkie lata poświęcenia w końcu się zwróciły.

Jednak w sumie to doskonała próba dla tych

wszystkich, którzy są sezonowcami, albo jak

to kiedyś mawiano pozerami, bo szybko wymiękają

i pozostają tylko ci najwytrwalsi,

prawdziwi pasjonaci?

To na pewno. Będąc na scenie od 1993 roku,

widziałem wiele wschodzących i spadających

gwiazd, które pojawiały się i znikały, ale to

tylko ja i kilku innych facetów wciąż jest w pobliżu.

Kryzys ekonomiczny i covidowy "pomo-

Dobra, to trudne pytanie było ostatnim

(śmiech).

I fajnie, dało do myślenia, na takie pytania

czekam. Tak samo, jak to pytanie o porównanie

ostatniej okładki do naszych pierwszych

okładek z kobiecymi postaciami.

Dzięki!

Jak jest po polsku "auf wiedersehen"?

Do zobaczenia lub do widzenia.

Do widzenia (mówi po polsku - przyp. red.)

(śmiech).

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Stray Gods

110

VICTORY


gły" pozbyć się hobbystów i "pasożytów", jeśli

można kogoś tak nazwać.

Ma to też jednak pewne minusy, bo w wielu

polskich miastach lokalna scena wygląda

tak, że ci sami muzycy grają w licznych zespołach,

chociaż tak naprawdę jest ich niewielu.

U was jest chyba podobnie, bo spotykaliście

się już wcześniej w innych grupach,

na przykład Casus Belli?

Po raz kolejny masz rację! Na przykład, w

połowie lat 90. nie kojarzyłem w okolicach

Aten żadnego innego klawiszowca. W pewnym

momencie grałem w czterech lub pięciu

zespołach jednocześnie, a w każdym z nich

coś innego - od power metalu w Casus Belli i

progresywnego metalu w Fatal Morgana,

przez psychodeliczny progresywny rock w Tidal

Flood, techno-death metal w Acid Death,

a nawet nu-metal w NTX. Szalone czasy!

Pewnym potwierdzeniem tego stanu rzeczy

jest fakt, że wokalistę znaleźliście aż w Portugalii

- w Atenach, czy szerzej w Grecji nie

udało wam się znaleźć odpowiedniego śpiewaka,

potrzebny był międzynarodowy transfer?

Nie lubię zbytnio pracować z greckimi wokalistami.

Nawet jeśli mamy kilku naprawdę dobrych

wokalistów, to nigdy nie "siedzą" mi oni

dobrze w uszach. Outloud miał świetnego

amerykańskiego wokalistę Chandlera Mogela,

Warrior Path ma najlepszego powermetalowego

wokalistę na planecie, czyli Daniela

Heimana, Firewind zawsze miał zagranicznych

wokalistów. Przychodzi mi do głowy

tylko Yannis Papadopoulos śpiewający na

debiutanckim albumie Warrior Path, ale on

jest jak jeden na milion, jest absolutną bestią

(może jest bestią w czerni, jak jego zespół

Beast In Black?).

W sumie przy obecnym rozwoju technologii

nie jest to żadne utrudnienie, zresztą pewnie

i tak pracowaliście nad materiałem na

"Storm The Walls" zdalnie, bo przecież

trwała pandemia?

Nawet bez pandemii, nie bardzo lubię pracować

z innymi osobami przy moim boku.

Wolę robić wszystko sam, a potem wysyłać

materiały do wszystkich zaangażowanych

osób, które odsyłają mi swoje wykonania,

wzbogacając efekt końcowy. I niech Bóg błogosławi

za to technologię. Nawet narratora do

utworu tytułowego znalazłem za pośrednictwem

Fivera! Wysłałem mu ścieżkę przewodnią

i tekst, zapłaciłem, a dziesięć minut później

miałem już moją nagraną narrację i mogłem

przejść do miksu!

Dla wielu fanów jest to pewnie jego niezaprzeczalnym

atutem, ale jak dla mnie Artur

Almeida śpiewa zupełnie tak samo jak Bruce

Dickinson za najlepszych lat i nie chodzi tu

tylko o kwestię barwy głosu, ale też interpretację,

etc. Jasne, zbliżyć się do poziomu

Bruce'a to jest coś i nie każdy wokalista by

sobie z takim wyzwaniem poradził, ale czy to

jednak w pewnym stopniu nie ogranicza

Stray Gods?

Może to dlatego, że robiłem to "dla zabawy".

Nie starałem się stworzyć zespołu brzmiącego

jak Iron Maiden, żeby zrobić karierę, nic z

tych rzeczy. Napisałem cały album w sześć

dni, od poniedziałku do soboty, i to wszystko.

Potem wkroczył Artur i zrobił swoją część w

ekspresowym czasie. A więc, czy są jakieś

ograniczenia? Czas pokaże, bo jeśli jesteś na

tyle inteligentny, by wykorzystać głos podobny

do Dickinsona, tak jak zrobili to Maiden,

to nie ma dosłownie żadnych ograniczeń. Można

przejść od heavy metalu, do rocka, do ballad,

do power metalu, do skal molowych, frygijskich,

miksolidyjskich, kościelnych, i tak

dalej. Ale ponieważ mam dość rozpo-znawalne

brzmienie w swoich kompozycjach, myślę,

że tylko ode mnie zależy, czy chcę zbliżyć brzmienie

zespołu do brzmienia Maidenów, czy

też zboczyć z tej drogi.

Wasze utwory w warstwie instrumentlanej

również nie są odległe od dokonań Iron Maiden

- kiedyś w pismach muzycznych były

rubryki, gdzie znani muzycy słuchali w ciemno

nieznanych sobie, premierowych nagrań i

wyrażali o nich opinię. Czasem odgadywali

Foto: Stray Gods

wykonawcę, ale w waszym przypadku pojawiałaby

się pewnie nazwa grupy Steve'a

Harrisa, co trudno poczytywać za atut,

szczególnie w kontekście rozpoznawalności

zespołu?

Cóż, jeśli odtworzysz komuś Stray Gods i

spytają się ciebie, czy to jest Iron Maiden, a

ty im odpowiesz, że nie i jeśli wtedy spytają

się, czy to jest Stray Gods, to chyba oznacza,

że jest to coś wielkiego dla mnie i zespołu, prawda?

Chyba jednak niekoniecznie... Czyli nadzieja

w koncertach, tam pokażecie prawdziwe

oblicze Stray Gods?

Mamy zaklepany koncert, który odbędzie się

w czerwcu w czasie festiwalu Up The Hammers

w Atenach. Nie mam pojęcia, jak to

będzie, nigdy nie chciałem grać na żywo, ale

wszyscy mówili "przyjedźcie i zagrajcie na festiwalu",

więc powiedziałem: "a co mi tam, zróbmy

to!". (śmiech)

Lubisz występować na żywo? Nagrywanie

bywa czasem męczące czy monotonne, ale

koncerty to już najczęściej tylko frajda, może

poza długimi podróżami czy głuchym akustykiem,

który też czasami się trafia, szczególnie

w jakimś mniejszym klubie? (śmiech)

Uwielbiam grać na żywo, ale kompletnie nie

znoszę lotnisk, kiepskich miejsc, długiego

czasu podróży, sytuacji a'la "Wielki Brat" w

autobusie turystycznym i tego typu rzeczy. To

jest też powód, dla którego odszedłem z Firewind.

Chciałem zostać w domu i skupić się na

moim nowym studiu, moich produkcjach i

wszystkim, co dotyczy "Boba", a nie kogokolwiek

innego. I sądząc po sukcesie moich projektów,

takich jak Warrior Path, Stray Gods,

Validor, Vass/Katsionis, Wonders, myślę,

że to był dobry ruch w idealnym momencie.

Jesteście w o tyle specyficznej sytuacji, że

wszyscy jesteście mniej lub bardziej znani,

macie określony dorobek, ale teraz zaczynacie

jakby wszystko od początku, bo mało kto

kojarzy Stray Gods - nie macie dość tej ciągłej

wspinaczki, szczególnie, że teraz na

szczycie nie ma już tego wszystkiego, dla

czego młodzi ludzie zaczynali grać jeszcze w

latach 90., bo w muzyce nie ma już - wielkich

pieniędzy i mało kto zostaje gwiazdą, szczególnie

w metalowym środowisku. To wszystko

was jednak nie zniechęca, bo macie metal

we krwi i ta pasja nigdy nie przeminie?

Budowanie zespołu od początku to prawdziwy

koszmar. Małe, gówniane trasy, bycie traktowanym

jak gówno i ogólnie... gówniane sytuacje!

Nie chcę przez to przechodzić ponownie.

Robiłem to już tak często z Firewind,

że mam dość. Spełniłem też wszystkie swoje

marzenia, więc nadszedł czas, żebym sobie

usiadł i cieszył się wszystkim. I nie zamierzam

wycofywać się w najbliż-szym czasie. Muzyka

metalowa to wszystko, co umiem robić, i zamierzam

to robić tak długo, jak długo będę

miał sprawne ręce i... uszy!

Jakie nadzieje wiążecie więc z albumem

"Storm The Walls"? Jego tytuł okaże się proroczy,

weźmiecie szturmem metalową scenę i

pojawią się kolejne płyty Stray Gods?

Album numer dwa jest już w połowie gotowy,

to szalone! (śmiech). Mam kilka zabawnych

tytułów roboczych, jak "Somewhere In Thyme"

czy "The Evil That Girls Do", więc możecie

zrozumieć, co się szykuje! (śmiech). Dzięki za

rozmowę i naprawdę dobre pytania, to była

przyjemność!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

STRAY GODS 111


Kciuki w górę!

Praying Mantis to zespół wyjątkowy.

Zaliczany do NWOBHM, ale, jak pokazuje

jego historia, niekoniecznie sztywno

trzymający się tej stylistyki. Miło było pogawędzić

z Tino Troyem, jednym z założycieli

grupy. Gitarzysta okazał się strasznym

gadułą obdarzonym poczuciem humoru,

więc myślę, że barwne zdarzenia z historii zespołu

dostały jeszcze więcej kolorów. Właśnie wydali najnowszy

album "Katharsis", także nie można było tego faktu pominąć. Spokojnie jednak

- proporcje między starym a nowym rozdziałem Praying Mantis zostały zachowane!

Mimo tego, że nie jest milionerem, Tino zachowuje zdrowy rozsądek i

nadal ma miłość do grania muzyki a dzięki wewnętrznemu dystansowi do pewnych

spraw chyba nie pozwolił sobie na zwariowanie. Tym bardziej warto rzucić

okiem na to, co miał do powiedzenia, wszakże Praying Mantis to kawał historii

brytyjskiego rocka!

HMP: Witaj Tino! Dzięki za możliwość zadania

paru pytań! Jak samopoczucie w związku

z niedawną premierą najnowszego krążka

"Katharsis"?

Tino Troy: Czujemy się świetnie, spotkaliśmy

się z naprawdę świetnym odbiorem. Wszystkim

spodobał się nowy album. Dostaliśmy kilka

bardzo dobrych recenzji od różnych magazynów

z całego świata, więc jest naprawdę super.

Jesteśmy zadowoleni z tego, co udało nam

się stworzyć.

Cztery lata przerwy między "Gravity" a

zdecydowanych kawałków?

Jako gitarzysta mam zwyczaj do pisania raczej

cięższej muzyki, ale Chris tworzy dużo na

keyboardzie, w mrocznym klimacie, więc nie

miałem aż tak wielkiej mocy sprawczej na tym

albumie. Mam jednak nadzieję, że zmieni się

to na kolejnym wydaniu. (śmiech)

Próżno szukać Praying Mantis na stronach

poświęconych muzyce heavy metalowej, ale

przecież grupa zaliczana była do nurtu

NWOBHM. Wasz debiut, "Time Tells No

Lies", utrzymany był w jego duchu… Czy

czuliście się, czujecie teraz, częścią NWO

BHM, tęsknicie za nim?

Myślę, że nie. Poszliśmy do przodu, przez lata

dojrzeliśmy też muzycznie. Od wydania

"Time Tells no Lies" minęło ze czterdzieści

lat. Mimo, że nie tworzymy już takiej muzyki,

to wciąż często gramy ją na koncertach, bo

świetnie spisuje się na żywo. My stawiamy

krok w inną stronę, a zarazem tworzymy miejsce

dla kolejnej kapeli grającej NWOBHM. Z

pewnością dalej czujemy się częścią tego ruchu

muzycznego, na jego podstawie powstał i rozwinął

się nasz zespół, ale nie byliśmy zresztą

jedynymi którzy postanowili podążyć inną

drogą. Weźmy na przykład Def Leppard. Oni

też zaczynali od grania NWOBHM i są

uważani za pewną jego część. Zdarza się też,

że na to co jest wydawane ma wpływ wytwórnia

i w pewnym sensie tak było z Praying

Mantis.

Po części wywołałem tamten czas. Największy

sukces zespołu to oczywiście początki.

Lata 1980-1981. Wtedy graliście dużo koncertów

i wydaliście swój debiut. Pamiętacie,

jakie nastroje były w Was wtedy, kiedy

"Time Tells No Lies" miał się ukazać?

To było coś niesamowitego! Nagraliśmy domówkę

na której było 8 utworów. Nie była to

w żadnym stopniu wielka produkcja, raczej

amatorsko zarejestrowana kaseta. Zabraliśmy

ją do miejsca, które nazywało się "Bandwagon".

Była to ówczesna stolica heavy metalu

w Londynie. W ciągu dnia rożne zespoły

podrzucały swoje taśmy demo, które grane

były wieczorem dla gości zebranych na sali.

Jeżeli dana kapela im się podobała, to podnosili

kciuki w górę. Kiedy poleciały nasze

kawałki, od razu spodobały się klientom, a

kciuki poszybowały do sufitu! Tak naprawdę

od tego wszystko się zaczęło. Zgrało się to też

z początkiem samej nowej fali brytyjskiego

metalu. W całym kraju było bardzo wiele takich

domów muzycznych, które miały nawet

swoje listy przebojów w magazynach. Zaczęliśmy

się na nich pojawiać. Krótko po tym,

sprawy naprawdę zaczęły nabierać rozpędu i

sytuacja błyskawicznie się rozwijała. Nagle

mieliśmy zorganizowaną całą trasę z Iron

Maiden (Metal For Muthas Tour), zaczęliśmy

wydawać kolejne single i albumy. Ciężko

było o kontakt z ziemią (śmiech). To było

coś niesamowitego! Niestety wszystko zaczęło

się komplikować przez złego menedżera.

Dużo czasu zajęło nam sprostowanie spraw

związanych z prawem. Poza tym reputacja

naszego zespołu bardzo ucierpiała i ciężko

było nam z powrotem wrócić do rytmu sprzed

tych niekorzystnych zdarzeń.

112

"Katharsis" to kawałek czasu. W którym momencie

zaczęliście serio zajmować się pisaniem

nowego materiału?

Prawdę mówiąc prace nad nowym zaczęliśmy

od razu po wydaniu poprzedniego, ale potem

pojawiła się pandemia i wszystko zostało zablokowane.

Przez to, że nasz wokalista i perkusista

mieszkają w Niderlandach, to bardzo

trudno było nam utrzymywać stały kontakt i

grać wspólne próby. Później zdecydowaliśmy

się zrobić wszystko zdalnie, więc cały czas

wymienialiśmy się kolejnymi plikami dźwiękowymi,

aż byliśmy zadowoleni ze swojej pracy.

Dlatego zajęło to tak długo.

Nowy album jest bardzo melodyjny - zresztą

jak większość Waszych kompozycji. Nie kusiło

Cię czasem, żeby napisać dla Praying

Mantis trochę mocniejszych riffów i bardziej

PRAYING MANTIS

Foto: Praying Mantis

Odnośnie tej sytuacji z menedżerem to

myślisz, że gdyby wtedy nie doszło do tych

wszystkich nieprzyjemnych sytuacji, to kariera

mogłaby się dla zespołu tylko wznosić, a

wy bylibyście jednymi z tych największych?

Tak, zdecydowanie! Graliśmy muzykę, która

w tamtych czasach świetnie się sprzedawała.

Pamiętam jak rozmawiałem ze menedżerem

AC/DC, a później Def Leppard, na jednym z

koncertów Iron Maiden w Londynie. Powiedział

mi, że jak znajdziemy dobrego wokalistę

to podpisze z nami kontrakt. Mogliśmy zajść

naprawdę wysoko, ale staram się tak o tym nie

myśleć. W końcu i tak spędziliśmy z Praying

Mantis kilka naprawdę niesamowitych lat,

zagraliśmy masę koncertów i mamy świetnych

fanów na całym świecie... Nie mogę narzekać.

(śmiech)

Graliście trasy m.in. z Iron Maiden. Poniekąd

ziarenko zostało zasiane, bo później Wasze

drogi krzyżowały się z muzykami tej kapeli.

Zwłaszcza Clive Burr okazał się bardzo

pomocny, bo dzięki niemu w 1983 roku

mogliście zasilić jego grupę… Jak wspominacie

tamten okres?

Zdecydowanie niezapomniany! Była to tak

naprawdę nasza pierwsza poważna trasa, zagraliśmy

wtedy bardzo dużo koncertów, około

trzydziestu trzech o ile dobrze pamiętam.

Byliśmy młodzi i gotowi do działania i nie

przeszkadzało nam zmęczenie. Z chłopakami

z Iron Maiden świetnie się bawiliśmy. Pamiętam

dużo śmiechu i tysiące żartów.


Przed wydaniem w 1991 roku, drugiej płyty

Praying Mantis, "Predator In Disguise",

było wydawnictwo koncertowe. Kolaboracja

z Paulem Di'Anno i Dennisem Strattonem.

Dość ciekawa to rzecz, ale czy po latach

"Live At Last" wzbudza w Was więcej pozytywnych

czy też negatywnych emocji…?

Same pozytywy! Rozpadliśmy się, choć próbowaliśmy

zrobić kolejny album. Wytwórnia go

nie przyjęła, więc zdecydowaliśmy się sprzedawać

go na własną rękę. Kiedy to nie wychodziło,

pozbyliśmy się też managementu, który

jak wspominałem był bardzo zły. Wtedy

Dave, nasz perkusista, stał się kimś w tym

rodzaju. Przyjaźnił się z Clivem Burrem, często

razem imprezowaliśmy i kiedy Clive odszedł

z Iron Maiden, uznaliśmy, że moglibyśmy

stworzyć zespół razem i tak powstał Stratton.

Płyta nie zrobiła szału, spodobała się pewnej

części fanów, ale nie miała dużego

wydźwięku, więc wszyscy się rozeszli. Nic się

nie działo do 1990 roku. Wtedy Dennis

Stratton zapytał, czy nie chcielibyśmy znowu

razem pograć, a dokładniej stworzyć hybrydę

Praying Mantis i Iron Maiden. Pojechałem

wtedy do Japonii, był to pomysł tamtejszego

znanego DJ'a Masahito, zagraliśmy koncert,

który zwariowanym Japończykom bardzo się

spodobał. Co ważne, spodobał się też wytwórni,

która zarejestrowała ten występ i zaproponowali

nam współpracę. Mam same dobre

wspomnienia z tamtego okresu. Praca z nimi

to była sama przyjemność, mimo że Paul Di'

Anno miał też swoje projekty na boku.

W latach 90. Praying Mantis wrócił na tory

regularnego nagrywania i wydawania albumów.

Który z nich, z tamtego okresu lat 1991-

1998 wskazałbyś jako ulubiony?

Ten który zarobił najwięcej pieniędzy!

(śmiech) Serio mówiąc, to ciężko wybrać jeden.

Na "Forever In Time" nie byliśmy zadowoleni

z miksów, ale wytwórnia nalegała na

producenta, który się tym zajmował. Z kolei

"Sanctuary" był świetnym albumem. Zadedykowaliśmy

go z Chrisem naszym ojcom i mojemu

bratu, który też odszedł. Jeśli chodzi o

samą muzykę to myślę, że "Forever In Time"

będzie moim ulubionym, pomijając słabą produkcję

i mimo to, że "A Cry For The New

World" zarobił najwięcej pieniędzy (śmiech).

Dostawaliśmy wtedy bardzo duże zaliczki od

japońskiej wytwórni, mogliśmy zakupić dużo

sprzętu. Wchodziła też era cyfry, więc nagrywaliśmy

za pomocą komputerów. Miałem

wtedy w mieszkaniu pokój na poddaszu, który

przerobiliśmy na domowe studio. Pięć albumów

z tamtego okresu powstało w tym miejscu.

Tylko perkusję nagrywaliśmy gdzie indziej.

Pracowanie w swoim domu pozwalało

mi zapisywać każdy pomysł nawet w środku

nocy. Myślę, że gdybyśmy nagrali to w świetnym,

profesjonalnym studiu, to brakowałoby

mi tej atmosfery.

Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie się z

muzyką? Jak to wszystko się zaczęło?

Słuchałem bardzo dużo muzyki wspólnie z

rodzicami. Mój ojciec był Grekiem, a mama

Hiszpanką, więc mimo tego, że urodziłem się

w Anglii i wychowywałem na popowej muzyce

lat 60., między innymi The Beatles, to dzięki

rodzicom słuchałem dużo muzyki z ich krajów,

stąd w Praying Mantis tyle melodii. Od

tego się zaczęło... W szkole bardzo dobrze

radziłem sobie z zajęciami technicznymi i lubiłem

majsterkować, więc postanowiłem zbudować

sobie gitarę elektryczną. Skonstruowałem

ją w ostatnim roku szkoły i tak naprawdę

dopiero wtedy zacząłem uczyć się grać na

instrumencie. Zamykałem się codziennie w

pokoju i spędzałem niezliczone godziny, choć

nie miałem wtedy pojęcia o cieńszych strunach,

więc w końcu moje opuszki były tak

twarde, że mogłem wbijać w nie igły! Był to

mój popisowy trik na każdej imprezie

(śmiech). Na studiach założyłem zespół ze

znajomym Petem, ponieważ oboje uwielbialiśmy

Status Quo, ale inspirowaliśmy się również

Thin Lizzy i Wishbone Ash. Tak rodził

się Praying Mantis.

Ważną kartą w historii Praying Mantis jest

"Junction". W połowie lat 70. grałeś w tym

zespole z przyjaciółmi po okolicznych pubach.

To chyba też była swego rodzaju szkoła

życia i preludium do tego, co może czekać na

Ciebie jeśli zdecydujesz się być zawodowym

muzykiem…?

Tak, od "Junction" moja kariera tak naprawdę

się zaczęła. W pewnym momencie zdaliśmy

sobie sprawę, że ta nazwa nie brzmi zbyt dobrze

i dlatego potem powstało Praying Mantis.

Zrobiliśmy nasze "studio" w domach i nagrywaliśmy

nasze pierwsze taśmy demo na

magnetofon. Mieliśmy mały pad perkusyjny i

ciągle nakładaliśmy kolejne partie i w ten sposób

tworzyliśmy pełne utwory. To były dopiero

początki.

Tak, ale w końcu w 1978 roku sięgnął po Was

DJ Neal Kay. Nie tylko Praying Mantis

sporo mu zawdzięcza… Macie do dziś jakieś

kontakty?

Jasne, niedawno nawet rozmawialiśmy, bo

musieliśmy ustalić kilka faktów i poprzypominać

sobie stare czasy do wywiadów których

będziemy udzielać. Ma powstać kilka książek

na temat NWOBHM i redaktorzy wypytują

ludzi ze środowiska. Mamy regularny kontakt,

może nie widujemy się zbyt często, bo mieszka

na drugim końcu kraju, ale często wymieniamy

się mailami.

Czy oprócz obecnej nazwy braliście pod

uwagę jakąś inną i, naturalnie, co zdecydowało,

że postawiliście na "Modliszkę"?

Słyszałem, że chodziło o sposób poruszania

się Waszego wokalisty, Stana Cunninghama…

Tak, to prawdziwa historia. (śmiech)

Rozważaliśmy kilka innych nazw, każdy z nas

wtedy malował logo z płomieniami i gitarami

(śmiech), ale nic z tego nam się finalnie nie

spodobało. W końcu postawiliśmy na Praying

Mantis i już tak zostało, zresztą przypieczętowała

to okładka albumu "Time Tells No

Lies".

Od lat 90. gracie numery utrzymane w średnich

tempach, albo nawet wolnych. Pojawia

się też sporo delikatnych dźwięków. Skąd

wziął się pomysł na eksplorowanie właśnie

takiej niezbyt metalowej ścieżki?

To wyszło naturalnie. Niektórzy wpadają w

schematy albo starają się kopiować to co robią

inni, ale myślę, że dobrze jest mieć swoje oryginalne

brzmienie i sądzę, że takie mamy.

Chociaż spójrzmy prawdzie w oczy, wszystko

może być lub jest lekkim plagiatorem, więc nie

twierdzę, że moje riffy są niepowtarzalne.

Czasem usłyszę coś ciekawego i stworzę riffy

na bazie tego pomysłu, a czasem napiszę cos

zupełnie nowego, oryginalnego. Patrząc

wstecz to każda muzyczna permutacja musiała

już zostać wyczerpana, choćby przez muzykę

klasyczną.

Teksty są uzupełnieniem muzyki. Tematy

dość melancholijne, sporo jest przemijania,

śmierci, końca świata i podobnych. Skąd

akurat taka mało wesoła aura roztacza się

nad Praying Mantis…?

Bo Chris pisze większość tekstów, a o śmierci

i zniszczeniu może bez końca. (śmiech) Jeśli

jakiś utwór ma wesoły wydźwięk, to oznacza,

że ja go napisałem. Czasem brakuje mi tych

weselszych utworów i żartuje z Chrisa, czy

nie moglibyśmy napisać w końcu coś radosnego,

może o miłości? (śmiech)

Chciałbym zapytać o plany zespołu. Czy,

jeśli sytuacja z wirusem zelżeje, będzie szansa

zobaczyć gdzieś Praying Mantis na scenie

w Europie?

Pod koniec maja mamy zaplanowaną małą

trasę po Hiszpanii i Portugalii, a tydzień po

powrocie lecimy do Szwecji zagrać na Sweden

Rock. Potem mieliśmy grać na Bang Your

Head i kilku innych festiwalach w Niemczech

oraz na jednym w Czechach, ale sprzedaż biletów

była niska i kilka z nich odwołano. Ludzie

boją się kupować bilety w dobie pandemii,

kiedy koncerty często są przekładane, czy odwoływane

i nie chcą tracić pieniędzy. Jak już

się decydują, to nabywają je dosłownie tuż

przed. Często też członkowie zespołów dostają

pozytywny wynik testu i w ostatniej chwili

nie mogą pojawić się na festiwalu. Ale tak, zagramy

trochę koncertów, choć nie jest to tyle

dat ile planowaliśmy. Chcielibyśmy też wrócić

do Japonii i zagrać ponownie w Polsce. W

2023 będzie wypadać pięćdziesiąta rocznica

naszego zespołu i mam nadzieje że uda nam

się wtedy zagrać porządną trasę!

Dzięki za możliwość zadania tych paru

pytań! Na koniec prośba o słowo dla czytelników

Heavy Metal Pages w Polsce…

W imieniu całego zespołu chciałbym podziękować

za kontakt i za wsparcie! Nie możemy

się już doczekać, kiedy znowu będziemy mogli

dla was zagrać w Polsce. Miejmy nadzieję, że

już bez całej pandemii. Możecie nam postawić

najlepszego polskiego drinka, będziemy

mogli się razem napić (śmiech). Liczymy, że

uda się zagrać nie tylko w Warszawie ale też w

innych miastach.

Adam Widełka, Szymon Tryk,

Szymon Paczkowski

PRAYING MANTIS 113


szych fanów w Los Angeles, jak i przez zespól.

Płyta składa się z dziewięciu kawałków.

Siedem z nich pochodzi z dema, które nagraliśmy

w 1988 roku. Miało ono posłużyć jako

zabezpieczenie kontraktu płytowego dla zespołu.

Pozostałe dwa utwory "Time To Tell" i

"Rock Is My Life" zostały dodane dla zabawy,

ponieważ bardzo nam się podobały, a nie znalazły

się na demo. Pierwszy został nagrany w

studiu Frankie Avalon Jr, a "Rock Is My Life"

na żywo w nieistniejącym już klubie Jezebels

w Orange County CA.

Ted Heath: Mieliśmy nagranych dużo więcej

utworów, ale chcieliśmy zachować ciągłość

brzmienia z tych samych sesji nagraniowych w

moim Barnyard Studios. Jak wspomniał

Chris, "Time to Tell" pochodzi z innej sesji, z

naszym pierwotnym gitarzystą Jeffem Davisem.

Mieliśmy to coś!

Niesamowite, że zespół ten istnieje od początku lat 80., a dopiero niedawno,

bo w 2021 roku udało się im wydać kompilację nagrań demo. Cóż, czasem

życie wydaje się mocno dziwne, ale chłopaki z Fortress nie poddają się i mają

wielką nadzieję pójść za ciosem. Wokalista Ted Heath oraz klawiszowiec Chris

Turbis opowiedzieli trochę o grupie - jej początkach, wyborze nazwy i specyfice

brzmienia z klawiszami. Możliwe, że dzięki tej krótkiej rozmowie więcej osób

zwróci uwagę na zespół - a warto, bo muzyka po latach się broni!

HMP: Cześć. Dzięki za znalezienie czasu

dla Heavy Metal Pages! Jak się czujecie?

Ted Heath: Czuję się świetnie! Każdy dzień

na ziemi to dobry dzień, prawda? Cieszę się,

że mogę z wami porozmawiać o najlepszych

chwilach w moim życiu.

Chris Turbis: Hej Heavy Metal Pages! Czuję

się świetnie, jestem po prostu szczęśliwy, że ta

pandemia wydaje się dobiegać końca. Teraz

możemy znów wrócić do grania muzyki na żywo.

Fortress dla fanów z całego świata! Naturalnie,

że powiedzieliśmy tak! Musieliśmy czekać

ponad trzydzieści lat, aby otrzymać nasz

kontrakt płytowy!

Ted Heath: Tak, to dzięki potędze Internetu,

niektórzy fani mieli nasze nagrania i umieścili

je na stronach YouTube. Zaczęliśmy dostawać

komplementy, aż w końcu usłyszała nas wytwórnia

Sonic Age Records.

Z tego co patrzyłem, to Fortress działało od

1983 do 1989 roku, a od 2017 zostało wskrzeszone.

Łatwo było zejść się z powrotem po tak

długim czasie?

Chris Turbis: Od momentu, w którym

dowiedzieliśmy się, że będziemy wydawać tę

płytę, rozmawialiśmy ze sobą o ponownym

zjednoczeniu zespołu. W rzeczywistości zrobiliśmy

koncert reaktywacyjny w klubie w

Orange County w grudniu 2018 roku. Świetnie

się bawiliśmy widząc się po ponad trzydziestu

latach, a muzyka wróciła do nas dość

łatwo.

Ted Heath: Dla mnie i tak, i nie. Po prawie

trzydziestu latach naprawdę trudno było zdecydować,

czy powinniśmy to zrobić. Czy

nadal "mamy to coś"? Czy nadal mogę śpiewać

te kawałki? Czy potrafimy sprawić, by muzyka

brzmiała dobrze nie tylko dla nas, ale i dla

publiczności? To była trudna decyzja. Powodem

"reformy" było to, że nasz gitarzysta miał

urodziny w lokalnym klubie, a częścią wieczoru

miały być występy różnych zespołów, w

których grał, a następnie All Star Jam z

udziałem lokalnych muzyków. Organizował

to wydarzenie co roku od kilku lat. Kiedy

skontaktował się ze mną w tej sprawie, byłem

niezdecydowany. Po rozmowie z pozostałymi

członkami zespołu powiedzieliśmy: "pieprzyć to

i zróbmy to, zanim któryś z nas umrze" (śmiech).

Zobowiązaliśmy się do zrobienia spektaklu i

odbyliśmy dwie próby. Niesamowite, ale

wciąż mieliśmy to coś! Wspaniale było znów

usłyszeć i zagrać te wszystkie utwory. Bardzo

się cieszyłem, że to zrobiliśmy i prawdopodobnie

przyczyniło się to do powstania albumu

kompilacyjnego "Waiting for the Night".

Powiem szczerze - nigdy dotąd do moich

uszu nie trafiła muzyka Fortress. Kiedy dostałem

materiał kompilacji do recenzji to wywarła

na mnie pozytywne wrażenie. Panowie,

zapytam więc dlaczego dopiero teraz

ukazują się Wasze nagrania?

Chris Turbis: Dziękuję i cieszę się, że nasza

muzyka wywarła na Tobie dobre wrażenie. Na

nas takie wrażenie robi już od prawie czterdziestu

lat. Możesz mi wierzyć, że staraliśmy

się o jej wydanie w latach 80., ale gdy tylko

nabraliśmy rozpędu potrzebnego do zdobycia

upragnionego kontraktu płytowego, sytuacja

w przemyśle fonograficznym zmieniła się niemal

z dnia na dzień. Gdybyśmy mieli tylko

jeden rok więcej, ta płyta mogłaby się ukazać

w roku 1990 lub mniej więcej w tym czasie.

Mieliśmy szczęście, że w 2020 roku natrafiliśmy

na wytwórnię Sonic Age Records, która

zajmuje się wydawaniem metalu z lat 80.

Zwrócili się do nas z tym pomysłem, a my

byliśmy podekscytowani ideą wydania muzyki

Foto: Fortress

Kompilacja "Waiting For The Night" zawiera

utwory napisane z lat 1984-1988. Kto był

odpowiedzialny za wybór tego, co znalazło

się na tej płycie?

Chris Turbis: Wszystkie utwory na płycie

były świetnie odbierane, zarówno wśród na-

Są jakieś plany, żeby w tym obecnym

składzie wypuścić coś świeżego na rynek pod

nazwą Fortress?

Chris Turbis: Wciąż mamy sporo kompozycji

w naszym archiwum, które świetnie nadawałyby

się na drugą płytę. Myśl o tym, że

moglibyśmy zebrać zespół, żeby pojechać w

trasę i nagrać kolejny krążek jest ekscytująca.

Kto wie, jeśli album będzie się dobrze

sprzedawać, to może się to wydarzy.

Ted Heath: Tak, zdecydowanie jest taka możliwość.

Nasze brzmienie jest dość unikalne, a

ponieważ fani znów sięgają po metal, z chęcią

nagramy starszy materiał i zobaczymy, jakie

świeże pomysły mamy po tylu latach doświadczenia.

Właściwe nagranie muzyki Fortress

brzmiałoby niesamowicie!

Pewnie wielu to ciekawi - jak zaczęła się

działalność Fortress?

Chris Turbis: Fortress powstał dzięki cudownemu

zbiegowi okoliczności. W 1983 roku

nie było Internetu, a znalezienie podobnie

myślących muzyków, którzy mieliby taką

samą wizję, było mało prawdopodobne, nawet

w tak dużym skupisku ludzi jak Los Angeles.

Każdy z nas zamieścił ogłoszenie w lokalnej

gazecie Recycler i los sprawił, że tak się poznaliśmy.

Po kilku próbach usiedliśmy i stwierdziliśmy,

że naprawdę mamy coś magicznego.

Podczas tego spotkania przeprowadziliśmy

burzę mózgów na temat nazwy zespołu.

Nawet naszego gitarzystę Jeffa Davisa wysłaliśmy

do biblioteki, żeby poszperał trochę i

wrócił z jeszcze większą ilością nazw. Pamiętam,

że jedną z nich była Cathedral, ale my

wybraliśmy Fortress. To po prostu pasowało

114

FORTRESS


do naszej muzyki i naszej wizji.

Ted Heath: Tak, od początku było jasne, że

mamy do czynienia z czymś wyjątkowym.

Nasze pierwsze kompozycje były mieszanką

popu i rocka progresywnego. Mieliśmy utwór

o tytule "Epic", który był długim jamem. To

naprawdę było epickie!

Były wtedy jakieś szczególne inspiracje dla

Was jako młodych muzyków?

Ted Heath: Oczywiście. Dla mnie był to

Kiss, Van Halen, Judas Priest, Styx, Iron

Maiden, Dio... Widziałem te zespoły na koncertach

wiele razy i bardzo je podziwiałem.

Chris Turbis: Wychowywałem się grając

Beethovena, Bacha, Chopina i innych. Dorastanie

przy muzyce klasycznej było wspaniałe,

ale kiedy usłyszałem takich ludzi jak

Ronnie James Dio, Bruce Dickenson, Bon

Scott i Ozzy, nie trzeba było wiele, żebym od

razu zanurzył się w scenie metalowej. Pokochałem

ją od pierwszego usłyszenia. Potem,

gdzieś w latach 80., kiedy chodziłem do szkoły

muzycznej, zacząłem kupować keyboardy,

chodzić na lekcje syntezatorów i uczyć się

wszystkiego, co tylko wpadło mi w ucho.

Wpadłem po uszy... i to bardzo!

Zdarzyło Wam się dzielić scenę z jakimiś

większymi nazwami, a jeśli tak, to kto

okazał się najsympatyczniejszy?

Ted Heath: Graliśmy wiele koncertów w

naszej okolicy - Los Angeles, Hollywood,

Orange County, San Diego - i wiele z nich

odbywało się na Sunset Strip w szczytowym

okresie ery metalu. Pewnego razu koncert

miał miejsce w Doug Weston's Troubadour

i podczas próby dźwięku jeden z zespołów

przyszedł w makijażu z pomalowanymi

paznokciami. Pomyśleliśmy: "Co to do cholery

jest?". Ale kiedy rozmawialiśmy z nimi to okazało

się, że mili z nich kolesie, którzy właśnie

przyjechali z Filadelfii. To było Poison, jeden

z ich pierwszych występów w Hollywood.

Chyba zagraliśmy z nimi dwa koncerty w odstępie

kilku miesięcy. My byliśmy gospodarzami

jednego, a oni byli gospodarzami drugiego.

Mieszkaliśmy w tym samym hotelu na końcu

ulicy i mieliśmy wspólne after party. To była

świetna zabawa! Graliśmy też koncerty z

Alcatrazz, Warrant, Heaven, DiAnno. Jestem

jednak pewien, że jest tego więcej.

Chris Turbis: Wszystkie te zespoły, z którymi

graliśmy były fajne, ale absolutnie najmilszy

był nie kto inny jak Ronnie James Dio.

Ten chłopak miał nie więcej niż 5'4"

(162.56cm - przyp. red.), a serce 7'10"! Ten

człowiek promieniał i kochał nasz zespół.

Nazwa grupy nie należy do najoryginalniejszych

- "Fortress" nosi wiele zespołów w

ogóle nie spokrewnionych z Wami. Czym

kierowaliście się przy jej wyborze?

Ted Heath: Cóż, w 1983 roku nie słyszeliśmy

o żadnym zespole o nazwie Fortress. Oczywiście

nie istniał wtedy Internet, więc nie było

wiadomo, czy ktoś w innym stanie lub kraju

używa tej nazwy. Więc, jeśli o nas chodzi, to

my byliśmy oryginalni. Kilka lat później, po

graniu na żywo pod tą nazwą, odkryliśmy, że

w wytwórni Atlantic Records istniał zespół o

nazwie Fortress, który jednak nie był już

aktywny. Pomyśleliśmy: "Niech nas pozwą, jeśli

chcą". (śmiech) Naturalnie teraz, dzięki Internetowi,

można znaleźć zespoły z tego samego

okresu, które używały tej nazwy w swoich

rodzinnych miastach. Żaden z nich nie dotarł

zbyt daleko. Jeśli chodzi o to, jak ją wybraliśmy,

to były to wczesne lata 80. i popularne

były tematy średniowieczne. Nie pamiętam,

który z nas to wymyślił, ale wszystkim nam się

spodobał ten motyw. Można z nim wiele zrobić.

Pisaliśmy utwory z myślą o tym temacie.

Naszą kompozycją przewodnią była "Fortress"

- szybki utwór, którym zazwyczaj kończyliśmy

występ. Robił się prawdziwy ogień.

Świetny sposób na zakończenie wieczoru!

Chris Turbis: Jak powiedział Ted, w 1983

roku nie mieliśmy do dyspozycji Internetu,

więc nazwa Fortress była dla nas oryginalna.

Na tym spotkaniu, o którym mówiłem

wcześniej, przeprowadziliśmy burzę mózgów

na temat wielu nazw, a następnego dnia nasz

gitarzysta Jeff Davis poszedł do biblioteki,

żeby trochę poszukać i wrócił z jeszcze większą

ilością nazw. Pamiętam, że jedną z nich

była Cathedral, ale my wybraliśmy Fortress.

Po prostu pasowała do naszej muzyki i wizji.

Foto: Fortress

Mieliśmy nawet szyte na zamówienie ubrania,

które pasowały do naszych wizji europejskiej

fortecy w lasach, powiedzmy w Niemczech.

Oczywiście wszystko ze skóry, a Ted znalazł

nawet buty ze skóry zwierzęcej, które wyglądały

jak z roku 1326. Nosił je co wieczór na

scenie! Teraz, patrząc z perspektywy czasu,

tak naprawdę znaleźliśmy tylko jeden zespół

na planecie, który używał tej nazwy przed nami.

Byliśmy więc cholernie oryginalni! Przynajmniej

jako pierwsi w Stanach Zjednoczonych.

Czy można potraktować "Waiting For The

Night" jako niedoszły, pełny album studyjny

formacji z 1989 roku, bo wtedy zostały zarejestrowane

utwory?

Chris Turbis: Cóż, gdybyśmy mieli szansę

cofnąć się do 1989 roku i nagrać płytę, pewnie

dodalibyśmy jeszcze kilka kompozycji, żeby

była pełna godzina. Jedną z rzeczy, w której

nasza piątka była bardzo dobra, było wspólne

pisanie utworów. Mieliśmy wyjątkową umiejętność

wyrzucania z siebie nawzajem pomysłów,

nie pozwalając, by ego stanęło nam na

przeszkodzie i dzięki temu zawsze kończyło

się to świetnym kawałkiem. Chciałbym, żeby

wehikuł czasu zabrał mnie do tamtych lat!

Ted Heath: Tak, ale to raczej kompilacja

nagrań demo. Naprawdę żałuję, że nie mieliśmy

wtedy takiego budżetu, żeby nagrać coś

porządnie. Brzmienie byłoby imponujące i

można by wydobyć wszystkie niuanse klawiszy,

potężnych bębnów itp. To wtedy naprawdę

brzmiałoby jak płyta z lat 80.

Słuchając tej kompilacji uderzają klawisze.

Są one jednak dobrze wykorzystane, bo nie

wywracają całości do góry nogami. Kiedy

wyszedł pomysł, że stałym elementem muzyki

Fortress będą właśnie klawisze?

Chris Turbis: Przede wszystkim dziękuję za

tak wspaniały komplement. Jestem przekonany,

że każdy z nas od samego początku

wiedział, że chcemy, aby klawisze były jednym

z elementów brzmienia zespołu.

Wszyscy czerpaliśmy ogromne inspiracje z

ciężkich zespołów, które miały klawisze, jak,

na przykład Dio czy Ozzy. Dźwięki klawiszy,

jeśli są dobrze wykorzystane, dodają zupełnie

innego wymiaru. Pisanie utworów na keyboardzie

czy pianinie w porównaniu z gitarą czy

basem daje zupełnie inny styl.

Ted Heath: Zanim założyliśmy Fortress, nie

grałem w zespole z keyboardami, ale to naprawdę

zmieniło sposób, w jaki piszę utwory.

Instrumenty klawiszowe dają o wiele więcej

muzycznej palety do wyboru. Dzięki nim pojawiły

się nowe muzyczne pomysły. Później,

byłem w Mesheen, był to zespół z dwoma gitarami,

tworzyli świetną muzykę, ale brakowało

mi klawiszy.

W latach 80 kto był odpowiedzialny za tworzenie

utworów grupy i czy gdzieś są jeszcze

jakieś czekające na wydanie oprócz tego, co

znalazło się na "Waiting For The Night"?

Chris Turbis: Jak już wspomniałem wcześniej,

jedną z rzeczy, w których nasza piątka

była naprawdę dobra, było wspólne pisanie

utworów. Mieliśmy wyjątkową umiejętność

wyrzucania z siebie nawzajem pomysłów, nie

pozwalając, by ego stanęło nam na przeszkodzie,

i dzięki temu zawsze kończyło się to

świetnym kawałkiem. Dodam, że Ted był i

nadal jest świetnym tekściarzem. Zawsze potrafił

usłyszeć muzyczną część utworu i stworzyć

wizję liryczną, która pasowała do klimatu,

jaki nadawała muzyka. Nie jest to łatwe

FORTRESS 115


Foto: Fortress

HMP: Który z zespołów noszących nazwę

Turbo jest waszym ulubionym?

Evan Frizzle: Nasz własny!

zadanie i z pewnością jest to talent, który albo

się ma, albo nie.

Jeśli to nie tajemnica, to czy też zajmowaliście

się w jakimś stopniu muzyką po rozpadzie

zespołu w 1989 roku, czy raczej zawiesiliście

instrumenty na przysłowiowym

kołku?

Ted Heath: Zadziwiające, ale wszyscy z nas

są nadal aktywnymi muzykami. Nigdy się nie

poddaliśmy! Po Fortress dołączyłem do Mesheen

z byłymi członkami Tyton. Mieliśmy

dobrą passę przez kilka lat, ale potem, jak

wiemy, scena muzyczna się zmieniała i popularny

stał się grunge. Zespoły takie jak my

zostały odsunięte na bok na wiele lat. Później,

przez jakiś czas, pracowałem z Claude'em

Schellem z Dio, a następnie całkowicie

zmieniłem kurs i dołączyłem do zespołu

funkcyjnego. Robię to od ponad dwudziestu

pięciu lat, grając jednocześnie okazjonalnie w

zespołach rockowych. Mam projekt poboczny

o nazwie Unlimited Daughters, który wykonuje

utwory Sabbath, AC/DC, Rush, Whitesnake

i temu podobne i dodaje do tego pełną

sekcję dętą złożoną z saksofonów, trąbki i puzonu.

Brzmienie jest niesamowite! Mam nadzieję,

że więcej osób będzie mogło go usłyszeć.

To jest dźwiękowe przeciążenie. Kiedy

jesteś pasjonatem tego, co robisz, i jest to

"częścią Ciebie", nie jest łatwo to rzucić, a ja

na pewno nie chcę! Wierzę, że tak długo, jak

będę żył, będę śpiewał i tworzył muzykę.

Chris Turbis: Z tego, co wiem, każdy z nas

nadal gra na swoich instrumentach zawodowo

lub półzawodowo. W latach 90. i na początku

XXI wieku koncertowałem i nagrywałem płyty

z The Regulators, wydawane przez Polygram

w USA, Alligator Stew z Sony/Halycon

Europe i Hogleg Records, USA i wieloma

innymi zespołami. Teraz zarabiam na życie

jako członek The Standells, Mr Crowley

Ozzy Experience i Boys Of Summer Eagles

Show. Mam też dwa zespoły grające covery, z

którymi wracam do domu i gram w Los Angeles.

Są to Fasha & The Flapjacks oraz

Skin Deep. Uwielbiam wracać do domu i grać

z moimi braćmi tutaj w mieście! Muszę wspomnieć

o moim wtorkowym Ultimate Jam

Nights w słynnej Whisky A Go Go na Sunset

Strip. Jest to jam organizowany tylko na zaproszenie

przez mojego dobrego przyjaciela i

kompana Chucka Wrighta z Quiet Riot i

Alice Cooper. Jest to jeden z najbardziej unikalnych

i świetnie zorganizowanych koncertów,

jakie Sunset Strip ma do zaoferowania!

Odbywa się on już od wielu lat i co tydzień

bierze w nim udział ponad pięćdziesięciu

profesjonalnych graczy z całej planety.

Jeśli ktoś z Was będzie miał okazję zobaczyć

to na żywo, to będzie to coś, co zapamiętacie

na zawsze! Ultimate Jam Night, zapamiętaj

tę nazwę!

Kończąc proszę o jakieś słowo dla czytelników

Heavy Metal Pages…

Chris Turbis: Muzyka jest magią, a tworzenie

jej jest jeszcze większą magią. Jeśli mogę rzucić

światło na kogoś, kto chce grać muzykę dla

zabawy, a nawet po to, by zarabiać na życie,

mogę tylko powiedzieć: "Idź za tym, ale bądź

gotowy na zaangażowanie na całe życie". Nie da się

tego zrobić połowicznie, a bycie w zespole z

czterema czy pięcioma kumplami może być

najbardziej szaloną zabawą, jaką kiedykolwiek

zrobisz, ale znowu, nie da się tego zrobić połowicznie.

Nasze motto w Fortress brzmiało:

"Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". A także

"No One Shall Defeat The Wall", ale to już inna

historia na później!

Ted Heath: Dzięki wszystkim za podtrzymywanie

wiary w rocka i metal. Były czasy, kiedy

sprawy przybierały ponury obrót, ale widzieliśmy

odrodzenie nowych zespołów w tym

gatunku, a także ludzi odkrywających zespoły

takie jak Fortress, które nigdy nie otrzymały

uznania, na jakie zasługiwały. Dziękujemy

Heavy Metal Pages! Rock on, everyone!

Dzięki za czas i życzę wszystkiego dobrego!

Adam Widełka,

Tłumaczenie: Szymon Tryk

Polacy słysząc nazwę Turbo, nawet jeśli nie

są fanami metalu, mają zakodowany nasz

zespół, który od 1983 roku wydał 16 albumów

studyjnych, również w angielskich, niemieckich

czy włoskich wytwórniach. Jasne, że

mało który z fanów metalu pomyli was, debiutantów

z bardziej znanymi czy istniejącymi

wiele lat temu grupami o tej nazwie, jednak

jakieś ryzyko zawsze jest - uznaliście, że

warto je podjąć, bo nazwa fajnie brzmi, czy

wcale się nad tym nie zastanawialiście?

Tak naprawdę w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy.

Nazwa Turbo idealnie pasowała

do naszego brzmienia, więc po prostu z tym

ruszyliśmy. O polskim zespole Turbo usłyszeliśmy

dopiero niedawno.

A wystarczyło nazwać się Turbo Lover i byłoby

po kłopocie (śmiech). OK, szyld grupy

jest w sumie mniej istotny, szczególnie jeśli

nikt nie grozi wam procesem za wykorzystanie

prawnie zastrzeżonej nazwy. Najważniejsza

jest muzyka, a ta w waszym wykonaniu

naprawdę robi wrażenie - to wypadkowa

waszych fascynacji, tych starszych i najnowszych?

Dzięki! Cieszymy się, że ci się podobało. I

poniekąd tak. Chcieliśmy stworzyć brzmienie,

które byłoby czymś w rodzaju złotego środka

pomiędzy wszystkimi naszymi wpływami -

coś, co nie jest zbyt thrashowe, nie jest zbyt

punkowe, nie jest zbyt prostym rockiem. Brzmienie,

które moglibyśmy naprawdę nazwać

naszym własnym.

Ale w żadnym razie nie chcieliście tym grać

jakiegoś ekstremalnego czy nowoczesnego

metalu typu post coś tam; ten etap macie już

za sobą i chcieliście wrócić w Turbo do korzeni

ciężkiej muzyki, bo takie dźwięki kręcą

was na tym etapie najbardziej?

Tak! Mimo, że zdecydowanie jesteśmy pod

wpływem nowoczesnych i ekstremalnych podgatunków

metalu, to znów chodzi o to, by

osiągnąć ten wspomniany środek i uczynić go

dostępnym dla słuchacza.

To w sumie bardzo ciekawa sprawa, bo muzyczne

mody przemijają niczym w kalejdoskopie,

a tradycyjny hard'n'heavy wciąż cieszy

się zainteresowaniem i kolejne pokolenia

młodych ludzi nie tylko chcą go słuchać, ale

też i grać?

Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem pytanie,

ale jeśli chodzi o nas, to im więcej młodych

ludzi grających muzykę, tym lepiej!

116

FORTRESS


satysfakcjonujące.

Własne brzmienie i bezczelny charakter

Nazwanie w trzeciej dekadzie XXI wieku zespołu określeniem wykorzystywanym

przez inne grupy już w latach 70. wydaje się co najmniej przesadą.

Jednak tych czterech młodych Kanadyjczyków podkreśla, że bezczelność jest w

świecie metalu czymś nieodzownym, tak więc jeśli nawet ich debiutancki album

"Fast As Fvck" nie odniesie sukcesu, co jest zresztą czymś mało realnym, to i tak

będą pewnie dalej grać surowy, hałaśliwy heavy.

Co uważacie za esencję tej stylistyki, coś,

bez czego tradycyjnego heavy metalu by nie

było i w przeszłości, a już szczególnie teraz?

Bezczelny charakter. Czysta bezczelność.

Ważne jest też chyba bezkompromisowe podejście,

szczerość przekazu, bo słuchacze od

razu zauważą, że zespół nie jest wiarygodny,

nawet jeśli gra naprawdę dobrze?

Mógłbym się z tym zgodzić. Publika zawsze

wyczuje pozera, to się sprawdza wszędzie.

To był jednorazowy eksperyment, ale ta kompozycja

rozwinęła się w naturalny sposób.

Wcale nie zmuszaliśmy się aby nabrała ona

takiego charakteru, to po prostu epicka część

płyty. Każdy dobry album potrzebuje takiego

utworu, prawda?

"Fast As Fvck" ukazała się w lutym 2020

roku, trudno więc mówić tu o jakimś turbo

promocyjnym przyspieszeniu, skoro rozmawiamy

o niej ponad dwa lata później. Z premedytacją

odłożyliście promocję tego materiału

na czas, kiedy będzie już po pandemii?

Jakoś trudno mi w to uwierzyć, skoro jesteście

kompletnie nieznanym zespołem i to w

dodatku wasze pierwsze wydawnictwo - nie

zyskalibyście więcej, intensyfikując te działania

akurat wtedy, kiedy ludzie więcej czasu

spędzali w domach, szukali więc wtedy również

nowej muzyki?

Właściwie, to przez cały czas promowaliśmy

go za pomocą wywiadów takich jak ten. Promocji

nigdy nie za wiele - zwłaszcza w tych

niepewnych, pełnych pandemii czasach. W

związku z tym, że nie mogliśmy wyruszyć w

trasę i grać koncertów, musieliśmy zrobić o

wiele więcej w kontekście promocji!

Jesteście zespołem niezależnym, nie musicie

oglądać się na nic ani na nikogo, tymczasem

w tytule płyty słowo fuck zostało złagodzone

i brzmi fvck - to niby to to samo, ale jednak

inaczej. To efekt wszechobecnej w Stanach

Zjednoczonych poprawności, a może

jakaś asekuracja, żeby czasem nikogo nie

urazić?

Nie, wcale nie. Chcieliśmy sprawdzić, na co

możemy sobie pozwolić pod względem cenzury.

Jak na razie nie ma żadnych problemów!

"Fast As Fvck" to bardzo krótki materiał,

trwający niewiele ponad 25 minut, jednak z

racji ilości utworów jest kwalifikowany jako

płyta długogrająca. Można powiedzieć, że to

album na miarę czasów streamingu, czasowo

idealnie skrojony pod oczekiwania słuchaczy,

którzy coraz częściej nie są w stanie

skoncentrować się na całościowym odsłuchu

czegoś dłuższego niż pół godziny?

Można tak powiedzieć, ale zdecydowanie nie

było to naszą intencją. To był po prostu cały

materiał, jaki mieliśmy, kiedy zdecydowaliśmy

się nagrać płytę, a wszystko ładnie się

zmieściło w tej kompaktowej, 25-minutowej

wersji.

Plus tego jest taki, że gdybyście zdecydowali

się kiedyś na winylową edycję tego materiału,

to całość powinna zmieścić się na 10"

krążku, a więc koszty będą zdecydowanie

niższe. Marzy wam się "Fast As Fvck" na

czarnej płycie?

Nie mamy w najbliższym czasie takich planów,

ale wierzymy, że kiedyś będziemy sprzedawać

ją na płytach winylowych, zdecydowanie!

Preferujecie krótkie utwory, oscylujące zwykle

w granicach trzech minut, ale jest tu jeden

wyjątek, wieńczący płytę i dwa razy dłuższy

"Serpents Coil". Jak na wasze standardy to

wręcz progresywna suita - to zapowiedź tego,

co czeka waszych fanów w przyszłości

czy jednorazowy eksperyment?

Foto: Turbo

Stworzenie takiego dłuższego utworu, jeśli

zwykle koncentrujecie się na krótszych, bardziej

zwartych numerach jest swego rodzaju

wyzwaniem czy przeciwnie, bardzo odświeżającym

doświadczeniem?

Było to ogromne wyzwanie, ale jednocześnie

bardzo odświeżające. To była mile widziana

zmiana tempa w stosunku do naszego zwykłego,

szybkiego podejścia do pisania. Granie tego

jest jak przebiegnięcie maratonu. (śmiech)

Sami odpowiadacie za produkcję i zmiksowanie

"Fast As Fvck" - to efekt niezależnego

statusu grupy i związanych z tym finansów

czy raczej kwestia tego, że nie tylko dokładnie

wiedzieliście jak ten materiał ma brzmieć,

ale potrafiliście też to osiągnąć?

To raczej kwestia tego, że wiedzieliśmy, iż

możemy to osiągnąć i mieliśmy narzędzia, żeby

to zrobić. Mieliśmy już cały sprzęt do nagrywania,

by samodzielnie zrealizować album,

pomyśleliśmy więc, że po co płacić komuś innemu,

gdy sami zrobimy to dobrze. To było

ogromne przedsięwzięcie, ale też niezwykle

W momencie premiery płyty nie miało to

większego znaczenia, ale teraz musicie już

zwracać uwagę na fakt, że macie nie za wiele

materiału - półgodzinne koncerty były normą

w latach 60. Dysponujecie już pewnie nowszymi

utworami, sięgacie też może po jakieś

covery, żeby zaproponować fanom dłuższy,

energetyczny występ?

Mamy sporo nowego materiału, którym uzupełniamy

nasze sety, a na dokładkę dorzucamy

jeszcze cover Motörhead.

Skoro są nowe kompozycje, to pewnie i drugi

album Turbo jest już tylko kwestią czasu?

Już niedługo. Napisaliśmy już ponad połowę

naszego drugiego albumu, więc fani nie będą

musieli długo czekać na kolejną dawkę Turbo.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

TURBO 117


Powinno dojść do "Norymbergii 2.0", aby

sprawcy zostali ukarani.

HMP: Przedwczoraj ukazała się nowa płyta

Ibridomy "Norimberga 2.0".

Christian Bartolacci: Tak, i powiem Ci, że to

zawsze wspaniałe uczucie, gdy ukazuje się płyta

z moim wokalem. Ibridoma ma nowe

utwory, które chcemy prezentować na żywo.

Planowaliście wydać ją już zimą, a więc pięć

miesięcy wcześniej.

Data premiery wynika z decyzji podjętej przez

naszą wytwórnię Punishment 18.

W oficjalnym obwieszczeniu dotyczącym

"Norimberga 2.0" widnieje podziękowanie za

wokale dla Damiano Paolini. Jaką odegrał on

rolę?

Drugi proces Norymberski

W 1945 roku doszło w Norymberdze do rozprawy mającej na celu osądzenie

głównych zbrodniarzy wojennych za zbrodnie przeciwko ludzkości. Zdaniem

wokalisty włoskiego zespołu heavy metalowego Ibridoma, Christiana Bartolacci'ego,

znów istnieje potrzeba powołania podobnego organu sprawiedliwości. O

uprowadzaniu małych dzieci, oburzających praktykach w szpitalach, skorumpowanych

politykach, włoskiej emigracji oraz imigracji, zmierzchu ludzkości, a

także o tym, co widzi bóg, dowiecie się z poniższego wywiadu.

Nasz perkusista Alessandro Morroni jako

pierwszy opowiedział mi o problemie zaginionych

dzieci. Następnie napisaliśmy o tym

utwór. Chcemy o tym mówić, bo uprowadzanie

małych dzieci nie jest jednostkowym przypadkiem,

tylko codziennym zjawiskiem. To

coś okropnego. Oczywiście zdajemy sobie

sprawę, że nie wystarczy śpiewać, aby uporać

się z problemem, ale mamy nadzieję, że nasz

przekaz dotrze do słuchaczy, którzy z kolei

zastanowią się nad lirykami.

W Unii Europejskiej znika każdego roku

około 250 000 dzieci. Oznacza to, że średnio

co drugą minutę dochodzi w UE do jednej

tego rodzaju tragedii.

Ceną powinna być śmierć sprawców?

My nie jesteśmy bogami, aby wyrokować o

czyimś życiu lub śmierci. Na pewno dożywotnia

kara więzienia. Gdybyś podjął decyzję o

wymierzeniu kary śmierci, ktoś musiałby wykonać

egzekucję. W efekcie zrobiłaby się z tego

seria zabójstw. Nie potrafiłbym się do czegoś

takiego świadomie przyczynić. Ale kara

pozbawienia wolności w celi bez okna wydaje

mi się absolutnie konieczna. W pierwszej kolejności

starania powinny być jednak skoncentrowane

na odnalezieniu zaginionego dziecka.

Ile spośród dziesięciu nowych kompozycji

Ibridomy traktuje o tym problemie?

Tylko numer tytułowy. Innym poruszanym

przez nas tematem jest "plandemia". Zwracamy

uwagę na pacjentów pozostawionych samotnie

w szpitalach, pozbawionych kontaktu

z najbliższymi. Członkowie rodziny pacjentów

są zmuszani do siedzenia w domach. W

efekcie chorzy umierają w samotności. Tak

jest we Włoszech, a podejrzewam, że w innych

częściach świata również. OK, w szpitalach

pracują pielęgniarki i lekarze, ale to nie to

samo. Ostatnie chwile życia powinno spędzić

się w otoczeniu najbliższych. Taka jest myśl

przewodnia pierwszego utworu na płycie, pt.

"Ti ho visto andare via".

Damiano jest świetnym producentem posiadającym

studio, w którym zarejestrowałem

wszystkie swoje wokale na "Norimberga 2.0".

Łatwo mi się z nim pracowało. Zrobiłem wiele

podejść do poszczególnych kawałków, a on

wybrał wersje, które brzmiały najlepiej, i które

ostatecznie znalazły się na albumie. Gdy popełniałem

błędy, on natychmiast je wyłapywał

i naciskał na powtórzenie fragmentu. Bardzo

zależało mu, żebym zabrzmiał najlepiej, jak

potrafię. Jestem doświadczonym wokalistą,

więc sprawnie mi szło. Zresztą Damiano sam

uznał, że dobrze śpiewam.

Dlaczego postanowiliście zadedykować nowy

album Ibridomy zaginionym dzieciom i

ich rodzinom?

Pamięć o nich jest dla nas niezwykle ważna.

Foto: Ibridoma

Gdy zapoznałem się z szokującymi statystykami,

uznałem, że są wyolbrzymione. Nie uwierzyłem.

Poszukałem więcej informacji w Internecie,

zapoznałem się z konkretnymi przykładami

i dopiero poczułem ciężar problemu. Zawsze

istnieje nadzieja, że zaginione dziecko

się odnajdzie, ale... brak słów.

Podobno akcja poszukiwawcza odbywa się

błyskawicznie i każdy moment jest szalenie

istotny, ponieważ większość dzieci nieodnalezionych

w ciągu kilku godzin umiera. Tytuł

"Norimberga 2.0" nawiązuje bezpośrednio do

procesu z przełomu lat 1945 i 1946 wobec

przestępstw wojennych. Czy porywanie

dzieci uważasz za zbrodnię na miarę przestępstw

wojennych?

Tak. Zdecydowanie. To zbrodnia wojenna.

Śpiewasz go po włosku.

Chcieliśmy zapewnić, aby nasi włoscy fani dobrze

zrozumieli liryki otwierającego album kawałka.

Niektórzy Włosi nie posługują się biegle

językiem angielskim i nie wiedzą do końca,

o czym śpiewam po angielsku. Tym razem

skierowaliśmy do nich przekaz w przystępniejszy

sposób. Utwory "Pandemia" i "Where Are

You Tonight" dotyczą tego samego. Przykładamy

wiele wagi do mierzenia się z problemami

zjebanego świata. Piszemy liryki o otaczających

nas sprawach. Życie samo podsuwa nam

inspiracje do tworzenia muzyki. Może się zdarzyć,

że słuchając Ibridomy uśmiechniesz się

z radością, jednak tym razem potrzebujemy

opowiadać o okropnych sprawach. Zdarza mi

się przebudzić w środku nocy i pomyśleć:

"Dlaczego mi się to przytrafia? Dlaczego ludziom

tak się dzieje? No dlaczego?". W utworze "Pandemia"

śpiewam: "Animals are on the street / And

We Are Locked Up In The Cage / There Is Our

Home / Like a Mice Relieved To Death". Te słowa

nie są dosłowne, a chodzi w nich o to, że jesteśmy

zmuszani do pozostawania w domach,

robimy to, ale w zamian oczekujemy, że nasi

politycy podejmą właściwe dla wszystkich decyzje.

Tymczasem obawiam się, że politycy we

Włoszech myślą wyłącznie o pieniądzach.

(…)

Stąd też wojny i wiele pozornie niezrozumiałych

akcji. A przecież ludzie powinni sobie

wzajemnie pomagać i nie odwracać wzroku,

gdy stają twarzą w twarz z wymagającym reakcji

problemem. Musimy postępować z myślą

o wszystkich dookoła właśnie dlatego, że

nasi politycy tego nie robią, zaprzątając sobie

głowę czymś kompletnie innym niż dobro

ogółu. Istnieją dobrzy politycy, ale (Christian

kiwa głową z dezaprobatą, nie znajdując właściwych

słów, przyp.red.)… Oni dbają wyłącznie

o napychanie własnych kieszeń i tylko o

swoje klany. Czasami trudno byłoby zrozumieć

ich prawdziwe intencje, gdybyśmy sobie

118

IBRIDOMA


tego, o czym teraz mówię, nie uświadomili.

Mam wciąż nadzieję, że kiedyś to się zmieni.

Może doczekamy się kiedyś dobrych polityków.

Wierzę w młodzież o pozytywnym i uczciwym

nastawieniu.

Śpiewasz o podobnych kwestiach nie po raz

pierwszy, bo przecież już na trzecim albumie

Ibridomy "Goodbye Nation" (2014) zabrałeś

głos w obronie młodych ludzi emigrujących z

Włoch wbrew własnej woli, za chlebem. Tak

jak małe dzieci przenoszą się w inne miejsca

wbrew woli (uprowadzenie), tak też dorośli

wyjeżdżają do innych krajów wbrew woli, bo

nie byliby w stanie przeżyć u siebie. Basista

Ibridomy, Leonardo Ciccarelli, powiedział

mi w zeszłym roku (wywiad zamieszczony w

HMP 80, str. 98 - przyp. red.), że "Goodbye

Nation to oskarżenie wymierzone przeciwko

włoskim politykom, którzy nie zrobili niemal

nic, aby pomóc młodym ludziom znaleźć pracę,

a mimo tego narzekali, że Włosi emigrują

do innych krajów".

(po zastanowieniu): Zdarza się, że Włosi opuszczają

swój kraj, bo znaleźli się w trudnej sytuacji,

a politycy nie wywiązują się z zakresu

swojej odpowiedzialności. Trudno młodym ludziom

znaleźć pracę we Włoszech. Niektórzy

spośród naszych przyjaciół wyjechali. Przykre.

Polityków w ogóle to nie interesuje. Politycy

chcą pieniędzy dla siebie. Z drugiej strony,

mamy we Włoszech mnóstwo pięknych miejsc

turystycznych, w których można poszukiwać

pracy w gastronomii. W praktyce okazuje się,

że pracownicy restauracji często nie otrzymują

adekwatnych wynagrodzeń. Właściciele gastro

skarżą się na brak rąk do pracy, ale muszą zrozumieć,

że pracownikom płaci się pensje i nikt

nie będzie zasuwać za darmo. Owszem, prowadzenie

restauracji wiąże się z wieloma rozmaitymi

kosztami eksploatacji lokali, ale to

nie może zwalniać pracodawców z obowiązku

wypłacania pracownikom wynagrodzeń. Młodzież

pyta, dlaczego dostają tylko 3 euro za

godzinę zapieprzania? Ech, to żadna podstawa

do budowania przyszłości. Oczywiście

przyznam, że część restauracji wypłaca prawidłowe

pensje i tam jako tako da się pracować.

Mam nadzieję, że przyszłość przyniesie

pozytywną zmianę we Włoszech i w Europie.

Jednocześnie mnóstwo ludzi imigruje do

Włoch i okazuje się, że większość uprowadzonych

we Włoszech dzieci pochodzi nie z

rodzin włoskich, lecz z rodzin imigrantów.

Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje?

Zgadza się. We Włoszech mieszkają ludzie z

Południa, a więc z Afryki, ale też Palestyńczycy

przedostający się do Włoszech od strony

Morza Śródziemnomorskiego. Podróż

przez morze należy do wyjątkowo trudnych i

wyczerpujących. Niektórzy rodzice umierają

po drodze, pozostawiając samotne dzieci. Niektórzy

myślą: "Ok, kolejna śmierć, nie ma dnia,

abyśmy nie widzieli tego w TV". Nie przejmują się

i nie rozumieją powagi sytuacji. Tymczasem

ktoś ma nadzieję na lepsze życie w Europie,

marzy, że dostanie szansę na lepsze jutro, oraz

że znajdzie pracę, a zamiast tego umiera. Dalsze

losy dzieci nie są znane. Ze smutkiem i

niedowierzaniem obserwuję powszechną znieczulicę.

Mało kto odczuwa współczucie wobec

cudzych nieszczęść. A to, co dziś dotyka obcą

osobę, jutro może przydarzyć się nam. Uważam,

że wielu ludzi musi każdego dnia szarpać

się ze swoimi sprawami i walczyć o dobro

własnej rodziny, w związku z czym nie ma już

ani ochoty, ani siły, by wspierać pozostałych.

Samoogarnięcie się we współczesnym świecie

wymaga wiele wysiłku. Jeśli komuś powinie się

noga, może nie znaleźć niezbędnej pomocy.

Moim zdaniem, wszyscy ludzie na świecie powinni

jednoczyć się w poszukiwaniu skutecznych

rozwiązań.

Zauważmy, że wszystko, o czym opowiadasz,

ma ścisły związek z przekazem zawartym

w Twojej muzyce. Np. na czwartym

krążku Ibridomy "December" (2016) dzielisz

się przeżyciami po dotkliwej stracie. Podejrzewam,

że musiało zdarzyć się w Twoim

prywatnym życiu takie wydarzenie, które

wyostrzyło Twój zmysł empatii.

Pisałem "December" z perspektywy ogółu

ludzkości, a nie z perspektywy osobistej. Wiele

utworów z tamtej płyty odwołuje się do zalewającej

nasz świat trucizny, która została

wprost wskazana w tekście utworu "Land Of

Flames" (gościennie zaśpiewanym przez Blaze

Bayley'a). Ową truciznę wielu usiłuje wyprzeć

do podziemia, zakrywając ją sałatą i pomidorami,

a następnie żywi się tym. W kawałku tytułowym

"December" deszcz wszystko zmywa,

pozbywając nas przy okazji nierozwiązanych

dotąd problemów.

Dlaczego "Grudzień", a nie "Lipiec" lub

"Kwiecień"?

(śmiech) Grudzień jako ostatni miesiąc w roku

kalendarzowym symbolizuje zmierzch

ludzkości.

Czy zgodziłbyś się z moim przypuszczeniem,

że Ibridoma jest najbardziej empatycznym

zespołem heavy metalowym świata?

Staramy się zmierzać w tym kierunku, ale ocena

należy do słuchaczy.

Innym wyjątkowym włoskim zespołem jest

Trick Or Treat...

...Fantastyczna kapela...

Oni przejawiają dokładnie odwrotne podejście

do stawiania czoła ważkim problemom

społecznym - a mianowicie, obracają wszystko

w muzyczny żart.

Zaczynali jako cover band Helloween, a więc

od początku grają happy metal (Christian

podśpiewuje wesoło: "Helloween, Helloween..."

- przyp. red.). Pomagają fanom nabrać

dystansu do siebie i do świata. Potrzebujemy

tego. Jeśli ktoś chce zatracić się w dobrej zabawie

- proszę bardzo, Trick Or Treat to gwarantuje.

Lecz jeśli ktoś potrzebuje na poważnie

przyjrzeć się problemom świata, może

odnaleźć sporo tego typu zagadnień w muzyce

Ibridomy. Osobiście bardzo cenię Trick Or

Treat. Widziałem ich na scenie niezliczoną

ilość razy, a wiele lat temu Ibridoma nawet

zagrała z nimi wspólny koncert. Za każdym

razem, gdy występują w mojej okolicy, staram

się wybrać. Sama przyjemność.

Trick Or Treat wydało ostatnio nowy album

studyjny pt. "Creepy Symphonies". Przy

okazji przeprowadzę z nimi wywiad i zobaczymy,

co z kolei oni odpowiedzą na pytanie

o Ibridomę. O ile Wy jesteście niezwykle empatyczni,

to oni są niezwykle optymistyczni.

Zdecydowanie tak. Posiadam w swej kolekcji

CD wszystkie ich płyty. Często ich słucham i

bardzo mi się podobają.

Do tematu zaginionych dzieci Wy podeszliście

w pełni poważnie, ale można spojrzeć na

to również z innej perspektywy. Nieletni,

którzy sami uciekli z domu, również zaliczają

się do kategorii "zaginionych dzieci". Dziewięćdziesiąt

dziewięć procent z nich szybko

powraca, ale jeden procent najdzielniejszych

IBRIDOMA 119


kończy grając rock'n'rolla.

Prawdopodobnie zdarza się i tak, że niektóre

dzieci uciekają z domów dla sportu, ale na

naszej najnowszej płycie podejmujemy temat

tych zaginionych dzieci, które zostały uprowadzone/

porwane. Jednym z najsłynniejszych

przypadków takiego zaginięcia we Włoszech

było uprowadzenie córki Piera Maggio.

Smutna historia. Nie ma w niej nic wesołego.

Ciężko żyć przez wiele, wiele lat z wielką dziurą

w sercu. Ibridoma chce być z tymi ludźmi

i nie dopuścić, by o nich zapomniano.

Z pełnym szacunkiem i powagą (Christian

kiwa twierdząco głową - przyp. red.). Zmieńmy

temat. Czy możliwość występowania

przed publicznością jest najważniejszym powodem,

dla którego śpiewasz?

Wszyscy w Ibridomie uwielbiamy występować

i potrzebujemy widzieć żywą reakcję publiczności.

Po zakończeniu show zwykle rozmawiamy

z fanami o muzyce i życiu. Sprawia

mi to ogromną przyjemność, dlatego zostaję

do trzeciej lub czwartej nad ranem. Omawiamy

sytuacje poruszane w tekstach utworów,

wydarzenia muzyczne, detale instrumentów

itp. Pytam czasami: "a dlaczego nie uczysz się

muzyki?". Im więcej osób przychodzi na nasze

koncerty, tym fajniej. Potrzebujemy grać, żeby

żyć. Nie jest to nasze finansowe źródło utrzymania,

ale nie wyobrażamy sobie, abyśmy żyli

bez grania muzyki na żywo. Czuję niedosyt,

że udzielam dziś wywiadu, a po nim nie wychodzę

zaśpiewać. Akceptujemy, że nie każde

nasze show należy do naszych najlepszych, ale

zawsze dajemy z siebie wszystko. Lubię angażować

się w stu procentach, biegać i nawiązywać

kontakt z tłumem. Dbam o własną kondycję,

nie piję, wysypiam się w ciągu tygodnia.

Poprzez występowanie realizujemy swoje marzenia.

Mam nadzieję, że ludzie to zauważają

i doceniają. Chcemy, aby życie fanów stało się

lepsze, przynajmniej tego jednego wieczoru,

gdy słuchają nas na żywo. Publiczność jest

kluczową częścią każdego show. Inspiruje nas.

Kiedyś supportowaliśmy Blaze Bayley'a. Widziałem

niesamowity, porywający, a możliwe

że najlepszy w moim życiu występ, mimo że

przyszło tylko pięćdziesiąt osób. Blaze okazał

się nieprzeciętnie charyzmatycznym wokalistą.

Zapamiętałem jego postawę jako wzorową.

Tak to się powinno robić.

Jakie są przyszłe plany koncertowe Ibridomy?

Jutro gramy gig obok naszego miasteczka Perugia

w centralnej części Włoch (dokładnie

Bet Café, miejscowość Monte San Giusto,

prowincja Macerata, region Marche). Planujemy

show w Turynie, Rzymie i gdzieś na południu

Włoch. Chcielibyśmy grać jak najwięcej.

W tej chwili czekamy na letnie festiwale. Z

powodu restrykcji może się zdarzyć, że jakieś

zagraniczne zespoły odpadną z rozpiski i wówczas

chcielibyśmy załapać się na ich miejsce.

Współpracujemy też z kilkoma zespołami nad

organizowaniem gigów. Docelowo zależy nam

na graniu do czterech razy w miesiącu. Jak

tylko nadarzy się jakaś okazja, będziemy gotowi.

Jeszcze zanim zacząłeś śpiewać w Ibridomie

Foto: Ibridoma

(2001), dzierżyłeś mikrofon w innym włoskim

zespole heavy metalowym - Scala Mercalli.

Kapela ta nadal istnieje, wydaliście cztery

albumy studyjne i nadal zdzierasz u nich gardło.

Czy powiedziałbyś z perspektywy czasu,

że Ibridoma i Scala Mercalli były równie

ważne dla Twojego artystycznego rozwoju?

Tak, oba są ważne, noszę je głęboko w sercu.

Najpierw śpiewałem w Ibridomie. W 2001r.

perkusista Alessandro Morroni zadzwonił do

mnie z pomysłem założenia Ibridomy. Nasz

ówczesny gitarzysta Pietro zaproponował nazwę.

Ja wolałem, żeby zespół nazywał się

Lady Of Darkness (w 2005r. taki tytuł nadaliśmy

debiutanckiej EP), ale pozostali uparli

się na Ibridoma (z języka włoskiego hybryda,

np. hybryda różnych inspiracji). Wkrótce po

2001 roku Scala Mercalli zaprosiła mnie na

próbę (to był już rok 2002), wykonaliśmy cover

Deep Purple "Child In Time" i za sprawą

tego wydarzenia do nich dołączyłem. Uznali

mnie za dobrego wokalistę (Christian mówi to

z ogromną i nieskrywaną przyjemnością -

przyp. red.). To dla mnie zaszczyt, móc

współtworzyć Scalę Mercalli. Wraz z obiema

kapelami nieraz występowałem w różnych zakątkach

Europy, supportując m.in.: Tarję,

Kamelot, W.A.S.P., Lacuna Coil, Manowar,

Queensryche, Rhapsody Of Fire, Blaze

Bayley. Jako ciekawostkę dodam, że często

komponuję na gitarze nowy materiał dla

Ibridomy, natomiast na każdy album Scala

Mercalli stworzyłem po balladzie. Posiadam

w domu sporo różnych modeli gitar. Niemniej

jednak, to wokal jest moim głównym instrumentem

z wyboru. Podczas koncertów obu zespołów

tylko śpiewam.

Wspomniałeś o genezie nazwy Ibridoma.

Okazuje się, że nie śpiewałeś tylko w zespołach

heavy metalowych, ale też gościnnie

udzielałeś się w formacjach death metalowych

- takich jak np. Antagonism, Hesperia

i Osseltion. Wiesz, jakoś trudno byłoby mi

wyobrazić sobie, jak growlujesz.

Te zespoły mają własnych, stałych wokalistów.

Ja zazwyczaj śpiewam tradycyjny

heavy metal, a kiedy już goszczę u zespołów

death metalowych, to i tam posługuję się typowym

dla siebie głosem, a więc takim samym,

jaki słyszysz w Ibridomie. Ja nie growluję.

Potrafię chrumkać jak świnia (chrumchrum-chrum,

śmiech - przyp. red.), ale to nie

growl. Czasami lubię naśladować Dave'a

Musteina z Megadeth.

O ile pamiętam, robisz to w nowym utworze

Ibridomy "Into This Sea" (zwłaszcza we fragmencie

"I hope we will remember" od 2:20 do

2:23 - przyp. red.).

Tak. Treat Or Trick robią żarty muzyczne na

okrągło, a Ibridomie też się to zdarza, gdy dla

zabawy naśladuję Dave'a Mustaina. W naszej

salce prób mamy zawieszony na ścianie

plakat Dave'a. Uważamy go za muzycznego

boga. Mój nauczyciel zwykł kiedyś mawiać -

"Jeśli się pomylisz, popatrz na Mustaine'a, bo on

wszystko widzi" (śmiech). A gdy nasz perkusista

Alessandro Morroni zgubi pałeczki od perkusji,

gitarzysta Marco Vitali przypomina

mu: "Mustaine patrzy na Ciebie". (śmiech)

Czy używacie od lat tej samej salki prób?

Tak. Od 2001 roku ćwiczymy u mnie na strychu.

Zaaranżowaliśmy to magiczne miejsce

wraz z Alessandro i jego ojcem. Czujemy się

tam jak w naszym drugim domu, a na ścianach

powiesiliśmy sporo zdjęć, plakatów (np.

Iron Maiden, Bon Jovi, Dave Mustaine) i pamiątek.

Możesz to zobaczyć na videoklipie

Ibridomy nakręconym do coveru Il Volo

"Grande Amore".

Na pewno sprawdzę. Bardzo dziękuję za

rozmowę.

Dziękuję, było przyjemnie. Zawsze chętnie

rozmawiam, przy czym jeszcze uczę się języka

angielskiego. Jego znajomość szlifuję zwłaszcza

podczas pisania liryków. Wybierając się za

granicę na wspólne koncerty z zespołami angielskojęzycznymi

(np. z Anglii), posługujemy

się ich językiem. Pozdrawiam wszystkie osoby

czytające ten wywiad.

Sam O'Black

120

IBRIDOMA


Wehikuł czasu

Tytuł wywiadu to oczywiście dwuwyrazowe podsumowanie tego, co Sonia

mówi o swojej pasji do lat 80. Z drugiej strony sam wywiad też miał okazję

trafić do mini wehikułu czasu. Był przygotowany jako "rozmowa" mailowa jeszcze

przed oldschoolowym combo, czyli trasą z Enforcer i Ambush. Sonia odpowiedziała

dopiero po koncertach, dlatego niektóre odpowiedzi rozjeżdżają nam się w

czasie.

HMP: Twoja muzyka to takie "best of" drugiej

połowy lat 80. Obok tradycyjnego heavy

metalu słychać u Ciebie Femme Fatale

("Addicted to the Night"), Mötley Crüe

("Accelerate"), a nawet Whitesnake ('The

Midnight Hour"). Jesteście tak spójni muzycznie

i wizerunkowo, że mam wrażenie, że

ten okres to ulubiony czas w muzyce dla Was

wszystkich.

Sonia Anubis: Rzeczywiście mam hopla na

punkcie lat 80., zwłaszcza, jak mówisz, ich

drugiej połowy. Najlepszy czas dla muzyki to

okres między 1986 a 1989 rokiem. Kręcą

mnie lata 80. nie tylko pod kątem muzyki, ale

tez mody, samochodów, filmów, architektury,

czy w ogóle całej estetyki. Sama chciałabym

ożywić ten okres odtwarzając ten styl w najbardziej

autentyczny sposób, jaki to tylko możliwe.

Cobra Spell jest dla mnie jak wehikuł

czasu.

koncertów i musieliśmy robić sobie każdego

dnia makijaż i ogarnąć kostiumy, doszliśmy

do poziomu profesjonalnego. Teraz idzie nam

jak z płatka.

Patrząc na Wasze zdjęcia, mam wrażenie, że

dobrze "przestudiowaliście" sesje zdjęciowe

zespołów z końca lat 80.

Kocham fotki takich kapel jak Cinderella,

Kiss czy Mötley Crue.

Żaden z muzyków Cobra Spell nie żył w latach

80 (żeby nie było, ja też nie. Jedynie

wczesne dzieciństwo spędziłam w latach 80.

i miałam tego pecha, że jak byłam w Waszym

wieku lata 80. były totalnie passe i

W heavy metalu gra coraz więcej dziewczyn.

Jesteście zespołem, w którym znaczną część

tworzą kobiety (i co rzadkie w takiej konfiguracji,

miałyście mężczyznę na wokalu), więc

może będziesz znała odpowiedź na to pytanie

- co sprawiło, że coraz więcej dziewczyn

ma odwagę zakładać heavymetalowe zespoły

lub w nich grać?

Myślę, że pojawienie się większej ilości kobietmuzyków

sprawia, że występuje w ogóle taki

wzór do naśladowania. A to jest bardzo ważne.

Dobrze, żeby takie wzorce się pojawiały,

bo to inspiruje inne dziewczyny czy kobiety,

żeby nie bały się grania na instrumencie. Fakt,

że ilośc kobiet w metalu i rocku w porównaniu

do facetów jest bardzo nierówna, to smutna

prawda, ale to się da zmienić. Czuję, że i ja

mogę na tym polu coś zdziałać.

Niedługo ruszacie na idealną dla Was trasę.

Na koncerty Enforcer i Ambush przyjdą ludzie,

którym powinien się Cobra Spell podobać.

Jak trafiliście na tę trasę?

Tak, to wspaniałe doświadczenie być w trasie

z zespołami takiej klasy. To bardzo profesjonalni

muzycy, a poznanie ich skończyło się

zawiązaniem wielu przyjaźni. Poza tym, naprawdę

na każdym koncercie była masa ludzi.

To absolutnie cudowne! Trzeba nam większej

ilości tego rodzaju tras z kapelami, które oddają

część oldschoolowym klimatom. Że coś

takiego w ogóle było możliwe, sprawił Daniel

z Roadmaster Bookings, który umawiał nam

koncerty.

Olof z Enfrocer mawia w wywiadach, że to

Enforcer odrodził klasyczny heavy metal i

Wokalista, który zaśpiewał na EP "Anthems

of the Night", Alexx Panza, udzielił nam

kiedyś wywiadu z ramienia Hitten. Mówi,

że przełom lat 80. i 90. to jego zdaniem najlepszy

czas dla muzyki. Domyślam się, że to

nie tylko jego zdanie w szeregach Cobra

Spell. Co czyni ten czas i tę muzykę tak wyjątkową?

Oboje dzielimy tę opinię! Ta estetyka lat 80.

w pewniej sposób jest bardzo wdzięczna i fajna.

Po prostu ją kocham. No i chodzi w niej o

dobrą zabawę, a to uwielbiam!

Co się wydarzyło, że ledwie po wydaniu EP

zastąpiła go Kris Vega?

Cobra Spell stała się ostatnio moim głównym

priorytetem i chciałabym, żeby wyrosło z niej

coś wielkiego. A to oznacza, że będziemy grać

wiele koncertów, a nawet może długie trasy,

co zresztą już zrobiliśmy. Ale dla Alexxa ten

sposób działania był niestety niewykonalny ze

względu na jego normalną, etatową pracą. Ma

inne priorytety. My to szanujemy i dlatego

właśnie zdecydowaliśmy się działać dalej, jednak

z nową osobą na wokalu. Z Alexxem

wciąż jesteśmy kumplami i być może kiedyś w

przyszłości znów zaśpiewa z nami na scenie.

Kto wie? Kristina jest rewelacyjną wokalistką

z Hiszpanii, nauczyła się całej setlisty w

mgnieniu oka. Po przesłuchaniu jej, pojammowaliśmy

i od razu zaskoczyło. Zagraliśmy z

nią już wiele koncertów, stała się moją najlepszą

przyjaciółką, jest wspaniała i w ogóle kocham

ją!

Nie tylko muzyką, ale też wizerunkiem przywołujecie

okres drugiej połowy lat 80. Wyglądacie

świetnie! Dużo pracy wkładacie w

skompletowanie ciuchów i znalezienie odpowiednich

plenerów na zdjęcia?

(śmiech) Dzięki! Trochę czasu wkładamy w

ten nasz look. Ponieważ zagraliśmy już nieco

Foto: Cobra Spell

uznawane za kicz, który nie powinien wrócić).

Jak odbieracie te czasy, jako jakąś zamkniętą

epokę historyczną, którą "odtwarzacie",

czy raczej jako jakąś ciągłość kontynuację?

Jest coś mistycznego w tej dekadzie i chciałabym

ją przeżyć. A jako że nie da się tego zrobić,

trzeba w jakiś sposób tę dekadę przywrócić.

I żeby jakoś poczuć się, jak w latach 80.

próbuję sama ją odtworzyć.

zapoczątkował ruch NWoTHM. Trudno

powiedzieć czy ma rację, ale dla wielu osób

tak właśnie jest. Myślisz, że z tego względu

koncerty u boku Enforcer dobrze wpłyną na

Waszą rozpoznawalność?

Oni wraz z innymi fajnymi kapelami zdecydowanie

odegrali wielką rolę w przywróceniu

heavy metalu w stylu lat 80. na deski scen.

Bycie częścią tej trasy było dla nas bardzo

wartościowym doświadczeniem, które przysporzyło

nam wiele nowej publiki!

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

COBRA SPELL 121


Ludzie Zachodu

Nie ukrywam, że różnie to bywa z zespołami z którymi przychodzi mi

prowadzić wywiady. Dzisiejsza scena ma do zaoferowania wprost ogrom dobrej

jakości heavy metalu, ale problem w tym, że spora jego część jest po prostu poprawna.

Robią ją maniacy, czujący tego ducha oldschoolu, nierzadko to nawet naprawdę

zdolni muzycy i nawet nie wiadomo do czego tu się w sumie doczepić, ale

cholera, ta muzyka po prostu nie chwyta. Dlatego zawsze z ogromną nadzieją czekam

na strzał, który choć trochę przyspieszy bicie serca. No i z Knight and Gallow

się udało. Na wieść o grupce chłopaków, którzy na pierwszy rzut oka wyglądają

jakby właśnie wyrwali się z zajęć ze swojego high school, gdzie dopiero co statystowali

do kolejnego filmu o bitwach zespołów szkolnych, poczułem pewne obawy.

Spodziewałem się materiału nieopierzonego albo bez wyrobionego charakteru. Ale

posłuchawszy demówki "Men of the West", wyczułem że te młokosy musiały chyba

osłuchać się z naprawdę dobrymi inspiracjami, a gdy dowiedziałem się, że za

wydanie albumu zabrało się samo No Remorse Records, niepokój zamienił się już

w konkretne oczekiwania, które nie zostały zawiedzione. Wokalista Nick Chambers

i perkusista Ryan Keeley to co prawda dosyć konkretni i nie przesadnie gadatliwi

goście, ale jak sądzę udało mi się wyciągnąć od nich całkiem sporo ciekawych

informacji o albumie i historii zespołu, która nie ukrywam że naprawdę

mnie zaciekawiła. Posłuchajcie "For Honor And Bloodshed", a jak myślę zaciekawi

i Was.

HMP: No panowie, na początek muszę powiedzieć

że jestem na Was trochę zły - najpierw

robicie jedną z najciekawszych demówek

ostatnich lat, a potem każecie czekać

prawie dwa lata na pełen album! Nie spieszyło

Wam się! (śmiech)

Ryan Keeley: Tak, przepraszamy że to trwało

tak długo! Włożyliśmy w to dużo pracy i mam

nadzieję, że ludziom spodoba się to, co usłyszą.

Tak zupełnie serio, to warto było czekać.

Bardzo Wam gratuluję, bo "For Honor And

Bloodshed" to kawał świetnej płyty!

Nick Chambers: Dziękujemy! Takie miłe słowa

naprawdę wiele znaczą.

Debiutujecie na każdym możliwym polu.

Jeśli wierzyć nieomylnemu metal-archives,

żaden z Was nie miał wcześniej doświadczenia

jako muzyk metalowy. To prawda?

Nick Chambers: Tak, to nasz pierwszy raz w

prawdziwym, metalowym zespole, oprócz grania

w szkole średniej itd.

Ryan Keeley: Osobiście, sam jammowałem

sobie do metalowych utworów, ale kończyłem

w trzech różnych zespołach indie rockowych,

aż trafiłem tutaj. Zawsze chciałem grać metal

i cieszę się, że w końcu daję temu ujście.

Chyba można powiedzieć, że jako tacy (debiutanci),

już odnieśliście pewien sukces i zaistnieliście

dosyć wyraźnie na scenie NWO

THM. Choćby występ u boku Ross the

Boss czy wydawanie się w No Remorse, to

w metalowym undergroundzie spore osiągnięcia

- zwłaszcza, że mówimy o tym jeszcze

przed wyjściem Waszego pierwszego albumu.

Po jego przesłuchaniu mam podstawy

myśleć, że w przyszłości może być jeszcze

lepiej.

Nick Chambers: Granie z Rossem było dla

mnie spełnieniem osobistego marzenia. Manowar

jest moim ulubionym zespołem, a rozmowa

z takim bogiem metalu jak Ross, była

szczerze mówiąc jednym z najlepszych doświadczeń

w moim życiu. Mam nadzieję, że w

przyszłości będziemy mogli grać z wieloma

klasycznymi zespołami. Graliśmy już z takimi

świetnymi bandami jak Haunt, Saber czy

Fortress i jesteśmy podekscytowani tym, co

może przynieść przyszłość.

Czy za takim "mocnym" początkiem stoi jakaś

szczególna praca pozamuzyczna? Udało

Wam się nagrać bardzo dobry materiał, ale

jak wiadomo to bardzo często nie wystarczy,

żeby zostać zauważonym. Jak sądzicie, z

czego wynika to, że mnóstwo świetnych zespołów

nie odnosi należnego im sukcesu,

choćby na poziomie undergroundu, w postaci

kilku lepszych koncertów i profesjonalnie

wydanej płyty?

Ryan Keeley: Włożyliśmy mnóstwo czasu w

proces nagrywania. Spędziliśmy wiele długich,

nieprzespanych nocy w naszej sali prób, starając

się złożyć w całość to, co mieliśmy. Same

piosenki były już albo napisane, albo składane

w całość na próbach. Z pewnością jest dużo

pracy, którą musisz włożyć jako zespół, czy to

w marketing, czy w nagrywanie i ta praca będzie

zauważalna. Z mojego punktu widzenia

sukces w tego rodzaju branży wynika z dużej

ilości pracy, dobrego wyczucia czasu i odrobiny

szczęścia, i niestety nie ma konkretnego

sposobu, aby przewidzieć co odniesie sukces

lub jak ludzie zareagują na album.

Wróćmy do koncertu z Ross The Boss - to

naprawdę był Wasz pierwszy występ? Jak do

tego doszło i jakie macie wspomnienia z tego

gigu?

Ryan Keeley: To było naprawdę fajne doświadczenie

i na pewno zostanie w naszej

pamięci na długo. Fakt, że mogliśmy grać razem

z Rossem, był nieco surrealistyczny, ponieważ

był to faktycznie nasz pierwszy koncert

jako zespołu.

Nick Chambers: Właściwie, to jeszcze zanim

mieliśmy drugiego gitarzystę czy basistę, kontaktowałem

się z miejscem w sprawie koncertu,

więc w zasadzie mieliśmy 6 miesięcy na nagranie

dema, znalezienie brakujących członków

i ćwiczenie wystarczająco dużo, aby być

gotowym na koncert.

A jak doszło do współpracy z No Remorse?

Nick Chambers: Andreas skontaktował się z

nami, a No Remorse jest jedną z moich ulubionych

wytwórni, wydających takie zespoły

jak Throne of Iron i Eternal Champion,

więc nie było nad czym się zastanawiać, czy

wskakiwać na ten pokład.

Foto: Knight And Gallow

No Remorse to jedno, ale nad powstaniem

"For Honor And Bloodshed" czuwało jeszcze

kilka innych ciekawych nazwisk, takich jak

122

KNIGHT AND GALLOW


Jeff Black z Gatekeeper czy mój rodak, Bart

Gabriel. Nie mogę nie spytać szczególnie o

tego ostatniego. Jak oceniacie tę współpracę?

Ryan Keeley: Jeff poświęcił naprawdę wiele

czasu na produkcję tego albumu. Po nagraniach

nie wiedzieliśmy tak naprawdę, jak go

miksować i po części dlatego wydanie zajęło

trochę czasu. Jeff wysłał nam wiadomość krótko

po wydaniu naszego dema, a my wiedzieliśmy

od razu, że to się uda. Jeśli chodzi o

Barta, to wykonał fantastyczną robotę masteringową

(jak zawsze), ale nie mieliśmy z nim

żadnego osobistego kontaktu. Wszystkie odbywały

się przez No Remorse.

Pokuszę się o stwierdzenie, że Bart i zespół

jego żony - Crystal Viper, często pełnią

funkcje "ambasadorów polskiego heavy metalu"

za granicą. Czy ta współpraca była dla

Was okazją do zapoznania się z jakimiś polskimi

zespołami? A może znaliście coś z naszego

kraju już wcześniej?

Nick Chambers: Niestety nie sądzę, żeby

którykolwiek z nas był zbyt dobrze zorientowany

w polskim metalu, ale jeśli masz jakieś

rekomendacje - wal śmiało.

Cóż, jest tego trochę, chyba wyślę Wam listę

z rekomendacjami w osobnym mailu

(śmiech). Ale pytam o polską scenę z jeszcze

jednej przyczyny. Nasz kraj jest stosunkowo

nieduży, a tradycyjny heavy nie jest tu specjalnie

popularny. Zespołów jest mało i

niemal każdy nowicjusz spotyka się z zainteresowaniem

i otwartością wśród "kolegów

z branży". Krótko mówiąc - według moich

obserwacji, młode ekipy metalowe trzymają

się tu razem i wspierają w miarę możliwości.

Czy w USA, gdzie scena jest ogromna i

wciąż się rozrasta, sytuacja jest podobna?

Widzę oczywiście pewną komitywę na

szczeblu zespołów z kilkuletnim stażem, ale

jak jest z zupełnymi początkującymi?

Ryan Keeley: W tym gatunku, a szczególnie

w naszym regionie, mieliśmy mnóstwo radości

poznając zespoły z którymi graliśmy. Takie

nazwy jak Saber, Fortress, Haunt i Siege to

naprawdę fajni faceci. Przyjaźnimy się również

z chłopakami z Ryghar z Teksasu i Throne

of Iron z Illinois, więc jest to dość zwarta

społeczność, mimo że dzielą nas tysiące kilometrów.

Wśród inspiracji wymieniacie klasyków w

stylu Manilla Road, ale i młodsze kapele jak

Visigoth, Eternal Champion czy Gatekeeper.

Muszę przyznać, że jestem ogromnym

fanem tych zespołów, ale dopiero Wy otworzyliście

mi oczy, że np. Visigoth to już nazwa,

którą można wymieniać w jednym rzędzie

z klasykami lat 80. Jak dotąd to wciąż

byli dla mnie "początkujący goście" i ani się

spostrzegłem, gdy zaczęli lądować na czubkach

festiwalowych plakatów i być wymieniani

jako inspiracje muzyczne dla nowego

pokolenia.

Nick Chambers: Oczywiście, takie zespoły

jak Gatekeeper, Eternal Champion i Visigoth

mają na nas zdecydowanie ogromny

wpływ i myślę, że to takie świadectwo tego

gatunku, w którym młode zespoły mogą wpływać

na jeszcze młodsze, aby grały oldschoolową

muzykę. To jest wspaniałe w metalu. Zawsze

znajdzie się ktoś nowy, kto będzie to

podtrzymywał.

Obserwuję młodą scenę heavy metalową i

mam takie spostrzeżenie, że o ile na początku

była to fala zespołów w stylu Enforcer,

Striker, Skull Fist itp., które skupiały się na

"metalu o metalu", patrząc głównie w stronę

herosów z NWOBHM, Judas Priest czy

niemieckiego Accept, zaś obecnie obserwuję

istny wysyp dziedzictwa amerykańskich epic

metalowców, w stylu Manowar i Manilla

Road - na pewno nie bez znaczenia były tu

sukcesy zespołów o których wspomnieliśmy

wyżej. Wy również wpisujecie się w ten

trend. Zauważyliście go?

Nick Chambers: Na początku nie do końca.

Nie zwracałem na to zbytniej uwagi, dopóki

nie natknąłem się na Eternal Champion i

Visigoth. Ale muszę przyznać że uwielbiam

ten fakt, że jest dużo metalu o tematyce sword

& sorcery - to mój ulubiony rodzaj utworów i

miło jest słyszeć nowe zespoły, które je robią.

"For Honor And Bloodshed" to wg mnie

dosyć oryginalny materiał, mimo tego że prezentuje

do bólu klasyczna formę. Uważam,

że choćby jego otwarcie, czyli następujący

zaraz po intro "Men of the West" to całkiem

odważny początek. Wybraliście na otwieracz

najdłuższy i najbardziej rozbudowany numer

z całej płyty (no, powiedzmy że jeden z

dwóch najbardziej rozbudowanych).

Nick Chambers: Zdecydowaliśmy się na

"Men of the West" jako otwieracz, ponieważ

była to pierwsza piosenka, którą napisałem

dla zespołu i naprawdę nie mogłem sobie wyobrazić

innego początku albumu. Zazwyczaj

używamy jej też do otwierania koncertów.

Ryan Keeley: Jak dla mnie nie było innej

piosenki, która mogłaby zapoczątkować album.

Tak, jest to długi utwór łącznie z intro,

ale czuję że ma to brzmienie, które pasuje na

początek, przed zanurzeniem się w resztę albumu.

Bardzo chętnie wracam do kolejnego na

płycie "Godless" - mam wrażenie Nick, że

wokalnie trochę wzorowałeś się na Quorthonie

(podobnie śpiewasz jeszcze w ostatnim

"Black Swordsman"). Inspiracja byłaby jak

najbardziej na miejscu, zwłaszcza biorąc pod

uwagę atawistyczną tematykę utworu.

Nick Chambers: Tak, Quorthon to prawdziwa

legenda, a Bathory zawsze był jednym z

moich ulubionych zespołów. Uwielbiam jego

wczesny materiał inspirowany Venom, ale

wolę ten późniejszy, z nordyckimi motywami

i śpiewnymi wokalami. Zwłaszcza "Blood on

Ice".

"Godless" to chyba też najmocniejszy tekst

na całej płycie. Traktujecie go poważnie, niesie

dla Was jakiś przekaz czy jest zwykłą

muzyczną opowieścią?

Nick Chambers: Muzykę i historię, którą

próbuję opowiedzieć traktuję poważnie, ale

nie traktuję zbyt poważnie siebie. Tekst jest

oparty na historycznym serialu fabularnym na

Netflix, pod nazwą "Upadek Królestwa". Jest

to w zasadzie opowieść o zemście, osadzona w

Anglii, w okresie inwazji wikińskich.

Jakby w kontraście do niego, w takich

utworach jak np. "Lord of the Sword" słychać,

że nie boicie się też melodyjniejszych

wpływów europoweru (oczywiście w rozsądnych

proporcjach). Mam wrażenie, że w

dzisiejszych czasach wiele zespołów niemal

wstydzi się przyznać do czerpania z Blind

Guardian albo wczesnego Hammerfall, a to

przecież zespoły które mimo lepszych i gorszych

momentów, coś dla metalu znaczą.

Nick Chambers: Tak, być może przesadziliśmy

z ilością solówek w tej piosence. Myślę,

że moje najważniejsze inspiracje z europejskiej

sceny pochodzą od takich zespołów jak Sortilege

czy Cloven Hoof. Powiedziałbym też,

że Helloween to dla mnie kolejny ogromny

wpływ z Europy.

Powiedzmy jeszcze dwa słowa o "God's

Will". Nie wiem czy to zasługa kompozycji

czy wokali, ale dla mnie to utwór trochę z

innej bajki, jakby w nieco innym duchu niż

cała reszta płyty.

Ryan Keeley: Masz rację! Ta piosenka była

moją pierwszą prawdziwą próbą instrumentalnego

złożenia utworu, a kiedy ją pisałem myślałem,

że może być trochę za ciężka czy nie

pasująca do albumu. Kiedy już skończyłem

składać jej strukturę i zaprezentowałem reszcie

zespołu, po prostu wzięliśmy ją, akceptując

jej eksperymentalność. Część mnie cieszy to,

że jest trochę inna i nieoczywista, ale nie spodziewałem

się, że będzie to dla wielu ulubiony

utwór.

Jesteśmy właściwie w przededniu ukazania

się "For Honor And Bloodshed". Jak widzicie

dzisiaj przyszłość Knight & Gallow? Czy

czegoś oczekujecie po swoim debiucie? No i

czy macie już jakieś plany na dalszą działalność?

Ryan Keeley: Jestem bardzo podekscytowany

wydaniem albumu i przyszłością zespołu.

Wło-żyliśmy dużo pracy w tę płytę i mam

nadzieję, że to zaprocentuje. Kto wie, może

następna będzie jeszcze bardziej odjechana!

Nick Chambers: Tworzymy teraz zdecydowanie

jeszcze więcej muzyki i mogę zapewnić,

że piosenki na naszej następnej płycie zachęcą

wszystkich do headbangingu!

Wielkie dzięki za rozmowę! To była dla mnie

wielka przyjemność, mam nadzieję że dla

Was również. I nie mogę się doczekać, żeby

zobaczyć Was w Polsce!

Nick Chambers: Bardzo dziękuję za wywiad

i wsparcie. Mam nadzieję że pewnego dnia

uda nam się dotrzeć na jakiś polski festiwal!

Ryan Keeley: Nie możemy się doczekać okazji

na przyjazd do Europy!

Piotr Jakóbczyk

KNIGHT AND GALLOW 123



Heavy Metal Never Dies!

W zasadzie Midnite Hellion nie jest zespołem idealnie trafiający w moje

gusta, a jeśli już, to najbliższy był temu na swoim debiutanckim EP "Enter the

Unknown" z 2012 roku. Ale jak się okazuje to obecna forma, reprezentowana

przez ostatni krążek zespołu "Kingdom Immortal", jest tą drogą, którą panowie

chcieli podążać od początku swojego istnienia. No cóż, pozostaje mi jedynie ten

fakt zaakceptować i mimo wszystko cieszyć się muzyką, która nawet jeśli nie jest

dla mnie idealna, to na pewno nie mogę odmówić jej wysokiego współczynnika jakości.

Bo to po prostu dobrze skrojony, tradycyjny heavy metal, z mocniejszymi,

może nawet nieco thrashującymi momentami i całą masą ducha rock and rolla.

Ale temat wad i zalet najmłodszego dziecka amerykanów pogłębiłem w recenzji,

którą znajdziecie parę stron dalej. Poniżej natomiast, polecam rozmowę z liderem

zespołu - perkusistą Drew Rizzo, który swoją pozytywną energią zaraża nawet

drogą internetowej korespondencji. Myślę że powinniście to wyczuć także podczas

lektury, a może i podczas słuchania "Kingdom Immortal"? Spróbujcie!

HMP: Cześć Drew! Minęło kilka miesięcy

od ukazania się "Kingdom Immortal", ale to

wciąż dosyć świeża sprawa, więc jak myślę

entuzjazm związany z wydaniem nowej płyty

jeszcze nie opadł?

Drew Rizzo: Cześć! Zdecydowanie się zgadzam,

sprawy wkoło "Kingdom Immortal"

dopiero ruszyły. Już za kilka tygodni rozpoczynamy

nasz pierwszy cykl tras koncertowych

promujących album, koncertując po Stanach

Zjednoczonych z Anvil i White Wizzard

w czerwcu i lipcu, więc cieszymy się, że

możemy zaprezentować album nowym słuchaczom,

a także ponownie zobaczyć się z

obecnymi fanami.

Wydaje mi się czy postawiliście tym razem

na jeszcze klasyczniejsze, bardzie heavy metalowe

brzmienie i kompozycje, niż na debiutanckim

"Condemned to Hell"? Mam na

myśli, że poprzedniczka wydawała mi się

odrobinę agresywniejsza.

Tak naprawdę nic się nie zmieniło pod względem

sposobu, w jaki skomponowaliśmy materiał

- nadal pisaliśmy z serca. Myślę, że wiele

wynika z produkcji i samego procesu nagrywania,

a także z tego, gdzie byliśmy mentalnie w

tym czasie. Na przykład "Condemned to

Hell" był nagrywany przez pewien czas w lokalnym

studiu, o ile tylko czas na to pozwalał,

więc nadal aktywnie występowaliśmy na żywo,

żonglując w tym czasie naszą codzienną

pracą. W przypadku "Kingdom Immortal"

pojechaliśmy do Pyramid Sound Studios w

Ithaca w stanie Nowy Jork, które znajduje się

około pięciu godzin od domu, więc nie mieliśmy

żadnych zakłóceń i skupiliśmy się tylko

na nagrywaniu, w bardziej zrelaksowanym klimacie.

Udało nam się ukończyć nagrywanie w

ciągu zaledwie sześciu dni.

Z drugiej strony, słuchając takiego "Resurrected"

odniosłem wrażenie że musieliście podczas

jego komponowania słuchać sporo Pantery

albo nawet późnej Metalliki?

To zabawne, że wspominasz o "Resurrected",

ponieważ ta piosenka była pierwotnie przeznaczona

do "Condemned To Hell". Po prostu

ten utwór nie był jeszcze gotowy na tamtą

płytę, więc odłożyliśmy go na bok, aby upewnić

się, że będzie odpowiedni dla następnej.

Uważam, że ten dodatkowy czas zdecydowanie

się opłacił. To zabawne, ponieważ tak naprawdę,

to nie mamy jako takich wpływów

podczas komponowania materiału. Rich i ja

spotykamy się tylko z gitarami, gramy materiał,

jammujemy i obserwujemy co wyjdzie "z

rękawa", aby uzyskać pomysły na riffy, więc

można powiedzieć - karmimy się nawzajem

energią. Stamtąd zabieram pomysły na riffy

do domu i aranżuję je w GuitarPro, a następnie

na próbach, już za pomocą instrumentów

udoskonalamy kompozycje. Rozpoczęliśmy

już ten proces pisania z Charlesem na następny

album i mamy wiele fajnych rzeczy. Czasami

na te nasze "sesje pisania" przynosimy

kompletne lub prawie kompletne piosenki,

więc każda jest trochę inna.

Jeszcze w temacie powyższych bandów -

obserwując Was na portalach społecznościowych

i oczywiście słuchając Waszej muzyki

wydaje mi się że są to chyba zespoły

szczególny dla Midnite Helion? Mam rację

czy są jednak grupy, które postawilibyście

wyżej jeśli idzie o wpływ na Waszą muzykę?

Tak, wszyscy jesteśmy fanami Metalliki i

Pantery, więc jakieś inspiracje faktycznie mogły

podświadomie pochodzić od nich. Chociaż

tak naprawdę, podczas komponowania i aranżowania,

ten album był inspirowany Michaelem

Schenkerem i muzyką pop z lat 70. i

80. Ogólnie rzecz biorąc, inspiruje nas wszystko.

Na przykład, nagrywając "Phantomland",

nasz producent Alex Perialas powiedział, że

riff brzmi jak pędzący pociąg. Rich i ja stwierdziliśmy,

że to ma sens, ponieważ często jeżdżę

pociągiem i wiele pomysłów na piosenki

wymyśliłem właśnie podczas jazdy po szynach.

Zacząłem od "Resurrected", ale myślę że

bardziej reprezentatywny dla płyty jest np.

jeden z moich faworytów, czyli "Army of the

Dead". Tu słyszę więcej wpływu klasyków

tradycyjnego heavy w stylu Iron Maiden.

Dziękuję! To zabawne, że wspominasz o tradycyjnych,

metalowych stylizacjach do "Army

of the Dead", ponieważ myślę o nim bardziej

jak o piosence w stylu Celtic Frost. Wiem, że

to nie brzmi jak coś z "Emperor's Return", ale

z jakiegoś powodu to coś do czego zawsze wracałem,

opisując drugą część piosenki.

To chyba jak dotąd najbardziej rozbudowany

utwór w Waszej dyskografii? 8 minut, nastrojowe

interludium, tematyka fantasy - zakwalifikowałbym

go do kategorii "epickich",

czego wcześniej raczej u Was nie było.

Zgadzam się absolutnie, to jak dotąd nasza

najbardziej "przygodowa" piosenka. Intro do

niej pierwotnie miało być intrem albumu, a

druga część, gdy tylko zaczyna się basowe solo,

była pomysłem na kolejną piosenkę. Razem

brzmiały dobrze i pomysł trzeciej części

pojawił się, gdy czekałem, aż sygnalizacja świetlna

zmieni kolor na zielony - wierzcie lub

nie. To po prostu naturalnie się wydarzyło, co

sprawia, że jest to bardziej zabawne. Alex

sprawił, że trzecia część stała się ogromna

dzięki swojej produkcji, a moja narzeczona

Teresa wymyśliła dzwonki rurowe, które stały

się najwznioślejszym momentem w piosence.

Tekstowo nawiązujecie tu do "Gry o Tron" -

czyli tematu, który z jednej strony wydaje się

na wskroś metalowy, a jednak literatura

Martina nie zdołała się jeszcze "zadomowić"

w tym gatunku, tak jak Howard czy Tolkien.

Foto: Midnite Hellion

MIDNITE HELLION 125


Tu ponownie należy się uznanie dla mojej narzeczonej.

Teresa wymyśliła kierunek liryczny

i wiele tekstów. Nie jesteśmy na bieżąco z telewizją

i zaczęliśmy oglądać ten serial po zakończeniu

serii, a skończyliśmy go oglądać w ciągu

około miesiąca. Dwa dni przed wyjazdem

na nagranie, ona i ja pracowaliśmy nad tekstem

do tej i innych piosenek. Dosłownie obudziłem

się dzień przed nagraniem, usiadłem i

tekst po prostu sam przyszedł. Zbliżały się

akurat dwa ważne terminy - nagrywanie następnego

dnia, a także mieliśmy koncert Stonesów

tej nocy, na który mieliśmy bilety, więc

musiało to zostać zrobione, zanim Keef i

Mick pojawili się na scenie!

Skoro o tekstach mowa - dużą uwagę przyciąga

ten do H.M.O. - to trochę słodkogorzkie

spojrzenie na dzisiejszą scenę, ale nie

zapomnieliście dodać, że "heavy metal nigdy

nie umiera!". To trochę pocieszające

(śmiech)!

(śmiech) To dokładnie ten wers, który nas

napędza! Pomysł zaczął się od Richa i mnie,

od każdego wersetu opisującego inną dekadę i

to, jak z czasem, w historii heavy metalu pewne

rzeczy się dewaluowały w latach 80-tych,

90-tych i współczesnych. Teresa napisała tekst

do tego utworu i wplotła do niego trochę

autobiograficznych wątków. Chociaż ta piosenka

jest oczywiście o heavy metalu, można

ją odnieść do wszelkich innych tematów życiowych.

Są pewne paraliżujące nas zmagania

i wyzwania wobec wszystkiego co jest ich warte

i zawsze musimy mieć oko na czekającą nagrodę,

by iść naprzód.

Bardzo podoba mi się okładka "Kingdom Immortal".

Jest bardzo "metalowa", na swój

sposób nawet oldschoolowa. Nurtuje mnie

jednak jedno pytanie... co tam się do cholery

dzieje? (śmiech) Przedstawiona scenka jest

naprawdę odjechana. Odnosi się do któregoś

tekstu?

Dzięki! Nie ma konkretnego utworu z którym

byłaby związana, a raczej odnosi się do samego

tytułu albumu. "Kingdom Immortal" to

na tym obrazie Góra Olimp, z naszą maskotką

- Sebastianem, jako Zeusem. Ludzie w

tym królestwie są "unieśmiertelniani" przez

Seba, by żyć wiecznie. Temat zaczyna się od

tego, że gdy ktoś umiera, jego dziedzictwo żyje

wiecznie. Gdy umierają muzycy, ich muzyka

żyje wiecznie, więc to trochę jak rock and

roll'owe niebo, tylko w realiach antycznej Grecji.

Teresa i ja wpadliśmy na ten pomysł, a

Fastner i Larson wcielili go w życie.

Czuć, że została zrobiona ze sporą dozą dystansu

i humoru. Mam wrażenie, jakby nawet

sama kreska była trochę komiksowa.

Zawsze lubię patrzeć z wszystkich innych perspektyw

na naszą sztukę. Czy to jeśli idzie o

liryki, czy okładkę. To, co to oznacza dla słuchacza,

jest wielokrotnie całkowicie różne od

wizji artysty podczas tworzenia.

Foto: Midnite Hellion

Wydaje mi się, że cała Wasza postawa, jest

pełna dystansu do tego co robicie i czuć to w

samej muzyce, która nie jest "nadęta", a raczej

naładowana rock and rollową energią.

W dzisiejszych czasach to wg mnie cecha na

wagę złota. Mnóstwo zespołów wydaje się

wręcz obawiać popadnięcia w kicz i odskoczenia

od mroku i powagi, a przecież w praktyce

trudno o bardziej "prawdziwych" metalowców,

niż dajmy na to Metalucifer, którzy

fantastycznie bawią się metalową konwencją.

Mam taką filozofię, że życie jest po to, żeby

żyć. Baw się dobrze cały czas i zawsze znajduj

czas na tę zabawę, we wszystkim co robisz.

Tak jak wszyscy traktujemy zespół na poważnie,

jako biznes, w kwestii profesjonalizmu,

tak staramy się by dawał nam wszystkim radość.

Muzyka i koncerty są ucieczką od codziennego

zastoju, także dla nas, jako muzyków.

Gdy wchodzimy na próbę po gównianym

dniu, wszystko znika po włączeniu wzmacniaczy.

Jeśli idzie o ostatnią płytę, powiedziałbym że

macie sporo powodów do dumy. Nawet pozostawiając

sam w sobie udany materiał, jak

na rynek młodych zespołów metalowych,

mówimy o pewnym sukcesie komercyjnym.

Płyta sprzedaje się chyba całkiem nieźle,

dotychczas spotkałem się też ze zdecydowaną

przewagą pochlebnych recenzji.

Bardzo dziękujemy, naprawdę czujemy się docenieni.

Jesteśmy bardzo dumni z efektu końcowego

i cieszy nas, że inni również cieszą się

tym albumem. Tworzenie go było świetną zabawą.

Mówię o tym, bo chciałbym spytać o Wasze

zdanie: Jak to jest właściwie z tym "wybiciem

się" w dzisiejszych czasach? Myślicie,

że żeby zostać zauważonym wystarczy nagrać

po prostu dobry materiał? Zmierzam do

tego czy muzyka jest w stanie wybronić się

sama, czy jednak pomimo tego jak świetną

płytę nagrasz, bez dobrej promocji nie masz

szans na sukces?

Nawiązując do tekstu "H.M.O", to właśnie taki

heavy metalowy bieg z przeszkodami. Nie

chodzi już o to, by być wielką rybą w małym

stawie, czy małą rybą w wielkim stawie, bo w

każdym stawie jest tyle ryb, że rybak na pewno

złowi jakąś, zanim będzie miał okazję popływać.

Przy tak wielu zespołach i prostym

dostępie do nagrywania we własnym domu,

zdecydowanie trzeba zrobić wszystko co się

da, aby wyróżnić się tak bardzo, jak to możliwe.

Promocja jest zdecydowanie niezbędna,

ale na początku musi być dobry album. A jak

masz dobry album, to musi być dobrze nagrany,

aby przetrwać próbę czasu. Pomyśl tylko o

płytach Eddiego Kramera i powiedzmy Led

Zeppelin "II". Piosenki były doskonałe, produkcja

byłą doskonała, a to połączenie doprowadziło

do tego, że jest to ponadczasowa płyta.

Z drugiej strony, wczesne albumy Kiss nie

były tak ponadczasowe, ze względu na samą

produkcję, ale same piosenki były takie, jak

pokazano je na płycie "Alive!".

Przyznaję ze wstydem, że dopiero niedawno

zapoznałem się z Waszą muzyką. Ale na

usprawiedliwienie powiem że mam swoją teorię,

dlaczego mogło tak się stać. Wydaje mi

się, że jesteście popularni przede wszystkim

u siebie, w Stanach. Tymczasem większość

zespołów z NWOTHM, które odniosły

większy sukces, docierały bardziej do Europy

niż do USA, np. przez wydawanie się w

europejskich wytwórniach albo pojawianie

się na festiwalach typu Keep It True. Midnite

Hellion nie zagościł chyba jak dotąd za

oceanem?

Zgadza się, jeszcze nie byliśmy za oceanem.

To trochę dziwne, bo przy każdym kolejnym

wydawnictwie odkrywamy, że nasza popu-

126

MIDNITE HELLION


larność jest zależna od regionu. W czasie Demo

i EP, budziliśmy większe zainteresowanie

za oceanem, niż tu, w USA. Wraz z "Condemned

To Hell", zaczęliśmy zdobywać więcej

fanów w Stanach, co ma również związek z

większą liczbą tras koncertowych poza wschodnim

wybrzeżem Stanów Zjednoczonych na

potrzeby tego albumu. W przypadku "Kingdom

Immortal" mieliśmy do tej pory najwięcej

odzewu z zagranicy, ale największą sprzedaż

w kraju. Można to w dużej mierze przypisać

faktowi, że w ten chwili nie mamy międzynarodowej

dystrybucji tej płyty, a stawki za

wysyłkę są niebotyczne, ponieważ mieliśmy

zainteresowanie i pewną sprzedaż międzynarodową.

W Waszej historii jest jednak współpraca z

niemieckim "Witches Brew", jak podejrzewam

macie więc jakiś odzew od fanów z Europy.

Nie macie w planach trasy na Starym

Kontynencie? Fantastycznie byłoby zobaczyć

Was w mojej ojczyźnie!

Fantastycznie byłoby Was odwiedzić! Nie mamy

co prawda jeszcze żadnych konkretnych

planów, ale zdecydowanie chcemy ruszyć w

trasę po Europie z tym albumem. Pracowaliśmy

z Witches Brew przy dwóch wydawnictwach

- "Condemned to Hell" i 7-calowym

singlu, które dobrze radziły sobie na obydwu

kontynentach.

Macie na koncie występy u boku Yngwiego

Malmsteena, UDO, Exodus, Morbid Angel,

Jag Panzer, Anvil i wielu innych. Taka

lista gwiazd to naprawdę imponujący dorobek

jak na bądź co bądź, w miarę młody zespół

i to w czasach gdy heavy metalowe zespoły

liczy się w milionach. Czy macie jakieś

szczególne wspomnienia związane z którymś

z tych występów?

Na pewno każdy koncert był szczególny. Najbardziej

pamiętny był widok zespołu UDO

oglądającego nasz set i Svena Dirkschneidera,

który podszedł do nas później, aby pogratulować

nam naszego występu, mimo że

miał za zaledwie kilka minut grać 2-godzinny

set. Cały zespół to niezwykle bezpośredni goście,

którzy uczynili ten dzień bardzo udanym.

Chociaż nie widzieliśmy Yngwiego zanim wyszedł

na scenę, to jego obecność była wyczuwalna,

bo wszystkie jego wzmacniacze działały

przez cały dzień, więc ciepło z głowic lamp

było ogromne! Możliwość wystąpienia przed

jego wielką ścianą Marshalli to był odlot.

Jak podejrzewam, macie jeszcze sporo "koncertowych

marzeń" do zrealizowania. Wymieńcie

kilka zespołów u których boku chcielibyście

szczególnie zagrać i dlaczego?

Na pewno mieliśmy już dotąd sporo szczęścia.

Ale dwa wymarzone koncerty byłyby suportem

dla Manowar i dla Kiss - oba z tych samych

powodów. Obydwa te zespoły po prostu

wnoszą czystą moc na scenę i są bystrymi biznesmenami,

a my chcielibyśmy mieć możliwość

ich podpatrzenia i zasięgnięcia porad.

Na swój sposób oba te zespoły były swoistymi

"game changerami" w kwestii koncertowania,

ale Kiss naprawdę stworzył przemysł koncertowy.

Drew, mam nadzieję że nie pogniewasz się

za odrobinę prywaty: Obserwując Waszego

instagrama moje zainteresowanie przyciągnęła…

Twoja kobieta. Spokojnie, nie mam

tu na myśli niczego co mogłoby Cię zaniepokoić

(śmiech), ale sam mam to fantastyczne

doświadczenie, kiedy Twoja druga połówka

podziela Twoją miłość do heavy metalu

i jest Twoim wiernym towarzyszem w

kolekcjonerstwie czy wyprawach koncertowych.

To trochę jak dodatkowy członek, czy

"dobry duch" zespołu prawda?

Zdecydowanie się zgadzam! Teresa to zdecydowanie

jeden z członków zespołu, ponieważ

ogromnie pomaga w konfrontowaniu pomysłów,

kierownictwie artystycznym, nie wspominając

o tym, że to obecnie prawdopodobnie

Foto: Jeff Crespi

nasz czołowy autor tekstów. Napisała dla nas

nawet kilka riffów! Oprócz rzeczy związanych

z Midnite Hellion, podzielamy tę samą miłość

do muzyki i to niesamowite, że możemy

dzielić razem tak wiele przygód. To ona zasugerowała

nam śledzenie trasy Helloween

"Pumpkins United" w 2018 roku po Stanach

Zjednoczonych. Dla nas obojga, wielką częścią

naszego dzieciństwa był Slayer, więc po prostu

musieliśmy zobaczyć ich ostatnie dwa koncerty.

To świetnie słyszeć, że Ty również podzielasz

to wspaniałe doświadczenie ze swoją

drugą połówką. To trudne znaleźć kogoś takiego,

ale kiedy już się uda - trzymaj się jej!

Jeszcze trochę o historii zespołu. Słuchając

"Kingdom Immortal" i "Condemned to Hell"

w zestawieniu z EP "Enter the Unknown"

można odnieść wrażenie że mamy do czynienia

z dwoma zupełnie różnymi podejściami

do muzyki. Chciałbym żebyście opowiedzieli

trochę o tej zmianie stylistycznej, bo

jak się domyślam nie wzięła się ona z niczego.

W pewnym sensie zespół ma dwie epoki, które

z braku lepszych określeń, nazwałbym fazą

demo i fazą obecną. Pierwsze pięć lat było

fazą demo, w której staraliśmy się znaleźć ludzi,

którzy byliby w stanie w pełni zaangażować

się w zespół. Muzycznie nie zmieniło

się wiele - ponieważ zawsze byłem głównym

kompozytorem materiału - ale wokalnie na

pewno. W 2016 roku, kiedy dołączył Rich,

Midnite Hellion naprawdę stał się Midnite

Hellionem i znalazłem kogoś, kto podzielał tę

samą pasję, motywację i determinację, aby zespół

stał się naszym głównym celem. Wokalnie

ma inny styl, niż jego poprzednicy, co

działa dobrze z naszym wspólnym stylem

pisania. Rich przyjaźnił się z naszym gitarzystą

Jeremym, a i ze mną szybko staliśmy

się przyjaciółmi. Kiedy po raz pierwszy zobaczył

nas grających na żywo, powiedział sobie,

że to jest dokładnie to, czego szukał w zespole.

Kiedy w pewnym momencie, nasz ówczesny

basista nie był w stanie kontynuować,

Rich włączył się z pełną mocą. Charles pojawił

się w idealnym momencie, kilka tygodni

przed tym, jak mieliśmy wejść do studia, aby

nagrać "Kingdom Immortal". Znaleźliśmy w

nim brakującą część naszej trójmocy!

Dodajmy że w ciągu tych 5 lat przerwy między

EP a pełnym debiutem znajduje się w

historii Midnite Hellion ciekawy epizod z

Pamelą "P.J." Berlinghof w roli frontmana.

Był on bardzo krótki - chciałbym żebyście

rozwinęli ten temat i opowiedzieli o tej

współpracy.

"P.J. Era" była końcową częścią początkowej

fazy Midnite Hellion. Wykonała świetną robotę

jako frontmanka zespołu i nagraliśmy

wspólnie singiel "Hour of the Wolf". Po naszym

dobrze przyjętym występie w Chicago w

2014 roku, priorytety życia osobistego zaczęły

zajmować centralne miejsce i ten skład się rozpadł.

Jednak ze smutnym, przyszło i coś dobrego,

w postaci powstania dwóch dodatkowych

zespołów, w postaci Ritualizer z PJ na

czele i Vivisect z Danem.

Cóż, to chyba wszystko z mojej strony.

Mam nadzieję że nie zamęczyłem Was pytaniami

i z góry dziękuję za ciekawe odpowiedzi!

Liczę że Midnite Hellion będzie dalej

rozwijać skrzydła, a może w przyszłości

będzie nam dane spotkać się na koncercie w

Polsce!

To był świetny wywiad, bardzo dziękuję za

genialne pytania! Mam nadzieję że spotkamy

się w Polsce, w niedalekiej przyszłości! Dziękujemy

za wsparcie i pozdrawiamy!

Piotr Jakóbczyk

MIDNITE HELLION 127


Przerażająco - zabawni

Najbardziej optymistyczny zespół heavy metalowy z Włoch, Trick Or

Treat, wywołał ostatnio serdeczny uśmiech na twarzach wielu fanów. Ich nowy,

siódmy w dyskografii album "Creepy Symphonies" wypełniają tak zabawne kawałki,

że można boki zrywać. Jeśli potrzebujecie konkretnej porcji radosnych uniesień,

by trochę się odstresować, zapewniam, że możecie liczyć na ten chwytliwy

materiał. Wywiadu udzielił nam czterdziestojednoletni wokalista, ilustrator i tatuażysta

Alle Conti.

HMP: Czy zdjęcie Waszego zespołu pracującego

w biurze (opublikowane 21 maja

2022 roku na Facebooku) dobrze przedstawia

Was w okresie udzielania wywiadów?

Alle Conti: (śmiech) Tak, dokładnie, to zdjęcie

przedstawia moich kolegów z zespołu,

którzy zwykle denerwują się na mnie za spóźnianie

się na wywiady!

Trick Or Treat może być postrzegany jako

jednocześnie straszny i zabawny zespół euro

power metalowy. Jak ważne jest dla was, aby

konsekwentnie trzymać się tej formuły, ale

jednocześnie unikać powtarzania się?

Od początku utrzymujemy nastawienie: "stay

happy", ale element "straszny" jest swego rodzaju

nowością na naszej nowej płycie. Trochę

straszyliśmy wiele lat temu na debiucie "evil

needs candy too" (2006). Nasza nazwa to

Niektórzy fani pamiętają, że dwadzieścia lat

temu zaczynaliście jako tribute band

Helloween. Czy nadal jesteście ich fanami,

czy też wasze gusta muzyczne ewoluowały?

Nadal jesteśmy ich wielkimi fanami, ale z

większym dystansem podchodzimy do muzyki,

którą sami piszemy... Przez te wszystkie

lata odnaleźliśmy własną tożsamość. Uwielbiamy

również wiele innych gatunków niż

power metal.

Kiedy zdałeś sobie sprawę, że masz mnóstwo

innowacyjnych pomysłów, które mogą

przesunąć granice euro power metalu?

Wciąż musimy to sobie uświadomić (śmiech).

Ale pomyślę o twoich miłych słowach!

Zawsze podążaliście za swoją pierwotną

wizją Trick Or Treat, a może wręcz przeciwnie

- bez podejścia otwartego na zmiany

Trick Or Treat byłby teraz czymś zupełnie

innym?

Nie jestem pewien. Zawsze staramy się komponować

muzykę, której sami chcielibyśmy

słuchać, nie przejmując się zbytnio tym, co

Ale czyż to nie paradoks, że czerpanie radości

z cukierkowych melodii opakowanych w

cukierkowaty metal wymaga wiele dojrzałości?

(śmiech) To całkowita prawda! Utwór "Peter

Pan Syndrome (Keep Alive)" mówi dokładnie

o tej zasadzie. Moim zdaniem, najważniejsze,

by korzystać ze swoich doświadczeń bez zatracania

nastoletniego wigoru.

Uważam, że muzyka większości zespołów

euro power metalowych bywa zbyt zagęszczona

gęstymi, nijakimi pomysłami bez wyrazu.

Dwa włoskie zespoły są pod tym

względem wyjątkowe: Secret Sphere i Trick

Or Treat. Moim zdaniem, wasze albumy są

dobrze skonstruowane i przemyślane. Wasza

muzyka brzmi dla mnie jako bezpośrednia,

zapadająca w pamięci i trafiająca we właściwy

punkt we właściwym czasie. Wierzę, że

ludzie słuchający zazwyczaj hard rocka i old

school heavy metalu, którzy nie przepadają

za melodyjnym speed metalem, wciąż mogą

lubieć wasze utwory. W czym tak naprawdę

tkwi sekret Waszej muzycznej przystępności?

Wielkie dzięki! Naprawdę doceniam, że mówisz

o naszych drogich przyjaciołach z Secret

Sphere. W ciągu tych ostatnich lat powstało

wiele nowych zespołów, ale w niewielkim stopniu

lub wcale nie "wymyślają koła na nowo",

a moim zdaniem wcale nie jest to konieczne.

Jedyną naprawdę ważną umiejętnością jest robienie

czegoś trochę innego, aby wyróżnić się

czymś z tłumu.

128

Trick or Treat, więc zobowiązujemy się być

przerażająco zabawnymi.

Czy wszyscy członkowie Trick Or Treat

mają takie samo poczucie humoru?

Tak. Gramy razem od 20 lat (10 lat z naszym

ostatnim składem) i to działa jak rodzina. Dobrze

się bawimy nie będąc zbyt poważnymi.

TRICK OR TREAT

Foto: Trick Or Treat

jest "trendy", i to nie zmieniło się od początku.

Z pewnością dało o sobie znać zdobyte przez

lata doświadczenie.

Czy odczuwasz satysfakcję z udowadniania,

że można odnieść sukces, tworząc coś,

czego inni nie potrafią sobie wyobrazić?

Wiesz, zazwyczaj muzycy nie mają takiej

wprawy, żeby zrozumieć, czy ich muzyka

działa, czy nie, a po dwóch latach całkowitego

zablokowania biznesu muzycznego jest to

jeszcze trudniejsze... W naszym odczuciu opinie

o "Creepy Symphonies" są bardzo pozytywne,

a my jesteśmy prawdziwymi optymistami.

Przykładając się do struktur swoich kompozycji,

sprawiacie słuchaczom znaczącą

różnicę. Zgaduję, że utwory "Human Drama

(Down Into Pain)" i "Hemisphere Landscapes"

nie były chyba jednak w pełni ukończone,

kiedy umieściliście je na kompilacji

"The Unlocked Songs"?

To dwa bonusowe utwory do japońskiej wersji

"Tin Soldiers and Rabbits' Hill". Nagraliśmy

je ponownie na potrzeby "Unlocked Songs".

Na nowej płycie znalazł się taki utwór "Escape

From Reality". Czy komponowanie

muzyki stanowi dla Was sposób na ucieczkę

do szarej rzeczywistości?

"Escape From Reality" opowiada o cyberprzemocy

i jej skutkach psychologicznych, ale

myślę, że można ją odnieść także do dorosłych

ludzi, którzy znajdują w muzyce ujście.

To ciekawe, jak radzicie sobie z problemami

życia codziennego, śmiejąc się katastrofom

w twarz. Zwykłem nazywać włoski zespół

Ibridoma "najbardziej empatycznym zespołem

heavy metalowym na świecie". Czy


Trick Or Treat może być nazwany "najbardziej

optymistycznym zespołem heavy

metalowym na świecie"?

Tak, to możliwe! W naszych utworach staramy

się przekazać pewne fragmenty rzeczywistości,

w której żyjemy, i nawet jeśli lubimy być

ironiczni i sarkastyczni, to nasze teksty są

całkiem poważne. Uwielbiamy wykorzystywać

ten kontrast.

Który z Waszych albumów (oprócz "Creepy

Symphonies", bo ten jest jeszcze "gorący")

uważacie za swoje najlepsze osiągnięcie i

dlaczego?

Myślę, że "Rabbits' Hill pt.2" jest naszą najbardziej

kompletną i ambitną płytą... również

z powodu gości: Tony Kakko i Ripper

Owens.

Wasz ostatni album "Creepy Symphonies"

ukazał się zaledwie dwa miesiące temu. Co

chciałbyś nam o nim opowiedzieć?

Po "The Legend Of XII Saints", który był

bardziej skomplikowanym wydawnictwem,

chcieliśmy powrócić do naszych korzeni, z

bardziej chwytliwymi i esencjonalnymi strukturami.

Co więcej, "Creepy Symphonies" to

pierwszy "nie-konceptualny album" od 2009

roku, więc w pewnym sensie mieliśmy więcej

swobody w eksplorowaniu różnych tematów.

Wiele zespołów metalowych lubi mieć utwór

o szczególnie wysokiej jakości, opatrzony

tytułem nawiązującym do nazwy zespołu.

Wy zdecydowaliście się to zrobić nie z regularnym

kawałkiem, lecz z intrem. Kto wpadł

na ten pomysł? Czy sporo o tym dyskutowaliście?

Właściwie była to bardzo naturalna decyzja,

ponieważ "trick or treat" nawiązuje do klasycznej

piosenki, którą dzieci śpiewają podczas

Halloween, ale wzmocniliśmy ją nieco "straszniejszym"

akcentem.

Komu zadedykowałbyś piosenkę "Falling

Over The Rainbow"?

Trudno odnieść się do jednej osoby. Mogę

powiedzieć, że jest to manifest współczesnego

niezadowolenia: ludzie przejawiają tendencję

do skupiania się tylko na rzeczach, których

nie mają, zamiast dbać o to, co mają.

Na uwagę zasługują dwa nowe wideoklipy:

do "Escape From Reality" oraz do tytułowego

utworu "Creepy Symphony". Ten drugi

jest ekstrawagancki i zabawny, natomiast

ten pierwszy prezentuje zespół grający na

scenie. Oba wyglądają atrakcyjnie, ale czy

nie obawiałeś się, że pokazanie zespołu

grającego na scenie to za mało na dobry

wideoklip? Udo Dirkschneider właśnie tego

chciał uniknąć i dlatego jego ekipa wymyśliła,

żeby w "We Will Rock You" mopował

podłogę w restauracji (śmiech).

Podczas naszej muzycznej podróży zawsze inwestujemy

czas i pieniądze w tworzenie niedużej

liczby, ale wartościowych wideoklipów.

Dziś wszystko dzieje się tak szybko, że nie

wydaje mi się, żeby to już działało. Zamiast

tego podejście, lepiej jest tworzyć więcej treści,

rozcieńczając budżet, ale wciąż utrzymując

dobry poziom. Kilka dni temu wypuściliśmy

nowy teledysk do utworu "Crazy", w którym

klipy na żywo przeplatają się ze studyjnymi, i

jest to doskonały przykład tego nowego sposobu

myślenia.

Dlaczego nie umieściliście utworu "Almost

Gone" na płycie "Creepy Symphonies"? To

taki wspaniały numer, zasługuje na to, by go

usłyszeć na regularnym LP!

Tak, zgadzam się, to świetny utwór napisany

przez naszego Guido (gitarzysta Guido Benedetti

- przyp. red.), ale reprezentuje on specyficzny,

trudny moment i dlatego zdecydowaliśmy

się wydać go we właściwym czasie, a nie

teraz.

Jakie są wasze plany na rok 2022 i dalej?

Wystąpimy na kilku fajnych letnich koncertach

we Włoszech i planujemy też jak najszybciej

wrócić do grania w Europie. Poza tym

pracujemy nad kilkoma nowymi utworami, ale

jest jeszcze trochę za wcześnie, by mówić o

nowej płycie.

Na koniec pozwól proszę, że zapytam Cię o

coś niezwiązanego z muzyką. Jesteście Włochami,

więc ciekawi mnie, co zazwyczaj lubicie

jeść, kiedy wybieracie się na zagraniczne

tournée? Gustujecie tylko we włoskich restauracjach,

czy eksperymentujecie także z

innymi kuchniami?

Myślę, że mogę odpowiedzieć za cały zespół.

Zawsze staramy się jeść lokalne potrawy,

kiedy podróżujemy po świecie. Dzięki temu

skosztowaliśmy kilka naprawdę niesamowitych

dań, o których wcześniej nie mieliśmy

pojęcia.

Dziękuję za rozmowę.

Grazie a te! e stato un piacer / dzękuję, to była

przyjemność.

Sam O'Black

TRICK OR TREAT 129


Pamiętny dzień, w którym słońce nie wzeszło

Wczasy w kosmosie to eksperymentalne wczasy. Takie, które mogą znieść

nas na manowce, pozwolić nieco zaszaleć, ponieść się rozbrykanej wyobraźni,

zatracić w zmysłowych anomaliach i zrobić zupę nie wiadomo z czego. Scott Shapiro,

czyli wokalista kalifornijskiego zespołu heavy metalowego Space Vacation,

pracował tak ciężko, aż zdołał utrwalić swe niezwykłe wizje na LP "White Hot

Reflection".

HMP: Czytałem ostatnio wywiad z astronautą

Kennedy Space Center. Powiedział:

"podobieństwo między ludźmi, którzy podróżują

na Ziemi, a tymi, którzy podróżują

wyżej, polega na tym, że chcemy oglądać

nowe widoki. Wszyscy chcemy doświadczać

nowych rzeczy w naszym życiu i poznawać

nowe kultury". Czy Twoim zdaniem analogiczne

podobieństwo łączy podróżników z

muzykami?

Scott Shapiro: Muzyka to sposób, w jaki

najlepiej wyrażam siebie oraz przekazuję

światu rzeczy, o których myślę. Jeśli nie tworzę,

nie czuję się w pełni spełniony. Czasami

słyszę ludzi mówiących o tym, "jak kiedyś grali

muzykę" i uważam, że to zabawne. Tworzenie

muzyki jest tak wielką częścią mojej tożsamości,

że kiedy słyszę coś takiego, brzmi to

wyobrażałeś w 2008 roku?

Cóż, niektóre rzeczy okazały się niesamowite.

Nigdy nie łudziłem się, że uda mi się wyjechać

na trasę do Europy, a stało się to w 2019 roku.

Inne sprawy stanowiły wyzwanie. Ciężko

zaistnieć na scenie i bookować - zwłaszcza

ostatnio - koncerty, bo wszystkie festiwale

przez ostatnie dwa lata napotykały organizacyjne

zakłócenia. Kiedy miałem 18 lat, myślałem,

że chodzi tylko o dziewczyny i rozrywkę,

a tymczasem brakuje nam snu, musimy ciągle

wysyłać rozmaite maile i radzić sobie z mediami

społecznościowymi. Kto by pomyślał!

(śmiech)

Co działo się ze Space Vacation przez ostatnie

pięć lat, pomiędzy "Lost In The Black

Divide" (2017) a "White Hot Reflection"

nagraniowe opóźniły się. Kiedy w końcu

skończyliśmy pracę w studiu w kwietniu 2021

roku, natrafiliśmy na kolejne 12 miesięcy opóźnienia

w tłoczeniu płyty. To był pieprzony

koszmar. W tym czasie nie mogliśmy rezerwować

koncertów, ale jakieś 9 miesięcy temu

zaczęliśmy grać regionalnie, żeby przygotować

nasze show na premierę, a teraz znów rezerwujemy

kolejne daty. Jak już mówiłem, to było

prawdziwe wyzwanie.

Kim jest Kai Sun?

Basistą. Ja grałem na basie w Space Vacation

tylko przez rok, po tym jak mój brat Jay - nasz

oryginalny basista - przeprowadził się do Los

Angeles w 2012 roku. Od tamtej pory o niskie

tony dbało u nas kilku różnych ludzi. Mój

drugi brat Mark grał na LP "Cosmic Vanguard"

(2014), a po jego przeprowadzce do

Austin, Kai zastępował go przez około dwa

lata. Steve Hays wykonał na "Lost In The

Black Divide" (2017) tak dobrą robotę, że

poprosiliśmy go, aby został, co zrobił, ale tylko

na rok. Kai powrócił do nas na początku

2019 roku. Jest doświadczonym basistą, grał

na trasach koncertowych otwierając występy

Muse, a obecnie gra również z naszymi kumplami

z Bay Area w Hell Fire. To prawdziwy

potwór.

jak "kiedyś miałem nogi". Myślę sobie, jak można

tak po prostu zdecydować się, żeby przestać

mieć nogi? Jeśli chodzi o poznawanie nowych

kultur - to świetny dodatek do pracy, który

sprawia, że wszystko jest bardziej ekscytujące.

Co napędza Wasze innowacyjne podejście?

Space Vacation dąży do tworzenia takich

utworów, jakie sami chcemy słuchać. W dużej

mierze jest to także zasługa różnic pomiędzy

ludźmi w naszym zespole. Wszyscy łączymy

nasze pomysły, co skutkuje powstawaniem

"dude soup".

Udzielanie się w zespole heavy metalowym

jest w rzeczywistości bardziej zwyczajne i

żmudne czy bardziej ekscytujące, niż sobie

Foto: Space Vacation

(2022)?

Prawdopodobnie mamy podobną historię jak

wiele innych zespołów. "Lost In The Black

Divide" ukazało się w 2017 roku, a my dopiero

zaczynaliśmy w nowym składzie. Płyta

wypadła OK, ale otworzyła przed nami wiele

drzwi. Zagraliśmy kilka dużych koncertów z

podziwianymi przez nas zespołami, takimi jak

Night Demon, Grim Reaper i Cauldron, a

także pod koniec 2019 roku udało nam się

wystąpić na kilku koncertach w Europie.

Następnie planowaliśmy uderzyć do studia z

nowym materiałem i wrócić przygotowanymi

do akcji (ćwiczyliśmy przez ostatnie dwa lata),

planując trasę po Europie i Japonii latem 2020

roku. Wkrótce świat stanął w miejscu i sesje

Wasz line-up składa się z muzyków z bogatym

doświadczeniem w innych zespołach

metalowych. W jaki sposób robienie sobie

przerw od Space Vacation w celu podjęcia

innych muzycznych przedsięwzięć pomogło

Wam zachować świeżość i nie wypalić się

podczas pracy nad "White Hot Reflection"?

Myślę, że trzeba mieć w życiu jakąś różnorodność,

bo inaczej wszystko popadłoby w stagnację.

Kiyo zajmuje się budową i jazdą na

motocyklach, Eli jest artystą ulicznym, a Kai

gra w Hell Fire. Ja pracuję jako prawnik i

mam rodzinę, więc zawsze coś ciekawego

mnie zajmuje. Ale to komponując muzykę i

występując na scenie czuję się najbardziej sobą.

Czy tworzenie "White Hot Reflection"

sprawiało Wam wiele frajdy?

Szczerze mówiąc, to był cholernie trudny

okres (śmiech)! Pracowaliśmy tak ciężko nad

tą płytą, że graniczyło to z wypaleniem.

Wszyscy przywiązywaliśmy wiele uwagi detalom

i żyliśmy z tymi utworami przez prawie

trzy lata, zanim ujrzały światło dzienne.

Mimo to jestem naprawdę zadowolony z efektu

końcowego. Cały ten dodatkowy czas, który

nad nią spędziliśmy, opłacił się. To dłuższa

płyta niż pierwotnie zakładaliśmy. Myślę, że

wszyscy dobrze się bawiliśmy pracując z

130

SPACE VACATION


Zackiem Ohrenem w studio i jesteśmy

niezmiernie podekscytowani perspektywą

wykonywania nowego materiału na żywo.

Co oznacza zdanie z Waszego press-kitu:

"skończyliśmy z podwójnym albumem"?

Album jest zdecydowanie dłuższy niż pierwotnie

planowaliśmy. To 60-minutowa płyta,

więc wytłoczyliśmy ją jako podwójny LP na

180-gramowym białym winylu w gatefoldzie.

Oczywiście nie ma to znaczenia w przypadku

formatów cyfrowych, ale osobiście słucham

tylko winyli.

Znajduję na "White Hot Reflection" mnóstwo

gęstych i wymagających partii instrumentalnych.

Czy to efekt bijekcji częstotliwości

kosmicznych na zakres 20 Hz - 20

kHz?

Ruchliwe i wymagające partie są w palcach, to

palcówki (śmiech). Korekcję przeprowadził

Zack. Nie jestem dobrze zorientowany w studyjnej

magii, ale chyba masz rację, że ta płyta

brzmi inaczej niż inne płyty heavy metalowe,

a to zawsze jest naszym celem. Połowa sukcesu

to ciekawa barwa dźwięku i myślę, że w tej

kwestii wykonaliśmy dobrą robotę.

Oprócz instrumentalnej wirtuozerii i złożoności

Waszych najnowszych utworów, materiał

zawarty na "White Hot Reflection"

jest melodyjny i chwytliwy. Czy te najbardziej

proste momenty są inspirowane takimi

zespołami jak Dokken?

Oto nasz cel - pisanie interesujących muzycznie

kawałków ze świetnymi zwrotkami. Zawsze

zależało nam na wydawaniu przystępnej,

świeżej i interesującej muzyki, którą będziesz

sobie nucił po usłyszeniu. Dorastając, uwielbiałem

Dokken i pewnie dlatego słyszysz pewne

nawiązania do nich na LP "White Hot

Reflection". Styl George'a Lyncha to potęga!

Myślę, że zwłaszcza w numerze "Walk Away"

naprawdę słychać tą inspirację.

Niektóre z Wszych gitarowych solówek

przypominają mi te grane przez Alexa Skolnicka,

szczególnie na płycie Testamentu

Foto: Space Vacation

"The New Order" (1988). Innym razem

("Don't Say It") zaś styl Dave'a Mustaine'a

z LP Megadeth "Rust In Peace" (1990). Zarówno

Dokken, Testament, Megadeth, jak i

Space Vacation to zespoły kalifornijskie. Jak

Wasz zespół odnosi się do całej społeczności

kalifornijskich metalheadów?

Kiyo odpowiada za lwią część leadów na tej

płycie. Wykonał świetną robotę aranżując kilka

naprawdę karkołomnych kawałków. Ja dorzuciłem

tylko kilka leadów w kawałku

"Iceberg". Zagrałem też instrumental gitarowy

"Sleep Tight", który stanowi mój wyraz szacunku

dla Eddiego Van Halena. Napisałem

go w dniu jego śmierci. Miał na mnie tak wielki

wpływ jako na muzyka, wykonawcę i gitarzystę,

że chciałem uchwycić to, co czułem po

jego odejściu. Jeśli chodzi o pokrewieństwo z

innymi zespołami z Kalifornii, to Testament,

Dokken i Megadeth były tak wielkimi zespołami

na długo przed tym, jak zacząłem grać,

że to raczej wpływy niż moi rówieśnicy. Istnieją

pewne podobieństwa, ponieważ gra naturalnie

odzwierciedla inspiracje.

Czy na "White Hot Reflection" chcieliście

zamanifestować jakąś konkretną deklarację

środowiskową?

Nie jesteśmy zespołem politycznym, więc to

nie jest nasza sprawa. Piszemy muzykę dla

ludzi, żeby dobrze się bawili, żeby słuchając

jej zapomnieli o całym szaleństwie świata.

Wypijcie browara, zapalcie jointa, a potem

włączcie "White Hot Reflection" i bawcie się,

aż spadną wam spodnie!

A tak przy okazji, uczęszczanie na niektóre

koncerty w USA wymaga ukończenia 21.

roku życia. Czy uważasz to za nonsens, że

młodsi metalowcy nie mogą cieszyć się koncertami

metalowymi ze względu na swój

wiek?

Tak. Myślę, że im większa publiczność, tym

weselej. Heavy metal powinien być w USA

bardziej jak alkohol - młodzież niech z nim

eksperymentuje!

Co Twoi przyjaciele z innych kalifornijskich

zespołów mówią Ci o katastrofach naturalnych,

kiedy z nimi rozmawiasz? Kalifornijscy

metalowcy są zaangażowani w ten

temat, czy nie za bardzo?

Mieszkamy w północnej Kalifornii i wszyscy

zostaliśmy osobiście dotknięci przez dzikie

pożary, bądź słyszeliśmy opowieści ludzi, którzy

stracili swoje domy lub firmy. Dla mnie i

mojej rodziny był to pamiętny dzień, w którym

słońce nie wzeszło, bo dym był tak wielki,

że zaciemnił niebo. Stąd wziął się refren

utworu "Burn With Me", dokładnie wers: "Fire

in your eyes, burn with me, we'll black out the skies".

Co rzecze potworny głos w końcówce ostatniego

numeru "Out Of Time" na zakończenie

Waszej nowej płyty?

(śmiech) Posłuchaj do tyłu, a się dowiesz!

Sam O'Black

Foto: Space Vacation

SPACE VACATION 131


Gdzie zajedzie ten pociąg?

Wywiad z zespołem Master Spy, muzykami którzy przenieśli mnie na

chwilę do swojego magicznego świata, rozwiał wszelkie wątpliwości, że są Oni

skazani na sukces. Wokal rodem z Iron Maiden, część muzyczna inspirowana

starymi filmami akcji i grami video powoduje, że każdy fan dobr ego grania odnajdzie

coś dla siebie. Zapraszam do lektury i odsłuchu najnowszego albumu w

przyszłości.

HMP: Skąd wzięła się nazwa Master Spy?

Kogo szpiegowaliście? (śmiech)

Merk: Cześć, właściwie nazwa została zainspirowana

kilkoma rzeczami, które kochamy,

począwszy od starych filmów akcji na starych

grach video kończąc. Jest to rodzaj połączenia

naszej miłości do programu telewizyjnego

Knight Rider, gry wideo Spy Hunter i uniwersum

Jamesa Bonda. Połączyliśmy te inspiracje

i wymyśliliśmy nazwę Master Spy,

która brzmiała fajnie i pasowała do wizerunku

naszego zespołu i stylu muzycznego.

Czy Lino inspirował się Iron Maiden? Mam

wrażenie, że wokal brzmi tak samo?

Tak, Lino ma ton bardzo podobny do Bruce'a

Dickinsona i jest po prostu niesamowity!

Lino wnosi jednak o wiele więcej niż tylko

bycie podobnym do Bruce'a. Sposób, w jaki

tworzy swoje melodie, pomysły, które wnosi,

czyli podkręcanie refrenów i dodawanie chórków,

są wielkim atutem jego twórczości. Zabawne

jest to, że myślę, że widzieliśmy (słyszeliśmy)

tylko wierzchołek góry lodowej jego możliwości,

ma tak duży potencjał, że zobaczysz,

jak rozwinie się w nadchodzących latach.

Czy możesz mi powiedzieć coś więcej o zespole

Airforce? Czy to jakiś inny metalowy

projekt?

Airforce to kolejny projekt, którego członkiem

jest Lino. Zespół gra muzykę w stylu

NWOBHM i robi zdecydowanie prostszą

muzykę. Wydają nowy album w 2022 roku i

jestem przekonany, że będzie on świetny!

Miło jest widzieć, że każdy w naszym zespole

może również brać udział w różnych projektach

i realizować swoje artystyczne pomysły.

Jesteśmy zespołem otwartym, więc każdy może

swobodnie odkrywać różne drogi i próbować

różnych rzeczy, ale kiedy wszyscy wrócimy

do pracy nad Master Spy, stawiamy na

to sto dziesięć procent mocy, z jasną wizją tego,

co chcemy osiągnąć.

Co inspiruje Was do tworzenia i dlaczego

jest to magiczne uczucie jazdy pociągiem?

Jako główny twórca piosenek wraz z moim

przyjacielem Jayem, inspiracją jest rozmowa

pomiędzy dwoma najlepszymi przyjaciółmi i

kłótnia na temat filmów, gier wideo, fikcji

i wszystkich innych. Ja i Jay zawsze chcieliśmy

wymyślić inspirujące koncepcje opowiadające

historię, w której słuchacz mógłby niemal wyczuć,

że jest jej częścią. W przyszłych albumach

chcemy to wykorzystać. Nie psując

niczego, pierwszy album kładzie podwaliny

pod niektóre, obecnie ukryte powiązania,

które będą kształtować tradycję świata Master

Spy. Jeśli chodzi o sam pociąg, pojazd o dużej

prędkości, klasyczną sytuację z tłumem pasażerów

i bitwą na dachu, nie mogliśmy tego

pominąć. Cóż, jak sugeruje nazwa zespołu,

chodzi o stare klasyki akcji. To połączenie jak

słuchanie filmu lub czytanie książki, ale z muzyką

w uszach.

Planujecie nagrać album w innym języku?

Francuskim?

Moglibyśmy kiedyś zrobić coś po francusku,

przede wszystkim, jeśli miałaby przekazać

opowieść folklorystyczną z naszych korzeni w

Quebecu w Kanadzie. Nie zamykamy drzwi,

po prostu na razie chcemy skoncentrować się

na naszym głównym projekcie.

"Cannibal Island"? Czy to tylko metafora?

Może macie jakieś doświadczenie z tym

związane?

"Cannibal Island" została zainspirowana niektórymi

starymi filmami o kanibalach, które

były "modne" w branży filmów klasy B w latach

80-tych. Przekręciliśmy nieco historię filmu

"Cannibal Holocaust", który został wyprodukowany

przez legendarnego Ruggiero

Deodato. Opowiada historię kilku młodych

filmowców, którzy chcieli nakręcić film dokumentalny

w dżungli, ale zostali schwyta-ni

przez plemię kanibali. Aby jeszcze bardziej

zanurzyć się w świecie, zatrudniliśmy flecistę

Carlosa Carty, który pochodzi z Peru. Do nagrania

niektórych fragmentów utworu użył

rodowej Pan Pipe (folklorystyczny instrument

z Amazonii), ponieważ akcja rozgrywa

się gdzieś nad Amazonką.

Okładka Waszego nowego albumu wygląda

znakomicie. Mam wrażenie, że lubicie superbohaterów,

czy nie jesteście superbohateram

heavy metalu?

Dzięki, cieszymy się, że ludziom się podoba.

Mimo że bardzo lubimy superbohaterów, historie

nie odwracają się tak bardzo od superbohaterów

jak od zwykłych bohaterów, a nawet

antybohaterów, o czym przekonacie się

jeszcze w tym roku. Szczerze mówiąc, dla

sztuki patrzymy na wszystkie opcje, w tym

wielkie nazwiska, które wykonały kilka prac

dla komiksów Marvela. Uważamy, że wsparcie

wizualne jest ważne, aby przekazać historie

które opowiadamy w naszych piosenkach.

Foto: Master Spy

Pytanie nie dotyczy muzyki, ale sytuacji na

Ukrainie. Czy planujecie nagrać jakiś specjalny

metalowy utwór dla Ukrainy?

Jesteśmy bardzo smutni z powodu sytuacji na

Ukrainie, jesteśmy pacyfistami i mamy

nadzieję, że sytuacja zostanie szybko i pokojowo

rozwiązana. Nie jesteśmy zaangażowani

w żaden ruch polityczny, więc nasz zespół

stara się skupić na naszej podstawowej misji,

132

MASTER SPY


którą jest stworzenie wszechświata beztroskiego,

w którym można znaleźć pocieszenie i

uciec od surowej rzeczywistości.

Wasza muzyka jest bardzo instrumentalna i

magiczna. Czy myślicie, że w przyszłości

zrobicie coś cięższego?

Obecnie kończymy projekt EP-ki z Blaze

Bayley'em na głównym wokalu, który powinien

ukazać się w maju 2022r., muzyka będzie

nieco cięższa, ale nadal bardzo melodyjna.

Jeśli kiedykolwiek będziemy produkować

cięższe brzmienia, zrobimy to pod inną nazwą.

Jesteście bardzo młodą grupą, ale brzmicie

jak stary zespół metalowy. Jaka jest recepta

na stworzenie takiego brzmienia po tak krótkim

czasie?

Dzięki! Jesteśmy młodym zespołem, ale większość

zaangażowanych muzyków posiada

duże doświadczenie i jest częścią różnych zespołów

i projektów. Jeśli chodzi o mnie, ponieważ

to ja piszę piosenki, jestem całkiem

nowy w branży. To moje pierwsze wydawnictwo

w historii. Chciałem jednak skompletować

album. Kiedy w końcu zacząłem budować solidny

zespół, wszystko stało się jasne i łatwe.

Teraz moja motywacja i inspiracja rosną w

górę! Jestem bardzo entuzjastycznie nastawiony

co do przyszłości zespołu. Stworzyłem

bardzo specyficzne brzmienie, które chciałem

osiągnąć, a podczas tworzenia pierwszego

albumu miałem różnego rodzaju sytuacje, które

chciały, żebym dostosował rzeczy w inny

sposób niż ten, który chciałem. W końcu zrobiliśmy

to w większości tak, jak to widziałem,

i wszyscy zgodzili się, że projekt jest naprawdę

dobry. Jestem bardzo dumny z wyników naszej

pracy i wsparcia, jakie otrzymałem od

moich partnerów.

Następną stacją waszego metalowego pociągu

będzie? Mam na myśli, jakie macie

plany muzyczne na najbliższe lata?

Przed Tobą wiele stacji. Pierwszy przystanek

to nasza EP-ka składająca się z trzech piosenek,

którą Blaze Bayley wyda około maja

2022 roku. Jest to koncepcyjna EP-ka z fajną

szpiegowską historią, a Blaze pomógł nam

napisać teksty. Uważam je za jedne z naszych

najlepszych pio-senek napisanych do tej pory.

Emocje, które Blaze był w stanie wywołać,

szczerze myślę, że podniosły całość na

zupełnie nowy poziom.

Drugim przystan-kiem jest

nowe wydawnictwo LP

jesienią 2022 roku z Lino

na wokalu. Tym ra-zem

poruszymy kilka no-wych

tematów, dodamy nowy

styl tekstów z pomo-cą

Jaya, który jest mistrzem

pióra, i zaprezentujemy

bardziej zróżnicowa-ny

album. Mamy już kilka

utworów demo, które brzmią

całkiem nieźle, nawet

na tak wczesnym etapie.

Obiecuję, że przede wszystkim

przygotowujemy kilka

niespodzianek w naszych

przyszłych projektach.

Kiedy słuchałem waszego

albumu w samochodzie,

czułem się jak w pociągu.

Tutaj na Islandii nie mamy

pociągów, więc może

pewnego dnia przyjedziecie

na Islandię i zagracie

koncert. Będziemy wtedy

jeździć pociągiem urojonym,

tak? (śmiech)

(śmiech) Dzięki, właśnie to

staramy się osiągnąć, abyś

czuł się, jakbyś był w

samym środku akcji.

Weźmy na przykład

piosenkę "Alien Encounter",

Foto: Master Spy

która została specjalnie zaaranżowana

tak, aby była

bardzo wciągająca i umożliwiała słuchanie

podczas samotnej przejażdżki samochodem.

Chcemy, aby ludzie po-czuli emocje stojące za

zawiłą mieszanką historii i muzyki. Jeśli

kiedykolwiek jechałeś sa-mochodem lub

pociągiem, możesz to poczuć. Dla "Cannibal

Island" to coś innego. (śmiech) Wszystkim

naszym fanom na Islandii obiecujemy, że jeśli

kiedykolwiek zagramy na Is-landii, będzie to

specjalny pociąg dla was. Bar-dzo dziękujemy

za zainteresowanie naszym zespołem,

naprawdę fajnie jest wiedzieć, że niektórzy

ludzie lubią naszą muzykę! Wszy-scy

dokładamy wszelkich starań, aby tworzyć

nowe piosenki, które, miejmy nadzieję, będą

nadal stawać się coraz lepsze i podobać się

naszym słuchaczom. Wielkie podziękowania

dla wszystkich naszych zwolenników i sympatyków,

którzy dają nam całą dobrą energię

potrzebną do dalszego rozwoju jako zespołu!

Łukasz Michna


HMP: Mamy rok 2022 i nowy album

Evergrey, zaledwie rok po ostatnim "Escape

of the Phoenix". Lata pandemii musiały być

dla was całkiem owocne.

Jonas Ekdahl: Głównym powodem tego, że

zaczęliśmy pisać nowy materiał było to, że

podpisaliśmy kontrakt z nową wytwórnią,

Napalm Records. Przedyskutowaliśmy to z

nimi i zaplanowaliśmy wydanie płyty. Natychmiast

po podpisaniu umowy wróciliśmy

do pracy. Więc nie sądzę, żeby to miało wiele

wspólnego z pandemią. Raczej z podpisaniem

kontraktu z Napalmem. W pewnym sensie

Spełniam swoje marzenia

Chociaż szwedzki Goteborg kojarzy się jako miejsce narodzin melodyjnej

odmiany death metalu, miasto to wydało na świat wielu różnorodnych artystów.

Część z nich tworzy jeden z najjciekawszych obecnie zespołów grających metal

progresywny. Evergrey ostatnio nie próżnowali, w trakcie pandemii wydali dwa

albumy studyjne i jeden koncertowy. Porozmawiajmy z tej okazji z perkusistą grupy,

Jonasem Ekdahlem.

W przyszłym roku obchodzić będziecie

dwudziestopięciolecie działalności zespołu.

Po tak długim czasie działalności nie macie

żadnych trudności z kreatywnością?

To jest tak, jakbyśmy włączyli pstryczek i zaczynali

pisać. Zrobiliśmy w ten sposób wiele

płyt, od samego początku, od połowy dziewięćdziesiątych.

Z każdym albumem stajemy

się coraz lepsi i lepsi. To pocieszające uczucie,

wiedzieć, że kiedy zaczynasz pisać nowy album,

zawsze uczysz się czegoś nowego. Rozwijasz

się, jako perkusista, muzyk, autor tekstów,

producent i tak dalej. Cieszę się, że

wszyscy jeszcze jakoś ogarniamy.

Kiedy już włączysz ten przełącznik, co

pozwala ci być kreatywnym? Czytałem, że

słuchasz bardzo różnej muzyki, gatunków

takich jak pop, hip hop i tak dalej. Jak wpływa

to na twoje poczucie twórczości?

Właśnie tak robię. Większość muzyki, której

słucham, to pop, hip hop i tak dalej. Coś innego

niż heavy metal czy w ogóle muzyka rockowa.

Tej nadal słucham, ale stanowi jakieś

20% całości. Po prostu bardziej inspiruje mnie

W kilku utworach na płycie wykorzystaliście

nagrania wysłane wam przez fanów. Skąd

wziął się ten pomysł?

Celem było zaangażowanie naszych fanów i

sprawienie, by w jakiś sposób stali się częścią

naszej muzyki. Bo to oni są najważniejszym

powodem, dla którego robimy swoje. Fani, a

także możliwość występowania dla nich, grania

tras koncertowych, festiwali i tym podobnych

rzeczy. To był fajny sposób na to, żeby

weszli z nami w interakcję w ramach naszej

muzyki. Udostępniliśmy ludziom ścieżki, do

których mieli zaśpiewać, a potem wysyłali

nam to z powrotem. Obrobiliśmy ten materiał

i umieściliśmy w kawałku "Save Us". Wielu

ludzi przysłało nam swoje nagrania, co było

świetne. Podziękowaliśmy wszystkim na płycie,

w książeczce. Każda z tych osób jest w niej

wspomniana.

Ile osób było w to zaangażowanych?

Nie wiem. Ale lista jest długa. Super fajne, że

tak wiele osób chciało być częścią tego projektu.

Podobnie zrobiliśmy z utworem "Midwinter

Calls". Poprosiliśmy żywą publiczność

podczas naszych koncertów w Szwecji o to,

aby zaśpiewała melodię. Nasz wokalista,

Tom, zatrzymał zespół i pozwolił publice

śpiewać przez jakiś czas a my to nagrywaliśmy.

Od razu poczuliśmy, że im się podoba.

Nie mogę się doczekać, kiedy znowu zagramy

ten kawałek na żywo żeby rozruszać tłum.

zmusiło nas to do tworzenia. Zmusiło w dobrym

sensie, ponieważ mieliśmy obawy, czy

uda damy radę zabrać się tak szybko do roboty.

Ale jak zaczęliśmy to wszystko poszło bardzo

łatwo.

Foto: Evergrey

słuchanie nowych gatunków, czuję, że mogę

od nich zapożyczyć lub ukraść trochę różnych

dźwięków i włączyć je w swój metal. Uwielbiam

mieć tę wolność, słuchać wszystkiego, co

chcę i cieszyć się tym. Liczy się to, jak dobra

piosenka, niezależnie od gatunku. Staram się

mieć oczy i uszy są otwarte i czuję, że słuchając

innych rodzajów muzyki, naprawdę rozwijam

się, jako autor i muzyk.

W ostatnich wywiadach Tom opowiadał, że

nowy album w jakiś sposób opowiada o egocentryzmie

oraz o tym, jak media społecznościowe

wzmacniają tego typu postawy. Jak

ty postrzegasz ten temat?

Obserwuję takie zachowania każdego dnia.

Jest ich coraz więcej. To coś powszechnego w

mediach społecznościowych. Ludzie chcą się

przedstawiać w sposób lepszy, niż są w rzeczywistości.

Niektórzy znają życie bardziej z

mediów społecznościowych bardziej niż z doświadczenia.

Nie kontaktujemy się ze sobą

fizycznie w ten sam sposób, co kiedyś. Świat

wydaje się coraz zimniejszym miejscem, nie

mówię w tym momencie o pandemii. To nie

jest nic dobrego i mam wrażenie, że z roku na

rok jest coraz gorzej i gorzej.

W pewnym stopniu się zgadzam. Muszę też

przyznać, że sam korzystam z mediów społecznościowych

i jest to mnie rzecz ambiwalentna.

Jak to jest z tobą? Wiem, że masz

swoje profile na Facebooku i Instagramie.

Tak, tak, jestem również na YouTube. Ale nie

jestem aż tak aktywny i jest mi z tym naprawdę

dobrze. To znaczy, oczywiście promuję

naszą codzienną pracę i publikuję posty dotyczące

zespołu, ale jeśli chodzi o sprawy osobiste,

to wolę być zachować je dla siebie. Przestałem

gonić za lajkami, jeśli wiesz, o co mi

chodzi. To mnie po prostu stresuje, a nie lubię

tego uczucia Ludzie robią to, aby zaspokoić

swoje ego. Dla mnie pochłania to o wiele za

dużo energii. Zdałem sobie z tego sprawę i

wolę przeznaczyć tę energię na coś bardziej

134

EVERGREY


kreatywnego i pozytywnego. Zasadniczo to

tylko moja opinia, ale naprawdę cieszę się, że

wycofałam się z mediów społecznościowych,

przynajmniej w tematach osobistych.

Rozmawialiśmy o tym, że ostatnie lata były

dla was aktywne, wydaliście dwa albumy.

Ale chyba brakowało wam koncertów i dłuższych

tras?

No, więc, to trochę dziwne uczucie wiedzieć,

że niedługo zaczynamy trasę, która będzie

dość długa. Była już przekładana jakieś dwa

czy trzy razy z powodu pandemii. I tak, jest

wiele rzeczy, na które naprawdę czekam z niecierpliwością.

Ale są też rzeczy, za którymi

będę tęsknić, takie jak pobyt w domu. Przyzwyczaiłem

się do siedzenia w domu i naprawdę

to lubię. A teraz jestem ojcem, mam półtoraroczną

córeczkę.

Gratuluję.

Wyjazd z domu po raz pierwszy od jej narodzin

będzie wyzwaniem. Ale z drugiej strony,

będzie wspaniale zagrać na żywo nowe kawałki.

Można powiedzieć, że mamy teraz dwa

albumy do promowania, ponieważ nie zrobiliśmy

trasy po "The Escape of the Phoenix".

Więc to będzie super fajna sprawa, móc wyjść

i promować dwa albumy w tym samym czasie.

Zamierzamy grać wiele piosenek z późniejszych

płyt, co również będzie odświerzające.

Wybierzemy naprawdę ciekawy zestaw utworów,

będzie dobrze.

Porozmawiajmy o przeszłości. Interesują

mnie twoje muzyczne korzenie. Jak zapamiętałeś

Göteborg z czasów swojego dzieciństwa?

Tamtejsza scena muzyczna ma już niezłą

renomę.

No cóż, ciekawe pytanie. Zawsze wydawało

mi się, że Göteborg miał naprawdę pokaźną

scenę i wszędzie odbywały się koncerty.

Niestety, kiedy byłem młodszy, nie wszędzie

mogłem się dostać, bo byłem niepełnoletni.

Ale wiedziałem, że w centrum miasta działy

się różne interesujące rzeczy. W każdy weekend

grały jakieś zespoły. Z tego co pamiętam,

między grupami istniała o wiele większa rywalizacja

niż obecnie. Mam wrażenie, że teraz

Foto: Evergrey

muzycy, mniej lub bardziej dbają o siebie

nawzajem, wspierają się. W tamtych czasach

było więcej rywalizacji, jeden zespół zawsze

chciał być fajniejszy od drugiego. Staramy się

nie obrzucać nikogo błotem, ale było ciężko.

Porównując z tamtymi czasami, to dzisiaj jest

między zespołami o wiele więcej miłości i koleżeństwa.

Przynajmniej takie jest moje wrażenie

z czasów, kiedy byłem nastolatkiem w

połowie lat dziewięćdziesiątych.

Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?

Właściwie to zacząłem grać na klarnecie.

Chciałem grać na saksofonie, ale byłem za

młody. Nie mogłem zacząć od razu, więc musiałem

przez rok ćwiczyć na klarnecie, zanim

mogłem przejść na saksofon. Chyba jeszcze

później przez jakiś rok grałem na saksofonie,

aż przez przypadek odkryłem perkusję. A kiedy

już ją odkryłem, uzależniłem się od niej.

Pobierałem lekcje przez pięć lub sześć lat.

Następnie poszedłem do liceum, w którym

perkusja i instrumenty perkusyjne były moim

głównym przedmiotem, przez trzy lata Następnie

miałem rok przerwy po szkole, a później

dołączyłem do Evergrey.

Jakie zespoły przyciągnęły cię do grania

rocka?

Pierwszy beat perkusyjny, który naprawdę

mnie wciągnął to "Keep the Faith" zespołu

Bon Jovi. Oh, yeah! Miał naprawdę fajny

groove i brzmienie perkusji, więc mnie wkręcił.

Później zacząłem słuchać zespołów takich

jak Kiss, Red Hot Chili Peppers, Metallica.

Tak, tych klasycznych zespołów, które uważałem

za najbardziej ekstremalne. Następnie zainteresowałem

się bardziej technicznym graniem.

Lubię grać razem z albumami, szczególnie

gitarzystów solowych, takich jak Stevie

Vai. Tak to się zaczęło.

Jak zaczynałeś zajmować się muzyką to z

pewnością musiałeś mieć jakieś marzenia,

które chciałeś spełnić. Które z nich udało ci

się zrealizować?

Pozwól mi pomyśleć. Tak, miałem kilka takich

marzeń, dużych i małych. Spróbuję wybrać

część z nich. Na pewno była to pierwsza

trasa koncertowa po Stanach Zjednoczonych

oraz wyjazd do Australii. Albo podróżowanie

po całym świecie, odwiedzenie krajów po raz

pierwszy i granie przed nowymi ludźmi, którzy

doceniają muzykę. Te marzenia spełniłem.

Chciałem również być wspierany przez jakieś

duże firmy perkusyjne. Moje ulubione od

dziecka to Pearl i Sabian. Miałem też możliwość

spotkania wielu ze swoich bohaterów.

Cieszę się, że mogłem z nimi porozmawiać i

powiedzieć, jak wiele dla mnie znaczyli. To są

te najważniejsze dla mnie rzeczy.

Igor Waniurski

Foto: Evergrey

EVERGREY 135


Kenn Nardi

Granie nowych utworów sprawia mi więcej frajdy

Kenn Nardi twierdzi, że nie jest znany większości metalowego świata.

Cóż, na przełomie dekady lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych grał na gitarze

oraz śpiewał na wszystkich czterech albumach studyjnych bardzo innowacyjnego

zespołu thrashowego Anacrusis ("Suffering Hour" 1988, "Reason" 1990, "Manic

Impressions" 1991, "Screams And Whispers" 1993). Na tym jego muzyczna

działalność się nie skończyła, gdyż ostatnio nagrał samodzielnie dwa solowe

krążki: "Dancing With The Past" (2014) i "Trauma" (2021). Obecnie Kenn pracuje

nad stworzeniem kolejnej solowej płyty. Jest zatem aktywnym artystą z konkretnym

i unikalnym dorobkiem wydawniczym. Lektura niniejszego wywiadu pozwoli

Wam wstępnie zapoznać się z całokształtem twórczości tej nietuzinkowej

postaci.

HMP: Jak się z tym czujesz, że ludzie nadal

kojarzą Cię z Anacrusis?

Kenn Nardi: Nie przeszkadza mi to. Wręcz

przeciwnie, rozumiem, że to właśnie dzięki

Anacrusis większość ludzi w ogóle zna moje

nazwisko. Anacrusis było największą muzyczną

częścią mojego życia i jestem bardzo

dumny z mojego wkładu i wszystkiego, co

udało nam się osiągnąć (nie tylko w latach 80-

tych i 90-tych), ale także z szacunku, jakim

jesteśmy darzeni wiele lat po rozpadzie zespołu.

Dnia 8 lipca 2019 roku Anacrusis ogłosiło

ponowne spotkanie z okazji reedycji swojego

katalogu Metal Blade Records. Czy to był

zjazd tylko na jeden wieczór, a może planujecie

jeszcze podziałać?

To był tylko jeden wieczór. Otrzymaliśmy

propozycję z naprawdę świetnego klubu w naszym

rodzinnym mieście (St. Louis, Missouri,

przyp.red.), żeby zrobić jakiś reunion show,

uczcić dorobek wydawniczy. Spodobał nam

się ten pomysł i odbyliśmy rozmowy z każdym,

kto kiedykolwiek był oficjalnie członkiem

Anacrusis, próbując nakłonić wszystkich

do wzięcia udziału w tym wydarzeniu.

Na szczęście wszystkim chłopakom pomysł

się spodobał i tak też zrobiliśmy. Ostatecznie

koncert składał się z trzech części, co pozwoliło

nam wystąpić z każdym z trzech perkusistów

i wykonać set reprezentujący każdy ze

składów. Fani mieli okazję zobaczyć wszystkie

utwory wykonane w oryginalnym składzie nagrywającym

dany album. Wspaniale było pozwolić

każdemu członkowi zespołu na uznanie

jego wkładu w zespół i albumy, na których

grał.

byłbym wówczas w stanie koncentrować się

na Anacrusis w dotychczasowym stopniu. Nigdy

nie usiedliśmy razem i nie rozmawialiśmy

nawet o tym, jakie będą następne kroki. Wróciliśmy

z Europy, gdzie otwieraliśmy koncert

Death, i planowaliśmy krótką podróż do Kanady

na serię występów. Kiedy sprawy się

skomplikowały, po prostu każdy poszedł w

swoją stronę. Nigdy nie podjęliśmy oficjalnie

decyzji o zakończeniu działalności ani o rozstaniu,

ale kiedy zrobiliśmy sobie krótką przerwę,

myślę, że naprawdę mogliśmy zobaczyć,

jak bardzo wszyscy czuliśmy się wtedy nieszczęśliwi.

Dla mnie osobiście to, że nie musieliśmy

zajmować się zespołem i nigdy do

niego nie wróciliśmy, stanowiło ulgę. Po kilku

miesiącach rozpad Anacrusis stał się oczywistością.

Nigdy tego nie ogłosiliśmy, ani nie powiedzieliśmy

wytwórni. Myślę, że na początku

może nawet nie chcieliśmy przyznać się przed

sobą, że to koniec. Mogę powiedzieć, że podczas

gdy normalnie zawsze myślałem o tym,

jak będzie wyglądał następny album i pisałem

nowy materiał, po tej trasie nie miałem nic i

nawet nie zastanawiałem się, co będziemy robić

dalej. W głębi duszy wiedziałem, że nie

chcę już tego robić, jeszcze zanim zagraliśmy

ostatni koncert.

Które utwory z Twoich solowych albumów

skomponowałeś jako pierwsze po zakończeniu

działalności Anacrusis? Czy mocno

ewoluowały one na przestrzeni lat?

Utwory "Beside Myself" i "Telling Skies" z LP

"Dancing With the Past" (2014) zostały napisane

i nagrane niedługo po rozpadzie Anacrusis.

Na LP "Trauma" (2021) dwa bonusowe

utwory: "Morningsong" i "Watching

Through Darkness", również powstały w tym

samym czasie, ale ostatecznie nie znalazły się

na "oficjalnym" albumie. Po tym, jak nowy

materiał zaczął nabierać kształtów, poczułem,

że nie pasują one do całości, choć i tak chciałem

je nagrać. Te stare piosenki były właściwie

początkiem albumu "Trauma", więc bonusowy

dysk uznałem za właściwe rozwiązanie, by

je tam zamieścić, wraz z kilkoma kawałkami

Anacrusis zaaranżowanymi na nowo. Na LP

"Dancing With the Past" znalazło się też

kilka utworów, które powstały wiele lat po

rozpadzie Anacrusis, jak "Submerged" i "Creve

Coeur".

Foto: Kenn Nadir

Metal Blade podpisało z Anacrusis kontrakt

na 7 albumów. Tymczasem tylko "Manic Impressions"

i "Screams And Whispers" ukazały

się pod ich szyldem. Czy uważasz to za

straconą szansę, czy też zakończenie działalności

Anacrusis w 1993 roku pozwoliło

wam skupić się na jeszcze bardziej satysfakcjonujących

rzeczach w życiu?

Kiedy skończyliśmy trasę koncertową promującą

"Screams And Whispers", sprawy w zespole

były już bardzo napięte. Spędziliśmy razem

siedem lat i byliśmy sfrustrowani nie tylko

sobą nawzajem, ale także wytwórnią, managementem

i wszystkim innym. W tamtym

momencie nie wyobrażałem sobie, żeby zespół

mógł pójść dalej. Prawdopodobnie po przerwie

moglibyśmy kontynuować działalność, ale

nie sądzę, żeby komukolwiek leżało to na sercu

w tamtym momencie. Przechodziłem przez

rozwód i mój umysł był wtedy tak daleko od

muzyki, jak to tylko możliwe. W moim życiu

osobistym musiałem zrobić wiele, żeby wszystko

wróciło na właściwe tory i dlatego nie

"Dancing With The Past" miał być albumem

powrotnym Anacrusis, podczas gdy Ty czasami

nazywasz Anacrusis najbardziej niedocenionym

zespołem w historii metalu...

Nie sądzę, żebym tak nazywał Anacrusis, ale

fani często to robią. Chociaż uważam, że byliśmy

nieznani, w większości przypadków zawsze

otrzymywaliśmy dobre recenzje i szacunek

od społeczności metalowej. Szczerze mówiąc,

uważam, że niektórzy ludzie dają nam o

wiele większe uznanie, niż na to zasługujemy.

Ja sam nazywam Anacrusis najbardziej przecenianym

spośród "niedocenianych" zespołów

(śmiech).

Czy uważasz, że "Dancing With The Past"

zostało niedocenione w mediach lub wśród

fanów?

W pewnym sensie, z "Dancing With The Past"

jest tak samo. Choć nie jestem dobrze znany

większości metalowego świata, recenzje i

komentarze dotyczące tego albumu były niemal

zawsze pozytywne. Prawdopodobnie dla

przeciętnego fana było to zbyt wiele materiału

136

KENN NARDI


do przyswojenia na raz, więc mogę nawet

zrozumieć krytykę pod tym względem. Wiedziałem

o tym, ale wtedy nie sądziłem, że

będę nagrywał kolejne albumy i chciałem po

prostu wydać to wszystko za jednym zamachem.

Chociaż w pewnym sensie był to nowy

album trzech członków Anacrusis, nie sądzę,

żebym kiedykolwiek wierzył, że nazwiemy go

albumem Anacrusis. Nigdy nie sądziłem, że

to byłoby dla mnie właściwe. Nie cały materiał

zostałby wydany, gdyby to był wysiłek

zespołu. Kiedy zdecydowałem się skończyć

płytę sam, poczułem się swobodniej, włączając

do niej bardziej zróżnicowane utwory.

To niesamowite, że jednej osobie udało się

skomponować, zagrać, zaśpiewać, nagrać,

zmiksować, zmasterować i wydać niezależnie

tak dopracowany album jak "Trauma".

Jak to wygląda z perspektywy muzyka: czy

Anacrusis jest trudną technicznie muzyką do

grania w porównaniu z Twoimi solowymi

utworami?

"Trauma" jest efektem bardziej strumieniowego

podejścia do pisania niż "Dancing With

the Past". Może jest tam mniej technicznych

riffów, które nie znalazłyby się na albumie

Anacrusis, ale czuję, że kompozycje są bardziej

złożone. Sposób, w jaki instrumenty grają

ze sobą i uzupełniają aranżację, jest o wiele

bardziej dojrzały. Pod względem wokalnym

nowsze utwory z obu solowych albumów są o

wiele trudniejsze do zaśpiewania, ale to mi się

w nich podoba. Granie i śpiewanie solowego

materiału, który wykonałem podczas krótkiej

europejskiej trasy koncertowej w 2016 roku,

sprawiło mi wiele frajdy, o wiele więcej niż

wykonywanie starszych numerów Anacrusis.

Oczywiście, te solowe utwory były dla mnie

nowe, ale myślę, że zawierają ciekawsze melodie.

Czy zgodziłbyś się, że ogólny klimat "Traumy"

może mieć coś wspólnego z wczesnymi

symfonicznymi dokonaniami Theriona (takimi

jak "Lepaca Kliffoth")?

Nie jestem zaznajomiony z ich muzyką, a istnieje

wiele zespołów, które z biegiem lat zaadaptowały

elementy symfoniczne. Uwielbiam

takie połączenie klasycznego instrumentarium

z metalowymi gitarami i perkusją. Początkowo

byłem pod silnym wpływem Celtic

Frost, a także zespołów takich jak ELO i The

Moody Blues, ale słyszałem kilka świetnych

zespołów, które robiły to znacznie lepiej niż

Anacrusis. Gdyby Anacrusis wydało kolejny

album, myślę, że poszlibyśmy jeszcze bardziej

w tym kierunku. Przynajmniej ja bym tego

chciał, choć nie jestem pewien, czy wszyscy

inni by się na to zgodzili. Patrząc wstecz, nie

wydawało mi się, żeby kiedykolwiek miał powstać

piąty album. Czułem, że te cztery LP

odzwierciedlały przebytą przez nas, rozwijającą

podróż. Kiedy skończyliśmy "Screams

and Whispers", poczuliśmy, że osiągnęliśmy

wszystko, co sobie założyliśmy. Nie widziałem

zbyt wiele miejsca na dalszy rozwój Anacrusis

poza tym etapem. Granice zostały

rozciągnięte, ale myślę, że każdy inny kierunek,

w którym chciałbym podążać, spowodowałby

w końcu zbyt duży podział w zespole.

Chyba dlatego nie zastanawiałem się nad

tym, co dalej.

Czy uważasz, że "Trauma" to "art metal",

ale nie "metal progresywny"?

Wielokrotnie zastanawialiśmy się z przyjaciółmi,

czy Anacrusis lub moje solowe

utwory powinny być uważane

za "progresywne". W mojej

głowie ten termin zawsze

kojarzył mi się z bardzo skomplikowanymi

aranżacjami, wirtuozerią

muzyczną i tym podobnymi

rzeczami - wiesz,

Dream Theater, Yes lub

Rush. Wyjaśnili mi, że jest

wiele sposobów na bycie "progresywnym",

oraz że nasza muzyka

zawsze wybiegała w przyszłość,

wykorzystując różne

sposoby użycia dźwięków, mój

styl śpiewania, teksty itp. Nie

sądzę jednak, żebym nazwał

swoją muzykę "art rockiem".

Kiedy myślę o tym określeniu,

wyobrażam sobie wczesny Genesis,

gdzie muzyce towarzyszyły

wizualne prezentacje, co

również było bardzo niekonwencjonalne.

Jeśli chodzi o

mnie, to w większości przypadków

jestem tradycjonalistą. Nie

kwestionuję tradycyjnej struktury

piosenek, ani nie chcę jej

wywracać do góry nogami. Lubię

piosenki, dobrą melodię.

Jestem przede wszystkim autorem

piosenek, choć lubię zaskakiwać

słuchacza. Czasem zda-

Foto: Kenn Nadir

rza mi się zrobić coś mniej ortodoksyjnego, ale

zawsze jestem zakotwiczony w fundamencie

piosenki. Lubię też wykorzystywać pełnię możliwości

instrumentów. Lubię łączyć uzupełniające

się partie gitar i wykorzystywać je do

nadania muzyce przestrzeni. Rzadko gram

unisono, chyba że w konkretnym celu, aby

podkreślić prostotę danej sekcji. Lubię też stosować

łamane akordy, tak aby jedna gitara

grała jeden "kawałek", a druga grała drugi w

taki sposób, aby połączyć je we wspólny, duży

akord. Używam też basu w bardzo melodyjny

sposób - bardziej zbliżony do tego, co robili

Paul McCartney czy Brian Wilson. Zazwyczaj

partie basu aranżuję jako ostatnie, aby

wprowadzić do utworu to, czego w moim odczuciu

jeszcze "brakuje". Bas jest instrumentem

o wiele bardziej wszechstronnym, niż większość

ludzi zdaje sobie sprawę. Odpowiednie

nuty melodyczne, kontr-rytm, niższe lub wyższe

dźwięki mogą przekształcić tą samą muzykę

w tak wiele różnych wersji, że często dziwię

się, że jest on tak mało wykorzystywany,

szczególnie w metalu. To nie jest po prostu

niższa gitara, choć oczywiście można jej

używać w ten sposób. Jest to zupełnie inny

instrument, który może być nie tylko kotwicą

muzyki, ale także instrumentem napędzającym

całość. Chociaż nigdy nie studiowałem

muzyki ani nie słuchałem zbyt wiele muzyki

klasycznej, poza zwykłymi rzeczami, które

słyszymy we współczesnej kulturze, myślę, że

mam chyba bardziej klasyczne podejście do

sposobu, w jaki aranżuję instrumenty, używając

każdego z nich do wspierania i/lub przeciwstawiania

sobie innych, aby ostatecznie

stworzyć z nich małą orkiestrę.

Czemu "A Reckoning" jest jedną z Twoich

ulubionych piosenek z albumu "Trauma"?

Każdy utwór ma swój szczególny urok, więc

mam wiele ulubionych. "A Reckoning" był pierwszym,

który napisałem tym razem i jest w

nim zarówno prostota, jak i złożoność, którą

naprawdę uwielbiam. Napięcie narasta przez

cały utwór, a ja czuję, że liryki w odpowiedni

sposób unoszą się na tych falach. Jest tam też

mała progresja opadająca na końcu refrenu,

która przyszła nie wiadomo skąd, prosto do

moich rąk. Po prostu podążałem za każdym

akordem tam, gdzie wydawało się, że naturalnie

chce iść. Dobrze mi to wyszło. Uważam,

że jest to pięknie skonstruowana kompozycja.

Tak naprawdę nie jest to kawałek "riffowy", a

raczej oparty na ciekawej melodii.

Słyszałem, że nie tylko skomponowałeś całą

"Traumę", ale zajęło Ci to zaledwie dwa miesiące,

a ogromny przypływ kreatywności był

powodem, dla którego zdecydowałeś się nie

umieszczać na albumie swoich starszych

utworów.

Do wszystkiego zainspirowała mnie decyzja o

zakupie 12-strunówki - czasami nowe brzmienie

może zainspirować wiele nowych pomysłów.

Usiadłem z nią i z przyjemnością sprawdzałem,

jak brzmią akordy na tej konkretnej

gitarze. Szybko zacząłem wymyślać fragmenty

"A Reckoning" i może w ciągu pół godziny

wszystko było już gotowe. Dokładnie to samo

stało się z utworem "Trauma", który powstał

2-3 noce później. Pomysły po prostu zaczęły

KENN NARDI 137


się sypać i mniej więcej co 3 lub 4 dni miałem

zupełnie nową, gotową piosenkę. Trwało to

kilka tygodni, aż w końcu moje wizje dotyczące

nowego albumu nieco się zmieniły i postanowiłem

wykorzystać tylko nowe pomysły,

odkładając na bok kilka starych kawałków,

które początkowo planowałem nagrać jako

podstawę. Potem, mając już kilka solidnych

utworów, skupiłem się na cięższych riffach,

żeby uzupełnić materiał i wtedy powstały

"Clarion Call", "The Orphan", "Shed My Skin"

i te bardziej tradycyjnie "metalowe" numery.

Zaczynają się one zawsze od riffów, które łączę

w całość a następnie opracowuję do nich

partię wokalną - w przeciwieństwie do pierwszych

wspomnianych przeze mnie utworów,

które zwykle podążąją za melodią. Na samym

końcu opracowują finalną aranżację.

Jednak czy to prawda, że dawniej zwykłeś

zaczynać komponować całą muzykę albo na

gitarze akustycznej, albo na gitarze basowej?

To wszystko zależy od utworu. Rzadko komponuję

cały utwór na basie (wyjątek stanowił

utwór tytułowy z płyty "Dancing With the

Past"). Czasami siadam z basem i sprawdzam,

co mogę wymyślić, i czasami kończy się to

główną częścią utworu, jak na przykład w

"Light Up the Shadows" lub w otwarciu "No

Surprise", ale zazwyczaj jest to tylko sekcja lub

dwie.

Czy pracujesz już nad trzecim solowym albumem?

W najbliższych tygodniach planuję spotkać

się z Johnem Emery (basistą Anacrusis),

Chadem E. Smithem (perkusistą Anacrusis z

albumu "Manic Impressions") i moim starym

przyjacielem Chrisem Speciale (który grał na

basie podczas moich solowych występów w

2016 roku). Chris będzie grał na gitarze w

tym projekcie, a jest świetnym pisarzem i autorem

tekstów, który grał w zespołach z gatunku

od death metalu po dark wave i industrial.

Nie zamierzam odtwarzać jakiejś wersji

"Manic Impressions", a raczej chcę współpracować

z ludźmi, których dobrze znam, doceniają

to, co robię i co piszę, i których również

bardzo szanuję. Prawdopodobnie będzie to

trzeci album "Kenn Nardi", ale z wkładem

Foto: Kenn Nadir

innych muzyków, wspólnym pisaniem, a

także bardziej "ludzkim" czy "zespołowym"

feelingiem, w przeciwieństwie do "Traumy",

na której wszystko jest grane czy sekwencjonowane

przeze mnie. Wspólnie dyskutujemy

o następnych pomysłach, a ja napisałem

już kilka nowych rzeczy i mam nadzieję, że to

wypali. Mamy świetną chemię muzyczną,

mimo że przyzwyczaiłem się do robienia wielu

rzeczy samemu. Ponieważ pozostali respektują

mój sposób pisania i aranżowania, nie

widzę zbyt wiele miejsca na konflikty. Chad

to fantastycznie wszechstronny muzyk, a gust

Johna jest mocno zakorzeniony nie tylko w

wielu bardzo ciężkich zespołach, ale także w

starym rocku progresywnym, który zresztą

sprawił, że po raz pierwszy zakochał się w muzyce,

gdy dorastał. Mam nadzieję, że uda mi

się napisać kilka świetnych piosenek Kenna

Nardiego, które będzie można "udekorować"

zróżnicowanym wkładem pozostałych muzyków,

ich rozmaitymi stylami i wpływami.

Uznałeś kiedyś Davida Wayne'a z Metal

Church za wokalnego "boga". A kto z żyjących

ludzi jest Twoim zdaniem najwspanialszym

wokalistą?

Prawdopodobnie moim ulubionym żyjącym

wokalistą w ciągu ostatnich kilku dekad jest

niejaki Jimmy Gnecco. Jest on członkiem zespołu

Ours, który odkryłem przez przypadek

w MTV. Ich pierwszy album szybko stał się

jednym z moich ulubionych albumów w historii.

Jimmy nagrywał także solowe materiały

i współpracował z innymi muzykami. Ma fantastyczną

rozpiętość wokalną i śpiewa z niewiarygodną

mocą, gdy tego wymaga piosenka,

ale potrafi też śpiewać najdelikatniej i najbardziej

emocjonalnie, gdy potrzeba. Naprawdę

uwielbiam jego głos i styl wokalny. Jestem też

wielkim fanem zespołu Muse, a Matt oczywiście

też jest świetnym wokalistą. Nie potrafię

śpiewać tak jak oni, bo nie zostałem

obdarzony ich naturalnym talentem, ale staram

się podchodzić do swoich wokali w ten

sam sposób, tzn. używać głosu tak, by uzyskać

podobną dynamikę. Nie uważam, że trzeba

być świetnym technicznie, żeby być dobrym

wokalistą. Świadczy o tym mnóstwo przykładów

- od Neila Younga, przez Rogera Watersa,

Boba Dylana, po Micka Jaggera. Może

gdybym urodził się ze wspaniałym, naturalnym

głosem, skończyłbym śpiewając w jakimś

nudnym cover bandzie? Kto wie? Czasami

brak naturalnego talentu zmusza do cięższej

pracy, by dotrzeć do celu.

Czy jakieś konkretne traumatyczne wydarzenie

sprawiło, że czułeś niepokój przed wyruszeniem

na pierwszą w życiu trasę koncertową

(związane ze zbyt długim przebywaniem

poza domem)? Czy nadal czujesz się

nieswojo, gdy spędzasz zbyt wiele czasu

poza domem?

W wieku kilkunastu lat zaczęłam doświadczać

strasznych ataków paniki. Wtedy jeszcze nie

wszyscy wiedzieliśmy, co to jest "atak paniki",

a to coś mnie paraliżowało i przerażało. Moja

mama zawsze zmagała się z lękiem, a przez

wiele lat cierpiała nawet na agorafobię, rzadko

wychodząc z domu (a kiedy już to robiła,

przeżywała okropne chwile). Kilku innych

członków rodziny również ma ten problem z

lękiem, więc podejrzewam, że jest to jakiś

fizjologiczna lub dziedziczna sprawa. Moja

mama nigdy nie była leczona z tego powodu i

ja też przez wiele lat nie brałam leków. Dość

wcześnie udało mi się to zrozumieć i przezwyciężyć.

Jedynym prawdziwym sposobem

na pokonanie tego problemu jest nauczenie

się, jak nie reagować na fałszywe sygnały, które

wpędzają nas w spiralę strachu i niepokoju.

Mogłem podróżować i koncertować z zespołem

bez żadnych problemów i dopiero wiele

lat później problem ten powrócił i stał się bardziej

problemem zdrowotno-lękowym. Miałem

też kilka ciężkich sytuacji zdrowotnych

związanych z bliskimi członkami rodziny,

które na pewno wywołały ten stan. Choroba

może przybierać różne formy i właśnie dlatego

tak trudno sobie z nią poradzić. Nigdy nie

masz pewności, czy to ta sama rzecz w innej

masce, czy nie. Piosenka "Fragile", która znalazła

się na moim pierwszym solowym albumie,

jest poświęcona temu tematowi. Obecnie nie

mam już jednak problemów z podróżowaniem.

Kiedy już przepracuje się pewne irracjonalne

aspekty choroby, lęki tracą swoją

moc.

Czy planujesz solową trasę koncertową lub

trasę z Anacrusis?

Nie sądzę. Na pewno nie z Anacrusis. Myślę,

że po koncercie reunionowym w 2019 roku

Anacrusis zostało, że tak powiem, "położone

do snu". Z drugiej strony, pewnie z przyjemnością

zagrałbym trochę mojego nowszego

materiału z chłopakami, z którymi teraz planuję

grać. Może pewnego dnia uda mi się zagrać

koncert lub dwa, na którym połączę stare

utwory z nowymi, tak jak to zrobiłem w 2016

roku, ale na razie nie mam żadnych planów.

W tej chwili skupiam się na tym, żeby zobaczyć,

czy uda nam się razem stworzyć jakąś

ciekawą, nową muzykę. Nigdy nie byłem wielkim

fanem występów na żywo i zawsze najbardziej

lubiłem pisać i nagrywać.

Sam O'Black

138

KENN NARDI


czasie eksperymentowaliśmy z jazzem i folkiem.

Podoba mi się ten album, ale chciałbym,

żebyśmy mniej eksperymentowali i dodali

więcej z naszych korzeni, czyli klasycznego

heavy metalu.

Kochamy to, co robimy

Scena progresywnego metalu jest niesamowicie zapchana dobrymi płytami.

Ciężko z tego wybrać coś dla siebie, bo po prostu nie da się tego ogarnąć. Mam

też wrażenie, że większość fanów dla świętego spokoju pozostaje przy swoich pierwszych

fascynacjach. Dlatego nie wiem czemu podrzucam Wam kolejną formację

z tej sceny. Moja naiwność, idealizm? Niemniej próbuję, tym bardziej, że progresywność

bohaterów z Sunrunner nie jest taka oczywista i być może to przechyli

szalę na ich korzyść.

HMP: Pisząc recenzję waszej ostatniej płyty

"Sacred Arts Of Navigation" określiłem

was jako przedstawicieli US power metalu,

stawiając was u boku takich kapel jak

Queensryche, Savatage czy Fates Warning.

Zwróciłem też uwagę, że w Waszej muzyce

jest sporo innych stylów; NWOBHM,

heavy metal, hard rock, heavy rock, rock, folk

itd. Są one dość wyraźne, przez co wasz styl

trudno jednoznacznie określić. Jak Wy sami

określacie swoją muzykę?

Joe Martignetti: Gramy klasyczny heavy metal

z pewnymi naleciałościami progresywnego

rocka. Zawsze jednak wyraźnie zaznaczamy,

że nie jesteśmy progresywnym metalem.

Wszyscy słuchamy dość dużo różnej muzyki,

więc staramy się wyjaśniać, że progresywna

strona naszej muzyki jest zdominowana przez

przesuwanie granic gatunkowych, a nie przez

bycie totalnymi wirtuozami, co jest podstawą

progresywnego metalu. Ponadto progresywny

metal jest bardzo dopracowany i perfekcyjnie

brzmiący (co jest wspaniałe, uwielbiam to),

ale w Sunrunner staramy się zachować surowość

i niedoskonałość produkcji. To tak, jakby

Rush i Motörhead mieli wspólne dziecko!

Czy ta niejednoznaczność stylistyczna to

autorski pomysł na Waszą muzykę?

I tak, i nie. Jest to część naturalnego rozwoju.

Uwielbiam rock i metal. Jesteśmy świadomi

własnego stylu i pozwalamy mu się naturalnie

rozwijać. Ale lubimy też kierować go w stronę,

która wydaje nam się odpowiednia. Jest to

więc mieszanka świadomej i podświadomej

pracy.

Czy wymienienie przez Was muzycznych

idoli (artystów i zespołów) ułowiłoby w "rzuceniu

światła" na to, co przeciętny słuchacz

może spodziewać się po Was i Waszej muzyce?

Może tak, może nie. Ludzie porównują nas do

najdziwniejszych rzeczy! Do zespołów, o których

nigdy nie słyszałem, albo gdzieś kiedyś

usłyszałem, ale nigdy nie polubiłem! Ale oto

lista moich muzycznych idoli. Na pierwszym

miejscu jest Trójca Święta w postaci Black

Sabbath, Rush i Iron Maiden. Ale innych

zespołów jest od zatrzęsienia. Rainbow, Purple,

Thin Lizzy, Yes, Mahavishnu Orchestra,

Chic Corea, King Crimson, Pink Floyd,

Helloween, Gamma Ray, Candlemass, Rage,

Forbidden, Slayer, Metallica, Wes

Montgomery, a także dużo muzyki światowej,

trochę jazzu, soulu i motown, nawet trochę

country. Bluegrass i reggae to świetna zabawa

w gorący letni dzień! Myślę, że to są

wszystkie główne składniki, których używamy

w Sunrunner.

Taką ciężką złożoną muzykę znajdziemy na

albumach "Sacred Arts Of Navigation",

"Ancient Arts of Survival", "Heliodromus" i

"Time in Stone". Jednak jak ktoś sięgnie po

"Eyes of the Master" z 2011 roku to się może

zdziwić. Na waszym debiucie przeważa

jazz, rock, rock progresywny, jazz-rock, folk,

sporo jest też akustycznych brzmień... Co

wtedy motywowało Was do tworzenia takiej

muzyki?

Na początku nie wiedzieliśmy, co robimy i w

jakim kierunku zmierzamy. Ja zagłębiałem się

w jazz, a Frank już wtedy był bardzo eklektyczny.

Więc po prostu pisaliśmy to, co przychodziło

nam wtedy naturalnie. A w tamtym

Jak po latach oceniacie "Eyes of the Master".

Dla mnie to kawał znakomitej muzyki, choć

dość daleki od heavy metalu...

Dzięki! Cóż, ten album, po wielokrotnym

przesłuchaniu tuż po zmiksowaniu i uświadomieniu

sobie, że nie ma na nim zbyt wiele metalu,

uznaliśmy, że posunęliśmy się za daleko.

Odlecieliśmy do nieba i zapomnieliśmy, jak to

jest stąpać twardo po ziemi, rozumiesz? Gdybyśmy

rozdzielili utwory z "Eyes Of The Master"

i umieścili je na dwóch różnych albumach,

dwóch cięższych, to byłoby to właściwe

posunięcie. Skończyliśmy z naszym dziwnym,

eksperymentalnym albumem już na pierwszym

wydawnictwie!

Jak sam wspomniałeś przesadziliście z jazzem

i poszliście w kierunku urozmaiconego

hard rocka, heavy metalu oraz ogólnie progresywnego

metalu? Gdzie szukać przyczyn

takiego podejścia?

Ponieważ takie są nasze korzenie, heavy metal

mamy we krwi. Jazz też nie jest do końca porzucony.

Na dwóch ostatnich albumach nie

ma go zbyt wiele. Ale jest kilka nowych pomysłów,

które trochę go przywracają. To tak, jakby

na pierwszym albumie jazz i artyzm zostały

podkręcone do dziesięciu kresek, na maksimum

potencjometru. Potem może osiem na

drugim albumie, sześć na trzecim, a na ostatnich

dwóch całkowicie zniknęły. Myślę, że

trzeba to przywrócić, żeby było na poziomie

dwóch kresek lub trzech!

Czy Wasza fascynacja muzyką jazzową

ułatwiła Wam w ciekawym żonglowaniu

stylami w muzyce, którą tworzycie oraz efektownym

budowaniu konstrukcji waszych

utworów?

Absolutnie. Być może nie słyszy się ostatnio

rytmów swingowych i gitary bebopowej. Ale

to, co właśnie powiedziałeś nie jest tak odkrywcze.

Mamy kilka ciekawych sposobów na

zbudowanie kompozycji. Nie chodzi tylko o

strukturę, ale o drobiazgi. Stosowanie starych

połączeń akordowych II-V-I (najczęstsze połączenie

harmoniczne występujące w jazzowych

standardach - przyp. red.) w innej tonacji.

Foto: Sunrunner

SUNRUNNER 139


Wciąż jest sporo tercji zmniejszonych. Tak

więc jazz wciąż tam jest, tylko bardziej subtelnie.

Użyteczne narzędzia to te małe rzeczy,

które otwierają bramy do innych podpisów

klucza. To pozwala mi pisać bardziej skondensowane

utwory. Ruchy i aranżacje są lepsze. I

to jest właśnie zasługa jazzu i teorii, która

funkcjonuje do dziś, nawet jeśli już się jej nie

słyszy.

Jak wspomniałeś Wasze podejście do muzyki

z "Eyes of the Master", możemy odnaleźć

na kolejnych waszych wydawnictwach. Ciężko

tego się pozbyć?

Tak, to będzie z nami na zawsze. Ale teraz już

wiemy, żeby nie popadać w artystyczne fanaberie!

Używamy jej jako narzędzia, gdy jest to

właściwe, i nie pozwalamy, by przyćmiła starego,

dobrego rock n rolla.

Może elementy folku to nie najważniejszy

składnik Waszej muzyki, ale zawsze zwraca

on uwagę słuchacza. Nie są to jakieś banalne

muzyczne wtrącenia, ale nierzadko dość

intrygujące, acz krótkie, interpretacje muzyki

etnicznej, które chyba w zdecydowanej większości

dotyczy Ameryki Łacińskiej oraz

rdzennej Ameryki Północnej. Skąd u Was

takie zainteresowania?

Dobrze trafiłeś! Poza jazzem, jako drugorzędny

wpływ, osobiście uwielbiam tradycyjną

muzykę świata. Z każdego miejsca. Celtycką,

skandynawską, grecką, japońską, itd. Ale naprawdę

uwielbiam boliwijską i peruwiańską

muzykę pan pipe. Flety prowadzące często

współbrzmią w tercjach lub sekstach z akustycznymi

instrumentami strunowymi. Czasami

brzmi to jak Iron Maiden, przysięgam! I uważam,

że jest to bardzo przyjemne w ciepłe poranki,

gdy popijam kawę i patrzę przez okno,

kiedy mam na to czas. Poza tym, na naszych

ostatnich płytach mamy rdzennie amerykańskiego

przyszłego wojownika, więc muzyka

dobrze współgra z obrazami i vice versa.

Kontynuujmy temat. Na Waszych okładkach

jest pełno historycznych symboli odnoszących

się do rdzennej ludności Ameryki

Łacińskiej i Ameryki Północnej. Ostatnio

nawet zestawionej z fantastycznym środowiskiem

technologii przyszłości. Czy te

obrazy mają coś wspólnego z tematyką Waszych

utworów? Jakie opowieści snujecie na

Waszych albumach?

Tak, to prawda. Mam wizję, że pewnego dnia

w przyszłości będziemy musieli przypomnieć

sobie sposoby naszych przodków. Mówię tu o

prymitywnych umiejętnościach przetrwania i

życiu blisko natury. I będzie to wspaniałe. Tak

długo, jak oczywiście wszyscy będziemy jeszcze

żyli! Widzę przyszłość pełną niesamowitej

technologii, podróży międzygwiezdnych, broni

laserowej, latających Land Speederów, ale

połączoną z wiedzą, z jakiego drzewa można

zbudować schronienie, z jakich roślin można

zrobić leczniczą herbatę, umiejętnością polowania

i łowienia ryb oraz rozpalania ognia za

pomocą cholernych patyków! I to z pistoletem

laserowym na biodrze. Przygoda powróci.

Nie śpiewamy o takich epickich tematach w

każdej kompozycji, ale zazwyczaj dłuższe,

epickie utwory odzwierciedlają okładkę albumu.

A krotsze kawalki mogą mieć pewne

wspólne motywy. Są też songi, które są o

wszystkim. Nie chcę śpiewać tylko o epickich

Foto: Sunrunner

rzeczach. Jest nawet trochę lżejszych utworów,

żeby zrównoważyć poważną treść. Na

nowym albumie mamy nawet pieśń miłosną!

Jestem fanem tych starych, romantycznych

piosenek miłosnych z lat pięćdziesiątych i

sześćdziesiątych. Ale ta liryczna sfera romansu,

szczerze mówiąc, mnie onieśmielała i myślałem,

że będzie tandetna. Więc trzymałem

się od tego z daleka. Ale co tam? Nie ma

rzeczy niemożliwych! Właściwie "The Horizon

Speaks" i "Palaver" mają trochę romantyzmu w

tekstach. Ale "Last Night In Tulum" to bezsprzecznie

piosenka o miłości.

Niewątpliwie macie talent do budowania

ciekawych kompozycji. Jednak, gdy część

utworu jest płynna i muzyka prze do przodu,

to w innym jego fragmencie, jest toporna,

szorstka i surowa. Według mnie nie wynika

to z błędu, czy innej pomyłki podczas pisania

muzyki, a raczej jest to przemyślana przez

Was strategia. Czy moje spostrzeżenie jest

mylne? Jak tak to, co tym pomysłem chcecie

osiągnąć?

To prawda. Dlatego właśnie nigdy nie będziemy

progmetalowcami. Uwielbiam Dream

Theater, a zwłaszcza Ayreon i wszystko, w co

angażuje się Arjen Lucassen. Ich rytmy są tak

ścisłe i pełne przygód. Ale o wiele bardziej podoba

mi się luźny, swingowy styl perkusji Billa

Warda. Black Sabbath nie był tak zwarty,

ale nie w złym znaczeniu. Było luźno, organicznie.

To jest to, z czym czujemy się bardziej

związani. Inny przykład: Nicko McBrain jest

świetnym perkusistą, ale ja osobiście uwielbiam

bardziej swingowy styl Clive'a Burra. Tak

więc akceptujemy to, co szorstkie, ostre i, jak

to się mówi, "niezgrabne". Zachowajmy trochę

luzu.

Z pewnością powstawanie każdego albumu

to oddzielna historia. Jak przygotowaliście

się do pisania materiałów i nagrywania Waszych

kolejnych albumów "Sacred Arts Of

Navigation", "Ancient Arts of Survival",

"Heliodromus" oraz "Time in Stone"?

Jeśli chodzi o pisanie utworów, to właściwie

wszystkie zaczynają się tak samo, w każdym

razie dla mnie. Prawie wszystkie swoje kompozycje

piszę dla gitary akustycznej. Czy to w

naturze, czy na kanapie podczas oglądania

hokeja... akustyczna gitara jest fajna, bo nie

trzeba nic podłączać. Dawniej pisałem całe

utwory. Teraz robię tylko część kompozycji.

Piszę kilka riffów i składam kilka rzeczy w

całość, może to być zwrotka i refren, a może

intro z jakimiś ciekawymi zmianami. Tak czy

inaczej, piszę do momentu, w którym dochodzę

do wniosku, że "nie jestem pewien, w jakim

kierunku to wszystko powinno teraz pójść".

Wcześniej, gdybym miał takie poczucie,

utwory rozjeżdżałyby się na wszystkie strony.

Dlatego były tak długie. Teraz, gdy mam to

uczucie blokady, odkładam utwór. I pracuję

nad kolejną kompozycją. W pewnym momencie

pokazuję je Tedowi, ponieważ jest on wyjątkowo

dobry w aranżacjach. I możemy razem

dokończyć wszystkie moje niedokończone

kawałki. Tak więc teraz jest więcej współpracy.

I można powiedzieć, że utwory są lepsze,

trochę krótsze i do rzeczy. Nie odpływają

w eter, bez kierunku. Cóż, niektóre z nich nadal

to robią! Potem robię kilka demówek z

moją gitarą elektryczną, a Ted nagrywa perkusję.

Potem eksperymentujemy z basem, jeśli

jeszcze tego nie zrobiliśmy. A na koniec możemy

pobawić się z wokalem i opracować jakieś

dobre melodie.

Która z tych płyt była Waszym największym

osiągnięciem artystycznym? Co zdecydowało,

że właśnie ona się wyróżnia?

Dla mnie zawsze najbardziej podoba mi się

najnowszy album. Ponieważ najnowsza płyta

wykorzystała wnioski wyniesione z poprzedzających

ją płyt. Za każdym razem, gdy

wchodzimy do studia, wiemy, co nam się

wcześniej nie podobało, i staramy się to zmienić.

Dzięki temu każdy album to taka mała

podróż. Odpowiadając więc na twoje pytanie,

muszę powiedzieć, że żaden z albumów nie

jest naszym największym osiągnięciem! Bo n-

astępny zawsze będzie lepszy!

Przy której z nich męczyliście się najbardziej?

Bo akurat nie szło Wam ani pisanie

muzyki, ani jej rejestracja...

"Time In Stone" był trudny z dwóch powodów.

Po pierwsze, chcieliśmy naprawić artystyczną

sytuację, w jakiej znaleźliśmy się przy okazji

"Eyes of the Master", więc upewniliśmy się, że

jest w tym więcej rocka i metalu. Po drugie,

140

SUNRUNNER


produkcja przeszła przez kilka rąk. Staraliśmy

się, żeby brzmiało to tak, jakby zostało nagrane

w latach siedemdziesiątych. Ale wydarzyło

się kilka dziwnych rzeczy. I brzmi to, cóż, dziwnie!

Po raz pierwszy w proces nagrywania i

miksowania zaangażował się mój brat Jim

(odwalił kawał dobrej roboty przy "Heliodromus"

i "Ancient Arts Of Survival"). Zanim on

dostał ścieżki, miksował je nasz przyjaciel Jason

LaFrance, który używał innego programu.

Trudno było więc uzyskać odpowiednie

brzmienie po zmianie programu. Dla mnie

brzmi to tak, jakbyśmy za bardzo się starali,

żeby brzmiało to jak z lat siedemdziesiątych.

Coś mi tu nie grało. To nie była niczyja wina.

Bo w końcu, gdzie kucharek sześć...

Czy macie swój konkretny sposób pisania

muzyki oraz tekstów?

Najpierw powstaje muzyka. Jak tylko kompozycja

zaczyna nabierać kształtów, siadam z

nią i pozwalam, żeby sama powiedziała mi,

czego chce, jaką podróż odbywa, jakie emocje

wywołuje. Kiedy czuję, że mam już jakieś

odpowiedzi i wiem mniej więcej, o czym będzie

dany utwór, łatwiej jest mi napisać resztę,

albo pisać więcej, aż poczuję, że nie mogę już

pisać. Wtedy, przedstawiam ją Tedowi, aby

pomógł mi dostroić melodię, abym mógł zająć

się pisaniem tekstów. Co jest dla mnie wyzwaniem.

Teksty są najtrudniejszą częścią. I znowu,

jeśli nie mogę skończyć tekstów, przedstawiam

je Tedowi, który pomaga mi wypełnić

puste miejsca. I wreszcie, po zrobieniu demo,

gramy z Dave'em na basie, a on wymyśla

inne linie basu, niż mi się wydaje, że mogłyby

pasować. Ale jego pomysły na bas są zwykle

lepsze niż moje. To niesamowite, co bas może

zrobić z riffem, pomysłem lub utworem w inny

sposób, niż byś tego oczekiwał. Potrafi całkowicie

zmienić nastrój.

Jak rozwiązujecie kwestie samego nagrywania

muzyki. Za każdy jest to inny sposób czy

też przez lata wyrobiliście sobie nawyki pracy

w studio? Macie swoje ulubione miejsca

nagrywania, producentów i inżynierów

dźwięku?

Do tej pory każdą płytę nagrywaliśmy w Acadia

Recording w Portland Maine z Toddem

Hutchisenem za pulpitem. Nagrywamy

wszystko na żywo w ciągu czterech do pięciu

dni na taśmę analogową. Nagrywamy więc

perkusję, bas i jedną gitarę rytmiczną. Zwykle

przygotowanie i nagłośnienie trwa jeden

dzień. Następnie trzy lub cztery dni zajmuje

nam zrobienie kilku ujęć do każdego utworu.

Potem ścieżki są zgrywane do formatu cyfrowego,

a my robimy overduby w innym miejscu.

Zazwyczaj jeździmy do Off The Wall

Studio mojego brata Jima

w New Hampshire. Nagrywamy

tam podkłady wokalne,

gitary akustyczne,

perkusję, wszystkie inne

elementy. Solówki gitarowe

nagrywam w domu. W

domu mogę robić to, co naprawdę

chcę, bez nikogo w

pobliżu. Naprawdę głośno.

Mogę robić tyle ujęć, ile

chcę. Dobrze się przy tym

bawię. A na poprzednich

dwóch płytach Bruno nagrał

wszystkie swoje główne

wokale w Stone Studio

we Frutal w Brazylii. Potem

wszystkie ścieżki spotykają

się razem i są miksowane

cyfrowo. I tak jest

prawie na każdym albumie.

Pat Keane zajmuje

się masteringiem. Uwielbia

taśmę, więc cyfrowa wersja

jest przesyłana do analogu

w celu wykonania ostatecznego

masteringu. Następnie

z taśmy analogowej

powstaje cyfrowy master. I

na tym kończymy. Nowa

płyta była nagrywana trochę

innaczej. Marcus Jidell

przyleciał do nas ze

Szwecji. On i Todd nagrywali

płytę, a Jim im asystował.

Marcus zrobił też

ostateczny miks. Świetnie

się z nim pracowało i mamy

nadzieję, że będziemy

współpracować z nim ponownie!

Foto: Sunrunner

Każdy zespół mówi, że ich ostatnia płyta

jest najlepsza. Niedawno te z wspomniałeś

o tym...

Myślę, że jeśli twój najnowszy album nie jest

najlepszy, to coś poszło nie tak!

Pisaliście i nagrywaliście ją w czasie pandemii.

Czy to pomogło Wam w jakiś sposób?

Właściwie to nie. Bruno potrzebował około

roku, aby nagrać swoje wokale. Brazylia mocno

dostała wtedy w kość. Wszystko jakby

zwolniło. Album mógł ukazać się pod koniec

2020 lub na początku 2021 roku. Ale oficjalnie

został wydany dopiero w marcu 2022

roku. Zepsuł się też sprzęt, którego Pat używa

do masteringu. Z powodu Covid, zdobycie

części do jego naprawy zajęło trzy miesiące.

Także, było wiele opóźnień.

Czy ten okres epidemii Covidu nauczył

Was czegoś nowego, jeśli chodzi o prowadzenie

zespołu?

Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Niektórzy

z nas byli bardzo przejęci, inni nie.

Macie też na swoim koncie płytę koncertową

"Forever Nights (Official Bootleg - Europe

2018)", która dokumentuje wasz pobyt w

Europie. Jakie macie wspomnienia z tej wyprawy?

O rany, zbyt wiele wspomnień, by je wymienić.

Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć.

Świetnie się bawiliśmy i naprawdę chcemy

tam wrócić!

Graliście chyba w małych klubach, niemniej

słychać, że na scenie jako zespół czujecie się

swobodnie i lubicie grać na scenie...

Tak, jesteśmy przyzwyczajeni do małych klubów,

co jest wspaniałe. W małych klubach jest

dużo energii. I tak, to jest dobry sposób, żeby

się rozluźnić. Dużo praktyki i kameralne sceny.

Czy wypad do Europy był jedynym Waszym

tourne poza granice Stanów?

Nie, w 2016 roku odbyliśmy trasę koncertową

po Brazylii przy okazji promocji "Heliodromusa".

Graliśmy też na festiwalu w Rosji w

2017 roku. W 2018 roku pojechaliśmy do Europy.

W 2019 roku mieliśmy wolne, żeby

napisać album. A potem w 2020 roku nade--

szła pandemia i od tamtej pory nie graliśmy

na żywo!

Życie koncertowe powoli wraca do normy,

jak zamierzacie wykorzystać ten fakt?

Pracujemy teraz nad występami na żywo. Szukamy

nowego agenta koncertowego. Nie

jesteśmy pewni, czy w tym roku pojedziemy w

trasę po Europie, czy nie. Może w przyszłym

roku. W tej chwili wiele zależy od nas.

US metal wśród fanów tradycyjnego heavy

metalu cieszy się uznaniem, jego progresywna

odmiana dodaje jeszcze prestiżu. Jednak

nie przekłada się to na popularność czy też

sprzedaż płyt. Czemu więc ciągle trzymacie

się tej muzyki i zespołu?

Kochamy to, co robimy.

Michał Mazur

Tumavcyenie: Szymon Paczkowski

SUNRUNNER 141


Każdy album musi być muzyczną podróżą

Lubię progresywny metal. Dokonania artystów z tej sceny jeszcze potrafią

mnie zainteresować. Mam nadzieję, że to się nie zmieni, ale coraz większą ilość

płyt z taką muzyką raz za razem mocniej mnie przytłacza. Jednak dopóki mogę,

to będę starał się przybliżyć co ciekawsze nowe pozycje progresywnego metalu, a

nóż Wam drodzy czytelnicy również przypadną do gustu. Ostatnio moją uwagę

zwrócił całkiem niezły krążek "Echoes From Afar" francuskiego zespołu Parallel

Minds, a że znałem poprzednie ich wydawnictwa, tym łatwiej było mi Wam polecić

tę ekipę. Zanim jednak zdecydujecie się sięgnąć po ten album i poznać jego

wartość zapraszam do zapisu rozmowy z liderami Parallel Minds, z gitarzystą,

basistą, klawiszowcem, producentem itd. Grégorym Giraudo oraz wokalistą Stéphane'em

Fradetem.

szej muzyki, ba sami nawet nie używaliśmy

określenia groove metal. Niektórzy recenzenci

stosowali go ze względu na wpływy Pantery, a

potem stało się to normalne. Ale ogólnie jesteśmy

pod wpływem różnych stylów muzycznych,

nawet spoza gatunku metalu. Po prostu

jesteśmy bardzo otwarci. "Headlong Disaster"

był albumem, który chcieliśmy zrobić w

tamtym czasie, ale w ogóle nie myśleliśmy o

robieniu albumu w stylu nowoczesnego metalu,

byliśmy po prostu skupieni na tworzeniu

świetnych utworów.

Stéphane Fradet: Tak, etykiety określające

naszą muzykę przez większość czasu przychodzą

z zewnątrz. Kochamy wiele rzeczy od Mr

Big do Death (mówiąc tylko o metalu), więc

nasz muzyka przychodzi "sama z siebie" w pewnym

sensie. Ale od samego początku chcieliśmy

mieć stu procentach metalowy materiał,

więc to jest nasz sposób na tworzenie go!

Na płycie "Headlong Disaster" odnajdziemy

również progresywne akcenty, takie jak

w utworze "Migdal Bavel (Myth Of Babel)",

ale dla mniej ważniejszym elementem, który

pojawia się na waszym debiucie, jest techniczny

speed/thrash w stylu Jeffa Watersa i

jego Annihilator. Usłyszymy go przede

wszystkim w tytułowym utworze "Headlong

Disaster". Dlaczego właśnie taki

thrash? dlaczego Jeff Waters? dlaczego Annihilator?

Grégory Giraudo: Wszyscy jesteśmy fanami

Annihilatora i Jeffa. Uwielbiam jego styl i

podejście do muzyki. Jego riffy są intensywne,

złożone i naprawdę subtelne i sprytne, to jest

właśnie ten rodzaj riffowania, który lubię. Zawsze

miał wpływ na moją grę na gitarze i na

Parallel Minds jako całość.

Stéphane Fradet: Oczywiście Jeff Waters

jest muzykiem, na którym wzoruje się wielu,

ale nie sądzę, żebyśmy jako zespół byli w tym

samym klimacie. Myślę, że Parallel Minds

ma szerszy zakres utworów i emocji. Zauważyłeś

chociażby kompozycję "...Babel", o tym

właśnie mówię. Nie chcemy, żeby nasze albumy

składały się w stu procentach z potężnego

basu i intensywnych riffów. Każdy album musi

być muzyczną podróżą i być tak różnorodny,

jak to tylko możliwe.

Thrash w stylu Annihilator mocniej do głosu

dochodzi na waszym drugim krążku, wspominanym

już "Every Hour Wounds... The Last

One Kills". Pierwsze dwa kawałki z niego,

tytułowy "Every Hour Wounds..." oraz "The

Last One Kills", są właśnie w takiej konwencji,

a wasza cała druga płyta jest w zasadzie

takim wyrazem fascynacji technicznym

thrash metalem i wyrafinowanie zagranym

nowoczesnym metalem. Także nie

tylko fascynują was nowoczesne odmiany

metalu, ale również jego tradycyjne formy?

Grégory Giraudo: Tak, absolutnie, jak już

mówiłem wcześniej, słuchamy wielu różnych

stylów metalu, a dorastaliśmy na tych bardziej

tradycyjnych zespołach, takich jak Iron Maiden,

Metallica, Savatage... ich lista nie ma

końca. Myślę, że te wpływy są bardzo obecne

w naszej muzyce.

Stéphane Fradet: W tamtym czasie byliśmy

w gniewnym nastroju. Wybrano gównianego

prezydenta (cóż, gówniani prezydenci byli

wtedy na całym świecie.), w Syrii działo się

nieciekawie, itd. Więc skończyło się to bardzo

wściekłą muzyką. Ale znowu, wśród gniewu

jest piękno i więcej "pokojowych" momentów.

Szczerze mówiąc, jesteśmy bardziej za starymi

rzeczami niż za nowoczesnym metalem. Myślę,

że zespoły, które tak nazywasz, są również

pod wpływem starych i uznanych kapel. To

jest ich sposób na złożenie im hołdu, tak jak

naszym sposobem jest komponowanie utworów

w takim stylu.

HMP: Pierwszy raz z waszą muzyka zetknąłem

się przy okazji albumu "Every Hour

Wounds... The Last One Kills". Przyciągnął

mnie do niej opis waszego zespołu jako ten,

który gra progressive/groove metal. Wtedy

nie zwróciłem uwagi na określenie "groove".

Co było błędem, bowiem ten styl okazał się

dla was bardzo ważny. W zasadzie wasz

pierwszy krążek "Headlong Disaster" oparty

jest na dynamicznym nowoczesnym metalu.

Dlaczego nowoczesny metal, czym was tak

urzekł?

Grégory Giraudo: Szczerze mówiąc, nie staramy

się zbytnio myśleć o klasyfikowaniu na-

Foto: Regis Demirci

Ten nowoczesny metal to nie tylko groove,

ale to wasza specyficzna mieszanka groove,

metalcore i nu-metalu. Nie jest to też, ot takie

proste granie, mieszacie nie tylko style,

ale łączycie ze sobą wiele ciekawych muzycznych

pomysłów, a w dodatku do grania

podchodzicie bardzo technicznie...

Grégory Giraudo: Techniczny aspekt naszej

muzyki nie jest czymś, na czym celowo się

skupiamy. Nie staramy się, żeby nasza muzyka

była techniczna dla samej techniki, to tylko

nasz sposób komponowania utworów. O wiele

bardziej skupiamy się na melodiach i tworzeniu

nastroju i klimatu każdej kompozycji.

Chcemy, aby każdy utwór opowiadał unikalną

historię. Możemy więc wykorzystać wiele różnych

wpływów i podejść, aby muzyka mogła

sprzedać historię słuchaczowi.

Przez obie płyty w waszej muzyce przewija

się progresywny metal, czy to jako konkretne

utwory, czy też jakieś akcenty. Jednak dopiero

na trzeciej płycie "Echoes From Afar"

staje się on formą górującą nad pozostałymi

stylami. Dlaczego dopiero na tej płycie postanowiliście

uwypuklić ten styl?

Grégory Giraudo: To po prostu przyszło naturalnie.

Kiedy zdecydowaliśmy, że album będzie

tematycznie oparty na historii sciencefiction,

było dla nas jasne, że tym razem progresywny

aspekt naszej muzyki będzie odgrywał

główną rolę. Chcieliśmy mieć bardziej filmowe

podejście, z większą ilością struktur i

warstw oraz głębszym brzmieniem. Używaliśmy

wielu sampli, wirtualnych instrumentów,

syntezatorów, a pisanie kompozycji stało się

bardziej złożone, z bardziej niestandardowym

metrum. Pisaliśmy utwory niemal jak ścieżkę

dźwiękową do filmu. To było niesamowite doświadczenie.

Ale nadal uważam, że na tym al-

142

PARALLEL MIND


bumie jest mnóstwo różnych smaczków, może

nawet więcej niż na poprzednich płytach. Elementy

thrashu i nowoczesnego metalu wciąż

tu są, tylko umieszczone w innym kontekście.

Stéphane Fradet: Na przykład "No Fate", jest

moim zdaniem, jednym z naszych najcięższych

utworów, ale jest zrobiony w stylu "oldschoolowego

thrashu". Riffy w "Angel's Battle"

są również bardzo intensywne, przypominają

mi duński zespół Mercenary...

Oczywiście nie zapomnieliście o nowoczesnym

metalu oraz speed/thrash metalu. Zresztą

w waszej muzyce można zawsze odnaleźć

akcenty innych stylów. Czy właśnie to

nieograniczenie w operowaniu stylami i formami

muzycznymi spowodowało zdecydowanie

się na progresywny metal? Nie lubicie

zbytnio ograniczeń?

Grégory Giraudo: Z natury rzeczy "progresywny"

oznacza próbowanie i eksperymentowanie,

bez poczucia ograniczenia przez konkretny

gatunek, więc w ten sposób myślę, że jesteśmy

naprawdę progresywni. Nadal mamy

wizję Parallel Minds, to nie jest tak, że zrobimy

album reggae czy techno. Rdzeń naszej

muzyki zawsze będzie istniał, ale na każdym

kolejnym albumie lubimy go urozmaicać różnymi

smakami i kolorami, żeby zachować

świeżość i ciekawość.

Stéphane Fradet: Tak, mamy pewną "czerwoną

linię", której nie wolno przekraczać.

Ciężko to opisać, ale kiedy czasami wnoszę

pewne pomysły (na przykład "Feel The Force")

trochę zbyt... powiedzmy "radosne" w pewnym

sensie, Greg aranżuje je tak, żeby działały

w stylu Parallel Minds. Więc nie, nie ma

w planach albumu techno, ale dziwne wpływy

mogą pojawić się tu i ówdzie, nigdy nie wiadomo.

Progresywny metal, a także techniczne podejście

do grania swojej muzyki, przeważnie

świadczą o tym, że muzycy są perfekcjonistami.

Czy o was też tak można powiedzieć?

Ta cecha ułatwia wam życie, czy raczej jest

przekleństwem?

Grégory Giraudo: Zdecydowanie jestem perfekcjonistą

i nie ułatwia mi to życia. Tak bardzo

zależy nam na naszej muzyce, że poświęcamy

dużo czasu, żeby zrobić ją dobrze, aż

będziemy w stu procentach zadowoleni z efektu

na płycie. Myślę, że większość zespołów lub

artystów, którzy wydają naprawdę mocne

dzieła, są w pewnym stopniu perfekcjonistami.

Wielka sztuka wymaga wiele czasu, troski

i pasji. Ale to może stać się przekleństwem,

ponieważ mamy tendencję do obsesyjnego

skupiania się na różnych rzeczach.

Stéphane Fradet: A ja nie jestem perfekcjonistą.

(śmiech) Właściwie to dzięki temu myślę,

że chemia między mną a Gregiem dobrze

się układa. To ja zawsze przedstawiam głupie

pomysły, plany, rzeczy do zrobienia, a Greg

jest tym, który nadaje im życie we właściwy

sposób.

Istnieje pewne niebezpieczeństwo, wspominaliście

o tym, że z takim podejściem kolejna

płytę możecie nagrać z muzyką country czy

też folk. Czy też to wam nie grozi, bo heavy

metal jest dla was ponad wszystko? Świadczą

o tym, chociażby nagrane przez was covery

Scorpions i Iron Maiden, które umieściliście

na debiucie, czy też Savatage na dwójce?

Grégory Giraudo: Nie, jak już mówiłem, nie

chcemy odwracać się od naszych korzeni i naszych

fundamentów. Nie usłyszysz więc albumu

Parallel Minds, na którym nie ma szalejącego

wokalu, intensywnych gitarowych riffów

i podwójnej stopy perkusji. Jednak w niektórych

naszych utworach można znaleźć elementy

muzyki folkowej. Chodzi tylko po to,

żeby zrobić to dobrze i w naturalny sposób

połączyć je z innymi wpływami. Uwielbiamy

stawiać sobie takie wyzwania.

Wracając do "Echoes From Afar". Świetnie

słucha się poszczególnych kawałków, choć

się różnią miedzy sobą to stanowią integralną

całość. Także tej płyty znakomicie słucha

się w całości. Wy podkreśliliście tę spójność

dzieląc album na dwie części "Echoes" i "Endymion

Suite". Jakie są prawdziwe intencje

tego podziału?

Grégory Giraudo: Pierwsza połowa, "Echoes...",

składa się z pięć utworów, z których

każdy ma inną historię, wszystkie inspirowane

są filmami science-fiction. Z drugiej strony

"Endymion Suite", jest jak mini album koncepcyjny,

gdzie wszystkie pięć utworów opiera się

na jednej historii. Jest on zainspirowany serią

książek "Endymion" autorstwa Dana Simmonsa.

Na naszym pierwszym albumie nagraliśmy

już utwór "Hyperion", który był oparty

na prequelu tej historii, więc chcieliśmy wrócić

do tego świata i dokończyć to, co zaczęliśmy

wtedy z "Hyperion". Podzieliliśmy album na

dwie części, aby upewnić się, że fani zrozumieją,

że "Endymion Suite" jest unikalną całością.

Stéphane Fradet: Pomysł był taki, żeby mieć

bardziej "cukierkowy" album. 70 minut to może

być długo. Pięć ostatnich utworów naprawdę

ze sobą współgra, więc podział na dwie

części miał sens, niestety jesteśmy zbyt biedni,

żeby wydać podwójny album.

Tekst "Monkey On My Back" jest pewną reminiscencją

o tym co nas niedawno dotknęło

czyli ogólnie dotyczy pandemii. Jak traktujecie

swoje teksty, dotyczą one rzeczy ważnych,

wynikających z rzeczywistych wydarzeń,

czy też wolicie umieszczać swoje historie

w sferach zmyślonych i fikcyjnych?

Stéphane Fradet: Ja, jako wokalista, piszę

wszystkie teksty. Zazwyczaj lubię pisać o polityce

i ludzkich zachowaniach, ale tym razem

postanowiliśmy napisać utwory o fikcyjnych

historiach. "Monkey On My Back" została zainspirowana

filmem "12 małp", który opowiada

o wirusie, który w zasadzie skazuje ludzkość

na zagładę. Pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem

będzie połączenie tej historii z naszą

obecną pandemią, aby uczynić kompozycję

bardziej przystępną dla ludzi, którzy mogą nie

znać tego filmu.

Foto: Regis Demirci

Głównymi filarami formacji są gitarzysta,

basista, klawiszowiec Grégory Giraudo oraz

wokalista Stéphane Fradet, czyli wy panowie,

chociaż od dwóch albumów za perkusją

siedzi Eric Manella. Czy wasza trójka w całości

odpowiada za muzykę, teksty i aranżacje,

czy każdy z osobna odpowiada za coś

konkretnego? Jak pracujecie nad muzyką, każdy

z osobna w domowym zaciszu, wymieniając

się plikami czy też tradycyjnie w sali

prób?

Grégory Giraudo: Steph i ja jesteśmy głównymi

autorami naszych kompozycji. Ja zajmuję

się muzyką, a on jest odpowiedzialny za

melodie, wokale i teksty. Nie piszemy nic podczas

prób, wszystkie nasze pomysły wymieniamy

za pomocą maili i pracujemy w ten sposób

od samego początku. Dużo rozmawiamy o

wszystkich szczegółach naszych utworów i robimy

wiele iteracji, aż wszyscy będą zadowoleni.

Eric również jest z nami i może wpływać

na niektóre decyzje, które podejmujemy, ale

ostatecznie to Steph i ja odpowiadamy za

stronę twórczą. Łączy nas bardzo dobra chemia

i dobrze nam się razem pracuje. Często

mamy różne opinie i poglądy na temat naszej

muzyki, ale w końcu zawsze udaje nam się

znaleźć równowagę.

Stéphane Fradet: Tak, to w zasadzie Greg i

ja o tym decydujemy. Tak jak powiedział

Greg, to on jest bardziej odpowiedzialny za

muzykę, ale często proponuje linie wokalne

lub aranżacje, ponieważ również jest wokalistą.

A ja często proszę o zmiany, na przykład

dotyczące struktury kompozycji lub modyfikacji

refrenu. Odkładamy na bok nasze ego,

żeby napisać najlepsze kawałki, jakie potrafimy.

Do nagrania materiału na płyty przeważnie

zapraszacie gości, w jaki sposób ich dobieracie?

Grégory Giraudo: To głównie nasi przyjaciele,

kiedy pytamy, nigdy nam nie odmawiają.

(śmiech)

Na "Echoes From Afar" napisaliście, że nagrywaliście

gdzie się dało. Domyślam się, że

po prostu każdy z was nagrywał w swoich

domowych studiach, a Greg dodatkowo to

zmiksował. Od dawna tak nagrywacie swoja

muzykę?

Grégory Giraudo: Od samego początku! Profesjonalne

studia są po prostu zbyt drogie, a

my mamy wystarczająco dużo sprzętu, żeby

dobrze realizować nagrania oraz żeby albumy

brzmiały dobrze. Może to trochę potrwać, bo

nie czujemy żadnej presji, żeby się spieszyć.

PARALLEL MIND 143


Jednak to naprawdę wygodny sposób pracy i

nie sądzę, żebyśmy mieli to zmienić w najbliższym

czasie.

Stéphane Fradet: Pomysły często przychodzą

mi do głowy podczas jazdy samochodem

lub w nocy, więc kiedy są już wystarczająco

dobre, wysyłam je do Grega. Udaje mu się je

zrozumieć, by na końcu stworzyć świetne

kompozycje. Czasami spotykamy się, żeby pisać

(wróciłem ze szkoły moich synów z głównym

pomysłem na "Hiding Place", kiedy Greg

był na wakacjach w domu), ale najczęściej

wpadamy na nie każdy z osobna, i dzielimy

się nimi. Potem dodajemy kolejne i kawałek

po kawałku układamy utwory.

Generalnie muzykę miksujecie w swoim

własnym gronie. Jakby nie było Greg jest

ważnym członkiem Parallel Minds. Niemniej

nie lepiej byłoby zawierzyć w tej kwestii

komuś z poza zespołu, tak jak w wypadku

masteringu?

Grégory Giraudo: Myśleliśmy o tym, żeby

pozwolić komuś innemu zająć się miksowaniem

nowego albumu, ale w końcu zmieniliśmy

zdanie i to ja się tym zająłem. Wiele się

nauczyłem, pracując nad pierwszymi dwoma

albumami i czułem, że mogę wykonać dobrą

robotę przy tej płycie, a chłopaki mi zaufali.

Więc poszedłem na całość i nikt nie narzekał

na brzmienie, (przynajmniej jeszcze nie). Z

drugiej strony, mastering został wykonany

przez profesjonalne studio Audio Animals.

Pracowaliśmy z nimi przy "Every Hour Wounds"

i są naprawdę bardzo utalentowani.

Stéphane Fradet: Pomijając kwestię pieniędzy,

jesteśmy maniakami kontroli, więc trzymaliśmy

ten album "w rodzinie". (śmiech)

Zespół tworzy trójka muzyków, ale ostatnio

w teledysku do "Provider Of Sins" widziałem

was w czteroosobowym składzie, czy w

końcu dokooptowaliście na stałe basistę i

jesteście gotowi na koncertowanie?

Grégory Giraudo: Basista, którego widziałeś

w teledysku, niestety nie jest już częścią Parallel

Minds, ale zatrudniliśmy już nowego

gościa, Fabiena. Jest on naprawdę dobrym basistą

i mamy nadzieję, że wszystko będzie z

nim w porządku. Mam dobre przeczucie.

A propos koncertowania, cała ta pandemia

dała popalić zespołom nie pozwalając na bardzo

ważna formę promocji, czyli występów

na żywo. Jak wy dawaliście sobie radę z tym

Foto: Regis Demirci

problemem? Czy doświadczenia, które zebraliście

w tym okresie wykorzystacie do promocji

"Echoes From Afar"?

Grégory Giraudo: Szczerze mówiąc, nie zagraliśmy

jeszcze wielu koncertów, z powodu

niestabilności składu i pandemii. Ale teraz jesteśmy

gotowi, by wyjść na scenę i skopać

kilka tyłków, by promować "Echoes From

Afar". Myślę, że ten album na to zasługuje.

Stéphane Fradet: Trzymamy kciuki za końcówkę

tego roku i początek 2023!

Jak myślisz, czy w show bussinesie jest teraz

szansa aby wrócić do tego co było przed pandemią?

Grégory Giraudo: Trudno to powiedzieć, bo

przyszłość jest jeszcze trochę niepewna. Myślę

jednak, że jest duży głód ze strony fanów z

powodu całej frustracji związanej z pandemią,

a popyt jest ogromny, więc jestem pewien, że

w końcu wszystko powróci w wielkim stylu.

W każdym razie mam taką nadzieję.

Stéphane Fradet: Z drugiej strony, wiele małych

festiwali jest odwoływanych z powodu

braku przedsprzedaży, więc dla takich małych

zespołów jak my może być jeszcze trudniej.

Wszyscy chcą jechać na Hellfest i Wacken,

ale małe imprezy są mniej widoczne i to jest

fakt.

Na koniec temat, którego teraz nie można

pominąć. Myślę o zbrojnej napaści Rosji na

Ukrainę. Nie przeraża was ta sytuacja?

Grégory Giraudo: Właśnie tak jest i myślę,

że każdy powinien się bać. Niestety, tak jak w

przypadku wielu innych rzeczy, mamy niewielki

lub żaden wpływ na to, co dzieje się na

świecie, a ludzie, którzy mają wpływ, nie dbają

o nasze dobro. Naprawdę mam nadzieję, że

ta głupia wojna wkrótce się skończy.

Stéphane Fradet: Najzabawniejsze jest to, że

nikt tak naprawdę nie przejmował się wojną w

Syrii, tym, co dzieje się na Bliskim Wschodzie,

czy na przykład umierającymi Afrykańczykami.

Ale teraz dotyczy to bezpośrednio

naszego stylu życia i komfortu, mediów i polityki.

Jest w tym absolutna hipokryzja, która

mogłaby być świetnym tematem na album numer

cztery.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Tryk

HMP: Po wydaniu albumu "They" zrobiło się

o was nieco ciszej - domyślam się, że po rozstaniu

się z Maksyminą mieliście okres pewnego

zastoju i dopiero dojście Wiolety było

takim swoistym katalizatorem, bodźcem do

aktywniejszej pracy nad nowym materiałem,

gotowym przecież już jakiś czas temu?

Tomasz Krawczyk: Sami byliśmy zdziwieni,

że znalezienie świetnej wokalistki, z genialnym

warsztatem, a dodatkowo pasującej do

nas pod względem charakteru i temperamentu

zajęło tylko trzy miesiące. Wiolka nagrała u

Heńka swoje wokale do "Tre Colori" w marcu

2020 roku, na tydzień przed rozpoczęciem

pierwszego lockdownu. Można więc zatem powiedzieć,

że po intensywnych dwóch latach i

dużej ilości koncertów w Polsce i nie tylko,

które zagraliśmy od premiery "They" w zasadzie

wcale nie zwolniliśmy. To tak naprawdę

pandemia spowodowała, że musieliśmy

czekać z premierą aż do chwili obecnej. Gdyby

nie to, zapewne kolejne wydawnictwo ujrzałoby

do tej pory światło dzienne.

Zmiana wokalisty praktycznie dla każdego

zespołu to spore wyzwanie, jednak wygląda

na to, że u was przebiegło to wszystko bezproblemowo.

Szukaliście konkretnego, żeńskiego

głosu czy nie było jakichś założeń i

braliście też pod uwagę opcję zaistnienia

Setheist z męskim wokalem, gdyby pojawił

się jakiś odpowiedni kandydat?

Tomasz Krawczyk: Tak, przebiegło to nad

wyraz bezproblemowo. Kandydatek od początku

było sporo, co ciekawe również spoza

naszego kraju, ale żadna nie zrobiła na nas takiego

wrażenia jak Wiolka, która przyjechała

na próbę perfekcyjnie znając nasze numery i

zaśpiewała je bezbłędnie pomimo, że przecież

linie nie były pisane pod nią. Przesłuchując

przesłane nagrania szukaliśmy wokalistki, która

z jednej strony będzie umiała odtworzyć w

miarę wiernie nasz dotychczasowy materiał,

ale jednocześnie będzie miała swój charakter,

charyzmę i potencjał do ostrzejszego śpiewania,

bo w tym kierunku będą szły nowe utwory

po "Tre Colori".

Wróciliście z MCD/maxi singlem "Tre Colori".

To swego rodzaju koncept, trzy utwory

zainspirowane nurtem giallo, włoską odmianą

horroru. Skąd pomysł na taki właśnie materiał?

Tomasz Lato: Zaproponowałem taką tematykę,

ze względu na jej swoistą plastyczność, ciekawą

syntezę obrazu i dźwięku, suspens, psychodeliczny

wydźwięk tego nurtu kinowego.

Spodobało się to wszystkim, więc poszliśmy

za ciosem.

Wszyscy w zespole fascynujecie się włoskim

kinem grozy sprzed 40-50 lat?

Tomasz Lato: Wszyscy jesteśmy wielbicielami

starego, dobrego klasycznego kina lat 70.

i 80., niekoniecznie zamykając się w tym

konkretnym nurcie. Niemniej wpływ giallo na

późniejszą kinematografię jest na tyle znaczący

(choćby produkcje Tarantino), że każdy w

jakiś sposób się z nim zetknął, przynajmniej

pośrednio.

Czy jest w horrorach lub ich ścieżkach

dźwiękowych, niekoniecznie tylko z nurtu

giallo, coś, co inspiruje was w sensie tekstowym

czy czysto muzycznym, mając tym samym

bezpośredni wpływ na twórczość Setheist?

144

PARALLEL MIND


Hołd dla mistrza suspensu i nurtu giallo

Setheist wrócił z bardzo ciekawym materiałem. "Tre Colori" to co prawda

tylko trzy utwory, ale zarazem koncept poświęcony włoskim horrorów z nurtu

giallo. Wszystko jest tu więc ze sobą powiązane, układając się z zwartą całość:

muzyka, teksty, odnoszące się do kolorów tytuły, szata graficzna digiapcku oraz

oczywiście teledyski, ze sztandarowym "Rosso" na czele. W dodatku "Tre Colori"

to pierwszy efekt współpracy Setheist z nową wokalistką Wioletą Kowalczyk, a

muzycy grupy zapowiadają już ponowne wejście do studia, bo nowych utworów

im nie brakuje.

Tomasz Lato: Szeroko pojęte kino grozy od

zawsze inspirowało muzyków, nie jesteśmy

tutaj w żaden sposób oryginalni, jednak nurt

giallo jest o tyle wyjątkowy, iż przepełniony

specyficzną, tajemniczą atmosferą. Historie

przedstawione w filmach, często zagmatwane,

przepełnione krwawymi ekscesami i niewymuszoną

erotyką są wdzięcznym źródłem inspiracji

do powstawania tekstów. A muzycznie?

Z pewnością udziela nam się klimat ponurych

ścieżek dźwiękowych stworzonych przez zespół

Goblin czy Fabio Frizzi, ale raczej nie

mają one bezpośredniego wpływu na muzykę

Setheist.

Co jest najtrudniejsze w pracy nad nowymi

utworami? Sam początek, dojście do dobrego,

wyjściowego pomysłu czy może jego jak

najefektywniejsze rozwinięcie, obudowanie

całą resztą?

Tomasz Ciecieląg: Wbrew pozorom najtrudniejsze

jest wybranie najlepszych pomysłów/

riffów i zaaranżowanie utworu w taki sposób,

żeby każdy z nas mógł się z nim identyfikować.

Czasem wszystko udaje się w zasadzie

podczas jednej próby i dopieszczamy detale,

natomiast w przypadku niektórych utworów

trwa to kilka tygodni; bywa też tak, że nie jesteśmy

do końca zadowoleni z efektów i celowo

odkładamy aranżację na dłużej, żeby mieć

inną perspektywę, poczekać na świeże pomysły.

Pisanie najlepszej muzyki, na jaką w danym

momencie was stać, jest więc tym najbardziej

optymalnym rozwiązaniem?

Tomasz Ciecieląg: Zawsze staramy się w

danym momencie dawać z siebie 200% podczas

tworzenia muzyki. Oczywiście z biegiem

czasu każdy z nas oczekuje od muzyki czegoś

innego, ale dzięki tym subiektywnym gustom

jest większa szansa na stworzenie czegoś wyjątkowego.

Nigdy nie kalkulujemy jaki dany

utwór ma być, najczęściej to przychodzi samo.

Jeśli podczas grania na żywo są "ciary" to znaczy,

że o to chodziło i cel został osiągnięty.

Mieliście w sumie więcej czasu na dopracowanie

tych utworów - kusiło was, żeby coś

diametralnie zmienić, pokombinować z aranżacjami,

etc.?

Tomasz Ciecieląg: W zasadzie od momentu

zarejestrowania tych kawałków nikt z nas nie

zgłaszał uwag co do kompozycji i aranżacji. W

tamtym momencie było to maksimum jakie

chcieliśmy uzyskać, zarówno pod względem

brzmienia poszczególnych instrumentów, jak i

aranżacji. Śmiało można stwierdzić, że od momentu

wyjścia ze studia za każdym razem,

gdy słyszymy te utwory jesteśmy z nich zadowoleni

i niczego byśmy nie zmienili, żadnego

dźwięku. (śmiech)

Mamy tu trzy barwy istotne dla tego nurtu:

żółty, czerwony i srebrny, a do tego "Argento"

to tytuł wieloznaczny, oznacza bowiem

nie tylko ten ostatni kolor, ale to jednocześnie

nazwisko słynnego włoskiego reżysera,

twórcy kultowej "Suspirii" - to wasz hołd dla

niego?

Tomasz Lato: Tak, zdecydowanie jest to nasz

hołd dla Maestro Argento, reżysera, który nie

tylko jest prekursorem nurtu, ale też stał się

ikoną gatunku, niedoścignionym mistrzem

suspensu.

Jakich jeszcze reżyserów z tego nurtu cenicie

aż tak, że moglibyście poświęcić im utwór?

Tomasz Lato: Zdecydowanie Lucio Fulci - co

prawda nie jest on typowym przedstawicielem

"żółtych filmów", ale w swoim czasie popełnił

kilka kinematograficznych perełek, jak choćby

"Jaszczurka w kobiecej skórze" czy "Siedem

czarnych nut". Oprócz niego, z pewnością

Mario Bava, twórca jednego z pierwszych filmów

giallo "Sei donne per l'assassino", czy

legendarnego już "Black Sabbath".

Tu jednak od razu był ścisły zamysł: trzy kolory,

trzy utwory, bez opcji rozwinięcia tego

tematu do długogrającej formy, poszerzenia

go o inne filmowe wątki?

Tomasz Lato: Tak, od początku zdecydowaliśmy,

że zamkniemy koncept w tych trzech

utworach. Czy sięgniemy jeszcze po tego typu

tematykę? Czas pokaże.

Od razu mieliście takie założenie, że do każdego

z tych trzech utworów przygotujecie

wideoklipy, choćby w postaci lyric video?

Tomasz Krawczyk: Tak, należy pamiętać, że

obraz jest w kinie giallo bardzo istotnym elementem,

dlatego też zdecydowaliśmy się na

taką formę wyrazu.

"Rosso" jest spośród nich, można rzec, najważniejszy,

skoro do jego realizacji zatrudniliście

Grupę 13 i jest to najbardziej dopracowana

spośród tych trzech produkcji?

Tomasz Lato: Zdecydowanie tak! Zdawaliśmy

sobie sprawę z tego, że przy tak rozbudowanej

produkcji warto podjąć współpracę z

najlepszymi w tej branży. Praca z Grupą 13

to była prawdziwa przyjemność! Myślę, że ponowne

spotkanie przy naszych kolejnych klipach

w przyszłości jest wręcz nieuniknione!

(śmiech)

Znaleźliście bardzo ciekawe miejsce do realizacji

tego teledysku. Dochodzi do tego

świetny pomysł realizatora, który tak zatraca

się w jak najlepszym opracowywaniu naturalistycznych

efektów dźwiękowych, że aż

popada w obłęd. Docenili to wszystko nie

tylko wasi fani, czy szerzej nieoczywistego

metalu o nieco progresywnym kierunku, ale

może też zwolennicy kina grozy, którzy nigdy

wcześniej o was nie słyszeli?

Tomasz Lato: Cóż, "Tre Colori" pojawiło się

w formie fizycznej jak i streamingowej stosunkowo

niedawno, ale już teraz możemy

śmiało powiedzieć, że odzew na tę produkcję

jest nad wyraz pozytywny; sporo słuchaczy

zainteresowało się czym to rzeczone giallo

jest, a inni przypomnieli sobie o istnieniu kina

spod znaku "czarnych rękawiczek", które

ostatnio przeżywa swoistego rodzaju renesans.

"Tre Colori" jest więc dla was bardzo udanym

otwarciem nowego etapu funkcjonowania

Setheist, a co planujecie na kolejne

miesiące? Macie w zanadrzu sporo nowych

utworów, czego rychłym efektem może być

kolejny album? Koncertów pewnie też będzie

więcej, bo ta pandemiczna posucha wszystkim

nam bardzo dała się w znaki?

Tomasz Krawczyk: Pandemiczna posucha

była dla nas rzeczywiście dotkliwa. Po pierwsze

odwołanych zostało kilka koncertów w

2020 roku, na które byliśmy zaproszeni po

występie na Bloodstock 2019 jako laureaci

Metal 2 The Masses Poland, a które miały

być debiutem z nową wokalistką. Po drugie,

co gorsza zmuszeni byliśmy odłożyć o kilka

miesięcy premierę "Tre Colori", która gotowa

była już w czerwcu 2021, a Release Party

miało się odbyć w Vodoo Club w Warszawie.

Co do nowego materiału to mamy go tyle, że

będzie trzeba dokonać selekcji przed wejściem

do studia. No chyba, że nagramy więcej jako

bonus tracks na Japonię (śmiech). Tym niemniej

nadal zastanawiamy się czy nagrywanie

albumu w dzisiejszych czasach ma w ogóle

sens i czy przypadkiem nie lepiej jest teraz nagrać

kilka kawałków w studio, a potem wypuszczać

je pojedynczo jako single opatrzone

teledyskami. Dyskusja trwa. Odnośnie planów

koncertowych możemy za waszym pośrednictwem

zaprosić wszystkich na podwójny

koncert premierowy, który zagramy w Voo

Doo 20 maja. Podwójny dlatego, że oprócz

premiery "Tre Colori" nasza wokalistka

Wioleta Kowalczyk świętować na nim będzie

premierę swojej solowej płyty jako Kestrella.

Będzie nas można również zobaczyć 10 czerwca

w Toruniu, gdzie będziemy wspierać naszych

znajomych z As Night Falls.

Wojciech Chamryk

SETHEIST 145


ENVY OF NONE

To nie jest Coney Hatch, to nie jest Rush, to Andy Curran

Andy to chyba najmilszy gość w całym muzycznym biznesie, zanim zaczęliśmy

rozmawiać to upewnił się nawet czy poprawnie wymawia moje imię, a z każdym

kolejnym wypowiedzianym przez niego zdaniem uświadamiałem sobie, że

spotkał mnie naprawdę wielki zaszczyt. Chcąc więc wykorzystać okazję, nie poprzestałem

tylko na rozmawianiu o Envy Of None, zdecydowałem się popytać

Andy'ego też o Coney Hatch, ale i o jego solową twórczość, która choć jest naprawdę

imponująca i sam byłem pod ogromnym wrażeniem jej jakości, to nigdy

nie zyskała zasłużonego rozgłosu i chwały. Pomijając fakt, że Andy jest świetnym

twórcą, to jest też menadżerem wielu zespołów i łowcą talentów, które następnie

prowadzi przez muzyczny świat. Rozmawialiśmy też o tragicznej wojnie w

Ukrainie, opowiedział mi o tym w jaki sposób starają się pomóc całym zespołem,

a robią tą w imponujący sposób. Była to bardzo wartościowa rozmowa, której szybko

nie zapomnę, myślę, że można z niej wiele wyciągnąć, bo rzeczą, która najbardziej

mnie ujęła w osobie Andy'ego, nie był jego nieopisany talent czy to menadżerski,

czy muzyczny, tylko to jak dobrym i pomocnym jest człowiekiem i

może właśnie dlatego żyje, tak jak sobie wymarzył.

jest odpukać niesamowity (śmiech).

Jak zaczęła się Twoja przyjaźń z Alexem?

Kiedy zdaliście sobie sprawę, że chcielibyście

zrobić coś razem?

Kiedy pierwszy raz spotkałem Alexa, byliśmy

kolegami z pracy, nasze zespoły były w Anthem

Records, i mieliśmy tego samego menadżera,

Ray'a Danielsa. Pod koniec roku mieliśmy

zawsze świąteczne imprezy i pamiętam

jak bardzo byłem onieśmielony, kiedy miałem

poznać chłopaków, zawsze uwielbiałem Rush.

Pamiętam jak jednego dnia szedłem na spotkanie

i zauważyłem, że w moją stronę idzie

Geddy Lee, pomyślałem "O Boże, to Geddy

Lee", i zacząłem odwracać głowę. Gdy się mijaliśmy,

powiedział "zdaje się, że jesteś tenisistą,

chciałbyś zagrać kilka meczy?" (podobnie spędzałem

czas ze Steve'm Harrisem, również pogrywaliśmy

w tenisa) Tak zakolegowałem się z

Geddy'm. Potem od około 2003 roku pracowałem

w dziale A&R w Anthem, wtedy naprawdę

zaprzyjaźniłem się z całym trio. Ale

mówiąc szczerze, nigdy w życiu nie pomyślałem,

że mógłbym z nimi współpracować na

polu muzycznym, zawsze byliśmy po prostu

przyjaciółmi więc byłem bardzo zaskoczony,

kiedy Alex poprosił mnie, o zagranie kilku

partii na jego rzeczach, i tak zaczęliśmy wymieniać

się pomysłami. 10 lat temu, jeżeli

ktoś by i powiedział, że kiedyś będę z nimi

tworzył, to pomyślałbym, że oszalał, było to

kompletnie niespodziewane.

Słuchając Envy Of None po raz pierwszy,

byłem bardzo zaskoczony, muzyka naprawdę

mi się spodobała, ale to nie było coś czego się

spodziewałem, brzmienie zdecydowanie nie

przypomina Rush, a tym bardziej Coney

Hatch, skąd pomysł na taki zwrot? Dlaczego

wybraliście kompletnie inną drogę?

Zgadza się, szczególnie dla mnie i Alexa było

to wyjście poza, nazwijmy to "naszą strefę

komfortu", to nie jest coś czego można byłoby

się po nas spodziewać. Niektórych fanów to

zdenerwowało, nie tego oczekiwali, ale w pełni

to rozumiem, kocham Rock&Roll i myślę, że

jakbym kupił album, np. Judas Priest i okazałoby

się, że nie brzmi kompletnie jak Judas

Priest to tez pewnie przyszło, by mi do głowy

"Co oni sobie myślą?". (śmiech) Ale dla mnie i

Alexa było to bardzo wyzwalające, świetnie

było otworzyć się na inne style i próbować

nowych rzeczy. Każdy z nas ma w swoim domu

studio, ja przez ostatni czas bardzo dużo

eksperymentowałem z różnymi loopami i keyboardem

o industrialnym brzmieniu, i mimo

że moim głównym instrumentem jest bas to

zacząłem grać na klawiszach, tak jak bym grał

na basie. To zaczęło brzmieć kompletnie inaczej

niż Coney Hatch czy Rush. Kiedy dołączyła

do nas Mayah Wayne i jej bardzo nastrojowy

i tajemniczy wokal, pomyśleliśmy, że

skoro dobrze nam się pracuje, to nie musimy

podążać tylko droga, którą znamy, zdecydowaliśmy

się poeksperymentować. Wysłałem

Mayah sporo moich pomysłów które od jakiegoś

czasu gromadziłem, ona dograła kilka wokali

i potem wysłaliśmy te domówki Alexowi

i Alfio z zapytaniem co o tym myślą, tracki im

się spodobały i tak nagle jestem w zespole z

Alexem Lifesonem (śmiech). Często żartujemy,

że na albumie powinna być naklejka z

napisem "To nie jest Rush, to nie jest Coney

Hatch". (śmiech)

HMP: Od wydania albumu minęło kilka tygodni,

czy po tym czasie możesz z czystym

sumieniem powiedzieć, że jesteście w pełni

zadowoleni z całej pracy, jaką wykonaliście

nad płytą? Jak oceniacie odbiór debiutu?

Andy Curran: Muszę ci powiedzieć, że

wszyscy byliśmy zszokowani tym jak dobrze

płyta została odebrana. Nasza wytwórnia podesłała

nam statystyki, sprzedaż płyt czy numery

na listach przebojów, okazało się, że byliśmy

na 1 miejscu listy wschodzących artystów

Amazon. Każdy zadawał sobie to samo

pytanie "Co się właściwie dzieje?". Wydając Envy

Of None nie mieliśmy żadnych oczekiwań,

oczywiście byliśmy z niego bardzo dumni,

świetnie razem się bawiliśmy podczas nagrywania,

ale chcieliśmy go po prostu wypuścić i

zobaczyć czy ludziom też się spodoba. Myślę,

że nikt z nas nie spodziewał się, że wylądujemy

na 5. miejscu listy bilboard'u, można powiedzieć,

że byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni,

tak jak mówiłem, świetnie nam się

pracowało i pragnęliśmy podzielić się tym materiałem

ze światem i jak na razie feedback

Foto: Envy Of Non

Wydajecie się być grupą muzyków wywodzących

się z bardzo różnych gatunków, czy

uważasz, że to zderzenie różnorodności, pomogło

w komponowaniu kolejnych utworów,

czy czasem powodowało trudności i nieporozumienia?

Dobre pytanie, niezgodności czy obawy pojawiały

się tylko przy tych brudniejszych kawałkach,

jak "Enemy", "Liar" czy "Dogs Life". Kiedy

wysłaliśmy te próbki Mayah, to zasugerowała,

że powinna śpiewać na nich bardziej

agresywnie, nawet pokrzyczeć, jednak ja i

Alex uważaliśmy, że nie tędy droga. Powiedzieliśmy

jej, żeby była sobą i zaśpiewała w

swoim stylu, a my zajmiemy się przesterem, i

dodamy trochę agresji jak zawsze mieliśmy w

zwyczaju. Myślę, że ta relacja naszego rzeźbienia

w dźwięku i jej pięknego głosu, dopełnia

się idealnie, jest jak wisienka na torcie. To nie

były trudności, ale zależało nam, żeby była sobą

i robiła to po swojemu. Alex większość gitar

pisał i dodawał dopiero po tym jak Mayah

nagrała wokale, powiedział, że cały proces rejestrowania

płyty był dla niego jak taniec, taniec

między wokalami, to było ciekawe spoj-

146

ENVY OF NONE


rzenie.

Tak bardzo zaskoczyły mnie partie gitarowe,

spodziewałem się, że będą odgrywać na tej

płycie główną rolę, a okazały się być tłem i

dopełniaczem całości.

Tak, dobrze, że o tym mówimy, Alex spędził

bardzo dużo czasu na odkrywaniu i eksperymentowaniu

dźwięku, nie chciał, żeby jego

partie były oczywiste. Świetnie pokazuje to

"Look Inside", początek tego utworu to w całości

partie gitarowe Alexa, choć brzmią jak

keyboard. Kiedy podsyłał mi różne próbki,

wszystkie z nich mi się podobały, ale pytałem,

czy zagra też coś na gitarze? (śmiech). Większość

tych bardziej oczywistych partii gitarowych,

napisałem ja czy Alf, potem wysyłaliśmy

je Alexowi żeby nagrał je jak prawdziwy

gitarzysta, jednak ten uznał, że powinniśmy je

zostawić. Teraz żartujemy sobie, że wszystkie

"normalne" partie gitarowe są moje i Alfa,

wszystkie "cool" są Alexa. (śmiech)

Andy, grając w Coney Hatch, czy prowadząc

swoją solową karierę, nie byłeś tylko

basistą, nagrałeś dużo wokali, pisałeś teksty,

często śpiewałeś. W Envy Of None, pozostałeś

przy instrumentach. Nie miałeś takich

momentów, w których słysząc partie Mayah,

pomyślałeś sobie, "Zrobiłbym to zupełnie

inaczej?"

Czasem. (śmiech) Jako wokalista i tekściarz,

do większości z utworów miałem już jakieś

swoje melodie czy tekst, świetnym przykładem

będzie "Never Said I Love You". Wysłałem

Mayah instrumental i drugi plik z moim

pomysłem na wokal, napisałem, że jeśli nie ma

teraz nic w głowie i spodoba jej się ten pomysł,

to niech spróbuje pociągnąć go dalej,

podobnie zrobiłem z "Enemy", "Liar" czy

"Dumb". Potem zazwyczaj wyglądało to tak,

że brała dosłownie malutką część, ziarenko tej

idei i rozszerzała ją po swojemu. Uważałem,

że bardzo ważne było to, że nie traktowałem

jej jak robota, któremu daje gotową melodie i

tekst i dostaje nagrany materiał. Chciałem,

żeby włożyła w to swoją własną osobę, żeby

śpiewała swoim głosem, a jako wokalista wiem

jak bym się czuł, gdyby ktoś by mi tego nie

dał, nie byłoby to tak ekscytujące. Zależało

mi, żeby czuła się częścią projektu. Pomijając

"Spy House" i "Karabel Blues", gdzie pracowała

tylko z Alexem, to resztą zajmowała się ze

mną wszystkie pomysły bardzo dokładnie

omawialiśmy już na wczesnym stadium komponowania.

Tak jak mówiliśmy, Envy Of None to zupełnie

coś innego, a przez większość swojego

czasu grałeś hard rock, nie kusiło cię czasem,

aby brzmienie było cięższe?

Zawsze mówię ludziom, że jestem fanem całej

muzyki, uwielbiam każdy jej rodzaj i gatunek.

Mimo, że kojarzy się mnie jako hard-rockowca

i zupełnie się z tym zgadzam, bo ta muzyka

jest rzeczywiście moją ulubioną i kocham ją

grać. To słucham też bardzo dużo innej twórczości,

np. Thievery Corporation, Tame Impala,

Massive Attack czy Depeche Mode.

Kiedy tworzyliśmy materiał, było kilka momentów,

w których pomyślałem sobie "Musi

być ciężej" (śmiech), tak powstało min. "Liar"

czy "Dogs Life" i to mnie zadowoliło, było kilka

miejsc, gdzie zrobiło się brudniej. Czasem

ja i Alf, jesteśmy niebezpieczni i trzeba na nas

uważać, bo we dwójkę potrafimy się rozpędzić

z cięższym brzmieniem (śmiech), ale myślę,

że w połączeniu z delikatnym

wokalem Mayah udało

nam się odnaleźć odpowiedni

balans.

Słuchając płyty, pomyślałem,

że bardzo chciałbym usłyszeć

waszą muzykę na żywo,

wiem, że Alex poza kilkoma

okazjonalnymi koncertami nie

ma zamiaru jechać w trasę, a

co ty o tym myślisz?

Zgadzam się, te piosenki brzmiałyby

świetnie na żywo, wyobrażam

już sobie oprawę graficzną

i myślę, że Alex też o

tym myśli, ale on spędził bardzo

dużo czasu w trasie z

Rush, więc raczej nie spieszy

mu się do podróży. Sam jak o

tym myślę, (bo prawdopodobnie

po Aleksie jestem drugi który

zagrał zdecydowanie za dużo

koncertów (śmiech)) to zastanawiam

się "Czy ja chcę znowu

siedzieć w autobusie kilka godzin w

trasie?". Alex w pewnym wywiadzie

powiedział, że może Mayah

powinna pojechać sama, i

Foto: Envy Of Non

grać koncerty z młodymi muzykami, ale myślę,

że jak byłbym fanem i kupiłbym bilet na

koncert Envy Of None, to chciałbym zobaczyć

na scenie Alexa Lifesona, jak i cały

skład. Jakby to się nie stało, pewnie byłbym

zawiedziony. Więc, jak mam mówić za siebie,

wszedłbym w to, gdyby Alex też się pisał na

granie, bo myślę, że nasza dwójką powinna

być na scenie przy odgrywaniu tego materiału.

Na razie Album ma dopiero dwa tygodnie,

więc poczekamy jeszcze trochę czasu i jak

nam się poszczęści i krążek naprawdę się ludziom

spodoba, to jeszcze się nad tym zastanowimy.

Nie mówię nie!

Wiem, że od pierwszych utworów byliście

pod wielkim wrażeniem talentu Mayah, jak

pracowało się wam w studio? Alex stwierdził

nawet, że nigdy nie miał takiego rodzaju

inspiracji pracując z innym muzykiem, zgodzisz

się z tym?

Byłem zaskoczony, gdy to powiedział, przecież

przez wiele lat pracował z Geddy'm Lee i

Neilem Peartem, również podczas ostatniego

wywiadu ktoś wspomniał czy w takim razie

towarzysze z Rush go nie inspirowali, ale Alex

mówi, że wtedy to był inny rodzaj inspiracji,

inaczej wyglądał proces tworzenia muzyki. Powiem

ci, że Alex większość utworów z EON

słyszał jako nagrania instrumentalne i kiedy

Mayah dołożyła swoje wokale, to nagle w jego

głowie pojawiła się ogromna baza pomysłów.

Myślę, że jak usłyszał te partie to zapaliły one

ten płomień w jego głowie i bardzo się podekscytował.

Jeśli chodzi o mnie, to spodziewałem

się, że będę miał więcej uwag, ale gdy

zaczęła wysyłać kolejne partie wszyscy byliśmy

zdania, że są idealne i nie trzeba niczego

zmieniać czy dodawać. Byłem tym całkiem

zaskoczony, bo zazwyczaj to tak nie działa,

często, gdy piszesz utwór, to stopniowo dochodzisz

do dobrego materiału, to było trochę

jak z pałkarzem baseballowym, który za każdym

razem trafia w piłkę, tak i ona trafiała.

Więc, możemy spodziewać się więcej muzyki

od Envy Of None?

Tak, już zaczęliśmy pracę nad EON 2, ja i Alf

napisaliśmy dużo muzyki, mamy pewną bazę

do pracy. W okolicach świąt Bożego Narodzenia

w zeszłym roku, wytwórnia miała już

cały materiał, na pierwszą płytę, ale zapytali

nas o bonus tracki. Zaczęliśmy nad nimi pracować

i w tydzień świąteczny skończyliśmy

dwa dodatkowe utwory "You'll be Sorry" i

"Lethe River" do wersji Deluxe. Mamy dużo

materiału, nad którym jeszcze nie pracowaliśmy,

więc myślę, że będzie kontynuacja,

mam taką nadzieje.

Chciałbym teraz porozmawiać chwilę o

Coney Hatch i twojej solowej karierze,

"Four" to naprawdę świetny album, ale minęło

już prawie 10 lat od jego wydania. Czy

możemy się spodziewać jeszcze muzyki do

Coney Hatch?

To było coś dziwnego, w jaki sposób powstała

ta płyta. Mieliśmy dwóch wokalistów w zespole,

mnie i Carla Dixona. Carl uczestniczył

wtedy w bardzo poważnym wypadku samochodowych

w Australii, rokowania były bardzo

złe, nie wiadomo było czy w ogóle przeżyje.

Kiedy został wprowadzony w stan śpiączki,

lekarze zaproponowali, żeby jego rodzina

zadzwoniła do jakiegoś przyjaciela, żeby mógł

się do niego odezwać, mimo, że nie był przytomny.

Zadzwonili do mnie i jak tylko przyłożyli

mu do ucha słuchawkę powiedziałem

"Stary musisz wrócić do domu, mamy jeszcze tonę

rocka do zagrania". Carl w końcu powrócił do

Toronto i kiedy odbieraliśmy go z lotniska,

był w trakcie rekonwalescencji, jeździł dalej

na wózku inwalidzkim. Gdy tylko się zobaczyliśmy,

od razu do mnie podjechał i powiedział,

że musimy pogadać o tych koncertach, o których

mówiłem przez telefon. Byłem w szoku,

że to zapamiętał, przecież był wtedy w śpiączce.

Wkrótce potem zagraliśmy kilka dat i

dostałem parę e-mail od ludzi z Europy, pytających,

czy zespół powrócił do funkcjonowania,

zadzwoniła do nas też włoska wytwórnia

Frontiers, powiedzieli, że chcieliby żebyśmy

nagrali kolejny album Coney Hatch. Odpowiedzieliśmy,

że nie mamy tak naprawdę żadnego

nowego materiału, a na koncertach

gramy stare utwory, więc Frontiers dało nam

ENVY OF NONE 147


jasny przekaz, "Jak nic nie macie, to coś stwórzcie

i my to wydamy". I tak po 30 latach wróciliśmy

do studia, a "Four", po wydaniu, znalazło się

na liście 50 najlepszych albumów roku "Classic

Rock". Byliśmy tym kompletnie zaskoczeni,

zrobiliśmy to bardziej dla zabawy, ale

wzbudziliśmy tym całkiem spore zainteresowanie

w Europie, zagraliśmy w UK, Niemczech

czy Francji, nigdy wcześniej nie koncertowaliśmy

na starym kontynencie. Kiedy

uderzył Covid i odwołano nam daty, zdecydowaliśmy

się, że wykorzystamy ten czas, na nagrywanie.

Zarejestrowaliśmy dwa nowe utwory

i zapis live z występu w Niemczech, skończyliśmy

też ich miks i mastering i planujemy

wypuścić je jeszcze w tym roku, mogę zdradzić,

że będą całkiem ciężkie. Wszyscy jesteśmy

dla siebie jak bracia, znamy się od zawsze,

ostatnio zagraliśmy koncert u nas w Toronto i

przyjął się świetnie, a za jakiś czas jeszcze

gramy St. Catharines, więc jesteśmy pewnego

rodzaju niedzielnymi graczami, ale sprawia

nam to ogromną radości, jesteśmy jak rodzina.

Możecie spodziewać się nowości od Coney.

Kiedy powróciłeś do studio w 2013, a Coney

Hatch wróciło do działania, czy odtarły się

wtedy wszystkie stare wspomnienia, trasa z

Iron Maiden czy Judas Priest, zdałeś sobie,

że tęsknisz za rock&rollem, a teraz pojawiła

się szansa, żeby to powtórzyć? czy z biegiem

lat, wolałeś tylko zrobić dobrą robotę i pozostać

w domowym zaciszu?

Dobrze, że wspomniałeś o Iron Maiden,

świetnie bawiliśmy się na "Piece Of Mind" jak

i "Screaming for Vengeance", bardzo zaprzyjaźniliśmy

się z tymi zespołami, ale szczególnie

ze Stevem Harrisem z Maiden odnalazłem

wspólny język, obecnie to jeden z moich

najstarszych przyjaciół, poznaliśmy się w

1983, zgaduję, że ciebie pewnie jeszcze nie

było wtedy na świecie (śmiech). Kiedy Steve

przyjechał z British Lion zagrać kilka koncertów

w Kanadzie, od razu się ze mną skontaktował,

oznajmił, że musimy zagrać kilka dat

razem jak za dawnych lat, gdy Coney grało z

Iron Maiden, a Steve'mu się nie odmawia.

Mam z tego okresu same dobre wspomnienia,

to był świetny czas. Co ciekawe,

część materiału na

"Four", to nie dokończone pomysły

z tamtych czasów, było

tak na przykład z kawałkiem

"Connected", jest to jeden z

naszych najstarszych pomysłów,

który w końcu mogliśmy

sfinalizować, takie rzeczy pomogły

nam wrócić do formy.

Dzielić scenę z Iron Maiden,

to musiało być coś specjalnego.

Niesamowite wspomnienia, ale

graliśmy z tak wieloma świetnymi

artystami, Cheap Trick,

Ted Nugent, Accept, Peter

Frampton, Frank Marino czy

Joe Perry. Nie przypominam

sobie żadnej kiepskiej daty z

tamtego okresu, zagraliśmy z

The Tubes, jeden z moich ulubionych

koncertów, tak jak i

zespołów. Żyłem wymarzonym

życiem, miałem wtedy tylko 21

lat, musiałem się regularnie

Foto: Envy Of Non

szczypać i zdawać sobie sprawę,

że to dzieje się naprawdę.

Kilka lat wcześniej kupowałem ich plakaty i

wieszałem na ścianach mojego pokoju, a teraz

jestem z nimi w trasie.

W latach 80-tych słynęliście z tego, że wasze

koncerty były diabelnie głośne, niektórzy nazywali

je mianem "ear-damaging" pol -

"niszczących słuch" to prawda?

Tak, to prawda (śmiech). Zagraliśmy naprawdę

dużo koncertów w Toronto i pojawiła się

recenzja, zatytułowana "Coney Hatch to najgłośniejszy

zespół jaki w życiu słyszałem", nie była

negatywna, ale autor zastanawiał się, dlaczego

występy muszą być tak głośne. Wszystko

przez naszych old-schoolowych dźwiękowców,

widzieliśmy ze sceny, ludzi odwracających

się i zatykających uszy, więc powiedzieliśmy

im po koncercie, że mogą zdjąć trochę

volume, ale oni zaprzeczali, twierdzili, że taka

muzyka, musi być grana głośno. Dlatego teraz,

zawsze przed naszym występem przez

nagłośnienie leci intro "Powitajcie proszę

najgłośniejszy zespół w Kanadzie, Coney Hatch".

Wiem, że pewnie są zespoły, głośniejsze od

nas, ale to prawda, że w tamtych czasach,

przesadzaliśmy z tym, to było głupie, teraz ja

i nasz perkusista mamy problemy ze słuchem

(śmiech). Nie wiem, czemu to robiliśmy, ale to

chyba było częścią zespołu.

W 1991 roku za swój solowy album zdobyłaś

nagrodę Juno, dla najbardziej obiecującego

wokalisty, czy było to dla ciebie ważne

wyróżnienie?

Myślę, że było to bardzo ważne, w końcu to

kanadyjski odpowiednik Grammy. Kiedy rozpadło

się Coney Hatch, nie byłem pewien czy

w ogóle będę kontynuować karierę, to był mój

zespół, moje dziecko, sam go zakładałem, co

miałbym teraz robić. Pomyślałem, że mogę

spróbować działać solo, więc otrzymanie takiej

nagrody było sporym zaszczytem, a z

pewnością, zbudowało moją pewność siebie,

zobaczyłem, że daje radę robić to sam. Był to

duży zastrzyk emocjonalno-mentalny. Pomijając

komponowanie, to zająłem się też produkcją

tej płyty, więc jeszcze bardziej byłem z

dumny z tej nagrody. Co było dość zabawne,

to fakt, że otrzymałem nagrodę, która w teorii

powinna trafić do nowego, obiecującego dopiero

wokalisty, a ja przecież na kanadyjskiej

scenie rockowej byłem od około 10 lat, więc

zastanawiałem się jakim cudem ją wygrałem

(śmiech), ale było to coś specjalnego.

Miałeś też okazję zagrać razem z jednym z

twoich osobiście ulubionych zespołów, Kings

X...

Tak, Wydałem wtedy album "Scatterbrain"

był on całkiem ciężki, ale patrząc na całokształt

to moje solowe projekty miały tendencje

do stawania się coraz cięższymi z kolejnego na

kolejny. Nie mieliśmy w planach żadnej trasy

koncertowej z Soho69, ale kiedy dostaliśmy

propozycje otwarcia koncertu Kings'X, nie

mogłem odmówić. Doug Pinnick to jeden z

moich ulubionych basistów i wokalistów, ma

tak niesamowity głos, uważam, że jest jednym

z najbardziej utalentowanych muzyków na

świecie. Miałem ogromne szczęście, że dane

było mi się z nim zaprzyjaźnić, mamy kontakt

do teraz, używam też na scenie efektu sygnowanego

jego nazwiskiem. Był to dla mnie

wielki zaszczyt, zagrać z nimi na jednej scenie.

Uwielbiam ten zespół.

Nie nazywając pierwszego albumu Envy Of

None, chcieliście zachować tą niepisaną

zasadę heavy metalową, mówiącą o nazywaniu

debiutanckiego krążkom imieniem zespołu?

Czy to bardziej chęć zachowania waszej

osobistej tradycji, gdyż z Coney Hatch i

Rush również nie były zatytułowane?

Chyba masz rację, jeśli chodzi o tą tradycje,

dużo zespołów tak robi. Chcieliśmy tym umocnić

i podkreślić nawę zespołu, to miał być

prosty przekaz. Kiedy pracowaliśmy nad oprawą

płyty, paczkach, okładkach i spojrzeliśmy

na dwie panie z grafiki i napis "Envy Of

None", to to było to, to po prostu wyglądało

dobrze, prawdę mówiąc, chyba nigdy nie planowaliśmy

nazywać krążka jakkolwiek inaczej.

Doczytałem się, że teraz zajmujesz się "the

other side of the desk", Czyli czym dokładnie?

Wspomniałem, że teraz znacznie mniej koncertuje

i nie jeżdżę w trasy. Zajmowałem się

managementem Rush, Big Wreck czy Tea

Party, pomagałem im w nagrywaniu, bukowałem

studio, czy planowałem i ustalałem koncerty,

sprawiało mi to satysfakcje, byłem z

nich dumny. Z czasem pojawiło się więcej

telefonów z zapytaniami czy nie chciałbym się

kimś zaopiekować, to zapewnia mi zajęcie w

ciągu dnia i stałą prace, i to mam na myśli

mówiąc "other side of the desk". Myślę, że

mam całkiem sporo doświadczenia i wiele

widziałem, więc mogę pomóc młodym artystom

i sprawić, żeby nie popełniali tych błędów

które ja mając 19 czy 20 lat. Między innymi

w taki sposób poznałem się z Mayah, kiedy

się spotkaliśmy to miałem jej tylko poradzić, a

rozpoczęła się historia Envy Of None.

To jak miałbyś sprzedać najcenniejszą radę

dla młodych, czy aspirujących muzyków, co

by to było?

Nie ma znaczenia, jak bardzo jesteś utalentowany,

czy jak świetnym gitarzystą jesteś,

jeśli brakuje ci wytrwałości i wiary w siebie,

żeby ciągle w to brnąć, to może być problem.

Bo to bardzo długa i trudna droga, pełna

wzlotów i upadków, więc aby się nie poddać

148

ENVY OF NONE


najważniejsza jest konsekwencja i wiara.

Wiele niesamowitych zespołów, przechodziło

przez tę podróż kilka dobrych lat, zanim

osiągnęli sukces. Nigdy nie można przestać

wierzyć, spójrz na mnie, robię to od dekad i

nagle, kiedy byłem już gotowy iść i uczyć dzieciaki

grać w hokej, Alex Lifeson pyta mnie

czy nie chciałbym stworzyć z nim zespołu.

Na waszej stronie internetowej zauważyłem,

że nie jesteście obojętni wobec sytuacji

na świecie i wojny w Ukrainie i że też chcecie

pomagać jak tylko możecie, mógłbyś o

tym szerzej opowiedzieć?

Szymon, kiedy powiedziałeś, że jesteś w

Polski, to chciałem poruszyć ten temat, przecież

jesteście z Ukrainą sąsiadami. To co się

dzieje jest tragiczne, to dociera też do Kanady,

widzimy te przerażające zdjęcia, słyszymy

okropne wiadomości. Nie potrafię tego zrozumieć,

że w tej erze, w 2022 roku, jesteśmy

świadkami przerażającej wojny, że ludzie są w

stanie w taki sposób traktować inne istnienia,

nie mogę sobie tego wyobrazić. Nie wiem, dlaczego

wciąż nikt nie wkroczył, żeby to zatrzymać,

chociaż zdaje sobie sprawę, że gdyby

USA się zaangażowało, to mogłoby to grozić

wojną światową, i wszystko tylko by się pogorszyło.

Alexowi też zależało na pomocy, bo jego

rodzina pochodzi z Serbii i kiedy już trochę

ochłonęliśmy, to zadaliśmy sobie pytanie "Jak

my możemy pomóc?". Dużo czytaliśmy o ogromnej

ilości uchodźców uciekających do innych

krajów, a w szczególności do was i wiem, że

Polska bardzo im pomaga. Jest pewien Kanadyjski

zespół Big Wreck, to nasi przyjaciele,

są świetnym muzykami, jakiś czas temu

oświadczyli, że będą starać się zbierać wszystko

co może pomóc uchodźcom, współpracowali

przy tym z UNHCR i to właśnie dzięki

Big Wreck skontaktowaliśmy się z tą instytucją.

Na naszej płycie jest utwór zatytułowany

"Enemy" mimo, że nie była to piosenka

pisana z myślą o wojnie, to mówi o pokoju i

rzeczywiście staje się adekwatna do tego co się

dzieje w Ukrainie, słowa w refrenie mówią

"odłóż broń, nie jestem twoim wrogiem, nie strzelaj

do naszego syna". Dzięki tej piosence wpadliśmy

na pomysł, stworzyliśmy specjalną, limitowaną

edycje Envy Of None na winylu, ręcznie

przez nas podpisaną i cały zysk jaki udało

nam się z niej uzyskać przekazujemy w 100%

na pomoc uchodźcom. Wszyscy się zjednoczyli

i nam pomogli, wytwórnia nie chciała

żadnego procentu od sprzedaży, znaleźliśmy

firmę, która wytłoczyła te krążki za darmo.

Potem Alex wpadł na kolejny pomysł, wystawiliśmy

na aukcji rozmowy, za tysiąc dolarów,

każdy mógł odbyć 30 minutową konwersacje

na Zoom'ie z jednym z nas i pytać o co tylko

by chciał. Wszystkie z nich już się sprzedały,

do teraz zdołaliśmy zebrać 40 tysięcy dolarów,

a Envy Of None postanowiło dołożyć od

siebie drugie tyle, więc wypiszemy czek na 80

tysięcy i przekażemy go UNHCR, a oni

pomogą uchodźcom z Ukrainy. Mam nadzieje,

te pieniądze będą pomocne, to jest mała

rzecz, którą możemy zrobić, chcieliśmy tym

też wzbudzić świadomość wśród Kanadyjczyków

i też pokazać im, że w taki sposób mogą

pomagać. Wchodząc na naszą stronę internetową,

klikając w zakładkę "Store", można zobaczyć

wszystko co robimy by pomóc Ukrainie

i jesteśmy z tego bardzo dumni i szczęśliwi.

Chcemy też podziękować każdemu kto

kupił tą limitowaną edycje i wspomógł Ukrainę,

oraz mieszkańcom Polski, za ich ogromną

pomoc i hojność, sąsiadom trzeba pomagać.

Szymon Tryk


Oldschoolowe brzmienie i duch lat 80.

Nazwa może nie powala oryginalnością, ale ten australijski kwartet na

długogrającym debiucie "Viridian Inferno" gra thrash/black metal z taką zapalczywością,

że od razu przypominają się czasy świetności Venom, Hellhammer czy

wczesnego Slayera. W dodatku basistka Rebecca Tovey zapowiada, że zespół w

żadnym razie nie zamierza zwalniać, ani tym bardziej łagodzić brzmienia, wciąż

stawiając na prymitywny, surowy metal, odstający od obecnych mód i trendów.

czy demonicznych pseudonimów?

Nie określiłabym tego chowaniem się. Dla nas

najważniejsza zawsze była i jest muzyka, a nie

płeć czy nazwiska muzyków, dlatego zdecydowaliśmy

się na początku używać naszych inicjałów

zamiast pełnych imion. Każdy reprezentuje

ten zespół w równym stopniu i nie ma potrzeby

używania groźnych czy demonicznych

pseudonimów, kiedy Reaper mówi za nas

wszystkich.

Foto: Metal Cross

Takie podejście jest chyba teraz jeszcze bardziej

buntownicze niż na początku lat 80.,

gdy takie zespoły jak Hellhammer/Celtic

Frost, Venom czy Bathory dopiero zaczynały

swą krucjatę, bo mamy przecież czasy idealne

dla ugrzecznionych, w każdym calu poprawnych

zespołów, do tego dyktat bezpłciowego,

cyfrowego brzmienia - metal coraz częściej

staje się utemperowany, odarty z typowego

dla niego buntu czy zadziorności. Nie

podoba wam się to, stąd pojawienie się na

scenie Reapera?

Czcimy oldschoolowe brzmienie i ducha lat

80. w każdym znaczeniu tego słowa. Zgadzam

się, że wypolerowane podejście do współczesnego

metalu jest nie do zniesienia i z pewnością

motywacją dla nas wszystkich w Reaper

była próba ponownego stworzenia czegoś prymitywnego,

surowego, swobodnego i naturalnego.

Myślę, że udało nam się to osiągnąć z

albumem "Viridian Inferno" i w ciągu ostatnich

dwóch lat ukształtowaliśmy nasze brzmienie,

dążąc w kierunku czegoś, co oczywiście

przypomina zespoły, które kochamy z czasów

Hellhammer, Bathory, wczesnego Slayera,

Venom, ale także w dużym stopniu tego,

co można określić jako "Reaper".

W przeszłości już wielokrotnie było tak, że

scena podziemna stawała się punktem wyjścia

do powstania czegoś nowego czy odnowienia

danego gatunku - myślisz, że teraz

może być podobnie, dzięki czemu metal znowu

stanie się bezkompromisowy i prawdziwy,

tak jak na przełomie lat 70. i 80. czy pod

koniec ósmej dekady, kiedy thrash był w rozkwicie,

a thrasherom zaczynały deptać po

piętach pierwsze kapele death i blackmetalo-

-we?

Moim zdaniem powrót do bardziej undergroundowego

stylu byłby pozytywnym zjawiskiem.

Te rzeczy wydają się szybko pojawiać i

znikać, skupiając się na odtwarzaniu "retro"

metalu, ale ja często (z satysfakcją) czuję, że

jestem ślepa na niektóre z tych trendów, ponieważ

nie korzystam z technologii i nie marnuję

czasu w sieci tak bardzo, jak niektórzy z

młodszego pokolenia. Internet jest błogosławieństwem

i przekleństwem, jeśli chodzi o

"odnawianie" każdego gatunku. To świetne

źródło informacji dla tych, którzy chcą naprawdę

zagłębić się w zapomniane czasy muzyki

undergroundowej, ale także leniwe i

łatwo dostępne akcesorium dla tych, którzy

chcą podążać za falami metalowej mody.

HMP: Gracie tak, jakby wciąż był rok 1984,

ale nie da się jednak ukryć, że od tego czasu

dostęp do wszelakich informacji stał się znacznie

łatwiejszy. Tymczasem wy nazwaliście

swój zespół Reaper i sam, włączając "Viridian

Inferno", byłem przekonany, że to najnowszy

album niemieckiej grupy o tej nazwie.

Nie poszliście aby po najmniejszej linii

oporu, bo przecież nawet w waszej ojczystej

Australii funcjonowały już wcześniej inne

grupy o tej nazwie?

Rebecca Tovey: Dziękuję za pierwszą część

tego pytania. Tu Rebecca, basistka prawdziwego

Reapera. Niemiecki Reaper? Czy oni

nie są zespołem power/heavy metalowym? A

może jest jeszcze jeden, o którym nie wiem?

W Australii są dwa zespoły o nazwie Reaper

(trzy, wliczając nas) i tylko jeden z nich, zasługuje

na tę nazwę. Z tego co wiem nie nagrali

niczego, choć z pewnością byli zajebistą kapelą,

sądząc po nagraniach z koncertów, które

widziałam. Zdecydowanie warto odszukać ich

materiał z Sydney z 1987 roku, jeśli ktoś z

czytających ma na to czas lub ochotę. Drugi

Reaper to banda dzieciaków, którzy zaczęli po

nas i od tego czasu zmienili nazwę na bardziej

przyjazną dla radia, którą zresztą już zapomniałam,

bardziej odpowiednią dla ich muzyki.

Jak powiedział Razor: plujemy na tych, którzy

chcą pozować, a z całą resztą thrashujemy!

Nazwa niezbyt oryginalna, za to postanowiliście

ukryć się za inicjałami imion i

nazwisk, bez wymyślania jakichś groźnych

Foto: Reaper

Reaper nie jest waszym pierwszym zespołem

- wygląda na to, że po latch grania różnych

odmian metalu postanowiliście wrócić

do jego korzeni, łącząc surowy, oldschoolowy

heavy, thrash, black i punk?

Dla mnie Reaper to mój pierwszy zespół.

Przez ostatnie kilka lat grałam w kilku różnych

kapelach, ale nigdy nie udało im się rozwinąć

w taki sposób jak Reaper. Pozostali

członkowie Reaper - Shannon, Adam i Matt

- grali w różnych grupach od zarania dziejów i

nadal mają na koncie wiele projektów obejmujących

metal, punk, glam rock, itd.

Kiedyś było łatwiej o tyle, że nie było takiego

natłoku informacyjnego: brytyjska prasa muzyczna

choćby spopularyzowała i wyniosła

na piedestał nurt NWOBHM, w kolejnej

dekadzie podobnie było z drugą falą black

metalu, która wyszła tak naprawdę z podziemia

dzięki "Metal Hammerowi" i "Kerrang!".

Fani zaczynali wtedy ekscytować się

tymi nieznanymi sobie dotąd zespołami,

odkrywać kolejne, etc., etc. Teraz coś takiego

wydaje się niemożliwe, nie tylko z racji braku

takich autorytarnych, czytanych praktycznie

przez wszystkich, tytułów, ale też ich ilości,

a co za tym idzie, paradoksalnie, mniejszego

dostępu do informacji, bo nikt nie jest w stanie

przeczesywać setek stron internetowych

dziennie w poszukiwaniu czegoś nowego?

Tak, z każdym dniem przybywa na scenie 20-

letnich "weteranów" i samozwańczych "ekspertów".

Potrzebujemy więcej strażników, mniej

mediów społecznościowych i jakichś tam bezpiecznych

przestrzeni.

Krótko po założeniu zespołu wydaliście debiutanckie

demo "Reaper", po czym zapadła

kilkuletnia cisza - szlifowaliście materiał, nie

chcąc zaliczyć falstartu czy zespół schodził

czasem na dalszy plan, bo zajmowaliście się

też innymi rzeczami?

Wciągnęło nas częste granie na żywo, wyjazdy

150

REAPER


do różnych stanów itd., przez co trochę zaniedbaliśmy

pisanie nowych utworów. Po wydaniu

dema nagraliśmy utwór Napalm Death

na składankę "Scum", która została wydana

tutaj w Melbourne, a samo demo zostało w

końcu ponownie wydane na winylu, również

przez Goatsound Recordings. Kiedy nasz

stary gitarzysta odszedł, a dołączył Adam,

priorytetem stało się rozpoczęcie prac nad nagraniem

pierwszego albumu. Mieliśmy już kilka

utworów napisanych lub w połowie napisanych

z myślą o "Viridian Inferno", ale w ciągu

ostatnich dwóch lat udało nam się dokładnie

ustalić, co chcieliśmy nagrać na album i

spędziliśmy około roku na dopracowywaniu

każdego utworu do takiego stopnia, żebyśmy

byli z niego w pełni zadowoleni.

Można więc powiedzieć, że pandemia pomogła

wam dopiąć ten materiał, bo nagle mieliście

więcej czasu niż zwykle i postanowiliście

spożytkować go na nagranie "Viridian

Inferno"?

W pewnym sensie. To oznaczało, że nie graliśmy

tak dużo na żywo, bo nie wolno nam

było oddalać się od domu na więcej niż 5 km

na dłużej niż dwie godziny, spotykać się z

kimkolwiek, czy w ogóle robić cokolwiek. Melbourne

było najbardziej zamkniętym miastem

na świecie, więc zdecydowanie trudno było

nam zrobić cokolwiek kreatywnego jako grupa

czy poćwiczyć. Było bardzo mało okazji, żeby

pograć czy nawet spotkać się przy piwie. Nagrania

rozpoczęliśmy w ubiegłym roku i jakoś

udało nam się nagrać wszystkie dziesięć utworów

na "Viridian Inferno" w dwa dni, mimo

różnego stopnia upojenia i kaca. To było

szczęście, że wszystko się udało, bo po tym

wydarzeniu, z tego co pamiętam, wróciliśmy

do lockdownu. (śmiech)

To pewnie najnowsze utwory, ale są tu też

wyjątki, bo odświeżyliście choćby "Taste

The Blood" z demówki?

Tak, nagraliśmy ponownie "Taste The Blood",

które pierwotnie było to na demo. To był

ostatni utwór, który napisaliśmy na demo i

chyba pierwszy, przy którym pomagał nasz

wokalista Shannon. Myślę, że był to na tyle

dobry kawałek, że zasługiwał na kolejne nagranie

i ostatecznie idealnie wpasował się w

kierunek, w którym podążała reszta utworów,

i który nasz nowy skład napisał na "Viridian

Inferno".

Nagrać to jedno, a wydać drugie - nie rozważaliście

opcji samodzielnego wypuszczenia

"Viridian Inferno", od razu nastawiliście

się na szukanie wydawcy?

Szczerze mówiąc, nie byliśmy nawet pewni,

czy w ogóle znajdziemy wytwórnię. Rozesłaliśmy

mnóstwo materiałów promocyjnych, ale

nikt się do nas nie odezwał. Nie braliśmy wtedy

pod uwagę wydania płyty własnym kosztem,

głównie dlatego, że jesteśmy zbyt spłukani,

ale myślę, że gdybyśmy nie mieli innych

możliwości, bylibyśmy gotowi znaleźć na to

sposób. Patrząc z perspektywy czasu, wydaje

mi się, że mieliśmy już wszystko gotowe na album,

łącznie z oprawą graficzną i koncepcją,

więc może był to lepszy pakiet, niż nam się

wydaje!

Dying Victims Productions dla takiego zespołu

jak wasz wydaje się być strzałem w

przysłowiową dziesiątkę, bo idealnie pasujecie

do ich profilu, do tego jest to firma o typowo

podziemnym statusie -

nie mogło być lepiej?

Dying Victims było naszym

pierwszym wyborem i ta firma

pod każdym względem bardzo

do nas pasuje. Florian rozumie

nasz styl i wizję, a współpraca z

nim jest bardziej niż konkretna,

więc cieszymy się, że możemy

być częścią rodziny Dying

Victims.

Do tego Florian, mimo oczywistego

w XXI wieku wypuszczania

cyfrowych wersji

swych wydawnictw, stawia

przede wszystkim na fizyczne

nośniki, szczególnie płyty winylowe,

co pewnie cieszy was

szczególnie, bo jakiś czas temu

nawet wasze demo ukazało

się na czarnej, 12" płycie?

Tak, absolutnie. Winyl jest

królem, a trzymanie w rękach

własnego LP to kolejny poziom

osobistej satysfakcji. Może nawet

jest to bardziej satysfakcjonujące

niż narodziny pierworodnego

dziecka.

Analogowe nośniki są teraz Foto: Reaper

modne, ludzie znowu zbierają

winylowe płyty i kasety. Myślisz, że to

krótkotrwały trend, podyktowany chwilową

modą, czy też początek czegoś trwałego,

efekt znużenia słuchaczy muzyką dostępną

wyłącznie w sieci czy w postaci plików?

Myślę i mam nadzieję, że krótkoterminowo.

Wszystko, co "vintage" wydaje się być na czasie,

bo większość ludzi nie ma już żadnych

dobrych nowych pomysłów, a cały świat właśnie

przeszedł zbiorowy kryzys wieku średniego

z powodu pandemii, w wyniku której każdy

w jakiś sposób zdecydował, że potrzebuje

niszowego hobby lub czegoś, co może kupić w

swoim życiu, do czego ma dostęp bez otwartych

sklepów, przyjaciół i innych przeszkód.

Covid naprawdę uświadomił nam, jak ważne

są podstawy, a zbieranie płyt jest tego częścią.

Nawet jeśli świat wokół ciebie płonie, przynajmniej

wciąż mamy w domu naszą cenną sztukę,

która na nas czeka. Oczywiście w pewnym

stopniu doceniam ten sentyment, chociaż spowodował

on wzrost cen płyt, a perspektywa

znalezienia niektórych perełek spadła do prawie

niemożliwego poziomu, co jest gówno

warte dla większości metalowców, którzy nie

są nowicjuszami w tej grze.

Muzyki z płyty, winylowej lub kompaktowej

albo z kasety, doświadczamy więc pełniej,

możemy skoncentrować się tylko na niej,

dzięki czemu nie jest to tylko nieistotne tło

do surfowania w sieci czy pisania wiadomości

na forach/profilach społecznościowych?

Niestety moja koncentracja jest w najlepszym

wypadku słaba, ale za to zainteresowanie muzyką

jest więcej niż obsesyjne. Czuję więc, że

z tym problemem nie będę musiała się mierzyć.

Macie już takich świadomych słuchaczy?

Liczysz, że z czasem będzie ich więcej, kiedy

już "Viridian Inferno" ujrzy światło dzienne i

dotrze do fanów na całym świecie?

Zawsze jestem wdzięczny każdemu, kto słucha

i lubi Reapera, a jak dotąd reakcja na "Viridian

Inferno" była naprawdę wspierająca i

przytłaczająco pozytywna. To było niesamowite,

że mogliśmy w końcu wypuścić tę płytę

w świat, aby ludzie mogli jej doświadczyć poza

naszymi koncertami. Niedawno wróciliśmy z

trasy po Europie Wschodniej, gdzie zostaliśmy

bardzo dobrze przyjęci i byłam zszokowana

widząc, jak wielu ludzi znało nas i nasz materiał,

nawet z czasów demo!

Bardzo pomocna byłaby tu koncertowa promocja,

ale dostrzegam pewien minus w tym,

że jesteście Australijczykami, bo do Europy,

wciąż dużego rynku dla takiego grania, macie

bardzo daleko - planujecie koncertową wyprawę

na nasz kontynent, czy na razie skupicie

się na występach w ojczyźnie, bo to też

przecież ogromny kraj?

Jak już wspomniałam, niedawno wróciliśmy z

kilkutygodniowego pobytu w Europie Wschodniej,

gdzie zagraliśmy czternaście koncertów

w jedenastu krajach, grając prawie każdej nocy

i podróżując każdego dnia. To był prawdziwy

chrzest ogniowy i ciężka praca w każdym

znaczeniu tego słowa, a my mieliśmy zajebisty

ubaw grając tam i nie możemy się doczekać

powrotu. Mam nadzieję, że będzie to już w

przyszłym roku. Wszystko idzie dobrze! Europa

to inspirujące miejsce dla metalu, kiedy jest

się przyzwyczajonym do bycia na końcu świata

przez większość życia. Mamy w planach

trasę koncertową w Australii z naszymi przyjaciółmi

ze Stalker, a po premierze naszego

albumu we wrześniu planujemy jeszcze kilka

występów na terenie całego kraju.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

REAPER 151


HMP: Przygotowując się do napisania recenzji

Waszego najnowszego albumu "Walk

Through Hell" oraz do układania pytań do

wywiadu natrafiłem na krytyki, gdzie porównywano

Was do Mystic Prophecy. Jak myślisz

dlaczego?

Christian Sommerfeld: Grają podobny power

metal, mają mocne i ciężkie riffy, ale też

dużo melodii i chropowaty głos. Ogólna atmosfera

utworów jest również bardziej mroczna

niż radosna. Dlatego uważam, że porównanie

jest uzasadnione.

Znakomicie łączycie moc heavy metalu oraz

wyraziste melodie, co dla mnie jest typowe

dla niemieckich kapel power metalowych typu

Brainstorm, Grave Digger, Primal Fear,

Rage, Mob Rules, itd. Niemniej wydaje mi

się, że ogólnie niemiecki power metal nie jest

doceniany, jak chociażby US power metal.

Oponenci niemieckiego power metalu ciągle

zarzucają mu toporność i brak wyczucia melodii.

Czyżby ciągle brały górę stereotypy?

Bardzo dziękuję! Jeśli chodzi o sterotyp, to

czy rzeczywiście tak jest? Słyszę to po raz

pierwszy. Jestem wielkim fanem amerykańskiego

power metalu i uważam, że amerykański

power metal ma mniej melodii niż typowy

niemiecki odpowiednik tego gatunku. Ale myślę

też, że mamy wiele wpływów amerykańskiego

power metalu, tak jak wiele z moich

ulubionych zespołów, takich jak Metal

Church, Vicious Rumors, Iced Earth i tak

dalej. Ale również Niemcy mają jedne z najbardziej

melodyjnych zespołów powermetalowych,

jak Helloween czy Gamma Ray.

W Waszej muzyce odnajdziemy również elementy

wspomnianego US power metalu.

Dla mnie przynosi to bardzo fajny efekt.

Wystarczy posłuchać utworów "Prisoner Of

Time", "I Am Fear" czy "At War With

Yourself". Niemniej niektórzy recenzenci

zamiast Was chwalić to, doszukiwali się problemu

i zachowywali się, jakby w Waszym

wykonaniu było to niestosowne. Co dla mnie

jest zupełnie niezrozumiałe. Czyżby amerykański

power metal powinni grać wyłącznie

Hobby opłacane z naszej

codziennej pracy

Nazwa Circle Of Silence co jakiś czas

przewijała się w mojej redakcyjnej pracy,

ale jakoś do tej pory nie zapadła mi w pamięci

na dłużej. Myślę, że teraz po wysłuchaniu

albumu "Walk Through Hell" to się zmieni.

Niemcy nie wymyślają niczego nowego, ale są na tyle

interesujący, że ze spokojem można im zaufać, tym bardziej że ze swoją solidnością

penetrują rejony zarówno tereny rodzimego, jak i tego amerykańskiego power

metalu. Mnie przekonali, a czy z Wami, moi drodzy czytelnicy będzie tak samo?

Przekonajcie się sami. Zanim jednak się weźmiecie, przeczytajcie wywiad, który

przeprowadziłem z gitarzystą zespołu, Christianem Sommerfeldem.

Amerykanie?

Dla mnie amerykański power metal to gatunek,

który może być grany również przez zespoły

z innych krajów. Jego typowy styl to

mieszanka heavy i thrash metalu połączona z

melodyjnymi wokalami. Ponieważ amerykańskie

zespoły zaczęły grać w tym stylu, nazywany

jest on amerykańskim power metalem,

podczas gdy typowe europejskie zespoły powermetalowe,

takie jak Helloween, są o wiele

bardziej radosne w swoim brzmieniu i dlatego

w moim świecie należą do tego europejskiego

odpowiednika. Ale muszę też powiedzieć, że

nie czytałem wielu recenzji narzekających na

to. Czytałem za to wiele recenzji, nawet z

USA, które porównują nas do typowych zespołów

tego gatunku, takich jak Vicious Rumors

czy Iced Earth. Ale odpowiadając na

twoje pytanie, amerykański power metal może

być grany przez wszystkie zespoły na całym

świecie, dla mnie jest to po prostu tego podgatunek.

Natomiast w kawałku "Triumph Over Tragedy"

jesteście zdecydowanie bliżej tradycyjnemu

heavy metalowi i NWOBHM...

Zgadza się, moim najbardziej ulubionym zespołem

jest Judas Priest i powiedziałbym, że

w tym utworze słychać ten wpływ.

Powiedzcie wprost, jacy wykonawcy wpłynęli

na Wasze preferencje muzyczne, którzy

z nich są nadal waszymi idolami?

Najbardziej lubię power metal, heavy metal,

thrash metal i hard rock/AOR/melodyjny rock.

Moje osobiste wpływy to wiele amerykańskich

zespołów powermetalowych, takich jak Iced

Earth, Metal Church, Vicious Rumors, ale

także tradycyjne zespoły metalowe, takie jak

Judas Priest czy Iron Maiden. Judas Priest

wciąż są moimi idolami i jestem pewien, że

bez nich nigdy nie wziąłbym do ręki gitary.

Ale ulegam wpływom każdego dnia, słucham

muzyki wiele godzin dziennie, a to właśnie

utwory, które naprawdę lubię wywierają na

mnie bezpośredni wpływ.

Nie licząc intra "Walk Through Hell" zawiera

dwanaście utworów, każdy inny, każdy

na swój sposób dobry. Który albo które są

dla was faworytami?

Moim najbardziej ulubionym utworem jest

zdecydowanie "Triumph Over Tragedy". Lubię

epickość tego utworu, a także jego znaczenie,

ponieważ jest to bardzo osobista i ważna piosenka

naszego basisty Björna, który zmarł 4

kwietnia. Oprócz tego bardzo lubię utwory

"United" i "I Am Fear". "United" za to, że nie

trzyma się typowych schematów i ma wiele

różnych części, a "I Am Fear" podoba mi się ze

względu na riffy i refren, który jest wyjątkowy

w porównaniu z innymi. Gitary w tym refrenie

grają różne akordy, co sprawia, że jest on naprawdę

potężny.

Do "At War With Yourself" i "Triumph

Over Tragedy" przygotowaliście tzw. lyric

video. Są to też wasze single promujące nowy

album. Czy w planach macie przygotowanie

normalnego video oraz, który utwór

macie zamiar wybrać do takiej promocji?

Obecnie nic takiego nie planujemy, ze względu

na sytuację z Björnem. Zdecydowaliśmy,

że tym razem będziemy mieli tylko teledyski z

tekstem. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość,

ale na razie nie ma planów na regularne klipy.

"Walk Through Hell" to wasz czwarty album

studyjny, świadczy to o tym, że macie

ugruntowana pozycję na Niemieckim rynku i

macie swoją bazę fanów. A jak jest poza

Niemcami, gdzie najczęściej trafia Wasza

muzyka?

W tym celu mogę jedynie sprawdzić ilość odtworzeń

na Spotify. Według Spotify, obecnie

muzyka jest najczęściej słuchana w USA. Dalej

są takie kraje jak Niemcy, Szwecja, Hiszpania,

Wielka Brytania. Podsumowując, powiedziałbym,

że nasza baza fanów jest głównie

w USA, Europie i niektórych krajach

Ameryki Południowej. W przypadku naszych

poprzednich albumów, nawet jeśli chodzi o

sprzedaż płyt CD, było podobnie.

Pewnie na swoim koncie macie sukcesy i porażki,

ale nie sądzę abyście byli w stanie

utrzymywać się z grania w Circle Of Silence.

Myślę, ze dla Was, jak w sumie dla większości

heavymetalowych muzyków, jest to

hobby i w zasadzie dzięki normalnej pracy,

możecie sobie na niego pozwolić...

O tak, to zdecydowanie hobby opłacane z naszej

codziennej pracy. (śmiech) Wszyscy jesteśmy

po trzydziestce, a niektórzy już po

czterdziestce i nigdy nie zmienilibyśmy naszych

dobrze płatnych prac, żeby próbować

żyć tylko z Circle Of Silence. Aby to osiągnąć,

musielibyśmy chyba dzień w dzień jeździć

w trasy koncertowe, a to wymaga dużo

wysiłku i wyrzeczeń. A z naszym stylem muzycznym

byłoby bardzo trudno dotrzeć do

Samy Kerolos

152

CIRCLE OF SILENCE


większej publiczności.

Umiejętności instrumentalistów zespołu są

nieprzeciętne, ale żaden z nich nie stara się

tego udowodnić na płycie. Trudno jest zapanować

nad własnym ego przy tworzeniu i nagrywaniu

muzyki w takim zespole?

Dziękuję za komplement, ale nie wydaje mi

się, żebyśmy byli na jakimś wybitnym poziomie.

Mamy umiejętności do grania naszego

stylu muzyki, ale jestem przekonany, że w porównaniu

z wieloma innymi zespołami, takimi

jak Arch Enemy, jesteśmy daleko w tyle z naszymi

umiejętnościami. (śmiech) Powiedziałbym

też, że nie jest nam trudno kontrolować

nasze ego, po prostu piszemy ciężkie, powermetalowe

kawałki z kilkoma typowymi leadami

i solówkami. Wszystko służy utworowi i

nigdy nie było w nas chęci, żeby dodać do

kompozycji coś przekombinowanego.

Najwięcej problemów miałem z waszym wokalistą.

Nie chodzi o ocenę jego głosu i umiejętności,

bo jest bardzo dobry, ale do kogo go

porównać. W kilku momentach zabrzmiał

jak Peavey, ale ogólnie nie można go do niego

porównać. Do kogo najczęściej porównywany

jest Niklas Keim i do kogo sam najchętniej

się porównuje?

Dobre pytanie i rzeczywiście bardzo rzadko

czytam, aby Niklasa do kogoś porównywano.

Powiedziałbym, że ma on przede wszystkim

niepowtarzalny głos, który trudno porównać

do kogoś innego. On sam również nie porównuje

się z kimś innym, przynajmniej ja nigdy

nie słyszałem, żeby to robił. Wiem, że jednym

z jego największych inspiracji jest Bruce

Dickinson z Iron Maiden, ale on nie brzmi

jak Bruce. Nick potrafi śpiewać wysokie i niskie

tony, a także chropowate i mocniejsze wokale.

Idealnie pasuje do naszej muzyki i jak

już wspomniałem, jest moim zdaniem wyjątkowy.

Brzmienie muzyki Circle Of Silence jest profesjonalne,

soczyste, klarowne takie jakie lubią

fani dobrego oldschoolowego power metalu.

Gdzie i z kim nagrywaliście "Walk

Through Hell"? Kto odpowiada za jego

brzmienie i produkcję?

Tym razem produkcja została wykonana w całości

przez nas samych. Gitary i wokale nagraliśmy

w moim małym domowym studio, a perkusista

nagrał bębny w piwnicy. Ostateczna

edycja, miks i mastering zostały wykonane

przez Kaia Stahlenberga z Kohlekeller Studios,

który wykonał również miks i mastering

naszego poprzedniego albumu. Fakt, że nagrywaliśmy

w domu, jest głównym powodem, dla

którego wydaliśmy nasz najlepszy jak dotąd

album. Nie mieliśmy żadnych ograniczeń czasowych,

jak w przypadku rezerwacji studia.

Mieliśmy więc cały czas możliwość dostosowania,

dodania lub usunięcia części kompozycji,

nawet jeśli były one już w pełni nagrane.

W przypadku rezerwacji czasu w studiu

wszystkie utwory muszą być wcześniej stuprocentowo

gotowe i jeśli coś nie jest idealne, nie

możemy już tego zmienić. To także powód,

dla którego mamy teraz harmonie wokalne i

gitarowe z pięcioma głosami, bo mieliśmy na

to czas. Typowym utworem, który bardzo

zmieniliśmy podczas nagrań, jest "God Is A

Machine". Wcześniej nie był planowany jako

część albumu, ale po wydłużeniu końcówki

utworu tak, aby stał się epickim zakończeniem,

został dołączony do płyty. Gdybyśmy

mieli zarezerwowane studio to, ten utwór nie

znalazłaby się na płycie. Ale na koniec muszę

też powiedzieć, że było o wiele więcej pracy,

aby zrobić to wszystko samemu, zwłaszcza tej

roboty było wiele przy gitarach. Musiałem je

wszystkie nagrać, edytować i wyprodukować.

Z producentem w studiu ktoś inny zajmuje się

tym wszystkim, np. edycją, mówieniem, kiedy

coś jest dobre, a kiedy złe, i tak dalej.

Tworzycie nie tylko zgraną grupę muzyczna

ale również dobraną paczkę przyjaciół. To

rzadkość w show bussinesie. Tym bardziej

odejście basisty Björna Boehma musiało być

dla Was mocnym przeżyciem...

Tak, to dla nas bardzo trudne i będzie nam go

bardzo brakowało. Byliśmy nie tylko członkami

zespołu, ale także przyjaciółmi przez ponad

dwadzieścia lat. To pierwszy raz, kiedy

rozstaliśmy się z jednym z nas, a rozstanie

Foto: Christian Sommer

spowodowała śmierć. Będzie to również bardzo

trudne dla zespołu w przyszłości, ponieważ

Björn był odpowiedzialny za wszystkie

teksty i melodie wokalne. Przez lata włożył w

to wiele pracy i nie będzie nam łatwo, aby

ktoś inny go zastąpił.

Dlaczego utwór "Triumph Over Tragedy"

jest tak ważny dla Was oraz dla Björna?

Kompozycja ta ma jeden z najmocniejszych,

osobistych, ale i motywacyjnych tekstów na

całym albumie. Myślę, że jest to jedna z najważniejszych

pieśni Björna, ponieważ mówi o

tym, żeby nigdy się nie poddawać i podnosić

się po ciężkich chwilach. Jest to utwór motywacyjny

i zachęcający do pozytywnego nastawienia.

Mamy nadzieję, że ten song doda komuś

innemu siły w trudnych chwilach. Jestem

pewien, że ta kompozycja będzie częścią naszej

standardowej setlisty granej na żywo i za

każdym razem, gdy będziemy ją grać, będziemy

też myśleć o nim.

Czy w ogóle do tekstów przykładacie dużą

wagę? Czego one dotyczą, rzeczy ważnych

czy raczej tematów, które mają zapewnić zabawę

słuchaczowi?

Teksty naszych utworów są mieszanką tekstów

fikcyjnych i realnych, ale nie są to teksty

mające na celu jedynie rozrywkę. Są kawałki

z fikcyjnymi tekstami, jak "Triumph

Over Tragedy", "At War With Yourself" czy

"Walk Through". Niektóre z nich mają charakter

osobisty, a niektóre są wyrazem żalu społecznego,

jak "I Want More of Far Beyond The

Sun" czy "God Is A Machine". Björn był także

wielkim fanem komiksów, a zwłaszcza Batmana.

Na przykład utwór "I Am Fear" jest o

Batmanie, "The Curse" o Spawnie, a "United" o

Władcy Pierścieni. Tak więc w sumie mamy

różne rodzaje tekstów, z wyjątkiem tekstów

rozrywkowych. Więc każdy powinien znaleźć

coś, co pasuje do niego.

Innym wyróżnikiem Waszej kapeli jest to, że

jesteście wierni jednej wytwórni Massacre

Records. Co Was trzyma przy nich, a ich że

ciągle wydaje Wasze płyty?

Massacre Records jest wytwórnią działającą

w naszym regionie, więc możemy mieć bezpośredni

kontakt odwiedzając biuro Massacre,

to świetna sprawa. I oczywiście mamy szczęście,

że Massacre Records wspiera taki lokalny

zespół jak my. Również inne lokalne zespoły,

takie jak The Prophecy 23 czy Septagon,

są w Massacre Records. Jesteśmy zadowoleni

z ich pracy, a ponieważ jest to lokalna wytwórnia,

nie widzę powodu, żeby zmieniać ją na inną.

The Show Must Go On - to nie tylko tytuł

utworu Queen, ale również sentencja, którą

kierują się ludzie mocno doświadczonych

przez los. Co czeka dalej Circle Of Silence?

Postanowiliśmy kontynuować dalszą działalność

i jestem pewien, że Björn skopałby nam

tyłki, gdybyśmy teraz przestali i nie poświęcili

"Walk Through Hell" uwagi, na jaką zasługuje.

Oczywiście musimy się uporządkować,

zwłaszcza jeśli chodzi o pisanie tekstów i melodii

wokalnych, ale znajdziemy na to sposób.

Następnie czekają nas próby i z pewnością w

najbliższym czasie ujawnimy kilka informacji

dotyczących przyszłości naszego zespołu.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

CIRCLE OF SILENCE 153


bitwami. Świat potrafi być mrocznym i

podłym miejscem, a muzyka metalowa może

rzeczywiście pomóc ci utrzymać głowę w górze.

Dobry, oldschoolowy heavy metal jest

czymś, czego warto się trzymać. Kotwicą, która

daje solidne podstawy i zapewnia niezbędne

wsparcie w burzliwych czasach.

HMP: Cześć Reno! Po pierwsze gratuluję

nowego albumu. Brzmi jakbyście faktycznie

znaleźli i zaczerpnęli prosto z sekretnego źródła

solidnej, czystej stali! Zacznijmy od

standardowego pytania - chciałbym, żebyście

opowiedzieli nieco o tym, jak pracowało

się nad jego powstawaniem.

Reno Meier: W porządku, przede wszystkim

bardzo dziękujemy za zainteresowanie naszym

zespołem! Cieszę się, że podoba Ci się

nasz nowy album. Zaczęliśmy nagrywać latem

Solidne Źródło Stali

Sin Starlett to już starzy wyjadacze, których na brzeg wyrzucił tak naprawdę

pierwszy pływ Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu, w 2005 roku. Niemniej

przez długi czas trochę ginęli w blasku kolegów ze Striker, Enforcer czy

Skull Fist. I chyba trzeba uczciwie przyznać, że poprzednim płytom zespołu faktycznie

trochę brakowało tego potencjału, który mógłby wystawiać go w szranki z

tymi najzdolniejszymi konkurentami w branży. Co innego można powiedzieć o

ostatnim krążku. "Solid Source of Steel" to z mojej perspektywy na chwilę obecną

opus magnum szwajcarów. Te numery to jak - nomen omen - strumień cieczy prosto

z pierwotnego źródła stali. I właśnie od tego, zacząłem rozmowę z gitarzystą

Reno Meierem - przemiłym gościem, który od początku stanowi jeden z trzonów

zespołu. Reno to bardzo wdzięczny rozmówca i - jak sami się przekonacie - niemal

nawiedzony metal maniak! Opowiedział dosyć szczegółowo o samej płycie i sypnął

kilkoma naprawdę trafnymi spostrzeżeniami na temat współczesnej sceny…

2020 roku, w środku cholernej pandemii.

Idealny czas na nagranie albumu, ponieważ

mogliśmy w pełni skupić się na procesie nagrywania,

nie rozpraszając się żadnymi zewnętrznymi

działaniami. W grudniu 2020 zakończyliśmy

wszystkie nagrania i rozpoczęliśmy

proces miksowania i masteringu, który trwał

kolejne trzy miesiące, aż byliśmy zadowoleni z

wyników. Potem zaczęliśmy szukać odpowiedniej

wytwórni i zajęło nam to kolejne kilka

miesięcy, aż w końcu znaleźliśmy wiarygodnego

partnera z Metalizer Records, aby

wydać ten Solidny Kawał Metalu. Znów trzeba

było trochę cierpliwości, aż dorwaliśmy

produkt końcowy w swoje tłuste łapska,

ponieważ… tłocznie są obecnie przepełnione.

Jednak ostatecznie album został wydany w

lutym 2022 roku i jesteśmy bardziej niż zadowoleni

z wyniku!

Żeby uciąć domysły i skróty myślowe: tytuł

albumu wydaje się jasny i bezpośredni, ale

Brzmienie i na wskroś tradycyjny, metalowy

duch, które biją z płyty to jedno, ale na "Solid

Source of Steel" nie brakuje też po prostu

świetnych numerów, które możnaby spokojnie

nazwać mianem metalowych hitów. Doskonałym

przykładem jest utwór tytułowy.

Muszę powiedzieć że to chyba jeden z najchwytliwszych

strzałów w gatunku jakie słyszałem

w ostatnim czasie!

Bardzo dziękujemy, to są właśnie reakcje które

uwielbiamy słyszeć! (śmiech) Szczerze mówiąc,

czuję to samo w odniesieniu do utworu

tytułowego i naprawdę myślę, że osiągnęliśmy

nasz kompozycyjny szczyt pod względem

chwytliwości i potencjału hitowego. Jest zdecydowanie

bardziej melodyjny, niż nasz poprzedni

materiał i pokazuje bardziej epicką

stronę garderoby Sin Starlett.

Świetnie ogląda się też teledysk, który go

promował. Po pierwsze muszę spytać skąd

wzięliście te wszystkie fantastyczne dziewczyny

(śmiech)! To Wasze fanki, czy profesjonalne

tancerki/aktorki?

W końcu wszyscy jesteśmy tylko zwykłymi facetami,

czyż nie… Gorące laski i kowadła, co

może pójść nie tak? Główna aktorka jest dziewczyną

naszego gitarzysty i jesteśmy bardzo

szczęśliwi, że zgodziła się wystąpić w wideo!

Kręcenie teledysku było dość chaotyczne (w

przeciwieństwie do naszych innych projektów),

więc każda profesjonalna aktorka odeszłaby

przed ukończeniem nagrań. Pozostałe

wojownicze księżniczki to przyjaciółki zespołu

i ponownie - jesteśmy bardziej niż wdzięczni

za czas i wysiłek, jaki włożyły w ten projekt.

Nie można przypomnieć o naszych lojalnych

kumplach Stefanie "Finisherze" Gächterze

i Marco "Bruderze" Knechcie, którzy

zgodzili się przejąć rolę "Obrońców Ołtarza" i

dodali do filmu jeszcze więcej uwodzicielskiego

seksapilu.

Foto: Sin Starlett

konkretnie - co jest tym źródłem stali? Czy

to jakiś konkretny sposób życia, poglądy,

konkretne dźwięki, muzyka danych zespołów?

Innymi słowy: co powiedzielibyście

młodemu heavy metalowemu zespołowi który

poprosiłby Was o wskazanie ścieżki do

solidnego źródła stali?

Mówiąc metaforycznie, Solidne Źródło Stali

jest naszą niezawodną fontanną nieustającej

motywacji, niewidzialną siłą, która daje nam

siłę do zmagania się z naszymi codziennymi

I to jak! A trochę bardziej poważnie - to naprawdę

kawał profesjonalnego wideo. Fantastycznie

oddaliście synth wave'owy, retro

klimat i połączyliście go z metalową stylistyką.

To był Wasz pomysł?

Intencją było stworzenie heavy metalowego

wideo w tradycji klipów z początku lat 80-

tych, z luźną fabułą, ręcznie robionymi efektami

itd. Rezultat jest całkiem fajny, ale podczas

tworzenia tego filmu napotkaliśmy kilka

przeszkód i nie wszystko wyszło dokładnie

tak, jak chcieliśmy. Pamiętam ten moment zeszłego

lata, kiedy robiliśmy burzę mózgów na

temat koncepcji teledysku i pokazaliśmy producentowi

klasyczne wideo z lat 80. (to było

"Breaking the Chains" Dokken). Spojrzał na

nas i powiedział "W porządku, możemy zrobić taki

film, ale będzie to kosztować około 60 tysięcy

franków szwajcarskich…". (śmiech) Musieliśmy

więc zrewidować naszą koncepcję, dostosować

fabułę i znaleźć niedrogie sposoby realizacji

naszych pomysłów. Ale tak to właśnie jest -

jesteśmy undergroundowym zespołem i nasze

możliwości finansowe są ograniczone, więc

staraliśmy się jak najlepiej wykorzystać dane

warunki.

154

SIN STARLETT


Jeśli się nie mylę to Wasz drugi teledysk (po

wcześniejszym "Blood In The Streets"). Jak

w ogóle widzicie rolę wideo klipu w tradycyjnym

heavy w dzisiejszych czasach? Czy

są właściwie jeszcze potrzebne? Osobiście

przyznam, że takie teledyski jak "Solid Source

of Steel" sprawiają mi sporo radości, ale

widzę też mnóstwo klipów, które zespoły

mogłyby sobie swobodnie odpuścić i zastanawiam

się co może je motywować do - powiedzmy

brutalnie - robienia nudnych klipów

na siłę. Bądź co bądź minęły już czasy, kiedy

Headbangers Ball było źródłem informacji o

muzyce.

Tak, "Solid Source of Steel" jest technicznie

naszym drugim wideoklipem, ale "Blood in

the Streets" był tylko luźnym zbiorem materiałów

wideo, pokazujących zespół w jego naturalnym

środowisku (scena, sala prób, picie

itp.). Postrzegam wideoklipy jako swego rodzaju

"otwieracz drzwi", sposób na przyciągnięcie

zainteresowania potencjalnego słuchacza.

W dzisiejszych czasach, przy tak ogromnych

ilościach nowych zespołów i nowej muzyki

może zdecydowanie pomóc w dotarciu

do nowych fanów. I tak, też jesteśmy zniesmaczeni

ilością monotonnych, nudnych i nieciekawych

filmów, które zapychają internet, pokazując

zespoły w industrialnych halach, po

prostu grające swoje cholerne piosenki! Powinni

tego zabronić. Ale z drugiej strony rozumiem

intencję, która się za tym kryje, ponieważ

nie wymaga to prawie żadnego wysiłku

(przy dzisiejszych możliwościach technicznych)

i nadal ma pozytywny wpływ na rozpowszechnianie

piosenki. Jednak stare teledyski

heavy metalowe były formą sztuki samą

w sobie i zawsze fascynuje mnie, ile wysiłku w

nie wkładano.

"Solid Source of Steel" wyróżnia się na tle

pozostałych kompozycji. Szczerze mówiąc

po pierwszym odsłuchu płyty poczułem obawę,

a nawet lekkie zniechęcenie, bo inne

utwory nie przemówiły do mnie od razu.

Wydawały mi się mało charakterystyczne,

dopiero po dokładniejszych odsłuchach zacząłem

je lepiej "rozumieć".

Wiem o co ci chodzi, tytułowy utwór jest zdecydowanie

najbardziej oczywistą i chwytliwą

melodią na płycie. Natychmiast chwyta cię za

jaja, a główny motyw gitarowy jest łatwo

zapamiętywalny. Nie tandetny, ale chwytliwy

jak diabli. Od początku było więc jasne, że

będzie to albumowy otwieracz. Tak, niektóre

inne utwory mogą potrzebować jeszcze kilku

odsłuchów, zanim Cię wciągną… Naszym celem

jest zawsze pisanie przystępnej muzyki

bez powtarzania się, a piosenki muszą przejść

przez naszą wewnętrzną kontrolę jakości.

To w zasadzie dosyć ciekawe, bo przecież nie

uciekacie się do żadnych progresywnych motywów

ani mariaży gatunkowych. Styl grania

nie został zmieniony ani trochę. Może to

znak, że dojrzewacie jako kompozytorzy?

(śmiech)

Nasza muzyka to zawsze kadr panującej w danym

czasie sytuacji. Odzwierciedla obecny

"vibe" zespołu. Kiedy zaczynaliśmy, w 2005

roku, celem było granie ostrego i surowego

heavy metalu w stylu NWOBHM i wczesnej

sceny z 1980 roku, kiedy muzyka była jeszcze

świeża i grana bez komercyjnych obliczeń ani

jasnych wytycznych. Teraz, w 2022 roku, intencja

jest nadal taka sama, ale oczywiście

udoskonaliliśmy naszą formułę i przyswoiliśmy

więcej wpływów w porównaniu do wczesnych

lat. W zestawieniu z poprzednimi albumami,

nowe utwory są bardziej wypełnione

chwytliwymi liniami wokalnymi i podwójnymi

atakami gitarowymi!

Świetnym przykładem jest "Rule or Obey"

na początku wydawał mi się trochę nieuporządkowany

i mało zapamiętywalny, ale wystarczyły

jakieś 2 odsłuchy więcej żeby odkryć

w nim niemal epicką opowieść! Podobnie

odbieram "Waves of Hamartia" i "Iron

Stamina".

Ta piosenka to hołd dla klasycznego amerykańskiego

metalu - zaczyna się akustycznym

intrem a rozwija do hymnu w średnim tempie.

Główny riff ma w sobie coś "kościstego", okrojonego

i jest dość prosty, a linie wokalne dodają

piosence pewnej głębi. Zdecydowanie jeden

z moich ulubieńców. "Iron Stamina" jak

dla mnie należy do tej samej kategorii. "Waves

of Hamartia" z perspektywy kompozytora,

wydaje mi się zupełnie inna - to złożony i szybki

utwór, który wymaga kilku podejść, aby

się w niego wczuć. Ten numer to cholerny łamacz

kości!

Z drugiej strony mamy tu też takie utwory,

jak "Struck Down", który swoją prostotą i

bezpośredniością (no i oczywiście brzmieniem),

nasuwa mi skojarzenia z AC/DC.

Tak, ale pamiętaj proszę, że prawie wszystkie

klasyczne bandy heavy metalowe, miały swoje

rytmiczne, bluesowe utwory w średnim tempie,

zwłaszcza Saxon czy Def Leppard, więc

nie uważałbym tego za wyłączną domenę

AC/DC. Intro ma w sobie pewien feeling duetu

"Young&Young", ze względu na technikę

i groove. Ale poza tym to bardziej archetypowe

hard'n'heavy z mnóstwem podwójnych

gitar i hymnicznym refrenem… a to coś, czego

nigdy nie usłyszysz w AC/DC. Dodatkowo

zapętlony pojedynek solowy w środku piosenki

ma jakiś taki southern rock'owy wpływ, jakby

z Blackfoot czy Doc Holiday. Na ten numer

połączyło się wiele wpływów, a rezultatem

jest kołysanka hard'n'heavy do wymachiwania

pięściami i tupania nogami.

Myślę sobie, że można Was spokojnie nazwać

weteranami NWOTHM. Zaczynaliście

w czasie, gdy ta nazwa jeszcze tak

naprawdę nie funkcjonowała, a scenę stanowiło

tak naprawdę kilka-kilkanaście zespołów.

Dziś praktycznie wszystkie z nich sięgają

już statusu legendy dla kolejnego pokolenia.

Jak to wygląda z Waszej perspektywy?

Wciąż czujecie się młodzi wobec tych wszystkich

metalowych gwiazd lat 80., czy może

blisko 20 lat kariery robi swoje i zdarza się

Wam przejmować rolę nestorów w tym środowisku?

Tak, zaczynaliśmy w 2005 roku, z takimi zespołami

jak Skull Fist i Enforcer. Obydwa

stały się bardzo ważnymi i wielkimi dla ruchu

NWOTHM - to wspaniałe widzieć że wciąż

istnieją i grają! Na scenie pełnej dinozaurów

wciąż czujemy się jak "nowy" zespół… może

to ze względu na nasz młodzieńczy wygląd.

(śmiech) Jesteśmy dumni, że po tylu latach

nadal jesteśmy w obiegu, nawet jeśli żaden

wielki "przełom" już się nie wydarzy.

Kiedy zaczynaliście, na szwajcarskiej scenie

heavy metalowej wiało chyba pustkami?

Szczerze mówiąc nie kojarzę żadnego zespołu

z Waszego kraju z tamtego okresu.

Było ich kilka, jak nasi kumple z Battalion

(thrash metal, R.I.P.), Frozen Sword (heavy

metal R.I.P.) i Emerald (heavy metal). Ale

poza tym, w czasie gdy zaczynaliśmy, klasyczny

heavy metal nie istniał w Szwajcarii. W

naszym kraju istniała (i nadal istnieje) prężna

scena ekstremalna, ale stary dobry heavy metal

był praktycznie martwy. To był jeden z

powodów, dla których założyliśmy zespół:

chcieliśmy grać heavy metal, który wszyscy

kochamy, a którego brakowało w tamtych czasach.

Dziś jest chyba nieco lepiej (sukces odniósł

choćby świetny Megaton Sword), ale czy

sytuacja się dużo zmieniła? Czy uważacie że

szwajcarska scena NWOTHM może konkurować

z innymi krajami jeśli idzie o ilość

młodych zespołów heavymetalowych?

Tak, jest kilka młodych zespołów heavy metalowych,

chciałbym tu wspomnieć o Comaniac

(thrash metal) jako obiecującym nowicjuszu.

Mimo wszystko, szwajcarska scena

metalowa jest bardzo mała. Ogólnie problem

polega na tym, że po prostu nie można utrzymać

się z takiego grania. Widzieliśmy kilka

zespołów, które przychodziły i odchodziły, a

większość z nich próbowała przenieść swoje

hobby na wyższy poziom. Rzeczywistość jest

taka, że zespół heavy metalowy nie opłaci

twoich rachunków, więc musisz szukać roboty

na boku, aby móc to kontynuować. Wiem, że

kraje skandynawskie wspierają swoje lokalne

zespoły o wiele bardziej, co jest jednym z powodów,

dla których scena jest tam mocna i

prosperuje.

Czasem myślę sobie, że większość zespołów

z tego nurtu, ma z góry utrudnioną pozycję, a

nawet przekreślone szanse na osiągnięcie

większego sukcesu komercyjnego. Chyba

jedyny zespół młodego pokolenia, który

wskoczył na poziom grania koncertów na

stadionach, bliski tradycyjnym formom to

Ghost, który de facto nie jest przecież przedstawicielem

NWOTHM. Oprócz tego,

jedynie festiwale w stylu Keep it True są

miejscem, gdzie tego typu zespoły mogą zażyć

swoich "5 minut". To trochę smutna rzeczywistość,

nie zachęcająca do podążania

taką ścieżką.

Tak, w dzisiejszych czasach granie w zespole

heavymetalowym wymaga wiele poświęcenia i

prawdziwej pasji. Pozytywnym efektem ubocznym

jest to, że bez istnienia pokusy sławy i

pieniędzy można być pewnym, że tylko prawdziwi

maniacy z pasją mogą założyć oldschoolowy

zespół metalowy. Trzeba kochać tę

muzykę, bo nie ma innego powodu, by to robić.

Z drugiej strony, utrzymanie zespołu

SIN STARLETT 155


Foto: Sin Starlett

wymaga wiele czasu i wysiłku, a żeby wyżywić

rodzinę i opłacić czynsz, trzeba mieć zwykłą

pracę, co praktycznie uniemożliwia skupienie

się na komponowaniu wysokiej jakości muzyki

i graniu regularnych koncertów na żywo. To

cholerny Dramat Stali! Tak więc, jeśli chcesz

odnieść sukces i rozpocząć karierę jako muzyk,

jedynym sposobem jest granie muzyki,

która jest odpowiednia dla mas i przemawia

do grupy docelowej spoza sceny metalowej.

Pytanie tylko czy dzieje się to w autentyczny,

naturalny sposób, czy też kierunek muzyczny

jest zmieniany na podstawie komercyjnej kalkulacji...

Wg mnie fantastycznie byłoby zobaczyć taki

zespół jak Wy, u boku Judas Priest albo Iron

Maiden. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć,

dlaczego w trasie z tego typu gwiazdami

łatwiej spotkać Five Finger Death Punch albo

Baby Metal, niż młode, obiecujące zespoły

z tej samej kategorii stylistycznej.

To coś, czego nigdy nie zrozumiem. Wyjaśnieniem

może być to, że te zespoły i ich

członkowie nie interesują się już klasycznym

heavy metalem... albo jest to po prostu decyzja

biznesowa, podjęta przez menadżerów, bez

udziału zespołów. Z perspektywy fana, byłoby

wspaniale zobaczyć taki zespół jak Ram,

otwierający koncert Judas Priest! Dałoby to

im możliwość zaprezentowania się szerszej

publiczności niż typowi słuchacze true metalu,

a ludzie spoza sceny mogliby zwrócić uwagę

na te młode grupy. To mógłby być pierwszy

krok do zapewnienia przyszłości metalu. Establishment

metal/hard rock powinien dać szansę

NWOTHM!

Mówi się, że mamy obecnie prawdziwą lawinę

wysokiej jakości heavy metalu. Ale myślę,

że to prawda tylko po części. Ogromna

ilość zespołów z którymi się dziś stykam

prezentuje po prostu dobry poziom. Ale być

dobrym, przy dzisiejszej ilości muzyki, to

według mnie po prostu za mało. Jak sądzisz,

co jest tym czynnikiem, który wyróżnia tych

najlepszych?

Powodem jest to, że obecnie wymagania, by

założyć zespół i nagrać płytę, są bardzo niskie.

Nie ma już naturalnej selekcji. A przynajmniej

nie ma bezpośrednich przeszkód. Każdy może

nagrać piosenki we własnym domu albo na

swojej sali prób. Nowe możliwości cyfrowe

uprościły procesy nagrywania i dystrybucji, i

każdy może wydać swoją muzykę, nie mając

wielkiego budżetu ani wspierającej go wytwórni.

Ale znów, są dwie strony medalu...

fajną rzeczą jest to, że masz wiele niezwykłych,

dziwacznych wydawnictw z pewnym

urokiem, które kiedyś nigdy nie zostałyby

wydane, tylko dlatego, że wytwórnie płytowe

miały kontrolę nad biznesem. Muzyka przebywa

swoją drogę od zespołu, bezpośrednio

do słuchacza, bez żadnego procesu sortowania,

a słuchacz może zdecydować czy mu się

to podoba czy nie. Z drugiej strony, każdego

miesiąca ukazuje się ogromna ilość nowej muzyki

i czasami zadaję sobie pytanie: kto powinien

słuchać, a nawet kupować te wszystkie

albumy? Jest tego za dużo i naprawdę trzeba

się przekopać, żeby znaleźć coś mocnego.

Nasza rozmowa zmierza już ku końcowi.

Bardzo dziękuję Wam za poświęcony czas.

Chciałbym żebyście na koniec opowiedzieli

jeszcze o swoich najbliższych planach na

przyszłość (może wśród nich jest koncert w

Polsce?) i oczywiście oddaję Wam ostatnie

słowa, jeśli chcielibyście takie skierować do

czytelników HMP!

Nie mamy żadnych specjalnych planów, poza

graniem jak największej ilości koncertów i

szerzeniem doktryny heavy metalu w całej Europie!

Bardzo chcielibyśmy kiedyś zagrać w

Polsce - więc jeśli znasz jakiegoś lokalnego

promotora, powiedz mu o nas! Do wszystkich

polskich maniaków: Jeśli lubicie klasyczny

heavy metal, sięgnijcie po nasz nowy album,

podkręćcie głośność, weźcie piwo (lub wódkę)

i bawcie się dobrze! Nie będziecie zawiedzeni!

Dzięki za wsparcie!

Piotr Jakóbczyk

HMP: Do tej pory byliście w Death Dealer

zespołem typowo albumowym, który nie

miał na koncie krótszych materiałów, nie

licząc rzecz jasna cyfrowych singli promujących

duże płyty. Uznaliście, że warto ten

stan rzeczy zmienić, stąd pojawienie się minialbumu

"Fuel Injected Suicide Machine"?

Sean Peck: Nasz management chciał, abyśmy

wydali ten materiał po to, by wypełnić lukę

pomiędzy "Conquered Lands" a "DD4", jak

go roboczo określamy. Czwarty album Death

Dealer jest już bowiem całkowicie skończony

i to już od jakiegoś czasu. Co więcej, nasz piąty

długogrający materiał również jest już prawie

gotowy.

To jakieś starsze utwory, na przykład z sesji

"Conquered Lands" czy najnowsze, premierowe

kompozycje, którymi musieliście podzielić

się z fanami już teraz, nie czekając na

kolejny album za rok czy dwa?

Tak naprawdę wzięliśmy cztery utwory z

piątego albumu Death Dealer i umieściliśmy

je w formie EP-ki. W czasie pandemii napisaliśmy

i nagraliśmy tak wiele utworów, że cały

czas siedzieliśmy z mnóstwem świetnego materiału.

Nigdy nie robiłem jeszcze EP-ki, więc

na to przystałem, a rezultaty są bardzo dobre!

Ludzie naprawdę ją lubią. Są na niej dwa

świetne, szybkie kawałki i dwa w średnim

tempie, więc jest dobry balans

Nie korciło was, by nagrać przy tej okazji

jakiś cover, jakiś mniej oczywisty utwór, który

w waszej wersji stałby się czymś zaskakującym?

Osoby, które zamówiły pre-ordery, dostały

dwa covery. "Rainbow In The Dark" Dio i

"Unchain The Night" Dokken. To była naprawdę

dobra zabawa i oba wyszły świetnie! W

czasie przerwy zrobiliśmy też kilka innych

coverów, w tym "Party All The Time" Eddiego

Murphy'ego. Sprawdźcie go na YouTube.

Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były na

początku dziennym, praktycznie każdy liczący

się zespół pomiędzy albumami wydawał

MLP z rzadkimi czy koncertowymi utworami,

regułą były też maxi single czy 12"EP promujące

duże płyty, też z różnymi rarytasami

czy coverami na stronach B. Z pozycji fana i

kolekcjonera uważam, że to wielka szkoda,

że nie ukazuje się ich już tak wiele; też masz

podobne zdanie, czy jako muzyk podchodzisz

do tego nieco inaczej?

To było całkiem fajne, ale nie miało wielkiej

wartości, może za wyjątkiem poważnych kolekcjonerów.

Cały przemysł muzyczny jest teraz

do dupy, bo wszystko jest za darmo. ZIT całkowicie

zdewaluował muzykę. Nawet kurwa

nie chcę zaczynać! Nie publikujemy naszych

albumów na Spotify, tylko single. Jeśli chcesz

usłyszeć nasz album, musisz wesprzeć heavy

metal i kupić płytę. Na szczęście dla nas, nasi

fani doceniają wysiłek i czas, jaki wkładamy w

przygotowanie fizycznych edycji płyt Death

Dealer.

Te zmiany wydają się w sumie nieuchronne,

bo skoro ewoluuje wszystko dookoła nas, to

również biznes muzyczny nie może pozostać

taki sam jak w latach 70. czy 80. Jak odnajdujesz

się w tej obecnej rzeczywistości, skoro

ukształtowały cię zupełnie inne doświadczenia:

i jako fana, i jako artystę?

Wiem, że muzyka musi ewoluować, ale dominacja

serwisu Spotify jest problemem. Powstał

156

SIN STARLETT


Walka Dawida z Goliatem

Pandemia wywróciła wszystko do góry nogami. Miało to mnóstwo minusów,

ale też pozytywne strony - choćby głównym tematem rozmowy z wokalistą

Death Dealer Seanem Peckiem miała być najnowszy mini "Fuel Injected Suicide

Machine", a tu proszę, zespół ma już ukończony materiał nie tylko na czwarty, ale

nawet na piąty album. W dodatku frontman grupy określa go jako zabójczy, a poziom

nowych numerów z "Fuel Injected..." potwierdza, że coś może być na rzeczy.

on w wyniku nieudanej oferty akcji, a teraz

wszystko kręci się wokół niego. Opracowałem

swój system, który działa bardzo dobrze,

umieszczając na platformach streamingowych

tylko utwory wideo. To jest jak walka Dawida

z Goliatem. Fani metalu lubią fizyczne rzeczy,

a my mamy wiele pakietów, różnych edycji i

fajnych koszulek czy bluz, które sprawiają, że

warto posiadać fizyczny produkt. Kiedy twój

album ukazuje się i już w dniu premiery jest

po prostu dostępny za darmo dla wszystkich,

to coś jest nie tak.

Wydaje mi się, że zawsze najważniejsza

była dla ciebie muzyka i chęć wyrażenia w

niej siebie, ewentualna kariera czy sława są

tu mniej istotne, chociaż oczywiście też ważne,

szczególnie jeśli jest się profesjonalnym

muzykiem?

Robię to dla radości z występów i możliwości

tworzenia. Również obcowanie z fajnymi

ludźmi, którzy są oddani metalowi, jak ty, jest

wspaniałą częścią tego doświadczenia. Nie

chodzi o sławę, chcę po prostu występować i

czuć moc i przypływ energii, który się z tym

wiąże. To na pewno jest odurzający narkotyk.

Niezwykle ważne w tym wszystkim dobre

relacje personalne w zespole, ale w Death

Dealer od dawna macie stabilny skład, do

tego Mike LePond fajnie się weń wpasował,

bo znali się przecież z Rossem The Bossem

już wcześniej?

Tak, cóż, Ross ukradł naszego perkusistę do

swojego zespołu, więc my ukradliśmy im basistę.

Nie grałem jeszcze z nim na scenie, ale

podobno daje niezły dreszczyk emocji. Nasz

skład jest zaangażowany, spogląda w przyszłość,

mamy pewne plany związane z wydaniem

czwartego albumu, który może okazać

się naszym najlepszym. Powiem tyle, jest zabójczy.

Dla ciebie, jako wokalisty i twórcy możliwość

regularnej współpracy z muzykami tej

klasy również jest czymś ciekawym, bo nie

musisz się ograniczać, dostosowywać do niższych

możliwości mniej doświadczonych

muzyków?

Zwracam uwagę na kompozycję, a nie na to,

kto jest świetnym muzykiem. Jeśli jakiś riff mi

siada, to się do niego pokiwam. Czasami najlepsze

są najprostsze kawałki, ale tak się składa,

że w moich zespołach grają jedni z najlepszych

muzyków na świecie.

Do korespondencyjnego sposobu pracy przyzwyczailiście

się już wcześniej, tak więc pandemiczne

ograniczenia nie wpłynęły w jakiś

znaczący sposób na powstawanie waszych

ostatnich płyt?

Nie, nie bardzo. Spędziliśmy więcej czasu na

wspólnych rozmowach telefonicznych, a

czwarty album został dosłownie napisany i

nagrany w ciągu kilku tygodni. Byliśmy w

transie, a ja co wieczór śpiewałem do riffów,

które przysyłał mi Stu. Kiedy jesteś w gazie,

musisz dać się ponieść emocjom i tak właśnie

było w naszym przypadku. Było więcej czasu

na robienie takich rzeczy, inni ludzie byli fizycznie

i psychicznie zamknięci, ale my szaleliśmy

w stali.

Spotkanie całego składu w studio to jednak

coś wyjątkowego, więc jak tylko będzie okazja

wrócicie do tej dawnej metody pracy?

Może, ale dla Death Dealer pewnie nie, bo

jesteśmy rozrzuceni po całym świecie. Z Cage

jest łatwo, bo wszyscy jesteśmy w San Diego,

więc dość często jamujemy i piszemy w tym

samym pomieszczeniu.

Podobnie jest w sumie z koncertami - po tych

pandemicznych zawirowaniach zdajemy się

doceniać je jeszcze bardziej, a dla fanów

muzyki było to przecież coś tak oczywistego

jak oddychanie, że można wybrać się na jakiś

gig, nikt przed marcem 2020 roku nawet nie

wyobrażał sobie sytuacji, że może ich zabraknąć?

Tak, z The Three Tremors byliśmy jednym z

ostatnich zespołów, które odwołały koncerty,

ponieważ byliśmy w środku trasy w lutym

2020 roku, a także jednym z pierwszych, które

wróciły w listopadzie zeszłego roku. Z tego

punktu widzenia byłem więc w stanie uśpienia

krótszym niż większość muzyków. W listopadzie

było świetnie, bo ludzie bardzo chcieli

wrócić. Niektórzy z nas zachorowali, ale nie

przestaliśmy dawać czadu i wszystko skończyło

się dobrze.

Kiedy po raz ostatni graliście na żywo przed

publicznością? Pewnie i tak, z racji rozrzucenia

składu Death Dealer po świecie, koncertowaliście

rzadziej niż inne zespoły, więc

pandemia w sensie braku koncertów dała się

wam szczególnie we oznaki?

Tak, minęło sporo czasu, odkąd graliśmy na

żywo. Mieliśmy festiwal w Anglii, który odwołaliśmy,

ale jest duża szansa, że w 2023 roku

znów się zbierzemy i zagramy. Dam znać

światu, kiedy to się stanie rzeczywistością.

Mamy teraz tyle utworów do wyboru, że to

szaleństwo.

Wychodzi na to, że macie teraz do promowania

aż dwa wydawnictwa - listę utworów

waszych najbliższych koncertów zdominują

pewnie numery z "Conquered Lands" i "Fuel

Injected Suicide Machine", bo zapewne nie

możecie się już doczekać możliwości zagrania

ich na żywo?

Do tego czasu będziemy promować czwarty

album, więc myślę, że zagramy z też kilka kawałków

z niego. Nadal nie zagraliśmy zbyt

wiele z "Hallowed Ground", który jest pełen

zabójczych utworów. Na pewno set będzie

niesamowity, magazynek Death Dealer jest

naładowany wysokiej jakości heavymetalowymi

killerami.

Wojciech Chamryk & Szymon Tryk

DEATH DEALER 157


W Polsce nie mówiło się nigdy za

wiele o zespołach z niemieckiej Gama Records.

Po pierwsze, same zespoły były dość

mało znane (Assault, Beast, Bloody Six, Maniac,

Midnight Darkness, No Trouble, Pharao,

Six Point Six, Sergeant, Sphinx, Tox i inne).

Po drugie - ich oryginalne wydania z trudem

docierały do Polski. W koszalińskim sklepie

muzycznym z instrumentami, na początku

lat 90., udało mi się wprawdzie kupić Tyrant

"Blind Revolution"* z serii "Metalmania", a

także Darkness i punkowy Uproar na CD z

serii "Brainstorm" (a wyszło przecież z tego

cyklu, jak podaje książka* ponad 20 tytułów).

Trochę przypadkiem, bo natknąłem się na nie

w gablocie ze strunami i pałkami perkusyjnymi.

Zespołów nie znałem, ale z ulubionej,

cięższej muzyki było tylko to, więc brałem w

ciemno - po okładkach. A po trzecie, ówcześni

fani metalu w Polsce byli zainteresowani już

metalem ekstremalnym, a Gama Records ze

swoimi propozycjami, był wciąż, nawet wtedy,

w końcu lat 80., chodzącym reliktem przeszłości;

jej "wyroby", na tle pozycji dużo bardziej

ekstremalnych zaczynały już trącić

myszką, przynajmniej tak się nam wtedy wydawało.

Trudno było w Polsce o oryginalny

zachodni winyl Kreator i Living Death, a co

dopiero mówić o zdobywaniu gamowskich

Gravestone czy Midnight Darkness. Ja sam,

odwiedzając Berlin Zachodni, tuż po obaleniu

muru berlińskiego, w tamtejszej sieciówce

WOM (World of Music), w rozlegającym się

po horyzont dziale winyli, szukałem raczej

OverKill, Alice Cooper, Sodom czy nawet

Risk, niż wyrobów nieznanej nikomu w Polsce

opisywanej tu wytwórni. Dziś zrobiłbym

inaczej. Po czwarte, rzeczy przegrywane krążyły

w siódmych kręgach piekieł osób ściśle

wtajemniczonych i stamtąd docierały do

mnie, nastoletniego wtedy metalowca. Nazwy,

takie jak: SDI, Darkness, Tyrant, Necronomicon,

Noisehunter, Carrion, Vectom - to

najbardziej brutalne i wypromowane, spośród

kapel z Gama. Mając kieszonkowe ograniczenia

finansowe, typowe dla nastolatka, na kasety

wolałem nagrać Slayer, Anthrax i Running

Wild, te nazwy były mi bliższe. Zamiast

Vectom, z katalogu nagrywalni wybierałem

Venom. No właśnie... czyli jednak reklama

jest dźwignią handlu, czy to prasa oficjalna

czy jej echa w postaci poczty pantoflowej. Nie

dziwne, że w Polsce jakoś nam ta Gama umknęła.

Dopiero dziś, po latach, kiedy stary

kurz bitewny opadł (a może i testosteron trochę

też), mamy czas i nastrój by zajrzeć do

zapomnianego kufra swojej kolekcji, gdzieś w

głębi strychu czy piwnicy. Retro metal wraca

do łask i nie odkrywam tu Ameryki. O wielu

obliczach wytwórni i pokrewnych jej "firmach

córkach", pośród których, znalazły się i panny

roztropne i córy wszeteczne, o meandrach tej

wytwórni, o jej podatkowych unikach, ze

szczegółami dowiedziałem się dopiero z ów

książki**. Przywołuję ten tytuł, gdyż będę się

nim inspirował, ale bardziej do wynajdowania

samych nazw zespołów, na potrzeby cyklu

Metalowiec Gawędziarz, niż posiłkował jej

treścią przy ich opisywaniu. Chciałbym, żeby

to, co o nich napiszę, było raczej dodatkiem,

uzupełnieniem czy subiektywnym opisem

wrażeń, aniżeli przepisywaniem moimi słowami

czyjejś książki. Przyznaję, że wielu spośród

zespołów Gama nigdy nie znałem, zanim po

tę publikację sięgnąłem.

Przychodzi taki czas, kiedy fan metalu,

także ten dobrze osłuchany i ze sporym

stażem (a może zwłaszcza taki), poszukuje do

swojej jaskini, już niekoniecznie brutalnego

muzycznego slashera czy prujących gitar, a

właśnie, dla odmiany, czegoś baśniowego, bardziej

refleksyjnego, może nie koniecznie super

ambitnego, a jednak zupełnie innego; gamametalowego?

W kolejnych odcinkach Metalowca

Gawędziarza, postaram się przyjrzeć "zjawisku

gama" w Metalu i omówić zespoły z tej stajni,

bo jak pisałem wcześniej, są one w Polsce

bardzo mało znane. Często debiutancka płyta

okazywała się dziełem jedynym i zarazem

działalność zespołu kończącym. Moim zdaniem

znać je trzeba, a czy lubić... to już prywatna

sprawa każdego z nas. Gdybym miał

już teraz podsumować jednym zdaniem, które

właśnie, niczym wicher, przeleciało mi przez

głowę, to czy nie byłoby trafnym - choć nieco

z przymrużeniem oka, określenie zespołów z

Gama jako: "metal dla grzeczniejszych metalowców

z lepszych domów". Myślę tu o muzykach

nagrywających wtedy, ale i o fanach

słuchających tego dziś i wtedy. A w takich

"lepszych" domach, pozwolę sobie rozwinąć to

w anegdotę, rodzice zachęcają do zapuszczania

długich włosów, babcia kupuje pierwszą

gitarę, a tato podwozi na próby. Czy jest w

tym coś złego? W powyższych okolicznościach,

gniew występuję rzadziej, bunt przechodzi

się łagodniej, a rozterki egzystencjonalne

pojawiają się wcześniej i częściej. Taka atmosfera

panuje również na albumach większości

zapomnianych zespołów z Gama Records.

Brzmienia kojące, choć wciąż heavy metalowe,

kojarzące się w latach 80. z innym światem, z

większymi pieniędzmi, a nawet z tymi lepszymi

Niemcami, w odróżnieniu od biednego

DDR, czy przemysłowego, spowitego w dymach

z kominów, Zagłębia Ruhry, które

wypluło przecież tak wiele świetnych muzycznych

brutalności tego świata: Sodom,

Kreator, Living Death, Violent Force... Tu,

w świecie Gama przed oczami stają nam: wygodniejsze

fotele, elegantsze tapicerki, kabriolety

niemieckich marek, foldery z dobrami

158

METALOWIEC GAWEDZIARZ


luksusowymi, wertowane w Polsce lat 80. niczym

część jakiegoś rytuału. Wszystko to

symbole nieosiągalnego wtedy prosperity i, co

by tu nie mówić, czasów łatwych i przyjemnych,

które jednak kształtują ludzi słabszych,

oraz - świata zachodniego, rozmiękczającego

ducha i usypiającego umysł... Lżejszy bunt dla

bardziej majętnych? Ale czy łatwe czasy muszą

tworzyć komercyjny heavy metal?

Moim zdaniem - wcale nie. Czego

potwierdzeniem jest niemiecka (jak większość

grup z Gama) grupa Six Point Six. Słuchając

"Fallen Angel", prawie czterdzieści lat od daty

jej wydania, trudno opędzić się od pierwszego

wrażenia, że wszystko to już było, ktoś już tak

zagrał, a jednak... całość wcale nie jest taka

przewidywalna, a po uważniejszym przesłuchaniu

- wręcz trudna do uchwycenia. Albumy,

moim zdaniem, o urodzie niepozornej i

bez nachalnych hitów, przechodzą próbę czasu

i nie nudzą się szybko. Trzeba się nad nimi

tylko pochylić, odkurzyć i uważnie posłuchać;

bo swojego profilu na facebooku nie mają.

Six Point Six wchodzi na otwarcie

krążka niczym jakiś pominięty utwór Blue

Öyster Cult, a w miarę rozkręcania się płyty

przekonujemy się, że zespół ma do zaoferowania

dużo więcej niż tylko jakąś próbę naśladownictwa

i nie gra z pozycji kolan wobec wielkich

i uznanych gwiazd. Pierwszy utwór zaprasza

do spowitego w półmroku lokalu, gdzie

jedynym źródłem światła jest blask reklam

trunków i łuna szafy grającej, możesz tu spocząć

po ciężkim dniu, najlepiej przyjść w środku

tygodnia, kiedy ludzi jest mniej. By przy

lokalnym piwie w samotności, przemyśleć

sprawy życiowe... W dużym mieście, gdzie jak

głosi tekst: no one's talking to each other a neony

wytyczają ścieżki świata do którego przynależysz...

ale jest i cena, którą płacisz. Samotność

w wielkim mieście…. "City" - dla jednych

błogosławieństwo dla innych przekleństwo.

Drugi kawałek "Lies" za sprawą gitar,

przywodzi nieco na myśl wczesny Motörhead,

ale po chwili, może jest to już bardziej

Judas Priest... czyżby znowu ciągotki zespołu

aby kopiować? Stanę w ich obronie - na pewno

fascynacja idolami sceny tamtych czasów.

Muzycy też przecież fanami bywają.

Kolejny na płycie to hard rockowy

kawałek z heavy metalowym brzmieniem

"Long Way From Home"... Na trzecim utworze

własny styl zespołu zaczyna się już przecierać.

Jak wspomniałem, płyta to dobry soundtrack

do mrocznego baru, gdzie po wrzuceniu monety

takiej właśnie muzyki ja sam bym oczekiwał.

Tło do rozmyślań nad zagadnieniami

minionego dnia i świata w którym przyszło

nam żyć... I am a drifter, long way from home...

ten krótki utwór rozkręca się, by nagle i niespodziewanie

przejść w kolejny - w balladę "I

am in Love", która ma dosyć sporą rozpiętość

nastrojów, adekwatnie do faz zakochania, jest

tu i romantycznie, i z górki, i na złamanie karku

- choć rozpoczyna się niewinnie. Stronę

płyty z rozmachem kończy świetny, nieco nostalgiczny

"Starfighter". Momenty, kiedy na

pierwszy plan wychodzi sekcja rytmiczna, dodają

polotu i przestrzeni, są dobre sola gitarowe.

Niepokój tego utworu dodaje skrzydeł

całości i sprawia, że chcąc więcej, posiadacz

winyla… (ja niestety do nich nie należę), musi

wykonać wysiłek i przełożyć płytę na drugą

stronę. A na stronie B... autokar odjeżdża już

w zupełnie inne nastroje. "Fade Away" lekko

zwodniczy i niespodziewany w swoim przebiegu.

Na tym etapie słuchacz zaczyna pojmować,

że ma jednak

do czynienia z

zespołem, który

prezentuje coś

własnego, coś oryginalnego,

a drobne

zapożyczenia, jakie

gdzieś tam mogły

uwierać to tylko

zdrowe fascynacje

heavy metalem.

...always on te loose…

Przychodzi

czas na utwór

tytułowy "Fallen

Angel", tu wspomogę

się okładką płyty,

która przyznam

zachęciła mnie na

równi z jej tytułem

tej płyty do wygrzebania

muzyki.

Upadły anioł dzierży

miecz a czoło

ma podniesione;

jakże odmienna

postawa od tej -

wszechobecnych

dzisiaj wyznawców aniołów nieupadłych.

Oprawa spowita w tajemnicę, która nie ukrywam,

jest dla mnie solą heavy metalu. Muzycznie

jest to fajny klubowy utwór hard rockowy

z refrenem i chórkami, jest przestrzeń i

przygoda; pobrzmiewają w nim echa brytyjskiego

rocka, ...your life, your life... your dirty

life…

I tak, po niedzieli przychodzi poniedziałek...

"All Alone", konkretny przyziemny

riff, niczym próba pozbierania się by zmierzyć

z trudami kolejnego tygodnia, moment kiedy

budzik zadzwoni, by wyrwać nas ciosem w

policzek z objęć minionych wolnych dni. To

już nie przelewki, a i sztuką jest umieć tak oddawać

nastroje jak to robi Six Point Six. Dla

wytrwałych w nagrodę mamy "Satan's Seed"...

true-metalowy epicki wstęp, którego nie powstydził

by się sam król Popiel na okrągłej

wieży..., ten utwór to mój zdecydowany faworyt.

Piosenka, choć za sprawą wstępu, wydawać

by się mogła sielsko-rycerska, to jednak

ma w sobie wampirzy kieł, który tak bardzo

cenię w muzyce... świece gasną od nagłego

podmuchu, to pewnie tylko przeciąg, gdzieś

tam przemyka cień muzyki Scorpions. Tekst

kawałka jest moim zdaniem genialny, bardzo

intryguje i nie powstydzili by się go King

Diamond i Mercyful Fate:

"if there's anything I can do for you - the

Golden Angel said to me and smiled. I will be there

to make a dreams come true. Call me and you are

feeling fine. It's just a deal between you and me, commit

yourself and sell your soul to me. Your enemies

will die, and you will be the one" (...) "I am the

Satan's Seed, desires and wishes, they are sin, I am

the Satan's Seed, so call me if you need to... succeed

(…) W swobodnym tłumaczeniu: "Gdybym

mógł coś dla ciebie zrobić - powiedział Złoty Anioł

uśmiechając się - Przybędę i sprawię by twoje sny się

spełniły. Wypowiedz me imię a poczujesz się lepiej.

To tylko umowa miedzy tobą a mną, ale daj też coś

od siebie i sprzedaj mi swoja duszę. Twoi wrogowie

sczezną, a ty będziesz Tym Jedynym. Jestem Nasieniem

Szatana, jeśli twoje pragnienia i życzenia są

grzeszne, (…) wezwij mnie gdybyś chciał zwycięstwa."

No i mamy koniec albumu. Na pożegnanie

jeszcze tylko "Killer" ...pojawiają się

napisy końcowe, seans się kończy, trzaskają

fotele… Podsumowując, największą zaletą

płyty jest to, że chce się do niej wracać.

Jeszcze jedna rzecz zaintrygowała mnie przy

okazji Six Point Six - ich, ponoć inne wydawnictwo,

dwunastocalowy singiel "Gates of

Time", który podobno zespół wydał własnymi

siłami. Szukałem informacji na ten temat.

Skontaktowałem się nawet w tej sprawie z ich

ówczesnym inżynierem dźwięku - Gregorem

Zielinsky, który na płycie wymieniony jest

przy okazji chórków w utworze "City" i gry na

klawiszach na "Satan's Seed". Zadałem sobie

trud by go odszukać i wyciągnąć od niego więcej

informacji na temat zespołu, muzyków i

tamtych nagrań. Zadzwoniłem... i po którymś

razie, poproszono go do telefonu. Gregor, nieco

zaskoczony, po chwili zastanowienia, powiedział

tylko tyle: "To było w latach 80. w

Kirchheim unter Teck... w tym rejonie spędziłem

tylko trzy miesiące. Pracować zacząłem tuż po ukończeniu

studiów, potem wyjechałem do innej części

Niemiec i moja przygoda z tym miejscem się zakończyła.

Nie pamiętam już ludzi z Six Point Six, to

było tak dawno temu. Pamiętam tylko, że był to

trudny dla mnie czas, byłem nowy w branży, prace

trwały po dwanaście godzin dziennie. Na co dzień,

nie miałem i nie mam z metalem wiele do czynienia.

Jako metalową ciekawostkę, dodam, że znam osobiście

ludzi z Manowar, a Joey DeMaio przyjeżdżał do

Niemiec, pracowaliśmy tu nad czymś wspólnie...

Muszę już kończyć, bo zaczynamy nagrania."

Rafał Krakowiak

*) Reedycja "Ruling the World", ale pod innym tytułem: "Blind

Revolution" (LaserLight 15199). Takie reedycje-zmyłki (często będące

zaskoczeniem nawet dla samych zespołów) były niechlubną specjalnością

Gama. Ilustrowany przewodnik do oznaczania wszystkich edycji znajdziecie

w książce.

**) Mowa o książce "Cry Out for Metal!! - Zespoły z Gama Records"

Jose L.C. Barrona. Wydanej w Polsce w 2021r. przez Monomaniax

Productions

METALOWIEC GAWEDZIARZ 159


Duch Leash Eye

- Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy

takiej potrzeby - mówi wokalista

Quej. I faktycznie, Leash

Eye od lat gra we własnej lidze, regularnie wydając

kolejne płyty. Najnowsza to "Busy Nights,

Hazy Days", materiał-marzenie dla każdego fana

starego, dobrego hard/southern/stoner rocka czy

bluesa, zagranego jednak tak, że od razu ma się

świadomość faktu, iż to współczesna produkcja. Do tego, jak podkreśla gitarzysta

Opath, zespół nigdy nie chciał, żeby jego muzykę dało się łatwo zaszufladkować -

efekt to jedyny w swoim rodzaju hard truckin' rock.

HMP: Pracowite noce, mgliste dni - jeśli

dodamy do tego jeszcze pandemiczne lockdowny,

to wygląda na to, że mieliście sporo

czasu na przygotowanie następcy "Blues,

Brawls & Beverages"?

Quej: Zasadniczo tak. Pandemia dała się we

znaki chyba wszystkim. Staraliśmy się mimo

wszystko nie próżnować i wykorzystać ten

czas możliwie najlepiej. W tak zwanym międzyczasie

zrobiliśmy też singla "Last Call",

który został nagrany częściowo na naszej sali

prób. Materiał na "Busy Nights, Hazy Days"

udało się zarejestrować dość sprawnie i w niezłym

tempie co chyba udowadnia, że całkiem

nieźle się do procesu nagrywania przygotowaliśmy.

Od razu mieliście takie założenie, że "Busy

Nights, Hazy Days" będzie albumem podkreślającym

25 lat istnienia zespołu, czy też

dopiero w trakcie prac nad tym materiałem

śniło, że w przyszłości trafią do Leash Eye.

W każdym razie pewnie nie przeszło wam na

tym początkowym etapie przez myśl, że

przygoda z tym zespołem potrwa tyle lat:

ważny był kolejny koncert, pierwsza czy następna

płyta i tak to jakoś nieoczekiwanie

zleciało?

Opath: Na początku w ogóle nie myśleliśmy

ile to potrwa. Każdy z nas już wcześniej gdzieś

grał i brakowało nam tego. Założyliśmy zespół,

żeby sobie pograć i tyle. Pewnie w głowach

wszystkich z nas wyświetlił się obraz naszego

zespołu na Wembley czy w Madison

Square Garden, ale ogólnie żyliśmy chwilą.

Nie myśleliśmy o płycie czy koncertach. To

przyszło stosunkowo późno, bo zanim wydaliśmy

pierwszą płytę minęło chyba dwanaście

lat.

Warto podkreślić, że po wydaniu "Hard

Truckin' Rock" mieliście kilka personalnych

zawirowań, odeszli bowiem Sebastian Pańczyk

i Łukasz Konarski, wieloletni wokalista

i perkusista. Znalezienie odpowiedniego wokalisty

trochę trwało, z perkusistą poszło

szybciej i już od pięciu lat Leash Eye znowu

ma stabilny skład?

Opath: Tak, najpierw odszedł Sebastian, a

trzy lata później Konar przy czym wtedy już

Quej był z nami. Faktem jest to co piszesz

czyli, że ze znalezieniem perkusisty poszło

szybciej. Dodam, że to było najprawdopodobniej

najszybsze znalezienie bębniarza w historii

świata. (śmiech) Od momentu, w którym

Konar zakomunikował nam, że odchodzi z

zespołu, do przyjęcia naszej propozycji przez

BeeGeesa minęły dwie godziny i tak oto w

tym składzie nagraliśmy już dwie płyty i zagraliśmy

wiele koncertów. (śmiech)

Nie da się jednak nie zauważyć, że to właśnie

z wokalistami i perkusistami Leash Eye

jest najbardziej nie po drodze - to przypadek,

czy może skutek jakiegoś gitarowo-klawiszowego

sprzysiężenia? (śmiech)

Opath: Tak to może wyglądać, ale żadnego

spisku nie ma. (śmiech) Od momentu gdy zaczęliśmy

grać koncerty do każdej z roszad

dochodziło w wyniku decyzji odchodzącego.

To są zawsze trudne chwile dla zespołu, ale za

każdym razem jakoś udawało się nam trafiać

na godnych następców.

Co Łukasz Podgórski i Marcin Bidziński

wnieśli do zespołu, poza czymś tak oczywistym

jak umiejętności czy talent? Nie było

czasem tak, że ten zastrzyk świeżej krwi

wyrwał was z pewnego marazmu, czego efektem

był najpierw album "Blues, Brawls &

Beverages", a teraz "Busy Nights, Hazy

Days"?

Opath: Marazmu nie odnotowałem w Leash

Eye nigdy. Było wręcz odwrotnie, bo każdy

był zaangażowany w granie i dużo od siebie

dawał. Po odejściu Sebastiana, a później Konara,

nawet przez moment nie pomyśleliśmy,

że to koniec zespołu i z dużą determinacją

rozpoczęliśmy poszukiwania, ale faktem jest,

że pojawienie się BeeGeesa i Queja miało duży

wpływ na kapelę ogólnie, nie tylko na muzykę.

zorientowaliście się, że rok 2021 będzie tym

jubileuszowym?

Quej: Nie przypominam sobie, żeby w zespole

było ciśnienie na to, żeby album wydać na

25-lecie. Myślę, że wyszło to dość naturalnie,

również tak, żeby zachować ten optymalny

czas między kolejnymi wydawnictwami.

Opath: Potwierdzam. To nie było planowane,

choć może powinno. Musimy zaplanować kolejne

wydawnictwa, żeby wydać coś na 30-lecie.

(śmiech)

W roku 1996 byliście znacznie młodsi, a co

niektórzy z niedawnego zaciągu chodzili chyba

jeszcze do przedszkola i nawet im się nie

Foto: Death Has Spoken

Zawartość nowego albumu potwierdza jednak,

że w żadnym razie nie jesteście jakimiś

wypalonymi weteranami - granie wciąż

was rajcuje, co przekłada się na jakość nowych

utworów?

Opath: Myślę, że weny nam nie brakuje. Ja

przynajmniej, nie męczyłem się przy komponowaniu

i sądzę, że reszta kompozytorów

również. Tak więc potencjał wciąż jest, a nabyte

doświadczenie dodaje do tego wszystkiego

kilka punktów. A granie musi rajcować, żeby

to miało sens. Z grania na siłę nic dobrego

nie wyjdzie.

"Hard truckin' rock" to fajne, wieloznaczne

określenie - dość szybko wpadliście na to, że

połączenie hard i southern/stoner rocka w

najbardziej klasycznym wydaniu może dać

ciekawe efekty, a kolejne płyty są rezultatem

kolejnych poszukiwań w celu wzbogacenia

tej formuły, chociażby o starego, dobrego

bluesa?

Opath: Chyba nigdy nie kombinowaliśmy w

ten sposób. Po prostu gramy to co lubimy. Na

początku zafascynował nas grunge czyli Alice

In Chains, Soundgarden, Pearl Jam i słychać

to moim zdaniem na pierwszej płycie.

Natomiast przebijała się już tam w małym stopniu

pewna stonerowo/southernowa tendencja.

Nie tylko w muzyce. Wystarczy spojrzeć

na okładkę tego debiutanckiego albumu, przy

czym wtedy jeszcze te pojęcia były dla nas raczej

obce. Dopiero później w naszej świadomości

pojawiły się typowo stonerowe zespoły,

ale nigdy nie chcieliśmy, żeby naszą muzykę

dało się bardzo konkretnie zaszufladkować,

dlatego tylko przemycamy do swojego hard

truckin' rocka elementy innych gatunków.

Zaskakuje też ta syntezatorowa koda "Electric

Suns" - Leash Eye i elektroniczny rock lat

160

LEASH EYE


70. i 80. też nie muszą być dla siebie obcymi

bytami?

Quej: Powiem szczerze, że dla mnie samego

było to niemałe zaskoczenie. Sam ten fragment

został nagrany i wymyślony już po właściwym

procesie pracy w Santa Studio. Pierwszy

kontakt był dość dziwny, ale po kolejnych

odsłuchach stwierdziłem, że pasuje to

tak doskonale, że nie wyobrażam sobie innego

zakończenia tego numeru. Voltan dał tam popis

przez duże P.

Opath: Gdy usłyszałem tę propozycję Voltana

na outro to byłem totalnie na nie, ale potem

odpaliliśmy to w studio i zacząłem się łamać.

Nie minęło dużo czasu i stwierdziłem, że

to jest tak nieoczywiste, że musi znaleźć się na

płycie. (śmiech)

Puszczacie też do słuchaczy oko w "Where

The Grass Is Green And The Girls Are

Pretty" - kto w zespole jest największym fanem

Gunsów z tego klasycznego okresu?

Quej: Wychodzi chyba na to, że ja. Generalnie

historia powstania tego tekstu jest dość zabawna.

Chyba Opath, na którejś z kolei próbie,

podśpiewał sobie, pod riff wprowadzający

do refrenu, gunsowe "Nothing can last forever,

even cold November rain" (w oryginale nie ma

słowa "can"). Trochę się podśmiałem, że zrobimy

swoisty tribute song dla G N'R. Powiedziałem

to na początku w ramach żartu, ale

po niedługim czasie i przypomnieniu sobie kilku

tytułów Gunsów postanowiłem uszyć na

ich bazie historyjkę. I tak to było, wysoki sądzie.

(śmiech)

Opath: Swego czasu byłem mega fanem G

N'R i gdy Quej o tym powiedział, to pomysł

bardzo mi się spodobał. Zacząłem mu nawet

posyłać tytuły Gunsów do wykorzystania w

tekście, ale okazało się, że nie ma takiej potrzeby.

Nie wiedziałem, że Łukasz zna ich

twórczość aż tak dobrze. (śmiech)

Miast z wiekiem łagodnieć, brzmicie coraz

mocniej, nawet organy Voltana wydają się

być zadziorniejsze niż kiedykolwiek - chcieliście

uniknąć komentarzy: kiedyś to grali,

teraz to już żaden hard rock?

Quej: Nie wydaje mi się, żebyśmy cokolwiek

na tym albumie chcieli celowo podostrzyć,

podkręcić czy "umetalowić". Po "Blues, Brawls

& Beverages", nie usiedliśmy do stołu z

postanowieniem "nie może być lżej niż na poprzedniej".

Płyta powstała w bardzo naturalny dla

nas sposób i dobrze oddaje ducha Leash Eye.

Nie ścigamy się z nikim, nie czujemy takiej

potrzeby.

Jednocześnie poszczególnym utworom, jak

singlowemu "…Of The Night" czy "No

Time To Take It Easy", nie brakuje też

chwytliwości - ciężar nie wyklucza melodii,

co w heavy rocku sprawdza się od początku

jego istnienia?

Quej: Powiem ci szczerze, że to bardzo miło

usłyszeć, że numery są chwytliwe. Miałem pewne

założenie, już na etapie powstawania

aranżacji, pisania tekstów, że chcę, aby refreny

były możliwie najbardziej "stadionowe", jak

tylko się da. Wydaje mi się, że ten album jest

najbardziej śpiewnym i melodyjnym w historii

bandu.

Czymś więcej niż tylko ciekawostką są na

tej płycie partie w wykonaniu wokalistek -

udział Moniki Urlik nie jest tu w sumie żadnym

zaskoczeniem, ale zaprosiliście też do

współpracy Margo, wokalistkę deathmetalowej

Moyry, co może już co niektórych dziwić?

Opath: Zamysł był taki, żeby Margo swoimi

screamami zrobiła tło do chórków Voltana.

Taki patent już zastosowaliśmy wcześniej w

utworze "The Age Ov Kosmotaur" z płyty

"Hard Truckin' Rock" tylko wtedy screamy i

growle zrobiłem ja. Jeśli chodzi o Monikę, to

już drugi raz zrobiła nam chórki i tym razem

są jeszcze lepsze niż na "Blues, Brawls & Beverages".

Chcieliśmy, żeby chórki Moniki dodały

tym utworom nieco południowego charakteru

i udało się.

Quej: Wiedziałem, że Monika jest świetną

wokalistką, szczególnie w tematach okołosoulowych.

Po pierwszej jej wizycie w studio i

nagrywkach na "Blues, Brawls & Beverages"

wiedziałem też, że w roli wspierającej w chórkach

też jest świetna. Ale to, co zrobiła na tej

płycie jest przedoskonałe. Nie bez kozery w

"...Of The Night" zdecydowaliśmy się w pewnej

partii niemal zrównać jej wokal z moim.

Dla mnie to najlepszy wokalnie moment na

tym albumie. Zawsze mam tam ciary i to

właśnie dzięki niej.

Jest nie tylko mocniej, ale i surowiej, tak jakbyście

dążyli do jak najbardziej organicznego,

"starego" brzmienia. Wydaje mi się zresztą,

że ten proces trwa od lat, bo praktycznie

każdą płytę nagrywaliście z kimś innym,

a za produkcję "Busy Nights, Hazy

Days" odpowiadacie już sami?

Quej: O ile sama robota z instrumentami czy

w moim przypadku mikrofonem przebiegła

względnie szybko o tyle sam proces mixu i masteringu

tego materiału trawał… umówmy się

dość długo. Dużo było dyskusji o ogółach i

szczegółach. Ostatecznie chyba się opłacało.

W bandzie jest przekonanie, że udało nam się

osiągnąć to, co chcieliśmy. Mamy nadzieję, że

u słuchaczy również jest podobnie i album

brzmieniowo trafia w ich gusta.

Co będzie kolejnym etapem szukania wymarzonego

brzmienia Leash Eye? Analogowe

studio, nagrywanie na setkę, etc.?

Opath: Na tak zwaną setkę nagrywaliśmy już

drugi raz, bo poprzednia płyta także, była tak

rejestrowana. Oczywiście nie jesteśmy póki co

gotowi mentalnie na totalną setkę, czyli rejestrację

wszystkiego na raz, bo wtedy musielibyśmy

znacznie okroić naszą muzykę i brzmienie,

ale oczywiście w jakimś jednym numerze

można by spróbować. Jeśli zaś chodzi o

analogowe studio to fajnie by było nagrać coś

w ten sposób, ale w tej chwili jest to poza naszymi

możliwościami finansowymi.

Poza debiutancką wasze płyty były zawsze

dość długie, przekraczając 50 minut. Najnowszy

album trwa niecałe 39 minut. To typowo

"winylowy" czas trwania - czyżbyście

szykowali niespodziankę dla zwolenników

czarnych płyt, przełamując tym samym schemat

wyłącznie kompaktowych wydawnictw

w swym dorobku?

Quej: Temat rzeka. Ale może w końcu uda się

ogarnąć ten temat.

Opath: Do tej pory mieliśmy jeden problem…

finansowy. Teraz doszedł jeszcze kłopot z dostępnością

surowca, z którego wykonuje się

płyty winylowe. Wszystko zatem dodatkowo

się wydłuża oraz jeszcze więcej kosztuje. Ale

faktem jest, że czas trwania płyty jest winylowy

i nie ukrywam, że braliśmy to pod uwagę.

Mamy też renesans popularności kaset magnetofonowych,

znacznie tańszych w produkcji

niż płyty winylowe - może doczekamy

się więc waszych albumów na tym nośniku?

Opath: Do tej pory zupełnie nas to nie interesowało,

ale skoro niemal w każdym wywiadzie

pada to pytanie, to może trzeba tę kwestię

przemyśleć, przy czym musiałby to być naprawdę

niewielki nakład przeznaczony dla Leash

Eye Ultras. (śmiech) Bardziej zależy nam na

płycie winylowej. Może tym razem się uda.

Na początku współpracowaliście z Metal

Mundus, potem dwa kolejne albumy ukazały

z logo Metal Mind, ale już od lat samodzielnie

wydajecie swoje płyty - tradycyjnie pojmowany

wydawca nie jest w roku 2022 takiemu

zespołowi jak Leash Eye do niczego

potrzebny?

Opath: Myśleliśmy, że nie jest przy okazji poprzedniej

płyty, ale okazuje się, że się przeliczyliśmy.

Mając to na uwadze, tym razem

skontaktowaliśmy się z Metal Mind i przez

moment nawet się zainteresowali, ale ostatecznie

do podpisania umowy nie doszło, a

szkoda, bo w tej sytuacji ponownie musimy

zadbać o promocję sami, co wiąże się z dużym

zaangażowaniem czasu oraz pieniędzy.

Za to, fani, generalnie odbiorcy muzyki, już

owszem. Z tego co słyszałem wasz koncert

na 25-lecie był udany, na scenie pojawili się

nawet tacy goście jak: Sebastian Pańczyk,

Sławomir Osówniak, Piotr Wojtkowski i

Łukasz Konarski. Jaki będzie ciąg dalszy,

pogracie trochę w najbliższych miesiącach?

Quej: Myślę, że możemy uznać, że był to bardzo

udany koncert, zarówno pod względem

frekwencji jak i tego co działo się na scenie.

Wielu gości, sporo pozytywnego zamieszania.

Co do planów to sezon wiosna/lato możemy

uznać za względnie udany i czekamy teraz na

jesień i drugą część trasy.

Fakt, że na mniej znane zespoły publiczność

nie wali drzwiami i oknami, a sprzedaż płyt

CD jest już wręcz symboliczna, w żadnym

razie was więc nie zniechęca, bo muzyka jest

waszą największą pasją, niezależną od ilości

jej odbiorców?

Quej: Jasne, że nie zniechęca. Ciągle fajnie

jest odwiedzić nowe miejsca, wpaść na fajnych

ludzi na koncertach potem z nimi "pobiesiadować".

Czy na koncercie jest 30 czy 60 czy

120 osób niewiele w tej materii zmienia.

Wojciech Chamryk

LEASH EYE 161


Mam szczęście, że znów mogę grać koncerty

Dzwoniąc do Nicka DiSalvo zastałem go gdzieś w Niemczech, na początku

trasy koncertowej, której wyczekiwał od dawnat. Ta pochodząca z okolic Bostonu

ekipa, której zasadnicze postaci przeniosły się kilka lat temu do Berlina, nie

miała wcześniej okazji promować wydanej tuż przed pandemią, znakomitej płyty

"Omens". Jak wyglądały ostatnie lata wszyscy wiemy, jednak dla Elder nie był to

czas stracony. Nick przyznał, że nagrał lub współtworzył w tym czasie cztery nowe

płyty, w tym nowy krążek Elder. Przed koncertami w Polsce, posłuchajmy co

lider grupy ma do powiedzenia.

HMP: Widziałem harmonogram tras koncertowych,

jakie będziecie grali do końca roku.

Wygląda na to, że odbijacie sobie lata pandemii?

Nick DiSalvo: Tak, trzeba nadrobić stracony

czas. Teraz jesteśmy w małym miasteczku

Osnabrück, w zachodnich Niemczech. Mamy

jednodniową przerwę w koncertach.

Od jakiegoś czasu mieszkacie w Berlinie,

zgadza się?

Tak, to prawda.

Berlina i zobaczyć, jak będzie mi się tu układać.

No i zostałem w tym mieście, tak po prostu.

To nie jest jakaś zdumiewająca historia.

Pewną rolę odegrała też miłość. Moja żona

jest Włoszką i to ona powiedziała: "Pojadę do

Berlina". Więc pojechałem i ja. Zawsze uważałem

to miasto za interesujące, marzyłem, aby

jakiś czas tu pomieszkać. Postanowiłem, że

nadszedł na to czas.

Muszę przyznać, że lubię klimat Berlina i

cieszę się, gdy tylko mogę go odwiedzić.

Niestety robi się tu coraz gorzej, ale nadal jest

całkiem fajnie.

Co przez to rozumiesz?

To znaczy, może nie powinienem mówić, że

wszędzie, w każdym mieście. Mieli szansę stać

się mekką sztuki i kultury, a nie iść tą samą

drogą, co niegdyś San Francisco. Dostrzegam

coś takiego coraz częściej. Wydaje mi się, że

scena alternatywna kawałek po kawałku ulega

erozji z powodu gentryfikacji i innych wielkomiejskich

problemów.

Nie brzmi to dobrze. Myślałem, że takie rzeczy

to tylko w Polsce.

Niestety nie, dlatego właśnie uważam, że jest

to problem uniwersalny. Zwłaszcza w Stanach.

W Berlinie na pewno procesy te zachodzą

wolniej, ale jednak mają miejsce.

Jeżeli mowa o scenie kulturalnej i muzycznej,

jak porównałbyś Berlin do Bostonu? Z tego

co wiem, to też miasto uniwersyteckie, w

którym dużo się dzieje.

Wiesz, nie jestem najlepszym ambasadorem

Bostonu, ponieważ przebywałem tam tylko

przez rok. Mieszkałem więcej w innych miastach

w Massachusetts i Nowej Anglii. Z tego,

co pamiętam, kiedy mieliśmy z Elder tam

swoją siedzibę, funkcjonowała dobra scena

rockowa, stonerowa i doomowa. To były

wczesne lata 2000 i miasto było naprawdę

fajne. Istniała w nim ścisła, zwarta społeczność

naprawdę zabójczych zespołów. Tak

jak powiedziałeś, jest tam mnóstwo uniwersytetów

- jedna na cztery osoby, które spotkasz

na ulicy okaże się studentem albo studentką.

Panuje tam naprawdę fajna, świeża

atmosfera. Berlin jest zupełnie inny. Jest po

prostu dużo większy. A tutejsza scena rockowa

jest, no nie wiem, naprawdę dobra, ale

czasami mam wrażenie, że Berlin jest bardziej

elektronicznym miastem. Jak wiesz, jest znany

z techno, electro i takich rzeczy. Istnieje środowisko

rockowe ale chyba porównywalne z

tym w Bostonie, który jest znacznie mniejszy.

Jednak do Berlina przyjeżdża więcej ciekawych

zespołów na koncerty. To mniej więcej

tyle.

162

Jak do tego doszło, że wylądowałeś w tym

mieście?

No cóż, mieszkałem w kilku innych miastach

w Niemczech, mniej więcej wtedy, kiedy miałem

dwadzieścia kilka lat. Studiowałem tutaj i

kilka razy byłem w Berlinie, głównie w na wycieczkach.

Zawsze świetnie się tu bawiłem.

Miasto miało naprawdę dobry klimat i wydawało

się bardzo interesującym miejscem. Przeprowadziłem

się na stałe w 2016 roku, kiedy

byłem na życiowym zakręcie. Nie wiedziałem,

czym miałbym się zajmować poza muzyką,

byłem bardzo nieszczęśliwy. Mieszkałem w

Bostonie, pracowałem jako pomywacz naczyń

w meksykańskiej restauracji i czułem, że potrzebuję

zmiany. Postanowiłem pojechać do

ELDER

Foto: Elder

wszystko się pogarsza. Chodzi jednak to, co

sprawiało, że było to dla mnie "atrakcyjne

miasto" stosunkowo niedrogie, z naprawdę dobrą

sceną artystyczną i kulturalną. Teraz jest

coraz droższe, nawet dla tych, którzy mieszkają

tu od dziesięcioleci. Ludzi po prostu przestaje

być stać na utrzymanie się tutaj. Władze

źle zarządzają należącymi do nich terenami -

sprzedają mnóstwo gruntów wielkim firmom

deweloperskim, zamykają się niektóre miejsca,

bo całe kamienice są burzone pod budowę luksusowych

apartamentowców. To te same

wielkomiejskie problemy, które pojawiają się

Co w takim razie sądzisz o Niemczech pod

kątem potencjalnych szans dla zespołów

takich jak wy? Jest tam kilka ciekawych festiwali

stonerowych, chociażby Desertfest,

na którym macie historię występów.

Dopowiem jeszcze, że Berlin jest dla mnie dobrym

miastem. Ma scenę, która się rozwija,

więcej ludzi zaczyna interesować się muzyką

rockową. Może po prostu koncerty są coraz lepsze.

Scena stonerowa jest zdecydowanie żywa

i ma się dobrze w większości Niemiec.

Wygląda na to, że cały kraj jest dobry dla takiej

muzyki. Ludzie kochają tutaj rocka, co

jest całkiem fajne.

Rozmawiamy już po tym, jak zagraliście


kilka koncertów na trasie. Jak się czujesz po

powrocie na scenę?

Tak, wczoraj wieczorem zagraliśmy nasz trzeci

koncert. Dziwnie było wrócić na scenę festiwalową,

ale czuję się naprawdę dobrze. Pod

pewnymi względami to prawie tak, jakby czas

się w ogóle nie zatrzymał. Myślę, że dużo ludzi

po pandemii ma podobne odczucia. Ma się

wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. To prawie

jak z jazdą na rowerze, nie zapominasz tego,

nawet jak nie jeździsz od lat. Zwykle po trzech

koncertach nabieramy odpowiedniego rytmu.

Trochę dziwne jest to, że w niektórych miejscach

nadal panują inne zasady co do noszenia

maseczek. Nie wiesz czy je zakładać czy nie.

Nie wiadomo ilu ludzi przyjdzie. Być w trasie

w tych okolicznościach jest trochę zaskakujące,

ale jestem szczęśliwy, że znów mogę to robić.

Jak w takim razie spędziłeś dwa lata, podczas

których właściwie nie grałeś koncertów?

Powiedziałbym, że byłem dość produktywny,

ponieważ nasza ostatnia płyta "Omens" ukazała

się w 2020 roku i w zasadzie od tego momentu

panowała pandemia. Napisaliśmy i nagraliśmy

więc kolejną płytę Elder. Zarejestrowaliśmy

ją w sierpniu, a teraz jest miksowana

i masterowana. Zacząłem też nowy projekt

solowy o nazwie Delving. Nie wiem, czy już o

nim słyszałeś. To coś w rodzaju instrumentalnych,

psychodelicznych rzeczy.

Tak, słuchałem tej płyty. Wydaje się bardziej

stonowana od nagrań Elder.

No więc właśnie, napisałem i nagrałem album,

a nawet udało mi się zagrać kilka koncertów z

tym materiałem. Wraz z chłopakami z Kadavar

nagraliśmy też płytę w ich studiu. Cholera,

kilka miesięcy temu przygotowałem też

kolejną płytę z Michaelem z Elder (Risberg,

gitara i klawisze - przyp. red.) i dwoma innymi

przyjaciółmi. Mam więc na koncie cztery

materiały powstałe w ciągu dwóch lat. Więc

nie można przyjąć, że byłem leniwy, prawda?

Foto: Elder

Foto: Elder

Chciałem wyjść z tego obronną ręką i pokazać,

że mam coś do powiedzenia.To coś więcej

niż stwierdzić, że obejrzałem w tym czasie

mnóstwo filmów. Cieszę się, że mogę być teraz

w trasie. Ale jestem też zadowolony z tego,

że miałem przerwę na eksperymentowanie i

zrobienie trochę innej muzyki. Widziałeś nasz

harmonogram na resztę roku, przez najbliższe

sześć miesięcy nie będę miał czasu na nic innego

oprócz koncertów. Nie byłbym w stanie

napisać w ten sposób niczego nowego. Cieszę

się, że zrobiłem to z dużym wyprzedzeniem.

Porozmawiajmy o twoim projekcie solowym.

Delving wzięło się z potrzeby eksperymentowania

i zabicia nudy?

Cóż, piszę i nagrywam w domu, powstaje tego

bardzo dużo. Oczywiście, kiedy nie jestem w

trasie. Zawsze tak robiłem. Nie każdy pomysł

to ciężki, psychodeliczny rock, który pasowałby

do Elder. Przez lata zbierałem inne piosenki

i zawsze sobie powtarzałem, że pewnego

dnia zrobię płytę dla samego siebie. Nigdy

wcześniej nie miałem na to czasu. Brak koncertów

był dla mnie okazją, żeby powiedzieć:

"Dobra, wreszcie mam czas, żeby nagrać płytę i zrobić

coś z tymi pomysłami". Skorzystałem z okazji

aby otworzyć nowe forum, z którego będę

mógł korzystać w przyszłości. Będę publikował

w ramach tego projektu muzykę, która nie

pasuje do Elder, wszystko co zechcę. W zasadzie

nie ma tu żadnego procesu demokratycznego.

Nie ma żadnych konsultacji z innymi

ludźmi. Mogę zrobić, na co tylko mam ochotę.

Jak powstał Eldovar, projekt zrealizowany

wspólnie z berlińskim Kadavar?

Pierwotnie pomysł był taki, że chłopaki z Kadavar

napisali do nas i zaprosili do swojego

studia. Świetnie się złożyło, ponieważ szukaliśmy

studia na następną płytę Elder i nie

chcieliśmy wyjeżdżać zbyt daleko. Chłopaki

zaprosili nas, żebyśmy obejrzeli ich studio w

Berlinie. Więc pojechaliśmy tam i spędziliśmy

trochę czasu. W trakcie rozmowy pojawił się

pomysł: "Hej, może by tak zrobić jam w weekend i

zobaczyć, czy wyjdzie z tego coś ciekawego?". Tak

zrobiliśmy kilka tygodni później i jammowaliśmy

przez dwa albo trzy dni. Zdaliśmy sobie

sprawę, że mamy do czynienia z całkiem interesującą

chemią. Powstało coś, co nie bazuje

tylko na riffach. To przeciwieństwo tego, co

gramy na co dzień.

Na płycie słychać dużo dźwięków w stylu

Pink Floyd.

Zdecydowanie. Byłem tym naprawdę zaskoczony,

bo jesteśmy zespołami rockowymi ale z

czasem odkrywamy w sobie lżejszą stronę

muzyki. Wyszło nam coś o bardzo szerokiej

muzyczne paleciej. Przekształciliśmy te jamy

w prawdziwe utwory i nagraliśmy z nimi płytę.

Stało się to dość spontanicznie.

Skoro oba zespoły stacjonują w Berlinie to

nie myśleliście, aby zagrać wspólny koncert z

tym materiałem?

To coś, o co często nas pytają i szczerze przyznam,

fajnie byłoby coś takiego zrobić. Jednak

teraz, kiedy znowu możemy koncertować, trudno

będzie znaleźć na coś takiego czas. Ale nigdy

nie mów nigdy.

Możesz mi powiedzieć coś o nowej płycie

ELDER 163


Foto: Elder

Elder?

Tak, zeszłego lata przez dwa tygodnie byliśmy

w Cloud Sill Studio w Hamburgu, które jest

miejscem naprawdę światowej klasy. Mieliśmy

mnóstwo materiału i zredukowaliśmy go do

długości zwykłego, podwójnego album. Jak go

opisać? Brzmi to jak album Elder. (śmiech).

Myślę, że jest cięższy niż "Omens", ale nie

mniej progresywny. To ciężki psychodeliczny

rock progresywny z wpływami z innych światów...

Myślę, że był taki czas, kiedy łatwiej

było powiedzieć: "Gramy stoner, potem przeszliśmy

na ciężkiego psychodelicznego rocka i tak

dalej". Ale teraz, mamy wrażenie, że osiągnęliśmy,

może nie końcowy etap naszej ewolucji,

ale doszliśmy do momentu, w którym wiemy,

co robimy. Nie mogę powiedzieć, że nowa płyta

to jakaś wielka zmiana, że gramy inny gatunek

muzyki czy coś takiego. Powiem za to,

że to zajebista płyta i jestem z niej naprawdę

dumny. Myślę, że czuć będzie czas, jaki nad

nią spędziliśmy.

Czy planujecie zagrać jakieś nowe kawałki

na obecnej trasie koncertowej?

Nie. Zwłaszcza, że wszyscy kręcą filmy i wrzucają

je na YouTube. Ja po prostu wolę mieć

wpływ i na to, kiedy ukazuje się nowy materiał.

Może być trudny, gdy słyszysz go po raz

pierwszy w warunkach koncertowych. Czasami

trzeba posłuchać piosenki kilka razy, zanim

zrozumie się jej strukturę. Kiedyś graliśmy

nowe utwory przed premierą i publiczność

wydawała się być zdezorientowana. Myślę, że

będzie lepiej dla wszystkich, gdy album będzie

już wydany i ludzie dostaną szansę, żeby się w

nim zatopić. Gramy koncerty trwające 75-80

minut, a jedna piosenka to około 10-12 minut.

Trzeba uważnie wybierać utwory, które

publiczność usłyszy na żywo aby dać jak najlepsze

show. Nie wiem, czy forma koncertowa

jest dla nas najlepszym miejscem na prezentację

nowego materiału.

Odnoszę wrażenie, że ważnym festiwalem

dla muzyki, jaką wykonuje wasz zespół przynajmniej

kiedyś był Roadburn. Wydaliście

zresztą album koncertowy nagrany podczas

tego wydarzenia. Jak sądzisz, czy dzisiaj pojawianie

się na festiwalach jest czymś istotnym

dla zespołu takiego jak wasz?

Roadburn był dla nas bardzo ważnym wydarzeniem.

Graliśmy tam prawie dziesięć lat temu,

w 2013 roku, i nie było wtedy jeszcze tak

wielu festiwali, na których grano ciężki psychodeliczny

rock. Dzisiaj Roadburn to bardziej

eksperymentalny festiwal z różnymi rodzajami

muzyki, ale w tamtym momencie

interesował ich głównie stoner, doom i tego

typu rzeczy. Granie w takich miejscach było

ważne, ponieważ był to swego rodzaju rytuał

przejścia. Nie każdy miał okazję by tam się

pojawić. I nie chcę przez to powiedzieć, że

wartość festiwali spadła, bo to tak jakbym

operował językiem kapitalizmu - im większa

podaż, tym mniejszy popyt. Nie chcę umniejszać

wartości tego festiwalu, ale myślę, że nie

jest to już miejsce, w którym moglibyśmy się

rozwinąć. Mam na myśli granie na festiwalach

w ogóle. Nie masz szans na porządną próbę

dźwięku. Wszystko dzieje się jak w gorączce.

Nie używasz własnego sprzętu a grasz tylko

45 minut, może godzinę. Najlepsze są dla nas

doświadczenia klubowe. To w takich przybytkach

dajemy doskonałe koncerty. Ale może

mówię tak tylko dlatego, że kilka dni temu

graliśmy na Desertfest w Londynie i czuliśmy

się tam dziwnie, widząc po pandemii tysiące

ludzi pod sceną. (śmiech)

Podczas trasy wpadniecie też do Polski, zagracie

u nas cztery koncerty. Czego możemy

się spodziewać?

To pierwsza trasa z naszym nowym perkusistą

(Georg Edert - przyp. red.). Nie chcę go nazywać

nowym, bo jest z nami od 2019 roku, ale

nie mieliśmy okazji pojechać z nim wcześniej

w trasę. Czuję, że jeszcze nigdy zespół nie był

tak zgrany. Jesteśmy jak dobrze naoliwiona

maszyna. Ćwiczymy jak szaleni i gramy głównie

nowsze utwory. Jeżeli ktoś z was widział

nas wcześniej, prawdopodobnie powie, że jesteśmy

lepsi niż kiedykolwiek. Zwłaszcza, jeśli

lubi nowy materiał. Ciężko na to pracowaliśmy.

Doceniamy wszystkich, którzy przychodzą

na nasze koncerty, bo wiemy, że czasy są

dziwne. Chcemy dać im jak najlepszy występ i

podziękować tym samym, że wciąż nas wspierają.

Igor Waniurski

HMP: Blues był z założenia buntowniczą

muzyką, ponieważ czarni ludzie grali go sto

lat temu "na przekór" niewolnictwa, zanim

czarna społeczność odnalazła kulturową

akceptację w ramach "Chitlin' Circuit". Czy

nazwa Twojego zespołu, Cirkus Prütz, nawiązuje

do "Chitlin' Circuit", a może nawet

ma z nią cokolwiek wspólnego?

Jerry Prütz: Nie. A szkoda, bo byłoby super.

Prütz to moje nazwisko. Nasz perkusista Per

wybrał nazwę Cirkus Prütz na potrzeby tylko

jednego gigu, który odbył się kiedyś w małym

pubie na południu Szwecji. Ja się tym za bardzo

nie przejmowałem, po prostu pasowało

mi, że nazwa koncentruje się na mojej osobie

i od razu daje wszystkim do zrozumienia, że

to mój zespół. Tak naprawdę jest to przedsięwzięcie

całej grupy, a nie tylko moje. Wszyscy

zaakceptowali sytuację, więc co tam, niech już

zostanie. Nazwa to tylko nazwa, nie nadajemy

jej głębszego znaczenia.

Jak uważasz, czy blues należy obecnie do

mainstreamu?

Joe Bonamassa i ZZ Top należą. Osobiście

wolałbym, aby blues bardziej kręcił młodych

ludzi, bo dobry blues istnieje po to, aby się

nim dzielić. Każdy może czuć bluesa, i nie

chodzi tu tylko o gatunek muzyczny, lecz o

stan umysłu. Bonamassa dał bluesa klasie średniej,

uczynił go popularnym i dzięki niemu

znacznie częściej słychać go w radiostacjach o

szerokim zasięgu. Myślę, że fajnie się stało.

Ten wywiad ukaże się nie w bluesowych, a w

heavy metalowych mediach. Niektórzy metalowcy

poszukują w muzyce nie miłości, a

znacznie mroczniejszych doświadczeń.

Wasz pierwszy album nosi tytuł "White

Jazz - Black Magic". A zatem, co macie

wspólnego z białym jazz'em, a co z czarną

magią?

White Jazz to wytwórnia muzyczna, która

wydawała naszych szwedzkich przyjaciół z zespołu

Hellacopters. Złożyliśmy im hołd. Co

do drugiego członu - Black Magic - sprowadza

się on do mojej wizji stworzenia symbolu nowoorleańskiego

tyglu, a więc nie tylko charakterystycznej

muzyki, ale też niepowtarzalnej

kuchni oraz magicznej i gotącej atmosfery.

Przy okazji dopowiem, że "White Jazz..." był

naszym drugim longplay'em. Pierwszy nazywał

się "All For The Boogie And The Blues".

Darzę nasz debiut szczególnym sentymentem,

ponieważ zagrał na nim gitarzysta Hellacopters.

Ingó Geirdal, gitarzysta popularnego islandzkiego

zespołu hard rockowo / heavy metalowego

DIMMA, profesjonalnie zajmuje się

magią. Stwierdził kiedyś: "Zarówno magia,

jak i muzyka, są formami sztuki wykonywanej

przed publicznością. Obie wymagają

określonej dyscypliny i pasji, a także silnej

ekspresji artystycznej w celu skutecznego

dzielenia własnych wizji z innymi ludźmi.

Muzyka ma moc poruszania, uzdrawiania,

inspirowania oraz łączenia ludzi. Muzyka

jest magią" (HMP 81, str. 174 - przyp.red.).

Czy zgadzasz się z jego słowami?

Tak, w stu procentach. Rozważaliśmy nawet

opcję nazwania naszej najnowszej płyty "The

blues is the cure", dlatego że dokładnie o to

w niej chodzi. Muzyka jest święta. Muzyka

jest bliska jednocześnie niebu i piekłu, jeśli

chcesz tak myśleć. (śmiech) Każdy słyszał o

tym, że Robert Johnson zaprzedał duszę sza-

164

ELDER


Opowiadamy się za pokojem, miłością i wzajemnym zrozumieniem

Jeśli uważacie, że światu potrzebna jest rewolucja, ale nie chcecie związanych

z nią skutków ubocznych, to szwedzki zespół Cirkus Prütz ma dla Was receptę:

dołączcie do bluesowej rewolucji. W żadnym razie nie chodzi w niej o odrzucenie

muzyki metalowej, lecz o uniwersalny stan umysłu, który można podsumować

np. tak: "łupy dury łajdary - łupy dury łajdarami, a i tak lepiej żeby było

dobrze, niż żeby było źle". Gdyby wszyscy ludzie na świecie nagle zaczęli żyć i

postępować zgodnie z tą zasadą, różne powszechne problemy natychmiast zniknęłyby,

a w ich miejscu pojawiłoby się ziarenko nadziei. Więcej o tego typu

ideach, przy okazji premiery płyty Cirkus Prütz "Blues Revolution", opowie Wam

basista i wokalista Jerry Prütz.

tanowi w zamian za sławę i fortunę. W pewnym

sensie, blues jest muzyką szatana.

Uwielbiam mroczne oblicze bluesa. Podoba

mi się, jak Glenn Danzig wykuł na kanwie

stylistyki Howlin’ Wolfa, Muddy'ego Watersa

i Elvisa Presley'a coś znacznie mroczniejszego

i mocniejszego.

Wielu ludziom nie od wczoraj podoba się,

gdy zespoły łączą estetykę bluesową z estetyką

hard rockową. Wasza muzyka jest

świetna, ale pod względem stylistycznym

nawiązujecie do dokonań Howlin' Wolfa,

Chuck'a Berry'ego, Muddy'ego Waters'a,

ZZ Top itd. Nawet, jeśli zgodzimy się, że

do tej listy równie dobrze pasuje Queens Of

The Stoneage, Lemmy, a także Ramones, to

w dalszym ciągu ośmielę się zapytać - czy

aby nieodzowną istotą "rewolucji" nie jest

odrzucanie starych bohaterów oraz zastępowanie

tradycyjnych wartości czymś bezprecedensowym?

Ok., możesz tak do sprawy podchodzić, ale

"rewolucja bluesowa" różni się od "zwykłej

rewolucji" postulatem wzajemnego dbania

ludzi o siebie, szerzenia miłości i światła na

cały świat. Nie chodzi w niej o obalanie rządów,

a o zasianie ziarna powszechnej nadziei

w mrocznych czasach.

Być może scalanie uduchowionego bluesa z

bezdusznym, współczesnym popem, uchodziłoby

paradoksalnie za bardziej buntownicze

w 2022 roku? Czyż o świętokradztwo nie

zakrawa fakt, że oto Samantha Fish swata

uduchowiony blues z bezdusznym popem na

swym najnowszym krążku "Faster"? Cóż za

zuchwałość!

Z przykrością przyznaję, że nie słyszałem jeszcze

jej nowej płyty. Ale i tak Samantha jest

wspaniała.

No to jak to jest: Ameryka od 2008 roku ma

"It Is Time For A Love Revolution" Lenny'

ego Kravitza, zaś teraz Szwecja będzie mieć

Cirkus Prütz nawołujące na "Blues Revolution"

do rozbrojenia świata przy pomocy

zdwojonej siły bluesa i miłości. Uważasz, że

obecnie świat wymaga globalnej zmiany

bardziej niż kiedykolwiek wcześniej?

Uważam tak, biorąc pod uwagę całokształt europejskich

wydarzeń. My nie jesteśmy zespołem

politycznym w żadnym aspekcie, ale opowiadamy

się za pokojem na świecie, dzieleniem

się miłością oraz za tym, aby ludzie wzajemnie

starali się rozumieć. Sednem Cirkus

Prütz jest świetna zabawa. Polecamy wszystkim

przywdzianie obuwia boogie i tańcowanie

w rytm bluesa. Bo blues pasuje do każdego

momentu w życiu, niezależnie czy ktoś czuje

się przygnębiony, czy szczęśliwy, ani też czy

kogoś coś boli lub akurat się zakochał. Właśnie

tak to postrzegam.

Jak jeszcze moglibyśmy lepiej radzić sobie z

niedoskonałością otaczającego świata?

Myślę, że ludzie mogliby wykazywać się większą

pokorą w życiu i bardziej doceniać to, co

życie już ma im do zaoferowania. Wszyscy

powinniśmy otwierać umysły i serca na nowe

pomysły. Kompozytor John Cage mawiał:

"Nie boję się nowych pomysłów. Boję się tych starych".

Czas na zmiany. Muzyka jest niewiarygodnie

potężnym narzędziem, może dotykać

ludzkich serc i zmieniać nasze życie na lepsze.

Na samym początku rozmowy napomknąłem

o związku bluesa z niewolnictwem. Czy

to prawda, że w Szwecji nigdy nie praktykowano

niewolnictwa, ale istnieje u Was

w kraju legenda o Lilla Saltsjöbadsavtalet

("małym traktacie szwedzkiego rynku pracy")?

Nie istnieje nic takiego jak "Lilla saltsjöbadsavtalet".

"No politicians, no Nobel Prize, no influencers"

- takie słowa padają w Waszym nowym

utworze "Let's Join Hands". Jak więc

wyobrażasz sobie zespół rockowy pozytywnie

wpływający na świat, w

którym żaden muzyk nie jest

tzw. "influencerem"?

Ten tekst dotyczy raczej typowych

influencerów z Instagrama,

o sztucznych ustach i takichże

uśmieszkach. Ale jeśli

potrafisz wpłynąć na kogoś, by

chwycił w dłoń gitarę lub pałeczki

od perkusji, to jest to jak

najbardziej pozytywne. Swoją

drogą, jako że wykonuję czasami

stand-up komiedie, niezwykle

trudno byłoby mi całkiem

zrezygnować z dzielenia się

własnymi przemyśleniami.

Aczkolwiek nie lubię, gdy zespoły

pouczają swoją publiczność.

No dobra, to teraz powiedz

proszę, czy zajmowanie się

bluesem i praktykowanie miłości

jest kwestią bycia "modern

day gentlemanem"? (nawiązanie

do tytułu utworu

Cirkus Prütz "Modern Day

Gentleman" - przyp. red.)

"Modern Day Gentleman" to

nasza odpowiedź AD 2022 na

Foto: Cirkus Prütz

utwór ZZ Top "Sharped Dressed Man". Nic

więcej, nic mniej. Myślę, że musimy być wobec

siebie bardziej uprzejmi i uważni. To

wszystko.

Tymczasem wilk wyje: "Hallelujah!". Słyszałem

to w Waszym nowym numerze "Howl

Like A Wolf". Gospel blues?

Jeśli uważasz Howling' Wolfa za boga, to tak,

gospel blues. Chcieliśmy w nim wyrazić szacunek

wobec jednego z najgenialniejszych kompozytorów

wszech czasów.

Jedenastka karta Tarota "Moc" przedstawia

kobietę trzymającą rękoma otwartą szczękę

lwa. Zwierzę to pozornie jest mordercą innych

gatunków zwierząt lub maskotką w

cyrku. Czy ta symbolika pasuje do Waszego

przekazu?

Tak jak maluje się obrazy, tak też można używać

różnych kolorów i symboli w poszczególnych

utworach. Do kawałka "Death Knock

Blues" ta karta Tarota pasuje. W pozostałych

utworach zależy nam jednak na oddaniu zgoła

innych odczuć. "Death Knock Blues" traktuje o

ludziach, a w szczególności o policjancie tudzież

księdzu, którego zadanie polega na przekazaniu

wiadomości o czyjejś śmierci.

O czym będziecie grać, gdy wizja "Blues Revolution"

się ziści? Czy na świecie byłoby

jeszcze w ogóle miejsce na bluesa, gdyby nareszcie

świat stał się perfekcyjny?

Wówczas zabralibyśmy się za granie black metalu

(śmiech). Żartuję. Zawsze możesz grać

bluesa, tak w dobrych, jak i w złych czasach.

Co powiedziałbyś na zagranie koncertu w

Polsce?

Bardzo chcielibyśmy koncertować w Polsce.

Od przyjaciół z In Flames i Arch Enemy słyszeliśmy,

że naprawdę warto.

Serdecznie zapraszamy.

Bądźcie z siebie dumni i dołączcie do rewolucji.

Sam O'Black

CIRKUS PRÜTZ 165


Riot City, Seven Sisters, Hellhaim, Axe

Crazy

13 maja 2022

Klub Liverpool, Wrocław

Organizator: Helicon Metal Promotions

Prawie nie wierzę, że pisze tę relację.

Zapisałam plik pod tym tytułem i przed oczami

przewinął mi się cały kalejdoskop przesuwanych

koncertów w 2020 i 2021 roku.

Riot City jest dla mnie wręcz symbolem początku

i końca pandemii. Pamiętam, że kiedy

Kanadyjczycy ogłosili wspólną trasę Riot City

i Traveler pomyślałam, że piękniej być nie

może. Jeśli to nie będzie koncert roku, to nic

nim nie będzie. Cała szalona historia z Kanadyjczykami

docierającymi do naszych granic,

ale z obawy przed kwarantanną jej nieprzekraczający

i oszołomienie odwoływaniem festiwali

w Europie rozpoczęła lawinę odcinania nas od

muzyki na żywo. I to jeszcze Riot City! Już

witaliśmy się z gąską. Najlepszą gąską, jaką

można było sobie wyobrazić, Niczego mi tak

nie brakowało podczas tych lockdownów, jak

tego właśnie koncertu. Zdalna praca, maseczki,

limity. Wszyscy narzekali, a ja wciąż myślałam

sobie, że nic mnie tak nie uwiera, jak brak Riot

City. W maseczce mogłabym nawet spać.

W międzyczasie ze składu wypadł

Traveler (jak ktoś słusznie napisał, jakim cudem

Traveler nie może podróżować?). W tym

samym międzyczasie poznałam Seven Sisters.

Nie znałam tego zespołu, aż do czasu wydania

przez nich "Shadow of Fallen Star p.1" i zaraz

potem ów Seven Sisters dołączył do Riot

City. Wymiana nie zrekompensowała mi obecności

Travelera, bo styl Brytyjczyków podchodzi

mi w dużo mniejszym stopniu. Jednak

w obliczu ciągłego odwoływania i zawiśnięcia

trasy na włosku, przywitałabym z otwartymi

ramionami Riot City nawet z Nocnym Kochankiem.

Nie w tym samym, ale w odrobinę

wcześniejszym "międzyczasie" doszło do jeszcze

jednej zmiany. Ledwie zakochałam się w

pianiu gitarzysty Calego Savy, a zespół postanowił

przyjąć sobie nowego gościa, bo tamten

grając i piejąc się nie wyrabia. Podobno ma

piać tam samo dobrze. Obawiałam się, że jeden

z elementów magii Kanadyjczyków właśnie

prysł. Ale co tam, ważne, że zespół przyjedzie,

Riot City mogłabym oglądać nawet bez

wokalisty (w maseczce i z Nocnym Kochankiem).

Na szczęście okazało się, że ten -

uznany przeze mnie za lekkomyślny - krok,

okazał się najlepszym, jaki zespół mógł zrobić.

Trzeba było zaufać zespołowi. Jak grają tak doskonale,

to na pewno wiedzą, co robią.

Przed Kanadyjczykami na polskiej

części trasy wystąpił Hellhaim oraz Axe Crazy

i Ironbound (odpowiednio: we Wrocławiu i w

Warszawie). Na Axe Crazy nie zdążyłam.

Hellhaim wypadł mocno i energetycznie, a

anturaż sceniczny w postaci stosu czaszek w

roli statywu do mikrofonu i błyskającej czerwonymi

ślepiami czaszki zamocowanej na gryfie

tylko dodawał klimatu na scenie. Seven Sisters,

Brytyjczycy, których jest czterech i żaden

nie jest kobietą już samym wyjściem na

scenę narobili zamieszania. Bo o czym dyskutują

prawdziwi metalowcy widząc Seven Sisters?

"Czy ta wzorzysta koszula wokalisty to nawiązanie

do lat 70., czy może raczej do początków lat

90., kiedy heavymetalowe zespoły na trzy lata zrzuciły

jeans and leather na rzecz luźnych, czasem barwnych

koszul" (odsyłam do zdjęć Helloween,

Savatage czy nawet Megadeth z tego okresu)?

"No ale wąs wskazuje raczej na lata 70. Gorzej, ze

stylistyką, bo dużo w niej europejskiego metalu połowy

lat 90. Ale lata 70 też są.". Na pewno outfit

sprzyja dyskusji o muzyce Seven Sisters i

być może o to chodziło. Nie da się ukryć, że

swoją miękkością muzycznie rzeczywiście nawiązują

i do klasycznego rocka i do grania z

połowy lat 90. Zwłaszcza linie wokalne i akcentowanie

niektórych sylab są niemal z Finlandii

rodem, a partie prowadzone przez sam

bas i perkusję dodatkowo przywołują skojarzenia

choćby ze Stratovarius (który swoją

drogą też nosił barwne koszule). Druga rzecz,

której nie da się ukryć, to fakt, że na żywo

Seven Sisters świetnie brzmiał. Ponieważ dobrze

brzmiał też Hellhaim, można powiązać

ten fakt z talentem akustyka z Liverpoola. Jednak

doświadczenie mi podpowiada, że jeśli

zespół na żywo brzmi tak samo dobrze, jak na

płycie, albo wręcz lepiej - to jest to zespół, który

po prostu umie grać. Oczywiście to też kwestia

gustu. Ponieważ mi ta lekkość Seven Sisters

nie do końca leży, a na koncercie zabrzmieli

mocniej, to siłą rzeczy, ich koncert odebrałam

jako bardzo fajny. Zwróciłam uwagę,

że wokalisto-gitarzysta, Kyle McNeill podczas

występu popijał wodę. Po koncercie stojąc na

Riot City (uwielbiam to u muzyków małych

kapel, jak dorosną to przestaną chodzić na

koncerty młodszych zespołów) też popijał wodę.

Nie wiem, jaka była tego motywacja (prozdrowotna,

kacowa, zmęczeniowa, pragnieniowa

czy ot tak po prostu), ale w efekcie nie dało

się ocenić koncertu Seven Siststers, jako zakrapianego

alkoholem. W przeciwieństwie do

Riot City.

Jakiż trzeba mieć talent, żeby wyjść

na scenę lekko wstawionym i zagrać tak dobry

koncert! Nie mówię, że nie było bezbłędnie, bo

cover Judas Priest wyszedł niechlujnie, a "In

the Dark" im się trochę rozjechał, ale na tle

całego koncertu wszystko można wybaczyć.

Zwłaszcza, że wokalista pojący siebie i kompanów

piwem był tak nakręcony, że proceder ten

tylko dodawał "rock'n'rolla" do odbioru koncertu.

Wokalista! Ten podejrzany krok dorzucenia

nowego gościa do przecież "tak dobrego

składu" okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie

dość, że facet rzeczywiście pieje równie wspaniale

jak Cale Savy, to jeszcze miotając się na

scenie, skacząc, machając głową i robiąc te

swoje wiatraki ręką, po prostu zasypuje zespół

i publikę masą witalności. Takiej energii pewnie

nie dałoby się osiągnąć przy poprzednim,

bardziej statycznym składzie. Niepiejące partie

też śpiewa, jak trzeba. Jeśli Cale nie wyrabiał

czy tracił głos w trakcie koncertu, to decyzja

przyjęcia Jordana Jacobsa była na wagę złota.

Gościu podnosi też na wyższy poziom stronę

wizualną zespołu. Nie dość, że wszędzie go na

scenie pełno, to ze swoją wysportowaną sylwetką

po prostu równoważy wizerunek pozostałych

muzyków. Trochę gorzej z drugim filarem

magii i charakterystyczności Riot City,

czyli z solówkami. Te cudownie rozkręcające

się sola na debiutanckiej płycie, płynące powoli

do coraz szybszej kaskady dźwięków to coś,

co absolutnie skradło moje serce. Na scenie

też. Ale niestety ginęło w miksie. Zakładałam

stopery, zdejmowałam, zatykałam uszy, odtykałam,

zatykałam kanaliki w stoperach. Te sola

były i były wspaniale zagrane. Tylko musiałam

znaleźć metodę, żeby skutecznie je usłyszeć

i w pełni się nimi cieszyć. Talent Riot City

nie chodzi jednak parami, bo do wokali i solówek

trzeba dorzucić jeszcze ich obłędny talent

do pisania dobrych kawałków. Pomijam

już płytę, na której każdy numer to petarda.

Jednak coś takiego na koncertach zdarza się

rzadko. Niektórym z Was pewnie nigdy się nie

zdarzyło. Zespół zagrał dwa nowe numery. Jeden

już znaliśmy, bo Kanadyjczycy wrzucili go

na YouTube. Drugi zaś był dla wszystkich nowością.

Ledwie jednak ze sceny popłyną pierwszy

refren, przy drugim wszyscy już śpiewali

"Tyrants!". Nowy numer i już hicior? Nie wiem

czy to nie jakaś szamańska zasługa Riot City.

Oni wykreowali taką atmosferę, że ludzie śpiewali,

krzyczeli, skandowali, jak na jakiejś bardzo

znanej kapeli. Ja przez cały czas miałam

uśmiech od ucha do ucha, bo albo widziałam

wulkan energii na scenie, albo pod sceną. Ludzie

znali te kawałki! Ludzie znają Riot City!

Heavy metal ma przyszłość! Jak tu nie wyjść z

Liverpoola z zastrzykiem energii na długi czas?

Ten koncert był dla mnie jak spełnienie marzenia.

Ogromnie cieszę się, że wciąż powstają zespoły,

które wskakują do kategorii ulubionych.

Dzięki nim, wciąż koncerty, na które chcę czekać.

Taką radość pewnie mieli fani, oglądając

choćby Helloween w rozkwicie w latach 80.

Chodźcie na koncerty młodych kapel, taka

energia jest jedyna w swoim rodzaju. Zwłaszcza

tych najlepszych, a Riot City bez wątpienia

do nich należy.

Strati

166

LIVE FROM THE CRIME SCENE


Mystic Festival 2022

1 - 4 czerwca 2022,

Gdańsk, Stocznia

Organizator: Mystic Coalition

W końcu się udało! Po latach pandemicznych

perturbacji i związanych z tym

odwołań kolejnych edycji wydarzenia oraz

zmianach planowanego miejsca akcji, Mystic

Festival 2022 przeszedł do historii. Jeżeli ton

ten jest nieco patetyczny, to tylko dlatego, że

te kilka czerwcowych dni spędzonych w Gdańsku

zostawiło mnie z przekonaniem, że oto na

rodzimą scenę, nie biorąc jeńców wrócił festiwal,

który efektem skali może stać się największym

metalowym wydarzeniem roku.

Biorąc odpowiedzialność za te słowa,

nie chcę ujmować niczego innym polskim

festiwalom gatunkowym. Wiele z nich działa

od lat i świetnie zbudowało swoją rozpoznawalność,

że wspomnę chociażby odbywający

się w podobnym terminie Black Silesia Open

Air, za miejsce akcji biorący gród w Byczynie.

Mystic Festival to jednak nieco inny, bardziej

masowy (bez pejoratywizacji tego słowa) odbiorca.

Dzięki temu możemy na jednej imprezie

zobaczyć Mercyful Fate, Judas Priest,

Saxon i Vadera, ale też Mgłę, Czerń, Brutus

czy Fleshworld. Słowem, przemyślana została

tu oferta niemal dla każdego, nawet jeżeli odbywać

się to może kosztem wyrazistości profilu

i charakteru wydarzenia.

Jakie wrażenia pozostawiły te cztery

dni (licząc rozgrzewkowy, między innymi z

przekrojowym repertuarowo koncertem Toma

Gabriela Warriora) w Gdańsku? Od razu napiszę,

że ze wszech miar udane. Przede wszystkim

propsy dla organizatorów za decyzję o

umiejscowieniu wydarzenia na terenie Stoczni

w Gdańsku. Postindustrialny klimat, z majestatycznymi

żurawiami widocznymi na linii horyzontu

robił przyjemne wrażenie. Sceny nie

były oddalone od siebie zbyt daleko, co jest

bolączką większych imprez pokroju Hellfest

Open Air. Zaplecze gastronomiczne i sanitarne

bardzo w porządku. Podobnie z wystawcami

sprzedającymi koszulki, płyty i inne gadżety.

Ponarzekać można by trochę na ceny,

zwłaszcza oficjalnych koszulek zespołów, które

występowały w charakterze headlinerów -

praktycznie nie dało się kupić niczego w cenie

poniżej 150 złotych.

Scen było pięć, z czego trzy pod niebiosami

(główna, Park Stage, Desert Stage) a

dwie, wewnątrz klubów B90 i Drizzly Grizzly.

Najbardziej podobała mi się chyba Park

Stage, faktycznie z jednej strony otoczona

drzewami i trawą. Tam najlepiej chłonęło mi

się festiwalowe koncerty. To na niej widziałem

też kilka z najlepszych sztuk festiwalu, z których

przede wszystkim muszę wskazać na szalonych

Norwegów z Kvelertak. To ich drugi

koncert jaki widziałem, odkąd wokalistą został

Ivar Nikolaisen, któremu należą się ukłony za

dziką energię, z jaką zdobywał scenę. Ktoś rzucał

porównania do młodego Axla z Guns N'

Roses, ale gdzie tam, Axl mógłby się uczyć tego

jak odnajdywać się na scenie. Podobnie słowa

uznania muszę skierować wobec Baroness,

którzy okrzepli już w swojej nieco bardziej

hard rockowej niż stonerowej formule muzycznej.

Po raz kolejny przekonałem się ile dobrego,

swoją charyzmą i grą do zespołu wnosi

gitarzystka Gina Gleason.

Kilka słów uznania przekazuję klasykom

heavy metalu. Judas Priest występując

na scenie głównej dali jeden z najlepszych koncertów,

na jakich ich widziałem. Cieszy to, że

Richie Faulkner wrócił do siebie po ciężkiej

chorobie. Rob Halford śpiewa lepiej niż,

przed kilku laty, w dodatku uwalniał z siebie

kawał dobrej energii. Grupa obchodzi obecnie

oficjalne pięćdziesięciolecie kariery (choć istnieje

dłużej) i postawiła na przekrojowy set, z

kilkoma niespodziankami pokroju "One Shot

at Glory" czy "A Touch of Evil". Podobnie Saxon,

dołożyli taką mocą, iż trudno uwierzyć,

że Biff Byford w zeszłym roku skończył siedemdziesiąt

lat (a większość pozostałych

członków zespołu dogania go wiekiem).

Wydawać by się mogło, że dla wielu

największą gwiazdą festiwalu będzie powracający

po ponad dwudziestu latach nieobecności

na scenie Mercyful Fate. Duńczycy dali niezły

koncert, na pewno porywający wizualnie, podczas

którego pokusili się o zaprezentowanie jednego

nowego kawałka "The Jackal of Salzburg".

Pozostałą część koncertu wypełnił materiał

z dwóch pierwszy płyt długogrających oraz

debiutanckiej epki. Zobaczyć legendę w dobrej

formie było przeżyciem, a jednak miałem wrażenie,

że w tym wszystkim brakuje jakiejś kropki

nad "i", tego pierwiastka rewelacji, który

czułem oglądając Priest. Zastanawiam się również,

czy nie jest to aby powrót spóźniony.

Ludzi było zdecydowanie mniej niż w dniu,

kiedy występował Judas Priest. W line-upach

innych europejskich festiwali metalowych

Mercyful Fate nie zawsze też widnieje jako

headliner. Niemniej jednak bardzo cieszę się,

że udało mi się ich zobaczyć i ciekaw jestem tego,

jak zabrzmi przygotowywana płyta zespołu.

Wracając jeszcze do Park Stage,

długo czekałem na Tribulation i ich pierwszy

koncert, jakiego miałem doświadczyć po odejściu

z grupy Jonathana Hulténa. Mimo, że ów

był najbarwniejszym ptakiem podczas występów

zespołu, cieszę się donieść, że Szwedzi

dowieźli i dali konkretnie żywiołową sztukę.

Nie warto ich skreślać pomimo zawirowań

składu.

Mocnym punktem był również koncert

Toma Gabriela Warriora z repertuarem

Hellhammer, Celtic Frost i Triptykon. Tom

to jeden z niewielu przypadków człowieka, w

którym użycie słowa "legenda" jest w pełni uzasadnione.

Piękny koncert, dla mnie zwłaszcza

w drugiej części, po niewielkiej zmianie składu

i repertuaru na kawałki Celtic Frost (głównie).

Publiczność dnia rozgrzewkowego zgotowała

mu królewskie przyjęcie.

Po stronie rozczarowań mogę zapisać

właściwie tylko to, że z racji obowiązków

zawodowych nie udało zobaczyć mi się wszystkiego,

co planowałem. Żałuję zwłaszcza

Gggolddd, których widziałem raptem przez

dziesięć minut (ale to wystarczyło, by być zaintrygowanym

obecnym wcieleniem zespołu)

oraz Maggot Heart. Mimo, że Mystic wydaje

się być póki co festiwalem w ludzkiej skali - ani

za dużym, ani za małym, część interesujących

mnie występów na siebie nachodziła. Daleki

jestem jednak od narzekań, wierzę, że nie da

się tego załatwić inaczej niż poprzez wybór.

Mam nadzieję, że doczekamy kolejnych

edycji festiwalu i będą się one odbywać w

tym samym miejscu. Po cichu życzyłbym sobie

zachowania relatywnie intymnej atmosfery,

jaką ta edycja festiwalu emanowała (czego nie

można powiedzieć o bogatszych w lineup ale i

przeludnionych imprezach takich jak Hellfest

Open Air, Graspop Open Air czy Wacken).

Mamy dopiero czerwiec, a już nie mogę doczekać

się pierwszych ogłoszeń występujących na

Mystic Festival 2023.

Black Silesia Open Air V

10.06. - 11.06.2022

Gród Rycerski w Byczynie,

Organizator: Black Silesia Productions

Never Fucking Relax

Igor Waniurski

To hasło przyświeca festiwalowi

organizowanemu przez Black Silesia Productions.

Nie rozumiałem dlaczego, ale jak wszedłem

na teren grodu rycerskiego w Biskupicach

(obok Byczyny), to od razu przyszło olśnienie!

Nigdzie, oprócz ławek po bokach wewnątrz

budowli (gdzie były koncerty), nie można było

usiąść. W sensie, żeby zamulać z napojami i

żarciem, bo jak ktoś chciał to miejsce znalazł.

W dwa dni - piątek i sobota - miał liczyć się

tylko metal i młyn pod sceną.

Niestety, Black Silesia Open Air V

był moim pierwszym i być może ostatnim,

choć frekwencja podobno była zadowalająca w

tym roku, co może dawać nadzieję na kontynuację

festiwalu w przyszłości. Straszny

ogarnąłby mnie smutek, jak i wielu maniaków,

gdyby się skończyło. Muszę przyznać, że od

razu mi się spodobało. Wszystko naprawdę

super - począwszy od cholernie klimatycznej

miejscówki, przez smaczne żarcie (Krulleski

burger) i duży wybór płyt czy innych suwenirów

po łamiący kości zestaw kapel jakie miały

zagrać.

Dzień 1 / 10.06.2022

Przyjechaliśmy z kolegami około

LIVE FROM THE CRIME SCENE 167


godziny 15:30 celując na występ pochodzącego

z Bośni i Hercegowiny zespołu Bombarder.

Szczerze - był to mój pierwszy kontakt

z twórczością tej legendarnej bałkańskiej kapeli.

Wyszli w pełnym słońcu i rozpętali prawdziwe

szaleństwo. Od pierwszych sekund występu

pod sceną kotłowało się na całego. Nikt

nie narzekał na temperaturę, a ze sceny wylatywały

kolejne strzały. Totalny speed/thrash,

który świetnie nastroił na cały dzień, ale i

okazał się dla mnie jedną z ciekawszych propozycji.

A to był dopiero początek! Panowie

nie oszczędzali się, a gitarzysta dwa razy zdecydował

się wylecieć z gitarą w środek publiczności,

co tylko potwierdzało jak mocno

udzielała się muzykom atmosfera miejsca i

reakcja ludzi. Wokalista dziękował za przyjęcie

i podkreślał, że jechali kupę kilometrów by

móc zagrać dla takich maniaków! Zresztą był

to ich pierwszy koncert poza Bałkanami od

ponad 30 lat!!!

Chwilę po nich na deski sceny

wszedł Doombringer z Kielc. Nie oglądałem

tego koncertu za długo, ale na tyle, na ile przebywałem

wewnątrz grodu, była to muzyka

łącząca death z black. Dość natchniona, sprawnie

grana, ale postanowiłem trochę pokręcić

się po terenie i zebrać siły, tym bardziej, że

kolejnym punktem programu był amerykański

Omen.

No zaczęło się podnosić ciśnienie.

Dzień pierwszy wszedł w decydującą fazę.

Słońce jeszcze wysoko, pod sceną gęsto, a występ

zalicza legenda US power metalu. Co z tego,

że ze starego składu został tylko gitarzysta

Kenny Powell? Grupa naprawdę wygląda nieźle,

a brzmi jeszcze lepiej. Wokalista Nikos

Migus, basista Roger Sisson oraz pałker Reece

Stanley pokazali publiczności, że potrafią

zagrać naprawdę energetyczne show. Wyciągali

zresztą same asy - set lista składała się w

sumie z pomieszanych kawałków z pierwszych

trzech albumów ("Battle Cry", "Warning Of

Danger", "The Curse"). W sumie czego chcieć

więcej? Cały koncert byłem pod sceną, gdzie

umęczyłem się za trzech. Warto było jednak

wylać siódme poty, bo zespół czuł fluidy w

powietrzu i słychać było, że dosłownie niesie

ich to do przodu. Chóralne śpiewy, machania

głowami i zaciśnięte pięści w powietrzu - tak

było przez cały czas. W nagrodę Omen serwował

pociski w postaci m.in. "The Axeman", "The

Curse", "Warning Of Danger", "Red Horizon"

zadedykowane Polsce czy "Don't Fear The

Night" z ciepłym wspomnieniem nieżyjącego

już oryginalnego wokalisty J.D. Kimballa. Na

koniec Powell zafundował niezłe solo, a definitywnie

zamknęli czas siedemnastu kompozycji

"Battle Cry" i "Be My Wench".

Po tak kapitalnym koncercie harmonogram

festiwalu nie zakładał odpoczynku.

Zresztą, ekhm, Never Fucking Relax! Na scenę

już pakował się niemiecki Desaster. Młyn pod

sceną rozkręcony na najwyższe obroty. Plugawa

atmosfera udzielała się wszystkim. Liczna

publiczność nie dawała za wygraną i grupa

również nie pozostawała dłużna. Bardzo dosadne

granie, osadzone w black/thrash metalu o

tematyce głównie satanistyczno-wojenno-nienawistnej.

Muzycy szli jak burza. Riffy prute

były bez litości, jak i szaleńcze tempa sekcji

rytmicznej. Nie był może to dla mnie koncert,

na który czekałem z wypiekami na twarzy, ale

muszę przyznać, że słuchało mi się tego z przyjemnością.

Każdy kolejny występ był jak cios.

Po wystawionym barku, wybitych zębach,

przyszła pora na limo pod okiem. Swój "show"

rozpoczynał (lekka obsuwa) grubo po 21:00

Death Worship. Kanadyjski projekt faceta o

dźwięcznym pseudonimie artystycznym

Deathlord Of Abomination And War Apocalypse,

który swego czasu grał nawet chwilę

w ultra kulcie Blasphemy. Duszny klimat występu

przepełniony był nihilizmem i śmiercią.

Ściana dźwięku ucinała głowy ale mimo to

ludzie pod sceną reagowali entuzjastycznie.

Otwarcie mówię - nie moja bajka, choć brzmieli

przekonująco. Ja byłem jednak myślami

już gdzie indziej.

Ten festiwal przejdzie do legendy

chociażby tym, że pierwszy raz w Polsce i to od

razu na dwa koncerty zjawił się kanadyjski

Exciter!!! W piątek mieli zagrać przekrojowy

set, za to w sobotę pierwszy raz w historii swój

debiut w całości! Kiedy perkusista/wokalista

Dan Beehler, basista Allan Johnson oraz gitarzysta

Daniel Dekay wchodzili na scenę było

już mocno ciemno. W powietrzu czuć było

narastające podniecenie, które eksplodowało z

pierwszym uderzeniem. Od razu pierwszy

strzał w pysk - "Violence And Force". Pod sceną

amok. Szaleństwo, prędkość, precyzja. Wielka

radość z grania, energia i totalny luz. Beehler,

mający 60 lat, tłukł w gary jakby podłączony

pod agregat. Do tego jeszcze śpiewał zupełnie

jak na płytach! A jak skubany pozował do

zdjęcia pod gastronomią wyglądał na spokojnego,

starszego pana… Lecieli bez litości. Tempo

cały czas wysokie, bez jakichś przerw, zbędnych

ruchów. Z mocą rakiety szły "Stand Up

And Fight", "Die In The Night" czy "Heavy

Metal Maniac". Lekkie zwolnienie przyszło z

"Iron Dogs", chociaż ten numer śmiercionośnie

buja potężnym riffem, ale tak na serio wyhamowali

"Black Witch". Pięknie zabrzmiał ten

kapitalny kawałek - rozwijający się, z wywalającą

z kapci końcówką. Młody gitarzysta

wniósł do Exciter wiele energii, entuzjazmu i

umiejętności. Widać było, że granie sprawia

mu wiele frajdy ale też był w jakiś sposób

dumny, że może dzielić scenę ze swoimi… idolami.

Speed metal na najwyższym poziomie.

Absolutna dewastacja. Na zbytnie wzruszenie

nie było czasu, bo bardzo treściwy koncert zamykały

"Pounding Metal", "Beyond The Gates

Of Doom" oraz przyjęty dziko "Long Live The

Loud" podczas którego młyn wszedł na najwyższe

możliwe obroty. Jeszcze tylko gratulacje

dla maniaków, podziękowania i życzenia dobrej

zabawy. "Jarajcie zioło i bawcie się w każdy

możliwy sposób" - tak rzucił Dekay zapraszając

na sobotę i poleciał "Iron Fist" z repertuaru…

No, nie żartujcie, że mam napisać?

Kompletnie wyczerpany, słaniający

się na nogach poszedłem na chwilę (jednak!)

usiąść. Muzycznie piątek powoli się kończył.

Księżyc majestatycznie wisiał na czarnym niebie

a scenę ozdobiły trzy statywy ubrane w rogi.

Morderczy finał w postaci Destroyer 666

stawał się faktem. Przylecieli by dać srogą lekcję

black/thrash metalu. Tych, którym wydawało

się, że mają jeszcze siłę szybko weryfikował

zabójczy set. Młyn pod sceną nie hamował

- wręcz przeciwnie - wciąż działał na wysokich

obrotach. Liczna publiczność dziko reagowała

na kolejne kawałki. Mimo późnej pory głód

ekstremalnego metalu pozostawał niezaspokojony.

Ten zespół był idealnym wyborem na

zamknięcie dnia - tak intensywne granie położyło

grzecznie spać wszystkich niedobitych.

Muszę przyznać, że lekko zmęczenie dawało

znać, więc nie skupiłem się AŻ tak, jednak ciosy

Destroyer 666 dosięgły i mnie…

Dzień 2 / 11.06.22

W związku z tym, że sobota zapowiadała

się równie mocarnie, postanowiliśmy

opuścić dwa pierwsze składy (Goatsmegma i

Morgal) i dotrzeć bezpośrednio na Rage-hammer.

Krakowscy black/thrashowcy weszli do

rozpiski w ostatniej chwili za chorych na Covid

Niemców z Nocturnal Witch i dali naprawdę

dobry koncert. Mimo tego, że około godziny

15:30 słońce nie zamierzało odpuszczać, pod

sceną było trochę ludzi. Po wyczerpującym

piątku (oj tak, oj tak) większość chowała się w

cieniu albo jeszcze w ogóle nie miała zamiaru

wstać. Set grupy był wyrazisty, oparty o dwa

albumy "The Hammer Doctrine" oraz "Into

Certain Death". Na scenie żywioł i oddanie

sprawie. To się chwali, że bez kalkulacji chłopaki

wyszli by sprać dupska. Muzyka składu

była dobrym początkiem dnia i przygotowała

grunt pod następną hordę.

Wielu nazwa Deathhammer elektryzowała.

Norweska grupa przyleciała do Polski

przywieźć zniszczenie, dewastację oraz

bluźnierstwo. Szczerze to nie kojarzyłem twórczości

Sergeanta Salstena oraz Sadomancera

(w Biskupicach z dodatkowymi muzykami).

Występ jednak nie dawał powodów, by opuszczać

dziedziniec grodu. Było jeszcze trochę

wcześnie, ale nikt nie brał serio pod uwagę, żeby

się oszczędzać. Ludzi wyraźnie przybyło i

młyn zaczął pracować na obrotach, do jakich

przyzwyczaił dzień wcześniej. Sama muzyka z

chłodnej Norwegii to dość mroczny thrash/

speed metal, podany jednak w bardzo interesujący

sposób. Zapamiętam ten występ na pewno.

Sobota dla mnie, choć pewnie i dla

wielu, osiągnęła około 19:00 punkt krytyczny.

Na scenie instalował się właśnie Ross The

Boss! Amerykański gitarzysta, znany z tego, że

w latach 1980-1989 współtworzył legendarny

ManOwaR! A teraz w Byczynie miał zagrać

set składający się głównie z utworów tejże grupy!

Serce zaczęło bić mocniej, pod sceną tłoczno

i w końcu wychodzą. Ross Friedman

(tak naprawdę nazywa się lider), Mike Le

Pond na basie, Steve Bolognese na bębnach i

wokalista Marc Lopes. Atmosfera podniosła.

Brzmienie potężne. W końcu to epicki heavy

metal! Poszli od razu z wysoka - "Blood Of The

Kings", "The Oath" oraz "Sign Of The Hammer".

Tempo koncertu dobre, humory muzyków

także. Zresztą byli trochę zaskoczeni niesamowitym

przyjęciem i odbiorem występu.

No ale w końcu to Ross The Boss, podpora

ManOwaR i bardzo charakterystyczny gitarzysta,

mający swój styl i nie bojący się mierzyć

z tymi kompozycjami. Majestatyczny "Dark

Avenger", mocny "Wheels Of Fire", szaleńczy

"Blood Of My Enemies" czy "Black Wind, Fire

And Steel" pokazywały, że wystarczyło zamknąć

oczy, by przenieść się w przeszłość. Dla

mnie w sumie ten koncert był lepszy niż

współczesne wcielenie ManOwaR - przynajmniej

nie było kiczowatych filmów albo listów

do Odyna czytanych na cztery głosy. Liczyła

się tylko ponadczasowa muzyka, a takie

"Battle Hymn", "Kill With Power", "Fighting

The World" i "Hail And Kill" dopełniły zniszczenia

i wyrzuciły z butów. Publika śpiewała

wszystkie numery i z wielkim oddaniem składała

hołd muzykom. Energia zebranych maniaków

przeszła na zespół, dzięki czemu

słychać było, że granie tego wieczoru sprawia

im wiele radości. Nawet po koncercie Ross nie

tracił animuszu pozując do zdjęć, rozdając kostki

i podpisując cierpliwie płyty, kurtki, a nawet…

ramiona! Muszę stwierdzić, że lekkie

168

LIVE FROM THE CRIME SCENE


obawy co do kształtu tego występu uleciały

krótko po rozpoczęciu. Naprawdę mogę śmiało

powiedzieć, że był to jeden z lepszych występów

z tych najlepszych podczas tej edycji

festiwalu!

Scena w paręnaście minut została

zwolniona dla Exciter! Kanadyjska speed metalowa

bestia miała zagrać specjalny set - album

"Heavy Metal Maniac" w całości. Zresztą,

kurczę, dwa dni po sobie oglądać Exciter?

Totalny odlot! Mówiłem sobie, że wczoraj był

ogień, więc dziś "skupię się" na oglądaniu, podpatrywaniu

muzyków z dalszej perspektywy…

Kogo ja chciałem oszukać? Jeszcze dobrze nie

zamilkło intro "The Holocaust" a już byłem

pod sceną i machałem głową i rękami jak oszalały.

Nie tylko ja, choć wydawało mi się, że

ludzi jakby mniej niż w piątek, ale nie ma co

tego roztrząsać - poza tym nie patrzyłem za

siebie tylko na scenę gdzie Daniel Dekay,

Allan Johnson i Dan Beehler z wielką radością

odgrywali swoje partie. Drugie show i ci

goście mieli chyba jeszcze więcej energii! Bez

wytchnienia, ale z krótkimi komentarzami Dana,

przelecieli jak pocisk przez swój debiut.

Kilka utworów się powtórzyło, choć nikt nie

narzekał. To był miód na uszy słuchać znów

"Stand Up And Fight", "Heavy Metal Maniac",

"Iron Dogs" czy "Black Witch". W zestawie były

jednak dawno nie grane "Under Attack", "Mistress

Of Evil" i "Cry Of The Banshee". Chyba

nie muszę dodawać, że każdy zagrany z mocą

torpedy i prędkością rozpędzonej, potężnej

ciężarówki? Na zakończenie dali jeszcze parę

klasyków, w tym "Living Evil" i wyczekiwany "I

Am The Beast"… Takich koncertów się nie zapomina.

Byłem zmęczony, rozerwany na kawałki

i piekielnie szczęśliwy. Dziękuję Black

Silesia Productions, że mogłem oglądać ten

zespół i wzruszyć się do całkowitego amoku!

Kiedy kurz opadł techniczni właśnie

kończyli instalować fińską ciężką artylerię.

Wracaliśmy z pysznymi cheeseburgerami akurat

przy pierwszych dźwiękach Impaled Nazarene.

Nie było lekko. Miałem przyjemność

oglądać i słuchać pierwszy raz i… szczerze

zaskoczyli mnie bardzo. Na początku z wielką

rezerwą podchodziłem do tych piekielnie szybkich

i mocnych tematów, ale czym dalej w las,

tym smaczniejsze były grzyby. Granie w

punkt, "poukładane", z niesamowitym motorheadowym

feelingiem. Na publiczność spadały

ciosy zadane bezbłędnie, bez napinania muskułów,

ale z charyzmą i precyzją. Bach, bach,

bach - młyn rozgrzany do granic przyjmował

kolejne "przeboje" z repertuaru finów. Młócili

ostro, aż dwa razy wyłączyło się główne nagłośnienie.

Chyba Bozia pogroziła palcem,

albo ktoś przemycił kropidło. Długo jednak to

nie trwało i bez podobnych incydentów Impaled

Nazarene dokończyli totalnie intensywną

sztukę. Po tak wypruwającej flaki muzyce

poleciało z taśmy outro w postaci… piosenki z

czołówki "Love Boat"! Haha, trzeba oddać, że

ci goście to prawdziwe świry!

Noc okryła już gród czarnym płaszczem,

a rolę zamknięcia festiwalu dostał Deus

Mortem. Black metalowa horda z najciemniejszych

zakątków Wrocławia, prowadzona przez

Necrosodoma, grającego wcześniej w Azarath

czy Throneum a obecnie mającego związek z

Anima Damnata. Długie intro i w końcu są,

wyczekiwani przez spragnioną publikę.

Organy wprowadziły w klimat występu, scenę

spowiły dymy i poszły w ruch instrumenty.

Bluźnierczy black, nasycony satanizmem i

okultyzmem, wprowadził w trans tych, którzy

zostali. Mocno, szybko i na temat. Bez gadania.

Kolejne kompozycje uderzały w nakręconych

maniaków, a młyn mimo dużych ciemności

dawał radę. Grali dość krótko, lecz strasznie

intensywnie. To nie jest moja muzyka,

jednak kłopotu, by zostać do końca nie miałem.

"Dzięki! Do zobaczenia w piekle, kurwa! -

jakby splunął Necrosodom i zapaliły się światła

urywając ten śmierdzący stęchlizną rytuał…

Long Live The Loud!!!

W niedzielę autentycznie brakowało

mi festiwalu. Mimo, że w każdy dzień dojeżdżaliśmy

we trójkę i wracaliśmy do swoich

domowych łóżek, to w żaden sposób nie

umniejszyło to klimatu, bo ten podczas Black

Silesia Open Air był nie do podrobienia.

Bardzo jestem szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć

w tym przedsięwzięciu. Naprawdę

konkretne koncerty, świetne nagłośnienie i

towarzystwo. Rozmowy z poznanymi ludźmi

(z zakątków Europy czy… świata!) , znajomymi

czy, w końcu, muzykami będącymi na wyciągnięcie

ręki - tego nie zapomnę! Mam nadzieję

więc, że w przyszłym roku festiwal znów

będzie mógł się odbyć i nieść metal do wszystkich

uszu, naturalnie głośno i plugawie do

granic możliwości!!!

Adam Widełka


Zelazna Klasyka

Sodom - Persecution Mania

1987 SPV/Steamhammer

Kiedy myślimy o niemieckim thrash

metalu to błyskawicznie przychodzą na myśl

trzy nazwy - Kreator, Destruction i Sodom.

Można oczywiście wymienić też Assassin,

Protector albo Exumer, ale to jednak słynna

trójka napędza od lat zainteresowanie w bardziej

"medialnym" tonie. Szanuję wszystkie

ekipy, choć najbliżej jest mi do Sodom. Może

przez to, że pochodzący z Gelsenkirchen zespół

jawił mi się zawsze jako taki "thrashowy

Motorhead"? W sumie żadnej słabej płyty Sodom

nie nagrał. Ba, nawet popełnił takie, którymi

porządnie zaskoczył, jednak z jasno utartej

ścieżki nigdy nie zbaczał. Postanowiłem, że

w rubryce pora nadmienić parę słów o którymś

z albumów. Choć wybór był ciężki to finalnie

stanęło na "Persecution Mania" z

1987 roku.

Album pochodzi z okresu gdy ukuto

określenie "teutonic" metal na podobne do siebie

pierwsze dokonania Sodom, Kreator i

Destruction. Nagrywany był w Musiclab,

studio znajdującym się w Berlinie i był punktem

zwrotnym wczesnego etapu grupy. Jak

wiadomo, na początku drogi zespół poruszał

się mocno w obszarze black/speed metalu. By

przejść do thrashu trzeba było chwilę poczekać.

Po EP "In The Sign Of Evil" (1985)

oraz pełnym krążku "Obsessed By Cruelty"

(1986) przyszła pora na kolejny materiał. W

trakcie przygotowań zmienił się skład Sodom -

grający dotychczas na gitarze Michael Wulf

(ps. Destructor) ustąpił miejsca dla Franka

Gosdzika, kojarzonego szerzej jako Blackfire.

Nie tylko zachęcił kolegów do zmiany

stylu pisania piosenek, wyrobił pewną niszę

liryczną (która obowiązuje do dziś), ale był

bohaterem zachowania nie fair parę lat później,

kiedy na przełomie lat 1989/1990 nagle

zmienił barwy na Kreator, zostawiając dosłownie

byłych kolegów na lodzie w połowie trasy…

No ale cofnijmy się do momentu, kiedy

Sodom poważnie się rozpędzał tworząc jedną

ze swoich sztandarowych płyt.

Przy okazji "Persecution Mania"

zastajemy Sodom na przepoczwarzaniu się z

speed/black metalowej bestii na thrash metalowy

pojazd gąsienicowy zasilany niezliczoną

ilością napojów procentowych (co niestety

później zabiło wieloletniego perkusistę Chrisa

Witchhuntera). Teksty sięgają tematów wojny

i polityki (mniej religii) a styl, jak już wspomniałem,

zmienił się znacznie. Kawałki stały

się bardziej zorganizowane i osiągnęły "czystsze"

brzmienie. Mocno odznaczały się inspiracje,

m.in. Motorhead. Zresztą jako dowód

uwielbienia dla Brytyjczyków Tom, Frank i

Chris pozdrawiali przez kanał La Manche

swoją wersją "Iron Fist" brzmiącą szorstko niczym

papier ścierny i totalnie destrukcyjnie.

Kawałków jest na albumie dziewięć.

Całość trwa około trzydziestu pięciu minut.

Myślę, że dłużej byłoby niezbyt czytelnie i

komfortowo, bowiem intensywność tej muzyki

dosłownie zabija. Jest jak żołnierz z okładki,

gotowa unicestwić każdego stojącego jej na

drodze. Na marginesie, to właśnie od "Persecution

Mania" na kopertach płyt stałe miejsce

zyskał rzeczony gość w hełmie i z karabinem

- co uwidaczniało tylko klimat nagrań

niemieckiej załogi. Szkoda jedynie, że wydanie

na CD przez Steamhammer/SPV jest

strasznie cicho nagrane. Trzeba podkręcać

sztucznie głośność, by osiągnąć satysfakcjonujące

uczucie. Pomijając jednak te walory to

kompozycje swoją sztywnością i szorstkością

urzekają w każdym calu. Tak mocno i agresywnie

Sodom jeszcze nie brzmiał - co prawda

wcześniej było bardziej piekielnie, ale połączenie

agresji z selektywnością i umiejętnościami

Franka Blackfire'a dało solidny fundament

do sukcesu.

Bezlitosny riff i dudniąca stopa

wprowadzają słuchacza w sam początek krążka.

Niszczycielski i szybki "Nuclear Winter"

atakuje uszy i wgryza się mocą stada wygłodniałych

mszyc. Wokal Toma Angelrippera

plugawy, bębny Chrisa z dużą ilością przejść,

a Frank uwija się za dwóch wywijając naprawdę

niezłe partie gitary. Jest thrashowo, jest

motorheadowo, gęsto i zawrotnie. Kolejny numer

"Electrocution" pozostaje w nastroju. Sodom

nie zamierza łagodnieć, a wręcz ma się

wrażenie, że trio osiąga jeszcze więcej. Dalej

Tom cedzi przez zęby linijki tekstu, perkusista

wręcz unosi się za zestawem a utwór ozdabia

nośny, motoryczny riff Blackfire'a.

Chwilę później wspomniana już interpretacja

klasyka angielskiej trójki - "Żelazna pięść" -

wyprowadza miażdżący cios, a z uszu i nosa

wypływa gęsta, czerwona ciecz.

Tytułowy numer podtrzymuje tempo,

zwracając uwagę po raz kolejny na Witchhuntera,

ale też na brzmiący niczym traktor,

bas Angelrippera. Kończący pierwszą stronę

winyla "Enchanted Land" wprowadza fanów w

świat dosłownie zaczarowanej krainy niemieckiego,

sztywnego thrash metalu. Soczysty,

mknący bez opamiętania, przynoszący jednak

niezły zwrot akcji - ten fragmentami zwalniający

Sodom brzmi wybornie. Stronę B, jeśli

decydujemy się słuchać z czarnej płyty, otwiera

instrumentalny "Procession To Golgatha".

Monumentalny i tajemniczy, ze snującym się

dźwiękiem, uwypuklający potężne brzmienie

powolnych uderzeń w bębny. Dwie minuty są

jakby wprowadzeniem do "Christ Passion".

Najdłuższy na płycie bo liczący sobie 6 minut.

Zbudowany wedle obowiązujących wtedy ram

thrashowego gatunku, jednak z ciekawymi

zmianami tempa i dudniącymi podwójnymi

stopami. Słuchacz decyduje się unieść ciężar

kawałka niczym krzyż, z którym musiał zmagać

się sam Chrystus. Do tego oczywiście bardzo

selektywne i prujące do przodu partie gitar

i basu.

Nieuchronnie zbliżamy się do końca

albumu. Pozostaje tylko przyjąć ostatnie

dwa ciosy prosto na obolałą już twarz i… pewnie

kliknąć ponownie "play". Tak, "Persecution

Mania" potrafi uzależnić. Witchhunter

rozkręca mini-solówką "Conjuration", który

mknie niczym rozgrzany do czerwoności

czołg, wzniecając tumany kurzu. Kolejny raz

pobrzmiewają echa Motorhead a Tom spluwa

fragmentami tekstu. Płytę zamyka, można

powiedzieć, jeden z "przebojów" grupy - "Bombenhagel"

czyli kawałek o nalotach bombowych.

Obok "Ausgebombt", z wydanego dwa

lata później "Agent Orange", to chyba najbardziej

znany numer grupy (oczywiście przez

mniej wnikliwych). Bardzo nośny, naturalnie

utrzymany w rwanym, szybkim tempie, z charakterystyczną

partią basu użytą jako punkt

łączący fragmenty kompozycji. Pod koniec

Blackfire na gitarze wygrywa hymn Niemiec

"Das Lied der Deutschen" popisując się efektami,

a wtóruje mu w marszowych rytmach

Witchhunter.

Warto odnotować, że na wydaniu

kompaktowym europejskim pojawiają się dodatkowe

ścieżki. Jest to ponowne nagranie

"Outbreak Of Evil" plus EP "Expurse Of

Sodomy", która oryginalnie wyszła tuż przed

opisywanym longplayem. Zważywszy na to,

że nie jest do dostatnia osobno w postaci srebrnego

dysku (wyszło tylko na LP), to taki dodatek

przyjmuję z zadowoleniem.

Cóż można powiedzieć po tak absorbującym

i emocjonalnym odsłuchu? Klasyka

thrash metalu, nie tylko niemieckiego, brzmi

trochę jak banał, ale tak jest. Być może

dopiero "Agent Orange" wywindował Sodom

na szczyt popularności i otworzył dosłownie

wszystkie furtki, to jednak "Persecution Mania"

zahartowało stal, lub, jak kto woli, pozwoliło

wynurzyć się grupie z black/speed metalowej

nory. Nie tyle ten wczesny image oraz

brzmienie było złe, bo absolutnie Sodom radził

sobie całkiem nieźle, ale dzięki pozyskaniu

nowego gitarzysty oraz otworzeniu się na

zmiany nie utknęło na wieki jako pretendent

do sukcesu. Ten sukces dla niemieckiej hordy

miał być już tylko na wyciągnięcie ręki. Z rosnącą

pewnością siebie i naprawdę udoskonalanymi

kompozycjami grupa mogła iść tylko wyżej.

I, finalnie, na szczyt weszła i pozostała na

nim, mówiąc szczerze, aż do dziś.

Adam Widełka

170

ZELAZNA KLASYKA


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Adamantis - The Daemon's

Strain

2022 Cruz Del Sur Music

Taka gra towarzyska. Puszczasz

komuś nowopowstały epic metal i

zgadujemy, skąd jest zespół. Jak

nie Kanada, to Szwecja, a jak nie

ona, to Stany. Adamantis gra klasycznie,

nastrojowo, mocarnie i

oczywiście jest z USA. Na tej zgoła

czteroutworowej EPce znajdziecie

zarówno bitewne okrzyki będące

schedą po Omen, jak tytułowy

"Storm the Walls", jak i klimatyczny,

budujący nastrój walec -

"House Carpenter". Ten numer zresztą

doskonale pokazuje smykałkę

Adamantis do epic heavy metalu.

Klimat kawałka na pierwszy rzut

ucha wydają się budować chóry? la

Bathory i wokalne dialogi, ale po

głębszym wsłuchaniu się okazuje

się, że tak naprawdę kanwą dla jego

nastroju jest umiejętne operowanie

dynamiką i tempem utworu.

Nawet "Dark Moon Goddes", w

którym pojawia się coś w rodzaju

biesiadnej przyśpiewki, wychodzi

obronną ręką z tego tawernowego

klimatu. Warto sięgnąć po te EPkę

bo nie jest to na pewno wydawnictwo

monotonne. Zarówno pod

względem doboru kawałków, jak i

stylistyki. Ta nie jest kolejną odbitką

archetypu epic metalu z USA,

ale posiada dużo bogatsze tło inspiracji.

Ja słyszę tam nawet echa

wczesnego Elvenking. (5)

Aexylium - The Fifth Season

2021 Rockshots

Strati

Wbrew temu, co może sugerować

tytuł, "The Fifth Season" to drugi

pełny album w dyskografii tej

włoskiej formacji. Warto nadmienić,

że skład Aexylium jest dość

rozbudowany, gdyż w kapeli tej na

dzień dzisiejszy na stałe gra aż

osiem osób. Poza typowo metalowym

instrumentarium, muzycy zespołu

korzystają z fletu, skrzypiec,

czasem też banjo i dud. Jak zapewne

większość z Was w tym momencie

zgadła, w muzyce Aexylium

wszechobecny są klimaty folkowe.

Formuła, którą obrali Włosi,

z jednej strony może kojarzyć się z

muzyką celtycką, jednak nie brakuje

tu wpływów muzyki dawnej.

Fragmenty niektórych zawartych

na tym albumie numerów, spokojnie

mogłyby posłużyć jako soundtrack

do gier typu RPG. Słuchając

"The Fifth Season", odnoszę jednak

wrażenie, że chłopaki nie bardzo

wiedzą, z czym dokładnie ten

cały ich folk połączyć. Na tym albumie

jest wszystkiego po trochu,

ale niczego w jakiejś konkretnej

ilości. Mamy zatem małe oczko

puszczone w stronę miłośników

ekstremy w postaci growli oraz momentami

pojawiających się tu i ówdzie

charakterystycznych dla death

metalu gitarowych struktur i gry

perkusji. Chociaż nie oszukujmy

się, nawet taki Amon Amarth to

przy Aexylium rzeźnia. Gdzie indziej

znajdziemy typowo musicalowe

patetyczne kobiece wokale w

stylu Visions of Atlantis połączone

z symfoniczno-festynowymi

klawiszami. W jeszcze innych momentach

znajdziemy wesołkowate

granie z czystym, choć lekko wręcz

kabaretowym (oczywiście w sposób

zupełnie niezamierzony) wokalem,

który jest uśmiechem w

stronę fanów Alestorm. Są na

"The Fifth Season" pojedyncze

utwory (np. "Mountains"), w których

słychać, iż Aexylium próbuje

naśladować estetykę charakterystyczną

dla ostatnich albumów Eluveitie.

Nie wyszło to zbyt dobrze,

bo w sumie wyjść nie mogło. Co by

o muzycznej propozycji wspomnianych

Szwajcarów nie mówić, mają

oni swój charakterystyczny styl,

który nie jest łatwo podrobić w

udolny sposób. Trudno zatem na

"The Fifth Season" doszukiwać się

czegoś takiego jak spójność. Mam

jednak świadomość, że mimo

wszystko tego typu granie może się

podobać. Co więcej, gdybym był

na tym etapie fascynacji muzyką

metalową, na którym byłem jakieś

piętnaście lat temu, sam bym się

pewnie tą płytą zachwycał. Jedno

w tym wszystkim jest pewne. Przeciętny

czytelnik naszego magazynu

raczej do grupy docelowej twórczości

Aexylium się nie kwalifikuje.

Są nią natomiast miłośnicy bardziej

mainstreamowych form muzyki

metalowej i około metalowej

(3,5).

Bartek Kuczak

Animalize - Meat We're made of

2022 Dying Victims

Animalize to "kanadyjski speed" i

"niemiecki heavy metal" prosto z

Francji. Odpalcie "Esprit de l'Asile"

i niech Was uderzy wrzaskliwy wokal

Coyote ścigający się z obłędnym

tempem numeru, a potem

"The Witch You Are" i poczujcie

ten runningwildowy flow kawałka.

Te dwa numery są oczywiście na

dwóch stylistycznych krańcach

Animalize, ale dają dobry obraz

tego, jak Francuzi grają i jak chcą

brzmieć. Pozostałe numery skręcają

albo w bardziej runningwildową,

albo exciterową stronę i niemal w

każdym przypadku wpadają w

ucho. Jeśli już czujecie się podekscytowani,

to weźcie oddech i poprawkę

na to, że brzmienie Francuzów

nie ma wiele brudu ani "dołu",

a wokalista śpiewa raczej w

wyższych rejestrach i do mistrzostwa

w tym fachu jeszcze mu trochę

brakuje. Nie wdając się jednak w

detale, a ogarniając uchem "Meat

We're made of" jako całość, można

odnieść wrażenie, że krążek

jest bardzo szczery, bije z niego radość

i niemal można go wziąć za

jakieś zaginione dziełko francuskiej

sceny lat 80. A jeśli nie, to na

pewno wielu z Was odnajdzie w

debiucie Animalize echo pierwszych

kroków Enforcer. Swoją

drogą, ani za to, ani za pierwsze

porównanie chłopaki na pewno się

nie obrażą, bo patrząc na ich zdjęcia

(pozowanie, efekty), widać, że

robią wszystko, żeby wyglądały, na

równie "zaginione" jak ich muzyka.

(4,5)

Anvil - Impact is Imminent

2022 AFM Records

Strati

Kanadyjski Anvil to zespół, który

przez ponad czterdzieści lat swego

istnienia konsekwentnie trzyma się

obranego stylu, nie kusząc się przy

tym nawet o drobne powiewy świeżości

albo delikatne skoki w bok.

Nie mówiąc już o całkowitych stylistycznych

rewolucjach. To, co

swym słuchaczom ma do zaprezentowania

Lips Kudlow i jego wesoła

kompania to prosty heavy metal

z rockendrolowym luzem.

Szczere granie bez kija w dupie.

Heavy od fanów dla fanów. Można

tu się zastanawiać ja przy takim

podejściu przez tyle lat uniknąć

"zjadania własnego ogona". Nie

wiem, jak te podstarzałe skurczybyki

to robią, ale im się to udaje.

Mógłbym tu napisać, że "Impact is

Imminent" to porządna porcja

heavy metalu wypełnionego fajnymi

melodiami, chwytliwymi solówkami

i inne takie banały (oczywiście

nieodstające od prawdy), ale po

co? Każdy, kto choć raz kiedykolwiek

obcował z twórczością Lipsa,

doskonale wie, że te elementy są

nieodłączną częścią stylu Anvil.

No dobra, mógłbym tu skończyć,

wystawić ocenę i powiedzieć "nara",

ale wypada coś więcej o muzyce

zawartej na dziewiętnastym już

albumie Anvil napisać. Pierwszy

numer zatytułowany "Take a Lesson"

to dość dynamiczny, pełen

energii numer, który świetnie

sprawdza się jako "otwieracz" albumu,

zapewne równie dobrze w tej

roli spełni się na koncertach. Promujący

album "Ghost Shadow" to

jeden z mocniejszych momentów

na "Impact is Imminent". Podobnie

jak hardrockowy "Fire Rain" z

bardzo intrygującą linią melodyjną.

Pewnym urozmaiceniem są

dwa utwory instrumentalne z użyciem

dęciaków, mianowicie "Teabag"

oraz "Gomez". Zdarzało mi się

spotkać z opiniami, że wokal Kudlowa

dla niektórych bywa irytujący.

Nie potrafię tego zupełnie zrozumieć.

Moim zdaniem jego barwa

głosu idealnie pasuje do tej stylistyki,

a umiejętności wokalnych

odmówić mu nie można. "Impact

is Imminent" nie jest płytą wybitną,

ale miłośników tego zespołu na

pewno zadowoli. Może i jest to odgrzewany

kotlet, ale taki, który

zdecydowanie nie stracił swych walorów

smakowych (4,5).

Bartek Kuczak

Askara - Lights Of Night

2021 FastBall Music

Askara to ponownie formacja ze

Szwajcarii, której muzykę określają

jako progresywny gotycki metal.

Przyznacie dość dziwne zestawienie.

Poza tym w ich muzyce odnajdziemy

gotyk, ale za to progresywnego

rocka czy metalu zbyt wiele

nie słyszę. Za to możemy odnaleźć

sporo melodyjnego death metalu

oraz coś, co można nazwać melo-

RECENZJE 171


dyjnym symfonicznym power metalem

albo takim, że gotyckim metalem.

Może właśnie ta muzyczna

różnorodność jest też powodem

dorzucenia do stylu kapeli słowa

"progressive". Ogólnie pomysł i

kreacja muzycznego świata Askara

jest nie dla mnie, praktycznie na

tej płycie nie umiem się odnaleźć.

Czasami niektóre pomysły i dźwięki

brzmią niedorzecznie. Tę moją

niechęć podsyca męski głos basisty

Elii, który growluje, skrzeczy i denerwuje.

To, co robi ten pan swoim

głosem, jest wręcz odstręczające.

Musi być coś na rzeczy, bo rzadko

tak reaguje na growl czy blackowy

skrzek. Zazwyczaj reaguje, nie moja

bajka, ale jak ktoś lubi... Niczego

nie zmienia damski wokal Myriam.

Chociaż w drugiej części płyty

mamy do czynienia z utworami

"Reprise: Harbour Lights", "Hibernation"

i "Seven Years", w których

zespół wraz z Myriam ucieka Elli

w rejony muzyczne, które dotykają

mojej wyobraźni. "Reprise: Harbour

Lights" to taka miniatura muzyczna,

bardzo filmowa i klimatyczna,

podobnie jak intro "The Birth

A Star", która akurat ma za zadanie

dać słuchaczowi oddech. Natomiast

"Hibernation" i "Seven Years"

to kompozycje utrzymane w konwencji

melodyjnego symfonicznego

power/goth metalu z panią za

mikrofonem. Urokliwe, z atmosferą

i typowe dla tej sceny i to one

bronią moje ogólne spojrzenie na

"Lights Of Night". Nie wiem, czy

produkcja tego albumu spełniła

swoje założenia. Z pewnością

Szwajcarzy są z niej zadowoleni

tak jak z muzyki. Brzmienie jest

generalnie ok. Niemniej muzyczna

wyobraźnia i talent muzyków Askara

do mnie nie trafia. Wręcz namęczyłem

się, aby przesłuchać w

całości płytę i to kilkukrotnie. Ja

już nie sięgnę po "Lights Of Night",

a przed odsłuchem następnego

albumu Niemców będę się bronił.

(2,5)

Axel Rudi Pell -Lost XXIII

2022 Steamhammer

\m/\m/

W końcu musiało do tego dojść:

niestrudzony dotąd Axel Rudi

Pell, obecny na metalowej scenie

nieprzerwanie od ponad 40 lat, a

od roku 1989 prowadzący swój

własny zespół, złapał artystyczną

zadyszkę. Można rzec, że było to

nieuniknione, bo nie da się co rokdwa

nagrywać tylko udanych albumów,

a przecież Pell regularnie

wydaje też płyty z balladami i coverami

- łącznie stworzył ich już

osiem, a do tego często publikuje

też albumy koncertowe. Nie jest to

co prawda jakiś znaczący kryzys

czy twórcza zapaść, ale jednak

"Lost XXIII" na tle poprzednich

wydawnictw "Game Of Sins",

"Knights Call" czy "Sign Of The

Times" prezentuje się znacznie słabiej.

Jak dla mnie ten album tak

naprawdę zaczyna się dopiero od

czwartego utworu, dynamicznego

"Down On The Streets"; wcześniejsze,

zwłaszcza singlowy, monotonny

i po prostu nudny "Survive"

oraz nad miarę zapożyczający się u

Rainbow "No Compromise", bardzo

rozczarowują. O kilku kolejnych

kompozycjach, na przykład

instrumentalu "The Rise Of Ankhoor"

z organowymi brzmieniami

czy "Freight Train" można z kolei

powiedzieć, że to typowy Pell:

trzymają więc poziom, ale to tylko

sprawne rzemiosło, nic więcej. Nawet

Johnny Gioeli nie zachwyca

niczym szczególnym, tak jakby dostosował

się do tego, tylko średniego,

poziomu całości. I chociaż mamy

tu kilka niezłych utworów,

zwłaszcza balladę "Fly With Me" i

majestatyczny, rozbudowany numer

tytułowy, to jednak jako całość

"Lost XXIII" jawi się jako jeden

z najsłabszych albumów gitarzysty.

(2,5)

Wojciech Chamryk

Amorphia - Arms To Death

2019 Awakening

Amorphia pochodzi z Indii, a ich

debiut "Arms To Death" został

wydany przez zespół w roku 2018.

Rok później jego ponownym wydaniem

zajęło się Awakening Records.

Zmieniono okładkę i dodano

bonus. Ogólnie zrobili dobrą robotę,

bowiem płyta trafiła do szerszego

grona, a z pewnością jest tego

warta. Ekipa z Indii gra świetny

oldschoolowy thrash metal, rozpędzony,

dziki, wściekły i pełen zaraźliwej

energii. Sekcja naparza niezmiennie

przez cały album. Ta, jakieś

zwolnienia też są... Wtóruje

jej gitara, raz po raz tnąc znakomitymi

riffami, innym razem rozdzierając

nas przenikliwym solem. Wokal

jest wrzaskliwy, acz pewną dozę

melodii też potrafi przemycić.

Nie licząc intra, płyta składa się z

dziewięciu thrashowych hymnów,

przy których można mocno nadwyrężyć

swój kark. To, co tworzy

Amorphia można porównać do takiej

specyficznej mieszanki wpływów

thrashu teutońskiego i amerykańskiego.

Takie nazwy jak Sodom,

Accuser, Kreator, Slayer,

Sacrifice, Dark Angel powinny

wam zdecydowanie rozjaśnić cały

problem. Jednak zapał Hindusów

oraz ich wyobraźnia i talent, pozwoliła

na przygotowanie materiału,

który zdradza ich indywidualne

cechy. Tematyka utworów znana

jest thrasherom, chodzi o wojnę i

jej wpływ na otaczający świat. Niestety

ze względu na aktualne wydarzenia

zbyt mocno mnie dotykają.

Na początku wspominałem o bonusie.

Jest nim kawałek "Master Of

Death". W kwestii muzycznej nie

odbiega od pozostałych kompozycji,

jednak brzmi ciut gorzej.

Właśnie, główne brzmienie jest naprawdę

w porządku, myślę, że maniaks

nie będą kręcili nosem, mimo

że całość była nagrana w Indiach.

Tym bardziej że płyta jest świetna

nie tylko pod względem muzycznym,

ale także w pod względem

wykonania. Fani oldschhol i

thrashu powinni zainteresować się

"Arms To Death", a ja zaczynam

rozglądać się za krążkiem "Merciless

Strike", który Hindusi wydali

w roku 2020. (4,7)

Ancestor - Lords Of Destyny

2018 Awakening

\m/\m/

Ancestor to thrashowa maszyna,

która powstała w Pekinie (Chiny)

w roku 2007. Niestety na swoim

koncie mają jedynie EP-kę "Age Of

Overloud" (2017) oraz album z

roku 2018, omawiany "Lords Of

Destyny". Trochę to dziwne, bo

może muzyka Ancestor nie jest

odkrywcza, ale za to bardzo solidna.

Słuchając ich płyty, mam wrażenie,

że są mocno zafascynowani

thrashem teutońskim, a najbardziej

dokonaniami Sodom. Ich kawałki

są bezpośrednie, skondensowane

i mkną bez trzymanki do

przodu. Pewnie dla tego całość,

intro i osiem kawałków mieści w

36 i pół minuty. Niemniej Chińczycy

potrafią lekko zwolnic, zamanipulować

klimatem, więc nie

tylko preferują nawalankę. Tak w

ogóle imponują mi wysoką kulturą

muzyczną. Świetna sekcja rytmiczna,

znakomite riffy, całkiem niezłe

sola i wrzaskliwy wokal. Bywa, że

niekiedy w ich muzyce słyszymy

echa technicznego grania, więc co

nieco można skojarzyć z albumami

"Cracked Brain" czy "Coma of

Souls". Jest też troszeczkę z ekstremalnych

form metalu. Tak w

ogóle, nowe pokolenia grające

thrash mają coś w sobie, że w naturalny

sposób potrafią przemycić

elementy z teutońskiego, amerykańskiego

i brazylijskiego thrashu

jednocześnie. Ot, taka przypadłość,

ale umiejętnie wykorzystana

przez młodzież. Album "Lords Of

Destyny" jest bardzo spójny, choć

składa się z różnorodnych kawałków.

Dobrze brzmi i w ogóle jest

dobry, choć pod względem tematycznym

nie odbiega od standardów

takich kapel. Fani thrashu pewnie

już znają ten krążek, ja niestety dopiero

teraz mogłem się z nim zapoznać.

Jedynie żal, że Ancestor

do tej pory nie wydal jego następcy.

(4)

\m/\m/

Arjen Lucassen's Star One -

Revel In Time

2022 InsideOut Music

Arjen Lucassen wybudował swój

świat dźwięków na konkretnych

inspiracjach, ikonach rocka i metalu

progresywnego oraz tradycyjny

hard rocka i heavy metalu. Nieraz

te inspiracje są bardzo czytelne, ale

już przyzwyczailiśmy się do tego,

tym bardziej że Arjen wplótł w nie

swoją niezwykłą wyobraźnię oraz

talent. A jego zdaje się niewyczerpalna

kreatywność, dodatkowo

upewniła nas, że cokolwiek dla nas

przygotuje, będzie to dla naszych

uszu wykwintna i ekscytującą

ucztą. Choć z drugiej strony ta

utrzymana na wysokim poziomie

muzyka i produkcja, według zasady,

co za dużo to niezdrowo, może

niektórych przytłoczyć i znudzić.

Niemniej ta opcja mnie zbytnio nie

interesuje. Star One to projekt,

który ja osobiście nazywam "kosmicznym".

Wynika to przede

wszystkim z tego, że Arjen nawiązywał

w nim do filmów science-fiction

i ogólnie kosmicznej atmosfery.

Nie inaczej jest teraz, bowiem

"Revel In Time" wydaje się inspirowany

filmami, które dotyczą pewnego

rodzaju manipulacji czasem

("Podróż w czasie", "Blade Runner"

itd.). Był to też pomysł, w którym

miała być trochę bardziej wyeksponowana

metalowa natura Arjena.

"Revel In Time" nadal idzie tym

śladem, ale zdaje się, że ogólnie

tym razem ta muzyka jawi się bardziej

jako obrazowa i filmowa. Owszem

takie podejście Lucassena

znane jest również na innych jego

wydawnictwach. Jednak ja ciągle

172

RECENZJE


uwielbiam zanurzać się w muzyczny

świat Niderlandczyka, ciągle

mnie zachwyca jego mieszanka

ciężkich riffów, zwiewnych progresywnych

przerywników, znakomitych

melodii oraz generalnie wybornych

dźwięków (te Hammondy...).

A "Revel In Time"

właśnie to gwarantuje. Nie bez

znaczenia są również kwestie wokalne.

Arjen niezmiennie przyciąga

doskonałych wokalistów, którzy

zazwyczaj odwdzięczają się swoimi

niesamowitymi partiami. Tak też

jest tym razem. Niemniej Lucassen

na "Revel In Time" poszedł o

krok dalej i do każdego utworu

przygotował wersję z innym wokalistą.

W ten sposób na obu dyskach

mamy tę samą muzykę, ale z inną

obsadą śpiewaków. Z tą samą muzyką

też do końca tak nie jest. Na

drugim dysku poszczególne kompozycje

zawierają również pewne

niuanse. Także dla cierpliwych jest

bardzo wiele szczegółów do sprawdzenia.

A w samych wokalistach

można się pogubić, jest ich więcej

niż gromadka: Brittney Slayes,

Russell Allen, Micheal Mills,

Ross Jennings, Jeff Scott Soto,

Brandon Yeagley, Joe Lynn Turner,

Will Shaw, Damian Wilson,

Dan Swanö, Marcel Singor,

Floor Jansen, Roy Khan, Marcela

Bovio, John Jaycee Cuijpers,

Alessandro Del Vecchio, Wilmer

Waarbroek, Irene Jansen, Mike

Andersson, Tony Martin, a nawet

sam Arjen Lucassen zaśpiewał

w drugiej wersji "Bridge Of Life". W

dodatku wykorzystano coś takiego

jak Hellscore Choir. Ten znakomity

chór zaśpiewał we wspaniałej,

rozbudowanej kompozycji "Lost

Children Of The Universe", w którym

główny wokal wykonuje Roy

Khan, a popisem solowym zachwyca

Steve Vai. Przy okazji, instrumentalistów

też jest sporo.

Spójrzcie na tę listę: Michael Romeo,

Timo Somers, Ron Bumblefoot

Thal, Adrian Vandenberg,

Joel Hoekstra, Jens Johansson,

Lisa Bella Donna, Joost van

den Broek, Steve Vai i Alessandro

Del Vecchio. Niemniej są oni

tylko pewną atrakcją, bowiem całość

w garści trzyma wyobraźnia i

talent Arjena Lucassena. "Revel

In Time" nie jest najlepszym dziełem

wśród wszystkich dokonań Niderlandczyka,

ale utrzymuje on je

ciągle na wysokim poziomie, dzięki

czemu trwale wzbudza u mnie zainteresowanie.

Bardzo chętnie będę

wracał do tej pozycji, zresztą jak

wszystkich innych, tylko żebym

miał na to czas. (4)

Balls Gone Wild - Stay Wild

2022 Metalville

\m/\m/

Turbo rock? OK, to nawet nieźle

brzmiące określenie, ale z zastrzeżeniem,

że AC/DC grali tak już

prawie 50 lat temu. Niemieckie

trio Balls Gone Wild oddaje hołd

swym znamienitym mentorom już

w openerze "Killing One", a i

"Hangman" (przy którym spokojnie

można nucić "Dirty Deeds Done

Dirt Cheap") czy "Plata o Plomo"

też ucieszą zwolenników ekipy

pod wodzą Angusa Younga. Dla

odmiany hałaśliwy "School On Fire"

to już pełną gębą Motörhead,

numer siarczysty i nad wyraz

dynamiczny. Coś z punkowej zadziorności

ma też w sobie "Knocked

Out", niczego pod względem energii

nie brakuje również kompozycji

tytułowej czy "Feel My Love". Barwa

głosu i wokalna maniera Vince'a

van Rotha świetnie do tych

numerów pasują, do tego frontman

Balls Gone Wild śpiewa nader

swobodnie i na dużym luzie, co jest

kolejnym atutem tego materiału.

Nie brakuje też akcentów typowo

bluesowych: spokojniejszego we

wstępie "Twist Of Fate" i bardziej

dynamicznego, spod znaku heavy/

blues rocka w dynamicznym "Masked

City". Nie od rzeczy będzie też

wspomnieć, że wiele na tej płycie

chwytliwych refrenów i zaraźliwych

wręcz melodii, by wymienić

tylko "Ready For Love" czy wspomniane

już wcześniej "Feel My Love"

i "Killing One", na poły balladowy

"Bride Of Satan" również jest niczego

sobie. (4,5)

Wojciech Chamryk

Battle Symphony - War On Earth

2022 Soman

Battle Symphony to projekt wymyślony

przez greckiego dziennikarza

i pisarza Nikosa Tzouannisa.

Spotkałem się z dwoma

określeniami dotyczącymi się tej

formacja. Pierwsze to metal opera,

a drugie to symfoniczny power metal.

Z metal operą poniekąd bym

się zgodził, bowiem album "War on

Earth" to złożona opowieść sciencefiction,

a na potrzeby opowiedzenia

tej historii zaproszono wielu

znakomitych wokalistów, m.in.

Tasosa Lazarisa (Fortress Under

Siege), Nicholasa Leptosa (Arrayan

Path, ex - Warlord), Roberto

Tiranti (Labyrinth), Daniela Heimana

(Warrior Path), Dee Theodorou

(Illusory), Juliana Küstera

(Tridentifer, Black Eden), Felepe

Del Valle (Delta, Drake) oraz wokalistki

Kate Johnson i Gulsah

Brett. Także może to kojarzyć się

z projektami Arjena Lucassena

(m.in. Ayreon) czy też Tobiasa

Sammeta (Avantasia). Natomiast

jeśli chodzi o symfoniczny power

metal to, wziąłbym go pod uwagę

jako jeden z elementów aranżacyjnych.

Jak dla mnie dla Battle Symphony

zdecydowanie ważniejsze

jest zderzenie power metalu i

heavy metalu, z dość ambitnym

podejściem, co nieraz mocno przypomina

progresywny metal. Dopiero

później wymieniłbym elementy

symfonicznego melodyjnego power

metalu czy też orkiestracje, które

wykorzystywane były jako uzupełnienie,

coś dodatkowego i uatrakcyjniającego.

Tych atrakcji na

"War on Earth" jest zdecydowanie

więcej, chociażby melodyjny power

metal w stylu europejskim, epicki

metal, hard rock, folk i muzyka orientalna,

muzyka elektroniczna,

ambiet, synth pop itd. I co najważniejsze

wszystko jest dodane z najwyższym

smakiem oraz niesamowitym

wyczuciem. Za wymyślenie i

skompilowanie dźwięków w znakomite

i bardzo ciekawe kompozycje

odpowiada wspomniany Nikosa

Tzouannisa, który jest również

głównym operatorem instrumentów

klawiszowych. Jednocześnie

wspomagają go gitarzysta Grigoris

Giarelis (Badd Kharma) oraz obsługujący

bas i perkusję Ektoras

Tsolakis (ex - Mahakala). Ten

ostatni odpowiada za miks i master

(znakomita sprawa) i ogólnie jest

producentem tej płyty. Także bardzo

ważna persona tego wydawnictwa.

Mamy też trzech gitarzystów,

którzy jako goście udzielili się

w sztandarowym utworze "Battle

Symphony", a są to Gus Drax, Helena

Kotina, Stathis Pavlantis.

Sumując, muzycznie jest bardzo

zacnie, każdy utwór to znakomity

kawałek intrygującej muzyki. Ze

względu, że to jest opowieść, to

utwory, choć bardzo różne łączą

się w jedną dźwiękowa całość, która

nie nudzi się, ani po pierwszym,

ani po drugim, trzecim i kolejnym

przesłuchaniu. Pod warunkiem że

lubi się ambitne odmiany, melodyjnego

power metalu. Także

przed Wami blisko 70. minut znakomitej

muzyki, gdzie moc perfekcyjnie

łączy się z melodią i całą

gamą emocji. Prawdopodobnie można

było się już wcześniej domyśleć,

że debiut Battle Symphony

"War on Earth" ma znakomite

brzmienie i równie dobrą produkcję.

Także album jest przykładem,

że na tej scenie także teraz

można przygotować coś, co jest

atrakcyjnie i na poziomie. (4,5)

Black Eye - Black Eye

2022 Frontiers

\m/\m/

Rzut oka na skład i wydawcę, i

wszystko jasne: Black Eye to kolejna

supergrupa wytwórni Frontiers,

złożona z czterech doświadczonych

włoskich muzyków i Brytyjczyka

Davida Readmana, wokalisty

najbardziej znanego z Pink

Cream 69 i niedawnego akcesu do

Tank. Długogrający debiut Black

Eye to tradycyjny dla lat 80. hard'

n'heavy, niekiedy jednak z wycieczkami

w inne rejony muzyczne.

Być może takie było założenie,

że każdy ma znaleźć na tej

płycie coś dla siebie, ale akurat

mnie niezbyt porywają sztampowo-powermetalowy

"When You're

Gone", podszyty nowoczesną elektroniką

"Darkest Night" czy równie

nijaki w warstwie muzycznej "Space

Travel", które na dobrą sprawę

ratuje Readman. Wokalista jest

zresztą bez dwóch zdań najsilniejszym

punktem zespołu, co potwierdza

również w świetnym openerze

"The Hurricane", równie dynamicznym

"Break The Chains"

czy finałowym, momentami lżejszym

"Time Stand Still". Nie brakuje

też utworów mocniejszych

brzmieniowo ("Don't Trust Anyone",

"Under Enemy's Fire"), a najmocniejszym

punktem płyty jest

"Midnight Sunset", zróżnicowany i

świetnie zaśpiewany numer, który

byłby ozdobą klasycznych albumów

Whitesnake z przełomu lat

70. i 80. Dlatego, chociaż nie brakuje

tu nietrafionych pomysłów,

warto dać "Black Eye" szansę, bo

to materiał na poziomie i z wokalistą

w fenomenalnej formie. (4,5)

Wojciech Chamryk

Black Swan - Generation Mind

2022 Frontiers

Chociaż "Generation Mind" powiela

sprawdzony schemat firmy

Fronitiers: znany wokalista +

sprawdzeni/równie popularni muzycy,

to jednak akurat tej płycie

warto poświęcić nieco uwagi. Nie,

nie dla nazwisk, chociaż Robin

McAuley, Reb Beach i Jeff Pilson

są obecni na metalowej scenie już

od lat 80., będąc jej niekwestiowanymi

gwiazdami, bo to po prostu

bardzo udany album. Zakorzeniony

muzycznie w ósmej dekadzie

ubiegłego wieku, melodyjny, przebojowy

i zarazem siarczysty, do tego

świetnie zaśpiewany. To ostatnie

akurat nie dziwi, bowiem Robin

McAuley wokalistą jest wyśmienitym

i do tego wciąż jest w

formie, czego nie da się niestety

RECENZJE 173


powiedzieć o wielu jego rówieśnikach-kolegach

po fachu. Dlatego

siarczysty "She Hides Behind", nieco

lżejszy "Eagles Fly" czy dla odmiany

surowszy "Crown" lśnią pełnym

blaskiem, a to tylko przykłady

pierwsze z brzegu. Trudno się przecież

nie zachwycić takim "Wicked

The Day" czy balladowym "See You

Cry", zresztą na "Generation

Mind" nie ma wypełniaczy, a do

tego ten materiał jest zwarty stylistycznie,

nikt tu nie puszcza oka

do przypadkowych słuchaczy. Dlatego

Gene Simmons czy inni sceptycy

mogą sobie powtarzać, że rock

jest martwy, jednak takie albumy

są tego nader dobitnym zaprzeczeniem.

(5)

Wojciech Chamryk

BlackBeer - Take The Freedom

2022 Pure Steel

Międzynarodowy, chociaż bazujący

we Francji, kwartet BlackBeer

debiutanckim albumem "Take The

Freedom" udowadnia, że klasyczny

hard rock i heavy metal są

wiecznie żywe i ciągle aktualne.

Następujący zaraz po mrocznym

intro "The Night Is Ready" to wręcz

esencja takiego grania, utwór mogący

być ozdobą wielu albumów

wydanych w latach 80.: surowy,

mocny, ze świetnymi partiami wokalnymi

Ivána Senciona, a do tego

rzecz ze specyficznym, rock'n'

rollowym luzem, takim amerykańskim

sznytem i zarazem znakiem

jakości. "Take The Freedom" (kłania

się Whitesnake i David Coverdale,

nie po raz ostatni zresztą) oraz

"The King Of Water" niczym mu

nie ustępują, ale ten drugi utwór

zaskakuje. Owszem, organy były

już słyszalne w "Intro", ale tu cały

numer brzmi niczym wyjęty z lat

70., łącząc hard rocka z mocnym,

rockowo podanym bluesem. Następna

w kolejności ballada "The Gift"

również ma bluesowe konotacje,

ale później BlackBeer uderzają już

zdecydowanie mocniej, na amerykańską,

niczym solowy Sammy

Hagar ("Now Or Never") i europejską

modłę (kojarzący się ze Scorpions

"Angel"). Końcówka płyty

wcale nie jest gorsza, a jej finał w

postaci "Hot Demon" brzmi niczym

Whitesnake na na jakichś sterydach,

zaś Iván Sencion bez kompleksów

ponownie wciela się w lidera

tej grupy. OK, może nie jest

to wszystko zbyt oryginalne, ale

zagrane na takim poziomie i z takim

serduchem, że ja "Take The

Freedom" kupuję. (4,5)

Wojciech Chamryk

Bunker 66/Hellcrash - Hell &

Sulphur

2022 Dying Victims

Formuła splitu dla takich zespołów

jak Bunker 66 i Hellcrash jest po

prostu wymarzona. Nic więc dziwnego,

że oba te włoskie zespoły pojawiały

się wcześniej na takich wydawnictwach,

a teraz połączyły

swe siły na 7" singlu, firmowanym

przez Dying Victims Productions.

Strona A należy do znacznie

bardziej doświadczonych Bunker

66, łupiących podszyty thrashem

black. "Pandemonial Storms" nie

brakuje ani dynamiki, ani melodii,

a brzmieniowa surowizna tylko

uwypukla bezkompromisowe podejście

grupy. Po przełożeniu płytki

na drugą stronę atakuje z kolei

Hellcrash, grupa hołdująca black/

speed metalowi w najbardziej tradycyjnej

postaci. "Hell Breaks

Loose" nie zaskoczy niczym fanów

znających długogrający debiut

"Krvcifix Invertör" Hellraisera i

spółki; jeśli ktoś go nie słyszał to

może uwierzyć na słowo, że Hellcrash

są godnymi sukcesorami Venom

i Slayer z ich wczesnych lat.

Brudny, podziemny sound, szybkie

tempo, ale też coś na kształt

melodii - słychać, że chłopaki kombinują

i warto czekać na ich kolejny

LP. (5)

Wojciech Chamryk

Cellar Stone - Rise & Fall

2022 ROAR!

W prasowej notce tradycyjne zachwyty

i zapowiedzi podbicia świata,

ale niestety, nie z czymś takim. Co

prawda drugi album Cellar Stone

jest ciekawszy od debiutanckiego,

zmiksowanie i mastering w amerykańskich

studiach też zrobiły swoje,

ale to wciąż granie co najwyżej

poprawne. Opener "Borrowed Time"

nie porywa, singlowy "Going

Under" też jest dziwnie monotonny

i bez wyrazu. Później robi się

nieco ciekawiej, szczególnie w

doom/stonerowym "War We Can

Win" z gościnnym solowym popisem

Chrisa Robertsona z Black

Stone Cherry, ale jedna jaskółka

wiosny nie czyni, bo to nie singiel,

tylko album. Jak dla mnie za dużo

też w tych utworach nowoczesnych

patentów, niezbyt pasujących do

heavy rocka, ponoć przez Cellar

Stone wykonywanego - taki

"Through My Veins" śmiało mogłaby

w połowie lat 90. nagrać Metallica.

Owszem, mroczna ballada

"Demons" jest niczego sobie, podobnie

jak czerpiące z bluesa "Storm

Is Coming" i "Run Away", ale przygodę

z nową muzyką Cellar Stone

kończę z refleksją, że są tysiące

płyt ciekawszych od "Rise & Fall" i

na takie wydawnictwa najzwyczajniej

w świecie szkoda czasu. (2)

Wojciech Chamryk

Chemicide - Common Sense

2022 RipTide

Chemicide to przedstawiciele tak

zwanej New Wave of Old School

Thrash Metal. Z jednej strony fajnie,

że młodzi ludzie, których raczej

nie było jeszcze na świecie,

gdy thrash święcił swe triumfy,

chcą go grać. Drugi aspekt jest jednak

taki, że ktoś dobrze osłuchany

w takich dźwiękach nie znajdzie

dla siebie na "Common Sense"

zbyt wiele. Oczywiście to granie na

poziomie, bo to już czwarty album,

istniejącej od 2008 roku grupy, ale

to odtwórcy, nie twórcy, trzeba

mieć tego świadomość. Kwartet ze

stolicy Kostaryki łoi jednak thrash

na amerykańską modłę nad wyraz

kompetentnie, nadrabiając brak

oryginalności wyczuwalnym od razu

entuzjazmem i ogromną energią,

co z kolei trzeba zapisać im na

plus. Większość kompozycji to

szybkie, konkretne strzały, z intensywną

pracą sekcji, siarczystymi

riffami i dynamicznym, niekiedy

szczekliwym wokalem - śpiewają

basista i gitarzysta, tak więc ich

partie są dość zróżnicowane. Szkoda,

że bębny brzmią tak syntetycznie,

bo jednak "Self-Destruct" czy

szaleńczy "It's An Action" zasługują

na coś więcej, ale to jednak znak

czasów. Wyróżnia się też najdłuższy

w tym zestawie, trwający blisko

sześć minut "Lunar Eternity", masywny

numer z licznymi przyspieszeniami

i melodyjnymi solówkami,

mrocznemu "Barred Existence"

również niczego nie brakuje. Dlatego

warto dać Chemicide szansę,

nawet jeśli nie są i nigdy nie będą

żadnymi nowatorami. (4)

Wojciech Chamryk

Chronomancy - Shadows In

Atlantis

2022 Fighter

Chronomancy to grecka ekipa,

która powstała w roku 2010. Przed

"Shadows In Atlantis" nagrali album

"Here & Now" (2014) oraz

EP-kę "Age of Chivalry" (2017).

Muzycznie to taka mieszanka melodyjnego

power metalu, heavy

metalu oraz epickiego metalu. Ten

power to głównie oldschoolowy europejski

power metal, ale muzycy

nie uciekają też od tego z początku

tego wieku. Niemniej Grecy umiejętnie

wykorzystują wpływy tradycyjnego

heavy metalu oraz epickiego

metalu, dzięki czemu "Shadows

In Atlantis" czasami słucha się naprawdę

dobrze. Poza tym muzycy

Chronomancy w swoich aranżacjach

wykorzystują akcenty symfoniki,

folku oraz metalu ekstremalnego.

Robią to głównie z wyczuciem

i smakiem. Bywają jednak

momenty, szczególnie w partiach

symfonicznych, gdzie robi się słabo.

Nie są to jakieś klawiszowe plamy,

jak to bywało we wspomnianych

kapelach z początku lat

2000, grających melodyjny symfoniczny

power metal, a po prostu

jest to kwestia przyjęcia nie najciekawszych

pomysłów aranżacyjnych.

Ciężko mi też zestawić muzykę

Chronomancy z jakimś konkretnym

zespołem, jednak ich

świat muzyczny umieściłbym

gdzieś pomiędzy Arrayan Path a

Dark Forest. Tematyka utworów

to oczywiście fikcja oparta na faktach

historycznych. Pełno w niej

bitew, kronikarstwa, starożytnych

mitologii zaklętych w światy fantazy.

Kompozycje stylowe, nawet

całkiem ciekawie wymyślone, sporo

się w nich dzieje, z wykorzystaniem

różnych muzycznych tematów

oraz zmieniających się klimatów.

Niestety nie zainteresowały

mnie one tak, jak to było parę lat

temu i to jest największy problem

tej płyty. Gdyby "Shadows In

Atlantis" wyszedł w czasie największej

popularności takiego grania,

prawdopodobnie byłby w czołówce

tej sceny, teraz muzykom Chronomancy

ciężko będzie wzbudzić

nim większe zainteresowanie. Tym

bardziej szkoda, gdyż muzycy naprawdę

świetnie odgrywają swoje

partie, nie jest to też tak "słodkie"

jak bywało, wokal śpiewa, i ogólnie

starają się, aby wszystko brzmiało

bardziej tradycyjnie i oldschoolowo.

Mimo dobrego przygotowania,

świetnego muzycznego warsztatu

oraz zaangażowania muzyków

nie potrafię odebrać "Shadows In

Atlantis" nie więcej jako bardzo

dobrego średniaka. Może Grecy

mają większe szanse u fanów mniej

osłuchanych, dla których są nowością.

Niech próbują, każdy może

mieć swoje marzenia. (3)

\m/\m/

174

RECENZJE


Circle Of Silence - Walk

Through Hell

2022 Massacre

Niemiecki Circle Of Silence gra

od 2005 roku i to chyba z powodzeniem,

bo "Walk Through Hell"

to ich czwarty studyjny album.

Grają oni solidny, dynamiczny niemiecki

power metal w stylu Brainstorm,

Grave Digger, Primal

Fear, Rage czy też Mob Rules.

Choć po prawdzie najbardziej kojarzą

mi się z Mystic Prophecy.

Także mamy do czynienia z ciekawymi

kompozycjami, naszpikowanymi

riffami i ogólnie znakomitą

pracą gitar oraz masywną i mocarną,

acz świetna technicznie sekcją

rytmiczną. Nie brak w muzyce

Circle Of Silence również melodii,

konkretnych i wpadających w

ucho. Niemcy nie unikają innego

power metalu, tego zza Oceanu, są

to głównie ozdobniki, ale bywa, że

wybrzmiewają one bardziej konkretnie,

jak w "Prisoner Of Time",

"I Am Fear" czy "At War With

Yourself". Wtedy możemy doszukiwać

się jakichś tam podobieństw

do Iced Earth, Vicious Rumors,

Savatage, Crimson Glory itd.

Niemniej najważniejsze jest to niemieckie

podejście do tematu. Przygotowane

tak, że naprawdę chce

się słuchać całej płyty. Jest jeden

moment, myślę tu o kawałku

"Triumph Over Tragedy", który

zbliża się bardziej do nurtu NWO

BHM oraz tradycyjnego heavy metalu.

Muzycy nie tylko pod względem

twórczym błyszczą, ale ich gra

na instrumentach też jest przednia.

Czuć ich nieprzeciętny warsztat,

ale nie afiszują się nim zbytnio.

Najwięcej nabiedziłem się z wokalistą.

Swoją drogą bardzo dobrym.

Nie bardzo mogłem go zestawić z

kimś mi znanym. Bywają takie

fragmenty, jak w "The Curse", gdzie

można próbować porównywać go

do Peaveya. Jednak całościowo nie

jest to. Można przymierzyć go do

Andy B. Franck, ale to zestawienie

też będzie chybione. Niemniej

to ta sama szkoła wokalistyki, czyli

znakomite rzemiosło. Sound jest

raczej współczesny, instrumenty

wybrzmiewają soczyście, wyraźnie

i czuć w nich pełnie życia. Także

Circle Of Silence i ich krążek

"Walk Through Hell" to przykład

znakomitej i solidnej niemieckiej

roboty. Szkoda, że nie do końca

docenianej przez szersze grono. (4)

\m/\m/

Cirkus Prütz - Blues Revolution

2022 Metalville

Trzeci longplay studyjny szwedzkich

blues - hard rockowców z Cirkus

Prütz wzywa wszystkich do

przyłączenia się do rewolucji.

Szybko okazuje się jednak, że nie

chodzi tu o muzyczną ani polityczną

rewolucję, lecz o to, abyśmy

do jasnej ciasnej zaczęli się wszyscy

wzajemnie szanować i sobie pomagać,

zamiast walczyć ze sobą. Temu

dążeniu ma sprzyjać dzielenie

się dobrą muzyką - niekoniecznie

odrzucającą stare wzorce i detronizujące

dawnych bohaterów, ale

graną z zapałem na miarę rewolucjonistów.

Właśnie w tej sytuacji

znakomicie sprawdziłaby się nowa

płyta Cirkus Prütz. Składa się ona

z dziesięciu zróżnicowanych kompozycji,

obficie czerpiących z tradycji

optymistycznego i pełnego

powojennej nadziei bluesa, a przy

tym pełnych świeżych, wyrazistych

i błyskawicznie przemawiających

do wyobraźni motywów. Szcze-gólnie

pozytywne wrażenie wywarły

na mnie: kunsztowne melodie kontrastujące

z obłąkańczo intensywnym

ponaglaniem do wskakiwania

w rewolucyjny ogień (utwór tytułowy);

nastrojowe klimaty pobrzmiewające

echem twórczości Erica

Burdona ("Let's Join Hands");

dziarskie, southernowe rytmy

("The Devil In Me"); szalone, zbiorowe

wydzieranie się wniebogłosy

na tle zamaszyście jazgoczącej harmonijki

ustnej ("Howl Like The

Wolf"), a także liczne, bezpośrednie

nawiązania do rock'n'rollowych

standardów, jakich nigdy za wiele,

gdyż chodzi w nich o porywającą

energię, a nie o przemyślaną strukturę

("Only Rock'N'Roll"). Jednocześnie

zespół zadbał o spójne, masywne

i współczesne brzmienie,

dzięki czemu ma potencjał trafić

również do osób mniej osłuchanych

ze staroświeckim bluesem.

Odnośnie "trafiania do odbiorców",

główny pomysłodawca liryków, basista

Jerry Prütz (układający wersy

tekstów utworów wraz z gitarzystą

i wokalistą Chrisem Carlssonem)

wykazywał od dawien dawna predyspozycje

do występowania - z

naszej pogawędki po zakończeniu

formalnej części wywiadu dowiedziałem

się, że już w latach 1992-

1994 pełnił rolę gospodarza heavy

rockowego programu Deizel, dwadzieścia

lat później prowadził poranny

program na publicznym kanale

szwedzkiego radia, w międzyczasie

pisał też dla m.in. "Close Up

Magazine", nieraz występował w

szwedzkiej telewizji publicznej, zaś

w tej chwili zajmuje się zawodowo

dziennikarstwem kulturowym oraz

redagowaniem newsów. Tym bardziej

jestem pewien, że on doskonale

wie, co robi, dbając o pozytywny

przekaz swych wydawnictw.

"Blues Revolution" może stać się

płytą towarzyszącą nam przez

dłuższy okres czasu, a może nawet

podnoszącą nas na duchu i poprawiającą

ogólne samopoczucie. Niestety,

w tym kontekście tytuły

"Headache", "Gotta Quick Drinking"

oraz "Death Knock Blues"

(tracki 7-9) wydają się w najlepszym

razie niecelowe, a raczej zaburzające

pogodną aurę. Droga do

światła widocznie musiała prowadzić

przez mroczniejszy odcinek,

aczkolwiek z czysto muzycznego

punktu widzenia, to również są

fajne kawałki - zwłaszcza może podobać

się ballada "Gotta Quick

Drinking" za gorzki i melancholijny

feeling. Mimo wszystko szkoda,

że pierwotne wezwanie do rewolucji

rozwiało się w dalszej części

LP. Odnoszę wrażenie, że ktoś

chyba dał sobie spokój, stracił parę

i odpuścił. Ewidentnie brakło konsekwencji.

Zamiast niecodziennego

konceptu tematycznego, wyszedł

luźny zbiór średnio powiązanych

ze sobą numerów, A może po prostu...

"Before I sink into the big sleep, I

want to hear the scream of the butterfly"

(The Doors, "When The Music's

Over")? (4,5)

CoverNostra - Pętla

2022 Self-Released

Sam O'Black

Śląska formacja dotrzymała słowa,

nader szybko wydając następcę debiutanckiego

minialbumu "Katharsis

dusz". "Pętla" to kolejny

krótszy materiał, złożony rzecz

jasna przede wszystkim z coverów.

Opener to "Symphony Of Destruction"

Megadeth. Ten największy

chyba przebój w dorobku Dave'a

Mustaine'a bardzo według mnie

zyskał na tym, że śpiewa go kobieta,

znana już z gościnnego udziału

na "Katharsis dusz" Jadwiga Frydrychowska,

obecnie stała już wokalistka

CoverNostra. W jej wykonaniu

"Symphony Of..." to siarczysty,

zaśpiewany z dużą energią

utwór, w dodatku znacznie czystszym,

chociaż równie ostrym, jak w

oryginale głosem. Przeróbka "Wyciągam

swoją dłoń" TSA jest równie

udana: w wersji CoverNostra

utwór zyskał na surowości, zachowano

jednak oryginalny klimat całości,

zaś partie wokalne też są niczego

sobie. Autorski utwór "Pętla"

również zyskał tu inne oblicze, ponieważ

obecna frontwoman zespołu

nagrała do niego nowe partie

wokalne - na poprzedniej płycie

śpiewał Michał Kitel. Wciąż za to

nie broni się w tym wykonaniu -

powtórzona za poprzednim wydawnictwem

- "żeńska" wersja "Ciała",

właściwie "Tak długo czekam

(Ciało)" Obywatela G.C., ale finał

w postaci "Mam dość" Lombardu z

nawiązką to rekompensuje. Warstwa

muzczyna jest mocniejsza niż

na LP "Anatomia" poznańskiej grupy,

bliższa ciężkiego rocka, zaś Jadwiga

Frydrychowska potwierdza,

że nie śpiewa gorzej od Małgorzaty

Ostrowskiej, a do do tego

ciekawie urozmaica swoje partie.

Wygląda więc na to, że mimo coverowej

orientacji CoverNostry warto

czekać na jej debiutancki album,

ale przede wszystkim należy wybrać

się na jej koncert, bowiem te

płytowe wersje to tylko jego zapowiedź.

(4)

Wojciech Chamryk

Crystal Ball - Crysteria

2022 Massacre

Cieszy mnie niezmiernie fakt, że w

2022 roku nagrywa się jeszcze takie

albumy. Mam tu na myśli płyty,

które trudno uznać za jednoznacznie

heavy metalowe, choć z

drugiej strony nie są całkowicie pozbawione

wpływów tej muzyki.

Trudno też je rozpatrywać w kategoriach

czystego hard rocka, gdyż

znajdziemy na nich sporą dawkę

elementów charakterystycznych

dla AOR, czy nawet rocka progresywnego.

Na takich albumach jak

"Crysteria" autorstwa wesołych

Szwajcarów z grupy Crystal Ball

wszystkie wspomniane powyżej

składowe są dobrane w takich proporcjach,

że tworzą całość niemal

idealną i wręcz skrojoną na miarę.

Muzyka zawarta na dwunastym

już pełnym albumie tej ekipy (im

dłużej tej płyty słucham, tym coraz

bardziej mam ochotę kiedyś jak za

małolata zarwać sobie którąś nockę

i zapoznać się dokładnie z całą ich

dyskografią) cechuje się wspaniałymi

melodiami skomponowanymi

wręcz z mistrzowskim wyczuciem,

których wartość dodatkowo uwypukla

nienaganna produkcja. Warto

też docenić niezwykły zmysł

aranżacyjny muzyków. Na tym

albumie znajdziemy oczywiście

sporą dawkę klawiszowych dźwięków,

jednak są one dobrane z wielkim

wyczuciem, przez co nie powodują

sztucznego złagodzenia

brzmienia oraz przesłodzenia go w

przesadny sposób. No właśnie, jeśli

już weszliśmy w ten temat, to jak

już wspomniałem, nie mamy do

czynienia z albumem stricte heavy

metalowym. "Crysteria" na pewno

nie jest płytą skierowaną do miło-

RECENZJE 175


śników surowego brzmienia pozbawionego

jakichkolwiek ozdobników.

Wydaje mi się, że najbardziej

docenią ją miłośnicy melodyjnego

hard rocka (i jego okolic) rodem z

lat osiemdziesiątych, który cechował

się sporą ilością przestrzeni.

Warto wspomnieć w tym miejscu

jeszcze o naprawdę pozytywnym

przesłaniu, które jest dość istotną

częścią "Crysterii". Najlepiej podsumowuje

je refren utworu "Make

My Day", który leci tak: "Life is a

song/ Since you came along/ Deciding to

stay/ Now you make my day/ I'm never

alone/ Whenever I'm home/ So happy to

say/ That you make my day".

Banalne? Pewnie tak. Sami jednak

przyznacie, że tego typu formuła

jakiś swój urok posiada, czyż nie?

Koniec końców twórczość Crystal

Ball spokojnie powinna pogodzić

fanów Iron Maiden i Scorpions z

tymi, którzy są zasłuchani we

wszelakie Survivory, Foreignery i

inne Loverboye (są jeszcze w ogóle

tacy osobnicy?). Myślę w dodatku,

że coś dla siebie znajdą tu miłośnicy

takich kapel, jak Stratovarius

czy Sonata Arctica. (5)

Bartek Kuczak

Darian And Friends - Lost Horizons

2022 Cruz Del Sur Music

Dario Beretta nie jest jakoś szczególnie

znanym gitarzystą, ale wytrawni

fani power metalu kojarzą

go z grup Drakkar i Crimson Dawn.

Na solowym albumie "Lost

Horizons" włoski muzyk dzieli się

z nami swą fascynacją klasycznym

hard rockiem i tradycyjnym heavy

metalem, prezentując aż 11 utworów

utrzymanych w stylistyce lat

70. i 80. Do ich nagrania zaprosił

mnóstwo gości, głównie z włoskich

zespołów, ale nie tylko. I tak wokalnie

udzielają się choćby Roberto

Tiranti (Labyrinth), Giorgia

Colleluori (Sinner), Davide Moras

(Elvenking) czy Anders Engberg

(Sorcerer), inni gitarzyści to

na przykład Simone Mularoni

(DGM), Kristian Niemann (Sorcerer,

ex Therion) i Francesco

Marras (Tygers Of Pan Tang),

wśród basistów i perkusistów również

nie brakuje znanych muzyków.

Efekt końcowy to bardzo

udany album. Kompozycja tytułowa

i orientalizujący "Reborn

Through The Fire" zachwycą więc

fanów Rainbow z ery Ronnie Jamesa

Dio, "The Things I Want To

Be" trafi do zwolenników Thin

Lizzy, a mocarny opener "On The

Run" czy "Stand Or Fall" po prostu

do wielbicieli hard rocka jako

takiego. Nie brakuje tu też udanych

kompozycji czerpiących z

patetycznego, stadionowego nurtu

hard'n'heavy lat 80., jak choćby

"Waiting For Godot" czy "Mistreated

World". Trafiają się też powerowe

akcenty, na przykład w "The

End Of The Human Race", a "Do

You Remember?" to wypisz, wymaluj,

pop rock z wczesnych lat 80.

Dochodzi do tego aspekt charytatywny,

bowiem wszystkie zyski

ze sprzedaży tej płyty trafią do

AIL, włoskiej organizacji non-profit

walczącej z leukemią, warto

więc ją nabyć nie tylko dla świetnej

muzyki. (5)

Wojciech Chamryk

Dark Ages - Between Us

2022 Andromeda Relix

Progresywny rock i metal mają się

dobrze. Co chwila mamy możliwość

przesłuchania jakiejś płyty z

kolejną odsłoną tej intrygującej

muzyki. Włoskie Dark Ages zostało

założone w 1986 roku przez

gitarzystę Simone Calciolari. Jednak

bardziej stabilne czasy dla

zespołu przyszły dopiero w 2008

roku w momencie, gdy pojawiło się

rodzeństwo Angela Busato (klawisze)

i Carlo Busato (perkusja).

Kolejnym istotnym punktem w

dziejach formacji był rok 2017,

wtedy to dołączyli wokalista Roberto

Roverselli i basista Gaetano

Celotti. Dark Ages swój fonograficzny

debiut zaliczyli w roku

1991, kiedy to wydali album "Saturnalia".

Jednak działalność wydawniczą

zintensyfikowali dopiero

w latach 2000., ale ogólnie nie

spieszyło się im zbytnio w tym temacie,

bowiem "Between Us" to

dopiero piąta studyjna pozycja w

dyskografii zespołu. Muzycznie

opierają się o klasykę typu, Yes,

Genesis, Focus, UK, ale też o bardziej

współczesne kapele Spock's

Beard, Transatlantic, The Flower

Kings czy Pattern - Seeking

Animals. Czasami można usłyszeć

coś z pogranicza Styx, Kansas

oraz Saga. Ogólnie podstawa muzyki

Włochów to rock progresywny

mające dwa oblicza, bardziej

przystępne i melodyjne oraz takie

bardziej ambitne, a czasami nawet

techniczne. W dodatku dość mocno

wspiera się on na progresywnym

metalu, co od czasu do czasu

przeradza się w konkretny

sound. Kompozycje są rozbudowane,

z przeróżnymi przenikającymi

się motywami muzycznymi, o odmiennych

tempach, kontrastach i

emocjach. Na ogół muzycy Dark

Ages starają się, aby utwory były

przyjazne dla słuchaczy, ale czasami

rwą się, burzą harmonię i wytracają

ze skupienia swoich odbiorców.

Niemniej wygląda mi to na

zabieg celowy, a czasami nawet

wyrachowany. Sporo jest klawiszy,

różnej maści, ale te a la Hammondy

mocno przykuwają moją uwagę.

Usłyszymy też dość dobre partie

gitary. Po prostu instrumentaliści

nie mają się czego wstydzić. Myślę,

że "Between Us" da fanom progresywnego

rocka trochę przyjemności.

Przynajmniej podczas kilku

pierwszych przesłuchań. Niestety

im dłużej słucha się krążka, to zainteresowanie

nim powoli się ulatnia.

Trochę dziwne jest też brzmienie,

na początku instrumenty brzmią

dość soczyście, ale za kolejnym

razem wydają się bardziej suche i

jakby przesterowane. Po prostu

sound z "Between Us" nie do końca

mi pasuje. Sumując, sięgniecie

po to wydawnictwo, jakoś bardzo

Was nie powinno was rozczarować,

ale ogólnie są i na pewno będą,

płyty, których słucha się z dużo

większą satysfakcją. (3,5)

\m/\m/

Dawn Of Destiny - Of Silence

2022 ElPuerto

Dawn Of Destiny to niemiecki

pomysł na granie melodyjnego

symfonicznego power metalu z

panią za mikrofonem, który wszedł

w życie w roku 2005. "Of Silence"

to ich już ósmy studyjny album,

więc formacja ma doświadczenie

po swojej stronie. Choć Dawn Of

Destiny spokojnie można zestawiać

z symfoniczną sceną to, jednak

w podejściu do używania klawiszy i

orkiestracji zdecydowanie się różnią.

Stosowane są one w sposób

dyskretny, ledwo uchwytny. Natomiast

jak są jakieś orkiestracje to,

nie ociekają patosem i natłokiem

dźwięków, a raczej są wyważone,

stonowane i subtelne. Być może

dlatego na polu muzycznym mamy

więcej do czynienia ze wpadającym

w ucho tradycyjnym power metalem,

gdzie gitary i sekcja mocniej

może zaznaczyć swoją obecność.

Oczywiście nie jest to power w stylu

Primal Fear czy Rage, to ciągle

level melodyjnego symfonicznego,

lekko teatralnego power metalu,

choć czasami z ciut mocniejszymi

gitarami. Pojawiają się też inne

podstyle typu progresja czy gotyk.

Manierę muzyki Dawn Of Destiny

utrwala ich melodyka, którą

przede wszystkim kreuje wokalistka

Jeanette Scherff. Ma ona mocny

wyszkolony głos i ze swobodą

śpiewa swoje wysokie partie. Niemniej

bez kłopotu potrafi zaśpiewać

także bardziej rockowo, z czego

czasami korzysta. Dodatkowo

dość często wspomaga ją męski

rockowy głos, prawdopodobnie należy

on do Jensa Fabera. Taki typowy

dwugłos wykorzystywany w

wypadku podobnych zespołów.

Sporadycznie usłyszymy growl. Są

też chórki. Kompozycje nawet solidne,

nie zawsze rozbudowane,

choć trochę się w nich dzieje. Nie

brak Niemcom talentu. Ba, znalazłem

nawet wypowiedź jakiegoś

entuzjasty, że pod tym względem

(włączając w to melodie) bije na

głowę nawet uznane marki typu

Kamelot. Mimo wszystko gościu

się zagalopował... Muzycy bardziej

niż solidni, znakomicie odgrywają

swoje partie. Moją uwagę zwróciły

szczególnie partie solowe gitarzystów.

Całość brzmi też bardzo dobrze,

soczyście, klarownie i dość

mocno. Na płytę składa się trzynaście

różnorodnych, nieźle wymyślonych

i zaaranżowanych kompozycji,

czasami ciut dłuższych. W

sumie trwa ona ponad godzinę.

Niemniej po drodze nie ma jakiegoś

poczucia znużenia. Także entuzjaści

melodyjnego symfonicznego

power metalu mają za co lubić

Dawn Of Destiny i ich najnowszy

album "Of Silence". Niestety mnie

takie granie przestało bawić, potrafię

docenić poszczególne jego aspekty,

ale na tę chwilę nie jest ono

w stanie wzbudzić we mnie jakichś

wyższych emocji. (3,5)

\m/\m/

Death Dealer - Fuel Injected Suicide

Machine

2022 Street Cartel

"Conquered Lands" to wciąż świeży,

a na pewno najnowszy album

Death Dealer, a tu proszę, Ross

The Boss zaskoczył swych fanów

pierwszym krótszym materiałem

firmowanym tą nazwą. "Fuel Injected

Suicide Machine" to pięć

utworów, mocarny heavy najwyższych

lotów. Mike LePond już na

dobre zadomowił się w składzie, co

tylko wyszło nowym utworom na

zdrowie, na pokładzie jest też

rzecz jasna nadal charyzmatyczny

wokalista Sean Peck. "The Dead

Never Listen" to typowe intro, ale

już w rozpędzonym utworze tytułowym

Death Dealer potwierdzają,

że Ross miał ogromny wpływ

na styl wczesnego Manowar i

wciąż potrafi z powodzeniem takie

elementy wykorzystywać. "Freedom

Is Not A Crime" to z kolei masywny,

germański heavy, z riffem niczym

u Accept i ostrym wyżyło-

176

RECENZJE


wanym śpiewem Pecka. W "Blood

For Gasoline" za to rozpędzają się

jeszcze bardziej niż w tytułowym

openerze, by w "Invasion" zwolnić

tempo do wręcz doomowych klimatów

- jeśli to zapowiedź nowego

albumu, to szykuje się naprawdę

dobra płyta! (4)

Wojciech Chamryk

Deep Sun - Dreamland - Behind

The Shades

2022 Massacre

Festiwal melodyjnego symfonicznego

power metalu z panią za

mikrofonem ciąg dalszy. Po prostu

popyt na takie granie zdaje się nie

mieć końca. Deep Sun powstał w

2005 roku w Olten w Szwajcarii, a

"Behind The Shades" to już ich

trzeci studyjny album. Zawarty na

nim melodyjny symfoniczny power

metalu mieści wszystko, czego

oczekują fani takiego grania. Dla

mnie jest to bez różnicy, bo i tak

wszystko zlewa się mi z tym, co

kiedyś słyszałem i nie widzę w tym

żadnej różnicy. Owszem w każdej

kompozycji rządzą melodie, przebojowość,

poszczególne instrumenty

i elementy symfoniczne są odpowiednio

wyważone, w stosownych

momentach gitarzysta popisuje się

solowymi partiami, a całość prowadzi

znakomity, o nieprzeciętnej

skali, prawie operowy głos wokalistki.

W dodatku mamy pełną gamę,

przeplatających się nierzadko

intrygujących pomysłów muzycznych,

nastrojów, temp oraz emocji.

Prym wiodą instrumenty klawiszowe

oraz gitara, ale inne instrumenty

też mają swoje momenty.

Wokalnie rządzi Debora Lavagnolo,

ale bywa, że wspiera ją growl

(tak jak w "Hands In Anger") oraz

dyskretne chóry. Elementem, który

w wypadku Deep Sun robi różnice

to nieliczne, ale wyraźne etniczne

aranżacje. Ten folk to taki bardziej

fantastyczno-bardowki (jeżeli w

ogóle ktoś wie, o co chodzi). Można

to usłyszeć w tytułowej kompozycji

"Behind The Shades" czy

też w "Mitternachtstanz". Muzycy

zadbali nie, tylko aby kompozycje

były dopieszczone pod względem

budowy i aranżacji, ale także

wszystkie partie były znakomicie

odegrane. Przyszło in to pewnie z

łatwością, gdyż ich warsztat jest

naprawdę przedni. Z pewnością na

efekt miał wpływ także Frank Pitters

(współpracował m.in. z Dragony,

Edenbridge, Vision Of Atlantis),

który wyprodukował, zmiksował

i zmasterował ten album. Fani

takich brzmień z pewnością zapamiętają

"Behind The Shades", będą

wsłuchiwać się w poszczególne

kompozycje oraz zachwycać się poszczególnymi

błyskotliwymi pomysłami,

zagraniem instrumentalistów

czy też wokalem Debory. Dla

mnie jest to wydawnictwo jedno z

wielu i nic więcej. I powiem wam

szczerze, że zaczynam się martwić,

aby taki syndrom nie dopadł tradycyjnego

heavy metalu czy też progresywnego

metalu. Niestety liczba

produkcji z tej sceny źle wróży. (3)

Defiatory - Apokalyps

2022 Black Lion

\m/\m/

Nie dość, że pandemia dała tym

szwedzkim thrashers czas na nagranie

następcy albumu "Hades

Rising" z roku 2018, to jeszcze zainspirowała

warstwę tekstową nowej

płyty. Thrash jest od początku

powstania idealnym nośnikiem takich

apokaliptycznych treści, a do

tego Defiatory zadbali o równie

urozmaiconą warstwę muzyczną.

To ostatnie zresztą zbytnio nie dziwi,

bo zespół tworzą doświadczeni

muzycy, grający ekstremalne odmiany

metalu już od 15-20 lat, więc

doświadczenie procentuje. Dodatkowo

nie ma mowy o rutynie,

"Apokalyps" brzmi bowiem jakby

nagrało tę płytę czterech maksymalnie

wkurzonych na wszystko,

zbuntowanych młokosów. Nie ma

więc mowy o rutynie i grzeczniutkim

thrashu środka: jest surowo,

agresywnie i bardzo intensywnie,

tak jak w "Belligerent And Hostile",

"Let Them Burn" czy dwuminutowym

"No Place to Hide". Na przeciwnym

biegunie są te dłuższe, rozbudowane

kompozycje jak świetny

opener "Apocalyps" czy trwający

ponad sześć minut, zamykający

płytę "Counting Bones", potwierdzające,

że i w takim bardziej technicznym

graniu Defiatory mają

coś do powiedzenia. Nie bez znaczenia

są też umiejętnie stosowane

melodie, tak jak w "Into The Unknown"

czy "Knives", co tym korzystniej

wpływa na zróżnicowanie tej

dopracowanej płyty. (4,5)

Dianthus - Realms

2022 Deko Entertainment

Wojciech Chamryk

Dianthus to projekt amerykańskich

bliźniaczek Jessiki i Jackie

Parry. Ich muzyka często umiejscowiona

jest na progresywnej scenie,

co wzbudza u mnie ogromne

zdziwienie. Trudno tak o nich napisać

nawet sugerując się króciutkimi

instrumentalnymi utworami

"The Quest For Nessie" czy "Heart's

Ease", które oparte są na brzmieniu

pianina. Ogólnie muzyka tego duetu

to melodyjny rock/metal oparty

na nowoczesnych brzmieniach.

Utwory nie są jakieś bardzo złożone,

a raczej panie dbają o ich

bezpośredniość i melodyjność.

Wsparte jest to rozmarzonym

dziewczęcym wokalem, co przy

dość mocnych brzmieniach gitary i

sekcji bliższe jest nu metalowi, a

nie progresywnemu rockowi czy

metalowi. Oprócz melodyjności

jest też trochę klimatu. Nie ma

mowy o jakimś specjalnym technicznym

graniu. Za to można powiedzieć

o dużej kulturze w kwestii

wykonania. Po prostu na drugiej

płycie Dianthus "Realms" znajdziemy,

co najwyżej poprawnie

wykonany melodyjny nowoczesny

rock/metal ze współczesnym komercyjnym

zacięciem. Coś dla

grzecznej młodzieży, która chce w

bezpieczny sposób poczuć, jak to

jest być zbuntowanym nastolatkiem.

Coraz częściej progresywne

zespoły sięgają po nowoczesne brzmienia

i muzyczne rozwiązani tak

jak, chociażby Vanish czy Oddland.

Jednak Dianthus za nic, nie

probowałbym zaliczyć do tego grona.

Jak już wspomniałem, wykonanie

jest na poziomie. Brzmienia

typowe dla tej sceny, ale nie mogło

być inaczej gdy nad całością czuwał

Steve Evetts (The Dillinger Escape

Plan, Symphony X, Butcher

Babies itp.). Niestety taka muzyka

w ogóle na mnie nie działa, nie pozostawia

nawet cienia wrażenia w

mojej głowie. Słowem Dianthus to

w ogóle nie moja bajka... (2)

Ehfar - Nexus

2022 Wanikiya

\m/\m/

Titta Tani znany jest przede

wszystkim fanom sceny progresywnego

rocka i metalu, a także melodyjnego

power metalu. Ten wokalista

aktualnie współpracuje z

Claudio Simonetti's Goblin czy

Shining Fury, a swego czasu

współpracował m.in. z DGM.

Tych kolaboracji aktualnych i dawnych

Titta na swoim koncie ma

naprawdę wiele. Od roku 2017

prowadzi również projekt Ehfar.

Zadebiutował z nim w roku 2019

albumem "Everything Happens

For A Reason". Aktualnie promuje

drugi krążek zatytułowany "Nexus".

Współpracuje na nim z następującymi

muzykami: gitarzystą

Emiliano Tessitore (Stage of Reality,

Vinnie Moore, Mark Boals),

perkusistą Andrea Gianangeli

(ex-Dragonhammer, ex-David Reece)

oraz basistą Roberto Fasciani

(Fabio Frizzi). Dodatkowo do realizacji

tej płyty zaprosił całą masę

gości: Mark Boals (Malmsteen,

Dokken), Ivan Giannini (Vision

Divine), Giacomo Voli (Rhapsody

Of Fire), Enrico H Di Lorenzo

(Hideous Divinity), Damiano

Borgi (Stage Of Reality), Mattia

Fagiolo (White Thunder), Giorgia

Zaccagni (Pink Floyd Legend).

Muzycznie "Nexus" określiłbym

jako zbiór znakomitych dziewięciu

kompozycji utrzymanych w stylu

potężnego, monumentalnego, majestatycznego

tradycyjnego oraz

melodyjnego heavy metalu, któremu

nieobce są wycieczki w klimatyczne

rejony progresywnego metalu.

Oczywiście przeważają heavy

metalowe aspekty, ale te wyciszenia

i subtelności, podkreślane klawiszami

oraz delikatnymi gitarami

stanowią niemniej ważne cechy

muzyki Włochów. Zresztą ten nastrój

współbuduje również wokal

Taniego, który niejako określa

charakter całego projektu Ehfar.

Spośród siedmiu autorskich kompozycji

ciężko mi jest zdecydować

się na którąś z nich. Dla mnie

wszystkie są równie ciekawe i intrygujące.

Co wpisuje się w progresywne

spojrzenie na budowę albumu,

gdzie kompozycje, choć różne

to budują integralną całość. Tak

samo jest z drugim krążkiem Ehfar.

Do myślenia daje fakt, że dwa

ostatnie utwory to covery "Deadhead"

z repertuaru Devina Townsenda

oraz "Skyfall" znane niektórym

z wykonania Adele. Jednak

podane tak, że w ogóle nie ma się

wrażenia, że jest to muzyka spoza

kręgu tego zespołu. Po prostu znakomicie

domykają muzyczny przekaz

Włochów. Całość brzmi bardzo

dobrze, produkcja jest dopasowana

do tego co chciał zaprezentować

Titta Tani wraz z kolegami.

Ogólnie to świetne wydawnictwo

jest skierowane do fanów, ambitnego

heavy metalu oraz progresywnego

metalu. Ciekaw jestem, jak wielu

zdoła do niego dotrzeć, wszak

takich płyt jest cała masa. (4)

\m/\m/

Emissary - The Wretched Masquerade

2022 Self-Released

Emissary po latach wzlotów i

upadków, gdzie jedyne, co udało

im się od czasu do czasu wydać to

kilka kaset demo i minialbum

"2021 Summer Tour EP", mogą

wreszcie pochwalić się debiutanckim

albumem. Jednak z jednym

RECENZJE 177


zastrzeżeniem: "The Wretched

Masquerade" to nagrane na nowo

utwory sprzed lat, dopełnione kilkunastoma

kolejnymi numerami w

wersjach demo i koncertowych.

Ano, można i tak, dostrzegam tu

jednak zasadniczy problem, bo wydany

w roku 2022 album jest tak

naprawdę wiernym odwzorowaniem

tego, co amerykańska grupa

proponowała w pierwszej połowie

lat 90. Samym muzykom ten album

był więc pewnie bardzo potrzebny,

to samo można zapewne

powiedzieć o nielicznych fanach

Emissary, ale mój świat nic nie

stracił, ani tym bardziej nie zyskał,

bo to melodyjny hard'n'heavy jakich

wiele. Owszem, poszczególne

kompozycje są dopracowane, nieźle

brzmią, ale to cały czas kategoria

"jednym uchem wleci, drugim

wyleci". Może i takie numery jak

"Ruler Of Defiance" czy "Pine Box"

mogłyby sugerować, że warto dać

zespołowi drugą szansę, ale powtarzam:

to materiał sprzed 30 lat, tak

więc w jakiej muzycy są obecnie

formie twórczej po prostu nie mam

pojęcia - "The Wretched Masquerade"

potwierdza tylko, że pod

względem wykonawczym 4/5 dawnego

składu Emissary wciąż daje

radę. (2,5)

Wojciech Chamryk

Envy Of None - Envy Of None

2022 Kscope

W momencie, w którym otworzyłem

plik z debiutanckim albumem

Envy Of None, to pomyślałem,

że mój szef musiał się pomylić.

Przecież to zespół, w którym

grają dwaj wybitni Kanadyjscy

hard rockowcy, a muzyka którą

usłyszałem, z klasycznymi ciężkimi

brzmieniami wiele wspólnego

nie miała. Mogę sobie tylko wyobrazić,

zdziwienie jakie malowało

się na twarzach fanów starego

Rush, czy Coney Hatch, gdy do

ich uszu trafiły pierwsze dźwięki

EON. Ale czy to było zaskoczenie

pozytywne? W moim przypadku

zdecydowanie tak, i myślę, że u

wielu fanów dobrej i ciekawej muzyki

również. Płytę otwiera kawałek

"Never Said I Love You", stawiając

poprzeczkę naprawdę wysoko,

choć jedni powiedzą, że jest to

prosta "radiówka" i w prawdzie może

ma taki charakter, to jest to też

kapitalną kompozycją, dla mnie

najlepsza z nich wszystkich. Świetnie

wprowadza w klimat całego

projektu, wokal jest tajemniczy, ale

delikatny, do tego fantastyczna

melodia i podkreślające ją skromne,

ale wkomponowane w idealne

momenty partie gitarowe. Ta piosenka

żyje, ma duszę, zdecydowanie

pozwala się wczuć. Świetne

wstępy, to głównie ten aspekt sprawił,

że ta muzyka do mnie przemówiła,

intra do "Kabul Blues",

"Shadow" są niesamowite, mroczne

i dosłownie dziwne, z kolei wejściówka

do "Spy House" od razu

skojarzyła mi się z kawałkami Mike'a

Einzigera z Incubus. Warto

wspomnieć też o ostatniej kompozycji,

zatytułowanej "Western Sunset",

w pełni instrumentalny utwór,

który zdecydowanie odbiega tematem

muzycznym od reszty, został

napisany dla zmarłego dwa lata temu

Neala Pearta. Tak jak pisałem,

zaskoczenie było pozytywne, nigdy

nie podejrzewałbym starych

rockowych wyjadaczy o coś takiego,

to co słyszymy orbituje gdzieś

pomiędzy ambientem, rockiem

psychodelicznym, industrialem, a

muzyką elektroniczną. Momentami

przypomina o wspomnianym

wcześniej Incubusie, czy Depeche

Mode, by później powędrować w

kierunku Tame Impali. Jednak co

najważniejsze brzmi naprawdę

świeżo "to naprawdę jest coś nowego"

od początku tak o EON myślałem

i tego zdania się dalej trzymam.

Ten projekt jest zderzeniem

młodości Mayah, z doświadczeniem

Alex'a i Andy'ego, pisanie tego

materiału musiało sprawiać wrażenie

odkrywania nowej, wcześniej

niepoznanej ziemi dla obydwu ze

stron; i moim zdaniem, ryzyko się

opłaciło. Oczywiście, jestem w stanie

zrozumieć, narzekających fanów,

którzy chcieli ostrych riffów i

skomplikowanych solówek Alex'a,

bo mi też tego momentami ich brakowało,

ale należy zrozumieć to, że

to nie jest to ani Rush, ani Coney

Hatch, to jest coś zupełnie nowego,

i nazywa się Envy Of None.

Docenić tych muzyków za ich kreatywność

i odwagę. Czasem trzeba

otworzyć się na coś nowego i dać

tej płycie szanse, bo wystarczy kilka

sekund i wciągnie nas bezpowrotnie

oraz przeniesie do zupełnie

innego świata, bo w budowaniu

nastroju, jest specjalistką. (6)

Evil - Book Of Evil

2022 From The Vaults

Szymon Tryk

Powrotny album "Shoot The Messenger"

niezbyt im się udał, ale to

nie była do końca płyta Evil, lecz

solowy projekt Freddiego Pedersena,

nagrany z udziałem wokalisty

Artillery Sorena Nico Adamsena.

Grupa wróciła niedawno w

pełnym składzie i "Book Of Evil"

bije poprzedniczkę na głowę - wielka

szkoda, że ten album nie ukazał

się w 1985 roku, bo wtedy Duńczycy

na pewno nie byliby postrzegani

wyłącznie przez pryzmat kultowego,

ale jednak cieszącego się

uznaniem garstki fanów, MLP

"Evil's Message". Świeżutki materiał

pokazuje, że bardzo odmłodzony

skład Evil wciąż ma potencjał,

proponując surowy, siarczysty

heavy niczym z pierwszej połowy

lat 80. Przeważają tu szybkie, dynamiczne

utwory, z "Evil Never

Dies" i "Beyond Mind Control" na

czele. Do kompletu nie brakuje też

mocarnych, iście doomowych walców

("Divine Conspiracy", chwilami

orientalizujący "King Of The

Undead") a i patetyczna ballada

"Book Of Evil" też jest niczego sobie.

Zespół puszcza też oko do dawnych

fanów w "Evil's Message",

całość dzięki Tue Madsenowi nie

brzmi niczym muzealne wykopalisko,

a nowy frontman Martin

Steene (Iron Fire, ex Force Of

Evil) potwierdza, że jest jednym z

najlepszych wokalistów obecnej

sceny tradycyjnego metalu. I chociaż

obecnie chyba już nikt czegoś

takiego nie praktykuje, to jednak

śmiało mogę napisać: można brać

w ciemno. (5)

Wojciech Chamryk

Evilcult - At The Darkest Night

2020 Awakening

Swego czasu bardzo chciałem posłuchać

debiutu Brazylijczyków z

Evilcult. Projekt stworzyli Lucas

"From Hell" (wokal, gitara, bas) i

Blasphemer (perkusja), a w roku

2021 dołączył do nich Renato

Speedwölf (bas). Przed dużym debiutem

w roku 2018 wydali EP-kę

"Evil Forces Command", dwa lata

później wspomniany album "At

The Darkest Night". Niestety

jakoś nie było nam po drodze, aż

do tej chwili. Zawartość tej płyty

potwierdziły moje przypuszczenia,

że będzie to witalny, czarny, podszyty

siarką, staroszkolny speed/

thrash metal. Chłopaki z szaleństwem

w oczach pędzą przed siebie

od samego początku do samego

końca. Owszem czasami lekko

przystopują, ale ciągnie ich cały

czas do przodu. Może to kojarzyć

się z początkami Sodom, Destruction,

Slayer, Sarcofago czy też

Venom. Każdy dopasuje sobie według

własnego upodobania. Ciekawostką

jest to, że panowie potrafią

przemycić również elementy znane

z hard rocka, heavy metalu, a nawet

power metalu (tego niemieckiego

z lat 80.). W dodatku byli w

stanie dorzucić swoich parę groszy,

dzięki czemu brzmią wiarygodnie i

dość świeżo. Choć była taka chwila,

że zastanawiałem się, czy ta ich

wiarygodność jest prawdziwa. "At

The Darkest Night" tworzy osiem

szybkich, prostackich oraz bezpośrednich

kompozycji, które trwają

niespełna czterdzieści minut. Czyli

kawałki nie są jakieś ultrakrótkie,

ale muzycy mają na tyle talentu, że

budują je w sposób intrygujący i

zwracający uwagę słuchacza. Instrumenty

brzmią staroświecko,

brudnym i szorstkim soundem.

Oldschoolowość podkreśla również

dudniąca produkcja. Niemniej grają

z zacięciem, a nawet wigorem.

Wokal podany jest mocno w pogłosie,

raz wściekle warczy, innym

razem bulgocze, czasami zaś wysoko

zaciąga. Także reminiscencje lat

80. gwarantowane. Generalnie "At

The Darkest Night" jest mocno

spójny, z równie ciekawymi, choć

różnymi od siebie kawałkami. Pozycja

dla fanów wściekłego black

speed/thrashu. (4)

\m/\m/

Fellowship - The Saberlight

Chronicles

2022 Scarlet

Fellowship to kapela z UK, która

działa od roku 2019 i poświęciła

się graniu melodyjnego symfonicznego

power metalu. "The Saberlight

Chronicles" jest ich dużym

debiutem, wcześniej w roku 2020

wydali jedynie EP-kę "Fellowship".

Ich wersja power metalu jest mocno

rozbrykana i wesolutka, czasami

lekko stonowana, melodie słodzą

niemiłosiernie, a orkiestracje

ociekają wręcz barokową ornamentyką,

ale też anonimowymi plamami

dźwięku. Szkopuł w tym, że poczynania

Anglików można zamknąć

jednym słowem: standard. W

muzyce Fellowship znajdziemy

praktycznie wszystko to, co do tej

pory nagrano na tej scenie i to nawet

w niezłym wydaniu. Kłaniają

się wszyscy bardowie fińsko-włoscy

tego nurtu. Ba, takie gitary niekiedy

są nawet na mistrzowskim

levelu. Niestety brakuje w tym

wszystkim wiarygodności, zaangażowania,

pasji, zapalczywości, jakichkolwiek

oznak charakteru. Po

prostu brakuje jaj. Nawet nie potrafili

wykorzystać faktu, że za-

178

RECENZJE


miast wokalistki mają wokalistę,

bowiem wybrali sobie gościa, który

śpiewa lekko, rachitycznie, zwiewnie

i nijako. Po prostu gwiazda

"popiku". Za to kwestie brzmień i

produkcji można zapisać po stronie

plusów. Muzycy i współpracujące

z nimi osoby postarali się i wykonali

dobrą robotę. Oczywiście jeżeli

weźmiemy normy obowiązujące

w melodyjnym symfonicznym

power metalu. Może fani tej sceny

odnajdą coś ciekawego na "The Saberlight

Chronicles". Ja przez blisko

godziny okrutnie się nabiedziłem.

Rozumiem, ciężko wymyślić

coś ekstra w tym stylu, ale zwyczajność,

nawet dobrze brzmiąca w

obecnych czasach na niewiele się

zda. (2,5)

\m/\m/

Fer De Lance - The Hyperborean

2022 Cruz Del Sur Music

Nazwa nieco myląca, ale Fer De

Lance to nie Francuzi czy Kanadyjczycy,

lecz grupa z Chicago.

"The Hyperborean" jest jej długogrającym

debiutem, portretującym

formację w momencie znaczącej

zmiany składu, to jest zwerbowania

na stałe wokalistki Mandy

Martillo, śpiewającej już gościnnie

na EP "Colossus". Jak dla mnie jej

akces ma jak najbardziej sens, bowiem

ekstremalna maniera gitarzysty

i równocześnie wokalisty

MP sprawdziłaby się może w

utworach utrzymanych w stylistyce

wczesnych płyt Bathory, ale

do tej z czasów "Hammerheart" i

"Twilight Of The Gods" już

niezbyt pasuje. Głos Mandy, grającej

też na gitarze akustycznej,

sprawdza się jednak w numerach

takich jak "The Mariner" czy "Sirens"

idealnie, a warto podkreślić,

że są one bez wyjątku długie i rozbudowane,

z ponad 10-minutowym

utworem tytułowym na finał.

Elementy epickiego heavy/doom

metalu dopełniają tu wpływy klasycznego

hard'n'heavy z połowy lat

70., wszystko więc się zgadza, poza

tymi pasującymi tu niczym pięść

do nosa odniesieniami do symfonicznego

blacku - łoją w "Ad Bestias"

okrutnie, ale to nie ta płyta i nie ta

bajka. (4)

Fireproven - Epilogue

2022 Self-Released

Wojciech Chamryk

Może na to nie wygląda, ale Fireproven

to typowa formacja undergroundowa.

Z tego też powodu

ciężko znaleźć o nich informacje.

Wątpliwości nie rozwiewają także

dane z materiałów promocyjnych,

które przyszły do redakcji. To co

udało mi się ustalić to fakt, że

muzycy pochodzą z Finlandii.

Działają już parę ładnych latek, ale

daty rozpoczęcia ich działalności

nie ustaliłem. Do tej pory nagrali

EP-kę "Omnipresence" (2013),

duży debiut "Future Diary"

(2018) oraz omawiany nowy studyjny

album "Epilogue" (2022).

W pierwszej fazie działali jako stricte

męski kwintet, w okolicach debiutanckiego

albumu grali już jako

kwartet, aby za chwilę kontynuować

karierę jako kwintet, ale z

kobietą jako frontmanką. Oczywiście

mogą wkraść się jakieś nieścisłości,

bowiem moja interpretacja

niektórych informacji mogła być

błędna. Natomiast we wszystkich

źródłach podają, że Fireproven to

zespół ze sceny progresywnego metalu,

z czym nie bardzo się zgadam.

Przede wszystkim podstawą

na "Epilogue" są fragmenty, które

swobodnie wpisują się w melodyjny

symfoniczny power metal z

paniami za mikrofonem w stylu

Within Temptation, Epica, Xandria

itd. Kolejną ważną składową

muzyki Fireproven jest melodyjny

symfoniczny black metal. Podkreślany

jest on drugim wspomagającym

męskim wokalem, który zajadle

skrzeczy. Poza tym są momenty,

gdzie pani też udanie sobie

skrzeczy. Nie mam pojęcia czy to

Sanna Solanterä, czy jakaś inna

kobieta. Fakt, że takie wokale mają

miejsce. Trzecią ważnym składnikiem

świata dźwięków Finów jest

wspominany już progresywny metal,

spojony z ambitnym power metalem.

I właśnie te trzy segmenty -

i w takiej kolejności - składają się

na całokształt muzyki sygnowany

nazwą Fireproven. Trzeba mieć

sporo wyobraźni oraz jeszcze więcej

talentu, aby tak różne gatunki

scalić w całość. Fińscy muzycy mogą

się tym szczycić, w dodatku potrafią

skonstruować tak kompozycje,

że jest czego słuchać. Finowie

sprawdzają się w każdym momencie

przy okazji mocnych i dynamicznych

fragmentów, ale także w

tych wyciszonych, klimatycznych i

nastrojowych. Naprawdę mają znakomite

pomysły na tematy muzyczne,

melodie, aranżacje, kontrasty,

klimaty itd. Każdy z dziewięciu

utworów jest bardzo dobry i

ciekawy. Poza tym muzycy zachwycają

wykonaniem. Wszystko

pracuje wręcz perfekcyjnie, a instrumenty

brzmią bardzo soczyście.

Równocześnie można zachwycać

się sekcją rytmiczną, jak i partiami

gitary. Nawet klawisze, choć

wykorzystywane w pełni są tak wypozycjonowane,

że zupełnie nie

przeszkadzają, a jak je słyszymy,

brzmią bardziej niż konkretnie.

Sanna Solanterä ma mocny głos i

śpiewa w typowy sposób znany ze

sceny melodyjnego symfonicznego

power metalu. Nie mniej nie ma w

nim operowych naleciałości oraz

nadmierną słodyczą. Skrzek jak

skrzek jest, nie znam się na tym,

więc nie mnie oceniać. W tym

miejscu wchodzimy w kwestie gustów

i upodobań. Dla mnie ani

melodyjny symfoniczny metal z

panią za mikrofonem, a tym bardziej

melodyjny symfoniczny black

metal, zbytnio nie zachwyca. Owszem

w wypadku "Epilogue" i Fireproven

zdecydowanie bardziej wyłapuję

progresywne fragmenty, ale

ogólnie nie jest to moja muzyka

pierwszego wyboru. Z tego powodu

nie dziwcie się, że traktuję propozycję

Finów jako typowe wydawnictwo

ze sceny melodyjnego i symfonicznego

metalu z panią za mikrofonem.

Na koniec taka ciekawostka,

którą przyjąłem z dużym

zaskoczeniem. Wraz z wydaniem

"Epilogue" przestaje istnieć Fireproven.

Trochę się dziwie, bo płyta

i cała otoczka jest przygotowana

bardziej niż profesjonalnie. Generalnie

formacja ma szanse, na zaistnieje

w swojej niszy. Nie mam pojęcia

o powodach takiej decyzji, ale

jedną z przyczyn może być natłok

podobnych kapeli, przez co praktycznie

nie ma szans na profesjonalne

działanie. Pozostaje jedynie pozostać

na niezwykle wysoki poziomie,

ale jako amatorzy. Nie wszystkich

na to stać. (3)

FM - Thirteen

2022 Frontiers

\m/\m/

Wydaje się, że tak niedawno poznawałem

pierwsze płyty FM, a tu

proszę, grupa wydaje właśnie album

numer 13. W sumie gdyby

nie ponad 10-letnia przerwa od połowy

lat 90. do roku 2007 to pewnie

byłoby tego więcej, ale i tak

dorobek Brytyjczyków budzi szacunek.

"Thirteen" to niewątpliwie

wydawnictwo adresowane do ściśle

określonego grona odbiorców -

dawno już minęły czasy, że taki

hard/AOR/pop rock elektryzował

miliony słuchaczy, również dzięki

stałej obecności w radiowych czy

telewizyjnych stacjach. FM jednak

nie zmieniają się i do tego, podobnie

jak Def Leppard, wciąż są w

formie, co dotyczy przede wszystkim

lidera i frontmana Steve'a

Overlanda. Dzięki temu "Thirteen"

słucha się bardzo dobrze, nawet

jeśli nie są to już czasy przełomowych

dla grupy LP's "Indiscreet"

czy "Tough It Out". Jak dla

mnie na początku płyty trochę za

bardzo przesadzili z popem, szczególnie

w "Waiting On Love", ale już

na wysokości trzeciego z kolei

"Talk Is Cheap" robi się już bardziej

bluesowo, to AOR niczym z

amerykańskich, radiowych playlist

z lat 80. Równie efektownie brzmi

"Fight Fire With Fire" z chóralnym,

przebojowym refrenem, zaś "Be

True To Yourself" jawi się niczym

krzyżówka Foreigner i The Who.

Odniesień do tego zespołu nie brakuje

też w dynamicznym "Turn

This Car Around", a do tego kilku

utworów, zwłaszcza "Love And

War", bluesującego "Long Road

Home" z organami i "Just Got Started"

nie powstydziliby się Paul

Rodgers i Bad Company. No i na

okrasę mamy tu "Every Man Needs

A Woman", jak na FM naprawdę

mocny, hardrockowy numer ze

świetną współpracą sekcji Merv

Goldsworthy/Pete Jupp, grających

razem jeszcze w Samson, w

połowie lat 80. - wyszła im ta płyta,

nie ma co i nie miałbym nic

przeciwko temu, żeby kolejna na

40-lecie zespołu była równie udana.

(5)

Wojciech Chamryk

Gauntlet Rule - The Plague

Court

2022 From The Vaults

Prawdopodobnie gitarzystę Rogga

Johanssona oraz basistę Petera

Svenssona kojarzycie ze szwedzkim

death metalem, chociaż ten

drugi grał tradycyjny heavy/ speed

już wcześniej, w ramach zespołu

Assassin's Blade (obie płyty Assassin's

Blade otrzymały pozytywne

recenzje w HMP 74 na str. 145

oraz w HMP 63 na str. 123). Tamta

kapela miała stanowić kontynuację

wokalnej kariery Jacquesa Bélangera,

czyli Kanadyjczyka śpiewającego

w Exciter pod nieobecność

Dana Beehlera. W tej chwili

jej status jest jednak niepewny,

tzn. "w pewnym sensie znajduje się

w stanie zawieszenia". Korzystając

z nadmiaru wolnego czasu, Peter

Svensson dogadał się z Roggiem

Johanssonem, że fajnie byłoby

wspólnie pograć podobną muzykę.

Tak w 2019 roku powstał Gauntlet

Rule. Wkrótce potem dołączył

do nich szwedzki wokalista w

kwiecie wieku Teddy Möller, którego

z kolei pamiętamy z dwóch

ostatnich longplay'ów Wuthering

Heights (przypomnianych w pasjonującym

wywiadzie Michała

RECENZJE 179


Mazura opublikowanym w HMP

78 na str. 186). Skład uzupełnił

perkusista Lars Demoké (bębnił

na niemal całej recenzowanej tu

płycie, ale po jej zarejestrowaniu

został zastąpiony przez Markusa

Rosenkvista) oraz (również wywodzący

się ze szwedzkiej sceny

death metalowej) gitarzysta solówkowy

Kjetil Lynghaug. Gdyby weteranów

było komuś mało, dodam,

że na wydanym w marcu bieżącego

roku debiutanckim LP Gauntlet

Rule "The Plague Court" gościnnie

zaśpiewał sam Blaze Bayley, a

także jedna z pierwszych wokalistek

w historii US power metalu,

Lorraine Gill (Taist Of Iron). Co

ciekawe, tak wybuchowej mieszance

indywidualności wyszedł całkiem

spójny materiał. Dziesięć zawartych

na nim utworów utrzymano

bowiem w jednorodnej stylistyce

potężnie podbasowanego

heavy/ speed metalu. Inicjatorzy z

pewnością wiedzieli, co konkretnie

chcą osiągnąć w studiu (zgodnie z

zasadą: masywnie i szybko), mieli

ten projekt dobrze poukładany w

głowach (skoro sprawnie go ogarnęli)

i przyłożyli się do jego skrupulatnego

dopracowania (świadczy

o tym świetnie harmonizująca szata

graficzna). W mojej opinii całość

brzmi całkiem współcześnie,

aktualnie. Zastosowano standardy

produkcji na miarę XXI wieku, zamiast

silić się na odtwarzanie old

schoolowego soundu. Najbardziej

na płycie podobają mi się wyborne

partie gitarowe (są wszędzie!), podczas

gdy wokale uważam tylko za

solidne ich uzupełnienie. Kiedy

Teddy śpiewa, jest fajnie. Ale jak

nie śpiewa, to gitary eksplodują

metalowym czadem. Natomiast

nie do końca odpowiada mi dźwięk

perkusji, bo wydaje mi się nienaturalny,

dziwny, miejscami drażniący,

tak jakby wygenerowany na

komputerze bez choćby próby imitowania

prawdziwego instrumentu.

Niemniej, poleciłbym Gauntlet

Rule jako doskonały przykład, że

twórczość zdolnych death metalowców

może podobać się słuchaczom

stroniącym od ekstremy, jeśli

ci pierwsi dojrzeją i przestawią się

na tworzenie ludzkiej muzyki. (4)

Sam O'Black

Graham Bonnet Band - Day Out

In Nowhere

2022 Frontiers

Z przykrością stwierdzam, że głos

Grahama Bonneta przemija. Niestety

słyszę, że jego barwa stała się

dojmująco szorstka, chropowata.

Nie piszę tego złośliwie. Sam Graham

Bonnet zmierzył się z dokuczliwymi

aspektami starości w

przedpremierowo opublikowanym

(w postaci wideoklipu) utworze

"Imposter". Zupełnie tak, jakby

prosił fanów o wyrozumiałość. Rozumiem,

ale mimo wszystko Klaus

Meine udowodnił ostatnio na nowym

wydawnictwie Scorpions

"Believer", że natura łaskawiej traktuje

wybrańców (bo choć Klaus

jest rówieśnikiem Grahama, to brzmi

jakby miał 54, a nie 74 lata).

Utwór "Imposter" nie wzbudził we

mnie zachwytu - ani wizualnie, ani

muzycznie. Wkrótce przekonałem

się, że cały krążek wypada zdecydowanie

mniej atrakcyjnie od poprzednich:

"The Book" (2016) i

"Meanwhile, Back In The Garage"

(2008). Uważam tak przede

wszystkim ze względu na formę

lidera, ale też z powodu jakości

melodii. Gdy Graham nazwał w

wywiadzie "Day Out In Nowhere"

graniem nowoczesnym, pomyślałem,

że jest tak nowoczesne, jak

tramwaj pomalowany jaskrawą żółtą

farbą. Ok, brzmienie jest natarczywie

współczesne, ale na szczęście

styl muzyczny oraz partie instrumentalne

niezbyt, bo słyszę w

nich brytyjską szkołę melodyjnego

hard rocka ubiegłego stulecia. Po

wspomnianej rozmowie, David

Reece (rdzenny Amerykanin, który

zasłynął zastąpieniem Udo

Dirkschenidera w Accept, choć

mógłby być bardziej ceniony za późniejsze

solowe dokonania) skomentował

wątek wielkiej flagi w

potępiającym pedofilię kawałku

"Uncle John" w następujący sposób:

"Flaga reprezentuje wolność oraz poświęcenie

tych, którzy żyli przed nami.

Każdy ma prawo z dumą wywieszać

flagę swoich krajów. To nie tylko symbolika.

Co ciekawe, widziałem niedawno

transmisję z platynowego jubileuszu

Brytyjskiej Królowej, podczas którego

dumnie powiewała brytyjska flaga, co

wydawało mi się pięknym widokiem".

Później David Reece dodał jednak:

"To, co Graham Ci powiedział o

fladze, brzmi dla mnie dziwnie, ale to

jego opinia. To, że jest Brytyjczykiem

mieszkającym w Ameryce, również wydaje

się dziwne i jak mówisz, umieszczenie

amerykańskiej flagi w piosence o

pedofilii również wydaje mi się dziwne".

Pomimo dobrych intencji, obawiam

się, że w pewnym wieku człowiek

naraża się na zwiększone ryzyko

popełniania wpadek podczas

publicznej prezencji. Orkiestrowe

outro "Suzy" też w sumie można

uznać za obciachowe, aczkolwiek

akurat do takiego trącącego myszką

podkładu Graham Bonnet zaśpiewał

inaczej - przez pierwsze

minuty czarował stonowanym głosem,

a dopiero później, gdy powrócił

do drażniącego krzyku, wszystko

się rozleciało. Jeden utwór z

"Day Out Of Nowhere" szczerze

mi się podoba. Mianowicie, "Twelve

Steps To Heaven" wyróżnia rewelacyjna

struktura kompozycji, a

także kunsztowne melodie, wyrafinowane

zmiany dynamiczne, klimatyczne

klawisze, wirtuozerskie i

doskonale dopasowane, neoklasyczne

sola gitarowe. Zwróćcie uwagę,

jak przewybornie w okolicy

3:01-3:07 zabrzmiał tam przeciągły,

wyjątkowo wysoki scream

Grahama Bonneta. Niewykluczone,

że ten jakże emocjonalny motyw

stanie się najwspanialszym

zwieńczeniem jego bądź co bądź

fenomenalnej kariery. (3)

Sam O'Black

Grave Digger - Symbol of Eternity

2022 ROAR!

Jedno trzeba ekipie Boltendahla

przyznać - nie kombinują. Czasem

odpłyną w odrobinę bogatsze aranżacje,

czasem zagrają bardzo prosto,

ale wciąć grają jak Grave Digger.

Złośliwi powiedzą, że i tematyka

jest z recyklingu, ale prawda

taka, że tematyka obierana przez

Grave Digger jest raczej wyrazem

szczerości Chrisa, niż jakiegoś wyrachowania.

Facet ma swoje pasje i

bardzo chętnie po nie sięga, pisząc

płyty. Tym bardziej, że obserwuje

w sobie pewne zmiany i widzi, że

ten sam temat można pokazać z

innej perspektywy. Tak samo jest

właśnie z "Symbol of Eternity",

który na pierwszy rzut oka okazuje

się prostym nawiązaniem do

"Knights of the Cross" z 1998

roku. Tymczasem płyta choć opiera

się o podobny koncept, obrazuje

temat z mniej historycznej, a bardziej

społecznej perspektywy. Nie

tylko templariusze ukazani są w

świetle legendy, ale też i same krucjaty

można niejako obejrzeć z obu

perspektyw (chrześcijańskiej i muzułmańskiej).

Podobny trik zastosował

Chris przy okazji poprzedniej

płyty o szkockiej tematyce.

Wyszedł z faktograficznej pułapki

naprzeciw bardziej osobistej perspektywie.

O ile jednak Grave

Digger ma zamiar definitywnie

zamknąć szkocki temat (na jubileuszowym

koncercie na Wacken), o

tyle przed tematyką krucjat jeszcze

droga wolna. Nieco gorzej jest z samą

muzyką. Muszę przyznać, że

podobnie, jak w przypadku poprzedniej

płyty, podoba mi się tylko

część kawałków. Nie dlatego, że

zespół zmienił stylistykę, ale dlatego,

że po prostu dobra jest tylko

część płyty. Polecam dynamiczny,

z surowymi jak śledź zwrotkami i

epickim refrenem "Battle Cry", hicior

"Hell is my Purgatory", "Heart

of a Warrior" z refrenem z krótkich

fraz, co zawsze było jasnym punktem

Grave Digger, czy bonus

track w postaci coveru Papakonstantinou

"Hellas, Hellas". Niewątpliwie

plusem tej płyty względem

poprzedniej jest brak "biesiadnych"

numerów w postaci "Final

Fight" czy "Lions of the Sea". Plusem

jest też sama stylistyka. Choć

znamy ją na wylot, to 100% Grave

Digger. Styl, który przez lata sobie

Niemcy wypracowali i nikt im tego

nie odmówi. "Symbol of Eternity"

stoi na barkach przynajmniej dwudziestu

poprzedniczek. (4)

Strati

Greyhawk - Call Of The Hawk

2022 Fighter Records

Nowe EP Greyhawk ma niewiele

wspólnego z Malmsteenowskim

podejściem do muzykowania, ponieważ

- w przeciwieństwie do

wcześniejszych, troszkę przekombinowanych

materiałów - tym razem

Amerykanie zaproponowali

konkretny, wyrazisty heavy rock z

duszą. Pierwszy numer "Steelbound"

brzmi tak znajomo, że potrzebowałem

przypomnieć sobie,

czy aby nie słyszałem tej samej sekcji

instrumentalnej w TSA "Wysokich

Sferach", "Jednym Kroczku" lub

w "Twoim Sumieniu" (nutki inne,

atmosfera identyczna). Nareszcie

Greyhawk ogarnął komponowanie.

Nie rzucają już przypadkowych

dźwięków na wiatr, raczej

posługują się synkopami. Nad popisywanie

się warsztatem technicznym

przedkładają zaś chwytliwość

piosenek. A jeśli już proponują

bardziej złożone solówki lub

harmonie, tutaj robią to zgrabnie i

ze smakiem. Ich najnowsze aranżacje

uznałbym za proste jak w tradycyjnym

heavy metalu, gdyby nie

odrobina "natchnionej podniosłości"

w "Demon Star" (np. zaskakujący

przerywnik z chórkiem), który

kontrastuje Rainbowowską fantastykę

z neoklasycznym wymiataniem.

Inny ich numer, "Shattered

Heart", to z kolei bezkompromisowy

old school heavy metal, taki że

po jego wysłuchaniu rozwiewają się

wątpliwości, co stanowi podstawowy

komponent prezentowanej

EPki. Tytułowy kawałek "Call Of

The Hawk" zawiera wprawdzie

okazałą, barokową partię solową,

w której ujście znajdują skłonności

muzyków do ambitniejszego grania,

ale trwa ona zaledwie dwadzieścia

trzy sekundy, czyli w sam

raz, by dodatkowo wzmocnić dynamikę,

zamiast ją osłabiać. Spięty

w klamrę charakterystycznym

groovem, najbardziej złożony

utwór "Take The Throne", również

powinien porwać wszystkich słuchaczy

ceniących prawdziwy metal.

Nad wszystkim góruje ciekawy,

180

RECENZJE


doniosły jak dzwon głos Rev'a

Taylora. PS: Greyhawk kojarzyłby

mi się odtąd jak najbardziej pozytywnie

i zacząłbym śledzić ich

dalsze poczynania, gdyby nie ten

czerwony kapturek z noworocznego

postu na ich social mediach

(facepalm). (4.5)

Heavy Metal Rock Vol. I

2022 From The Vaults

Sam O'Black

Kiedyś tego typu kompilacje były

czymś naturalnym i ukazywały się

bardzo często: lepsze i gorsze, z

materiałem premierowym albo też

doskonale znanym, z utworami

wielkich gwiazd, ale też debiutantów

czy podziemnych zespołów,

dla których nierzadko był to jedyny

płytowy dowód ich istnienia.

W obecnych streamingowych czasach

takie wydawnictwo to coś na

kształt sensacji, a do tego ekskluzywna

edycja dla kolekcjonerów,

bo słuchacze użytkowi już nie kupują

fizycznych nośników. Wydawca

zachęca, że utwory, starsze i

nowsze, Witch Cross, Atro City,

Meridian, Steel Inferno, Pectora,

Street Fighter czy Anoxia nie były

dotąd publikowane na winylu,

albo są premierowe. Fakt, to niezły

haczyk dla płytowych maniaków,

tym bardziej, że to rzeczywiście

konkretne numery, ze wskazaniem

na "Metal Detector" Witch Cross,

"Succubus" Steel Inferno i "Queen

Of The Night" Street Fighter, w

którym śpiewa Rasmus Bom Andersen

z Diamond Head. Metal

Cross, Evil i Alien Force to z kolei

zespoły, które wydały niedawno

w barwach From The Vaults albumy

i reprezentatywne utwory z

nich pochodzące również mamy na

"Heavy Metal Rock Vol. I". To w

sumie całkiem ciekawy przegląd

podziemnej sceny metalowej z

Danii, od grup kompletnie nieznanych

do kultowych, jak choćby

Evil czy Wasted. I z tytułu zdaje

się sugerować, że będzie ciąg dalszy

- ciekawe czy wytwórnia zaproponuje

kolejny rzut duńskich zespołów,

czy też poszerzy krąg poszukiwań,

zahaczając choćby o sąsiednią

Szwecję, mogącą pochwalić się

jeszcze silniejszą sceną metalową?

(5)

Wojciech Chamryk

HellAndBack - A Thousand

Years

2021 Pure Steel

Na początku zaznaczę, że jestem

naprawdę wdzięczny tym pochodzącym

z Ohio debiutantom. Konkretnie

za to, że nagrali cover zespołu

Grim Reaper "See You In

Hell". Przypomnieli mi tym samym

o oryginalnych twórcach tego

numeru i zachęcili do odświeżenia

sobie dyskografii tego kultowego

dla fanów NWOBHM bandu.

Wszystko dobrze, jednak poza tą

przeróbką na debiutanckim albumie

HellAndBack znajduje się

jeszcze osiem autorskich numerów.

Co jak co, ale parę słów wypadałoby

o nich napisać, czyż nie? Sami

główni zainteresowani swą muzykę

określają jako "US power metal".

Poprzestanie jednak na tym i bezrefleksyjne

wrzucenie ich do tej

szufladki byłoby sporym uproszczeniem

i nie do końca oddawałoby

to, czym konkretnie jest twórczość

tego bandu. W muzyce tego

kwintetu nie brakuje nawiązań do

różnej maści metalu progresywnego.

Mam tu szczególnie na myśli

riffy z otwierającego album utworu

"Atomic Ascending" czy też charakterystyczną

strukturę kawałka

"Egiptian Bride". Ten płynny wstęp

tego drugiego może na słuchaczu

robić naprawdę duże wrażenie.

Oczywiście, jeżeli taki osobnik jest

odpowiednio otwarty i nie ogranicza

się zbytnio w swych muzycznych

upodobaniach. Jeśli taki jegomość

zdecyduje się sięgnąć po "A

Thousand Years", to zapewne rozbuja

go również akustyczny wstęp

do utworu tytułowego. Cały ten

kawałek jest dość mroczny, chociaż

słuchając go pierwszy raz, można

odnieść wrażenie, że owy mrok

jest na poziomie HIM. Za drugim

razem to uczucie jednak znika na

dobre. Żeby jednak nikt przypadkiem

nie pomyślał, że tu mamy tylko

melodyjki, ozdobniki, gotyckie

zawodzenia i "bujanki" różnej maści

to warto zaznaczyć, że nie obcy

chłopakom jest także thrash metal.

Zwłaszcza taki, który uprawiali (i

de facto uprawiają) ich rodacy na

przykład z Metal Church czy innego

Overkill. Ten jest tu wszechobecny,

jednak najbardziej słychać

go w "Disobeying the God". Żeby

jednak nie było tak różowo, czasem

niestety zdarza się tej kapeli

popadać w sztampę. Bo jak tu ładniej

określić riff, który słyszało się

już wcześniej jakieś tysiące razy?

Co z tego, że jest on chwytliwy, jak

uwidacznia pewne braki w pomysłowości

("Soar"). Myślę, że Hell

And Back ma w sobie pewien potencjał

i stać ich na więcej niż to,

co możemy usłyszeć na "A Thousand

Years". Nie mniej jednak lista

debiutantów, których dalszą

drogą zamierzam śledzić jest już

dość mocno nasycona. Jak się zatem

domyślacie, ta niewielka przestrzeń,

która tam została, jest zarezerwowana

tylko dla kapel naprawdę

wyjątkowych. HellAnd

Back pomimo całego szacunku,

jakich do nich mam, do takowych

się nie wlicza. Uważam jednak, że

mimo tego mojego marudzenia

warto jednak dać "A Thousand

Years" szansę. Nawet jeśli miałoby

się to skończyć na tylko jednym

odsłuchu, to i tak pozytywne wrażenia

wezmą górę. Choć mam

oczywiście świadomość, że znajdą

się zapewne tacy, którzy na tym jednym

razie nie poprzestaną. I dobrze

(3,5).

Bartek Kuczak

Hellhaim - Let The Dead Not

Lose Hope

2022 Ossuary

Debiutancki album Hellhaim

"Slaves Of The Apocalypse" był

naprawdę niezły, ale najnowszym

"Let The Dead Not Lose Hope"

panowie podnieśli poprzeczkę

baaardzo wysoko. To po prostu

różnica kilku klas na korzyść nowego

materiału, i to pod każdym

względem: kompozytorskim, aranżacyjnym,

wykonawczym i brzmieniowym,

coś jak zestawienie udanego

prototypu z dopracowaną

wersją ostateczną. W dodatku nie

jest to płyta, na której będą mogli

sobie poużywać zwolennicy wszelkiej

maści statystyk, lubujący się w

wyliczaniu, ile to w danym utworze

mamy wpływów thrashu, tradycyjnego

heavy czy licho wie czego

jeszcze. Nic z tych rzeczy, bowiem

już na wcześniejszych materiałach

Hellhaim grał po prostu

heavy metal, umiejętnie dozując

elementy bardziej ekstremalne i

klasyczne, a na drugiej dużej płycie

dopracował tę formułę do perfekcji.

Przykładów nie brakuje, a co

utwór to coś nowego, nawet jeśli to

patenty z wczesnych lat 80., ponieważ

brzmią bardzo świeżo,

dzięki czemu szczególnie zyskują

"Axe To Grind" i "Hell Is Coming".

Pojawiają się też smaczki w postaci

klawiszowych czy kobiecych partii

wokalnych, ale to akurat tylko

dodatek - Mateusz Drzewicz

przeszedł na tej płycie samego siebie,

na co dowodów w "Devilin",

"Livet är stunden" czy "Metro" mamy

bez liku. Tym lepiej, że "Let

The Dead Not Lose Hope" już jest

dostępna w dwóch wersjach CD i

dwóch kasetowych z nieco odmiennymi

okładkami, a jego wokalista i

zarazem też wydawca zapowiada

do kompletu LP. (6)

Wojciech Chamryk

Hot Hell Room - Kingdom Genesis

2022 M&O Music

Hot Hell Room to francuska formacja,

która powstała w roku

2003. Uwagę zwrócili swoim trzecim

albumem "Stasis" wydanym w

roku 2020. Jednak teraz mamy do

omówienia ich najnowsze dzieło

"Kingdom Genesis". No i w sumie

jest to trudne zadanie, a to dlatego,

że dość ciężko zestawić ten zespół

z innymi. No niby dobrze i oryginalnie,

ale jednak w wypadku

Francuzów to jednak nie najlepiej.

Próbując skojarzyć tę kapelę z tymi

bardziej znanymi, najczęściej pojawiały

mi się nazwy Thin Lizzy i

Black Sabbath, co już teraz jest

dość karkołomnym połączeniem.

Natomiast z powodu wokali to na

myśl oprócz Thin Lizzy przychodziło

mi również Black Label Society,

jednak w sumie nie jest to

najlepsze porównanie. Tak jak to

wcześniejsze, te bardziej muzyczne.

Naprawdę w muzyce Hot

Hell Room znajdziemy wiele składowych,

i tak odnajdziemy melodyjnego

rocka, takiegoż hard

rocka, heavy rocka, southern

rocka, tradycyjny heavy metal, czy

nawet trochę hair metalu. Są fragmenty,

które mogą kojarzyć się z

NWOBHM, a nawet z NWOT

HM. Dodatkowo można usłyszeć

akcenty stonera, groove i epickiej

atmosfery. Także pod tym względem

jest naprawdę nieszablonowo.

Generalnie kapeli chodziło o to,

aby kawałki były konkretne, dynamiczne

i wpadały w ucho, z mocną

sekcją rytmiczną, chwytliwymi riffami

oraz ciekawymi solami. Co na

ogół muzykom Hot Hell Room się

udaje. Do tego dochodzi ciepły, ale

mocny oraz nietuzinkowy głos wokalisty,

pana Malassagne, który

odmienia całościowy przekaz artystyczny

zespołu. Utwory nigdzie

nie pędzą, acz snują się ciągle do

przodu, zgrabnie wnikając do naszej

jaźni. Ze względu na wcześniej

wymieniane składowe muzyki, wydawałoby

się, że w utworach panuje

chaos. Nic z tych rzeczy. Kawałki

są konkretne, spójne choć zróżnicowane,

każde z nich mają swoją

melodię oraz charakter. Także płyta

tworzy wrażenie przemyślanej,

zwartej i logicznej. Zdążają się też

elementy podkreślające artyzm (jeżeli

w ogóle można mówić o czymś

takim w ciężkim graniu), o których

świadczą subtelne zagrywki czy

chociażby muzyczne miniatury,

podniosłe intro "Royal (introduction)",

czy bardziej akustyczny z

elementami folku i epicką atmosferą

"Royal (interlude)". Muzycy

RECENZJE 181


Hot Hell Room zadbali też, aby

płyta brzmiała dobrze, także

"Kingdom Genesis" słucha się nieźle,

choć na kolana nie powala.

Myślę, że fani dobrego hard rocka

i okolic będą mieli satysfakcję przy

zapoznaniu zawartości tego krążka.

(3,7)

Ibridoma - Norimberga 2.0

2022, Punishment 18

\m/\m/

Zajęło mi ponad dwa tygodnie codziennego

obcowania z szóstym

longplay'em włoskiej Ibridomy, by

przejść od umiarkowanego uznania

do głębokiego zachwytu. "Norimberga

2.0" na początku nie wydaje

się szczególnie chwytliwe ani porywające,

a oglądając promocyjny

videoclip można zauważyć, że brakuje

tam radości z grania, gdyż

zespół wygląda na spięty jak staw

skroniowo-żuchwowy po wyrwaniu

siódemki. Od razu jednak słychać,

że wydawnictwo zostało wykonane

starannie, całość brzmi przejrzyście,

utwory wpisują się w styl

współczesnego heavy metalu ze

śladowymi elementami thrashu i

da się ich słuchać bez zażenowania.

W ciągu kolejnych dni często

sięgałem po tą płytę, za każdym razem

podobała mi się coraz bardziej,

a moją uwagę przykuwały

kolejne niebanalne motywy, których

wcześniej nie zauważałem.

Obecnie zaczynam doceniać, jak

głęboką satysfakcję może przynosić

słuchanie tej dojrzałej i nad

wyraz dopracowanej muzyki. Ktoś

gdzieś porównał głos Christiana

Bartolacci'ego do Tima Owensa,

ale jak dla mnie wokale w Ibridomie

są jedyne w swoim rodzaju,

niesamowicie charyzmatyczne i

natychmiast rozpoznawalne. W

barwie Christiana tkwi niezwykła

wrażliwość, lecz aby ją wychwycić,

trzeba się uważnie wsłuchać, dlatego

że on się nie popisuje, nie szpanuje

ani nie stosuje efekciarskich

tricków. Wręcz przeciwnie, muzyka

Ibridomy to efekt doskonałego

zgrania się całego zespołu w jeden

zwarty unit. Każdy muzyk wnosi w

nią bardzo wiele od siebie, ale żaden

nie wypiera pozostałych. Nie

ma tam czegoś takiego jak pojedynki

gitarowe ani dialogi różnych

instrumentalistów, a nawet jeśli są,

to w moim odczuciu brzmią jak

naturalny (niezbędny?) element

składowy kompozycji i nie wchodzą

na pierwszy plan. Na każdym

kroku można spotkać liczne ornamenty

instrumentalne (jako ciekawostkę

wskażę orientalno-zeppelinowy

bridge w "House Of Cards"

od 2:40 do 3:00) i pozornie ukryte

rozwiązania aranżacyjne, które dodatkowo

wzbudzają ochotę na ponowne

słuchanie. Najprzystępniejszym

w odbiorze utworem jest

moim zdaniem przepełnione cudownie

radosną wibracją "Coming

Home", które zostało po części zaśpiewane

w języku włoskim (podczas

gdy otwierający album kawałek

"Ti ho visto andare via" jest cały

po włosku), i które może przywodzić

na myśl klimat kawałka "Fragile"

z poprzedniego LP Ibridomy

"City Of Ruins". Z wysokim, niekiedy

wręcz przenikliwym wokalem,

kontrastuje naprawdę masywna

sekcja rytmiczna, która przetacza

się z nie mniejszym impetem,

co na wielu współczesnych płytach

thrash metalowych - tak dzieje się

np. w "Raise Your Head", czy też w

"Into The Sea". Ten drugi kawałek

w ogóle jest mocno Megadethowy,

nie tylko gitara zacina w nim

jak Mustaine na "Rust In Peace",

ale nawet Christian pokusił się w

co najmniej dwóch miejscach na

manierę rudowłosego idola. Genialna

końcówka płyty w postaci

dwóch ballad: "Where Are You

Tonight" oraz następującej bezpośrednio

po niej "Eyes Of The

Stranger" to czysta magia. Tego nie

da się opisać słowami, to trzeba posłuchać.

Czasami ludziom jest w

życiu ciężko, ale dla takich płyt jak

Ibridoma "Norimberga 2.0" warto

żyć. (5)

Sam O'Black

In Aevum Agere - Emperor of

Hell - Canto XXXIV

2021 Metal On Metal

Hasło "włoski metal" chyba każdemu

kojarzy się z radosnym,

napędzanym klawiszami power

metalem, jaki swego czasu zdominował

Europę. Jest to oczywiście

skojarzenie zasadne, ale warto

mieć na uwadze, że Włosi mają

również bardzo mocną scenę doom

metalową, której korzenie sięgają

wczesnych lat 80. Jest ona na tyle

prominentna, że nawet doczekała

się własnej biografii - "Children of

Doom" Eduardo Vitolo. Kolektyw

In Aevum Agere aż tak stary

nie jest, ale jakby nie było ma za

sobą prawie dwadzieścia lat działalności

i trzy albumy, z czego najnowszy,

któremu poświęcona jest

ta recenzja, ukazał się w listopadzie

2021 roku. Napiszę bez ogródek:

dajcie mu szansę, niezależnie

od tego, czy na co dzień słuchacie

doom metalu, "Emperor of Hell -

Canto XXXIV" zawiera bowiem

materiał nie tylko bardzo solidny,

ale przy tym trafiający w szerokie

gusta słuchaczy. Muzyka na nim

zawarta bliska jest duchowi Memento

Mori bądź Candlemass z

okresu "Chapter VI" - jest to więc

granie ciężkie i mroczne, lecz nieprzytłaczające,

chwytliwe i stroniące

od ślimaczego tempa. Czuć wyraźnie,

że Bruno Masulli, odpowiadający

tu za wszystko prócz

perkusji, równolegle prowadzi zespoły

thrash i power metalowe. Album

otwiera tytułowy "Emperor of

Hell" - to najlepszy utwór na płycie:

dynamiczny, melodyjny, ze

świetnym riffem. Po tak kapitalnym

otwarciu chce się słuchać dalej

i dalej, aż do samego końca, a

ten nie rozczarowuje. Generalnie

nieszczególnie przepadam za power

doom metalem, ale propozycja

In Aevum Agere bardzo przypadła

mi do gustu! (5)

Adam Nowakowski

In Vain - All Hope Is Gone

2021 Lady Stone

Jeżeli lubicie uwielbiacie heavy metal,

black metal, thrash i czasem

hard rock, to 6. album In Vain pod

tytułem "All Hope Is Gone" jest

krążkiem dla was. Hiszpańscy metalowcy

przygotowali 12 świerzych

kawałków, nowa płyta jest też

prawdopodobnie ostatnim wydaniem

we współpracy z Danim, czołowym

gitarzystą, który pod koniec

zeszłego roku, zmuszony był opuścić

zespół. Zaczynając od samego

wokalu, robi on wrażenie, jest naprawdę

dobry, przypomina ten

Halforda czy Dio, klasyczny

heavy metalowy, do tego ze świetnym

vibrato godnym Bruca Dickinsona.

Jest dynamiczny i ma w

sobie mase energii, kipi ekspresją,

ale wtedy, kiedy pozostaje w tej

"heavy metalowej oktawie", partie z

growlem mniej mi się podobały,

wydawały się nie potrzebne. Następni

gitary, technicznie bardzo

imponujące, roiło się tam od galopujących

thrashowych riffów, ale

przebijały się też te bardziej melodyjne,

Maidenowskie. Lead fruwał

po całym gryfie, nie omijając

żadnych progów, długie solówki,

interesujące skale i melodie oraz

pełno sweepów. Zaciekawiły mnie

częste partie tappingowe podczas

wokali, które, mogłoby się wydawać,

że wprowadziłyby chaos, lecz

w cale tak nie było. Niestety miłośnicy

wolniejszych, Gilmourowskich

solówek się tutaj nie odnajdą,

w tym również i ja, czasem

brakowało mi po prostu spokojniejszego

frazowania i feelingu.

Były odegrane zbyt idealnie. Jeżeli

chodzi o bębny, były największym

mankamentem, oczywiście imponujące

technicznie, ale zbyt thrashowe.

Kombinacja ciągłych blastów

ze stosunkowo małą ilością

przejść, momentami przyprawiała

o ból głowy, zabijał momentami

heavy metalowy wydźwięk niektórych

utworów. Dopełniający sekcję

rytmiczną bas, raczej specjalnie się

nie pokazywał, ale wykonywał

swoją prace. Nieprzewidywalny i

różnorodny, taki jest "All Hope Is

Gone", panowie bez problemu odnaleźli

by się w thrashu, progu, czy

jak pokazuje kawałek "Metal Chams"

nawet south rocku, tak, south

rocku! Zabójcza solówka nagle zamienia

się w powolną balladę, aby

po kilkudziesięciu sekundach powrócić

do elektryzującej gitary.

Płyta jest nie do przeczytania, nie

wiemy czego spodziewać się po kolejnej

frazie a co dopiero kompozycji.

Warta uwagi jest jeszcze "Kings

Of The Hill", świetny bridge i solo,

bardzo klimatyczne, iście hard

rockowe, z pewnością jedna z lepszych

partii, na płycie natomiast

otwierający riff i reszta utworu

klasycznie thrashowa. Liryką zainteresuje

"Hannibal Ad Portas", kolejna

mieszanka stylów metalowych

od progresywy przez death,

do klasycznego heavy metalu, bardzo

nastrojowa kompozycja, zatopiona

w erze starożytnego Rzymu.

Spodobać się może jeszcze "Its

Getting Dark", utwór wręcz wyciągnięty

z dyskografii Iron Maiden

(gdyby nie perkusja). In Vain,

tym albumem postawił sobie wysoko

poprzeczkę, oczywiście nie

jest to płyta bez wad, ale taka nie

istnieje. Ogromnym atutem jest

wspomniana wyżej różnorodność,

panowie sprawnie poruszają się

między najróżniejszymi gatunkami

i robią to płynnie i naprawdę dobrze.

Widać doświadczenie i wieloletni

staż. Utwory są bardzo dopracowane

i dojrzałem, każdy dźwięk

jest starannie przemyślany i

umieszczony w odpowiednim miejscu.

Krążek może przypaść do gustu

każdego fana metalu, wielbicielom

szybkiego thrashowego grania,

jak i zwolennikom klasycznego

heavy metalu, gdyż jego charakter

słychać w każdej z dwunastu kompozycji.

(4,5)

Szymon Tryk

Ireful - The Walls Of Madness

2021 Defense

W zeszłym roku Defense Records

wydali debiutancką EP-kę włoskich

thrashersów kryjących się pod

nazwą Ireful. Grają oni prosty,

bezpośredni, zadziorny, żywioło-

182

RECENZJE


Immortal Synn - Force Of Habit

2021 Self-Released

Mam trochę problemów z opisaniem

muzyki amerykańskiego Immortal

Synn, która znalazła się na

ich najnowszym albumie "Force

Of Habit". Przed samą recenzją rozejrzałem

się troszeczkę i ściągnąłem

kilka sprzecznych informacji,

które raczej nie ułatwiły mi w wyrobieniu

zdania na temat tego zespół.

W Metal Archives obok ich

nazwy widnieje styl: heavy metal.

Dziennikarze ostatnio piszący o

Immortal Synn przeważnie przypisują

ich do sceny thrash metalowej.

Natomiast ja pamiętam, co

prawda jak przez mgłę, że ich poprzedni

duży krążek "Machine

Men" to był taki heavy/thrash z jakimiś

tam wpływami Megadeth.

Także bądź tu mądry. Niemniej

słuchając kolejno kawałków z

"Force Of Habit" miałem wrażenie,

że w większość z nich przeważa

klasyczny heavy metal, być

może zbyt sztampowy, ale za to

bardzo solidny. Mimo wszystko

muzycy Immortal Synn nie zapomnieli

o thrash metalu, czy też

speed metalu tudzież o crossoverze.

W każdej kompozycji takie

elementy odnajdziemy i wybrzmiewają

one bardziej lub mniej wyraźnie.

W zasadzie thrashowym

utworem jest "Nuclear Terror", ba

wydaje się też, że jest najbardziej

konkretnym na tym krążku. Poprzedza

go miniatura, która nawiązuje

do crossoveru. Do plusów można

też zaliczyć utwór tytułowy,

który wydaje się, udanie równoważy

heavy i thrash. Reszta kawałków

opiera się o wspomniany

heavy metal, który przeplatany jest

wpływami inspirowanymi thrash

metalem. Oczywiście każda ma

swój indywidualny charakter, ale

są wśród nich dwa utwory, które

wyróżniają się i to raczej z tej nienajlepszej

strony. W "Wiskey II: The

Wrath Of Corn" wtłoczono tak

bardzo popularną ostatnio atmosferę

knajpiano-folkowo-szantowopiracką,

co do całości płyty raczej

pasuje jak pięść do nosa. Natomiast

na końcu albumu umieszczono

song "La Balada", który bardziej

przypomina radiowe rockowe

granie, w dodatku zaśpiewane po

hiszpańsku. Do pozostałych utworów

też można się przyczepić, są to

drobiazgi, ale są. Dla przykładu w

kawałkach "Fight The Prince",

"F.U.D.C." i "The Ballad Of Marvin

Heemeyer", muzycy wtłoczyli

akcenty skocznych przygrywek, co

w żaden sposób nie uczyniło ich

atrakcyjniejszymi. Ba, blok tych

kawałków jest ustawiony obok siebie,

przez co ten pomysł bardziej

drażni, niż robi dobre wrażenie.

Później ten sam patent wykorzystują

w "Satan's Tavern", ale w tym

wypadku jakoś to zabrzmiało. Niemniej

na "Force Of Habit" można

znaleźć też dobre rzeczy. Nieźle

pracują gitary, gitarzyści mają głowy

na karku i od czasu do czasu,

spod swoich palców wypuszczają

niezłe riffy, a także urozmaicone

sola. Bardzo dobrze pracuje perkusja,

perkusiście przez całą płytę towarzyszą

wyobraźnia oraz spore

umiejętności. Nowy wokalista Duel

Shape jakoś szczególnie nie wyróżnia

się na tle formacji. Szkoda,

że ma tendencje do skandowania,

co raczej kojarzy się z rap metalem.

Nie wiem, czy jest to dobre dla tego

zespołu. "Force Of Habit" brzmi

całkiem znośnie, tylko bas jest

jakiś taki rozmazany i mało konkretny.

Jedynie zyskuje przy okazji

wolniejszych fragmentów. Przynajmniej

ja tak to słyszę. Tematyka

utworów bardziej typowa dla sceny

thrash. Trochę kwestii społecznych,

politycznych, a także dotykających

życia imprezowego

heavymetalowca. Mnie zaciekawił

tekst o Marvinie Heemeyerze, co

nawet zmusiło mnie do poszukania

informacji w internecie. Nowego

albumu Immortal Synn słucha

się nieźle, ale nie sądzę, aby można

byłoby go potraktować lepiej niż

bardzo solidną produkcję. W ogóle

mam wrażenie, że ich debiutancki

album wspomniany "Machine

Men" był trochę ciekawszy.

Immortal Synn - Machine Men

2017 Self-Released

Pisząc recenzję ostatniego albumu

Immortal Synn zatytułowanego

"Force Of Habit", kołatało się w

mojej głowie, że słyszałem wcześniejszą

płytę "Machine Men". Ich

muzyka kojarzyła się mi z heavy/

thrashem, a krążek wydawał się

trochę lepszy od ostatniej produkcji

Amerykanów. Nie dawało mi

to spokoju, więc zmusiłem się, aby

odnaleźć "Machine Men" i ją ponownie

przesłuchać. No i nie jestem

pewien czy słuchałem ją kiedykolwiek,

ale od razu muzykę Immortal

Synn skojarzyłem ze sceną

heavy/thrashową, z pewnymi inspiracjami

Megadeth. Z czasem, pojawiły

się pewne wątpliwości, głównie

przy wolniejszych balladowych

fragmentach. Niemniej uważam,

że pierwsze wrażenie w tym wypadku

jest kluczowe. Utwory wydają

w miarę ciekawe. Fakt muzycy

Immortal Synn opierają się na

dawno wymyślonych patentach i

schematach, ale jak dla mnie, robią

to na tyle sympatycznie, że słucha

się tego nawet fajnie. Przede wszystkim

kawałki starają się trafić w

sedno. Nie ma jakichś od czapy

muzycznych wtrąceń, jest bezpośrednio,

czytelnie i jasno. A takie

rzeczy chyba najbardziej odpowiadają

maniakom. Bywa nawet tak,

że muzycy blisko są koncertowemu

hymnowi tak jak w wypadku kawałka

"Metal And Blood". Wokal

Chase McClellana jest głównie

wszaskliwo-krzykliwy i raczej typowy

dla takiego grania. Czasami

skanduje, ale nie wyróżnia się to

tak jak na "Force Of Habit". Wykonanie

i brzmienia są dobre, także

ogólnie album prezentuje się bardzo

solidnie. Z pewnością "Machine

Men" jest trochę lepsze od ich

ostatniego albumu "Force Of Habit".

Immortal Synn - Capitol Punishment

2019 Self-Released

Ta płytka to dla mnie zaskoczenie.

Pierwszy kawałek "No Anymore" to

w zasadzie mieszanka nowoczesnych

pulsujących odmian metalu,

nu metalu, groove, metalcore itd.

Owszem są w nim jakieś typowe

zagrywki dla tego zespołu, ale nikną

w przytłaczającym nowoczesnym

brzmieniu. W następnych

utworach "Fight Back", "Japanese

Sky" i "Extinction (M.S.T.)" to nowe

brzmienie wchodzi w symbiozę

z crossoverem. Crossover dla Immortal

Synn to żadna nowość, ale

zespół głównie wykorzystywał/ i

wykorzystuje tę formę jako dodatek

aranżacyjny do wzbogacenia

ekspresji w swojej muzyce. Teraz

jednak oddycha pełną gębą. Wokalista

w tych utworach często skanduje,

co niejako wyjaśnia czemu na

"Force Of Habit" jest sporo takich

wokali. Całe szczęście muzyka z

"Capitol Punishment" to pewien

wyskok. Panowie z Immortal

Synn nie pociągnęli tematu dalej i

oddali się totalnie oldschoolowi.

Fakt to doświadczenie też wykorzystują,

ale jako pewien akcent w

muzyce. "Capitol Punishment" to

z pewnością nie ulubiona moja pozycja

z katalogu Immortal Synn.

Immortal Synn - Barfly

2015 Self-Released

Z "Barfly" jest taki sam problem

niczym z "Force Of Habit". Te

pięć kawałków, które znalazły się

na tej EP-ce bardziej wybrzmiewają

jak tradycyjny heavy metal. Nawet

jakoś specjalnie nie ma wyraźnych

akcentów, które można byłoby

skojarzyć z thrashem czy crossoverem.

Niemniej muzycy starają

się urozmaicić swoja muzykę i tak

"Sexx Fiend" jest zagrany w wersji

post-punkowej. W "We'll Meet

Again" muzycy bawią się klimatem,

a "Throug Hell And Back" to

na wskroś balladowy kawałek. Ciekawostką

jest rozpoczynający

utwór "Whiskey", którego drugą

wersję można usłyszeć na "Force

Of Habit". W wersji pierwotnej

brzmi on lepiej, bardziej klasycznie,

choć ma również klimat

zwyklej piosenki. Ogółem "Barfly"

jako debiut fonograficzny Immortal

Synn nie brzmi jakoś imponująco.

Raczej nie można było spodziewać

się po nim cokolwiek dobrego,

po prostu standardowe

heavy metalowe granie. Na koniec

takie podsumowanie. Amerykanie

z Immortal Synn od początku

próbuje stworzyć swoja markę skacząc

z tylu na styl, co raczej nie

przynosi rezultatów, a wręcz tracą

wiarygodność. Dodatkowo przesłuchując

te cztery wydawnictwa

nie mam zbytnio wiary, aby potrafili

zmienić swój status na coś

więcej, niż przeciętna ekipa tradycyjnego

heavy/thrashu z undergroundu.

Immortal Synn - 7 Synns

2022 Self-Released

Immortal Synn niespodziewanie,

rzutem na taśmę opublikował nową

EP-kę (MLP?), "7 Synns".

Oprócz kawałka "Aegri Somnia",

na tym krążku nie ma niczego nowego.

Jest to bowiem kompilacja

rzadkich kompozycji, które powstały

w okolicach przygotowania

albumu "Force of Habit". Były one

przeważnie wersjami bonusowymi

na różnych wydaniach tej płyt. Zacznijmy

jednak od "Aegri Somnia".

Kontynuuje ona zamieszanie stylistyczne

wokół tego zespołu. Tym

razem mamy połączenie melodyjnego

europejskiego power metalu z

tym amerykańskim, w którym pojawiają

się elementy folk metalu i

żeby było śmieszniej, kawałek rozpoczyna

się orkiestracją. Niestety

nie ma w tym żadnej oryginalności,

w dodatku jest wymyślone i zagrane

bardzo sztampowo. Pozostałe

songi to takie typowe granie Immortal

Synn. Wśród nich wyróżniają

się covery, bardziej thrashowa

wersja "Let Them Eat Metal"

The Rods, próba odwzorowania

"Tired and Red" Sodom. Jest też

pieśni "La Balada" meksykańskiej

grupy Cuca, ale tą znam już z podstawowej

wersji CD. Generalnie "7

Synns" nie wnosi zupełnie niczego

nowego, a tym bardziej przełomowego

dla Immortal Synn. (-)

\m/\m/

RECENZJE 183


wy, a zarazem podany z lekkością i

melodią oldschoolowy thrash metal

w stylu amerykańskim. Pełno w

nim odniesień do wczesnych Exodus,

Testament, Hirax, Forbidden

itd. W riffach, gitarowych popisach,

pulsującym basie czy rozpędzonej,

acz dość technicznej perkusji,

wyraźnie słyszymy cytaty z

klasyków, ale Włosi z założenia

nie chcą niczego odkrywać na nowo,

wolą wykorzystać sprawdzone

rozwiązania i patenty. Jednak potrafią

zagrać to z niezłym pomysłem,

animuszem oraz energią, że

krążka słucha się niezwykle fajnie.

Myślę, że sporą rolę odgrywa tu

forma wydawnictwa, czyli EP-ka i

jej dwudziestokilkuminutowy czas

trwania. Po prostu płytka przez te

pięć kawałków nie da się znudzić.

Krążek Ireful brzmi jak większość

propozycji ze sceny NWOTM,

czyli konserwatywnie i solidnie,

słowem: dobrze. Także "The

Walls Of Madness" jest dla młodych

fanów thrashu oraz wielbicieli

jego nowej fali. Starzy załoganci

też spokojnie mogą sięgnąć

po płytkę. Nie sądzę, aby wielu nią

się zawiodło. (4)

\m/\m/

Ironflame - Where Madness

Dwells

2022 High Roller

O, tak. Ironflame to już jest heavy

metalowa marka, na której można

polegać. Chociaż objawiła się światu

zaledwie kilka lat temu (debiut

"Lightning Strikes The Crown"

ukazał się w 2017r.), to każda

spośród jej czterech dotychczasowych

płyt trzyma wysoki poziom

w ramach tradycyjnego podejścia

do gatunku. "Where Madness

Dwells" nie jest szczególnie odkrywcze

pod względem stylistycznym,

za to kontynuuje kurs obrany na

wcześniejszych longplayach, czyli

jeśli ktoś lubił dajmy na to "Blood

Red Victory" (ja nawet bardzo), to

"Where Madness Dwells" spokojnie

przypadnie takiemu słuchaczowi

do gustu. Grunt, że "Lightning

Strikes The Crown" zawiera

osiem znakomitych kawałków -

mniej epickich, bardziej zorientowanych

na riffy, z mocniej wyeksponowanym

basem, a także bardziej

osobistymi, zamiast fantastycznymi

lirykami. Przypomina mnie

to sytuację, gdy szkielet jest typowy

dla każdego lechona, a w środku

kusi świeżo upieczone adobo,

podlane sosem na bazie odrobinę

bardziej sfermentowanego octu. Aż

dziw, że niemal całość (za wyjątkiem

solówek gitarowych) została

opracowana przez tylko jedną osobę,

a mianowicie przez amerykańskiego

wokalistę, multiinstrumentalistę,

kompozytora i producenta

Andrew D'Cagna, ponieważ zazwyczaj

smaczne kąski w tak

obfitej ilości wymagają współpracy

zespołu utalentowanych fachowców.

Tu pojawia się dysonans. W

studiu Ironflame to praktycznie

projekt jednoosobowy, ewentualnie

z zaproszonymi gośćmi. Niektóre

zespoły szczycą się osiąganiem

bardzo zbliżonego brzmienia

na żywo do brzmienia z płyt. W

przypadku Ironflame byłoby to

wątpliwe, skoro na koncertach projekt

ten przeradza się w regularny,

kilkuosobowy zespół. Wynikałoby

stąd, że w studiu panuje między

zainteresowanymi stronami zupełnie

inna chemia niż na scenie, a

materiał nabiera całkiem innych

walorów dźwiękowych. Jeśli ktoś

może wybrać się na gig, to spoko,

ale w przeciwnym razie raczej nigdy

nie pozna w pełni utworów. W

tym sensie słuchanie "Where

Madness Dwells" tylko we własnym

domu skrywa w sobie wrażenie

nieodkrytej tajemnicy. Ciekawe,

w ilu notowaniach na najlepsze

płyty roku się znajdzie? Akurat

nie w moim rankingu, ale poważnie

podejrzewam, że u niektórych

fanów tak będzie. (4,5)

Sam O'Black

James LaBrie - Beautiful Shade

Of Grey

2022 InsidOut Music

Wokalista Dream Theater nie ma

ostatnio ani dobrej passy, ani tym

bardziej prasy - w sieci można bez

trudu znaleźć nagrania świadczące

o tym, że szczyty wokalnej formy

ma już dawno za sobą, a do tego

najwyraźniej zdarza mu się podpierać

w czasie koncertów playbackiem.

Jakoś dziwnie szybko posypał

mu się ten głos, bo ma przecież

raptem 59 lat, a wielu znacznie

starszym wokalistom wciąż

on dopisuje. Jest jednak jak jest i

być może swoistą formą odreagowania

przez LaBrie tego stanu

rzeczy ma być nowa płyta, zawierająca,

z jednym wyjątkiem, akustyczne,

bardzo klimatyczne kompozycje.

Przy takim delikatnym

graniu wokaliście nie grozi sforsowanie

głosu, ale nierealne wydaje

mi się powtórzenie przez niego na

żywo czyściutkich, wysokich partii

z "Devil In Drag" czy nawet tych

niższych z "Sunset Ruin". Gorzej,

że w niektórych utworach jego

głos, mimo studyjnej obróbki, jest

dziwnie zduszony ("Hit Me Like A

Brick") albo niczym szczególnym

nie porywa ("What I Missed") bądź

jest niepokojąco słaby ("Super

Nova Girl"). Porywanie się na

"Ramble On" Led Zeppelin w takiej

dyspozycji głosowej też wydaje

mi się pozbawione sensu, bo Robert

Plant, znacznie przecież starszy,

nawet teraz jest w lepszej formie

wokalnej od LaBrie. Szkoda

tylko tych niezłych, ciekawie zaaranżowanych

- gitarowe partie dopełniają

smyczki i organy - utworów,

ale akurat z tym wokalistą nie

mogło się to udać. "Devil In Drag"

trafił na ten album w dwóch wersjach,

akustycznej i elektrycznej.

Muzycznie ta mocniejsza jest

świetna, nieco progresywna w formie,

ale frontman sprawia, że nie

są to żadne odcienie szarości, ale

co najwyżej poprawności... (2)

Kenn Nardi - Trauma

2021 Divebomb

Wojciech Chamryk

Ponoć większość ludzi na świecie

doświadczyła co najmniej jednej

traumy, czyli urazu psychicznego

na skutek jakiegoś strasznego zdarzenia

zagrażającego utratę zdrowia

lub życia. Tytuł drugiej solowej

płyty Kenna Nardi'ego ma wobec

tego szczególne znaczenie, ale różnym

osobom może przywoływać

różne wspomnienia - jedne napawające

trwogą, inne przerastające

swym okrucieństwem. Bywa, że

mniej lub bardziej świadomie wypieramy

je, bo nie jesteśmy gotowi,

aby się z nimi otwarcie zmierzyć.

Konwenanse nakazują, aby się z

nich nie śmiać. A przecież to, co

wydawało nam się traumatyczne w

odległej przeszłości, dziś może być

dobrym powodem do żartów. Ktoś

wpadł w histerię z powodu łagodnych

turbulencji podczas swojego

pierwszego lotu samolotem, ja z

impetem spadłem do głębokiego

morza nie umiejąc wcale pływać (w

morskim parku rozrywki, pod pilnym

nadzorem ratownika, ale jednak),

a taksówkarzowi za czasów

PRL hamulce odmówiły posłuszeństwa

w rozpędzonym Polonezie.

Ot, trauma - jedno słowo rozpalające

emocje w nieprzewidywalnym

kierunku. Taki też jest drugi

longplay Kenna Nardi'ego. Można

go przypisać do kategorii progresywnego

metalu, choć brzmi w

sposób wymykający się progresywnym

konwenansom. Kiedyś jednym

tchem wymieniało się kapele

takie jak: Voivod, Watchtower,

Anacrusis, Coroner i Mekong

Delta, mimo że cechowały je

odmienne brzmienia. Przedstawianie

Kenna Nardi'ego jako głównego

kompozytora Anacrusis, który

przed ośmiu laty wydał trwający

bagatela 157 minut pierwszy album

solowy, a ostatnio zaproponował

jego następcę, która również w

pełnej wersji nie mieści się na jednym

dysku CD, wtrąca zagorzałych

metalowców w poważny stan:

nie ma żartów z prog thrashem.

No, z prog thrashem to nie, ale

akurat "Trauma" wypada mało

prog thrashowo. I wcale nie trwa

dłużej niż przedostatni Therion.

Podstawowa wersja, nie licząc bonusów,

mieści się na jednej płycie

kompaktowej. Nie testuje ona cierpliwości

zwolenników klasycznego

heavy czy thrashu. Nie wymaga

przedzierania się przez nadęte dłużyzny.

Co więcej, łatwo wpada w

ucho. Jest na swój sposób niepowtarzalna,

bo zrodzona z naturalnego

napływu pomysłów jednego nietuzinkowego

artysty, który sam

wszystko skomponował, zagrał na

instrumentach, zaśpiewał, wyprodukował

i niezależnie wydał. Nie

wiąże się z tą muzyką żadna pretensja,

żadna próba pozorowania

czegokolwiek, ale z drugiej strony

potrzeba pozostania wiernym utartym

schematom też nie. Pojawiło

się za to mnóstwo świetnych pomysłów,

a następnie fachowiec

przyłożył się do ich pieczołowitego

zrealizowania, nadając każdemu

detalowi dokładnie taki kształt i

formę, jakiej szczerze pragnął. Nie

miał przy tym ambicji, żeby jego

muzykę wykorzystywać do jakiejkolwiek

formy terapeutycznej,

więc w zetknięciu z osobistym wymiarem

kategorii "trauma", album

ten ma moc rozpalania emocji w

nieprzewidywalnym kierunku.

Wydaje mi się, że częścią doświadczenia

będzie chętne ponowne odtwarzanie.

Podejrzewam, że wszyscy

metalowcy otrzaskani z nie-ekstramalnymi

podgatunkami metalu

są dostatecznie gotowi, by się z

"Traumą" samodzielnie zmierzyć i

odebrać ją inaczej, niż pozostali.

(4,5)

Sam O'Black

Keops - Road To Peredition

2022 SPV

Może i w ojczystej Chorwacji Keops

jest zespołem znanym i popularnym,

ale mnie ich trzeci album

znudził i wymęczył. "Road To Peredition"

jest bowiem podręcznikową

kwintesencją tego, czego w

metalu nie znoszę, gdzie do bardziej

tradycyjnej formy dodaje się,

nierzadko na siłę, jakieś nowoczesne

czy wydumane akcenty, mające

świadczyć o szerokich horyzontach

muzyków i - przynajmniej w

184

RECENZJE


teorii - urozmaicić zawartość płyty.

Tu nie ma o tym mowy. Jest za to

niestety przysłowiowy klops, ciężko

strawna mikstura, przyrządzona

z tradycyjnych i nowoczesnych

składników. Stąd jazzująca gitara

w utworze tytułowym, progresywny

metal w "My Soul Released"

czy ciekawie zaaranżowane syntezatory

w orientalizującym "Keops",

ale te przebłyski giną w zestawieniu

z natrętną motoryką i rozwiązaniami

pod publiczkę w "Rise

Again", faktycznie traumatycznym

"Trauma" i kilku innych utworach.

Są tu też kompozycje prostsze i surowsze,

jak "When I Remember" czy

utrzymany w stylistyce lat 80.

"Cause Of You", które tylko

utwierdzają mnie w przekonaniu,

że zespół starał się złapać za ogon

kilka przysłowiowych srok jednocześnie.

Niestety nie wyszło, a jedyne

co zapamiętam z "Road To

Peredition" to fakt, że Zvonimir

Špacapan to bardzo perspektywiczny

i utalentowany wokalista. (2)

Wojciech Chamryk

KingCrown - Wake Up Call

2022 ROAR!

Swojego czasu bracia Joe i David

Amore narobili boruty w macierzystym

zespole Nightmare. Trochę

to dziwne, bo panowie parę

wiosen liczą... Oczywiście wylecieli

z Nightmare z hukiem. Niemniej

nie poddali się i zaczęli szukać

swojego miejsca na scenie m.in. w

projekcie Öblivion grając całkiem

niezłego hard rocka. Jednak ich naturalnym

środowiskiem jest i będzie

heavy/power metal, taki jaki

grali w Nightmare. Dlatego nie

dziwie się, że zainicjowali kolejny

projekt, który nazwali King

Crown. W roku 2019 wydali krążek

"A Perfect World", który zawiera

właśnie znakomity heavy power

metal. Nie inaczej jest z tegorocznym

albumem "Wake Up

Call". Zaczyna go świetna tytułowa

kompozycja prująca bez kompleksów

do przodu w obranym

przez nich stylu. Nie jest to jazda

bez trzymanki, a raczej ekscytujący

rajd pod pełną kontrolą. Tym bardziej

że muzycy perfekcyjnie przemyśleli

i zaaranżowali "Wake Up

Call". Chociażby jego wstęp oparty

jest o akustyczne gitary, a jego

temat odnajdziemy również w końcowej

fazie utworu. Do tego zabawa

atmosferą, tempami, plus epicko-maidenowskie

zaśpiewy. Nie

brakuje znakomitych partii gitar,

czy to rytmicznych, czy też solowych.

Sekcja pracuje perfekcyjnie i

z mocą. Oczywiście melodie prowadzi

znakomity mocny głos Jo

Amaro. Kolejne dwa kawałki "The

End Of The World" i "Story Of

Mankind", choć różne są równie

wyśmienite. Pierwszy ma więcej

przestrzeni, zaś drugiemu brakuje

ciutkę wigoru i animuszu, tak jak

to uczynili Francuzi w openerze.

Wraz z "Lost Foreigner" zwalniają,

ale ich muzyka staje się mocna i

majestatyczna. Natomiast z "One

With Earth" wracają do szybszego

grania i heavy/powerowej witalności.

Jednak tak jakby nie wykorzystywali

w pełni swojego potencjału

i zachowywali pewien bezpieczny

dystans, bufor. Nie wiem, czego

muzycy się obawiali, ale ta dodatkowa

moc mogłaby zaprowadzić

kapelę do perfekcji. Przynajmniej

tak to czuję. Tak też wymyślona

jest większa część pozostałych

utworów. Oczywiście każda ma coś

swojego, muzycy KingCrown nie

bardzo lubią powtarzać się czy też

popadać w nudę. I tak wspominany

"One With Earth" ma chyba

najbardziej chwytliwy refren na

płycie. "To The Sky And Back" znowu

mknie z rozwagą do przodu

przy akompaniamencie fajnych riffów.

Natomiast "The Awakening"

rozpoczyna się folkowym tematem

niczym w Led Zeppelin. Za to zamykające

album "City Lights" i

"Fire Burns Again" zachwycają typową

dla tego zespołu mieszanką

mocy i melodii, ale także ślą przesłanie,

że ten zespół i tworzący go

muzycy nie muszą niczego, nikomu

udowadniać. Po prostu bracia

Amaro zrobili to grając w Nightmare,

a KingCrown jest tego doskonałą

kontynuacją. Oprócz wymienionych

kompozycji mamy

jeszcze wyborną power metalową

balladę "Gone So Long", opartą na

znakomitych partiach fortepianu i

gitar akustycznych oraz średniaka

w postaci kawałka "A New Dawn".

Oczywiście muzyka ma odpowiednią

oprawę, instrumenty brzmią

tak, jak powinny. Jest co doceniać.

Także jak ktoś jest fanem oldschoolowego

europejskiego heavy/

power metalu podanego na miarę

współczesnych możliwości to,

śmiało powinien sięgnąć po King

Crown i ich "Wake Up Call".

Choć po prawdzie jest on troszeczkę

słabszy od ich debiutu "A

Perfect World". Jednak ja życzyłbym

sobie, aby ich kolejne wydawnictwa

były przynajmniej na takim

samym "słabszym" poziomie.

(4,7)

\m/\m/

Knight and Gallow - For Honor

and Bloodshed

2022 No Remorse Reords

Epickość weszła ostatnio w modę

wśród młodych zespołów heavy

metalowych. Czy to dobrze czy źle

- nie ma jednoznacznej odpowiedzi.

Z jednej strony tematyka

"sword and sorcery" zdominowała

już raz tę niszę, a efektem był wysyp

czegoś, co znany Wojownik

Żelaza z Ziemii Kieleckiej określił

kiedyś mianem "gej-metalu". Powstrzymajmy

się może od pejoratywnego

oceniania kogokolwiek

przez pryzmat orientacji, ale faktem

jest, że europower (bo o nim

mowa) nie był najwdzięczniejszym

ujęciem tego tematu. Z drugiej -

czerpanie z takich wzorców jak

Manilla Road czy wczesny Manowar

przynosi zazwyczaj efekty na

naprawdę dobrym poziomie. I tak

też jest w przypadku Knight and

Gallow. Młoda ekipa z Kalifornii

po dwóch zapowiedziach w postaci

singla i demówki wreszcie wydała

na świat debiutanckiego długograja.

Chłopaki wyglądają co prawda

jakby przed chwilą grali na szkolnym

"bands battle", ale nie dajmy

się zwieść pozorom. Poznał się na

nich zresztą sam Chris Papadatos

z No Remorse Records, który byle

kogo do swojej stajni nie wpuszcza.

Mamy tu więc energiczną,

młodzieńczą dawkę epickiego US

power metalu inspirowanego klasykami

w stylu wspomnianego Manowar,

z domieszką trochę agresywniejszych

przedstawicieli gatunku

typu Iced Earth, a zarazem nie pozbawionego

melodii, które mogą

budzić skojarzenia nawet z Helloween

czy wczesnym Hammerfall.

Zespół znalazł bardzo fajny balans

między melodyjnymi kompozycjami,

a odpowiednią dawką łomotu.

Bardzo dużo o albumie mówi już

otwieracz - "Men of the West" to

rasowy epik i najdłuższy numer na

płycie. Melodyjny, podniosły (kłaniają

się nawet "maidenowe" galopady)

i rozbudowany, ale przy tym

całkiem chwytliwy - tu akurat panowie

prezentują odrobinę łagodniejsze

oblicze. Później za to pojawia

się pierwszy "agresor" w postaci

mojego ulubieńca, czyli "Godless".

To już prosty i bezpośredni strzał -

mam nawet wrażenie że wokalista

Nick Chambers musiał się zasłuchać

w niektóre zaśpiewy Quorthona

(inspiracja jak najbardziej

na miejscu, biorąc pod uwagę warstwę

tekstową). W podobnym duchu

utrzymane są jeszcze np.

"God's Will" (chyba najcięższy na

całej płycie, z ciekawymi, agresywnymi

wokalami, choć jak dla

mnie trochę za bardzo powydziwiany)

i ponownie bardziej rozbudowany

zamykacz "Black Swordsman".

To kolejny z moich faworytów

- utrzymany z początku w średnim

tempie, prowadzony przez

bardzo ciężki, groov'iasty riff, a w

połowie przeradzający się dziką gonitwę

- świetne budowanie patosu,

w dobrym tego słowa znaczeniu. Z

drugiej strony, mamy też odrobinę

"melodyjniejszą" część albumu, po

której plasują się takie utwory jak

brzmiącym chyba najlżej na całej

płycie (ale to wcale nie wada!)

"Stormbringer's Call" czy świetne

"Blood of Wolves" powerowo pędzące

przez zwrotki i zwalniające

na hymniczny refren. Na koniec jednak

chcę pewną rzecz sprostować

- te powyższe laurki nie oznaczają

jeszcze niestety, że mamy do czynienia

ze złotym dzieckiem epickiego

heavy. Kompozycje wpadają w

głowę co prawda bardzo szybko, a

całości nie brakuje ikry, ale melodie

bywają troszkę naiwne (patrz:

"Lord of the Sword"). Stąd nie

umiem wskazać prawdziwie słabego

punktu płyty w postaci konkretnego

utworu, ale są pośród nich takie,

które po prostu mogą się szybko

znudzić. Co pocieszające -

Knight and Gallow to naprawdę

młoda horda, stąd wszelkie niedojrzałości

w kompozycjach idzie łatwo

usprawiedliwić. A umiejętność

zrobienia takich numerów jak

wspomniane "Black Swordsman"

rokuje baaardzo dobrze. (4)

Piotr Jakóbczyk

Kreator - Hate Uber Alles

2022 Nuclear Blat

Ostatnie dokonania Mille Petrozzy

i jego kolegów dość mocno podzieliły

metalową brać. Wśród jednych

wzbudzały zachwyt (powiedzmy

sobie szczerze, czasem

mocno przesadzony), inni zaś osądzali

tą ekipę od czci i wiary, zarzucając

jej zdradę thrashowych

ideałów i inne podobne pierdolety.

Sami główni zainteresowani zdają

sobie nic z tego nie robić i konsekwentnie

idą drogą, którą zaczęli na

albumie "Enemy of God", a rozwinęli

między innymi na "Hordes

of Chaos" czy genialnym "Phantom

Antichrist". Warto też nadmienić,

że poruszając się w tej estetyce

stylistycznej, nie zapominają

o swych korzeniach. Piętnasty album

w dorobku Kreatora zatytułowany

"Hate Uber Alles" jest

niczym innym jak bezpośrednią

muzyczną kontynuacją przywołanych

powyżej wydawnictw. W tym

miejscu warto wspomnieć o pewnej

zmianie personalnej, która zaszła

w szeregach zespołu. Ustabilizowany

przez długie lata skład został

opuszczony przez Christiana

"Speesy'ego" Gieslera. W jego

miejsce pojawił się Frederic Leclercq,

basista znany głównie z występów

w Dragonforce. Czy owa

zmiana wpłynęła w jakikolwiek

sposób na muzykę zespołu? Raczej

nie, choć ten dopływ świeżej krwi

RECENZJEY 185


na pewno na złe im nie wyjdzie.

Jeśli chodzi o zawartość muzyczną,

to parę hitów na pewno tu znajdziemy.

Choćby otwierający album

numer tytułowy, który jest niczym

hitchcockowskie trzęsienie ziemi

wprowadzającym słuchacza w klimat

albumu. W następującym po

nim "Killers of Jesus" możemy się

doszukać pewnych wspólnych mianowników

z kultowym albumem

"Coma of Souls" albo nawet jeszcze

starszymi płytami. Na "Hate

Uber Alles" nie zabrakło też kilku

naprawdę melodyjnych momentów.

Mam tu na myśli choćby takie

kawałki jak "Crush The Tyrants",

"Become Immortal" czy niemal

heavy metalowy "Conquer and Destroy".

No dobrze, wszystko ładnie

i pięknie, ale pewnie wielu z was

zastanawia się, czy Mille & Co jadą

tylko na tym, co już sprawdziło

się wcześnie, czy może jednak podjęli

jakąś, chociażby drobną próbę

odświeżenia swojej stylistyki. Owszem,

są. Za taką można uznać

utwór "Midnight Sun" z gościnnym

udziałem wokalistki Sdoffii Portanet.

Pierwszy raz w swej historii

Kreator zdecydował się na taki

krok. "Hate Uber Alles" jednoznacznie

udowadnia, że Kreator jest

ciągle w pierwszej lidze w swojej

kategorii, a spadek z niej mu absolutnie

nie grozi (5).

Bartek Kuczak.

Leash Eye - Busy Nights, Hazy

Days

2022 Self-Released

Wydaje się, że Leash Eye tak jakoś

niezbyt dawno debiutowali płytą

"V.E.N.I", a tu proszę, liczy ona

już kilkanaście lat, a zespołowi

stuknęło niedawno ćwierć wieku,

co uczczono stosownym jubileuszem.

Nic więc dziwnego, że w

niektórych kręgach warszawska

formacja cieszy się kultowym statusem,

a jej podszyty stonerem/

southern rockiem heavy rock staje

się coraz ciekawszy i bardziej dopracowany.

Dowodów na taki stan

rzeczy mamy na "Busy Nights,

Hazy Days" istne multum, nawet

jeśli jest to album znacznie krótszy

od poprzednich. Numer płyty to

dla mnie zdecydowanie zróżnicowany,

a przy okazji i najdłuższy na

niej "Electric Suns" z syntezatorową,

zaskakującą kodą - słuchając

"Busy Nights, Hazy Days" po raz

pierwszy byłem przekonany, że to

już wstęp do kolejnego utworu, ale

nie, w dodatku to zaskakujące zestawienie

ma sens, nie tylko z racji

łączenia kontrastów. Singlowy "…

Of The Night" i "No Time To Take

It Easy" są z kolei bardziej przebojowe,

chociaż chwytliwości nie można

też odmówić "Where The

Grass Is Green And The Girls Are

Pretty" (cytat z Gunsów? Czemu

nie?). Warstwę wokalną kilku

utworów fajnie wzbogacają Monika

Urlik oraz Margo z deathmetalowej

Moyry, co w żadnym razie

nie jest tylko ciekawostką. Cieszy

też, że zespół coraz śmielej sięga

do bluesowej skarbnicy ("F.D.T.D",

"Stay Down", "Some Kind Of Rookie"),

nie unikając przy tym iście

metalowego, wręcz brutalnego ciosu

("Betting On One Horse", "Step

On It") - ten hard truckin' rock

wciąż zaskakuje i wzbudza ciekawość

co Opath i spółka sprokurują

następnym razem. (5)

Wojciech Chamryk

Lesson In Violence - The Thrashfall

Of Mankind

2022 Iron Shield

Niektórzy z członków Vendetty

grają pod szyldem Brain Damage,

który jest również tytułem drugiego

albumu tego zespołu. W Brain

Damage spotkało się też kilku

młodszych muzyków, czego efektem

jest powstanie kolejnej grupy.

Jej nazwa Lesson In Violence kojarzy

się fanom thrashu równie dobrze,

została bowiem zaczerpnięta

z pierwszego LP "Bonded By

Blood" Exodus. Mamy tu więc nader

wyraźne tropy i Lesson In

Violence faktycznie podążają śladami

swych mistrzów, proponując

energetyczny, zaawansowany technicznie

i bardzo dopracowany

thrash. W sensie podejścia i kompozycji

to old school pełną gębą,

prawdziwy powrót do drugiej połowy

lat 80. ubiegłego wieku, ale

już brzmienie potwierdza, że to

współczesna produkcja, żaden retro-kotlet

dla mniej wymagających

miłośników nostalgicznych i zarazem

bezsensownych wycieczek w

odległą przeszłość. Mimo preferowania

przez zespół szybkich temp

materiał jest zróżnicowany - słychać,

że muzycy posiedzieli nad

aranżacjami, czego efektem jest

bardzo dobre wyważenie proporcji

między intensywnością a melodią.

Florian Negwer często urozmaica

partie wokalne - sporo tu dwugłosów,

nakładek czy chórków. Na żywo

będzie pewnie z tym problem,

ale na płycie robi to wszystko wrażenie.

Lesson In Violence nie

będą za to mieli kłopotów z odtworzeniem

podczas koncertów gitarowych

partii, a to z racji posiadania

w składzie świetnego duetu

Florian Helbig/André Loesch.

Obaj panowie są nad wyraz zgrani,

płynnie wymieniają się solówkami,

warstwa riffowa "The Thrashfall

Of Mankind" również robi wrażenie,

tak więc zespołowe hasło

"Thrash or be Thrashed" nie jest

tylko pustym sloganem. (5)

Wojciech Chamryk

Lost Legacy - In The Name Of

Freedom

2020 Pure Steel

Do zespołów z długim stażem i z

niewielkim dorobkiem wydawniczym

podchodzę bez zbytniego entuzjazmu,

bo najczęściej okazuje

się, że okazjonalne zrywy nie przekładają

się na jakość ich nielicznych

płyt. Z nowojorskim Lost

Legacy jest podobnie: istnieją od

1998 roku, a "In The Name Of

Freedom" jest dopiero drugim albumem

tej grupy. W dodatku poprzedni

"The Aftermath" ukazał

się w roku 2009, taka więc David

Franco wraz z kolegami nie są jakimiś

pracusiami, a co najgorsze

grają tak sobie. I to w pełnym tego

słowa znaczeniu: ani jakoś szczególnie

źle, ani też za dobrze - po

prostu przeciętnie. Proponują

heavy/power metal w bardzo tradycyjnym,

ale co najwyżej poprawnym

wydaniu. Z "My Faith",

"Rules Of Engagement" czy "Enough

Is Enough" wieje nudą, singlowy

"Front Line" też nie zachęca do dalszego

zgłębiania twórczości zespołu.

Dynamiczny "Take Me Away"

czy surowszy, kojarzący się z doom

metalem "Will You Remember" są

nieco ciekawsze, ale to wciąż poziom

mogący zainteresować co najwyżej

najmniej wybrednych zwolenników

takiego grania. (2)

Wojciech Chamryk

Lovell's Blade - Deadly Nightshade

2022 No Dust

Pete Lovell to były, trzeci w kolejności,

wokalista holenderskiego

Picture - z jego udziałem powstał

chociażby w roku 1983 LP

"Eternal Dark", miał też znaczący

udział w reaktywacji zespołu, śpiewając

w nim w latach 2007-2016.

W końcu jednak postanowił popracować

na własny rachunek, w

czym pomogli mu koledzy z Picture,

gitarzysta jednego ze składów z

lat 80. i tego reaktywowanego

Andre Wullems i jego młodszy

kolega po fachu Mike Ferguson,

który zasilił zespół już po roku

2010. Skład dopełnili basista Patrick

Velis i perkusista Noel van

Eersel i od roku 2016 Lovell's

Blade wydali już trzy albumy. Najnowszy

"Deadly Nightshade" trochę

się opóźnił, bowiem pierwotnie

miał zostać zarejestrowany wiosną

2020 roku, co z oczywistych względów

nie mogło się udać. Ponnd roczne

opóźnienie nie wpłynęło jednak

na poziom tego materiału, bo

to granie żywcem przeniesione w

nasze czasy z pierwszej połowy lat

80.: niemocne, melodyjne, ale całkiem

kąśliwe. Fani Picture powinni

zwrócić uwagę na dynamiczny

opener "Running Out Of Time",

"Still So Lonely" czy "Distant

Glow", i to nie tylko z racji wokalnych

partii Lovella. Są też akcenty

bliskie rock'n'rolla i bluesa ("It's

Not Criminal", kojarzący się z

AC/DC "Dead Of Night", "Generator"),

a do kompletu kilka lżejszych

utworów hard/AOR. Z tej kategorii

wyróżniłbym chwytliwe "Mystery"

i popowy wręcz "Scarred", ale generalnie

całość "Deadly Nightshade"

trzyma poziom, nie ma tu

mowy o jakimś obniżeniu lotów.

Do tego Lovell, mimo 60-tki na

karku, wciąż jest w formie, co tym

bardziej powinnio zachęcić fanów

Picture do sięgnięcia po tę płytę.

(5)

Luzifer - Iron Shackles

2022 High Roller

Wojciech Chamryk

Myślałem, że to poboczny projekt

muzyków Vulture, w którym odpoczywają

od thrash/speed metalu,

a tu niespodzianka, Luzifer powstał

znacznie wcześniej, tylko miał

mniej szczęścia. Dopiero pandemia

dała chłopakom czas na powrócenie

do tego zespołu i nagranie debiutanckiego

albumu. "Iron Shackles"

to raptem 32 minuty muzyki,

ale też jednocześnie cudowny prezent

dla fanów oldschoolowego

hałasu z przełomu lat 70. i 80.

ubiegłego wieku. Nigdy bym nie

przypuszczał, że tych trzech młodych

ludzi tak dobrze odnajdzie się

w takich dźwiękach, zawsze myślałem,

że są totalnie zakręceni na

punkcie szybszego i mocniejszego

grania, a tu taka niespodzianka.

Grają więc z klasą i nader stylowo,

zwłaszcza w tytułowym openerze,

"Barrow Downs" (ach te syntezatory,

niczym z lat 70.!) i bardziej pod

hard rocka "Wrath Of The Sorcerers"

(tu z kolei mamy organowe

186

RECENZJE


brzmienia). Ciekawy jest też cover,

bo to żaden oklepany metalowy

klasyk, ale przeróbka jednego z

największych przebojów nurtu Neue

Deutsche Welle, "Der Goldene

Reiter" Joachima Witta - aż dziwne,

jak ten lekko brzmiący utwór

z roku 1980 zyskał w anturażu

hard'n'heavy. Tym większa szkoda,

że muzycy dają pierwszeństwo

Vulture, nie planując kolejnych

wydawnictw sygnowanych nazwą

Luzifer. (5)

Wojciech Chamryk

Märvel - Graces Came With

Malice

2022 The Sign

Szwedzi z Märvel nie odpuszczają,

klasycznie hardrockowe, surowe,

ale też nad wyraz melodyjne granie,

wciąż kręci ich najbardziej. Na

"Graces Came With Malice", ich

dziewiątym już albumie, tych

chwytliwych melodii i przebojowych

refrenów jest nawet znacznie

więcej, tak jakby zespół z jeszcze

większym naciskiem podszedł do

tego właśnie aspektu. Jednak bez

obaw, bardziej popowe "The Disaster",

"Lizard's Tongue" czy "Queen

For A Day" są zakorzenione w latach

70. i brzmią nad wyraz stylowo,

to żadne potworki z obecnych

list przebojów. Poza tym dopełniają

je glamowy, czerpiący z rock'n'

rolla, "Hot Nite In Dallas" czy tytułowa

ballada, a do tego nie brakuje

mocniejszych kompozycji,

można rzec typowych dla Märvel.

Świetny jest choćby opener "Slasher

With A Broken Heart", równie

dynamiczny "Great Man" czy nabierający

mocy w końcówce "Sorry

State Affairs" - fani zespołu nie będą

"Graces Came With Malice"

rozczarowani, potencjalnych nowych

słuchaczy też pewnie ta płyta

trochę do Märvel przyciągnie. (5)

Wojciech Chamryk

Mental Care Foundation - III

2022 Reaper Entertaiment

Fundacja Ochrony Zdrowia Psychicznego

- ciekawa nazwa dla zespołu

thrashowego, nie powiem. Z

całą resztą jest już niestety nieco

gorzej, ponieważ tych czterech doświadczonych

muzyków z Finlandii

rodem gra owszem, bardzo solidnie,

ale też jednocześnie sztampowo.

W dodatku zanotowali blisko

10-letnią przerwę, co stawia

Mental Care Foundation raczej w

świetle niezbyt zobowiązującego

projektu niż pełnoprawnego zespołu.

Ale ad rem: jak się rzekło to

thrash, chociaż nie do końca. Taki

bardziej amerykański, czerpiący od

Slayera czy Pantery, z wyrazistym

groove i solidną porcją mocarnych

riffów, czasem też ciut punkowy.

Niekiedy jak dla mnie zbyt nowoczesny

("Burn It Down") czy po

prostu za schematyczny("Aiming

For You"). Paradoksalnie ciekawsze

wydają mi się utwory odchodzące

od thrashowej konwencji,

jak czerpiący z tradycyjnego heavy

"Zombie", iście hardrockowy "Shot

& Beer", którego wiodącego riffu

nie powstydziliby się sami Black

Sabbath czy łączący heavy z thrashową

nawałnicą "Blind" - wydaje

mi się, że gdy za jakieś kolejne 10

lat Mental Care Foundation pomyślą

o czwartym albumie, powinni

rozważyć jeszcze odważniejsze

pójście w tym kierunku, bo sam

thrash w ich wykonaniu jest jednak

zbyt jednowymiarowy. (3)

Wojciech Chamryk

Merciless Death - The Beginning

Of Darkness (Epitaph)

2022 Thrashing Madness

Nowa płyta Merciless Death -

trudno nie mówić o zaskoczeniu,

bo szczecińska formacja po reaktywacji

w roku 2009, co dało efekt

w postaci, nagranego w zaskakującym

składzie (na basie Skaya z

Quo Vadis) albumu "From Hell",

ponownie zawiesiła działalność.

Nic też nie wskazywało na to, że ją

wznowiła, a tu proszę, trzeci długogrający

materiał grupy stał się faktem.

Zarejestrował go równie nietypowy

skład: obecny też na

"From Hell" Grzegorz Miszuk

(śpiew, programowanie perkusji), a

do tego Marek Żak (bas) i... uwaga,

Paweł Kasiarz (gitara), który

opuścił Merciless Death w roku

1989, a przed emigracją do USA

zagrał tylko na pierwszym demo

"Eternal Condemnation". "The

Beginning Of Darkness (Epitaph)"

to swoiste dwa w jednym,

mieszanka starszych i nowych

utworów - łącznie 12 kompozycji i

prawie 48 minut muzyki. Cieszy,

że muzycy z wiekiem nie łagodnieją,

wciąż łojąc surowy, bezkompromisowy

death/thrash metal.

Być może jacyś puryści będą kręcić

nosem na nowe wersje klasyków

sprzed lat, ale według mnie "The

Sadist", "Merciless Onslaught" i

"The Beginning Of Darkness" z

pierwszego demo oraz "Bloodthirstness"

z kolejnego "Holocaust"

bardzo w tych współczesnych wersjach

zyskują. Nie tylko na intensywności

czy też w aranżacyjnym

aspekcie; poza tym, nie ma co

ukrywać, mając 18-20 lat chłopaki

prezentowali tylko ułamek swych

obecnych umiejętności. Do tego

brzmi to mocno i konkretnie - nawet

ten perkusyjny automat broni

się, nie ma mowy o jakimś płaskim,

pozbawionym wyrazu wystukiwaniu

rytmu czy nijakim, cyfrowym

soundzie. Muzycznie zespół zawsze

był pod wpływem Slayera

czy Dark Angel, ale potrafił z czasem

przekuć te fascynacje na własny,

od razu rozpoznawalny styl,

nawet jeśli na wydawnictwach z lat

90. szedł już bardziej w stronę

death metalu. Teraz jest bardziej

tradycyjnie, wręcz oldschoolowo, a

świetny opener "Primordial CEO",

równie szybki "Marked As The

Beast" czy mocarne "Seeds Of Creation"

i "Weeping Angel" nie zainteresują

tylko tych z mocno już

nadwyrężonym słuchem czy najbardziej

zblazowanych. Są też trzy

utwory opisane jako bonusowe -

nie wiem dlaczego tak się stało, ale

zróżnicowany "The Vampire" do

poematu Baudelaire'a, "Fall Of

The Crown" i mroczny "Anioł płaczący"

(polski tekst to w dorobku

Merciless Death szczególne wydarzenie)

niczym nie odstają od materiału

podstawowego. Trochę

szkoda, że nie jest to powrót w

pełnym tego słowa znaczeniu, ale

przy obecnych realiach muzycznego

rynku oraz rozrzuceniu muzyków

Merciless Death po świecie i

tak dobrze, że zdecydowali się raz

jeszcze stworzyć coś pod tą nazwą

i w żadnym razie nie jest to jakiś

bezsensowny powrót z nijakim materiałem,

ale taki z tarczą, robiący

wrażenie i pozastawiający nadzieję,

że nie jest to ostatnie słowo zespołu.

(5)

Wojciech Chamryk

Midnite Hellion - Kingdom Immortal

2022 Power Chord Productions

Od czasu pełnoprawnego debiutu

amerykanów z Midnite Hellion

minęło 5 lat. Mimo upływu czasu i

zmiany w składzie (Charles Koegler

zajął stanowisko wiosłowego w

miejsce Jeremy'ego Molesa), w grze

zespołu nie zaszła de facto żadna

większa zmiana, a "Kingdom Immortal"

to kontynuacja stylu zaprezentowanego

na "Condemned

to Hell". Mówimy więc o klasycznym

heavy mocno inspirowanym

sceną amerykańską, aczkolwiek

miałbym problem z nazwaniem

tego grania typowo oldschoolowym.

Panowie nie idą w

retro po całości, pozwalając sobie

choćby na dosyć nowoczesną, dopracowaną

produkcję i riffy mocno

zalatujące groove'm. Poza tym

prócz klasyków choćby US poweru,

słychać tu sporo Pantery

(najlepszym przykładem "Ressurected"

- numer powstały ponoć

jeszcze w okresie poprzedniej płyty)

i chyba jeszcze więcej Metalliki

(szczególnie z okresu Czarnego

Albumu). To, co odróżnia "Kingdom

Immortal" od poprzedniego

krążka, to zdecydowanie mniej inklinacji

thrashowych, a więcej klasycznie

heavy metalowych. Taki

np. krótki i szybki strzał jak "Speed

Demon" to już niemal typowy rocker

o mocniej podkręconym tempie.

Moje ulubione "Army of the Dead"

to z kolei rasowy, rozbudowany

epik - powolne budowanie napięcia,

zmiany tempa, bardzo fajne

orientalne riffy, a nawet liryki osadzone

w uniwersum "Gry o Tron"

- tego Midnite Hellion jeszcze nie

grało, ale trzeba przyznać że

sprawdzili się w tej formie. Osobiście

wyróżniłbym jeszcze "Phantomland"

- przyjemny numer z fajnym,

nośnym refrenem i wspomniany

już wyżej "Ressurected" - totalnie

metallikowo-panterowy, agresywny

thrasher (choć utrzymany w

raczej średnim tempie). Tu warto

jeszcze wspomnieć o wokalach - bo

to jeden z głównych "winowajców"

tych skojarzeń. I zawsze w takich

momentach mam silne obawy

przed usłyszeniem maniery Hetfielda

("ou yeeeah!") na szczęście

Rich Kubik dysponuje głosem na

tyle mocnym i swoistym, że wszelkie

niebezpieczne ciągoty zostały

powściągnięte - dzięki Bogu! Niestety

muszę przyznać że poza wymienionymi

momentami, płyta

niespecjalnie trafia w moje gusta.

Co prawda czuje w tej muzyce - a

po przeprowadzonej rozmowie z liderem

zespołu Drew Rizzo nie tyle

czuję, co jestem pewien - dużo

radości z grania i pasji. Chłopaki

zdecydowanie grają to, co kochają i

co chcą, i chwała im za to. Natomiast

nie ma tu zbytniego wybicia

się ponad przeciętność. Może i jest

trochę momentów które faktycznie

zapadają w pamięć - ale weźmy

choćby otwierający "H.M.O.", który

mimo zapamiętywalnego refrenu

jawi mi się jako trochę naiwny,

żeby nie powiedzieć banalny rocker.

Podobnie "Rapscallion" - niby

trochę inny, wyróżniający się wolnym

tempem, bujający i też wpadający

w ucho, ale cholernie… średni

(co za ekwilibrystyka językowa!).

Przy czym jak wspomniałem

- kompozycje to jedno, ale to może

trochę kwestia gustu. Ja oczekuję

od zespołu heavy metalowego większego

zanurzenia się w oldschoolu

i klimacie lat 80. - to jest zaś hołd

dla klasyków, ale zagrany z duchem

wiele bardziej współczes-

RECENZJE 187


nym. Z drugiej strony, pewnie dla

wielu to może mieć sens… Poza

tym przecież liczą się po pierwsze

dobre piosenki - a tych tu kilka

jest. Podsumowując - ci, dla których

NWOTHM to "konserwatyści"

z Enforcer/Portrait/Eternal

Champion - docenią pewnie tylko

momenty (jak "Army of the

Dead"). Pozostali mogą spróbować

się z całością - znajdziecie sporo

pasji, energii i kilka naprawdę niezłych

momentów. (3,5)

Mirage - The Sequel

2022 From the Vaults

Piotr Jakóbczyk

Heavy metalowa ciekawostka z

Danii. Mirage hałasował sobie w

latach osiemdziesiątych, później

się posypało, a w zeszłym roku zespół

wznowił działalność. Niedawno

ukazała się płyta złożona z

ośmiu starych, ale oficjalnie dopiero

teraz po raz pierwszy nagranych,

utworów. Stylistycznie, ale

też wokalnie (np. metalowe okrzyki

z silnym pogłosem na rytmicznym

podkładzie w "Robot 9")

kojarzą mi się z łagodniejszą alternatywą

wobec Maltese Falcon

"Metal Rush" (1984), choć liczne

melodie wyraźnie inspirowane były

hard rockowymi formacjami: wczesnym

Deep Purple (hammondowskie

klawisze przygrywające do

trącącego myszką speedu w "In

The Days Of Rama"), balladowym

obliczem wczesnego Uriah Heep

("When Autumn Comes") oraz

Thin Lizzy ("Guiding Light"). Najbardziej

podoba mi się niepohamowana

dynamika podkręcana

przez zdecydowaną i intensywną

pracę perkusji, dobrze współgrającą

z ciężkimi a jednocześnie rozpędzonymi,

całkiem ostro zacinającymi

gitarami. "The Sequel" bazuje

na większej ilości zakręconych

dźwięków niż dobitny i oszczędniejszy

w użytych środkach wyrazu

Maltese Falcon "Metal Rush".

Często - sprawiające wrażenie niekończących

się jammów - partie instrumentalne

wytrwale przą przed

się, tak że można przyjemnie zawiesić

na nich ucho (zwłaszcza dotyczy

to "Haunted", "In The Days Of

Rama" oraz "When Autumn Comes").

Z drugiej strony, nie jest to

muzyka na jedno kopyto, o czym

najlepiej świadczy psychodeliczny

wstęp na głos i gitarę akustyczną w

"Far Away", które ciekawie rozwija

się w dalszej części. Podobno Mirage

stosowało trochę więcej pirotechniki

niż podobne formacje, co

można sobie wyobrazić w wybuchowym

rytmie inicjującym "Flowers

For Algernon" o potężnym

groov'ie; kwiatki Algernona mogły

sprawdzać się kiedyś jako efektywny

hit podczas koncertów, ponieważ

cechują się brawurową akcją, a

prosta zwrotka nadaje się do

wspólnego śpiewania przez publiczność.

Nie słychać, że recenzowany

album wyprodukowano czterdzieści

lat po założeniu kapeli, bo

brzmi tak energicznie, i żywiołowo,

jakby młodzież grała go na żywo

w klubie. Śpiewający lider Torben

Deen (jego głos daje radę, ale

nie powala) i pozostali nie podbiją

świata za sprawą "The Sequel", ale

wywarli na mnie wrażenie, że taki

kawał czasu po stworzeniu poszczególnych

utworów, nadal potrafili

się w nie wczuć. Słychać, że

nie odgrzewają staroci z sentymentu

do młodości, tylko szczerze bawią

się prezentowanym przez siebie

heavy metalem. Z perspektywy

odbiorców, którzy dopiero teraz

stykają się z nazwą Mirage, może

wydać się niejasnym, po co wracać

do mało wyróżniających się numerow

sprzed 35 lat? Było, minęło.

No dobra, ale jeśli chodziło o osobistą

satysfakcję zaangażowanych

muzyków, to z całą pewnością cel

został osiągnięty. Nigdy nie jest za

późno, by zrealizować swoje dawne

muzyczne zamiary z młodości.

(3,5)

Sam O'Black

Monasterium - Cold Are The

Graves

2022 Nine Records

Czekałem na tę płytę i nawet nie

zdawałem sobie sprawy jak bardzo.

I nie chodzi nawet o to, że byłem

jakimś wielkim fanem Monasterium.

Właściwie to wręcz przeciwnie

- uważałem ich za takiego

młodszego braciszka Evangelist,

któremu jeszcze sporo brakuje do

tego poziomu kvltu. Ale była w ich

dyskografii niesamowicie ważna

cecha - bardzo wyraźny progres. I

było właściwie pewne, że "Church

of Bones" to nie jest ostatni przystanek

zespołu w tej podróży samodoskonalenia.

Poprzedni krążek

był - w moim mniemaniu - krokiem

milowym wobec bardzo przyzwoitego

debiutu, ale wciąż było

słychać, że Krakowian stać na jeszcze

więcej. W czerwcu Anno Domini

2022 otrzymaliśmy wszyscy

niezbity dowód na potwierdzenie

tej tezy. "Cold Are The Graves"

jest jak odblokowanie kolejnego

poziomu albo awans do wyższej

ligi. Po pierwsze to następny krok

w stronę większej melodyjności.

Pewnie zasługę ma w tym jeszcze

większy niż na poprzednich krążkach

zwrot w stronę heavy metalu.

W zasadzie ponad połowa utworów

to już bardziej heavy w wolniejszych/średnich

tempach, aniżeli

doom. Klasycznie "zagładowy"

ciężar słychać jeszcze oczywiście

bardzo wyraźnie, choćby w otwierającym

"The Stigmatic" czy "The

Great Plague", ale weźmy choćby

moją ulubioną "Cimmerię" - to już

numer któremu zdecydowanie bliżej

do Grand Magus niż do Candlemass.

To oczywiście bardzo dalekie

skojarzenie, którym nie polecam

się zbytnio sugerować - szczerze

mówiąc najłatwiej byłoby mi

odnieść ten utwór do… Monasterium.

A mianowicie do takich

utworów, jak "Dance Macabre" czy

"Liber Loagaeth" z poprzedniego

krążka. "Cimmeria" wydaje się ultymatywnym

rozwinięciem pojawiających

się tam tendencji. Ultymatywnym,

bo tu już wszystko jest

perfekcyjne. Riff prowadzi całość

niby dziki koń gnający po stepach

hyboryjskich, do tego nieprawdopodobne

wokale Strzelca (facet

chyba jeszcze nigdy tak nie śpiewał

- pojawiają się nawet świetne falsety!)

no i niemal hiciarska kompozycja.

Cudo! Takich świetnych momentów

jest tu zresztą mnóstwo.

Trzeba choćby wspomnieć o jeszcze

jednej heavy-perełce, czyli "The

Siege" z bardzo chwytliwymi bridgem

i refrenem opartym na doskonałym

przewodnim riffie. Ale czego

by nie mówić, doom'owe oblicze

Monasterium to też wciąż bardzo

mocna strona zespołu. Choćby

wspomniany, bardzo melancholijny

"The Stigmatic" czy mroczny

"Necronomicon". Gdzieś pośrodku

stoi skąpany w nostalgii utwór eponimiczny

- niemal balladowy. A

propos ballad - warto wspomnieć o

ciekawostkowym, akustycznym

"Remembered", które - możliwe że

niezamierzenie - stanowi całkiem

intrygujące interludium niemal pośrodku

płyty. Generalnie wstawki

akustyczne pojawiają się na "Cold

Are The Graves" kilkakrotnie i

uważam to za bardzo umiejętny

zabieg w budowaniu nastroju. A

nastrój to kolejna rzecz o której

muszę wspomnieć. To w zasadzie

dosyć typowe dla Monasterium,

ale z braku lepszego określenia nazwałbym

go "wielkopostnym". Jest

w tej płycie coś, co silnie skłania do

zadumy. Czy to nad ludzką marnością,

czy nad przemijaniem… to

trochę jak opowieść o człowieku

idącym przez krainę umarłych (czy

są tu inni fani Thorgala? Być może

Wam też przypomni się "Ponad

krainą cieni"?) i bez znaczenia, że

w tekstach mamy Conana, epidemię

dżumy i legendy arturiańskie -

spójrzcie tylko na okładkę Xaaya,

mocno inspirowaną twórczością

Beksińskiego - ja tam czuję nomen-omen

chłód grobów! Ale historie

w tekstach też nie są bez znaczenia

- one tylko potwierdzają, że

mamy w Polsce kolejny band epic

metalowy, których tak bardzo nam

brakuje! I to na poziomie, który

bez żenady możemy wystawiać w

szranki z konkurentami z pozostałych

części Europy! A czuję, że za

parę lat to już nie będzie najlepsza

płyta w dyskografii Monasterium.

Wydaje mi się, że chłopaki dysponują

możliwościami by wskoczyć

jeszcze półeczkę wyżej. A potem

może jeszcze jedną, i jeszcze…(5)

Piotr Jakóbczyk

Mortal Soil - Mortal Soil

2021 Underground Power

Mortal Soil to grupa utworzona

przez multiinstrumentalistę J. L

Burnera i perkusistę Nicka Grave'a.

W zeszłym roku dwójka wydała

swój debiutancki album, który

tytuł odziedziczył po nazwie formacji.

"Mortal Soil" oferuje nam

36 minut naprawdę dobrego metalu

zmieszanego z rockiem i oprawionego

w interesujący klimat.

Dwaj panowie zaczynali działać

wspólnie jako Regal Force. Zanim

wsłuchamy się w pierwsze melodie

"Mortal Soil", warto poświęcić kilka

minut samej okładce, jest raczej

prosta, ale mroczna i tajemnicza, z

pewnością opowiada swoją historię,

jednak co najważniejsze, dobrze

pasuje do zawartości audio.

Przejdźmy więc do niej, krążek

otwiera instrumentalny "Veil of

Dusk", gitarowa harmonia w towarzystwie

organów i dzwonów kościelnych,

zapowiada i wprowadza

w nastrój reszty utworów, delikatnie

w stylu solowych wejściówek

do starszych utworów Metalliki.

Następna w kolejce jest "Her Demon

Eyes", wpadający w ucho rockowy

utwór z ciemniejszymi wstawkami,

a co mi się spodobało, to

niespodziewana partia basu, która

urozmaica i sprawia, że utwór jest

ciekawszy. Sporym atutem kompozycji,

są świetne solówki, melodyjne

i dobrze frazowane. Zostając

przy brzmieniu gitar. Otwierający

riff do "Devils In My Head" jest

jednym z najlepszych na płycie,

ma ciekawą melodie i dobry rytm,

bije od niego Judas Priest, jednak

całokształt nie wciąga już tak bardzo

jak opening. "Evil Strikes

Again" szósty trak, najbardziej dynamiczny

i techniczny, szybki, ale

całkiem kontrastowy, w bridge'u

mamy gitarę akustyczną, chwilowo

uspokaja, pozwala złapać oddech.

Jest tu trochę zabawy rytmem i

wprost świetny rundown grany

przy okazji głównego riffu, instrumentalnie

mój zdecydowany faworyt.

Album zamyka "Forever In

Absence", ambitna kompozycja, z

ciekawą melodią, akustyczny

wstęp, który od razu skojarzył mi

188

RECENZJE


się z tymi, pisanymi przez Grete

Van Fleet, z początku utwór raczej

rockowy, który ewoluuje w bardziej

metalowy utwór, gitarowo

progresywny, w stylu Blackmore'a.

Odchodząc od samej twórczości

muzycznej, Mortal Soil jest

świetnie wyprodukowanym albumem,

trzeba docenić, dobry miks i

mastering. Utwory mają dużo mocy

i energii, ale są klarowne i przyjemne

dla ucha, nie ma zamieszania,

możemy wsłuchać się w dowolny

instrument i przeanalizować

jego partie. Ton gitary prowadzącej

jest fenomenalny, wyśrodkowany i

z odpowiednim sustainem i kompresją,

nie łamie sygnału i nie krzyczy,

jest zbalansowany i przyjemny.

Do tego dobre bębny często

urozmaicają utwory, świetne zmiany

rytmu, chociażby za pomocą

blach. Spodobała mi się ich przestronność,

potrafiły w trakcie

utworów przejść, z prostego rytmu

do zabójczych blastów, sprawnie

łączyły gatunki. Najmniej przypadła

mi do gustu praca wokalu, czasem

brakowało jej dynamiki, była

monotonna, głos w niektórych

utworach zdawał się momentami

nie mieć mocy i być na granicy załamania,

jak choćby w "Sanctuary

Of Death". Zabrakło mi też szerszej

palety rytmów w gitarze rytmicznej,

riffy często opierały się na

bardzo podobnym paternie i palm

muttingu, zdarzało jej się zbyt wolno

rozwijać. Czego nie można odebrać

tej płycie to budowanie nastroju

i klimatu, to, ten duet zrobił

fenomenalne, Organy i dzwony kościelne,

grobowy feeling, tym krążek

aż ociekał. "Mortal Soil", jak

na płytę debiutancką jest naprawdę

dobry, jest to album wszechstronny

i myślę, że może przypaść

do gustu wielu fanom, zarówno

brytyjskiego heavy metalu jak i

wielbicieli klasycznej, czasem cięższej

muzyki rockowej. Jest melodyjny

i wpadający w ucho, a przede

wszystkim wciągający i spójny.

Mówi się, że piękno tkwi w prostocie,

a diabeł w szczegółach, a te

szczegóły rozwiązane zostały

świetnie, i wyłapując je możemy w

pełni doświadczyć materiału zaproponowanego

przez Fiński duet.

Album nie jest niesamowicie odkrywczy

czy skomplikowany, ale

zapewni kilkadziesiąt minut dobrze

spędzonego czasu z dobrym

metalem. Panowie mają spory potencjał

i z ciekawością będę wyczekiwał

ich kolejnych muzycznych

dokonań. (5)

Szymon Tryk

Mother of Millions - Orbit

2022 Vicisolum Productions

Mother of Millions to grecki zespół

zaliczany do scen progresywnego

metalu oraz progresywnego

i alternatywnego rocka. Ma na

swoim koncie trzy pełne studyjne

albumy "Human" (2014), "Sigma"

(2017) i "Artifacts" (2019). Aktualnie

pracuje nad swoją czwartą

dużą płytą. Poprzedza ją właśnie

omawiana EP-ka "Orbit". Rozpoczyna

ją króciutki bardzo melancholijny

utwór "Where Do We Go

From Here", gdzie rozmarzony głos

wokalisty śpiewa w akompaniamencie

nostalgicznych i ascetycznych

dźwięków fortepianu. W

podobnej formie jest utrzymany

kończący płytę, bardziej rozbudowany

kawałek "Rome". Ma on dodatkową

informację (piano version),

więc domyślam się, że istnieje

jakaś bardziej "zespołowa" wersja.

Obie kompozycje można zaliczyć

do rocka progresywnego.

Wskazują na to konstrukcję utworów,

ich klimat, aranżacje i przekaz.

Jednak moim zdaniem to nie

rock progresywny jest najważniejszy

dla muzycznego świata greckich

muzyków. Świadczą o tym

dwie kompozycje, które znalazły

się w samym środku EP-ki. Tytułowa

"Orbit" jest zdecydowanie w

stylu mocnego, nowoczesnego,

wielowątkowego metalu, w dodatku

bardzo mrocznego, ale za to

melodyjnego. Znajdziemy też kilka

wtrąceń w stylu rocka alternatywnego.

Natomiast "No Light, No

Light" choć ciągle jest w formie dynamicznego

nowoczesnego metalu,

to jest o wiele bardziej otwarta na

słuchacza i ma zdecydowanie cieplejszy

klimat. Być może to kwestia

tego, że jest to cover zespołu

Florence + The Machine. Jeszcze

jedna uwaga odnośnie tego kawałka.

Wokalista George Prokopiou

swoim śpiewem przypomina mi tu

wokale Keitha Caputo z zespołu

Life Of Agony (gdzieś z początku

kariery). Nie bardzo wiem, skąd

akurat przyszło mi takie porównanie.

Raczej nie słucham takich kapel

jak Life Of Agony. Tym bardziej

trzeba zaznaczyć, że głos George

to raczej stara szkoła rocka i

w dodatku potrafi poruszyć nim

wiele emocji. Za to nie widzę na tej

EP-ce progresywnego metalu. No

może w owych dynamicznych

utworach, bardziej nowoczesnych,

są jakieś smaczki rodem z progresyjnego

metalu, ale bardziej są to

jedne z elementów aranżacji, nic

więcej. Niemniej całość brzmi

"zdrowo" i mimo wszystko zetknięcie

się z nowym (a także ze wcześniejszym)

materiałem Mother of

Millions może przynieść słuchaczom

i fanom wiele pozytywów. Po

prostu sprawdźcie Mother of Millions.

\m/\m/

Mysterizer - The Holy War 1095

2021 Rockshots

Lubię takie kapele. Takie, czyli

konkretne, mimo krótkiego stażu

scenicznego doskonale wiedzące,

co chcą grać, mające jasno sprecyzowany

styl i konsekwentnie idące

wyznaczoną drogą. Muzyczna propozycja

pochodzącego z Finlandii

Mysterizer to spora gratka dla fanów

melodyjnego heavy metalu.

Tak, zgadł kolega jeden z drugim.

Takiego z klawiszkami. Proponuję

zachować jednak spokój. Partie

grane na parapetach są tutaj przeważnie

schowane za gitarami i

stanowią w dużej mierze jedynie

tło, nie odbierając tym samym albumowi

"The Holy War 1095"

ani grama heavy metalowego charakteru.

Zatem spokojnie. Nie powinny

być one gwoździem wbijanym

w najbardziej uczulone na ten

instrument bębenki uszne. Nawet

jeśli zdarzają się pojedyncze momenty,

gdzie przejmują one nieco

bardziej wiodącą rolę. Ma to na

przykład miejsce w świetnym "Last

Stand Hill". Klawiszowa partia,

którą tam usłyszymy ma typowo

AORowy klimat, co akurat w tym

konkretnym przypadku dodaje

temu kawałkowi uroku. W "Virus

C" natomiast gra keyboardu pełni

istotną rolę w tworzeniu naprawdę

sielskiego nastroju. Nastroju, który

tak de facto kontrastuje z ogólną

wymową tego numeru. Jednak

główną magię "Virusa" (jakkolwiek

w dzisiejszych czasach by to nie

brzmiało) stanowi patetyczny,

chóralnie zaśpiewany refren. Słuchając

całości "The Holy War

1095", nie sposób nie stwierdzić,

że to właśnie przebojowe refreny są

ich największym atutem ("Alea

lacta Est" czy "Heroes" to pod tym

względem absolutne mistrzostwo).

Nie jedynym zresztą. Panowie gitarzyści

Mike Hammer oraz Henry

Hanninen ewidentnie potrafią i

najwyraźniej lubią sobie "pocisnąć"

na swoich gitarkach. Najlepszym

potwierdzeniem jest tu ich pojedynek

w "The Fountain of Immortals".

Album ten ma jednak jedną

zasadniczą wadę, która nie ukrywam,

psuje nieco ostateczny obraz

całości. Jest to mianowicie wokal

Tomi'ego Kurtti. Nie zrozumcie

mnie źle. Gość potrafi śpiewać i dysponuje

całkiem niezłą barwą tylko

cóż z tego, jak owa barwa ni cholery

nie pasuje do muzyki granej

przez Mysterizer. W wysokich

rejestrach momentami jego śpiew

brzmi naprawdę komicznie. Gdyby

nie ten mankament, ostateczna

ocena byłaby pewnie wyższa. Mimo

wszystko czuję, że od czasu do

czasu będę do tego albumu wracał.

Chętnie też sprawdzę, jak sobie będą

radzić na kolejnej swej płycie

(4).

Bartek Kuczak

Naked Gypsy Queens - Georgiana

2022 Mascot

Naked Gypsy Queens to amerykańska

grupa z Nashville, a minialbum

"Georgiana" jest jej debiutanckim

wydawnictwem. Czterech

młodych muzyków, ze śpiewającym

gitarzystą Chrisem Attigliato

na czele, przypomina tą płytą, że

klasyczny heavy/hard i blues rock

są ponadczasowe i wiecznie żywe.

Kompozycja tytułowa to Led Zeppelin

w czystej postaci, bluesowohardrockowy,

z partiami granymi

slide, surowa i dynamiczna. Mocy

nie brakuje też "Down To The

Devil", kojarzącemu się z Deep

Purple, ale o nieco southernowym,

bardziej korzennym, posmaku, z

kolei "Strawberry Blonde #24" nie

powstydziliby się tacy The Black

Crowes, a to też coś znaczy. Są tu

tez dwa nieco lżejsze, balladowe

utwory: "Wolves" ma mocniejsze

refreny, ale zwrotki delikatniejsze,

a do tego aż dwie solówki. "If Your

Name Is New York (Then Mine's

Amsterdam)" to w całości, poza refrenem,

balladowo-klimatyczny

utwór, wywiedziony z "III" Zeppelinów,

świadczący o tym, że Naked

Gypsy Queens mają tak zwane papiery

na granie - nawet jeśli nie

czeka ich kariera, jaka stała się

udziałem grupy Greta Van Fleet,

to i tak warto zainteresować się ich

pierwszym wydawnictwem. (4,5)

Wojciech Chamryk

Nazareth - Surviving The Law

2022 Frontiers

Ciężki, dynamiczny i świeży, tymi

słowami po pierwszym przesłuchaniu

można określić "Surviving

The Law". Zastanawiałem się czy

wydając swój 25 album, można

jeszcze kogoś zaskoczyć i jak widać

zdecydowanie tak, jestem przekonany,

że gdybym trafił na ten krążek,

nie znając wcześniej Nazareth,

to pomyślałbym sobie, że jest

to świetny debiut, że musieli to

stworzyć pełni nowych pomysłów,

gniewni młodzi chłopcy z zamiło-

RECENZJE 189


waniem do starego hard rocka. Nic

bardziej mylnego, wręcz przeciwnie,

to panowie, którzy na scenie

rockowej swoje miejsce mają od

bardzo dawna, a ich staż liczyć można

w dekadach, wymalowali ten

kawał świetnej muzyki rockowej.

Album otwiera "Strange Days",

który mimo delikatniejszego riffu

wygrywanego przez pierwsze kilka

sekund, po chwili wprawia w osłupienie

potężnymi bębnami, basem

i elektrycznymi gitarami zwiastując

co nas czeka przez kolejne 48 minut.

Jednak to drugi utwór w kolejce

zatytułowany "You Gotta Pass

It Around" bardziej zwrócił moją

uwagę, kompozycja przesiąknięta

charakterem Def Leppard, pełna

świetnych chórków i solówek. Zostając

przy gitarach, dobrych riffów

jest tu co niemiara, otwierające

melodie do "Let The Whiskey

Flow", "Better Live It Out" czy "Psycho

Skies" są oryginalne, sprawiają,

że od razu chce się chwycić za gryf

swojego elektryka. Samo dozowanie

gitary i frazowanie tworzyło

świetny efekt, często wokalom

Carla akompaniował sam bas i

perkusja, a Jimmy ze sowimi sześcioma

strunami wraca do miksu

czy to na refren czy na prechorus.

Otwiera to przestrzeń, pozwala

złapać oddech, jednak wracając

uderza ze zdwojoną siłą. Mi osobiście

do gustu najbardziej przypadł

"Psycho Skies", zdecydowanie

najlepszy kawałek na płycie, trzy i

pół minuty wystarczyło, by zawrzeć

wszystko czego potrzebuje

idealny rockowy utwór, świetne i

uderzające otwarcie, budujące

zwrotki i w końcu fenomenalny,

wpadający w ucho refren, nie zapominając

o porządnej melodyjnej

solówce. Mimo wielu przemian na

przestrzeni lat i nieustannie zmieniających

się członków, panowie z

Nazareth nie zapomnieli o swoich

blues rockowych korzeniach, i nie

zapomnieli o swoich najstarszych

fanach. CI którzy są z nimi od pierwszych

albumów, z pewnością docenią

kompozycję "You Made Me"

autorstwa oryginalnego członka

grupy, basisty Pete'a Agnew.

Utwór zdecydowanie wyróżnia się

na tle reszty i jedni mogliby powiedzieć,

że do niej nie pasuje, jednak

dla mnie jest świetnym zakończeniem

płyty i sposobem na uhonorowania

tego 25 albumu. Słuchałem

tych 14 kawałków dobre kilka

razy i z każdym kolejnym tylko

bardziej się do nich przywiązywałem

i prawdę mówiąc największą

wadą tego krążka (pomijając

grafikę na okładce, która mi się

osobiści nie podoba) jest to, że nie

został wypuszczony 40 lat temu.

Lata 80. czasy świetności glam metalu

czy hard rocka, to jest miejsce,

do którego ta płyta należy i z pełnym

przekonaniem jestem w stanie

powiedzieć, że gdyby publikacja

tego materiału miała miejsce właśnie

w tej dekadzie, to Nazareth

mógłbym stać się światowym gigantem,

ten krążek powinien wyprzedzić

erę, a nie na nią zaspać.

(4,5)

Szymon Tryk

Nekkromaniac - Plague Eater

2022 Gates Of Hell

Ubiegłoroczny, wydany własnym

sumptem, debiutancki album Nekkromaniac

doczekał się niedawno

wznowienia. Myślę, że czterem

młodym Niemcom zależało przede

wszystkim na tym, by "Plague

Eater" był dostępny również na winylu,

bo to idealny nośnik dla siarczystego

black/thrash metalu.

Chłopaki łoją na tej płycie z

ogromnym serduchem i trudno się

do czegokolwiek przyczepić w takich

strzałach jak "Black Death",

"Napalm Funeral" bądź "Tyrant's

Command" - to po prostu esencja

takiego, brudnego i bezkompromisowgo

grania. Wokalista Akheron

dokłada do tego growling przechodzący

w skrzek, a żeby nie było

zbyt monotonnie pojawiają się

również, na przykład w "Sacrifice",

nawet jakieś przebłyski melodii. Z

kolei w tytułowym openerze kłania

się Celtic Frost z klasycznego

okresu, "Pit And The Pendulum"

zanim wejdzie na najwyższe obroty

atakuje niczym Black Sabbath z

ery najlepszych płyt, a "Bleed For

The Master (A Tribute)" to równie

potężny numer, ale dla odmiany na

początku bardziej death/doomowy.

Zespół czekał na długogrający debiut

blisko 10 lat, ale efekt końcowy

usatysfakcjonuje na pewno kogoś,

kto lubi taki surowy, podziemny

i w 100 % prawdziwy metal. (4)

Wojciech Chamryk

Night Cobra - Dawn Of The

Serpants

2022 High Roller

"Dawn Of The Serpants", to tytuł

pierwszego pełnego albumu Amerykańskiego

zespołu Night Cobra,

krążek ukazał się na początku tego

roku, a dokładnie 11 lutego. Wydanie

poprzedziło tylko EP zatytułowane

"In The Praise Of Shadows"

wydane w 2020 roku.

Night Cobra to pięcioosobowa

grupa prosto z Huston w Teksasie,

naładowana prawdziwym heavy

metalowym zacięciem. W skład

wchodzi Christian Larson (syntezator,

wokal), Brandon Barger i

Bill Fool (gitara), Trevi Biles

(Bass) oraz Cheech (perkusja).

Pierwsze dźwięki "Run The Blade",

wprowadzają w mroczny, wręcz

dystopijny nastrój, aklimatyzują

słuchacza z tym czego będzie doświadczał

przez kolejne 32 minuty.

Wraz z dołączeniem reszty instrumentów

odnajdujemy się w sercu

brytyjskiego heavy metalu lat 80-

tych, słuchając dalej, Night Cobra

serwuje nam kolejne szybkie kawałki,

pełne wręcz punk rockowej

dynamiki. Kiedy myślałem, że już

nic mnie nie zaskoczy, uderzył "In

Mortal Danger", iście thrash metalowy

utwór z zabójczym tempem i

niewyobrażalną mocą, uzupełniony

o imponujące techniczne solówki,

które mogą skojarzyć się z tymi

Dave'a Mustaine'a. Krążek zamyka

"Electric Rite", elektryzującą

mieszanka tego co mogliśmy usłyszeć

przez minione 30 minut.

Mimo że "Dawn Of The Serpants"

to album studyjny, to odsłuchując

go, możemy poczuć się

jak na koncercie, gwarantuje to

głośny i bardzo surowy miks, który,

mimo że, brzmi jak najbardziej

poprawnie, to momentami wprowadzić

mały chaos i tłok. Strefa

liryczna, nie jest specjalnie wyczerpująca,

teksty są raczej zwięzłe i

nieskomplikowane, aczkolwiek

mają coś do przekazania opiewają

na melancholii, są pełne dystopii.

Wokal nie przekonywał, zdawał

się ciągle być z tyłu, momentami

był monotonny, brakowało mi

artykulacji i intonacji, mimo to

należy docenić czasem pojawiające

się imponujące góry. Rekompensują

to obszerne partie instrumentalne,

wspólne harmonie w stylu

Iron Maiden oraz technicznie wymagające

solówki, zarówno te melodyjne

zatopione w Page'owskim

feelingu jak i te zagrane z zabójczą

prędkością i precyzją, godne gitarowych

bogów lat 80-tych. Brandon

i Bill świetnie się uzupełniają,

podczas gdy jedna ciemniejsza rytmiczna

gitara stawia ścianę brzmienia,

druga pełna fuzz'u z wręcz

łamiącym się sygnałem, wycina w

niej kolejne melodie. Do tego liczne

tajemniczo brzmiące partie na

syntezatorze, świetnie wprowadzały

w nastrój albumu, pozwoliły się

w niego wczuć, dodatkowo dając

moment wytchnienia. Choć mówiąc

szczerze, słuchając "Dawn Of

The Serpants" pierwszy raz, album

niespecjalnie mi się spodobał,

jednak z każdym kolejnym odsłuchaniem

coraz bardziej przypadał

mi do gustu. To pozycja dobra i

naprawdę interesująca, jest znacznie

bardziej dopracowana, przede

wszystkim lepiej zarejestrowana

niż "In Praise of the Shadow" jest

po prostu lepsza. Największymi

atutami płyty są w dobry sposób

budowana dynamika oraz świetna

oprawa gitarowa. Natomiast momentami

brakuje mi kontrastu i

zróżnicowania, nie słuchając uważnie,

cały materiał może zlać się w

jeden długi utwór, gdyż z wyłączeniem

interludium "Acid Rain"

wszystkie kompozycje są do siebie

bardzo podobne. Krążek nie jest

przełomowy, nie jest czymś innym,

nie jest nazbyt odkrywczy, ale z

pewnością reprezentuje kawał

dobrej muzyki heavy metalowej

oraz manifestuje talent i świetny

warsztat ekipy z teksasu. Jest to album,

któremu trzeba się oddać,

wczuć się w to chce nam zagrać,

wtedy odwdzięczy się świetnymi

wrażeniami. (4)

Szymon Tryk

Night Demon - Year Of The Demon

2022 Century Media

Uważam, że wiele dostępnych w

sieci recenzji najnowszej kompilacji

z okazji dziesięciolecia istnienia

Night Demon wystarczająco

wyczerpują ten temat. Zapoznając

się z nimi odniosłem wrażenie, że

"Year Of The Demon" nie wypada

nie lubić. Wierzę, że ludzie szczerze

zachwycają się tą muzyką, bo

faktycznie brzmi ona tradycyjnie

heavy metalowo i została sprawnie

skomponowana oraz porządnie

wykonana. Niemniej, Night Demon

jak na wysoko ceniony i rozpoznawalny

na całym świecie młody

zespół grający po 300 koncertów

rocznie, posiada skromną dyskografię.

Dotychczas ukazały się

tylko dwa ich longplaye studyjne:

"Curse Of The Damned" (2015)

oraz "Darkness Remains" (2017),

a do tego trochę singli. Rangi muzykom

dodaje wprawdzie fakt, że

dwóch spośród trzech członków

kapeli udziela się w Cirith Ungol,

ale zapowiadany na 4 listopada

2022 roku duży album będzie dopiero

ich trzecim. A skoro trzecim,

to potencjalnie przełomowym. W

tym przypadku należy oczekiwać

bardzo wysokiego poziomu, bez

zadawalania się półśrodkami. Albo

w listopadzie dojdzie do przewrotu

listopadowego, albo cel nie zostanie

osiągnięty. Stawiając tak sprawę,

nie jestem do końca przekonany,

czy utwory "Empires Fall", "Kill

The Pain", "Are You Out There" i

"Vysteria" (wymienione cztery kawałki

sa autorskie i pochodzą z

ostatnich singli, a oprócz nich na

kompilacji znalazło się kilka coverów,

najczęściej rejestrowanych

podczas koncertów) należycie prezentują

najnowszą twórczość jednego

z najokazalszych kandydatów

na przyszłą ikonę gatunku

heavy metal. Nikt nie jest żadną

wyrocznią, żeby takie rzeczy samemu

rozstrzygać wbrew woli całej

190

RECENZJE


metalowej społeczności. Na podstawie

własnego odsłuchu materiału

oraz lektury mnóstwa recenzji

dotychczasowych dokonań Night

Demon zasygnalizuję jednak w

tym miejscu, że coś może być na

rzeczy. Póki co, subiektywnie za

całokształt "Year Of The Demon":

(3,5)

Sam O'Black

Parallel Minds - Echoes From

Afar

2022 M&O Music

Jeżeli ktoś poznał poprzednią płytę

Parallel Minds "Every Hour Wounds...

The Last One Kills" może

trochę się zdziwić. Ich poprzedni

album to dla mnie takie zderzenie

świetnego melodyjnego speed/

thrash metalu, ze współczesną nutą

oraz specyficznej mieszanki nowoczesnego

alternatywnego metalu,

czyli metalcore'a, nu metalu,

groove metalu itd. Wszystko świetnie

technicznie zagrane oraz naszpicowane

gąszczem pomysłów.

Nie brakuje też świetnych melodii.

W tle gdzieś progresywne granie,

ale w takich śladowych ilościach.

Przynajmniej takie odczucie towarzyszyło

mi przy słuchaniu całego

krążka. Utwór rozpoczynający

"Echoes From Afar" to ponad dziewięciominutowa

dynamiczna kompozycja

praktycznie osadzona w

progresywnym metalu głównego

nurtu, wsparta znakomitymi filmowymi

orkiestracjami. Owszem

usłyszymy w niej nowocześnie brzmiąco

gitary, ale raczej są to akcenty.

Generalnie wyznacza ona kierunek,

jaki obiera najnowsza propozycja

Parallel Minds. Nowoczesny

metal zaczyna dominować w

kolejnym kawałku, dynamicznym

"No Fate". Niemniej jego struktura

oraz klimat mocno wskazuje na

progresywny metal. Za to w następnym

utworze mamy do czynienia

z thrashem przeplatanym typowym

dla Francuzów nowoczesnym

metalem. Jednak ten progresywny

sznyt ciągle bardzo mocno się trzyma.

"Stay" to powrót do progresji,

ale takiej bardziej stonowanej

wręcz rockowej. Bardzo klimatyczna

kompozycja. Wraz z piątym w

kolejności "Monkey On My Back"

dochodzi do integracji wszystkich

głównych elementów muzyki tego

zespołu. Progresywny metal znakomicie

koegzystuje z nowoczesnym

metalem i speed/thrashem, a nawet

tradycyjnym metalem. Coraz częściej

taki muzyczny miks można

spotkać we współczesnych kapelach

grających progresywny metal.

Jednak moją uwagę w tym utworze

zwróciły głównie partie harmonii.

Wyraziste, wpadające w ucho i nadające

specyficznego charakteru tej

kompozycji. "The Hiding Place"

rozpoczyna się akustyczną gitarą,

nadając kawałkowi istoty rockowej

ballady. Czuć w tym też lekkiej

progresji. Jednak w końcowej fazie

"The Hiding Place" przekształca się

w dynamiczną końcówkę, która w

zasadzie z marszu przechodzi w

bardzo dynamiczny "Our Last

Resort". Utwór jest taką specyficzną

muzyczną mieszanką, swoistą

tylko dla tego zespołu niepozbawionej

melodii. Myślę, że fani progresywnego

ciężkiego grania przychylnie

odniosą się do takiego muzycznego

oblicza. W końcówce tego

kawałka usłyszymy też wplecione

akcenty orkiestracji. "Mystic

River" jest muzyczną kontynuacją

"Our Last Resort", jednak ukazuje

jak wiele talentu i wyobraźni posiadają

muzycy Parallel Minds, oraz

w jak łatwy i naturalny sposób potrafią

zainteresować swoich słuchaczy.

Natomiast "Provider Of Sins"

jest bardzo mocny, mroczny, majestatyczny

i choć jest w nim też lekkość,

to cały czas czujemy się, jakby

po nas przejeżdżał walec. Całą

płytę zamyka ponad dwunastominutowy

muzyczny kolos "The

Greater Gift". Jest to mieszanka

stylów, melodii, nastrojów, klimatów

oraz kontrastów preferowanych

przez Francuskich muzyków.

Zaangażowali w niego wszystko, co

najlepsze w ich wyobraźni, talentach

i umiejętnościach. W ten sposób

stworzyli naprawdę ekscytująca

progresywną kompozycję. Być

może jest to też wytyczenie muzycznego

kierunku na kilka kolejnych

albumów. Ja bym się z tego

cieszył, choć w wypadku tej kapeli

jest to nic pewnego, jej muzycy

mogą zrobić dosłownie wszystko,

chociażby zacząć grać country czy

też disco. Ciekawostką jest też to,

że w zasadzie krążek jest podzielony

na dwie części, pierwsza ukryta

jest pod nazwą "Echoes", druga

natomiast jako "Endymion Suite".

Dla mnie jest to dowód, że panowie

z Parallel Minds chcieli, aby

ewentualni słuchacze pozostali z

nimi przez cały album. Nie bardzo

wiadomo, gdzie nagrywano tę płytę,

ale ogólnie brzmi to profesjonalnie.

Za miks odpowiadał gitarzysta,

basista, klawiszowiec Greg

Giraudo, natomiast za mastering

Audio Animals. Fanom szeroko

rozumianej progresji bardzo polecam

"Echoes From Afar". Może na

początku będzie Wam wadziła

owa nowoczesność, ale myślę, że

wraz z kolejnymi odsłuchami zaakceptujecie

muzyczny świat wymyślony

przez muzyków Parallel

Minds. (5)

\m/\m/

Parkcrest - ...and That Blue Will

Turn to Red

2019 Awakening

W roku 2019 wytwórnia Awakening

Records wypuściła drugi studyjny

krążek, chilijskiego Parkcrest,

który do tej pory nie ma

swojego następcy. Mam nadzieję,

że nastąpi to dość szybko, bo zawartość

"...and That Blue Will

Turn to Red" jest dość zacna.

Parkcrest grają agresywny, wściekły

i szybki thrash metal wzorowany

głównie na Kreatorze, a także

na Slayerze i Sepulturze. Odnajdziemy

też pewne akcenty "venomowskiego"

speed i black metalu.

Oczywiście Chilijczycy robią to po

swojemu, choć z inspiracji jest im

bardzo ciężko zrezygnować. Już

pierwszy kawałek "Impossible to

Hide" wciągają słuchacza w to istne

szaleństwo. I cały ten obłęd trwa

do ostatniej nuty kończącego płytę

tytułowego utworu. Są też pewne

zwolnienia, ale to tylko smaczek w

tej gęstej i intensywnej muzyce. Z

drugiej strony taki, instrumentalny

"Dwelling of the Moonlights" nie

dość, że zawiera typowe cechy

Parkcrest to, potrafi zachwycić

swoją złożonością, pomysłowością,

zmianami temp i klimatów. Poza

tym nie brakuje mu niezłych melodii.

Ta inność daje formacji naprawdę

wiele blasku. Ogólnie na

"...and That Blue Will Turn to

Red" perkusja napieprza diabelsko

i bez opamiętania, wtóruje mu pulsujący

i dudniący bas, jednak

wszystko jest pod pełną kontrolą, a

w wypadku basu czuć nawet jego

dość technicznie funkcjonowanie.

Ta sprawność i pewna wirtuozeria

najbardziej słyszana jest w partiach

gitary, czy to w riffach, rytmicznych

tyradach, czy też solowych

popisach. Całość domyka wrzaskliwo-szczekający

wokal bardzo przypominający

Mille'go Petrozza'e z

Kreatora. W sumie nie ma co się

dziwić, bowiem Parkcrest tworzą

doświadczeni muzycy, więc każdy

z nich posiada odpowiednie umiejętności.

Gitarzysta Diego Armijo

i perkusista Nicolás Villanueva

udzielają się również w chilijskim

death/thrashowym Ripperze. Natomiast

wokalistę i gitarzystę Javierem

Salgado znamy m.in. z

black/thrashowym Hellish. Jedynie

basista Cristoffer Pinto tak

jakby swoją pierwszą profesjonalną

robotę jako muzyk pozyskał właśnie

w Parkcrest. Taka muzyka, takie

płyty, czy takie zespoły, przeważnie

mają brzmienie bardzo

szorstkie i mroczne, gdzie nierzadko

instrumenty zlewają się ze sobą.

Na pewno nie odnajdziemy tego na

"...and That Blue Will Turn to

Red". Za to sound tego albumu nie

dość, że zachowuje typowe brzmienia

dla tej stylistyki to, po prostu

jest potężne i bardzo klarowne,

dzięki czemu wszelkie techniczne

niuanse wybrzmiewają interesująco

i wyraźnie. Thrashu na aktualnej

scenie jest sporo i coraz trudniej

jest wskazywać faworytów.

Mimo wszystko chilijską formację

typowałbym do kapel wartych zapamiętania,

a jak będzie to, już sami

zadecydujecie. (4)

\m/\m/

Pattern-Seeking Animals - Only

Passing Through

2022 InsideOut Music

Na debiutanckim albumie "Pattern-Seeking

Animals" John Boegehold

i znani z zespołu Spock's

Beard Ted Leonard, Dave Meros

i Jimmy Keegan trochę przynudzali.

Już trzeci w dyskografii tego

projektu "Only Passing Through"

jest nieco ciekawszy, ale to wciąż

bardziej muzyczna konfekcja niż

wielka sztuka. Ot, taki przyjemnie

brzmiący, niezbyt wyszukany

AOR/prog rock. Na pierwszej

płycie nie brakowało bowiem nawiązań

do wczesnych dokonań Genesis,

teraz na plan pierwszy wyszły

inspiracje muzyką z następnej

dekady. Dlatego "Here With You

With Me" brzmi niczym połączenie

Yes i Sagi z tego okresu, a "I

Can't Stay" mógłby śmiało trafić

na LP "90125". Jeszcze lżej, wręcz

popowo, zespół brzmi w bonusowych

"I'm Not Alright" i "Just Another

Day At The Beach", ale to całkiem

miłe dla ucha piosenki, tak

więc sprawdzają się w charakterze

dodatku. Gorzej jest z częścią powiedzmy

poważniejszą, bo progresywny

i długaśny "Time Has A

Way" jest nadęty, pretensjonalny i

po prostu nudny - już bardziej broni

się ulotny, orientalizujący opener

"Everdark Mountain", chociaż to

też nic odkrywczego. Te bardziej

piosenkowe utwory udały się Pattern-Seeking

Animals znacznie

lepiej, by wymienić tylko "Rock Paper

Scissors" czy "Said The Stranger",

ale w tej kategorii również nie

brakuje mniej udanych kompozycji,

jak choćby momentami topornego

"I Can't Stay Here Anymore".

Ponownie jest więc tak pół na pół,

gdy jednak od muzyków tej klasy

wymaga się jednak czegoś znacznie

więcej. (3)

Wojciech Chamryk

Perpetual Fire - Virtual Eyes

2022 Wanikiya

Ale nudy... Zespół ze stażem i dorobkiem,

doświadczony, ale gra power

metal tak, że przy ziewaniu

można sobie wywichnąć szczękę.

RECENZJE 191


Płytę otwiera zwykle, jeśli nie ma

jakiegoś intro czy innego wstępu,

najlepszy utwór, ale Perpetual Fire

od razu strzelają sobie w stopę,

zaczynając do bólu sztampowym

"Never Fall". Później nie jest ciekawiej

- przeciwnie, schemat i banał

dzielnie walczą o wysunięcie się na

plan pierwszy, poszczególne utwory

są również zbyt mało zróżnicowane,

tym bardziej więc zlewają się

w asłuchalną, nudną masę. Instrumentalny

"Sirio" nieco się wyróżnia,

bo Steve Volta pisząc go inspirował

się muzyką klasyczną, ale

Mozartem w żadnym razie nie

jest, więc to tylko niewielki plusik.

Gdyby ktoś zatęsknił za czymś nowocześniejszym

to nie ma problemu,

jest podbity elektroniką "Virtual

Eyes" albo "Trust Yourself" z

syntezatorowymi, tandetnymi melodyjkami.

Balladka "Dunes" zrobiłaby

pewnie dla odmiany furorę na

jakichś harcerskich ogniskach, a w

podobnej stylistyce jest też utrzymany

następny utwór, instrumentalny

"The Final Battle", co też wydaje

mi się krokiem pozbawionym

sensu. Wydawca wspomina coś o

płycie dla miłośników gatunku, ale

"Virtual Eyes" może zaintrygować

tylko tych najmniej wybrednych

bądź przygłuchych. (1)

Wojciech Chamryk

Philosophobia - Philosophobia

2022 Sensory

W 2007 roku gitarzysta Andreas

Ballnus i perkusista Alex Landenburg

(m.in. Kamelot, Mekong Delta

itd.) zebrali się w SU2 Studios,

aby zarejestrować kilka pomysłów

Andreasa, które miały w przyszłości

stać się progresywnym albumem

koncepcyjnym. Niestety

Landenburg wkrótce dołączył do

Annihilator, a Ballnus uzupełnił

skład zespołu Paula Dianno. Z

pewnością świat, a przede wszystkim

inicjatorzy pomysłu, zapomnieliby

o sprawie, gdyby do akcji

nie wkroczył Kristoffer Gildenlöw.

Tak ten od Pain of Salvation.

Panowie się znali, a może nawet

przyjaźnili. W jakiś sposób

wiele lat później Kristoffer usłyszał

wspomniane wcześniej nagrania

i od tamtej pory nie odpuścił,

ani Andreasowi, ani Alex'owi. Już

jako trójka w 2020 przystąpili do

finalizacji sprawy. Do współpracy

zaprosili jeszcze Tobiasa Weissgerbera

oraz wokalistę Domenika

Papaemmanouila znanego z

greckiego Wastefall. Poza tym

Domenik wspomagał już Ballnusa

i Landenburga przy pracach

nad demami w 2007 roku. W ten

sposób doszło do zawiązania się

formacji Philosophobia oraz zarejestrowania

materiału na jej debiutancki

album studyjny, który niedługo

zostanie wydany przez Sensory

Records. W sumie ekipa muzycznie

niczego nie odkrywa, jest

to typowy progresywny metal

głównego nurtu, czyli rozwiniecie

mieszanki wpływów Queensryche

i Dream Theater. Oczywiście jest

to muzyka bardzo ciekawa, wielowymiarowa,

dość inteligentna, z

własną sygnaturą, skondensowana

w ośmiu długich kompozycjach. A

co najważniejsze, mimo tej mnogości

składowych, każda z nich

"płynie" do przodu. Zestawione są

one tak ze sobą, że łączą się w zintegrowaną

całość, co niejako jest

też standardem w progresywnym

graniu. Wyobraźnia i talent muzyków

tego zespołu z pewnością

zainteresuje fanów, tym bardziej że

ich pomysłowość i inwencja powoduje,

iż ponownie spoglądamy inaczej

na muzykę, melodie, kontrasty,

klimaty, czy też emocje. Muzycy

również nie odpuszczają w

kwestii wykonania. Nie dość, że

muzyka nie jest łatwa, to każdy z

nich gra sprawnie i wybornie.

Znakomicie wybrzmiewają partie

sekcji rytmicznej. Gitary potrafią

zachwycić, obojętnie w jakich

okolicznościach, czy tych bardziej

stonowanych, czy tych bardziej

motorycznych i mocnych. Klawisze,

nie starają się zwracać na siebie

uwagi, ale jak już są to wydają

się być konkretne i precyzyjnie dopracowane.

Wokalista też dokłada

swoje trzy grosze. Po prostu muzycy

w takich formacjach naprawdę

są z najwyższego levelu. Co dziwne,

brzmienia, podobnie jak muzyka,

aranżacje oraz konstrukcje

utworów mają swój początek w

2007 roku. Nic się od tamtej pory

nie dezaktualizowało. Niestety

uważam, że Philosophobia nie

przebije się na progresywnym rynku.

Co z tego, że wszystkie aspekty

ich działalności są na najwyższym

poziomie. Takich grup jest

multum, zachwycą się nimi tacy

dziennikarze jak ja i paru fanów,

którym przez przypadek trafią się

nagrania tego teamu, reszta i tak

pozostanie przy takim Dream

Theater, mimo że co chwila zdarzy

się im zbesztać ich za jakąś tam

wyimaginowana (lub nie) wpadkę.

Jesteś fanem progresywnego metalu

sprawdź debiut Philosophobia,

a może jednak pozostaniesz

przy tej załodze. (4)

\m/\m/

PreHistoric Animals - The Magical

Mystery Machine (Chapter

2)

2022 GlassVille

Pomysł na PreHistoric Animals

narodził się w roku 2015 w głowach

dwóch Szwedów, multiinstrumentalistów

Samuela Granatha

(perkusja, instrumenty klawiszowe)

i Stefana Altzara (gitara,

syntezatory, bas i wokal). Jako

duet przygotowali swój debiut

zatytułowany "Consider It A

Work Of Art". Po jego publikacji

w roku 2018 do projektu dołączają

basista Noah Magnusson oraz gitarzysta

Daniel Magdic. Już jako

normalny zespół nagrywają albumy

"The Magical Mystery Machine

(Chapter 1)" (2020) i dopiero

co wydany "The Magical

Mystery Machine (Chapter 2)".

Muzycznym fundamentem tej formacji

jest progresywny rock, który

jest mocno wsparty progresywnym

metalem. Dość wyraźnie odznaczają

się także alternatywny rock

oraz współczesny metal. Do tego

odnajdziemy troszkę elektroniki

oraz sznyt muzyki popularnej. Ta

różnorodność owocuje bardzo

efektowną i niezmiernie ciekawą

muzyką. Może kojarzyć się ona

przeróżnie, od The Flower Kings i

Spoken Birds po Pain of Salvation,

Haken czy Leprous. Myślę,

że każdy dopasuje sobie skojarzenia

według swoich doświadczeń i

preferencji. Druga część "The Magical

Mystery Machine" to niezwykle

barwna muzyczna mozaika,

która odważnie sięga po progresywne

formy oraz środki wyrazu.

Łączy się w niej niezwykłe talenty,

ogromna pasja i niesamowita

wyobraźnia szwedzkich muzyków.

Przy okazji zachowuje świeżość i

przystępność. Każdy utwór jest

przemyślany, perfekcyjnie skonstruowany

i ciekawie zaaranżowany.

Nie brakuje również wspaniałych

melodii, kontrastów i klimatów.

Można byłoby zatrzymać się

przy każdym z nich, wyłowić

wszelkie różnice, ale puenta byłaby

taka sama, bowiem jak pisałem,

wszystkie kompozycje są znakomite

i tworzą niezwykłą oraz błyskotliwą,

spójną całość. Tę integrację

wzmacnia także opowieść, która

jest z pogranicza fantastyki oraz

komiksu i jest naprawdę bardzo

mocnym punktem ich twórczości.

Sekcja rytmiczna cały czas pulsuje,

żyje, napędza całą płytę i przekazuje

słuchaczowi energie. Niesamowite

są także partie gitary, pełne

wirtuozerii, ale także smaku i

emocji. Całość za to prowadzi ciepły

rockowy wokal Stefana Altzara.

Także muzycy wywiązują się ze

swoich zobowiązań znakomicie.

Niczego nie można zarzucić brzmieniom,

te są pełne i soczyste, a

produkcja zdecydowanie daje komfort

niezwykłego odbioru "The

Magical Mystery Machine (Chapter

2)". Także jak jesteś fanem

progresywnych odmian grania, z

różnorodnym pakietem dodatków,

to ten album jest twój. (5)

Pyramid - Validity

2021 Sleaszy Rider

\m/\m/

Pyramid to amerykańska formacja,

która działa od roku 2017 i

jest prowadzona przez basistę Lance'a

Sawyera. Album "Validity"

wydany został w grudniu roku

2021 i jest on czwartym w kolejności

wydawnictwem tego zespołu.

Pyramid jest całkowicie oddany

progresywnemu metalowi, a w zasadzie

jest to pewna mieszanka

progresywnego metalu, ambitnego

melodyjnego power metalu, tradycyjnego

heavy metalu oraz wpływów

znanych z wydawnictw wirtuozów

gitary. Co prawda klawisze

mają też miejsce na swoje popisy,

ale nie są one tak liczne i nie absorbują

swoją wirtuozerią, jak gitary.

Z powyższych powodów muzykę

Amerykanów można umieścić

gdzieś między Ayreon, Symphony

X, a Dream Theater. Kompozycje

są dość długie, rozbudowane, z masą

ciekawych pomysłów muzycznych,

atrakcyjnych zagrań i melodii,

intrygujących zmiennych nastrojów

i emocji itd. Niemniej ze

względu na długość kompozycji,

muzycznie są one trochę rozwleczone.

Podkreśla to głos Tima

"Rippera" Owensa, który dodatkowo

dodaje klimatu monotonii.

Sporo jest miejsca na popisy poszczególnych

instrumentów. Są

one naturalne, bez jakichś specjalnych

wymuszeń, lekko nacechowane

improwizacją oraz obarczone

cechą wirtuozerii. Fragmentami

doprowadza to pewnej dysharmonii,

krótkotrwałych, ale zawsze.

Momenty te jednocześnie uświadamiają

nam, jak bardzo dobrze

został dobrany sound poszczególnych

instrumentów. Brzmią one

soczyście, mocno, a zarazem klarownie.

Także całość "Validity"

również rozbrzmiewa nielicho. Płyta

zaczyna się instrumentalnym

utworem "Preludium", który jest

inspirowany głównym tematem z

"W grocie Króla Gór" Edvarda

Griega. On to nastawia pozytywnie

do odbioru całego krążka. Jak

wspomniałem, minusami mogą być

192

RECENZJE


lekkie rozwleczenie kompozycji

oraz pewna ich monotonność. Być

może to już cecha tej grupy, niestety

nie znam poprzednich płyt, żeby

to zweryfikować, ale jakby co

można popracować nad intensywnością

muzyki, jak i jej aranżacjami.

Z pewnością zmiana wokalisty

też powinna trochę poprawić klimat.

A z tym nie powinno być kłopotu,

bowiem lider tej ekipy Lance

Sawyer uwielbia zapraszać do

współpracy różnych gości i tym razem

postawił na Tima "Rippera"

Owensa. Niestety ja osobiście

mam trochę dosyć tego znakomitego

wokalisty, bo co chwila wyskakuje

z najmniej oczekiwanego

miejsca. Aż strach zajrzeć w kolejne.

Jak dla mnie "Validity" to bardzo

solidna dawka progresywnego

metalu, do której warto od czasu

do czasu zaglądać. (3,7)

Reaper - Viridian Inferno

2022 Dying Victims Productions

\m/\m/

Kolejny Reaper... czasem bezmyślność,

a może tylko niefrasobliwość

muzyków co do doboru nazwy jest

po prostu rozbrajająca. Jeden plus,

że ten australijski Reaper gra

thrash/black metal na tyle nieźle,

że szybko się o tym zapomina. To

coś na styku wczesnego Venom

czy Hellhammer, wściekle łojącego

Warfare i totalnie bezkompromisowego

Discharge, czyli 30

minut iście infernalnego jazgotu i

zero litości dla pozerów czy innych

mięczaków - wystarczy odpalić

"Satanic Panic" albo "Taste The

Blood" i wszystko będzie jasne. Na

drugim biegunie są tu utwory nieco

spokojniejsze, jak choćby "Shadow

Of The Crucifix" i "The Reaper" ale

to spokój spod znaku najbardziej

prymitywnego NWOBHM oraz

death/doomowych walców, po którym

zespół serwuje kolejny bezlitosny

cios typu "Internal Torment".

"Viridian Inferno" nie docenią

więc na pewno zwolennicy lżejszych

klimatów, ale miłośnicy ostrej

jazdy już owszem. (4,5)

Wojciech Chamryk

Saffire - Taming The Hurricane

2022 ROAR!

Nie ma co ściemniać ani przedłużać,

"Taming The Hurricane" to

konkret, muzyczna perełka o jakie

coraz trudniej. I nie chodzi tu już

nawet o to, że Saffire są jakimiś

nowatorami, bo tak w żadnym razie

nie jest - ten szwedzki zespół,

korzystając z patentów znanych od

40-50 lat, zdołał nadać klasycznej

formule hard'n'heavy nową jakość.

Dlatego na ich czwartym albumie

nie uświadczymy wypełniaczy czy

słabszych utworów, a w dodatku

tych 48 minut mija błyskawicznie.

I ciekawostka, bo to pierwszy materiał

nagrany z nowym perkusistą

Efraimem Larssonem, znacznie

młodszym od założycieli grupy, co

mogło mieć wpływ na to, że poszczególne

utwory są tak energetyczne

i po prostu porywające. Niekoniecznie

dotyczy to tylko tych

szybszych kompozycji jak "Mr.

Justified", bo te utrzymane w średnim

tempie, a jest ich na "Taming

The Hurricane" większość, również

są bardzo dynamiczne, pełne

werwy. Szczególnie podobają mi

się te utwory, w których o palmę

pierwszeństwa walczą organista

Dino Zuzic i gitarzysta Victor

Olsson, tytułowy i "The Rapture".

Niczego sobie są też jednak mocniejszy,

trwający blisko sześć minut,

"Fortune Favors The Bold" czy

"Wendigo", w którym dla odmiany

mamy solo syntezatora - generalnie

muzycznej dobroci jest na "Taming

The Hurricane" tyle, że ma się

z czego wybierać. (5)

Sanhedrin - Lights On

2022 Metal Blade

Wojciech Chamryk

"Zbiera nam się na wymioty gdy słyszymy

kolejną, nową produkcję z np.

Nuclear Blast. Nazywamy to cukierkową

komputerówką. Podobne podejście

mamy do okładek płyt" - Ramone, gitarzysta

i wokalista białostockiej

grupy Lucille właśnie taką opinią

podzielił się w wywiadzie opublikowanym

na str. 94 w HMP 82.

Rzucam mu wyzwanie: niech

sprawdzi najnowszy album Sanhedrin.

Nie tylko graficznie, ale

przede wszystkim muzycznie owi

Amerykanie spod skrzydeł Metal

Blade prezentują dokładne przeciwieństwo

cukierkowej komputerówki.

Ich heavy metal jest pełen

szczerej pasji, autentycznych pierwotnych

emocji i konkretnych

pomysłów. Brzmi organicznie, surowo

a przy tym energicznie. Płynie

swobodnie i wciąga. Garściami

nawiązuje do dawno sprawdzonych

rozwiązań hard rockowych,

US power metalowych i proto

Satan - Earth Infernal

2022 Metal Blade

Nawet nie wiem od czego zacząć,

bo nowy album Satan rzucił mnie

na ziemię i sole trzeźwiące zaczynają

dopiero działać. To może tak

bezpiecznie. Po czterech latach od

"Cruel Magic" ukazuje się "Earth

Infernal". Kolejny studyjny materiał

nagrany w najstarszym i, chyba,

najsilniejszym składzie. Od

2011 roku panowie Steve Ramsey,

Russ Tippins, Graeme English,

Sean Taylor i Brian Ross

postanowili zejść się pod banderą

Satan i trzeba oddać, że skubani

trzymają niesamowity poziom. Bez

prężenia muskułów, rzucania słów

na wiatr - po prostu wydają kolejny

morderczy strzał. Ciężko ukryć

wzruszenie słuchając tej płyty.

Zwłaszcza ci, którzy pamiętają lata

80. czy nawet początki Satan, będą

zadowoleni. Muzycy hołdują

swojej przeszłości w każdym calu,

proponując bardzo energetyczne i

potężnie brzmiące kompozycje.

Nie sądzę, że piosenki były pisane

by pozyskiwać nowych fanów. To

wszystko brzmi tak, jakby czas się

zatrzymał - cudownie nostalgicznie,

surowo ale też bardzo świeżo.

Nie ma tu mowy o zbędnych

dźwiękach. Od początku do końca

"Earth Infernal" trzyma w garści,

urzekając co numer coraz mocniej.

Nie można pominąć niesamowitego

Briana Rossa, który kapitalnie

interpretuje teksty, śpiewając nierzadko

bardzo zgrabne i szalenie

chwytliwe partie. Gdy się go słucha,

to naprawdę można się zastanawiać,

czy to sprawia mu jakikolwiek

wysiłek? Jego głos jest naturalny

i wyważony. Brzmi dokładnie

tak, jak przed laty. Niesamowite!

Dostojnie mknie ten materiał

przez blisko 50 minut. Soczysty

heavy metal dopada nasze

uszy. Poza wokalem niedzisiejszy

klimat budują instrumentaliści.

Nie wiem czy po tylu latach grania

łatwo przychodzi wymyślanie riffów

i solówek, ale Russ Tippins i

Steve Ramsey grają tak, jakby w

ogóle ich to nie obchodziło. Po

prostu są. Po prostu wyrzucają

spod palców kolejne zabójcze motywy.

To jest totalna magia jak

współgrają ci faceci. Po TYLU latach

to przecież się powinno siedzieć

w kapciach przy kominku -

aż przypomina mi się nowy Saxon,

gdzie też wszystko jest, kurde, niewymuszone

a jednocześnie ma

wielką moc. Satan zdaje się podążać

tym samym tropem, choć tu

jest inna przestrzeń. W jakimkolwiek

fragmencie płyty sekcja rytmiczna

Sean Taylor i Graeme

English nie zwalnia. Czy to jest

trochę spokojniejszy motyw, czy

trzeba gaz docisnąć do dechy tych

dwóch wyjadaczy bawi się znakomicie.

Pełni swobody i energii nadają

unikalny kształt "Earth Infernal".

Chce się wciskać REPEAT.

Przez pierwszy dzień, kiedy na poważnie

usiadłem do tego albumu,

przesłuchałem go pod rząd trzy

razy. Ciężko się uwolnić od tych

dźwięków, bo są szczere i zespół

nie usiłuje grać czegoś, czego nigdy

nie grał. To solidny, bardzo sprawny,

utrzymany w klimacie NWO

BHM krążek. Mimo wszystko Satan

idzie do przodu, nie odcinając

kuponów od dawnej twórczości,

choć w żadnym wypadku się jej nie

wypiera. To są świadomi ludzie -

nikt nie zamierza stać w miejscu,

więc od momentu, kiedy zaczęli

tworzyć współczesne albumy, każdy

z nich jest zupełnie nowym rozdziałem,

choć opartym na dobrze

znanym i konkretnym fundamencie.

Teraz do naprawdę udanych

dzieł dołącza "Earth Infernal"

wnosząc powiew nowości, jednocześnie

podtrzymując TEN ogień.

To przywilej nielicznych. Kłaniam

się w pas! (6 )

Adam Widełka

heavy metalowych (od Rush w

utworze tytułowym aż po Jag Panzer

w "Scythian Women", choć najwięcej

u nich słychać echa rozmaitych

odcieni NWOBHM), ale jest

wykonywany niezwykle rześko.

Podobnie jak najwspanialsze klasyczne

pozycje gatunku minionej

epoki, jest gęsty od genialnych,

zróżnicowanych motywów. Bywa

szybszy lub wolniejszy, ale nawet

w najbardziej melancholijnych momentach

(na czele z moim ulubionym

kawałkiem "Hero's End") zachowuje

wysoki poziom i wywołuje

bardzo pozytywne wrażenie. Kobiecy

głos doskonale do niego pasuje,

zwłaszcza że Erica Stoltz

śpiewa naturalnie, z wielkim zaangażowaniem

i charyzmą, ale nie

nadwyrężając gardła. Instrumentaliści

(Erica Stoltz - bas, Jeremy

Sosville - gitara, Nathan Honor -

perkusja) nie pozostawiają żadnego

dźwięku przypadkowi. W efekcie

"Lights On" to zestaw ośmiu

wyśmienitych kompozycji wykonanych

z najwyższym entuzjazmem,

którym trudno się oprzeć. Album

ten w dniu wydania 4 marca już

był poważnym kandydatem do

przyszłych zestawień najlepszych

wydawnictw roku 2022. Wielu metalowców

po sprawdzeniu pojedynczych

utworów natychmiast zamawia

całą dyskografię (również

"A Funeral For The World" 2017

oraz "The Poisoner" 2019) i z miejsca

staje się lojalnymi sympatykami

Sanhedrinu. Wszystko, o co w

kwestii promocji zespół powinien

w tej chwili dbać, to dotarcie do jak

RECENZJE 193


najszerszej grupy odbiorców, ponieważ

jakość mówi sama za siebie

i ludzie sami się na tych dźwiękach

natychmiast poznają. (5)

Scorpions - Rock Believer

2022 Vertigo

Sam O'Black

Kiedy dowiedziałem się, że Mikkey

Dee dołączył do Scorpions po

śmierci Lemmy'ego, miałem mieszane

uczucia. Z jednej strony wydawało

mi się, że zależało mu na

zyskaniu jeszcze większej sławy, a

z drugiej miałem nadzieję na konkretny

album o zacięciu hard'n'

heavy. Perkusista Motörhead mógł

stworzyć ciekawy duet rytmiczny

z polskim basistą Pawłem

Mąciwodą i jak się okazuje, tak

właśnie się stało. Między innymi z

tego powodu "Rock Believer" to

jeden z najlepszych albumów studyjnych

Scorpions z premierowym

materiałem od dobrych kilku

lat. Zawiera wszystkie najważniejsze

elementy, za które ten niemiecki

zespół jest ceniony i brzmi zdecydowanie

hard rockowo. Przy tym

wcale nie przypomina karykatury,

a raczej sequel klasycznej serii płyt.

Zaangażowani w jego powstanie

muzycy skoncentrowali się na tym,

co kiedyś najlepiej im wychodziło.

Jednocześnie, nadal są w wysokiej

formie wykonawczej. To wręcz niewiarygodne,

że chociaż Klaus

Maine śpiewa dziś inaczej niż dawniej,

to jego 74-letni głos nie

zdradza przejawów starości. Do

programu płyty weszło jedenaście

kawałków zamykających się w

trzech kwadransach. Nie obfitują

one w jakieś długie partie instrumentalne

ani przeciągające się improwizacje,

ale nie można odmówić

im zwartego charakteru. Utwór

tytułowy, "Shining Of Your Soul",

"Call Of The Wild" i "When You

Know (Where You Come From)"

wywołują przyjemne wspomnienia

za sprawą naprawdę urokliwych

melodii (nie nazwałbym ich patetycznymi).

Szczególnie ta ostatnia

ballada wywarła na mnie wielkie

wrażenie - podziwiam, że kapela

brzmi przy niej kunsztownie, dojrzale

i raczej wyrachowanie niż

marzycielsko; moim zdaniem spokojnie

może być ona wymieniana

wśród takich cudów jak np.: "In

Trance" (1975), "Believe In Love"

(1977), "Always Somehere" (1979),

"When The Smoke Is Going Down"

(1982). Z kolei inne nowe numery:

"Roots In My Boots", "When I Lay

My Bones To Rest" oraz "Peacemaker"

nawiązują do motorycznych,

opartych na rozpędzonym riffowaniu

hard rockowych petard, z których

Scorpions też było kiedyś

znane. "Seventh Son" to współczesna

odpowiedź na "The Zoo"

(1980), zaś "Shining Of Your Soul"

to takie samo klimatyczne reggae

jak "Is There Anybody Out There"

(1979). Zasadnicza różnica sprowadza

się do współczesnego brzmienia.

"Rock Believer" nie jest na

siłę stylizowane na old school, tylko

pod względem realizacji dźwięku

brzmi jak produkcja roku 2022.

Ze względu na klasę i długość stażu

zespołu nie muszę chyba dodawać,

że pod względem technicznym

wszystko buja tutaj wzorowo. Cieszę

się, że ukazała się najlepsza

płyta, jaka mogła się ukazać. Prawdopodobnie

nie jest tak zjawiskowa

jak moja ulubiona Scorpions

"Lovedrive" (1979), ale z pewnością

atrakcyjna i zapewniająca fanom

sporo konkretnej rozrywki.

(4)

Setheist - Tre Colori

2022 Self-Released

Sam O'Black

Lubelski kwintet po zmianie za mikrofonem

powrócił z nowym materiałem.

"Tre Colori" to zaledwie

trzy utwory, ale zarazem koncept,

zwarta całość zainspirowana nurtem

włoskiego kina grozy zwącym

się giallo. Wszystko jest tu więc

podporządkowane nadrzędnej idei:

począwszy od ilustrujących wszystkie

utwory teledysków ze sztandarowym

"Rosso" na czele, szaty graficznej

digipacka aż do tekstów.

Ważny jest również tytuł płyty,

bowiem owe trzy kolory/zarazem

utwory odnoszą się do srebra ("Argento"),

to jest nazwiska słynnego

reżysera Dario Argento, żółci

("Giallo"), mającej związek nie tylko

z nazwą całego nurtu, ale też

zwyczajowej barwy okładek książek,

pierwowzorów filmowych scenariuszy

oraz do czerwieni ("Rosso")

- nie tylko wszechobecnej w

horrorach, ale mającej też pewnie

związek z kultowym filmem Argento

"Głęboka czerwień". Muzycznie

mamy tu mocniejszą i bardziej

dopracowaną wersję Setheist

z debiutanckiego albumu "They", a

więc agresywny, nowoczesny, intensywny

metal z bogactwem środków

wyrazu i rozwiązań aranżacyjnych,

daleki jednak od typowej,

filmowej muzyki ilustracyjnej, której

być może ktoś spodziewał się

po wydawnictwie poświęconym takiej

tematyce. Jest tu jednak mroczny,

jedyny w swoim rodzaju klimat,

a nowa wokalistka Wioleta

Kowalczyk imponuje wszechstronnością,

prezentując nie tylko

czysty, delikatny śpiewa, ale też

mocarny growling - nawet jeśli ktoś

nie lubi włoskich horrorów, to nie

może tej płyty przegapić. (5)

Wojciech Chamryk

Seventh Wonder - The Testament

2022 Frontiers

Jak pisałem przy okazji poprzedniego

albumu studyjnego "Tiara",

kariera Seventh Wonder lekko

wyhamowała. Przyczyn tego faktu

trzeba szukać w przejściu wokalisty

Tommy'ego Karevika do Kamelot.

Szczęście w nieszczęściu

ostatnio mieliśmy pandemię (w sumie

nadal ją mamy) i prawdopodobnie

dzięki temu ledwie po czterech

latach możemy cieszyć się kolejnym

krążkiem Szwedów. Najwidoczniej

w Kamelot było mniej zajęć.

Na "The Testament" wciąż

mamy do czynienia z najwyższej

jakości melodyjnym prog-power

metalem. Utwory są rozbudowane,

wielowątkowe, starannie przemyślane,

dopieszczone i znakomicie

zaaranżowane. Charakteryzują

się niezwykłymi i wpadającymi w

ucho melodiami, intrygującymi tematami

muzycznymi oraz będącymi

w kontrze, różnorodnymi klimatami,

zmienną dynamiką oraz

bogactwem emocji. W uszy rzucają

się również wirtuozowskie gitarowe

solówki, mistrzowskie klawiszowe

tematy oraz trzymająca w ryzach

całą muzykę masywna sekcja

rytmiczna. Natomiast muzycznym

przewodnikiem po "The Testament"

jest oczywiście niesamowity

głos wspominanego Tommy'ego

Karevika. Już otwierający utwór

"Warrior", klimatyczny, trochę

mroczny, ze znakomitym rozpoczynającym

riffem, ustawia odsłuch

całego albumu, bowiem zawiera

wszystko, czym właśnie czaruje

Seventh Wonder. Następny

"The Light" jest muzyczną kontynuacją

openera, ale niczym tytuł

kawałka jest on jaśniejszy, pełen

nadziei i sunący do przodu. W jego

wypadku moją uwagę zwróciły nośny

zahaczający o popową stylistykę

refren. Natomiast tytuł "I Carry

the Blame" sugeruje rzewną balladę,

niemniej kompozycja, choć

zdradza pewne jej elementy, jest

oparta o konkretne gitary i wyraźną

rytmiczną sekcję oraz delikatny

wokal. W instrumentalnym "Reflections"

formacja ponownie manifestuje

swoje umiejętności i przedstawia

swój pełen arsenał środków

ekspresji i wyrazu. Mamy tu do

czynienia z niebywałym zgraniem i

współpracą instrumentalistów.

Niesamowite partie gitary mieszają

się z wyraźnym i głęboko brzmiącym

basem, bardzo zwinną i techniczną

grą perkusisty oraz epickimi,

acz konkretnymi klawiszami.

Kolejna kompozycja "The Red River"

ponownie wraca do gry nastrojami

i w tym wypadku główną rolę

gra głos Karevika. Niemniej wiele

uroku ma spójność technicznych

motywów gitar oraz czarujących

partii klawiszy. Zahacza to o pewną

bajkowość, ale ważniejsza jest

ich żywotność i precyzja. Natomiast

najkrótszy kawałek "Invincible"

jest dość lekki, zwiewny, skoczny.

Jest też pewnym oddechem

wśród gęstej i intensywnej muzyki,

choć tak nie do końca. Następny

utwór "Mindkiller" zdaje się bardzo

techniczny, głównie dzięki znakomitej

grze perkusisty, ale ogólnie

wszystkie instrumenty grają tak

swoje motywy, że same, z niezwykłą

zręcznością i łatwością pchają

do przodu całą muzykę, jak i melodie.

Poniekąd stając się konkurencją

do niesamowitych melodii

wyśpiewywanych przez Tommy'

ego Karevika. W "Under a Clear

Blue Sky" instrumentaliści wracają

do czarowania swoimi umiejętnościami,

ale nie zabrzmiałoby to tak

dobrze, gdyby nie perfekcyjnie wymyślony

utwór. Jest on najdłuższy

na całej płycie - niespełna dziewięć

minut - i dzieje się w nim bardzo

wiele. Także każdy instrumentalista

ma miejsce do popisu. Niemniej

same popisy na nic by się nie

zdały, gdyby nie świetna konstrukcja

kompozycji, znakomite pomysły

muzyczne, wyśmienite melodie,

przemyślne aranżacje, przyjazny

klimat oraz ciepły i wciągający głos

wokalisty. Choć w tym wypadku

nie ma go zbyt dużo. Płytę zamyka

pieśń "Elegy", piękna, bardzo nastrojowa

oraz mocno emocjonalna.

Oparta jest na syntezatorach i smykach,

słyszymy również dźwięki

pianina i gitary akustycznej. No ale

przede wszystkim rządzi fantastyczny

głos Tommy'ego, w końcowej

części wsparty chórem. O produkcji

i brzmieniu nie ma co pisać, to

też najwyższa półka. Sumując, nie

zawiodłem się na "The Testament",

to ciągle muzyka na bardzo

wysokim poziomie, czego Szwedzi

od samego początku są synonimem.

(4,5)

\m/\m/

Shadow Kingdom - Eyes Of Pain

2021 No Dust

Shadow Kingdom swoją działalność

rozpoczął pod koniec roku

194

RECENZJE


2014. Na początku działali jako

kwintet i w roku 2018 wypuścili

EP-kę "The Reflection". Niestety z

czasem formacja zaczęła się sypać.

W sumie na posterunku zostali

jedynie liderzy, gitarzysta Gregory

Alfonso i były wokalista Waricide,

Robert Slater. Panowie nie

złożyli broni, wręcz mocno się

przyłożyli i przygotowali materiał

na debiutancki duży album. Jest

nim właśnie omawiany "Eyes Of

Pain". Do jego realizacji zostali zaproszeni

dodatkowo perkusista

Nick Bellmore (Toxic Holocaust,

Dee Snider) i basista Jeff Curtiss

(Obsession). Muzyka, która znalazła

się na krążku to mieszanka power

metalu, speed metalu oraz

thrash metalu, ale to w wersji amerykańskiej.

Niemniej pewne ślady

NWOBHM czy europejskiego oldschoolowego

power metalu również

tam znajdziemy. Także napisanie

ogólnie o tej muzyce, że to

US metal nie będzie jakimś dużym

błędem. Porównań możecie szukać

w Iced Earth, Armored Saint,

Sanctuary, wczesnym Nevermore

itd. Zestawienie takiej ilości, w dodatku

różnych stylów, i wtłoczenie

ich w muzyczne konstrukcje, trwające

od trzech do pięciu i pół minuty,

było nie lada wyzwaniem. Muzycy

Shadow Kingdom z tym

problemem poradzili sobie całkiem

nieźle. Nie licząc krótkich instrumentalnych

intra i outra, przygotowali

nam osiem bardzo ciekawych

utworów. Dzieje się w nich

dość sporo, jest gęsto od pomysłów,

jest moc, rządzą w nich gitary

i znakomite riffy, niemniej nie brakuje

melodii oraz bardziej klimatycznych

i nastrojowych kontrastów.

Po prostu znalazły się tu wszystkie

atuty znane z tej amerykańskiej

wersji heavy metalu. Kompozycje

są różnorodne, aczkolwiek są na

równym poziomie i tworzą spójną

całość. Jednak dla mnie najciekawszym,

a zarazem z najbardziej wpadającym

w ucho motywem, jest

kawałek "Nightmare Beyond". Całość

brzmi nawet nieźle, taki

współczesny wysokiego pułapu

standard produkcji. Instrumentaliści

również dają radę. Oczywiście

najszybciej zwracamy uwagę na poczynania

gitarzysty, choć sekcja

rytmiczna również stara się zaskoczyć

słuchacza błyskotliwymi

zagra-niami. Bardzo dobrze wypada

wokalista, mimo że w jego manierze

bywają takie monotonne

przedłużenia. No właśnie, muzyków

Shadow Kingdom jest za co

chwalić, ale patrząc z szerszej perspektywy

to, czeka ich sporo pracy,

aby uzyskać poziom swoich idoli.

Fanom US metalu polecam uwadze

"Eyes Of Pain", jak i zespół.

Może wraz z kolejną płytą wskoczą

na wyższy muzyczny poziom... (4)

Shout - People Of The Night

2018 Lightning

\m/\m/

Metalowy biznes znalazł lukę, którą

z lubością wypełnia i stara się

nam wcisnąć jako godną uwagi

świeżynkę. Mam na myśli tzw.

disco metal. Lubię melodie, ale dla

mnie takie nowości to totalne przegięcie.

Zdecydowanie wolę posłuchać

sobie płyty jak omawiana

właśnie "People Of The Night"

autorstwa zespołu Shout pochodzącego

ze Szwecji. Sam krążek

wydany był w roku 2018, ale nie

widzę, aby o nim jakoś specjalnie

się rozpisywano. Prawdopodobnie

wtedy zbytnio nie zwracano uwagi

na bardziej przebojowy i melodyjny

oldchoolowy heavy metal. A ten

od Shout rozpiera energia i rock-

'n'roll. Może przy nim nie tańczę,

ale nóżka przytupuje, a głowa się

kiwa. Naprawdę poprawia humor i

nastrój. Oczywiście oprócz przyswajalnej

wersji heavy metalu, na

płycie mamy hard rocka, hard'n'

heavy, glam metal, hair metal, boogie

oraz rockn'roll. Sami muzycy

przyznają się do fascynacji AC/

DC, Iron Maiden, Judas Priest,

Kiss, Rose Tattoo, Turbonegro,

Ramones, Misfits i Elvisa... Mnie

oprócz kapel wymienionych na początku,

oraz kilku z amerykańskiej

sceny glam metalowej (Motley

Crue, Cinderella, Ratt), często

przypomina taki bardziej melodyjny

Faithful Breath (okres płyty

"Gold 'n' Glory"). Dziwne, ale jest

coś na rzeczy... Teraz więcej muzyków

i fanów zwraca uwagę na takie

granie, więc może zainteresowanie

Shout będzie większe? Zobaczymy.

"People Of The Night" wypełnia

dziesięć, w miarę krótkich i

różnorodnych kawałków, pełnych

melodii, ale z pazurkiem, utrzymanych

w średnich tempach, ale prących

ciągle do przodu. Zagrane są z

niesamowitą werwą, która ruszy

najbardziej zastałe kości. I to jest

właśnie glejt uwiarygodniający ten

zespół. Po prostu muzycy Shout

mają taką muzykę we krwi, grają ją

szczerze, z oddaniem i pełnym sercem.

Muza brzmi też wiarygodnie,

także jak ktoś chce posłuchać coś,

co poprawi samopoczucie powinien

na listę wpisać Shout i ich debiut

"People Of The Night". Na

koniec dorzucę jeszcze kilka informacji

o kapeli. Ciężko je znaleźć.

Formacja zawiązała się na krótko

przed wydaniem krążka. Stworzyli

ją muzycy, którzy byli związani z

The Scams i Danger. A najważniejsze,

że nadal działa, więc czas

wreszcie na drugą odsłonę szwedzkiego

Shout. (4)

\m/\m/

Sign Of Death - Revival

2022 Self-Released

Powyższa nazwa mówi niewiele

nawet największym wyjadaczom,

ale to w sumie nic dziwnego, skoro

używający jej niemiecki zespół

powstał w roku 2019, a minialbum

"Revival" jest jego debiutanckim

wydawnictwem. Dla nas Sign Of

Death jest jednak interesujący z

tego powodu, że to najnowszy projekt

gitarzysty i wokalisty Oskara

Zająca, znanego z Cerebral Confusion,

to jest wczesnego wcielenia

Devilyn, Hannibal oraz ostatnio

Existence. Reszta składu to równie

doświadczeni muzycy, tak więc

Sign Of Death nie sili się na jakieś

nowatorskie eksperymenty, poruszając

się w stylistyce death/thrash

metalu starej szkoły, tego z przełomu

lat 80. i 90. Mamy tu więc

sam konkret: mocne uderzenie sekcji

z szybkimi tempami perkusji,

mocarne riffy i agresywny wokal,

to wszystko zaś w surowej, ale klarownej

oprawie brzmieniowej. Ten

bezlitosny cios równoważą jednak

nie tylko miarowe zwolnienia, ale

też bardziej melodyjne partie i dopracowane

solówki, dlatego warto

uważniej wsłuchać się w "War Of

Minds", "I See My Death" czy bonusowy

"Lost" - swoją drogą to doskonały

pomysł, że cyfrowy singiel

nie pozostał tylko w sieci i jest dostępny

również w fizycznej postaci.

Jeśli mam traktować zawartość

"Revival" jako zapowiedź dużej

płyty to bez dwóch zdań warto na

nią czekać! (5)

Silver Dust - Lullabies

2022 FastBall Music/Escudero

Wojciech Chamryk

Silver Dust to szwajcarski gotycki

zespół rockowy, który powstał w

roku 2013. Muzykę ich można

kojarzyć z The Mission, The Sister

Of Mercy i innym im podobnym.

Po prawdzie muzycy Silver

Dust ciągle dążą do pułapu, który

wyznaczyły ich inspiracje. Przynajmniej

tak to widzę, słuchając ich

najnowszego albumu "Lullabies".

Niemniej Szwajcarzy mają smykałkę

do zgrabnych kawałków z melodią

i klimatem, które jednoznacznie

umieszczają ich na gotyckiej

scenie. Starają się urozmaicić swoją

muzykę różnymi odcieniami mrocznej

atmosfery, ciekawymi melodiami

prowadzonymi dość głębokim

głosem Lords Campbella, czy

też wykorzystując inne style typu,

industrial ("I'll Risk It"), nowoczesny

metal ("Echoes Of History"),

swing, wodewil ("Animals Swing"),

orkiestracje ("Forever") itd. Także

fani gotyku mają na "Lullabies" całą

paletę różnorodnej rozrywki i

emocji w swoich ponurych barwach.

Wydaje się, że ta muzyka

jest też w naturze muzyków, nie

słychać czegoś sztucznego, nienaturalnego

czy też zrobionego na

siłę. To powinno się cenić. Całość

dodatkowo zagrana jest bardzo

sprawnie, a brzmienia pasują, i do

muzyki, i do stylu. Nie wiem jednak,

czy ten krążek wyróżnia się

czymś szczególnym. Choć ze mnie

żaden fan gotyckiego rocka, to wydaje

mi się, że Silver Dust i jego

"Lullabies" to jedynie bardzo solidny

średniak. Nie mam zamiaru

więcej dywagować nad tą płytą, niczego

tym nie osiągnę, po prostu

pozostanę przy swoim przeczuciu.

(3,5)

SiN69 - SiN69

2022 ROAR!

\m/\m/

Szwajcaria już od połowy lat 70.

ubiegłego wieku miała nieźle rozwiniętą

scenę hardrockową, tradycyjny

heavy w krainie banków i

czekolady również miał się dobrze,

chociaż nie wszystkie zespoły zdołały

zaistnieć szerzej, tak jak choćby

Krokus, Emerald czy Gotthard.

Debiutanci z SiN69 mają

jednak szansę do nich dołączyć,

chociaż to już inne czasy: era cyfrowych

singli i popularności mierzonej

ilością wyświetleń czy internetowych

lajków. Co istotne zespół

gra i brzmi bardzo tradycyjnie,

czerpiąc przede wszystkim z

muzyki przełomu lat 70. i 80., kiedy

to mocny rock przeobrażał się w

heavy metal, a kolejne płyty gigantów

pokroju AC/DC czy Scorpions

elektryzowały rzesze fanów

na całym świecie. Musiał być

wśród nich również Thomas

Schaller, co potwierdzają choćby

"Guardian Angel" czy "Hang It

Up". Jednak SiN69 nie są żadnymi

imitatorami, potrafią też bowiem

zaproponować tak udane utwory

jak mocniejszy "Evil's Place" czy

bluesujący "Angels Crying", które

stanowią swoistą przeciwwagę dla

numerów spod znaku AOR/melodyjnego

rocka z "Around The

World" na czele. Mocnym punk-

RECENZJE 195


tem zespołu jest też wokalny duet

(wspomniany już Thomas i Marina

Schaller), a do tego jednym z gitarzystów

jest lider Emerald Michael

Vaucher, tak więc gitarowa robota

brzmi tu naprawdę zacnie. To

zresztą nie koniec, bo w dwóch

utworach wsparł go kolega z zespołu

Julien Menth, również producent

"SiN69", a do zaśpiewania

chórków zaproszono frontmana

Emerald Marcela Hablützela. W

żadnym razie nie jest to jednak jakiś

poboczny projekt Emerald -

SiN69 ma już wykształcony styl i

przede wszystkim para się lżejszą

odmianą heavy rocka - każdy znajdzie

więc na tej płycie coś dla siebie.

(5)

Wojciech Chamryk

Slanderus - Absorbing Infinity

2022 Self-Released

Slanderus to amerykański zespół

z Kalifornii, który powstał w roku

2008. Do tej pory wydali same EPki,

"Pseudo Reality" (2013), "Sanctuary

of Life" (2015), "Walls of

the Mind" (2017), zaś "Absorbing

Infinity" to ich najnowszy pełny

studyjny album. Materiały dotyczące

się tego dużego debiutu,

przyszły do redakcji pod szyldem

progresywny metal. Natomiast na

takim The Metal Archives widnieje

etykieta thrash/progressive metal.

Niestety mnie oba określenia nie

do końca pasują. Ogólnie muzyka

Amerykanów nie jest jednoznaczna

i jednowymiarowa. Zacznijmy

jednak od początku. Album rozpoczyna

utwór "Tectonic Plates", jak

dla mnie utrzymany jest w stylu

US metalu (czy też amerykańskiego

power metalu, coś w rodzaju

Jacobs Dream i okolic) i owszem są

jakieś elementy progresywnego metalu,

ale bardziej są słyszalne aranżacje

nawiązujące do epickiego metalu

(a la Virgin Steele) oraz melodyjnego

thrash metalu (kojarzące

się z Annihilator). Drugi kawałek,

tytułowy "Absorbing Infinity" faktycznie

bardziej nawiązuje do progresyjnego

metalu, ale ciągle słyszymy

cytaty US metalu, thrashu i

epickiego metalu. Recenzje, które

czytałem, względem Slanderus,

najchętniej używały porównań do

Queensryche i w wypadku tej

kompozycji jest to trafne. Niemniej

trzeba pamiętać o ich pozostałych

muzycznych wpływach. Kolejny

kawałek "Cobra Kai" to następna

stylistyczna zmiana. W tym

wypadku grupa kieruje się w stronę

tradycyjnego heavy metalu. Biorąc

pod uwagę sam tytuł, zdaje się to

wręcz oczywiste. Naturalnie Amerykanie

nie zapominają o innych

swoich wpływach, które zdaje się,

przychodzą im lekką ręką w czasie

komponowania. Wraz z "Find

Your Lifeline" wracamy do bardziej

progresywnego i klimatycznego

grania, ale w takim "slanderusowym"

stylu. Natomiast "Omen" to

już US metal z "blacksabbatowym"

klimatem oraz leciutkim nalotem

thrash metalu. W kolejnym songu

"Espiritu" muzycy oprócz znanych

brzmień dorzucają riffy rodem z

nowoczesnego metalu (coś między

groove, nu metal, a djent), które

stają się jego głównym motywem.

"A Small Sacrifice" to z kolei taka

pieśń w konwencji ballady rockowej

z progresywnym klimatem.

Płytę wieńczy chyba najbardziej

złożona kompozycja, ale równie

klimatyczna, jej tytuł to "Absolution"

i zawiera wszystko co najlepsze

w tym zespole, a także jest

utrzymana w estetyce progresywnego

metalu. Utwory są przeważnie

długie i złożone, ale muzycy

Slanderus nie przesadzają z tą

złożonością. W sumie tak samo lubią

trafiać do słuchaczy z muzyką

bezpośrednio i bez większych komplikacji.

W sumie potrafią zaoferować

wiele ciekawego, więc jest czego

słuchać. Jednak zestawiając to z

najlepszymi, chociażby ze wspominanymi

Queensryche, Annihilator

czy Jacobs Dream to trochę

im brakuje. Ogólnie Slanderus ma

potencjał, ale wydaje się, że jeszcze

nie wie, jak go w pełni wykorzystać.

O tym przekonamy się przy

okazji kolejnego dużego krążka, bo

być może to po prostu ich pułap

możliwości jeśli chodzi o talent i

umiejętności. Za to gra muzyków

jest na całkiem niezłym poziomie,

bo nie tylko gitarzysta pokazał

swoje umiejętności, ale także basista

i perkusista mieli możliwość zabłysnąć

swoimi talentem. Wokalista

Allen Alamillo często przez

innych był konfrontowany z

Geoffem Tate'em, ale to tak jak z

tym ogólnym zestawieniem Slanderus

z Queensryche. Szczerze

mówiąc przez całą płytę nie znalazłem

ani jednego momentu, w którym

mógłbym użyć tego porównania.

W takim "Tectonic Plates" trafiały

się momenty, gdzie mógłbym

zestawić go z Davidem DeFeisem

(Virgin Steele) lub Andersem

Engbergiem (szwedzkie Sorcerer).

Nie są to jakieś oczywiste zestawienia

i bardziej trzeba szukać jego

wzorów w klasycznej szkole rockowej

oraz amerykańskiej scenie US

metalu, która ma wielu wyśmienitych

wokalistów. Mimo wszystko

najwięcej mam uwag do brzmienia.

Nie jest ono tak soczyste jak to

mają w zwyczaju aktualne produkcje.

Najbardziej traci na tym gitara,

niekiedy brzmi dziwnie i bardzo

płasko. Także Slanderus i ich "Absorbing

Infinity" są warte uwagi,

ale jest również wiele do poprawienia.

(3,7)

\m/\m/

Snake Eyes - No One Left To

Die

2022 Defense

Katowicki Snake Eyes swoją działalność

rozpoczął w roku 2002.

Zadebiutowali albumem "Beware

of the Snake" w roku 2010. Dwa

lat później wydali EP-kę "Macabre

Tales" i to wszystko, jeśli chodzi o

działalność wydawniczą. Dopiero

teraz, praktycznie po dekadzie ciszy,

wypuścili swój drugi krążek

"No One Left To Die". Niestety

jest to jednocześnie czas, w którym

praktycznie zapomniałem o tym

zespole. Niemniej przypomnienie

sobie dwóch pierwszych płytek postanowiłem

zostawić na później, a

teraz skupiłem się na ich najnowszym

wydawnictwie. Słuchając

"No One Left To Die" moje myśli

kierowały się ku Testament i jego

współczesnego wcielenia. Albowiem

Snake Eyes ciąży ku tradycyjnemu

thrash metalowi granemu

w konwencji amerykańskiej, ale

brzmiącemu współcześnie. Dodatkowo

muzycy z lekkością przemycają

akcenty death metalowe. Co

prawda nowa wokalistka Marth

preferuje wrzask/growl, jednak do

Chucka Billy'ego nie ma startu.

Niemniej ma ona kawał dynamitu

w gardle, gdyż w porównaniu z byłym

wokalistą Świrem wypada naprawdę

dobrze. Zresztą można to

sprawdzić na albumie, jako że Świr

udziela się w dwóch kawałkach

"Underdog" i "Fear Of Gehenna".

Jednak zespół muzycznie nie tylko

nawiązuje do Testament, ja bym

wymienił jeszcze Overkill,

Voivod, Forbidden itd. Kompozycje,

które znalazły się na "No One

Left To Die" to takie małe thrashowe

arcydzieła. No może przesadzam,

ale muszę jakoś podkreślić,

że podejście tej formacji na tej

płycie do muzyki, kompozycji oraz

gry bardzo mi się podoba. Dziesięć

bardzo różnych utworów, gęstych,

świetnie wymyślonych, ze znakomitymi

muzycznymi tematami,

zagranych technicznie, acz zbytnio

nie rozpędzonych, trzymają w napięciu

i w skupieniu. Podoba mi się

też ich mroczna atmosfera. Bardzo

dobrze łączy się to z tekstami, które

tak jakby opowiadają o ciemnej

naturze człowieka. Ogólnie muzycy

Snake Eyes nawiązują i korzystają

z tradycji, ale dają od siebie

bardzo wiele. Instrumentaliści grają

tu jak z nut. Każdy instrument

brzmi wyraźnie i pełnym swoim

soundem. Można zachwycać się

oddzielnie każdym z nich. Niemniej,

niech muzycy sekcji rytmicznej

wybaczą mi, ale mnie uwagę

przykuł duet gitarowy, Art i Sewko.

Goście są niesamowici. O brzmieniu

już napomknąłem. Generalnie

wszyscy, co brali udział przy

pracach rejestrujących, ustawianiu

brzmień, miksach i masteringu,

mogą sobie uścisnąć dłoń, jak dla

mnie znakomita robota. Bardzo

dobry powrót katowiczan. Mam

nadzieje, że wśród polskich thrashersów

będzie to pozycja obowiązkowa,

przynajmniej w najbliższym

czasie. (5)

\m/\m/

Space Vacation - White Hot

Reflection

2022 Pure Steel

Ten album jest w niektórych zakamarkach

sieci przedstawiany jako

heavy/ power metalowy headbanger.

Polemizowałbym. Metalowa

moc nie jest moim zdaniem głównym

czynnikiem wyróżniającym

piąty album Kalifornijczyków ze

Space Vacation. Najbardziej doceniam

w nim, że zawiera mnóstwo

patentów wymyślonych przez szerokie

spektrum innych kalifornijskich

(i nie tylko) zespołów, a jednocześnie

brzmi inaczej niż każdy

spośród nich. Jest średnio agresywny,

miejscami zbyt mięciuchny

jak na power metal, często przebojowy

i chwytliwy, a nawet nawiązujący

do rockowej estetyki (np.

utwór "Middle Ages" wiele zawdzięcza

Queen). Za pierwszym odsłuchem

przeszkadzał mi cieniutki

głosik (chłopięcy falset?) Scott'a

Shapiro i wydawało mi się, że zbyt

wiele dzieje się w warstwie instrumentalnej,

żeby miało to ręce i nogi

(gitarowe ADHD?). Potrzebowałem

dotrzeć się z "White Hot

Reflection". A kiedy zaczęliśmy

nadawać na tych samych falach,

wszystko fajnie się ułożyło. Doszedłem

do wniosku, że obok Space

Vacation trudno przejść obojętnie,

ponieważ ci muzycy robią

aktywny użytek ze swej żarliwej

wyobraźni. Słychać, że nie zadowalają

się dobrą grą, tylko z każdej

dostępnej im chwili ochoczo wydobywają

jak najwięcej kosmicznej

wibracji. Aby rzetelnie zanalizować,

co właściwie dzieje się na

"White Hot Reflection", musielibyśmy

posłużyć się holometrem

Fermilab, czyli interferometrem

holograficznym, tj. najbardziej

czułym urządzeniem, jakie kiedykolwiek

stworzono do pomiaru

drgań kwantowych przestrzeni.

Chaotyczne machanie głową zubożyłoby

odbiór. Podążanie za interpretacją

przewodnika niestety również.

Świadczy to o niebywale wysokiej

muzycznej inteligencji Space

Vacation. Przeglądam ich "fejs-

196

RECENZJE


bukowy pejdż" i podejrzewam, że

oni dobrze zdają sobie z tego sprawę,

dlatego w związku z chęcią

utrzymywania wyluzowanego image'u,

zamiast dzielić się swymi dziwnymi

rozkminami, w kontaktach

z fanami nadmiernie upraszczają

swój przekaz - proszą o dzielenie

się śmiesznymi memami, podawanie

nazw lubianych utworów,

wspominanie swych pierwszych

koncertów w życiu, czy też po prostu

życzą wszystkim miłego dnia/

udanego weekendu. Wybitne pomysły

kolekcjonują zaś na następny

album. Proponuję Wam indywidualny

kontakt z "White Hot

Reflection" wtedy, gdy nie będzie

Was nic rozpraszać. (4,5)

Spillage - Electric Exorcist

2021 No Dust

Sam O'Black

Kapela istnieje od roku 2002 i pochodzi

z amerykańskiego Chicago.

Zanim jednak zaczęła działalność

fonograficzną, minęło sporo czasu.

Ich duży debiut "Spillage" ukazał

się dopiero w roku 2015. Później

też nie rozpieszczali fanów, bowiem

"Electric Exorcist" z zeszłego

roku to dopiero ich trzecia duża

płyta. Spillage nastawiony jest na

granie, tradycyjnego heavy metalu

z mocnym "blacksabatowskim"

akcentem, dlatego w ich muzyce

odnajdziemy sporo odniesień do

monumentalnego doom metalu.

Co warto podkreślić ta fascynacja,

dotyczy się bardziej okresu z Tony

Martinem. Tak mi się wydaje.

Taki też jest tytułowy utwór, który

rozpoczyna omawiany album.

Usłyszymy w nim również odniesienia

do klasycznego hard rocka,

które począwszy od drugiego utworu

"Heaven On Earth" dochodzą do

głosu z większym impetem. Słychać

w tym inspiracje formacjami

typu Deep Purple, Uriah Heep,

Rainbow, Budgie itd. Zwrócić też

trzeba uwagę na znakomite wykorzystanie

organów Hammonda.

Kumulację tego oczarowania znajdziemy

w finale płyty, którym jest

cover Uriah Heep, "Look At Yourself".

Znakomicie opracowany

przez muzyków Spillage, bowiem

jest bliski pierwowzorowi, ale nacechowany

własnym spojrzeniem na

muzykę. Jednak to nie wszystkie

zauroczenia Amerykanów wykorzystane

w ich muzyce. W takich

"Book Of Secrets" i "Real" znajdziemy

również momenty, gdzie bardziej

wyeksponowana jest klimatyczna

mieszanka klasycznego rocka

i progresywnego rocka. Także w

muzyce tego zespołu dzieje się naprawdę

sporo. Sprzyja temu także

budowa kompozycji, które są przeważnie

długie i można w nich ze

swobodą przekazać różne swoje

spojrzenia na muzykę. Nie są to

jakieś bardzo zawiłe techniczne

konstrukcje, raczej muzycy starają

się dotrzeć do słuchacza bezpośrednio.

Za to potrafią umiejętnie

operować nastrojami oraz emocjami,

dzięki czemu przy słuchaniu

krążka słuchacz odczuwa stałą

ekscytację. Uwagę zwraca również

bardzo dobre odegranie partii

przez muzyków. O klawiszowcu

Paulu Rau już wspominałem, ale

równie znakomitymi są gitarzyści

Tony Spillman i Nick Bozidarevic

oraz wokalista Elvin Rodriguez

z klasycznym rockowym wokalem.

Sekcja rytmiczna jakoś specjalnie

nie rzuca się w uszy, ale bez

jej perfekcji ten zespół wiele by nie

zawojował, także nie można nie

wymienić perkusisty Chrisa Martinsa

oraz basisty Chris Martins

Billy'ego McGuffey'ego. Brzmi to

ogólnie zacnie, także to bardzo

spójna, choć różnorodna propozycja

godna uwagi fanów heavy metalu.

(4)

\m/\m/

Stinger - Expect the Unexpected

2022 ROAR!

Dokonaniami AC/DC interesowali

się nie tylko fani, ale także muzycy,

którzy lepiej lub gorzej chcieli

przemycić ich spojrzenie na muzykę

również w swojej twórczości.

Dzieje się to do dzisiaj czego przykładem

jest album niemieckiej kapeli

Stinger zatytułowany "Expect

the Unexpected". Jest to już trzeci

krążek tej formacji z pełną studyjną

zawartością. Ukrywa on specyficzną

mieszankę, która przede

wszystkim kojarzy się z AC/DC

(okres płyty "Powerage") oraz amerykańskiego

hard rocka/glam metalu

w stylu ostatnio słuchanego

przeze mnie Faster Pussycat. Skojarzenia

z AC/DC potęguje głos

Martina Schaffratha czasami do

złudzenia przypominający ten Bona

Scotta. Jednakże mimo wyrazistych

fascynacji, muzycy Stinger

dorobili się w pewnym sensie swojego

stylu. Do tego posiadają umiejętność

pisania zgrabnych energicznych

kawałków. Naprawdę dobrze

się ich słucha. Dwanaście

utworów zagrane w 42 minuty, nie

da się znudzić. Dodatkowo cieszą

riffy, sola, melodie oraz sound.

Także albumu słucha się od deski

do deski. Ciężko powiedzieć czy

Stinger zadomowi się na dłużej na

scenie. W Niemczech z pewnością

tak. Niemniej zespoły, które grają

pod AC/DC mają pod górkę, ciężko

im utrzymać się na scenie. Jakby

nie było AC/DC jest tylko jedno.

Jednak jak komuś Australijczyków

będzie za mało to polecam,

aby sięgnęli po "Expect the Unexpected"

niemieckiego Stingera.

(4)

\m/\m/

Stray Gods - Storm The Walls

20202 ROAR!

Dziecięciem jeszcze będąc Obeliks

wpadł do kociołka z magicznym

napojem siły. Wszyscy wiedzą jak

to się skończyło, nawet jeśli nie są

fanami przygód dzielnych Galów.

Artur Almeida musiał przejść coś

podobnego co do głosu, bo śpiewa

niczym młody Bruce Dickinson.

Niby nic w tym złego, wręcz przeciwnie,

bo mało jest wokalistów

potrafiących wznieść się na aż taki

poziom. Jednak na tak zwaną dłuższą

metę nie jest to nic dobrego, bo

kto tak naprawdę mało kto potrzebuje

kolejnej kopii jedynego w

swoim rodzaju oryginału, może poza

największymi fanatykami, wykrzykującymi

z błyskiem w oku:

"patrz, śpiewa całkiem tak jak Bruce!".

Nie jest to w sumie nic nowego,

bowiem Almeida śpiewa tak od

dawna, również na recenzowanej

przez nas przed kilku laty płycie

Attick Demons "Let's Raise

Hell". W przypadku "Storm The

Walls" jest więc dokładnie tak samo,

zwłaszcza w "Black Horses" czy

"Alive For The Night", chociaż Portugalczyk

ma też momenty powiedzmy

własnej, stylistyki, zwłaszcza

w patetyczno-balladowym "Love In

The Dark". Niestety koledzy - po

bardzo doświadczonym Bobie

Katsionisie i jego równie zaprawionych

w bojach współpracownikach

naprawdę spodziewałem się

czegoś więcej - nie ułatwiają frontmanowi

zadania, zwykle Maidenując

na całego. Szczególnie finałowy

utwór tytułowy nie pozostawia

cienia wątpliwości, że Iron Maiden

kiedyś musiał być dla nich

bardzo ważnym zespołem. Kiedy

Stray Gods jakimś dziwnym trafem

nie zżynają od Harrisa i spółki

zapatrują się z kolei bez umiaru

na dokonania Dio czy wczesnego

Running Wild, tak więc można

powiedzieć, że z uporem szturmują

mury twierdzy, której brama już

dawno jest otwarta. (3)

Wojciech Chamryk

Sunrunner - Sacred Arts Of

Navigation

2022 Fastball Music

Sunrunner to doświadczony zespół.

Istnieje od roku 2008, a "Sacred

Arts Of Navigation" jest ich

piątym albumem studyjnym. Mają

jeszcze trzy EP-ki oraz album "koncertowy"

z 2020 roku, "Forever

Nights (Official Bootleg - Europe

2018)". Ich muzyka to taki dynamiczny

amerykański progresywny

metal, coś pomiędzy Queensryche,

Savatage i Fates Warning.

Także jest w nim sporo dobrego gitarowego

grania, nawiązującego do

brytyjskiego heavy metalu z przełomu

lat 70. i 80. Od czasu do czasu

przewijają się inne style, chociażby

hard rock, heavy rock, rock,

folk itd., a utwory dość często nabierają

klimatycznego epickiego

etosu. Także muzycznie jest nawet

bardzo ciekawie. W poszczególnych

utworach miesza się wiele pomysłów

i patentów, z wykorzystaniem

wszelkich zmian tempa, klimatów

i kontrastów. Niestety

kompozycje nie mają płynności takiej,

jak te wspomnianych wcześniej

formacji. Dlatego trzeba je

przesłuchać kilka razy, aby dotrzeć

do ich sedna. Najbardziej dopracowana

pod tym względem wydaje

się "Where Is My Home", która

mknie do przodu, od pierwszej do

ostatniej nuty, a nie jest taką bezpośrednią

i prostą kompozycją, jak

się wydaje. Można wspomnieć też

o instrumentalnym i akustycznym

"Arcada Morning Ride", który dodatkowo

podszyty jest latynoskim

folkiem. Jednak trzeba go traktować

jako dodatkowy element, który

podkreśla główne muzyczne

przesłanie grupy. Podobną rolę odgrywa

inna kompozycja, "Last

Night In Tulum". W porównaniu z

innymi utworami jest lekka, zwiewna,

może nawet rzewna. Natomiast

pod względem muzycznym i

w kontekście całego albumu trzeba

ją traktować jako równorzędny

partner. Na uwagę zasługuje także

mini suitą kończąca album tj. "Navigating

The Apocalypse". Zderzają

się w niej wszystkie muzyczne

wpływy, pod jakimi są muzycy

Sunrunner. Nabiera ona charakteru

epicko-progresywnego. W

pewnym momencie zaczyna przypominać

mi nawet "Rime of the

Ancient Mariner" Iron Maiden,

ale tylko przez momencik. Niestety

utworom Sunrunner sporo brakuje

do takich klasyków, dlatego

zespół, jak również ich muzykę

(przynajmniej płytę "Sacred Arts

Of Navigation") trzeba bardziej

traktować, jako solidnych przeds-

RECENZJE 197


ta-wicieli progresywnego US metalu.

(4)

\m/\m/

Symphonity - Marco Polo - The

Metal Soundtrack

2022 Limb Music

Ralf Christian "Limb" Schnoor

od samego początku konsekwentnie

propaguje melodyjny power

metal. Wniosek jest jeden, po prostu

jest szczery w tym co robi. Niemniej

może być dla niektórych

wrogiem numer jeden, jakby nie

było to on promował Rhapsody

już w drugiej połowie lat 90. zeszłego

wieku. Po prostu był początkiem

zła. Jednak według mnie również

dzięki niemu doszło do ponownego

zainteresowania się fanów

tradycyjnymi odmianami heavy

metalu. Dołożył tam, gdzie trzeba

kilka swoich paluchów. Przyczynił

się też do tego, w jakim miejscu

obecnie lokuje się scena heavy metalu,

NWOBHM, NWOTHM, power

metalu zarówno tego melodyjnego

jak i tego rodem z Ameryki.

Także nie wszystko jest jednowymiarowe.

Wróćmy jednak do jego

wytwórni Limb Music. Ciągle popularyzuje

w niej co ciekawsze

aktualnie kapele ze sceny, melodyjnego

power metalu. Nie działa z

takim rozmachem jak na początku

lat 2000., co świadczy, że ten styl

nie jest już tak popularny, ale jednocześnie

zaprzecza, że wypadł

zupełnie z obiegu. Właśnie niedawno

zaczął lansować trzeci już pełny

album Symphonity, zespołu

rodem z Czech. Muzyka tej formacji

nawiązuje do melodyjnego symfonicznego

power metalu, dlatego

pełno w nim pompatycznych i podniosłych

orkiestracji, a także rozbrykanego,

gnającego do przodu

melodyjnego power metalu. Znajdziemy

też różne bardziej dyskretne

odniesienia do muzyki etnicznej,

orientalne i operowej, a także

momenty, gdzie wyraźniej wybrzmiewa

tradycyjny heavy/power metal

lub progresywny metal. Bywa

więc standardowo, troszkę ambitniej

oraz zupełnie przaśnie. Mamy

trochę muzycznej zawiłości, innym

razem bezpośredniości, raz jest

lżej, aby za chwilę było donioślej

lub zdecydowanie mocniej. Mamy

też momenty frywolne, ale także

merytoryczne i epickie. Także

dzieje się na przestrzeni całego albumu

i fan takiego grania spokojnie

może wsłuchać się w całość materiału,

szukając emocji i doznań,

które są w nim ukryte. Może któreś

z nich właśnie porwą go ze sobą.

Całość zagrana jest bardzo dobrze

z momentami wręcz rewelacyjnymi.

Instrumentaliści dali tu

popis. Instrumenty brzmią również

dobrze i soczyście. Ze względu, że

"Marco Polo - The Metal Soundtrack"

to nie tylko muzyczny koncept,

ale przede wszystkim tematyczna

opowieść. Jak sam tytuł zdradza

o podróżach Marco Polo.

Przez całość krążka mamy do czynienia

z pewnymi elementami narracyjnymi,

typu lektor, muzyka

obrazująca dane wydarzenie, tudzież

różne odgłosy, chociażby

szum morza, bicie dzwonów, rżenie

konia itd. Wokal jak w takich

wypadkach potrafi śpiewać lekko,

z gracją i wysoko, ale nie obce mu

jest śpiewanie mocne, zadziorne,

nawiązujące do typowej szkoły

hard'n'heavy. Jednak trochę jest z

tym kłopotu bowiem Symphonity

ma dwóch głównych wokalistów

(Mayo Petranin i Konstantin Naumenko),

a zapętali się też goście

typu Herbie Langhans, także

trzeba trochę poświęcić czasu na

to, kto co śpiewa. Są też głosy operowe

i te kobiece i te męskie. Słowem

na tej płycie dzieje się sporo.

Także fani sceny melodyjnego

symfonicznego power metalu mają

niezłą pozycję do osłuchania. Ja

natomiast nasłuchałem się w czasie

pisania recenzji i chyba już nie

wrócę do "Marco Polo - The Metal

Soundtrack". No, chyba że zupełnie

zmieni się moje podejście do

takiej muzyki, a przede wszystkim

wróci entuzjazm przy jej słuchaniu.

(3,5)

Ted Nugent - Detroit Muscle

2022 Pavement Entertainment

\m/\m/

Muzyka Nugenta dawno straciła

swój blask, ale akurat "Detroit

Muscle" jest bardzo chwytliwym,

pomysłowym, brawurowo zagranym

albumem o głośnym i bezpośrednim

brzmieniu. Poszczególne

utwory, które się na nim znalazły,

precyzyjnie uderzają w punkt,

przemykając jeden po drugim. Są

krótkie. Nie uświadczymy w nich

żadnych gitarowych dłużyzn - nawet

w instrumentalu "Winter-

Spring SummerFall" zaklęto wszystkie

cztery pory roku w jedynie

trzech minutach. Płyta rozpoczyna

się dźwiękiem rozgrzewanego silnika

Forda Mustanga. Zarówno ów

samochód, jak i lokalne kluby sportowe

(wujek Ted kibicuje: Detroit

Red Wings - hokej, Detroit Pistons

- koszykówka, Detroit Lions - piłka

nożna oraz Detroit Tigers - baseball)

były efektem tego, co autor

nazywa "Detroit Muscle", czyli

szczególnego ducha zespołowej

współpracy, który nadal pozostaje

żywy wśród części michigańskiej

społeczności. Po kilkunastu sekundach

od odpalenia krążka słyszymy

pełen zapału głos: "Strap your

ass in I got a fire breathing Mopar /

Downtown Detroit is like a rockNroll

dream / Kickout the jams if ya really

wanna go far, MotorCity soul gonna

make you scream". W wolnym tłumaczeniu

chodzi o oświadczenie:

zapnij pasy, wyruszasz w zawrotną

podróż po krainie rock'n'rolla,

gdzie nie ma opierdalania się, ale

Twoja dusza będzie krzyczeć z

wrażenia. I faktycznie tak to działa.

Przynajmniej na początku i na

końcu płyty. Pierwsze cztery utwory:

"Detroit Muscle", "Come And

Take It", "Born In The MotorCity" i

"American Campfire" eksplodują,

rozrywają głośniki, są rozkrzyczane,

gorące, rozpędzone, szalone,

wyzywające, narowiste, porywające

i niesamowicie intensywne. "Drivin'

Blind" nieco zwalnia, ale to

tak, jakby pędzący Ford Mustang

zwolnił na austradzie z 210km/h

do 170km/h, bo niby pojawia się

tam wątek poszukiwania metody

na uspokojenie umysłu, ale jednak

Ted psotnie przypomina, żeby po

prostu nie dać się złapać, gdy w ferworze

stracimy kontrolę nad zmysłami.

Drapieżne "Just Leave Me

Alone" sprawia wrażenie troszkę

zamotanego, tak jakby cały zespół

sam nie wiedział, co chce przekazać

- zupełnie nie przekonuje mnie

ani liryczna (bełkotliwa), ani

dźwiękowa (wtórna, przebrzmiała,

nieciekawa) warstwa tego kawałka.

Dla kontrastu, "Alaska", "Winter-

Spring SummerFall" i "Leave The

Lights On" dają więcej okazji do

uważnego wsłuchiwania się w przyjemnie

sączące się melodie. Natomiast

końcówka w postaci "Feedback

GrindFIRE" i "Star Spangled

Banner" podgrzewa znów atmosferę,

z premedytacją pozostawiając

nas w stanie rock'n'rollowego upojenia.

(4,5)

Tension - Decay

2022 Dying Victims Productions

Sam O'Black

Cenię Floriana Grilla za to, że ma

nosa do wyszukiwania mnóstwa

świetnie zapowiadających się młodych

kapel metalowych, którym

pod szyldem Dying Victims Productions

wydaje znakomite, debiutanckie

krążki. Mimo że działa w

Niemczech, zachwycił mnie on

ostatnio wydobyciem na światło

dzienne zespołów z zupełnie innych

części świata: Galaxy (Australia),

Witchseeker (Singapur),

Significant Point (Japonia),

Sandstorm (Kanada/Szwecja).

Wymienione kapele (a także wiele

innych formacji z katalogu DVP)

łączy surowe, old schoolowe brzmienie.

Tension również gra

archaiczny heavy metal. Nie do

końca jednak rozumiem, czym

konkretnie Niemcy z Tension

przyciągnęli uwagę decydentów.

Ewentualne zadeklarowanie, że

"Decay" to po prostu świetny album,

nie przekonałoby mnie - nie

zawiera on ani młócki o thrashowej

intensywności, ani zbyt wielu ciekawych,

zapadających w pamięć

melodii; z trudem przychodzi mi

wskazanie innych aspektów Tension,

które wywierałyby na mnie

szczególnie pozytywne wrażenie.

To, że gitary fajnie gadają, to sprawa

dla muzyków zorientowanych

w technicznych niuansach, a nie

czynnik przemawiający do szeroko

pojętej publiczności. Można byłoby

wręcz pokusić się o postawienie

hipotezy, czy Tension "Decay"

kwalifikuje się do kategorii technicznego

grania. Wydaje mi się, że

oni lubią sobie zwyczajnie pohałasować

pod wpływem inspiracji

płynącej jeszcze z nurtu NWOB

HM. Nie brakuje im zapału, ale nie

zaszkodziłoby, gdyby popracowali

i ujawnili więcej umiejętności kompozytorskich.

W obecnej postaci,

płyta nie przynosi mi satysfakcji z

jej słuchania. Czuję się przy niej

tak, jakbym w ramach ekscytującego

wieczoru miał wyciągnąć z lodówki

ser, usiąść na blaszanym taborecie

i co jakiś czas dziobać maleńkie

kawałeczki tego sera aż

przyjdzie pora na sen. Raczej nie

będę do Tension "Decay" wracać,

ani rekomendować znajomym. O

absurd zakrawałaby sytuacja, gdyby

wiele osób z Australii, Singapuru,

Japonii lub Kanady sprowadzało

sobie to wydawnictwo specjalnie

z Niemiec. Niezależnie od

tego, jak bardzo zaklinalibyśmy

rzeczywistość i starali się to sprzedać,

to i tak album skazany jest za

przejście bez echa. (3)

Sam O'Black

Thanateros - On Fragile Wings

2022 Echozone

Thanateros to kolejny zespół, tym

razem z Niemiec, który preferuje

rock/metal gotycki. Działa od roku

2000, z kilkuletnią przerwą, a "On

Fragile Wings" jest ich szóstą studyjną

płytą. Ich muzyka kojarzy

mi się z The Mission i The Sister

Of Mercy... No cóż, niewiele słuchałem

gotyckiego rocka, więc nie

dziwcie się, że to co gotyckie, właśnie

wiążę z tymi kapelami. Z tym

198

RECENZJE


że gotyk Thanateros jest bardziej

metalowy (metalizowany?) oraz

sporo dodają również partie skrypcie.

Może to kojarzyć się z folkiem

albo nawiązaniem do muzyki klasycznej,

ale bardziej podchodzi o

podkreślenie tego specyficznego,

tajemniczego, gotyckiego klimatu.

Kompozycje Niemców są urokliwe,

ale też dobrze skomponowane,

przemyślane oraz zaaranżowane.

Choć jest w nich naturalna melodyjność

i łatwość wpadania w

ucho, to jednocześnie dość sporo

się w nich dzieje. Naprawdę jest

czego słuchać. Przeważają utwory

dynamiczne i wpadające w ucho,

jak "Passengers" ale każdy z nich

ma swoją sekcję klimatyczną, która

ostatecznie nadaje im charakteru.

Jakakolwiek wszystkie z dziesięciu

autorskich kompozycji Niemców

może stać się przebojem. Wystarczy

ją wybrać, trochę popromować

i gotowe. Najdziwniejsze jest to, że

najgorszym momentem tego albumu

jest bonus, a zarazem cover

Kate Bush "Running Up That

Hill...". Jakoś muzycy Thanateros

bardzo dziwnie podeszli do tego

kawałka. Oryginał "Running Up

That Hill..." rządzi! Ogólnie "On

Fragile Wings" pod względem muzycznym,

produkcyjnym i brzmieniowym

prezentuje się nieźle. Fani

melodyjnego grania bez problemów

posłuchają tej płyty. Natomiast

fani gotyku oprócz satysfakcji

mogą przeżyć jeszcze kilka

uniesień. Ja posłuchałem jej nawet

z pewną przyjemnością. (3,7)

\m/\m/

The Book - Forgotten Art Of Old

2022 Rafchild

Nie wiem jak muzycy The Book

radzili sobie z graniem pagan czy

black metalu, ale w jego bardziej

epickiej odmianie wypadają całkiem

nieźle. Czterech Czechów podąża

tu najwyraźniej śladami

Quorthona, co potwierdza zresztą

udana wersja "Man Of Iron" - nawiasem

mówiąc plus za to, że sięgnęli

po kompozycję z późniejszego

albumu "Blood On Ice", zostawiając

w spokoju te najbardziej

klasyczne dokonania Bathory. Autorskie

numery również się bronią:

"Serpent Baron" to coś na styku

hard rocka i doom metalu, a "Sacrificer"

jest już bardziej jednorodny

stylistycznie, przetaczając się po

słuchaczu niczym doomowy walec.

The Book potrafią też jednak

przyspieszyć, tak jak w momentami

siarczyście blackowym "Sculptures

Of The Gods" czy "Master Of

The Dawn", a wokalista Forneus

poza czystym śpiewem chętnie raczy

słuchaczy ekstremalnymi partiami,

szczególnie w "Striking Solar

Force". Mamy tu więc 38 minut

prawdziwego metalu na niezłym

poziomie, zresztą Rafchild Rec. to

jedna z nielicznych wytwórni potrafiących

odróżnić ziarno od plew,

co w czasach obecnej nadprodukcji

zespołów wcale nie jest takie oczywiste.

Warto! (5)

The Heretic Order - III

2022 Massacre

Wojciech Chamryk

Po nieco słabszym "Evil Rising"

The Heretic Order wrócili do formy,

proponując na "III" 48 minut

okultystycznego metalu na wysokim

poziomie. OK, żeby była jasność:

nie dotyczy to plastikowo

brzmiącej, nienaturalnie sterylnej

perkusji, najsłabszego elementu tej

producji. Muzycznie jednak płyta

się broni, co w sumie nawet nie

dziwi, bo czasu na jej dopracowanie

Dominus DF Ragnar miał aż

nadto. Więcej, mroczne oblicze

formacji stało się na "III" znacznie

ostrzejsze ("Children Of The Sun",

iście thrashowy "Mark Of The

Beast"), tyle, że to wszystko trochę

jednak niedomaga z racji tych niedowarzonych

bębnów. Wystarczy

porównać oryginalną wersję "Deaf

Forever" Motörhead i tę The Heretic

Order - u Lemmy'ego i spółki

był cios, tu mamy rachityczny,

pozbawiony mocy, mdły numer,

bez którego "III" jako całość tylko

by zyskała. Póki jednak lider grupy

proponuje takie numery jak "Dark

Shadows" czy "Spirits Of The

Night" (ten theremin!) to zawsze

warto dawać płytom The Heretic

Order, nawet mimo pewnych niedociągnięć,

szansę. (4)

Wojciech Chamryk

Thunder Rising - Back To The

Time Of Rock

2022 Music For The Masses

Thunder Rising grają hard rocka.

Wywiedzionego w prostej linii od

bluesa ("Black Tiger", "Rock From

The Sky"), do tego często opartego

na organowych brzmieniach ("Timeless

Blues" z piękną solówką klawiszowca

Enzo Caruso). Czasem

zdarza im się co prawda za bardzo

zapatrzyć na Deep Purple ("Labyrinth

Of Spectres", w którym również,

dobry nawiasem mówiąc, wokalista

Alessio Spini jest wyraźnie

pod wpływem Iana Gillana) czy

dla odmiany na Foreigner ("Escape

From You"), ale to dopiero druga

płyta tej formacji, a co starsi

czytelnicy pamiętają pewnie doskonale,

że na początku kariery

Purple też byli po wpływem innych,

choćby Vanilla Fudge. Są

też mocniejsze utwory, utrzymane

w stylistyce hard'n'heavy/wczesnego

NWOBHM, w których

Thunder Rising wypadają równie

przekonująco ("Scratches On The

Hood", "Don't Be Shy", bonus z

wersji CD "Stairs To The Top").

Nie zabrakło też miejsca dla pięknej

ballady "I'm Still Alive", są też

dwie części instrumentalnego "Nameless"

z popisowymi solówkami

syntezatora i gitarzysty Frank Caruso

- swoją drogą to ciekawostka,

że w zespole jest aż dwóch muzyków

o takim nazwisku, ale żaden

nie śpiewa. Ale i tak warto zwrócić

na tę formację uwagę. (5)

Thunderor - Fire it Up

2022 Boonsdale

Wojciech Chamryk

JJ Tartaglia marzył o śpiewaniu.

Marzył i nie podejrzewał, że kiedykolwiek

jego marzenie się spełni.

Tymczasem przyszła pandemia,

wraz z nią lockdown i otworzyły

się wrota wolnego czasu dla niejednego

zespołu. JJ nauczył się śpiewac

i postanowił założyć własny

zespół. Nie, żeby nie grał w całkiem

już znanym Skull Fist (który

zresztą właśnie wydał świetną płytę),

ale tam jest "tylko" perkusistą.

W Thunderor jest sam sobie kapitanem,

żeglarzem i okrętem. Zespół

ubrał w to, co najbardziej kocha,

czyli muzykę, gry i filmy lat

80. I dokładnie taka jest ta płyta,

od kolorowej okładki, po klawiszowe

motywy rodem z Bon Jovi po

teksty. Brzmi jak marzenie. Sęk w

tym, że do płyty trzeba się przyzwyczaić.

Muzyka to rzecz jasna

heavy metal, ale jak na swoją nazwę,

lekki, klarowny, mocno zasadzony

zarówno w hard rocku lat

80., jak i - i to chyba nieświadomie

- w punkowej melodyce. Nie ma

tam ani brudu, ani innej punkowej

niechlujności, ale same linie wokalne

wydają się mieć właśnie takie

korzenie. I choć mi ani ta punkowa

nuta, ani wysoka barwa głosu JJ

nie leży, kłaniam mu się w pas za

sam pomysł. Czy wspomniałam, że

JJ wcale nie "przesiadł się" zza perkusji

za mikrofon? Bardzo jestem

ciekawa, jak podoła temu wyzwaniu

na koncertach. Życzę mu powodzenia,

bo choć nie będę do

"Fire it up" wracać, czuję ogromną

sympatię do pomysłów tego muzyka.

(3,5)

Strati

Trick Or Treat - Creepy Symphonies

2022 Scarlet Records

Trick Or Treat "Creepy Symphonies"

fajnie kontrastuje z Ibridomą

"Nuremberg 2.0". Obie te płyty

zostały ostatnio nagrane przez doświadczone

włoskie zespoły heavy/

power metalowe, obie poruszają

poważne tematy w lirykach, ale tą

drugą roznosi od śmiertelnie radykalnych

oskarżeń, zaś pierwsza

ułatwia odstresowanie się i nabranie

często potrzebnego dystansu.

"Creepy Symphonies" jest przerażająco

- zabawna, dowcipna, wyluzowana

i pocieszna. Może sprawdzić

się we wprowadzaniu młodszych

urwisów w metal, a z drugiej

strony osobom od dawna siedzącym

w tej estetyce oferuje ciekawe

utwory. Intro "Trick Or Treat" to

przerobiona dziecięca rymowanka

z okazji Halloweenu. Następujący

po nim rozpędzony numer tytułowy

"Creepy Symphony" paradoksalnie

wypada najbardziej zachowawczo,

ale już natchnione oświadczenie

w postaci "Peter Pan Syndrome

(Keep Alive)" najdobitniej świadczy

o ironicznym podejściu Trick Of

Treat. "Have A Nice Judgement

Day" spokojnie pasowałoby do Secret

Sphere "Lifeblood" (2021).

"Escape From Reality" wydaje się

przepełniać wielka dawka entuzjazmu,

trudno nie zarazić się promieniującą

z niego nadzieją. Utrzymany

w średnim tempie "April" porywa

semi-balladowym rozmachem.

Natomiast wieńczący krążek,

dwunastominutowy kolos wywołuje

wielkie wrażenie swą dynamiczną

zmiennością i brawurowymi

zmianami akcji. Na omawianym

albumie nie brakuje też typowych

dla europejskiego power metalu

naiwnych patatajek, ale za

każdym razem podanych w rozbrajająco

onieśmielający sposób. Włosi

bez skrępowania obnażyli swą

"happy metalową" wrażliwość. W

efekcie ta płyta jest dokładnym

przeciwieństwem tępego hałasu.

Zachwyca artystycznym kunsztem,

ale wymaga personalnej odwagi, by

polecić ją znajomym (ktoś jeszcze

krzyknąłby: "to cukierek!"). Jeszcze

odnośnie utworów dodałbym, każdy

z nich ma własny, indywidualny

RECENZJE 199


charakter, czyli wszystkie są konkretne,

nieszablonowe i pomysłowe.

Powiedzieć o nich, że zostały

dobrze skomponowane, odegrane i

wyprodukowane, to nie powiedzieć

nic. Trick Or Treat dawno temu

wybił się ponad poziom sprawnych

rzemieślników - naśladowców Helloween.

Powiem więcej: fani przebili

formą idoli. Niemcy nie potrafili

ukształtować zgrabnie płynących

form muzycznych z mnóstwa

niepowiązanych motywów na

ostatnim longplay'u "Helloween"

(nudzą bez ładu i składu), podczas

gdy Trick Or Treat świetnie wywiązało

się z tego wyzwania. Osiągnęli

pożądany, atletycznie gibki

flow. Tak złożyli swoje patenty w

całość, że ich odbiór nie wymaga

szczególnego wysiłku intelektualnego

(wcale nie trzeba się wysilać),

ale daje wrażenie obcowania z wyszukanym

cudeńkiem. Brzmieniowo

takie dźwięki pochodzą z metalowej

jaskini Disneylandu, ale może

się to podobać. Pamiętam, że

sam kiedyś wyjechałem na weekend

z Paryża do Disneylandu, ponieważ

wolałem to niż udział w

ulicznym piekle (protesty "żółtych

kamizelek"). Było wesoło, nie żałuję.

Teraz też wolę czerpać z "Creepy

Symphonies" niż udawać, że

mnie ten album nie rusza. Polecam

go wszystkim. (5)

Triskelyon - Triskelyon

2022 Self-Released

Sam O'Black

Triskelyon są z Kanady, powstali

w ubiegłym roku, grają thrash, a

materiał zatytułowany, a jakże,

"Triskelyon", jest ich debiutem. W

sieci przeczytacie, że to EP, ale nic

z tego, bo to tylko trzy numery. Do

tego zespół to nietypowy o tyle, że

nie ma w składzie perkusisty, ale

za to aż dwoje wokalistów. Dlatego

ciekawa w sumie warstwa instrumentalna

(szybki "Hunger" z patetycznymi

zwolnieniami, bardziej

miarowy, oldschoolowy "Find A

Way" i znowu wściekle szybki

"Odyssey (Blessed By Steel)") bardzo

na tym traci, bo to syntetyczna

pukanina bez jakiejkolwiek mocy.

Wokalnie jest za to znacznie

lepiej: śpiewający w dwóch pierwszych

utworach Pete Healey ma

czysty, mocny głos, ale potrafi też

ostrzej wyciągnąć drapieżniejsze

nuty. Marlee Ryley to już agresja

w czystej postaci, ale śpiewała

wcześniej również w zespołach

deathmetalowych, co wiele wyjaśnia.

Triskelyon ma więc potencjał,

początek został zrobiony, ale bez

dobrego pałkera nie ma mowy o

jakimś sensownym dalszym ciągu.

(2,5)

Turbo - Fast As Fvck

2020 Self-Released

Wojciech Chamryk

Jak widać powyżej w niektórych regionach

Kanady dostęp do internetu

nie jest jeszcze czymś powszechnym;

albo, co bardziej prawdopodobne,

młodzi mieszkańcy tego

kraju nie zadają sobie trudu wyszukiwania

w zasobach sieci potrzebnych

informacji. Stąd kolejny już

zespół zwący się Turbo, parający

się metalem starej szkoły, ale z

ostrzejszym, bardziej współczesnym

wokalem. Całość jest dość

melodyjna, chociaż równocześnie

hałaśliwa i surowa. Oryginalności

w tym za grosz, chociaż trudno nie

docenić prób zmierzenia się z większą

formą w finałowym "The Serpents

Coil". Jednak cały album

"Fast As Fvck" trwa niewiele ponad

25 minut, a przywoływane w

prasowej notce Motörhead,

W.A.S.P., ZZ Top czy Black Sabbath

jedną nutą gaszą tę, może nawet

nie złą, ale po prostu przeciętną

i tak naprawdę mało komu potrzebną,

płytę. (2)

Wojciech Chamryk

Tyr - A Night at the Nordic

House

2022 Metal Blade

Pierwsza oficjalna koncertówka w

niemal dwudziestopięcioletniej historii

farerskiego zespołu progresywno-folkowego

Týr może (to dopiero

się okaże) zaznaczyć przełomowy

punkt w ich twórczości. A to

dlatego, że podczas zarejestrowanego

w lutym 2020 roku występu

w Nordic House, Tórshavn, obok

zespołu pojawiła się na scenie

również orkiestra symfoniczna

oraz chór. Tymczasem gitarzysta i

lider formacji, Heri Joensen, zapowiada

już teraz nie jeden, a dwa

albumy studyjne Týr z dodatkiem

sampli komputerowych imitujących

orkiestrę. Prace intensywnie

przebiegają w praskim Sono Studio,

więc wkrótce przekonamy się,

czy kapela otrzyma swą drugą młodość.

Nie wiem, jak obecnie jest z

ich znajomością Manilli Road, ale

cieszę się, że przynajmniej odkryli

istnienie gatunku "symfoniczny

metal" - przynajmniej trochę zamieszają.

I choć wątpię, żeby przyświecała

im myśl poprawiania koncepcji

produkcyjnych Bathory, to

z drugiej strony mam nadzieję, że

nie staną się kopią Nightwish. Poprzednie

płyty Týr wyróżniały się

nietuzinkowymi melodiami i harmoniami,

ale miały w sobie też solidną

heavy metalową kanciastość

(toporność?) oraz przestrzeń możliwą

do zagospodarowania przez

dodatkowe orkiestracje. Farerska

orkiestra symfoniczna uzupełniła

ją z wyczuciem i ze smakiem, uwypuklając

walory artystyczne zespołu.

Na ogół nie przepadam za koncertówkami,

bo wychodzę z założenia,

że brzmią one gorzej od regularnych

produkcji studyjnych, a

jeśli nie uczestniczyłem w imprezie,

to i tak nie poczuję jej klimatu.

Ale tym razem show było wyjątkowe,

instrumentarium bardziej rozbudowane,

jakość dźwięku zadowalająca,

a poza tym pamiętam, że

akurat Týr swego czasu stosunkowo

często pojawiało się w Polsce,

więc polscy metalowcy mogą wiązać

z tym wydawnictwem wiele

skojarzeń i osobistych wspomnień.

Podoba mi się "A Night At The

Nordic House", słucham z uwagą i

z przyjemnością. Mimo, że trwa aż

86 minut, to ten czas pędzi błyskawicznie.

Do zalet zaliczam setlistę

- zrozumiałe, że promowali

najnowszego studyjniaka "Hel"

(2019), więc stamtąd aż pięć kawałków,

ale z prawie każdej płyty

coś zaprezentowali (za wyjątkiem

"Ragnarok", 2006). Ukazały się

trzy wersje: digital, podwójny winyl

oraz podwójne CD. Najciekawszy

chyba jest ten ostatni wariant,

bo wzbogacono go nowoczesnym

Blu-Ray z dynamicznie sfilmowanym

całym show. Przyznam, że

nabrałem ochoty na studyjną kontynuację,

więc może lepiej, żeby

nikt im Manilli Road nie pokazywał,

bo z wrażenia mogliby zmienić

styl. (-)

Tyrada - Opium

2022 Self-Released

Sam O'Black

Tyrada to młody, istniejący od

niedawna zespół, mający już jednak

na koncie dwa albumy. Najnowszy

"Opium" jest zdecydowanie

bardziej udany od debiutanckiego

"Adarytu". Tamta płyta z perspektywy

czasu to bardziej demo niż

pełnoprawny materiał długogrający,

szczególnie jeśli zestawi się go z

tym właśnie wydanym. Heavy/

thrash w wykonaniu lubelskiej formacji

jest teraz bowiem znacznie

ciekawszy i bardziej dopracowany,

tak jakby zespół okrzepł i wiedział

już na co zwrócić większą uwagę.

Do tego muzycy położyli większy

nacisk na akcenty tradycyjnie metalowe,

nie rezygnując jednak przy

tym z thrashowej intensywności.

Efekt to coś na styku Metalliki,

Kata z końca lat 80. i Huntera,

gdzie siarczyste riffy i dynamiczną

sekcję dopełnia spora dawka melodii,

dzięki czemu "Tlaloc", "Urojenia"

i "Wyrok" tylko zyskują. Są też

utwory surowsze brzmieniowo z

"Marsem" na czele, z kolei "Wieczny"

to mocarny rocker, ale z przyspieszeniami.

Nie brakuje też ballady:

"Letarg" to w znacznej części

nader klimatyczna kompozycja, a

do tego chyba utwór najciekawszy

od strony wokalnej, bowiem Karol

Koter najpierw śpiewa dość nisko i

mrocznie, a w tej mocniejszej części

ostrzej i znacznie wyżej. Wieńczy

dzieło instrumentalne "Przeczucie",

takie balladowe outro, pokazujące,

że Tyrada z powodzeniem

szuka też innych rozwiązań

niż typowo metalowe patenty. Całość

na mocne: (4), ale warto o tym

zespole pamiętać, bo w przyszłości

może nas zaskoczyć jeszcze bardziej.

Wojciech Chamryk

Udo Dirkschneider - My Way

2022 Atomic Fire

Udo Dirkschneider nagrał sobie

zestaw 17 coverów. Niektóre przerobione

przez niego utwory są

heavy metalowe (np. Judas Priest

"Hell Bent For Leather", Motörhead

"No Class"), ale najwięcej

spośród nich to stare szlagiery

rockowe (np. odświeżone i opatrzone

zabawnym, żywym i wesołym

teledyskiem "Queen "We Will

Rock You", Rolling Stones "Paint It

Black", Uriah Heep "Sympathy")

lub popowe (np. Tina Turner

"They Call It Nutbush", Frank

Sinatra "My Way"). Po raz pierwszy

w swej karierze zaśpiewał po

niemiecku (Wolfsheim "Kein Zurück",

też z teledyskiem, ale tym

razem ze statycznymi ujęciami w

mrocznym lesie). Albumem "My

Way", Udo osiągnął w Niemczech

największy sukces komercyjny w

życiu, bo wszedł na czwarte miejsce

niemieckich list przebojów,

podczas gdy Accept "Russian

Roulette" (1986) uplasowało się

na miejscu piątym. Stało się tak,

ponieważ płyta jest lżejsza i przyjemniejsza

w odbiorze niż jego

wcześniejsze dokonania. Nie aż tak

200

RECENZJE


mdła jak Doro "Classic Diamonds"

(2004), brzmi solidnie i w

żadnym razem nie cukierkowato,

ale jednak takie brzmienia podpadają

pod niemiecki mainstream.

Choć tytuł wydawnictwa wskazuje

na pierwszą osobę liczby pojedynczej

- "my" ("moja"), to do powodzenia

przedsięwzięcia przyczyniło

się sporo muzyków, producent

oraz cała wytwórnia Atomic Fire

(czytaj: Nuclear Blast). Za poszczególnymi

utworami kryje się

mnóstwo fascynujących historii,

dlatego szkoda że Udo nie był zbyt

skłonny do opowiadania ich podczas

naszej rozmowy. Przytoczę

może tą dotyczącą genezy numeru

tytułowego. Otóż pewnego ranka,

podczas wakacji w resorcie narciarskim

Megeve przy Mont Blanc

(Alpy), osiemdziesięciojednoletni

dziś francuski kompozytor

Jacques Abel Jules Revaud napisał

za jednym zamachem aż cztery

różne utwory. Wśród nich była

ballada "For Me" z tekstem w języku

angielskim o zakochanej parze.

Początkowo pragnął, aby wykonywała

ją angielska wokalistka i

aktorka Petula Sally Olwen

Clark, ale nie otrzymał od niej pozytywnej

odpowiedzi. Do swej piosenki

próbował przekonać też urodzoną

w Egipcie i władającą jedenastoma

językami aktorkę oraz

wokalistkę Iolanda Cristina Gigliotti,

a także francuskiego wokalistę,

perkusistę, producenta i tancerza

Claude Antoine Marie

François. Nikt z wymienionej trójki

nie wykazał zainteresowania. A

kiedy w końcu inny francuski wokalista,

Hervé Vilard, zaśpiewał

"For Me", autor Jacques Abel Jules

Revaud nie był zadowolony z

efektu. Chwilę później kompozytor

wraz ze wspomnianym już

Claude Antoine Marie François

przerobił numer na "Comme d'habitude",

aby zawrzeć w niej emocje

związane z rozstaniem tego drugiego

ze swą dziewczyną France Gall

(też śpiewała, a nawet w 1965 roku

reprezentowała Luksemburg w

konkursie Eurowizji). Piosenka

ukazała się w listopadzie 1967r.

Kilka miesięcy później kanadyjski

wokalista i aktor Paul Anka usłyszał

"Comme d'habitude" podczas

wakacji we Francji. Poleciał natychmiast

do Paryża, aby wykupić do

niej prawa autorskie. Następnie,

już po powrocie do Ameryki Północnej,

ale jeszcze w 1968 roku,

Paul Anka dowiedział się podczas

kolacji z Frankiem Sinatrą (1915-

1998) we Florydzie, że Frank Sinatra

czuje się artystycznie wypalony

i zamierza całkiem porzucić

śpiewanie. Paul postanowił zareagować

i wesprzeć przyjaciela w trudnym

momencie. Rozumiał jednocześnie,

że "Comme d'habitude" nie

do końca odpowiada charakterowi

Franka. Liryki musiały ulec kolejnej

zmianie. Właśnie dlatego Udo

dziś śpiewa: "And now the end is here

/ And so I face that final curtain",

zamiast mierzyć się z językiem

francuskim. Ani tutaj, ani w tytule

ostatniej płyty U.D.O. "Game

Over" wcale nie chodzi o zakończenie

działalności Udo Dirkschneidera.

Zresztą Frank Sinatra

jeszcze ćwierć stulecia po pamiętnej

kolacji z Paulem Anką nagrywał

autorskie utwory (jego

ostatni, 59. Album "Duets II"

ukazał się w 1994r., a rejestrowany

był w 1993r.). Dalej, Paul Anka

uznawał Franka Sinatrę za przedstawiciela

"me generation", w związku

z czym w słowach śpiewanych

przez Udo w "My Way" nie

uświadczymy śladu po parze zakochanych,

a zamiast tego takie

zwroty, jak: "I ate it up and spit it

out/ I faced it all and I stood tall and

did it my way". Tym samym Udo

wyraża sposób myślenia "nowej" (w

kontekście okoliczności powstawania

oryginalnej wersji) generacji,

nawet jeśli robi to nieświadomie,

co jest tym ciekawsze, że wywiad

zaprezentowany w niniejszym wydaniu

HMP kończy się słowami:

"mój syn naturalnie należy do młodszego

pokolenia, więc inaczej patrzy na

muzykę i na świat". A kiedy zwróciłem

uwagę Udo, że owszem - kroczył

całe życie własną, niezależną

drogą - ale w jego sukcesie pewną

rolę odegrały również inne, sprzyjające

mu osoby, usłyszałem: "nie

mieli oni wpływu na obrany kierunek".

Odnoszę wrażenie, że o ile "My

Way" jest zbiorem kowerów, utworów

napisanych przez innych, to i

tak "My Way" nie jest o innych,

tylko o jednej jedynej osobie: o najgenialniejszym

wokaliście heavy

metalowym Europy Kontynentalnej

wszech czasów. (-)

Unborn - UR2DK

2022 Thrashing Madness

Sam O'Black

Na przestrzeni lat Thrashing Madness

zdarzało się publikować

również premierowe materiały,

choćby takich grup jak: Fortress,

Hellias, Roadhog, The No-Mads

czy Bladestorm, ale gros wydawnictw

tej firmy to archiwalia. Czasem

dochodzi jednak do sytuacji

wyjątkowych, ponieważ album

"UR2DK" olsztyńskiego Unborn

zawiera nie tylko nagrania demo z

lat 1990-93, ale również sześć

utworów zarejestrowanych w tym

roku. Nie są one tak do końca premierowe,

zostały bowiem oparte

na pomysłach sprzed lat, dokończone

i nagrane niedawno przez

Wolfa i Manianę, ale fakt pozostaje

faktem: to świeżutki, niepublikowany

dotąd materiał. Fani

oldschoolowego death/thrash metalu

na pewno będą nim usatysfakcjonowani,

bo to intensywne, surowe

i mocarne granie na najwyższych

obrotach, tak jak w "Link Of

The Chain" czy "Piggy-Wiggy". Instrumentalny

"Minuet in 4/4" faktycznie

ma coś z menueta, zresztą

pod względem technicznym niczego

temu materiałowi nie można

zarzucić, klasa i tyle, a do tego w

pierwszej połowie lat 90. na pewno

by tak nie zabrzmiał. Potwierdza

to jedyny efekt króciutkiej sesji w

radiowym studio z roku 1993 - "No

Other Life", ostry numer z agresywnymi

wokalami, mocny i zarazem

techniczny, muzycznie na pewno

krok w przód w porównaniu z debiutanckim

demo. "Unbirthday"

wieńczy dzieło, zamykając pierwszy

w dyskografii Unborn kompaktowy

krążek. Jak dla mnie to

materiał kompletny, nie tylko z racji

tego, że bębni tu jeszcze Docent,

który dopiero w roku 1993

zasilił skład Vader. Grając już w

Unborn na pewno był już lepszym

bębniarzem niż za czasów Slashing

Death; reszta składu również

stanęła na wysokości zadania.

Dlatego takiego "Buried In The

Sea" nie powstydziłby się Slayer;

"Drink His Health (R.I.B.)" kosi

równie bezlitośnie, zaś "The Armageddon"

jest najbardziej zróżnicowany.

No i "Clean Your Teeth", numer

wściekle intensywny, ale przy

tym również na swój sposób melodyjny,

co tylko wychodzi mu na

korzyść - nie ma co ściemniać,

"Unbirthday" to jeden z klasycznych

materiałów naszego podziemia

i dobrze się stało, że ta zakończona

w roku 1994 po niespełna

pięciu latach aktywności

historia doczekała się happy endu

w postaci premierowych numerów.

(6)

Wojciech Chamryk

Venator - Echoes From The Gutter

2022 Dying Victims

Debiutancki longplay austriackiego

zespołu Venator penetruje

najsurowsze, najostrzejsze i najbardziej

nabuzowane obrzeża tradycyjnego

heavy metalu. Nie jest to

thrash ani żadna ekstrema, lecz

bezkompromisowy heavy metal zagrany

porywająco, z ogromną werwą.

Jak komuś za mało ognia na

Enforcer "Zenith" (2019), to tu

uświadczy go z nawiązką. Entuzjazm

tkwiący w "Echoes From

The Gutter" może być zaraźliwy

nie tylko dla lubiących ostro imprezować

metalowców, ponieważ

stoją za nim rzetelne kompozycje

(od początku do końca wyrównany

poziom), trochę wpadających w

ucho melodii, gęsta sekcja rytmiczna,

fajny old schoolowy klimat i

solidne brzmienie. Nad całością

unosi się jedyny w swoim rodzaju

duch młodocianego łobuzerstwa,

przywodzący na myśl Jamesa Hetfielda

plującego za pacholęcych lat

ze sceny na fanów. Ale to dobrze -

tłum na koncertach będzie szaleć

(dopiero będzie, bo prawdopodobnie

dostępny na YouTube zapis

koncertu "Venator Keep It True"

nie oddaje ich potencjałowi pełni

sprawiedliwości, wygląda zbyt statycznie,

nie rozkręcili się jeszcze

tak jak by mogli). Ta kapela najwyraźniej

nie istnieje po to, żeby powstawała

udana sztuka, tylko zabójcza

nawałnica, ale utrzymana

dokładnie w tej stylistyce, którą

autorzy sami się całe życie zachwycają.

Pragnę przy tym raz jeszcze

podkreślić, że Venator nie reprezentuje

ekstremy i nie oddziałuje

negatywnie na samopoczucie słuchaczy;

wręcz przeciwnie - czerpię

umiarkowaną satysfakcję ze wsłuchiwania

się w "Echoes From The

Gutter" i czuję się przy/ po tym lepiej

niż gdybym nie słuchał nic. A

kto wie, może jednak w przyszłości

Austriacy zaproponują coś bardziej

wyrafinowanego? Całkiem możliwe,

skoro już wykazują się talentem

(dobitnie świadczą o tym np.

solówkowe harmonie w "The

Hexx"). Jeśli w tej chwili mają nadzieję

"pokazać Polakom, że w

Austrii jest coś więcej niż tylko

stoki narciarskie, naćpani politycy

i krowy", to myślę, że żywiona

przez nich nadzieja dawno się ziściła.

Tyleż to naiwne, co i dziewicze,

ale ma swój niezaprzeczalny

urok. Najlepsze jeszcze przed nimi.

(4)

Sam O'Black

Victorius - Dinosaur Warfare Pt.

2 - The Great Ninja War

2022 Napalm

Włodarze Napalm Records udowadniają,

że melodyjny power metal

ciągle coś znaczy. Chyba jako

jedni z nielicznych, co chwile wypuszczają

jakąś pozycję z tej sceny.

Najwidoczniej cały czas im się

opłaca, a ich kapele mają swoją

bazę fanów. Może nie dużą, ale za

to wystarczającą. Victorius to niemiecki

zespół, który działa od

2004 roku, a "Dinosaur Warfare

Pt. 2 - The Great Ninja War" jest

ich szóstym albumem studyjnym.

Muzycznie to szybki, mocno rozbrykany,

melodyjny power metal w

stylu europejskim, z klawiszami,

orkiestracjami i wysokim wokalem.

Także Niemcy mogą kojarzyć się z

RECENZJE 201


bardzo długą listą różnych formacji.

Niestety ich utwory to kopie i

kopie kopii. Jedynie wszystko brzmi

zdecydowanie lepiej, dzięki czemu

instrumenty mają trochę mocy.

Słychać to szczególnie w wypadku

gitar. Poza tym wokal, choć śpiewa

wysoko to, nie pieje, a czasami nawet

bywa dość mocny. Album jest

też dość dobrze wyprodukowany.

W tym wypadku zyskują aranżacje,

można bez problemu wyłapać

wszelkie ozdobniki. Całkiem nieźle

wybrzmiewają orkiestracje, a klawisze,

choć obecne jakoś mocno

nie wybijają się ponad gitary i wokal.

Niemniej nie zmienia to ogólnego

wyrazu całej muzyki i poszczególnych

utworów, które cały

czas wysyłają sygnały, że to już

gdzieś słyszeliśmy. Trochę własnego

stylu Victorius znalazłem jedynie

w "Shadow of the Shinobi", ale i

tak połowicznie. A to dlatego, że

granie na szybkości i z pewnym

neoklasycznym zacięciem dawno

do mistrzostwa doprowadzili DragonForce.

Jednak do końca nie cisnąłbym

na Niemców, a to dlatego,

że w heavy metalu nie do końca

chodzi o jakąś mega oryginalność,

ale też o gust odbiorców. Mogę sobie

wyobrazić, że są fani, którzy z

wypiekami będą słuchali "Dinosaur

Warfare Pt. 2 - The Great

Ninja War". I to dla nich jest właśnie

ten krążek. Ja do nich nie należę,

po prostu jakiś czas temu nastąpiło

zmęczenie materiałem,

więc takie pozycje traktuje jedynie

jako coś rzetelnego, typowego i nic

poza tym. (3)

Violentor - Manifesto di Odio

2022 Time To Kill

\m/\m/

Pliki z tą płytą jakoś nie dały się

odsłuchać, za wyjątkiem "In Fondo

al Male". Jak widać cyfrowe czasy

też miewają swoje wpadki, porównywalne

z przysyłanymi kiedyś do

recenzji czystymi, bądź źle nagranymi

kasetami czy później płytkami

CD-R. Nowoczesność ma jednak

taki plus, że posłuchałem piątego

albumu tych trzech włoskich

szaleńców na ich Bandcampie.

Wniosek jest taki, że nie zafunduję

sobie "Manifesto di Odio" ani

na LP, ani na CD, ani nawet na

kasecie, bo to jednak zespół jakich

wiele. Fakt, w dziedzinie ekstremalnego

black/thrash metalu starej

szkoły są nad wyraz kompetentni,

szczególnie w utworze tytułowym,

"Vendetta Privata" czy "Siete Tutti

Morti", ale to wszystko dźwięki typu:

jednym uchem wleci, drugim

wyleci. Silenie się na eksperymenty

w postaci odjechanej, faktycznie

balladowej, kompozycji "Ballad Of

The Free Spirits" nie wychodzi już

Violentor tak dobrze - niestety, nie

każdy rodzi się Tomem Warriorem

czy Wagnerem Lamounierem.

Można tego posłuchać, ale

czy warto? Oto jest pytanie... (2)

Wojciech Chamryk

Visions Of Atlantis - Pirates

2022 Napalm

Visions Of Atlantis pochodzi z

Austrii i istnieje od roku 2000.

"Pirates" jest ich ósmym studyjnym

albumem, poza tym mają kilka EPek

oraz koncertówkę. Generalnie

są doświadczonym zespołem ze

znaczącym dorobkiem oraz konkretną

popularnością. Zaliczają się

do grona formacji, które wykonują

melodyjny symfoniczny power metal

z panią za mikrofonem. Słowem

związani są ze wciąż dość popularny

odłam heavy metalu. Jak

to powszechnie jest wiadome, ja

straciłem zainteresowanie takim

graniem, co nie znaczy, że w ten

sposób mam udawać, że takiej muzyki

nie ma i nie ma swoich odbiorców,

którzy z uwielbieniem zanurzają

się w każdą kolejną propozycję

z taką muzyką. Członkowie

Visions Of Atlantis ciągle trwają

przy swoim i starają się, aby za

każdym razem przedstawić fanom

coś wartościowego. Na pewno z zaangażowaniem

pracują nad poszczególnymi

kompozycjami, starają

się, aby każda z nich różniła

się, była zgrabnie skonstruowana,

zawierała ciekawe tematy muzyczne,

melodie oraz klimat. Każda z

nich musi mieć także wyrazistą i

gęstą orkiestrację, a także bogate

aranżacje. Dbają również, aby

wszystko było perfekcyjnie zagrane,

miało odpowiednie brzmienie,

miksy itd., tak, aby słuchacz od początku

do końca czuł się komfortowo.

W ten sposób przygotowano

również "Pirates". Wszystkiej składowe

muzyki zdają się na najwyższym

poziomie. Całości przewodzi

czysty, zwiewny, wysoki, a la operowy

kobiecy wokal, który czasami

wspiera męski głos oraz różnorodne

chórki. W wypadku tej grupy

ważna jest opowieść czy też przekazywane

historie. Przeważnie są

one baśniowo-fantastyczne. W wypadku

najnowszej płyty Visions

Of Atlantis sam tytuł zdradza, o

czym rzecz traktuje. Od początku

główną cechą Austriaków była lekkość

i melodyjność, wyróżniająca

się nawet na tle innych kapel z tej

sceny. Muzycy tego zespołu ciągle

są wierni również tym wyróżnikom.

Fani takiego grania z pewnością

już wałkują "Pirates" od dłuższego

czasu, zachwycają się każdym

jej aspektem. Niestety ja też

będę trwał przy swoim, dla mnie

ten album i taka muzyka ciągle

sprawia wrażenie czegoś podobnego

do wielu innych podobnych. (3)

\m/\m/

Wasted - The Haunted House

2022 Denomination

LP "Hallowen... The Night Of"

Wasted to jedna z moich ulubionych

płyt lat 80. tych mniej znanych

zespołów. Duńczycy podzielili

wtedy losy setek/tysięcy innych

perspektywicznych grup, rozpadając

się wkrótce po tym, jak przygotowane

jeszcze w tym samym,

1984 roku z myślą o drugim albumie

demo nie zainteresowało wydawców.

Powrót w drugiej połowie

tamtej dekady był krótkotrwały,

ale ten sprzed dziewięciu lat już

wypalił. Jego efektem stały się dwa

albumy, powrotny "Eelectrified"

(2019) i właśnie wydany "The

Haunted House". I proszę, dwóch

starszych panów, wokalista Mick

Sonne i gitarzysta Thomas Olsen,

korzystających ze wsparcia trzech

młodszych kolegów, wciąż wie jak

gra się tradycyjny metal na najwyższym

poziomie. Wiemy doskonale

jak status, mniejszych czy większych,

legend ciąży wielu zespołom

i jest dla nich barierą nie do przejścia,

ale Wasted ominęli tę rafę z

gracją godną "Cutty Sark", nagrywając

urozmaicony, mroczny i

ciężko brzmiący materiał. Najwyraźniej

coś takiego trzeba mieć we

krwi, dzięki czemu, nawet po wielu

latach przerwy czy różnych perturbacji,

można wciąż grać prawdziwy,

stylowy heavy, nie stając się

przy tym jakąś śmieszną karykaturą

samego siebie sprzed lat.

Mają coś takiego choćby Satan czy

Burning Starr Jacka Starra, ma

to również Wasted i trudno takiej

postawy i formy nie docenić, szczególnie

kiedy wybrzmiewa "The

Haunted House" czy "Metal Snack",

a to tylko przykłady pierwsze z

brzegu. (5,5)

Wind Rose - Warfront

2022 Napalm

Wojciech Chamryk

Wiedziałem! Wiedziałem! Krasnoludki

są wśród nas! No dobra, chodzi

o krasnoludy i to w pojęciu wykreowanym

przez Tolkiena. Tym

właśnie zajmuje się włoski Wind

Rose, który nie tylko snuje opowieści

o krasnoludach, ale stara się

we wszystkich aspektach swojej

działalności wtopić się w ten temat.

"Warfront" to już piąty studyjny

album Włochów. Muzycznie

to rozbrykany melodyjny power

metal w stylu europejskim (lata

2000.) z elementami symfoniki,

folkowo-bardowskich naleciałości,

podanych niekiedy w pompatyczny,

epicki sposób. Mocno to

przypomina Powerwolf, Sabaton

czy Orden Ogan. Te wszystkie

dźwiękowe przyczyny są na naprawdę

wysokim poziomie i w dodatku

niosą indywidualne znamiona,

które pozwalają zestawić Wind

Rose z wyżej wymienionymi zespołami.

Bardzo ważną rolę odgrywa

wokal Francesco Cavalieriego.

Mocny, soczysty, swoisty, melodyjny

i pełny charyzmy, który nie

dość, że bardzo mocno pasuje do

wykreowanego przez nich muzycznie

i lirycznie świata to, ucieka z

typowego słodzenia, charakterystycznego

dla tego środowiska. Dużym

atutem są wspierające go męskie

wielogłosy. Niekiedy robią całą

robotę w kawałku. Jestem też

pod wrażeniem orkiestracji, klimatem

przypominają one epicką muzykę

do serialu "Gra o tron". No i

same melodie są rasowe i konkretne.

Może popadłem w przesadę,

ale generalnie chodzi o to, że faktycznie

przykładają się do tych melodii.

Kompozycje też są wyjątkowo

zgrabne. Nie są jakoś rozpędzone,

ale za to znakomicie łączą

stylistyczne różnorodności, wszelkie

melodie, subtelności oraz klimaty.

Mają one swój charakter

oraz klasę, i choć nastawione są na

rozrywkę to, mieści się w nich sporo

ambicji. Niemniej myślę, że muzykom

bardziej chodzi o to, aby

ich fani dobrze się bawił. I nie ma

co nad tym się zbytnio rozwodzić,

po prostu wychodzi im to bardzo

dobrze. W dodatku muzycy bardzo

sprawnie odgrywają swoje partie,

co jedynie można policzyć na

plus. Poza tym każdy instrument

brzmi znakomicie, w czym pomaga

perfekcyjna produkcja. Ostatnimi

czasy ciężko chwalić jakieś produkcje

z melodyjnego power metalu,

ale "Warfront" Wind Rose, jest

chyba tym wyjątkiem. Niemniej

jest to pozycja do jasno wyprofilowanego

odbiorcy. (4)

\m/\m/

202

RECENZJE


Azazel - Way Of Suffering/ Necroscope

2022 Thrashing Madness

Mogłoby wydawać się, że w ciągu

minionych 13 lat Leszek Wojnicz-Sianożęcki

dotarł już do

wszystkich perełek polskiego podziemia

metalowego, dostępnych

dotąd wyłącznie w postaci magnetofonowych

kaset. Nic jednak bardziej

mylnego: nasza scena przełomu

lat 80. i 90. była tak bogata, że

o jakimś przestoju nie może być

mowy, wciąż pojawiają się więc kolejne

wydawnictwa z logo Thrashing

Madness. Tym razem premiery

na płytach CD doczekały się

materiały będzińskiego Azazel:

grupy istniejącej bardzo krótko, ale

bez dwóch zdań wartej przypomnienia.

Pierwsza z nich zawiera

dwie demówki formacji, wydaną

przez Baron Record w roku 1993

"Way Of Suffering" i o rok starszą

"Necroscope". Nagranie z roku

1992 to mroczny, bardzo posępny

doom/death metal - starsi czytelnicy

pamiętają, że takie granie było

wtedy, nie tylko zresztą u nas, bardzo

popularne. W dobie współczesnych,

sterylnych produkcji brzmienie

"Necroscope" może wydawać

się zbyt surowe, wręcz prymitywne,

ale trzeba pamiętać, że to

tak zwany reh., czyli po prostu nagranie

z próby - jak na ówczesne

warunki i możliwości brzmiący naprawdę

nieźle. To trzy utwory autorskie

i zbliżone do oryginalnego

wykonanie "Triumph Of Death"

Hellhammer, równie długie i mroczne

jak na drugim demo Szwajcarów.

Debiutanckie wydawnictwo

Azazel spotkało się w podziemiu z

ciepłym przyjęciem, dlatego już latem

tego samego roku grupa w sosnowieckim

studio Decybel zarejestrowała

dłuższy materiał - określany

powszechnie jako kolejne demo,

chociaż z racji ilości utworów i

przekraczającego 40 minut czasu

trwania równie dobrze można było

nazwać go debiutanckim albumem.

"Way Of Suffering" ukazał

się dzięki firmie Baron i od początku

było o tym materiale głośno,

ponieważ miał taką samą okładkę

co wcześniejsze demo "Anathema"

Cryptic Tales. Przemyska formacja

również grała doom/death, tak

więc łatwo było w przedinternetowych

czasach o pomyłkę, jednak

demo Azazel było na tyle dobre

pod względem muzycznym, że owa

sprawa rychło zeszła na drugi plan.

Więcej, z perspektywy lat można

śmiało powiedzieć, że to jedna z

najlepszych produkcji polskiego

doom/death metalu, stylowa i bardzo

dopracowana. Utwory znane

już z "Necroscope", zwłaszcza

"Morbid Religion" z mocarnym riffem

w stylu Tony'ego Iommiego

oraz "Abyss Of Deacy", bardzo zyskały

w nowych wersjach, a dopełnia

je równie udany materiał.

Szczególnie mroczny "Destined To

Be Forgotten" i krótszy, chociaż

równie posępny "Disgrace Of Lord"

potwierdzają, że muzycy Azazel

czuli się w tej stylistyce coraz pewniej

i mieli w niej sporo do powiedzenia,

a do tego potrafili podejść

do niej z otwartymi głowami,

czego efektem jest choćby krótki

instrumental "Baron Samedi". Tym

większa szkoda, że "Way Of Suffering"

pozostało jednym oficjalnym

wydawnictwem Azazel, jednak

lata 90. nie sprzyjały takim

zespołom, dlatego większość z

nich, pomimo nierzadko wysokiego

poziomu i sporego potencjału,

po prostu nie przetrwała. Tym bardziej

warto wracać do takich

wznowień, gdzie warstwę muzyczną

dopełnia bogato ilustowana

książeczka, zawierająca też wywiad

z Adamem Lachendro.

Wojciech Chamryk

Azazel - Promised Land

2022 Thrashing Madness

Pisząc o kompilacji "Way Of Suffering"/"Necroscope"

wspominałem

o tym, że owe demówki po raz

pierwszy są dostępne na srebrnej

płycie. W przypadku kolejnego,

zarejestrowanego w roku 1994,

materiału Azazel można już mówić

o podwójnej premierze, bowiem

w latach 90. "Promised

Land" nie doczekał się wydania -

zespół rozpadł się wkrótce po jego

nagraniu. Dlatego ten sześcioutworowy,

również nagrany w studio

Decybel, materiał nie był promowany

ani rozsyłany, na blisko

30 lat trafiając do zespołowego

archiwum. Dopiero teraz zyskał

należytą oprawę, podkreśloną nawet

faktem wydania na oddzielnym

CD, nie w charakterze dodatku

do pierwszych demówek. "Promised

Land" to nieco ponad 25

minut muzyki, potwierdzającej, że

muzycy Azazel w żadnym razie

nie zamierzali dać zamknąć się w

jakiejś brzmieniowej czy stylistycznej

szufladce. Dlatego znacznie

więcej jest w tych nowych utworach,

szczególnie w tytułowym intro

oraz na poły balladowym "Unnamed",

przestrzeni, zresztą generalnie

aranżacje są tu znacznie bardziej

dopracowane. Z mocniejszych

utworów "Your Existence" łączy

brutalność death metalu z melancholią

doomu, w podobny sposób

skonstruowane są "Destiny" i

finałowy, chyba najciekawszy z tego

zestawu, "Ashes To Ashes" - mogę

tylko powtórzyć się, że Azazel

miał szanse wejść na wyższy poziom,

ale nie było mu to dane.

Oczywiście jego muzycy nie zrezygnowali

z grania: trzech z nich w

roku 2008 założyło, istniejący do

dziś Basement, jednak perkusista

Radek "Łysy" Boczkowski krótko

przed tym zmarł i firmowane przez

Thrashing Madness wznowienia

właśnie jemu są dedykowane. Dla

ludzi pamiętających Azazel z tamtych

lat to jazda obowiązkowa, ale

i młodsi słuchacze znajdą na tych

płytach coś dla siebie, nie jest to w

żadnym razie jakieś wykopalisko o

wyłącznie archiwalnym wymiarze.

Bezerker - Lost

2020 Awakening

Wojciech Chamryk

Bezerker pochodzi z Australii i na

wczesnym etapie działalności rezydowali

w Adelaide. Później przenieśli

się do UK, ale dużo to nie

pomogło. Mimo dość energicznej i

szybkiej muzyki spod znaku progresywnego

thrash metalu, grupa

istniała krótko - w latach 1988-

1991 - i pozostawiła po sobie tylko

jeden pełny krążek "Lost" oraz demo

"Laugh At The Light". Teraz,

dzięki Awakening Records mamy

dostępną reedycję, która łączy te

dwa wydawnictwa w jedno. Wokal

przypomina odrobinę Joeya Belladonnę

z Anthrax i pewne riffy

brzmią jak muzyka tej nowojorskiej

kapeli. Nie jest to kopia, ale

idzie wyczuć istotne wpływy. Generalnie

grupa proponowała dość

złożone kompozycje. Album nasycony

jest częstymi zmianami temp

i bardzo szarpanymi motywami.

Gitary tną jak piły, a sekcja uwija

się jak w ukropie. Pod tym względem

słucha się "Lost" świetnie. Dużo

się w tych utworach dzieje. Czasem

są jakby heavy metalowe z

istną galopadą i zwolnieniami a la

Iron Maiden. Czasem też pan

śpiewak manierą przypomina Bruce

Dickinsona, co może spowodować

lekki uśmiech podczas odsłuchu.

Bezerker udowadnia też, w

sumie poniekąd przez cały materiał,

że sprawnie poruszają się w

klimatach około thrash metalowych,

bo kiedy trzeba to naprawdę

konkretnie się rozpędzają. Warto

sięgnąć po "Lost". Album jest solidny

i sprawia mnóstwo radochy. Co

prawda jeśli ktoś zarzuci mu brak

oryginalności w pewnych momentach,

to ja nie zamierzam dawać

sobie za to ręki uciąć (bo nie będę

miał ręki). Nie odmówię jednak zespołowi

energii i tego, że krążek aż

kipi od mocnych partii gitar oraz

masywnej sekcji rytmicznej. Nie

brak też zaskoczeń - jak na przykład

nagłe, klimatyczne zwolnienia.

To wszystko składa się na

rzecz ogólnie ciekawą, intrygującą i

pomysłową. I nawet w ciągu upływających

odsłuchów aż tak bardzo

nie drażni śpiew brzmiący jak Bruce

Belladonna…

Adam Widełka

Brothers Grimm - Helm's Deep

2022 Divebomb

Swego czasu bardzo lubiłem tzw.

techno-thrash. Ta nieprzewidywalna

i na pozór pozbawiona sensu

muzyka, bardzo "kanciasta" i "kwadratowa",

przyciągała mnie jak

magnes, a przedziwne figury

dźwiękowe wprawiały mnie wręcz

w hipnotyczne zauroczenie. Wtedy

miałem nadzieję, że będzie to

znaczący nurt w metalu. Łykałem

jak indor okrągłe pochlebstwa o

muzyce i zespołach, które poszły

tą ścieżką. Jednak wkrótce przekonałem

się, że to była ściema i w

zasadzie nikt nie słuchał takiego

grania. Okazało się, że ważniejsze

jest bezpośrednie naparzanie i już.

Dość dziwnie wtedy się czułem.

Pewnie podobne odczucia mieli

muzycy ze wspomnianych grup,

którzy wtedy próbowali zainteresować

świat swoją muzyką. Wydawało

się, że takich zespołów było

RECENZJE 203


niewiele, ale po latach dowiedzieliśmy

się, że takich kapel było

wręcz mnóstwo, a każda z nich

miała materiał, który do tej pory

"rozsadza" mózgi. Taką formacją

niewątpliwie są Amerykanie, którzy

ukrywali się pod nazwą Brothers

Grimm. Istnieli raptem

przez trzy lata, między 1989 a

1992 rokiem. Pozostawili po sobie

dwa wydawnictwa, oba wydane w

formie kasety. Pierwszym był

"Helm's Deep" duży studyjny debiut

z roku 1990. Kolejnym zaś

"Only Change Is Constant" z

roku 1992 i miał być EP-ką lub

Mini-Longplay'em. Te wymienione

wydawnictwa znalazły się na srebrnym

dysku z logiem Divebomb

Records. Choć muzyka na nim zawarta

mocno kojarzy mi się z technicznym

thrashem, to jednak zdecydowanie

bardziej jest ona progresywna.

Taki ambitny progresywny

metal zagrany technicznie. Obok

progresywnego metalu, technicznego

thrashu bardzo ważnym dla

Brothers Grimm wydaje się US

power metal. Z tych też powodów

porównań tej kapeli szukałbym

m.in. wśród takich artystów jak

Fates Warning, Watchtower,

Psychotic Waltz, Slauter Xstroyes,

Non Fiction, Helstar, Midas

Touch, a nawet Dream Theater

czy Primus. Kompozycje, każda

inna i niepowtarzalna. Wszystko

wygląda tak, jakby każdy instrument

grał swoje w wirtuozerski i

udziwniony na maksa sposób. Permanentna

improwizacja, niekończący

się jam lub inny chaos. Jednak

ci muzycy najpierw miesiącami

żmudnie sprawdzali każdy

dźwięk, każdą nutkę, aby wszystko

miało swoje miejsce i czas. Następnie

kolejne miesiące ogrywali każdy

z utworów, aby dojść do perfekcji

przy odgrywaniu wymyślonego

przez siebie świata muzyki,

czy to na potrzeby koncertu, czy

też nagrań w studio. Oczywiście

muzycy Brothers Grimm stosują

wszystkie dozwolone chwyty znane

z progresywnego metalu, czasami

nawet do przesady. Całe szczęście

nie odbija się to na odbiorze, a

nawet wzmaga zainteresowanie ich

muzyczną fantazją. Także fani progresywnego

i technicznego grania

będą wniebowzięci. Wracając do

muzyki to, można spokojnie wsłuchiwać

się oddzielnie w każdy instrument

lub próbować uchwycić

całość. Każdy sposób jest dobry,

aby poznać zawartość "Helm's

Deep", co nie znaczy, że któryś jest

łatwiejszy. Mnie uwagę zaprząta

dosłownie wszystko, ale najbardziej

partie solowe gitar, lecz te z

odcieniem jazzowym (bo te w spektrum

heavy metalowym też są).

Nie wiem, ile razy już słuchałem

tej płyty, ale nie przypuszczam,

abym rozszyfrował muzykę Amerykanów

więcej niż w kilku procentach.

Także zabawy z tym wydawnictwem

czeka mnie co niemiara.

Dość ważny jest wokal Aarona

Thomasa, który góruje nad całością

muzyki. Przeważnie jest on

wysoki, ale i monotonny. Zdaje się,

że wśród takich dźwięków trudno

inaczej zwrócić na siebie uwagę.

Raz przypomina mi on Johna Archa

innym razem Alana Tecchio.

Niestety oba porównania nie dają

pełnego obrazu możliwości Aarona.

Jego trzeba po prostu posłuchać.

Brzmienie jest całkiem niezłe,

choć instrumenty mogłyby

mieć pełniejszy sound. W sumie

wtedy uzyskiwano lepsze produkcje,

szczególnie w porównaniu do

materiału z "Helm's Deep" (tego z

1990 roku), więc muzycy mogli

podjąć wyzwanie. Jednak nie ma co

narzekać i tak będziecie słuchali

całości w rozdziawioną paszczą.

Przynajmniej ci, co reagują podobnie

na taką muzykę.

CJSS - Kings Of The World

2021 Back On Black

\m/\m/

Od 1990 roku projekt CJSS na całe

dziesięć lat został zawieszony.

Panowie David Chastain, Russell

Jinkens, Les Sharp i Mike Skimmerhorn

zdecydowali się jednak w

2000 roku wydać kolejny krążek -

"Kings Of The World". Wznowiony

został przez Back On Black

dość niedawno i w sumie dobrze,

bo to całkiem niezła płyta. Zresztą

chyba wszystko czego dotknął się

Chastain, w ogólnym rozrachunku,

można wrzucić do worka z naszywką

"udane". Mimo, że album

dzieli spora przerwa od ostatniego

nagranego pod tym szyldem, to i

tak czuć, że mamy do czynienia z

tym samym zespołem. Panowie byli

widać mocno zgrani, więc wyszedł

krążek soczysty i kipiący pomysłami.

Naturalnie też CJSS

A.D. 2000 ma w sobie całe pokłady

energii co sprzyja obcowaniu z

tym materiałem. Chastain w sumie

nie musi zbytnio przekonywać

- jego partie gitary są wielobarwne.

Raz kąśliwe, jednostajne, drążące

uszy. Za chwile zapodaje szorstkie

i kaskaderskie solo, by przejść swobodnie

do linii melodii. Kawałki jeden

po drugim są naprawdę równe

i pełne mocy. Wokal Jinkensa zadziorny

i czysty, a sekcja Sharp/

Skimmerhorn dorzuca do pieca

ani myśląc się zawahać. W rezultacie

materializuje się interesujący album.

Brzmi "Kings Of The World"

bardzo świeżo, choć nagrany

został 22 lata temu. Mknie muzyka

bez zbędnych przerw. Kompozycje

osadzone w konwencji heavy

metalu nie są z tych, gdzie straszą

smętne riffy i umęczona sekcja.

Naprawdę słucha się tego świetnie.

Ani się człowiek nie spostrzeże, a

już jest po połowie materiału. Kiedy

grupa decyduje się trochę zwolnić

robi to niemniej udanie - wolniejsze

fragmenty są dobrze spasowane

z tymi żwawszymi, w niczym

też nie przypominają jakiejś

radiowej papki. Balladowe momenty

są zagrane całkiem przekonująco,

nie odniosłem wrażenia czegoś

na siłę. Wydaje mi się, że po prostu

pasowały do ogólnego zarysu

"Kings Of The World" więc też

nie ma co podważać decyzji muzyków.

Zwłaszcza, że obok są kapitalne,

dynamiczne numery, potrafiące

zawstydzić niejedną, powiedzmy,

bardziej medialną kapelę.

Zaskakuje na pewno gdzieś pod

koniec wzięty na warsztat klasyk

Jethro Tull - "Locomotive Breath".

Zagrany wolniej, choć ozdobiony

szalonymi wywijasami na gitarze.

Jest w nim coś, co intryguje. Sam

jestem wielkim fanem Tull, ale nie

miałem z tą wersją żadnego problemu.

Wręcz mnie zauroczyła! Warto

się w nią wsłuchać, bo zdradza

dużą wyobraźnię składu CJSS.

Podeszli do tej kompozycji bez respektu,

ale w żadnym wypadku jej

nie "skrzywdzili". Wypadło to naprawdę

świeżo. Niesieni tym entuzjazmem

proponują wyraźne zakończenie

albumu. Najpierw nośnym,

instrumentalnym "The End

Of The Rainbow" a chwile potem

poprawiają buzującym "Cries Of

The Down". Nie powiem, że z

trzech albumów CJSS ten jest najlepszy,

ale wrażenie "Kings Of

The World" pozostawia bardzo

pozytywne i ciężko się od niego

uwolnić. To szczery heavy metal

zagrany bez żadnej taryfy ulgowej,

popełniony przez skład dysponujący

ponadprzeciętnymi umiejętnościami,

choć bez zakusów by forma

przysłoniła treść. To spójna,

żywa i konkretna płyta.

Adam Widełka

Destiny's End - Breathe Deep

The Dark

2022 Jolly Roger/ BlackBeard

Grupa pochodząca z kalifornijskiej

Pasadeny dorobiła się w ciągu czterech

lat (1997-2001) dwóch albumów.

Debiut zespołu, którego wokalistą

był znany z Helstar James

Rivera, właśnie został wznowiony

przez BlackBeard jako kompakt i

winyl. Zważywszy na to, że to pierwsze

takie działanie z tym materiałem,

fani heavy/power metalu

powinni zacierać ręce. Krążek

"Breathe Deep The Dark" pojawił

się oryginalnie w 1998 roku i zawierał

jedenaście utworów. Obok

Rivery Destiny's End tworzyli:

Nardo Andi szarpiący cztery struny,

Brian Craig współtworzący sekcję,

tłukąc w gary oraz dwóch gitarzystów

- Perry M. Grayson i

Dan DeLucie. Granie, jakie zaproponował

ten skład to szeroko pojęty

heavy metal z gęstą domieszką

power, w takim, naturalnie amerykańskim

stylu. No ale nieźle to wypada,

bo panowie nie cudują tylko

skupiają się na podaniu kompozycji.

Całość to blisko 50 minut, co

też jest myślę takim znośnym wynikiem.

Przy dość jednowymiarowej

muzyce dłużej mogłoby być

trudniej wytrzymać do końca. Trochę

się dzieje w tych kompozycjach.

W określonym stylu, po kolei,

muzycy przepychają się łokciami

fundując słuchaczom lekki natłok

dźwięku. Nad wszystkim

unosi się charakterystyczny wokal

Jamesa, pojawiają się harmonie gitar,

ciekawe w sumie solówki i sączące

się riffy. Sekcja się nie obija -

perkusja aktywna, bas punktowy -

ładnie cementuje poszczególne numery.

Jest szybko, ale czytelnie.

Choć fragmentami można odczuć

lekkie znużenie, bo jednak to poruszanie

jest po dość wąskich ścieżkach.

Myślę, że wynika to z sztywnych

ram gatunku niż z braku

umiejętności bo słychać podczas

tego materiału, że każda nuta wychodzi

niezwykle sprawnie i swobodnie.

Są jednak momenty, gdy

pojawiają się chwytliwe melodie i

instrumentalne wariacje. Album

"Breathe Deep The Dark" to kawał

porządnego grania w ścisłej

konwencji. Można odnieść wrażenie,

że wszystko jest poukładane i

spójne. Dla mnie, jeśli materiał

byłby krótszy, byłoby lepiej. Zbyt

dużo jest tutaj podobnych do siebie

dźwięków, zlewających się

odrobinę. No ale to heavy/power,

inaczej być nie może - może też

zbyt mało czasu poświęciłem tej

płycie? Choć jeśli coś mnie nie

chwyta na 100% po 1-2 odsłuchach

ponowną próbę czynię po jakimś

dłuższym czasie. Więc… przy

kolejnej reedycji na pewno będzie

taka szansa na nowo skonfrontować

się z debiutem Destiny's

End…

Adam Widelka

Dungeon Beast - Vault Of Delirium

2019 Dystopian Dogs

Grupa istnieje prawie 20 lat, choć

cztery lata temu weszła w stan zawieszenia.

Szczerze to pierwszy raz

zetknąłem się z muzyką Dungeon

Beast właśnie teraz, przy okazji

poznania wydanej przez Dystopian

Dogs Records kompilacji ich

ostatnich taśm demo. Dokładnie

204

RECENZJE


są to trzy ostatnie materiały amerykanów

przed pauzą z lat 2012-

2018. Ułożone są od najświeższego

do najstarszego. Najpierw więc

"The Fool" (1-4, 2018), potem

"Hell's Eyes" (5-7, 2014) i na

końcu "Nexious Consecration"

(8-10, 2012). Jak ktoś chce ostrzej

to od razu proszę przełączyć na

ostatnie trzy kawałki. Tam Dungeon

Beast "bawił" się jeszcze w

thrash metal, choć bardzo progresywny.

Potem słychać w ich muzyce

tylko i wyłącznie wielowątkowy

heavy metal i to z dość specyficznym

wokalem. Na szczęście śpiewu

nie ma aż tak dużo (dwa pierwsze

numery i przedostatni), a partie

instrumentalne przekonują bardziej.

Dlatego dla mnie najciekawsze

jest demo środkowe, choć

każde ma swoje momenty. To granie

ogólnie nie jest złe i grupa miała

w sobie jakiś potencjał potrafiący

zaciekawić. Szkoda, że nie doczekali

się chociaż jednej pełnej

płyty. Kompozycje z "Vault Of

Delirium" są, tak oceniam, przemyślane.

Zespół przez parę dobrych

lat trzymał formę i słychać,

że autorzy nie cierpieli na brak pomysłów.

W sumie, jeśli by połączyć

demo "The Fool" z "Hell's

Eyes", to otrzymamy bardzo intrygujący,

sprawnie zagrany materiał,

który, jeśli się uprzeć, może być

traktowany jako jedno. Tym kawałkom

jest po prostu do siebie

najbliżej, a jak wspomniałem wcześniej,

najstarsze demo jednak odbiega

od nich stylistycznie. Nie obce

są też chłopakom klimatyczne

miniatury. Tak samo jak nie brakuje

solidnych riffów i solówek gitary

czy naprawdę fajnej współpracy

basu i perkusji. Potrafią stworzyć

nastrój lub też przyłożyć, rozpocząć

"galopadę" albo pomieszać z

zaangażowaniem sekcji rytmicznej.

Muszę przyznać, że kompilacja

"Vault Of Delirium" zaskoczyła

mnie bardzo pozytywnie. Może

nie będę sięgać po to jak oszalały,

ale na pewno zapamiętam muzykę

grupy. Rzecz jest intrygująca, niebanalna

i momentami bardzo wyrazista.

Słychać, że muzycy dysponowali

dobrym warsztatem instrumentalnym.

Myślę, że to już dość

konkretne argumenty za tym, żeby

poznać te nagrania.

Adam Wideka

Entophyte - End Of Society's

Sanity

2019 Awakening

Lubię takie albumy jak ten. Krótko

i na temat - nawet nie pół godziny

materiału - ale każdy numer wręcz

ocieka świetnym graniem! Niemiecki

Entophyte to dziś w sumie

rzadkość, bo od 1999 roku są w

stanie zawieszenia, a i za "życia",

od początku lat 90. wydali tylko i

wyłącznie jedną płytę. To właśnie

"End Of Society's Sanity" jest

przedmiotem reedycji Awakening

Records z 2019 roku, w ładnej

szacie graficznej i z dodanym jednym

utworem. Kapitalnie słucha

się tego materiału. Naprawdę każdy

z sześciu (z bonusem siedmiu)

utworów porywa nietuzinkowymi

rozwiązaniami. Dynamiczne, najeżone

pogiętymi partiami kompozycje

urzekają lekkością, ale i ostrością.

Ciężko nawet od razu pamiętać

o wszystkich szczegółach, bo

jest ich tyle, że potrzeba kilku odsłuchów,

by w miarę poczuć się

komfortowo z tym materiałem. Są

tnące riffy, są gitary akustyczne, są

rozpędzone bębny i punktujący

bas. Wokal unosi się nad warstwą

instrumentalną czarując charakterem

i elastycznością. Pozostaje

kiwać z niedowierzaniem głową

kiedy mijają kolejne minuty tej

szalenie absorbującej muzyki. Bije

od tej płyty niesamowita energia.

To techniczny thrash metal pełną

gębą. Rzecz nietuzinkowa, pełna

soków gatunku. Nie powstydziłby

się takiego zestawu utworów Voivod,

Coroner czy Mekong Delta.

Album gęsty jest od konkretnych

kompozycji, mających sporo przestrzeni

i smaku. Szybko, zwarcie i

bez zbędnych wypełniaczy - tak

smakowitego kąska nie miałem w

rękach dawno! Polecam!!!

Adam Widełka

Exhorder - Slaughter In The

Vatican + The Law

2022 Dissonance Productions

Parę dobrych lat temu popularne

były wszelkiego rodzaju x-paki.

Dwu, trzy, czteropłytowe oraz boksy

już większego kalibru. Wydawał

takie cuda na przykład Roadrunner,

pakując głównie jakieś

dwie konkretne pozycje z dyskografii

danej kapeli. Jednym z takich

naprawdę solidnych strzałów był

zestaw Exhorder - "Slaughter In

The Vatican" razem z "The Law".

Kupując coś takiego mieliśmy już

w sumie załatwioną dyskografię i

podwójny kop w dupę, bo przecież

te płyty to ogień straszny. Teraz

wznawia to cudeńko Dissonance

Productions, tylko ze zmienioną

okładką. W sumie trochę to bezsensu,

ale niech już będzie. Na

szczęście albumy są bez bonusów i

innych głupot. Tak jak zostały wydane

w latach 90. tak wyglądają w

tym zestawie. Cóż, decydując się

odpalić obie płyty po sobie musimy

usunąć z promienia dobrych

parunastu metrów wszystkie

przedmioty mogące ucierpieć podczas

jednoosobowego moshpitu.

Trzeba też zakomunikować osobom

kręcącym się w pobliżu, co się

będzie działo i dla ich dobra zalecić,

żeby poszły sobie na ławkę

przed blokiem albo pojechały do

galerii handlowej - zwłaszcza, jeśli

są to dzieciaki zakochane w zniewieściałych

nutkach jakichś współczesnych

div. Generalnie to nie

wiem co jeszcze mam napisać, bo

chyba to, co padło powyżej, powinno

znacznie dać do zrozumienia z

jaką muzyką będziemy obcowali.

Jeśli jeszcze ktoś nie kuma to krótko

mówiąc Exhorder nie będzie

miział po policzkach, tylko po

prostu przyłoży prawym prostym i

poprawi z haka. Agresja, totalna

dźwiękowa destrukcja i granie w

"punkt". Soczysty thrash metal bardzo

zaangażowany lirycznie w tematy

kryminalne, śmierci czy religii.

Zarówno debiut - "Slaughter

In The Vatican" - jak i dwójka -

"The Law" - trzymają wysoki poziom

jeśli chodzi o gatunek. Jest

szybko, rwanie, szorstko i potężnie

w brzmieniu. Gitary tną niczym

piły, sekcja mruczy jak ruchy tektoniczne

a wokal charczy wściekle

jak niedźwiedź na koksie. Trochę

na "The Law" przemycali takich

groove metalowych motywów,

choć nie burzą one obrazu całości.

Też warto pamiętać, że Exhorder

samemu sobie zawiesił poprzeczkę

bardzo wysoko - przebić tak kosmiczny

pierwszy krążek było tak

czy siak cholernie ciężko. Dlatego

wybaczam lekkie ciągoty w różnych

kierunkach, bo nagrywać kalkę

"Watykańskiej rzezi" byłoby

trochę mijać się z celem…

Adam Widełka

Faster Pussycat - Babylon -The

Elektra Years 1987-1992

2022 HNE

Faster Pussycat powstało w roku

1985 tak jak Guns N' Roses. Oba

zespoły w tym samym czasie, było

to w 1987 roku, wydały swoje debiuty,

ale to "Appetite for Destruction"

Gansów zdmuchnęło konkurencję.

W cieniu znalazł się też

krążek "Faster Pussycat", który

zawiera naprawdę dobrej jakości

glam rock/metal. Czuć, że muzycy

Faster również dążyli, aby ich muzyka

przebiła dotychczasowe osiągnięcia

tej sceny. Jednak talent i

fart był po stronie Guns N' Roses.

"Faster Pussycat" zawiera dziesięć

znakomitych kawałków zagranych

z wielką werwą. Wszystkie utrzymane

są w formie klasycznego hard

rocka, mocno nasyconego rock'n'

rollem, przeplatanego świetnymi

riffami i niezłymi popisami solowymi

oraz doprawionego szorstkim

wokalem pana Downe. Jednak

zgodnie z amerykańską modą są

też odniesienia do bluesa, rythm

'n'bluesa, boogie, country, folku

itd. Napotkamy też ślady soulu,

funky, a nawet punka i rapu. Można

powiedzieć, że w ich muzyce

jest sporo schematów, ale po pierwsze,

muzycy nie chcieli niczego

na nowo odkrywać, po drugie, zagrali

to z takim rozmachem i impetem,

że nikt nie powinien na to

zwracać uwagi. W zasadzie każdy z

utworów napisany przez Amerykanów

mógł być radiowym hitem.

Nie wiem, może i tak było. Mnie z

"jedynki" najbardziej pasuje "Shooting

You Down" (znakomity riff)

oraz przypominający Aerosmith,

"Bottle In Front Of Me". Jednak

jeśli chodzi o skojarzenia, to ogólnie

muzyka Faster Pussycat, bardziej

kojarzy mi się z Hanoi Rocks

oraz wspominanym już kilkakrotnie,

Guns N' Roses. Jest też jeden

kawałek, który jakoś tak przypomina

mi Beastie Boys, a chodzi o

"Babylon", który specyficznie "buja"

i cechuje go rapowy scratch. Podobna

muzyka wypełnia kolejne

studyjne krążki "Wake Me When

It's Over" z 1989 roku oraz

"Whipped!" z 1992 roku. Przy

czym, żadna z nich nie traci nic z

impetu poznanego na debiucie.

Także fan glamu sięgając po wspomniane

wydawnictwa, ma zapewnioną

pełną i nieokiełznaną muzyczną

rozpustę. Przyznam się, że

ja też miałem radochę, nawet z zainteresowaniem

przesłuchałem te

płyty. Po prostu to dobra muza ciągle

aktualna. Ba, wręcz wyłowiłem

sobie dwie perełki, swingujący

"Arizona Indian Doll" z "Wake Me

When It's Over" oraz ciężkawy

"Jack The Bastard" z "Whipped!".

A wszystko dzięki HNE Recordings,

które to wypuściło boks "Babylon

- The Elektra Years 1987-

1992" zawierający wymienione powyżej

albumy plus EP-kę "Live

And Rare" (1990) z paroma remikasami

i nagraniami "live". W tamtym

czasie zespół wypuścił jeszcze

jedną EP-kę "Belted, Buckled and

Booted" (1992). Wydawca jednak

nie zdecydował się na kolejny

dysk, a jedynie nagrania z niej dołożył

jako bonusy do albumu

"Whipped!" Słowem najważniejsze

wczesne wydawnictwa zpod szyldu

Faster Pussycat znalazły się w

omawianym boksie. Formacja działa

nadal, reaktywacja nastąpiła w

roku 2001 roku, a ich aktywność,

choć z perypetiami trwa do dzisiaj.

Nawet zdołała opublikować dwie

płyty, studyjną "The Power and

the Glory Hole" z roku 2006 oraz

koncertową "Front Row for the

Donkey Show" z roku 2009. Niema

co się dłużej zastanawiać dla fanów

hard rocka i glamu znajomość

Faster Pussycat to mus.

\m/\m/

RECENZJE 205


Flotsam And Jetsam - Iron Tears

& Metal Shock

2022 Vic

Dwa pierwsze albumy Flotsam

And Jetsam to niekwestionowana

klasyka thrash metalu. Pozycje nacechowane

mocą, szybkością i niebanalnymi

kompozycjami, niejako

wyrywającymi się sztywnym ramom

gatunku. Są ponadczasowe i

cały czas wywierają wrażenie na

nowych i starych rzeszach słuchaczy.

Dzięki Vic Records możemy

teraz sięgnąć wstecz do czasu

przed wydaniem "Doomsday For

The Deceiver" i "No Place For

Disgrace" - wydają właśnie kompilację

dwóch demówek z 1985 roku.

Ten materiał to "Iron Tears &

Metal Shock". Połączenie dwóch

taśm, z których trzy kawałki trafiły

później na regularne, wspomniane

wyżej albumy. Na debiut powędrowały

"Hammerhead" i "Iron Tears"

a kolejny zasilił "I Live You Die".

Skład wtedy był zgrany i pewny

swoich umiejętności. Eric A.K. ze

swoim charakterystycznym głosem,

Jason Newsted jako prężny i

bardzo utalentowany basista, Kelly

David-Smith tłukący w bębny

niesamowicie pogmatwane partie i

nadający szybkości oraz duet sprawnych

gitarzystów, wycinających

konkretne riffy i sola - Edward

Carlson i Michael Gilbert. Kompilacja

liczy sobie dziewięć numerów.

Do demo dodane są trzy kompozycje

w wersjach live z czego najciekawszy

z punktu historycznego

jest "Hammerhead" nagrany w

apartamencie Newsteda. Całości

słucha się świetnie. Zresztą jest to

swoiste preludium do kapitalnych

studyjnych płyt, więc też nie ma

mowy o jakichś niedoróbkach. Jesteśmy

zaledwie chwilę przed oficjalnym

debiutem zespołu. Kto

miał wcześniej styczność z wczesnym

Flotsam And Jetsam powinien

się oblizać na samą myśl. Brzmi

to nieźle i słychać potencjał jaki

grupa miała w tamtym momencie.

Same kompozycje bronią się bez

zbędnego wysiłku. Mkną zostawiając

siwy dym. Można śmiało powiedzieć,

że "Iron Tears & Metal

Shock" to świetny portret już nie

do końca raczkującego Flotsam

And Jetsam. Raczej w tym momencie

grupa była już świadoma

własnego stylu i tego, co sobą reprezentuje.

Utwory jakie przedstawiali

wtedy w żadnym wypadku

nie straciły na wyrazistości współcześnie.

Jakby się zastanowić to te

parę numerów ma większą siłę rażenia

niż niejeden pełny album

młodej i butnej kapeli obracającej

się w szerokim thrash metalu.

Adam Widełka

Fortress - Waiting For The Night

2021 Cult Metal Classics

Cult Metal Classics Records

wydaje ciekawą kompilację. Naturalnie

nie wiem czy dla każdego,

ale dla tych, którzy nie kręcą nosem

na klawisze w heavy metalu, ta

rzecz może okazać się interesująca.

Grupa Fortress (nie mająca nic

wspólnego z "setką" innych pod taką

samą nazwą…) pochodzi z Los

Angeles i działała w latach 1983-

1989 i od 2017 roku do, powiedzmy,

dziś. Nie wydali kompletnie

nic, a ta kompilacja jest próbą charakterystyki

zespołu - przez opublikowanie

9 kawałków (dwa live)

z okresu 1984-1988. Klawisze, o

których wspomniałem, nie wkurzają.

To ważne. Są czasem wyciągnięte

wyżej, ale na szczęście tak

wykorzystane, że nie ma się wrażenia

odpustowych piosenek. Do

tego dochodzą całkiem niezłe partie

gitary - udane solówki i niemniej

przyjemne riffy. To może nie

jest granie bijące się o mistrzostwo,

ale o spadku z ligi nie ma co też

mówić. Sekcja nie zamula, potrafią

panowie coś zakombinować, choć

głównie spełniają zadanie cementowania

kompozycji i zrobienia dobrego

tła. Wokal zbytnio nie razi.

Jest charakterny, czysty i dość mocny.

Nie sili się facet na jakieś durne

maniery, śpiewa naturalnie i to

jest plus. W sumie z Fortress można

mieć problem - bo to naprawdę

solidne granie, ale też nie ma w

tym na tyle jakiejś mocy, żeby

chcieć do tego wracać jak opętany.

Kompilację "Waiting For The

Night" można też traktować jako

album. Słucha się tego dobrze.

Kompozycje trzymają pewien poziom

i czuć, że muzycy też co nie

co chcą pokazać. Problem leży być

może w tym, że muzyka tej grupy

jest bardzo podobna do wielu kapel,

jakie z "takim" materiałem

chciały zawojować świat w tych samych

latach (1984-1988) lub nawet

wcześniej. No ale obiektywnie

mogę napisać, że to przyzwoite

utwory i nie czuję, żebym stracił

bezpowrotnie jakiś czas, także zachęcam

- a nuż dla kogoś osiągnie

to większą wartość.

Adam Wideka

Gladiators - Steel Vengeance

2022 Jolly Roger/ BlackBeard

Gladiators to niemiecki twór bazujący

na brzmieniu Accept czy

Grave Digger, działający w latach

1990-2001. Być może po dwóch

albumach chłopaki zawinęli się ze

względu na mało oryginalną muzykę,

jaką upchali na krążkach.

Właśnie po raz pierwszy są wznawiane

przez BlackBeard. Czy warto?

No powiem tak - jak ktoś jest

bezrefleksyjnym maniakiem niemieckiego

heavy metalu z lat 80

albo, tak po prostu, lubi od czasu

do czasu wrzucić na tapetę lekko

zapomniane dźwięki, to jak najbardziej

warto usiąść i poświęcić czas

"Steel Vengeance". To nie jest złe

granie tylko odgrzewane. Nawet

wokal jest łudząco podobny do

Udo - brzmi jak wiertarka udarowa.

Jest też trochę wielogłosów,

melodii, nawet zadziornych solówek.

Krążek "Steel Vengeance" to

na pewno pocieszne dźwięki dla

duszy metalowca. Materiał jest

mało oryginalny, ale zagrany z werwą.

Od wielkiego dzwonu można

wrócić - krzywdy nie zrobi. Choć

jest, i było, tak dużo zespołów proponujących

ciekawszą, autorską

muzykę, że Gladiators muszą liczyć

się z tym, że wybór o miejsce

w odtwarzaczu mogą przegrać.

Adam Widelka

Gladiators - Bound To Steel

2022 Jolly Roger/ BlackBeard

Gladiators "Bound To Steel" wydali

zaledwie rok po debiucie. Stylistyka

grupy nie zmieniła się ani

jotę, choć zapał, z jakim zagrane są

utwory, nie opadł. Teraz, dzięki

BlackBeard, można przekonać się

na własne uszy sięgając po reedycję

materiału ponad 20 lat później, w

formacie CD lub LP. Zespół nadal

poruszał się w rejonach heavy/

speed/power. Umiejętnie wyciągał

z przeszłości najlepsze fragmenty

twórczości Accept, Grave Digger,

starego Blind Guardian i wielu

podobnych, po czym miksował to

na własny użytek. Na pewno

"Bound To Steel" brzmi o wiele

mocarniej niż debiut, ale tak samo

mało oryginalnie. W dużych dawkach

dźwięki mogą wydać się zwyczajnie

nużące. Ja lubię dobry

power/speed czy klasyczny heavy

metal. Tylko jeśli mam wybór między

oryginałem a kopią o wiele

częściej moja ręka sięgnie ten pierwszy.

Nie twierdzę, że Gladiators

byli słabą grupą nie umiejącą zrobić

użytku z instrumentów - jednak

brakowało im na pewno

krzty własnych pomysłów, ciekawiej

zaaranżowanych numerów.

Mogę zaryzykować stwierdzenie,

że zespół, może nieświadomie,

przekroczył cienką granicę między

kopiowaniem a inspirowaniem się

czymś. Szkoda, bo energii im nie

brakowało…

Adam Widelka

Goat Horns -Voyager To Nowhere

- The Complete Anthology

2022 Dissonance

W latach 1999 - 2006 w Kanadzie

działał zespół Goat Horns. Praktycznie

niezmiennie tworzyli go

muzycy perkusista SteelRider, gitarzysta

Brandon Wars oraz wokalista

i basista Jason Decay. Pozostawili

po sobie dwa pełne albumy

"Voyage to Nowhere" (2001) i

"Storming the Gates" (2003) oraz

EP-kę (lub jak kto woli MLP)

"Threatening Force" (2005). Pierwszy

z nich wypełnia doom metal.

Nie jest to ten dumny, podniosły,

epicki doom metal, lecz raczej

doom piwniczno-garażowy i bardzo

szorstki w swoim wyrazie. Słucha

się go nawet dobrze, ale tak naprawdę

nie pozostawia w głowie

nawet cienia śladu. Trochę lepiej

jest na "dwójce", a to pewnie za

sprawą, że jest to już heavy/doom.

Lecz muzycy ciągle nie potrafią

wyjść spoza etap solidności i rzemiosła.

Myślę, że ta scena wtedy

miała sporo takich kapel. Za to

zdecydowanie ciekawiej robi się na

EP-ce "Threatening Force", bowiem

zespół zaczął grać tradycyjny

heavy metal i to na bardzo dobrym

poziomie. Myślę, że fani NWOT

HM będą wręcz zachwyceni.

Wszystkie te trzy pozycje ukazały

się w jednym wspólnym trzypłytowym

wydawnictwie "Voyager To

Nowhere - The Complete Anthology"

pod sztandarem Dissonance

Productions. Każda z płyt uzupełniona

jest nagraniami bonusowymi,

przeważnie są to wersje demo

lub live. Pierwsze dwa dyski uzupełnione

są utworami nawiązującymi

do doom metalu. Jedynie drugi

krążek zamyka cover - wiadomo

kogo - "Heavy Metal (Is The Law)"

w wersji live. Natomiast trzeci dysk

uzupełnia dość spory blok nagrań

w wersji demo, które nawiązują do

tradycyjnego metalu utrzymanego

w klimacie zawartości "Threatening

Force". Ciekawostką może być

ostatnia kompozycja "Condemned",

która nawiązuje do doom metalu,

ale tego ulubionego przeze mnie,

czyli patetycznego i epickiego

206

RECENZJE


doom metalu. Ci bardziej uważni

zerkając na logo Goat Horns mogli

mieć pewne podejrzenia, czy

niewątpliwe skojarzenia. Tak samo

z nazwiskiem Jasona Decay'a. Dokładnie

obie kwestie łączą się z formacją

Cauldron. Ci, co jeszcze raz

przejrzą tytuły bonusow dysku z

EP-ką odnajdą utwory "Restless"

oraz "Striker Strikers", które były

częścią debiutanckiej EP-ki Cauldron

"Into the Cauldron" z 2006

roku. Zresztą w samej fazie schyłkowej

Goat Horns do zespołu dołącza

perkusista Al Biddle. Z nim

to właśnie Jasona Decay powołuje

Cauldron. Al utrzymuje się na posadzie

kilka lat, aby zastąpił go też

na kilka lat SteelRider. Jason do

tej pory nie zapomniał o Goat

Horns i kolegach. Co jakiś czas

skrzykuje ich i gra kilka koncertów.

Z pierwszej takiej reaktywacji powstała

nawet "koncertowa" kaseta

"The Last Force" (2011). Nie

wiem, czy "Voyager To Nowhere

- The Complete Anthology" to

pozycja dla wszystkich, sam jedynie

poprzestałbym na trzeciej części

tj. EP-ce "Threatening Force".

Niemniej jest to ciekawostka i

przypomnienie tego co działo się

przed Cauldron.

Hammer - Terror

2021 Awakening

\m/\m/

Hammer (też Hamer w latach

1985-1987) to jedna z grup reprezentujących

gatunek zwany thrash

metalem. Byli wśród występujących

na słynnych festiwalach: Metalmania

'87 i '88 oraz Metal

Attack '88. Zapisali się na stałe w

historii polskiego metalu i u fanów

takiej muzyki. Ich dwie płyty ciężko

zdobyć. Wydane zostały tylko

na winylu, a kompakt "lata" jako

ruski pirat. Teraz, dzięki Awakening

Records, ukazał się niedawno

na srebrnym nośniku "Terror"

w wersji anglojęzycznej. No cóż,

szkoda, że nie debiut, ale od czegoś

trzeba zacząć… Z albumu wyróżnia

się na pewno, zagrany dość

sprawnie, cover Grand Funk Railroad.

Co do reszty materiału - czaszki

mi nie rozłupało. Wiadomo,

to znak czasów. Ciężko też mi wejść

w skórę fanów z początku lat

90., kiedy Hammer miał swój złoty

okres, bo wtedy dostęp do muzyki

był znacznie trudniejszy niż

teraz. Takie granie na pewno chwytało

i zyskiwało miano klasyka

tamtych dni. Co nie znaczy, że

"Terror" to zła płyta. Brzmi tak jak

ma brzmieć - to siarczysty thrash

metal. Chłopaki prują ostro poruszając

się w klasycznych ramach

gatunku, choć pozwalają sobie też

na wrzucenie pewnych niuansów.

Gdzieś tam nawet pojawia się

dźwięk akustyczny, służący za

wprowadzenie. Nie nudziłem się

słuchając "Terror", w paru momentach

nawet noga sama tupała pod

rytm. Plus za zmiany tempa i rytmów

- Hammer na pewno nie

chciał młócić wszystkiego pod linijkę.

Dobre, mało banalne solówki

również budują całość. Słucha

się tego nieźle i nie mogę powiedzieć,

że to słaba rzecz. Bardziej

skłoniłbym się ku temu, że "Terror"

nie jest na tyle intrygujący na

tle zachodnich odpowiedników, żebym

oszalał na jego punkcie. Tak

poza tym to wszystko w porządku.

Adam Widełka

Hellwitch - Omnipotent Convocation

2022 Vic

Pretekstem do sięgnięcia po ten

materiał jest jego najnowsza reedycja

Vic Records. Gdyby nie to -

szczerze - nie zwróciłbym na to

najmniejszej uwagi. Chociaż nie

dlatego, że to zła muzyka, ale

przez to, że nie kojarzę zbyt mocno

tej grupy. W każdym razie nie

pamiętam, żebym kiedykolwiek

poznał Hellwitch, a to nie młody

twór. Fakty mówią, że od 1984

roku rżną niezły, techniczny

death/thrash metal, choć wydali

tylko (albo i aż) dwa pełne materiały

i dwa mniejsze. Nie dziwmy

się jednak, bo Hellwitch działał od

1984 do 1998 roku, a potem powrócił

dopiero w 2004. Album o

wdzięcznym tytule "Omnipotent

Convocation" wydany został już

we współczesnym okresie zespołu.

Oryginalnie zaprzątnął umysły fanów

gatunku w 2009 roku, a poprzedzony

został cztery lata wcześniej

EP "Epitome Of Disgrace",

którą to ta reedycja dostarcza jako

bonusy. Miło. Powinienem więc

słuchać od 12 utworu, żeby być

lepiej wprowadzony, ale już dałem

szaleć tej muzyce od początku.

Generalnie konwencja podobna.

Obecnie skład tworzą dwaj weterani

- Pat Ranieri (gitara i wokal)

oraz J.P. Brown (również gitara)

plus perkusista Brian Wilson (dołączył

w 2019 roku). Na koncertach

wspiera ich basista Julian David

Guillen. Natomiast ten album

powstawał w zgoła odmiennym towarzystwie,

bo oprócz gitarzystów

sekcję tworzyli Craig Shattuck

(bas) i Joe "Witch" Schnessel.

Materiał jaki powstał to mocny

death/thrash z zapędami technicznymi.

Czuć, że to nie grają jacyś

goście z pierwszej łapanki, bo kawałki

uderzają mocą i są poukładane.

Słychać, że skład był wtedy

zgrany i mógł pozwalać sobie na

komponowanie bardzo pogmatwanych

numerów. Mimo, że to

strasznie absorbująca muzyka to

przemyka dość subtelnie - liczy

sobie czterdzieści minut. To, myślę,

idealny czas dla takich wygibasów,

gdzie mamy agresywne riffy i

szybkie partie perkusji z uwzględnieniem

blastów. Możliwe, że

"Omnipotent Conviction" nie stanie

się moim ulubionym krążkiem.

Nie skreślam go jednak z uwagi na

jego energię i mimo wszystko nieźle

zagrane, szalenie dynamiczne

ale trudne kompozycje. Ba, nawet

powiem, że czas spędzony z tą płytą

nie był wcale stracony - wszakże

lubię przecież death i thrash metal,

choć nie zawsze połączone. No i

Hellwitch pruje bez żadnej krępacji.

Myślę, że maniacy gatunku mają

tą pozycję, jak to się mówi, obcykaną

już dawno. Natomiast każdy,

kto ma głowę otwartą na kreatywny

hałas powinien choć raz przesłuchać

ten materiał i nie wykluczam,

że sięgnie po niego ponownie.

Adam Widełka

Horrorscope - Wrong Side Of

The Road

2022 Defense

Był rok 1999 jak Horrorscope wydal

swój "duży" debiut. Po prawdzie

była to tylko kaseta, ale start

już nastąpił. Teraz tak chorzowianie

nie brzmią, zwyczajnie z czasem

zaczęli grać nowocześniej, a

sound coraz śmielej nabierał

współczesnych brzmień. Niemniej

"Wrong Side Of The Road" słucha

się wciąż z przyjemnością. Zapewne

to zasługa inżyniera dźwięku

Jacka Regulskiego. Tylko pomyślcie,

ile mógł on nagrać z Katem

znakomitej muzyki oraz jak

wiele zdołałby zrealizować świetnych

płyty innym zespołom. Miał

człowiek talent. Na "Wrong Side

Of The Road" usłyszymy thrash

mocno inspirowany Annihilatorem.

Posłuchajcie pracy gitar w

wykonaniu lidera ekipy Lecha

Śmiechowicza oraz Krzysztofa

Pisteloka. Riffy, partie rytmiczne,

robią ciągle niesamowite wrażenie.

Odsłony solowych popisów gitarowych

są też nader efektowne. Wyobraźnia

gitarzystów i techniczna

strona gry, doskonale mówi o ich

talencie. Generalnie gitary na tej

płycie to magia. Bardzo dobrze

brzmi także sekcja rytmiczna, stawiająca

na perfekcję oraz równie

techniczną stronę gry, co gitary.

Czasami ich pomysły na pracę sekcji

wręcz zadziwiają, ale tak jest,

gdy muzycy stawiają na mistrzowskie

umiejętności i wykonanie.

Thrash na "Wrong Side Of The

Road" wzbogacają wyraźne elementy

tradycyjnego heavy metalu.

Przede wszystkim daje to jeszcze

większej wyrazistości muzyce chorzowian.

Po latach trochę słabo odnajduję

śpiew Adama Bryłki. Fakt,

na "Wrong Side Of The Road"

Adam śpiewa i bardzo udanie prowadzi

melodie. W sumie kwestia

bardzo ważna na tym krążku. Jednak

tak przyzwyczaiłem się do

późniejszego "wygaru" Adama, że

teraz to melodyjne śpiewanie dość

dziwnie się słucha. Niemniej nie

zmienia to faktu, że debiut Horrorscope

to ciągle imponujący klasyczny

thrashowy wpierdol. Nie

ma też co rozdrabniać się i zastanawiać

się nad poszczególnymi

utworami. Stanowią one różnorodną

całość, z której nie wolno

uronić ani jednej nutki. Bardzo dobrze,

że Defense Records wróciło

do tej płyty, gdyż każdy polski fan

thrashu powinien znać to wydawnictwo.

Także młodzi i starzy

słać do Defense Records zamówienia.

Młodzi wiadomo, a starzy

pewnie mają już tak zjechane kasety,

że wersja CD z będzie optymalną

opcją.

Little Caesar - Redemption

2021/2009 Deko Entertainment

\m/\m/

Litle Ceaser to formacja, która powstała

w roku 1987 i grała hard

rocka/glam metal. Swoje płyty miała

szczęście (a raczej nieszczęście)

wydać na początku lat 90., czyli w

czasach załamania się klasycznej

sceny rockowej i początku dominacji

rocka alternatywnego. Były

to "Little Caesar" (1990) i "Influence"

(1992). Po latach ukazał się

krążek "This Time It's Different"

(1998), który zawierał wcześniej

niepublikowane nagrania. Nie

przypominam sobie, abym wtedy

coś słyszał z ich repertuaru. Niemniej

sądząc po zawartości "Redemption"

z pewnością napotkałbym

bardzo solidny hard rock/

glam metal z rock'n'rollowym tłem

podany dodatkowo z amerykańskim

sznytem. Pewnie nic nie

straciłem, ale w sumie mógłbym

zyskać trzy krążki z solidną zawartością,

wypełnioną nieźle zagranym

hard rockiem. Zresztą Amerykanie

na początku całkiem dobrze

sobie radzili i debiut zdołał zwrócić

uwagę na zespół. Niestety "Influence"

nie potrafiło powtórzyć

RECENZJE 207


sukcesu "Little Caesar", co było

przyczyną załamania się działalności

grupy. Lider, a zarazem wokalista

Ron Young zaczął szukać

szczęścia w innych formacjach,

typu The Four Horsemen, Manic

Eden i Dirt, aby w końcu powrócić

do tematu Litle Ceaser w roku

2001. Trochę im zeszło, zanim wydali

kolejną pytę. Była nią właśnie

"Redemption" wydana w 2009 roku

przez Dirty Deeds/Unison

Music Group. Nie sądzę, aby jej

wydanie odbiło się szerokim

echem. Zespół zaprezentował solidną

dawkę tego, co umiał grać

najlepiej, czyli solidnego amerykańskiego

hard rocka. Myślę, że

dotarli do tych, co mieli dotrzeć i

nie sądzę, aby mocno zmieniła ten

stan rzeczy zeszłoroczna reedycja

wydana pod szyldem Deko Entertainment.

Z drugiej strony płyta

trafiła do mnie, czyli osoby, która

nie miała do tej pory styczności z

Litle Ceaser, więc może jednak nie

był to zły pomysł. Podstawowa zawartość

reedycji "Redemption" to

dziewięć studyjnych kompozycji,

przeważnie dynamicznych, rockowych,

gdzie hard rock przenika

się z rock'n'rollem, z całą masą różnych

akcentów typu blues, country,

rhythm'n'blues, folk. Słowem

zaaranżowanych tak, aby nikt nie

miał wątpliwości, że tę muzykę

grają Amerykanie. Oczywiście muzycy

nie odkrywają niczego nowego,

ale grają z taką werwą, z sercem

i szczerością, że słucha się tego ze

sporą dawką satysfakcji. Oczywiście

wśród tych dynamicznych kawałków

mamy też rockową balladę,

tytułową "Redempion" oraz balladę

opartą na bluesie i country

"Just Like A Woman" (swoją drogą

znakomity kawałek). Muzycy potrafią

też bawić się dynamiką i tak

w "Every Picture Tells A Story/

Happy", w drugiej części utworu

mamy nawet ciekawe zwolnienie.

No cóż, muzycy Litle Ceaser kolejny

raz potwierdzają, że scena

amerykańskiego hard rocka/glam

metalu była zbudowana na naprawdę

mocnych, stabilnych i klasycznych

muzycznych fundamentach.

Wspomniałem, że wydanie

Deko Entertainment to reedycja

wydawnictwa z roku 2009. Obie

publikacje dość sporo się różnią

między sobą. Ta aktualna pozbawiona

jest dwóch kawałków "Witness

Stand" i "That Was Yesterday",

za to został dodany studyjny

"Woodstock" oraz cztery nagrania w

wersji live "Supersonic", "Every

Picture Tells A Story", "Sick And

Tired" oraz "Real Rock Drive".

Zmieniona jest też okładka. Bardziej

w klimacie tych ostatnich

krążków tj. koncertówki "Brutally

Honest: Live From Holland" (2016)

i studyjnej "Eight" (2018). Jak dla

mnie nie są to dobre rozwiązania,

wołałbym, aby krążek zachował

swój oryginalny repertuar. Ewentualnie

zgodziłbym się na bonusy.

Nieważne. Tak czy siak, fani hard

rocka powinni znać Litle Ceaser,

więc dla mnie, także przede mną

również trochę pracy, aby odszukać

pozostałych pozycji z dyskografii

tego zespołu.

\m/\m/

Little Caesar - American Dream

2021/2012 Deko Entertainment

Deko Entertainment postanowiło

sprezentować mi kolejny prezent.

Jest nim reedycja kolejnego krążka

Little Caesar "American Dream"

z roku 2012. Wznowienie jest ze

zmienioną okładką, z obrazkiem w

klimacie ostatnich krążków. Całe

szczęście nie zmieniono repertuaru

samej płyty. Dodano jedynie kilka

nagrań koncertowych. Muzycznie

to kontynuacja tego, co słyszeliśmy

na "Redemption". Także mamy

świetnie zagranego i zaśpiewanego

amerykańskiego hard rocka rodem

z lat 80. z rock'n'rollowymi odniesieniami

oraz akcentami rodem z

bluesa, coutry, folku itd. Słowem

"Ameryka" pełną gębą. Jedyna

zmian to poczucie, że muzycy Little

Caesar na tym krążku są bardziej

rockowi. Proponowałbym,

abyście przesłuchali dynamiczny

"Hard Rock Hell", balladowy "Only

A Memory Away", czy taki trochę

bez wyrazu "Own Worst Enemy",

to zorientujecie się, o co chodzi.

Natomiast najciekawszym kawałkiem

wydaje się oparty na country

i bluesie "Dirty Walter". Zresztą

muzycy tej formacji mają smykałkę

do takich kompozycji. Na poprzedniczce

była "Just Like A Woman".

Swoją drogą mogliby spróbować

przygotować pełen materiał w takich

klimatach. Myślę, że mogłoby

wyjść zabójczo. "American

Dream" nie powala na kolana, ale

daje nam pełen wymiar solidnego

amerykańskiego ciężkiego grania,

którego fajnie się słucha. I w zasadzie

muzykom Little Caesar

właśnie o to chodzi. Oczywiście

wszystko brzmi soczyście, standardowo,

tak jak powinno. Także pod

tym względem nie ma żadnych niespodzianek.

Będę nadal próbował

poznać ich kolejne pozycje, może

Deko Entertainment okaże się w

tym pomocne?

\m/\m/

Mace - Process Of Elimination

2021/1985 Awakening

Debiut Mace jest przepełniony tematami

wojny, przemocy i muzyki

metalowej. Można powiedzieć, że

album dla prawdziwych metalowców!

Po latach chyba lekko zapomniana,

ale przypomina o niej Awakening

Records, więc jest szansa,

że nie zginie na zawsze. Jakieś pół

godziny materiału przynosi bardzo

rwaną muzykę. To thrash/crossover

bez jakiejś wirtuozerii, choć

nie mam wątpliwości, że nie była

priorytetem dla kwartetu z Washington.

Rzecz bardzo garażowa,

piwniczna wręcz. Z niezłymi pomysłami,

lecz chyba w połowie lat

80. takie płyty nie były czymś

wzbudzającym powszechną histerię.

Wszystko się zgadza - jest szybko,

dziko, z hałaśliwą sekcją i tnącą

gitarą - ale na rynku konkurencja

była nieubłagana. Do debiutu amerykańskiej

grupy w żaden sposób

nie mam zamiaru zniechęcać. Sam

bawiłem się dość dobrze słuchając

go parę razy. To dobrze zagrana

płyta, utrzymana w duchu bardzo

wulgarnego thrashu. Brzmi szorstko,

nawet można powiedzieć, że

niechlujnie. Nie jest to jakieś swobodne,

łatwo przyswajalne granie.

Raczej w te około trzydzieści minut

mamy zwariowany rollercoster,

unoszący wysoko pod sufit. I niech

tak zostanie!

Mace - The Evil In Good

2021/1987 Awakening

Adam Widełka

Dwa lata po debiucie Mace wydali

"The Evil In Good", krążek pozornie

będący kontynuacją pierwszego,

a w rzeczywistości okazał

się dość przeciętnym tworem z gatunku

thrash/crossover. Niedawno

Awakening Records wznawiał tą

pozycję - można przekonać się samemu

o jego wartości. Niby jest

wszystko okej, ale tak naprawdę

debiut miał o wiele więcej do zaoferowania.

Krążek "The Evil In

Good" wygląda jakby robiony był

na siłę, bez jakiegoś wyraźnego

azymutu. Brzmi tak samo - jest

szorstki, wulgarny i zagrany z szybkością

- ale na tym podobieństwa

się kończą. Odniosłem wrażenie,

że nagrywając swój drugi album

muzycy Mace weszli do studia

kompletnie nieprzygotowani, nieświadomi

tego, co chcą osiągnąć.

W sumie ta rzecz ma przypominać

poprzednika, ale nie ma w sobie tej

mocy i energii co "Process Of Elimination".

Co prawda, tamten też

nie był jakiś ultra wybitny, jednak

obcowało mi się z nim o wiele lepiej.

Był ciekawszy i chociaż intrygujący.

Od połowy dziwnie się tego

słucha. Trochę nawet staje się ten

materiał zwyczajnie męczący. Pojawia

się sporo wokali jakby skandowanych,

co też daje zupełnie inny

wydźwięk. Parę motywów kojarzyło

mi się z ulicznym rapem (nawet!)

co nie do końca jest potrzebne.

W wielkich bólach dobrnąłem

do końca "The Evil In Good".

Drugi raz włączyć mi się tego nie

chciało - raczej też nieprędko się to

zdarzy. Uff…

Adam Widełka

Magnus - Scarlet Slaughterer

2021 Awakening

Magnus to klasyczny zespół z polskiego

thrash/death metalu mający

swoje najlepsze lata na pewno w

okresie od 1987 do 1996 roku.

Współcześnie od parunastu dobrych

lat znów działają, ale najwięcej

materiału powstało niewątpliwie

w przeszłości. Dziś natomiast

pojawiają się co jakiś czas reedycje.

Jedną z najnowszych jest ta

od Awakening Records z bonusami

w postaci demo "Thrash -

Speed - Blood" (1988) i rzadkich

kawałków live. Debiut Magnus to

krwisty thrash/death metal bez

żartów. Muzyka dopada słuchacza

niczym stwór z okładki, tnąc i siekając

z zabójczym świstem. Może

nie do końca ciosy są perfekcyjne -

czasem, zwłaszcza po latach, można

doszukać się uroczego archaizmu,

ale całościowo rzecz się broni.

Jest dynamicznie, szybko i szorstko.

Sekcja dudni i tworzy duszną

ścianę dźwięku. Zresztą gitary tną

miarowo i jedynie od czasu do

czasu ubarwiają utwór jakąś solówką.

Raz po raz jest zmiana tempa i

nastroju, ale ogólnie "Scarlet Slaughterer"

przetacza się po słuchaczu.

Nadmienić można, że wokal

jest charakterystyczny i pasuje jak

najbardziej do demonicznej całości.

Dwanaście numerów, jakie liczy

sobie niecałe czterdzieści minut, to

podstawowy materiał. Mknie i

wcale się nie nuży. Naturalnie to

nie propozycja dla każdego - trzeba

lubić tak plugawe dźwięki i krzyczącego

pana wokalistę. Dla maniaków

gatunku Magnus to myślę

twór znany. Tym, którzy jeszcze

nie mieli okazji zaznajomić się z

wrocławską ekipą mogę polecić

poznać zespół i ich wczesny materiał,

bo to jednak klasyka rodzimego

ekstremalnego metalu, nie pozostawiająca

nikogo obojętnym.

Adam Widełka

208

RECENZJE


Mezzrow - Then Came The Killing

2022 Hammerheart

Szwedzki Mezzrow pozostawił po

sobie tylko jeden album studyjny.

Nie licząc japońskiej reedycji Pony

Canyon z 1993 roku, to Hammerheart

Records swoje wznowienie

wydaje pierwsze od… pierwszego

wydania z 1990 roku! I to od

razu podwójne - na drugim dysku

dodają krążek z 2022 roku o jasnym

tytule "Then Came The Demos".

Album "Then Came The

Killing" to solidne granie spod

znaku thrash metalu. Zgodzę się,

że formacja nie jest jakoś tutaj wybitnie

oryginalna, ale nie sposób

odmówić im energii z jaką wystrzeliwują

swoje pomysły. Skład tworzyli

bracia Karlsson: Steffe na

perkusji, Zebba na gitarze i Staffe

(niestety zmarły w 2018r.) odpowiedzialny

za gitarę i wokal. Dodatkowo

był jeszcze Uffe Pettersson

grający na basie i śpiewający.

Możliwe, że siła braterska pomagała

im kleić to wszystko do kupy i

brzmieć dość profesjonalnie. Rzecz

jest ciekawa, choć na pewno ciężko

ją zaliczać do ścisłej czołówki thrashu.

Chociaż… każdy ma swój

gust, prawda? Serio jednak mówiąc

- Mezzrow na swojej jedynej płycie

przedstawia się całkiem nieźle.

To żwawe granie, dość poukładane

i klarowne. Nie można powiedzieć,

że coś umyka, jest niedopracowane

czy mało interesujące. Myślę, że

grupa spełniała wszystkie warunki

dobrej, thrashowej płyty - szybkie

tempa, rwane riffy, dużo energii i

na swój sposób agresji zawartej w

muzyce - ale braku sukcesu można

upatrywać w, mimo wszystko, małym

pierwiastku oryginalności. Z

całą powagą, ale granie na "Then

Came The Killing" to echo dokonań

Slayera, Metalliki czy wczesnego

Testament. Krążek jest na

pewno warty poznania. Jak wiadomo,

wiele zespołów dziś jest dość

zapomnianych, ale przecież pozostawiły

po sobie solidny materiał.

Sądzę, że Mezzrow jest właśnie jednym

z takich - ich muzyka porywa,

jest zagrana z odpowiednim

pazurem, ale może niestety sprawiać

wrażenie podczas odsłuchu, że

coś już wcześniej się gdzieś słyszało…

Adam Widełka

Morbid Insane - Sicken Crazy/

No Future

2022 Thrashing Madness

Powiązany personalnie z Piekielnymi

Wrotami, również wywodzący

się z Koszalina, Morbid

Insane był kojarzony dotąd jako

zespół jednego wydawnictwa, demówki

"Sicken Crazy", najbardziej

znanej z edycji Carnage w roku

1992. Niedawno, 31 lat po premierze,

ukazała się ona w wersji CD i

okazało się, że ten surowy death

metal nie zestarzał się ani trochę.

Zarówno w wersji dynamicznej

("Go Ahead", "Sicken Crazy", "Blasphemy"),

jak też wolniejszej, kojarzącej

się z death/doom metalem

("Guns", "Last Thoughts"). Jednocześnie

jest to potwierdzenie siły

naszej ówczesnej sceny deathmetalowej,

bo takie demówki pojawiały

się wówczas tak często, jak przysłowiowe

grzyby po deszczu. Owszem,

niektóre utwory, jak następujące

po sobie tytułowy i "A

Flight" są zbyt mało zróżnicowane,

ale to jednak kwestia drugoplanowa,

bowiem "Sicken Crazy"

jako całość wciąż robi wrażenie.

Jeszcze w 1992 roku zespół wszedł

do znacznie lepszego studia Modern

Sound, gdzie z Adamem

Toczko nagrał drugi, znacznie ciekawszy

i bardziej dopracowany

materiał. Swoistym paradoksem

jest więc fakt że "Bez przyszłości"/

"No Future" nie ujrzał wówczas

światła dziennego i na 30 lat spoczął

w szufladzie. Jak można przeczytać

w książeczce wznowienia

stało się tak, ponieważ po "kooperacji"

z Carnage Records zespół

postanowił, że nie chce mieć nic

wspólnego z żadnym wydawcą, mimo

tego, że zgłaszały się do niego

firmy zainteresowane wydaniem

tego demo. Wkrótce też drogi muzyków

rozeszły się na dobre, dlatego

druga demówka Morbid Insane

musiała tak długo czekać na

wydanie. Jak jednak głosi przysłowie,

lepiej późno niż wcale, bo "No

Future" (mimo angielskiego tytułu

wszystkie teksty są polskojęzyczne)

to świetny materiał, jak już

wspomniałem według mnie znacznie

ciekawszy od "Sicken Crazy".

Swoje zrobiło rzecz jasna lepsze

brzmienie, ale każdy z tych siedmiu

utworów to perełka metalu

starej szkoły, z "Karłem" i "Jestem

szarym człowiekiem" na czele. Dlatego

jestem przekonany, że ta

kompilacja przysporzy dużo radości

nie tylko ludziom pamiętającym

Morbid Insane sprzed lat, ale też

tym słuchaczom, których na przełomie

lat 80. i 90. nie było jeszcze

na świecie.

Wojciech Chamryk

October Thorns - Circle Games

2022 Divebomb

October Thorns to formacja, która

powstała w Nowym Jorku w

1999 roku i od początku tworzyła

bardzo ciekawy progresywny metal.

Mieli też na tyle szczęścia, że

zajął się nimi dość sprawny management,

dzięki któremu dość sporo

koncertowali, a nawet pisano o

nim w magazynach Aardschok,

Heavy, Oder Was!?, zanim ukończyli

sześcioutworową demówkę

"Circle Games" (2000). Mało tego

na zespół miały oko wytwornie

Century Media i Inside Out. Nic

tylko z tego korzystać. Niestety

ego, osobowości i temperamenty

muzyków, nie pozwoliły, aby

Octo-ber Thorns w ogóle zaistniał.

Nie umiem tego zrozumieć,

bo muzycznie Amerykanie byli

niesamowicie bardzo ciekawym zespołem.

Oczywiście wywodzili się z

tego, co proponowali Queensryche,

Savatage, Symphony X,

choć mnie najbardziej przypominali

Dream Theater z początku

kariery. Niemniej od rozpoczęcia

swojej działalności potrafili zaznaczyć

swój własny charakter. Wtedy

Dream Theater coraz bardziej zapętlał

się w technicznych aspektach

swojej muzyki, za to muzycy

October Thorns zdecydowanie

bardziej stawiali na niesamowite

melodie, zaklęte w dużych muzycznych

formach, gdzie również nie

brakowało techniki. Jednak to, co

można usłyszeć na wydawnictwie

Divebomb Records, to jasno pokazuje,

że muzyka nie tylko musiała

być rewelacyjnie wymyślona, pasjonująco

skompilowana ze sobą,

atrakcyjnie zaaranżowana, perfekcyjnie

i technicznie zagrana, ale

również przykuwać uwagę ekscytującymi

melodiami oraz frapującymi

i błyskotliwymi tematami

muzycznymi. Jak dla mnie muzycy

October Thorns dawali radę w

każdym z wymienionych aspektów,

bo mieli niezwykły talent i

umiejętności, także gdyby byli w

stanie postawić ten pierwszy krok

na profesjonalnej scenie, to w tej

chwili byliby w jej czołówce i prawdopodobnie

stanowili kolejny wzór

do naśladowania. Przynajmniej tak

można sądzić o zespole, przesłuchując

pierwsze dziewięć kompozycji,

które brzmiały bardziej, jak

produkcja na debiut niż demo. Pozostałe

trzy, choć nadal interesujące

i w stylu October Thorns

niosą znamię jednoosobowej produkcji

- w postaci Paula LaPlaca -

i bardziej są jak zajawki tego jak

mógłby brzmieć prawdziwy zespół.

Niemniej fani dawnych czasów i

dobrej progresywnej muzyki powinni

zaznajomić się z October

Thorns i propozycją Divebomb

Records w postaci płyty "Circle

Games". Myślę, że zostanie ona u

nich na długo, bo zawiera również

ten nieuchwytny ślad minionego

czasu oraz wielkość muzyki przypisanej

tamtemu okresowi. Po prostu

warto mieć to wydawnictwo u

siebie. A że muzycy tworzący tę

ekipę posiadali nieprzeciętne umiejętności,

niech świadczy o tym to,

że brali oni później udział w wielu

innych przedsięwzięciach. I tak

najbardziej wziętym muzykiem był

basista Dave Z (David Zablidowsky),

który w swojej karierze

współpracował m.in. z Trans-

Siberian Orchestra, Chrisem

Caffery, Adrenaline Mob i Doctor

Butcher. Niestety zmarł w

roku 2017. Wokalistę i klawiszowca

Paul LaPlaca mogliśmy usłyszeć

u Chrisa Caffery i w Zandelle.

Natomiast perkusistę Joe

"JoFu" Cardillo również w Zandelle.

Choć po przesłuchaniu "Circle

Games" wołałbym, aby dalej

kontynuowali działalność w October

Thorns i nagrywali muzykę takiej

jakości jak tę z demo.

\m/\m/

Raw Power - Screams From The

Gutter / After Your Brain

2021 Back On Black

W zeszłym roku, nakładem Back

On Black, ukazała się reedycja zawierającego

drugą i trzecią płytę

włoskiego składu Raw Power.

Trzydzieści utworów, coś około

godziny materiału - cóż, takie uroki

thrash/crossover/hcpunk. No ale

łoją chłopaki nieźle, także można

odnieść wrażenie obcowania z jednym

i spójnym krążkiem. Choć

nie przepadam za takim łączeniem

albumów, tutaj nie ma mowy o żadnych

bonusach ani innych cudach.

Od 1-17 mamy "Screams

From The Gutter" z 1985 roku, a

od 18-30 możemy posłuchać

"After Your Brain" oryginalnie

wypuszczonego rok później. Tempo

od początku do końca jest zawrotne.

Utworom ciężko dobrnąć

do trzech minut. W znakomitej

większości są znacznie krótsze.

Mkną jak wściekłe. Gitary tną jak

piły tarczowe, garowy w opętańczym

szale tłucze w zestaw, bas

punktuje bez litości a wokalista

wyrzuca z siebie kolejne linijki tekstów,

będących nierzadko komentarzami

do pewnych sytuacji politycznych,

społecznych i innych podobnych.

No ale mimo wszystko

brzmi to wszystko bardzo w porządku.

Trzeba też lubić taki rodzaj

thrash metalu czy w ogóle idąc

dalej, hardcore punk. Na "After

Your Brain" zdarza się już granie

RECENZJE 209


bardziej zróżnicowane i nawet można

powiedzieć, że chłopaki…

kombinują. Pojawiają się nawet

dłuższe solówki gitarowe i poszarpane

partie bębnów. Nie boją się

też zwolnić. Druga z płyt niesie

większe zróżnicowanie, co nie znaczy,

że Raw Power zmienili azymut.

Nadal to propozycja skierowana

zdecydowanie dla fanów gatunku.

Te dwa albumy to zaledwie

kropla w dłuższej dyskografii włoskiej

grupy. Nie znam ich późniejszych

dokonań, ale ten zestaw wybrzmiał

na tyle zachęcająco, że w

dogodnej okazji nie odmówię sobie

sprawdzenia tego, co nagrywali w

latach późniejszych. Mogę powiedzieć

krótko, że "Screams From

The Gutter" i "After Your Brain"

to niezłe przykłady thrash/crossover

i obie mają wiele styczności

jak i parę różnic, co jednak nie

wpływa na odbiór. Raczej trochę

bardziej zróżnicowany zestaw

utworów od 18-30 jest miłą odskocznią

od zdecydowanie prostszej

zawartości "Screams…". No ale

ogólnie warto sięgnąć, jak najbardziej

na plus!

Adam Widełka

Running Wild - Ready For Boarding

2022 BMG/Noise

Firma BMG w końcu uzupełnia

katalog reedycji Running Wild o

kolejne pozycje. Po czasie oczekiwania

przyszła pora między innymi

na koncert "Ready For Boarding"

z 1988 roku ze smaczkiem w

postaci dołączonego DVD z nie

mniejszym konkretem - "Live in

Dusseldorf" (1989). Do abordażu

więc…! Absolutna klasyka heavy

metalu. Rzecz ponadczasowa, tak

jak zresztą lwia część dyskografii

tego niemieckiego zespołu. Running

Wild na "Ready For Boarding"

sportretowany jest podczas

trasy promującej ich trzeci album -

słynny "Under Jolly Roger" - a nagrania

pochodzą z Monachium. To

swoista kompilacja tych najciekawszych

(jeśli można w ogóle spróbować

tak wybierać) strzałów z okresu

1984-1987. Mamy utwory zarówno

z epoki kiedy ekipa Rolfa

Kasparka była wierna ciemnym

mocom i operowała w odrobinę innej

stylistyce niż w tej, dzięki której

jej kariera nabrała rozpędu, a

także te utwory z najświeższego

wtedy dzieła. Album "Under Jolly

Roger" rozpoczynał erę wielkiej pirackiej

żeglugi po morzach heavy

metalu, więc i czuć już na "Ready

For Boarding" odpowiedni nastrój,

chociażby przez intro czy

scenografię sceny. Dziesięć kompozycji

jakie trafiły na ten krążek

to totalne niszczycielstwo. Od początku

do końca nie można przestać

machać głową i wygrywać riffy

na powietrznej gitarze. Numer

pogania numer i Running Wild

nie daje wytchnienia. Mimo bardzo

krótkiego czasu trwania (prawdopodobnie

koszty wydania podwójnego)

rzecz jest szalenie energetyczna

i pozostawia pozytywny

niedosyt. Mogę jedynie zazdrościć

wszystkim tym, którzy w 1987 roku

podczas tej trasy byli na Metalmanii

i mogli na żywo chłonąć te

dźwięki. W niesamowitej atmosferze

panującej w katowickim Spodku

słuchanie takich ciosów jak

"Diabolic Force", "Raw Ride",

"Raise Your Fist" czy "Prisoner Of

Our Time" było na pewno nieziemskim

przeżyciem!

Adam Widełka

Running Wild - The First Years

Of Piracy

2022 BMG/Noise

Podczas najnowszych reedycji

Running Wild, Noise nie pominęło

ciekawej kompilacji "The

First Years Of Piracy". To rzecz,

która może być kością niezgody

między fanami ponownego nagrywania

starszych kompozycji, a tymi,

którym to w ogóle nie przeszkadza.

O dziwo, grupa w roku

1991 podeszła do sprawy bardzo

rzetelnie i wielbiciele niemieckiej

załogi otrzymali solidne wydawnictwo,

które nawet teraz się broni.

Krążek wyszedł w momencie kiedy

Running Wild był jakby w drugiej

fazie kariery. Cały czas umacniał

swoją pozycję na rynku, wciąż z

powodzeniem eksplorując morza

heavy metalu. Co rusz kapela wydawała

świetne albumy, będące

współcześnie kanonem gatunku,

więc można powiedzieć, że coś w

rodzaju "The First Years Of

Piracy" nie było aż tak konieczne.

Jednak słowo się rzekło i na rynek

powędrowała pierwsza kompilacja

z prawdziwego zdarzenia. Ówczesny

skład z albumu "Blazon Stone"

- Rolf Kasparek (wokal, gitara),

Jens Becker (bas), Rudiger "AC"

Dreffein (perkusja) oraz Axel

Morgan (gitara) - spróbował zmierzyć

się z materiałem EP "Victim

Of States Power" i trzech pierwszych

krążków. Mamy więc dziesięć

totalnych strzałów urywających

głowę. Nawet to, że Running

Wild postanowili nagrać na nowo

te kawałki, nie powoduje mieszanych

uczuć. Kompozycje dostały

mocy i lekko pirackiego sznytu, bo

trzeba pamiętać, że "Gates To

Purgatory" i "Branded And Exiled"

pierwotnie miały inne brzmienie

niż późniejsze albumy. Nie jestem

jakimś zwolennikiem takich

zabiegów, ale tutaj brzmi to bardzo

dobrze. Zresztą - broni się zestaw,

bronią się kompozycje. To naprawdę

kapitalne i wciąż świeże granie,

prawdziwa esencja gatunku.

Zespół też słychać, że nie chciał

jakoś strasznie zmieniać pierwowzoru,

ale mogą wpaść w ucho subtelne

różnice. Jeśli jakimś cudem

uchował się ktoś, kto nie kojarzy

Running Wild to "The First

Years Of Piracy" może być dla

niego bardzo interesującym zbiorem,

mogącym wprowadzić w świat

grupy. Dla tych, którzy zjedli na

tej muzyce zęby rzecz ta jest pewnie

dobrze znana i nie wymaga

przedstawienia. Myślę jednak, że

nie raz sięgną i jedni i drudzy po te

kawałki - jeśli nie z tego albumu, to

grane przez oryginalny skład - bo

od tych dźwięków trudno się uwolnić.

Adam Widełka

Sacrifice - Torment In Fire

2022 High Roller

Grupa powstała w 1983 roku, ale

dopiero trzy lata później, po wydaniu

kilku demówek, przystąpiła do

oficjalnego ataku. Krążek "Torment

In Fire" ukazał się nakładem

Diabolic Force na winylu i wytyczył

azymut dla dalszych podbojów.

Teraz, po wielu latach różnych

reedycji, ukazują się kolejne -

tym razem sprawy w swoje ręce

wzięły Shadow Kingdom i High

Roller Records. Mi w ręce wpadło

to drugie, bardzo ładnie wydane

(żadna nowość u nich) w slipcase i

naturalnie z dobrym wyczyszczeniem

dźwięku. Od krótkiego intro

dwanaście numerów to ostra jazda

bez trzymanki. Kanadyjski Sacrifice

to chyba jedna z lepszych załóg

thrashowych, jakie w ogóle

zabrały się za ten gatunek. Trzydzieści

sześć minut przemyślanego,

dobrze zrealizowanego i zagranego

z pazurem materiału. Gęba cieszy

się od samego początku - kawałki

są zróżnicowane, co daje niesamowitą

przestrzeń i moc. Dużo kapitalnych

riffów. Kiedy trzeba wciśnięty

hamulec - na chwilę, ale zawsze

- żeby za moment rozpędzić

się ponownie. Perkusja i bas "chodzą"

znakomicie. Dół pasma punktuje

trafnie, bez zbędnych ruchów.

Numer pogania numer. Nie ma

miejsca na nudę - Sacrifice umiejętnie

"tłuką" swoje. Kompozycje

nie są długie ale dużo się w nich

dzieje, co jest niewątpliwie dużym

plusem "Torment In Fire". Jest też

bardzo energetyczny kawałek bez

wokalu, zdradzający umiejętność

radzenia sobie i na tym polu. Generalnie

rzecz biorąc grupa bez

litości gniecie słuchacza. W sumie

nieważne w którym fragmencie albumu

- gdziekolwiek zatrzyma się

nasze ucho to dosięga nas cios

najeżonej kolcami pięści. Krótko

mówiąc to świetny debiut z łatwością

broniący się po 35 latach od

wydania.

Adam Widełka

Sacrifice - Forward To Termination

2022 High Roller

Drugi album Sacrifice ukazał się w

1987 roku i mocno poprawił debiut.

Nie jest o wiele dłuższy, ale

grupa na nim mocniej dociska pedał

gazu - co czuć zresztą od pierwszych

minut. Rok czasu to długo,

więc chłopaki zgrali się jeszcze bardziej

i słychać, że na "Forward To

Termination" wracali dobrze wiedząc

po co. High Roller Records

nie omieszkał przygotować tradycyjnie

kapitalnej reedycji. Jeśli debiut

był szybki, zróżnicowany i

przemyślany to drugi album formacji

mnoży to do kwadratu. Na krążku

numer dwa jest jeszcze szybciej,

jeszcze bardziej pokombinowanie

i, naturalnie, materiał poukładany

został idealnie. Nie jest

tak, że to też granie na zasadzie

osiągania bez ładu i składu zawrotnych

temp i podlewania tego

wzmożoną agresją. Absolutnie mamy

wrażenie, że obcujemy z jakąś

analitycznością w tym wszystkim -

chociaż, naturalnie, jest na "Forward

To Termination" furia oraz

szorstkość. Sądzę, że na debiucie

grupa nie była jeszcze na pewne

sprawy przygotowana, więc jedynka

może brzmieć troszkę… nieśmiało.

Kompozycje na "Forward

To Termination" są zdecydowanie

dłuższe. Nadal jednak pomysły

wręcz wyciekają z każdego numeru

po kolei. W ogóle nie czuć, że jest

to thrash metal - no, wiadomo, są

pewne sztywne ramy, ale w pewnych

aspektach to naprawdę

świetnie zrealizowane granie. Jest

w tym przestrzeń, świeżość, nietuzinkowość

i brak zawahania. Myślę,

że jeszcze ważnym składnikiem

jest tutaj szczerość - przez to,

niewątpliwie, kawałki brzmią niezwykle

naturalnie. Album jest wyrazisty,

bardzo sprawnie zagrany i

niosący w sobie wyważony ciężar.

Nie nuży, nie ma tutaj fałszywych

nut - wszystko działa jak w doskonale

zaprogramowanej maszynie,

choć bez utraty kontroli przez muzyków.

W żadnym wypadku nie

210

RECENZJE


zaczynają przez to brzmieć sztucznie.

Przez całe czterdzieści minut

dźwięki mają nas w garści i słuchacz

ulega niesamowicie szczeremu

ładunkowi emocji. Cóż - to jedna

z lepszych płyt z thrash metalu

w ogóle!

Spiralsea - Essence

2020 Awakening

Adam Widełka

Dzięki Awakening Records jedyny

album grupy Spiralsea doczekał

się wznowienia od momentu

swojej premiery. W 1993 roku

"Essence" ujrzał światło dzienne z

zupełnie inną okładką - być może

pierwotny projekt zatrzymały prawa

autorskie albo wydała się komuś

zbyt mało wyszukana. No nic,

na szczęście muzyka nie straciła

nic, a nawet zyskała, bo dołożono

trzy kawałkowe Demo 1 z 1991

roku. Holendrzy stawiali na surowy

thrash metal. Być może taki,

jakiego było bardzo dużo w końcówce

lat 80. i początku 90. Nie

chcę wyrokować, że z powodu braku

oryginalności tak szybko zwinęli

zabawki, bo też nie ma jakiejś

szczegółowej historii grupy, ale takiej

tezy też nie można odrzucać.

Pisząc jednak o "Essence" jako o

wtórnym i beznamiętnym thrash

metalu wyszedłbym na kompletnego

ignoranta. Słychać, że w muzyce

Spiralsea drzemał duży potencjał

i być może to raczej brak

przysłowiowego łutu szczęścia był

elementem, jakiego potrzebowali,

by przetrwać. Sporo słychać kombinacji

i pomysłów, a kawałki zakorzenione

są mocno w klasyce

gatunku. Charczący i agresywny

wokal, tnące riffy i połamana sekcja

- takie atrakcje czekają na

śmiałków, którzy postanowią zaznajamiać

się z debiutem holenderskiego

zespołu. W sumie "Essence"

to niezły krążek. Dość zróżnicowany

mimo wszystko, zawierający fajnie

skonstruowaną muzykę. Dużo

materiału to naprawdę przemyślane

utwory. Obcowało mi się z tym

dobrze - nie czułem absolutnie żadnego

znużenia. Czym dalej w głąb

nagrań tym mocniej zaznaczał się

pierwiastek kombinatorski. Niektóre

fragmenty zostały świetnie

pogięte. Nawet zaryzykowałbym

stwierdzenie, że dzięki tym momentom

Spiralsea mogliby figurować

w zakładce techniczny thrash,

jeśli chodzi o jakieś zaszufladkowanie.

Mając jednak w poważaniu

wszelkie gatunkowanie to "Essence"

jest bardzo ciekawie zrealizowanym

krążkiem nasączonym

szorstkim, lecz pomysłowym graniem

z kreatywną sekcją rytmiczną

oraz ostrymi i wyrazistymi gitarami.

Adam Widełka

Stray - A's And B's 1970-76

2021 BGO

Stray to brytyjski zespół grający

muzykę hard rockową. Jego początki

sięgają końcówki lat 60. W

sumie, z przerwami, istnieją do

dziś. Firma BGO wydaje też

właśnie, złożoną z dwóch dysków,

kompilację "A's And B's 1970-76".

W sumie nigdy nie słuchałem

Stray. A nie, przepraszam, będąc

małolatem widziałem ich na żywo

przed Iron Maiden w 2003 roku,

gdy grali z nimi trasę. Tyle tylko,

że z tamtego czerwcowego wieczora

pamiętam dobrze ten słynniejszy

zespół z UK, a support mało co

mnie obchodził. Kiedy odpaliłem

ten zbiór piosenek z lat 1970-1976

to też nie odczułem jakiegoś dreszczu

podniecenia, choć nie mogę

powiedzieć, że Stray grał jakąś lipną

muzykę. To taki typowy hard

rock, nawet bardziej melodyjny, z

okazyjnym użyciem fortepianu czy

orkiestrowego tła. Nie brak nośnych

riffów, ale nie wyróżniają się

one zbytnio. Można zaryzykować

stwierdzenie, że Stray był zespołem

jednym z tysięcy takich w samej

Anglii. Możliwe, że grupa w

jakimś stopniu inspirowała NWO

BHM, ale to tylko moje domysły -

choć gdyby pewne motywy rozpędzić

to wyszedłby z tego nawet

ciekawy heavy metal. Są też przyjemne

melodie, coś w rodzaju

przystępnych, rockowych piosenek.

Mieszają się z nimi te bardziej

zadziorne, tworząc taki zabawny

misz masz. Przy spokojnych da się

przytulić i pobujać - niektóre są naprawdę

ładne! Szczerze to "A's

And B's 1970-76" daje dobre świadectwo

czym był zespół Stray. Dla

kogoś, kto chciałby posłuchać szerszego

zbioru ich utworów, bez jakiegoś

szczególnego obcowania z

albumami studyjnymi, to ta pozycja

będzie idealna. Ogólnie rzecz

jest interesująca, bo słychać w tej

muzyce pomysły, ale nie rzuca jakoś

specjalnie na kolana. Po prostu

dobry, (hard) rockowy band.

Adam Widełka

Suzi Quatro - The Albums 1980 -

86

2022 7T's

Dla mnie Suzi Quatro na zawsze

zostanie synonimem czadu w stylu

"Can the Can", "Devil Gate Drive",

"48 Crash" czy "Daytona Demon".

Solitude Aeturnus - Through The

Darkest Hour/Downfall

2021 Back On Black

Through The Darkest Hour

Słońce za oknem, piękna pogoda a

ja akurat postanowiłem, że włączę

sobie Solitude Aeturnus. Nic mi

to nie szkodzi, bo ta klasyka epickiego

doom metalu w każdej sytuacji

smakuje wybornie. Grupa

współcześnie jest w stanie zawieszenia,

ale zawsze możemy sięgnąć

po ich kapitalne płyty. Właśnie

moja dłoń powędrowała na "Through

The Darkest Hour". Blisko

godzina soczystych dźwięków, jednych

z najlepszych w danym gatunku.

Granie w mig rozpoznawalne,

mające swoją niepodważalną

tożsamość. Długie, rozbudowane

kompozycje z przejmującym wokalem.

Wielowątkowe, naszpikowane

emocjami, często dość mroczne.

Esencja doom metalu. Snujące się,

potężne w wyrazie dźwięki trzęsą

wszystkim dookoła. Krążek "Through

The Darkest Hour" to jedna

z tych najciekawszych pozycji, jakie

grupa nagrała. To trzeci album

formacji, wydany dwa lata po niemniej

konkretnym "Beyond The

Crimson Horizon" pochodzącym

z 1992 roku. To kontynuacja pewnych

założeń. Solitude Aeturnus

poruszał się sprawnie w swoich

pomysłach, które zresztą płynnie

realizował - utwory są dopracowane

i pełne wyrazistych partii instrumentalnych.

Głębokie riffy, sunące

niczym piła tarczowa, obudowane

w gęstą sekcję rytmiczną, z

nierzadko dudniącymi centralami.

Dodatkowo mamy kreślący mistyczne

wręcz melodie śpiew, dający

muzyce kapitalny klimat i stający

się osobnym instrumentem. Solitude

Aeturnus to grupa, która nie

pozostawia obojętnym. To samo

można powiedzieć o ich albumach.

Strasznie dużo się dzieje w tych

Jednak większość repertuaru Suzi

to rock oparty na rock'n'rollu. I tak

krążek "Rock Hard" (1980) rozpoczyna

się tytułowym rockerem,

który nosi ślady wspomnianych

czaderów. Następny kawałek

"Glad All Over" posiada jeszcze

trochę tego animuszu, ale wraz z

kompozycjach. Warto więc dać się

wciągnąć w ten osobliwy świat posępnych

riffów i lejących się jak

smoła niskich tonów, by osiągnąć

jedyne w swoim rodzaju oczyszczenie…

Downfall

Solitude Aeturnus nie sposób pomylić

z żadnym innym zespołem.

To, co ci goście tworzyli w czasie

aktywności stało się już dawno ponadczasowe.

Jeśli chodzi o epicki

doom metal to chyba ciężko zrzucić

ich z podium - dzięki takim pozycjom

jak "Beyond The Crimson

Horizon" (1992) czy "Through

The Darkest Hour" (1994) wyrobili

sobie markę, a, wtedy, album

"Downfall" wydany w 1996 roku,

tylko podtrzymał dobrą passę. Zespół

nie zmieniał drastycznie swojego

sposobu grania. To nadal są

ciężkie riffy, snujące się majestatycznie,

obudowane gęstą sekcją. Dużo

w tym mroku i dusznej atmosfery.

Chociaż można zauważyć, że

"Downfall" ma więcej krótszych

kawałków niż poprzedniczki. Co

też oczywiście nie daje gwarancji,

że muzyka stała się przystępniejsza.

Zdarzają się bardzo niepokojące

fragmenty, a nawet wstęp do

"Midnight Dreams" zapożyczono z

horroru The Wolf Man z 1941 roku.

Przyspieszyć też się zdarza, jednak

trzeba traktować taki fakt incydentalnie

- nie ma mowy o jakichś

szybszych tempach - raczej

służy to jakby podkreśleniu pewnego

fragmentu. Technicznie partie

instrumentalne odegrane są bez jakiegokolwiek

zarzutu. To esencja

doom metalu. Nad całością unosi

się śpiew, będący jednym z wyraźnych

elementów budowania nastroju.

Linie melodyczne są po prostu

perfekcyjne i bez charakterystycznego

wokalu Roberta Lowe'a zespół

straciłby wiele. Album

"Downfall" jest intrygujący, pełny

emocji i energii. Kompozycje mają

w sobie niesamowity klimat i tak

jak w pozostałych pozycjach z dyskografii

potrafią przyciągnąć do

głośników na długie godziny. Najlepiej

smakują słuchane w półmroku…

Adam Widełka

wolniejszym "LoveIs Ready" Quatro

i zespół przechodzi do wpadających

w ucho bardziej rockowych

kawałów, w których zawsze

jest pełno wspominanego rock'n'

rolla. Wśród tego rock'n'rolla trafi

się jakieś rege ("Woman Cry"), powrót

do mocniejszych brzmień

(Hard Headed"), euforyczna witalność

("Ego In The Night"), balladka

("Lonely Is The Hardest"), ale i

tak najbardziej przebojowym okazuje

się kompozycja duetu Chin-

Chapman, "Lipstick". Zresztą

utwór "Rock Hard" to też ich dzieło.

Ciekawostką na tym dysku jest

bonusowy song "Warm Leatheret-

RECENZJE 211


te", który przypomina mi elektroniczną

zimną falę (było takie coś).

Ogólnie płyta "Rock Hard" to dość

jasny punkt w dyskografii Suzi.

Pod koniec lat 70. Suzi Quatro

próbowała przetrwać ratując swoją

pozycję na scenie pop-rockowymi

kawałkami w stylu "If You Can't

Give Me Love" czy też "Stumblin'

in" (śpiewany w duecie z Chrisem

Normanem). I w sumie udało się

jej. Do takiego grania wraca wraz z

kolejnym albumem "Main Attraction"

(1982). Zaczyna się on

songiem "Heart Of Stone", który

może spokojnie rywalizować ze

wspomnianymi hitami z końca lat

70. Następne kawałki utrzymane

są w podobnej konwencji, takiego

radiowego pop-rocka. I ogólnie jest

spoko. No ale nie, musiała wyleźć

dusza artysty, zachciało się eksperymentów.

Wraz z piosenkami

"Candy Man" i "Remote Control"

Suzi gwałtownie skręca w kierunku

elektronicznego popu (new wave,

cold wave, jak zwał tak zwał), aby

powrócić do lżejszego rocka, ale

tak bez przekonania. "Fantasy In

Stereo" to taka kolaboracja pop

rocka z synth popem czy inną falą.

Natomiast "Transparent" jakby

gdzieś ocierało się o "Heart Of

Glass" niejakiego Blondie. Tym samy

tropem idzie zamykająca piosenka

"Oh Baby". Hmmm... nie

dziwię się, że następna płyta "Unrealeased

Emotion", początkowo

nosząca nazwę "Suzi Q", zarejestrowana

w roku 1983, światło dzienne

ujrzała dopiero w roku 1998.

Myślę, że show-business miał dosyć

takiej Suzi. Bo ja na pewno.

Muzycznie jest to ponownie melodyjny

pop-rock z naleciałościami

rock'n'rolla oraz pewnymi elementami

dancingu czy też country music.

Czasami przemykają gdzieś

echa dawnej Suzi, tej bardziej zadziornej,

ale to raczej symboliczne

akcenty. Choć kawałek "Good Girl"

w podtytule ma "Looking For A

Bad Time", więc tęsknota za dawnymi

czasy leżała Suzi na sercu.

Finałowy utwór "Suzi Q" ma nawet

bluesowe podłoże. Nie jest to moje

ulubione wcielenie Quatro, ale daje

się to zdzierżyć. Niestety wraz z

sekcją bonusów mamy powrót do

muzyki elektronicznej. Jaki to koszmar

niech przykładem będzie

przeróbka "Wild Thing" The

Troggs. Nie da się tego słuchać.

No cóż w karierze każdego artysty

zdarzają się słabsze momenty, a

"Main Attraction" i "Unrealeased

Emotion" można tak ocenić. Te

wszystkie płyty znalazły się w boxie

"The Albums 1980 - 86".

Rzecz dla największych fanów

Suzi Quatro.

\m/\m/

The Rods - Metal Will Never

Die - The Official Bootleg Box

Set 1981-2010

2022 HNE

Nie mam pojęcia czy wcześniej

The Rods zanotowało na swoim

koncie tzw. bootlegi. Jednak tym

razem wypracowali sobie od razu

box zawierający aż cztery dyski z

nieoficjalnymi nagraniami koncertowymi.

Nie jestem zwolennikiem

takich nagrań, przede wszystkim

ze względu na ich słabą jakość.

Przeważnie jest to ściana dźwięku,

z której niewiele da się wyłowić

uszami. I takie są dwa pierwsze

dyski z "Metal Will Never Die".

Na repertuar pierwszego z nich,

wchodzą nagrania z El Paso zarejestrowane

w El Paso Country Coliseum,

najpierw w sierpniu, a później

we wrześniu roku 1982. Był

to okres, gdy formacja miała za sobą

wydanie albumów "Rock Hard"

i "The Rods" oraz EP-ki "Full

Throttle" (choć źródła podają

jeszcze jedna EP-kę, "Nothing

Going On in the City"). Na setlistę

tych występów składają się kawałki

właśnie z tych wydawnictw. Ogólnie

pokazują one jak The Rods

buduje fundament swoich występów,

których echa w zasadzie

można usłyszeć nawet dzisiaj.

Szkoda, że sound jest takiej kiepskiej

kondycji, bo to właśnie ten

czas, dla tej formacji był najciekawszy.

Na kolejnym dysku znalazły

się nagrania, które słucha się

nawet nieźle, choć do dobrej jakości

im jeszcze daleko. W roku 1982

The Rods wydaje album "Wild

Dogs", który jest bardzo pozytywnie

oceniany w Kerrang. Taka rekomendacja

pozwoliła wystąpić

The Rods jako suport przed Iron

Maiden, który wyruszył w brytyjską

część trasy Beast On The Road.

Same nagrania pochodzą z występu

w Guidhall, który odbył się

8 marca w Portsmouth. Show The

Rods zawiera dziesięć kawałków w

tym solo na gitarze i perkusji. Prezentuje

w pełni ukształtowany zespół

ze znakomitym repertuarem.

O dziwo jest to krążek, który najczęściej

słuchałem z całego zestawu.

W sumie Amerykanie mieli

w latach osiemdziesiątych znakomity

okres. Wydali naprawdę wyborne

płyty, które w zasadzie się

nie zestarzały i nadal słucha się ich

z przyjemnością. Całe szczęście w

roku 2008 doszło do ponownego

zawiązania działalności zespołu. O

The Rods pamiętano w Europie i

bardzo chętnie zaczęto ich sprowadzać

na stary kontynent. Dokumentuje

to rejestracja występu na

festiwalu Headbangers 2009. Są

to czasy bardziej współczesne, wiec

jakość nagrań jest znacznie lepsza,

choć nadal słyszymy, że to bootleg

(nie najlepsza jakość wokalu, przynajmniej

na początku, i perkusja

jak ze "studni"). Niemniej nie ma

co mocno narzekać. Poza tym zestaw

nagrań jest przedni, stanowiący

przekrój całości repertuaru, a

dodatkowo panowie są w znakomitej

formie. Myślę, że uczestnicy

Headbangers 2009 mieli niesamowitą

radochę w czasie występu

The Rods. W roku 2011 formacja

wypuszcza swój pierwszy krążek

po reaktywacji zatytułowany "Vengeance".

Niemniej album był promowany

znacznie wcześniej.

Świadczy o tym repertuar czwartego

dysku. Nagrania pochodzą z

koncertu, jaki zespół dał w roku

2010 w Cortland (stan New York).

Znalazły się tam trzy kawałki, które

później tworzyły program "Vengeance".

Są to "Ride Free Or Die"

oraz "Raise Some Hell" i "I Just

Wanna Rock". Te dwa ostatnie stanowią

nawet elektryzujący początek

wspominanej pierwszej studyjnej

płyty po reaktywacji. Ogólnie

to show z Cortland kolejny raz pokazuje,

że muzycy The Rods potrafią

profesjonalnie przygotować i

zagrać koncert skierowany do fanów

tradycyjnego heavy metalu.

W swoim repertuarze mają wystarczająco

dużo udanych kompozycji,

aby każde ich show niosło muzyczną

ekscytację i nie sadzę, aby fani

tego zespołu kiedykolwiek nudzili

się w czasie ich występu.

Generalnie "Metal Will Never

Die - The Official Bootleg Box

Set 1981-2010" to niezłe wydawnictwo.

Mimo wszystko zbytnio do

niego nie namawiam. Powinni zainteresować

się nim Ci, co są mocno

nakręceni na The Rods, pozostali

raczej powinni pozostać przy

albumach studyjny. Myślę nawet,

że jeżeli Ci najwięksi fani Amerykanów,

nie będą mieli tej pozycji

na półce, to nic się nie stanie.

\m/\m/

Thee Final Chaptre - So Let It Be

Done

2022 Divebomb

Divebomb Records kontynuuje

publikowanie niezwykłych muzycznych

perełek, które były mi do

tej pory nieznane. Jedną z nich jest

zespół Thee Final Chaptre z Nowego

Orlenu działający w latach

1990 - 1992. W trakcie swojej

krótkiej kariery Amerykanie wydali

kasetę "It is Written", która przy

odrobinie szczęścia mogła być EPką,

a nawet Mini-LP. Ekipę zaliczano

do heavy/power metalu, ale

jest to określenie niejednoznaczne.

Mnie ich muzyka bardziej pasuje

do progresywnego amerykańskiego

power metalu, który zderzył się z

klasycznym heavy metalem. Taki

miszmasz Queensryche i Iron

Maiden. Do tego wiele cech US

power metalu, biorąc pod uwagę

m.in. Helstar, Virgin Steele, Jag

Panzer czy Riot. Są też echa inspiracji

thrash metalem. Powinienem

wymienić wczesną Metallikę

i Testament, jednak przytoczę nazwy

Deliverance i Tourniquet.

Dlaczego? O tym za chwilę. Na "So

Let It Be Done" znalazł się wspomniany

odświeżony materiał z "It

is Written" plus sześć bonusów.

Wszystkie kompozycje są niesamowite,

a wyobraźnia muzyczna

Amerykanów wręcz onieśmiela.

Jest w nich moc, ale także wiele

subtelności. Wszystkie utwory są

gęsto nasycone niesamowitymi tematami

muzycznymi, które przenikają

się ze sobą, tworząc zagatkowy,

a zarazem wciągający i niezwykły

świat muzyczny. Są bardzo

różnorodne, pomysłowo wymyślone

oraz napisane z rozmachem.

Zebrano w nich wszystko, co w

takiej muzyce bardzo mi się podoba,

znakomite riffy, przykuwający

uwagę wokal, niebanalne melodie,

świetne aranżacje, niesamowitą miksturę

emocji, klimatów oraz brzmieniowych

kontrastów. Muzyka

nie raz zagrana jest bardzo technicznie,

ale nie ma w niej nic z

kanciastych aranżacji, znanych,

chociażby z techno-thrashu. Muzyka

cały czas wartko płynie bez

żadnych zgrzytów i dysonansów.

Można byłoby teraz przeanalizować

poszczególne utwory, ale jak

już zaznaczyłem, każdy jest inny,

ale równie dobry. Każdym można

na swój sposób się zachwycać. Tak

dla spokoju, bardziej mojego, wymienię

ostatnią kompozycję, ponad

dziewięciominutowy "The

Hallowed Hymn", który zawiera

wszystko, czym wyróżnia się Thee

Final Chaptre, a dodatkowo jest

mocno epicki. Muzycy są wręcz rewelacyjni.

Niesamowita jest sekcja

rytmiczna, Paul "Rock" Starnes

(bas) David Osbourn (perkusja).

Bas i perkusja są świetnie ustawione,

mają znakomity sound, a pomysły

na poszczególne partie są

nie od parady. Co do gitarzysty

Gary'ego Michaela Wilsona,

oczywiście można zachwycać się

jego popisami solowymi, ale dla

mnie ważniejsze są riffy, na które

muzyk ma niesamowite patenty.

Wokalista Andrew "Tripp" Whittington

jest klasą dla samego siebie,

ale jego szkoła śpiewu wywodzi

się z tej samej, co np. Tima

"Rippera" Owensa. Jak wspomniałem,

utwory pochodzą z różnych

sesji, ale w ogóle tego nie słychać.

Redaktorzy tego wydawnictwa

przygotowali tak płytę tak, że w

ogóle nie rzuca się to w uszy. Za to

wspomniane uszy mogą rozkoszować

się brzmieniem. Jest niesamowite,

soczyste, pełne mocne i w

ogóle się nie zestarzało. Myślę, że

wiele współczesnych kapel chciałoby

mieć taki sound. Wróćmy teraz

do wątku, o którym napomknąłem

na początku recenzji. Chodzi o ten

z Deliverance i Tourniquet w roli

212

RECENZJE


głównej. Otóż nie bez przyczyny

zahaczyłem o te formacje, ponieważ

należą one do tzw. white metalu,

czyli przedstawicieli propagujących

chrześcijańskie idee. Tą drogą

poruszał się również Thee Final

Chaptre. Jednym będzie się to podobało

innym nie. Niemniej muzycy

podeszli do sprawy z powagą i

rozsądnie. Przynajmniej mnie się

tak wydaje. Co pisać dalej? Życzyłbym

sobie, aby panowie z Divebomb

Records wyszukali i przygotowali

do wydania jeszcze więcej

perełek ja ta. A muzykom z Thee

Final Chaptre, aby przygotowali

nowy autorski program jeszcze lepszy

od tego co słuchałem, bowiem

jak wieść gminna niesie, ponownie

podjęli ze sobą współpracę.

Trouble - Plastic Green Head

2022 Hammerheart

\m/\m/

Ten album zaczyna się totalnie

black sabbathowo. To w sumie już

ten okres kiedy Trouble poruszało

się chętniej w psychodelicznym

doom i stoner metalu niż pierwotnie

w czystym doom. Nie, w żadnym

wypadku nie czepiam się inspiracji

- przecież to brzmi kapitalnie!

W 1995 roku oryginalnie

ukazał się "Plastic Green Head".

Bardzo kwaśny album bujający

właśnie w stronę dźwięków psychodelicznych.

Jednak nawet w takim

wcieleniu amerykańska formacja

radziła sobie świetnie - przecież

w tym jest moc potrafiąca kruszyć

najgrubsze mury. To też krążek,

który na długi czas zamykał działalność

zespołu aż do ich powrotu

w 2007 roku. Gdyby się tak zdarzyło,

że byłby ich ostatnim, to w

ogóle nie przyniósłby wstydu i godnie

podsumował karierę. Jest tutaj

dużo naprawdę fajnego grania.

Mamy do czynienia z doomem,

choć można wyłapać co jakiś czas

sporo przestrzeni. Ładnie zostało

wszystko wyważone - ciężar i jednocześnie

lekkość. Słucha się tego

albumu nie gorzej niż starszych dokonań.

W sumie odnieść wrażenie

można, że Trouble wcale nic a nic

się nie zmieniło, a jeśli już, to były

to zmiany kosmetyczne. Obok

takich ciężkich fragmentów słuchacz

ma szansę "zrelaksować się"

przy spokojniejszych motywach.

Parę jest takich przystanków na

"Plastic Green Head", które tylko

dodają smaku. Wszystko na albumie

jest bardzo spójne. Wiadomo,

że to też muzyka adresowana do

konkretnych odbiorców, choć fani

klasycznego metalowego grania nie

mają co się bać - śmiało mogą sięgać

po ten materiał, bo brzmienie

jest po prostu hipnotyzujące.

Adam Widełka

Trouble - Simple Mind Condition

2022 Hammerheart

Po długiej, aż dwunastoletniej przerwie

od "Plastic Green Head",

zespół Trouble powrócił w 2007

roku albumem "Simple Mind

Condition". Czy wyszło to klasykom

doom metalu na dobre? Można

dziś odświeżyć sobie ten czas,

bo nakładem Hammerheart Records

wychodzi dwupłytowa reedycja,

gdzie na drugim dysku jest

ciekawy koncert z Sztokholmu

datowany na 2003 rok. Odnosząc

się bezpośrednio do poprzedniej

płyty to wyczuwalny jest nadal taki

sabbathowy klimat. Bardzo "gładko"

przemyka początek albumu,

właśnie w klasycznym nastroju.

Pojawia się też trochę spokoju, by

za moment przejść w specyficzny

groove. W sumie jeśli miałbym być

szczery to "Simple Mind Condition"

ma mimo wszystko mniej

mocy niż poprzedniczka. Trochę

panowie kombinowali, narzucając

sporo psychodelicznych motywów,

jednak w ogólnym rozrachunku

całość sprawia wrażenie tylko i

wyłącznie poprawnej. Możliwe, że

spora przerwa w nagrywaniu wybiła

Trouble z rytmu. Krążek ten

jest ciekawy, choć nie wnosi nic

zaskakującego. Trochę taka kontynuacja

tego, co zaczęto na wcześniejszych

płytach. Materiał jest

przeplatany - część ociekająca kleistym

dźwiękiem, snująca się i krocząca

majestatycznie, choć bez tego

czegoś pozwalającego wyrwać z

butów, a zdarzają się też szybsze,

nawet mało klasyczne numery,

bardziej w stylu lżejszego stoner

metalu. Na przykład tytułowy - ma

w sobie sporo przestrzeni, fajnie

poprowadzone gitary i wokal. Dość

prosty, ale taki też, zakładam, miał

być. Nieźle wypada cover Lucifer's

Friend zagrany z odpowiednią mocą

i niosący podobny klimat co

oryginał. Sama końcówka albumu

jeszcze przez chwilę przynosi naprawdę

dobry fluid, zostawiając

człowieka w poczuciu nostalgii i refleksji.

Co prawda "Simple Mind

Condition" jako całość może nie

być jakoś totalnie przekonujące, to

szersze fragmenty rekompensują.

Virus - Scarred For Life

2021 Back On Black

Adam Widełka

Muszę przyznać, że wcześniej na-

Vapuleador - Aniquilación Masiva

2020/2012 Awakening

Vapuleador to formacja, która powstała

w Argentanie w roku 2007.

Na swoim koncie ma trzy studyjne

albumy: "Aniquilación Masiva"

(2012), "Animales Del Caos"

(2013) i "Violencia Ortodoxa"

(2018). Wszystkie trzy krążki

wznowiła Awakening Records, co

z pewnością ucieszy thrashersów.

Debiut Vapuleador charakteryzuje

się surowym, ostrym, szybkim,

dość prostym oraz nerwowym

thrash metalem. Naszpikowany

jest on wrzaskliwymi, pełnymi nienawiści

wokalami, które w dodatku

wykrzykiwane są po hiszpańsku.

Niestety nie ma on najlepszego

brzmienia, co jeszcze bardziej

podkreśla jego muzyczną surowość.

Ogólnie kojarzy mi się to z

dokonaniami kanadyjskiego Slaughter.

Niemniej jak to aktualnie

bywa, jest to szersza mieszanka

wpływów thrashu, w dodatku z

różnych regionów świata: Ratos

De Porao, Vulcano (Brazylia),

Slayer, Exodus (USA), Kreator,

Exumer (Niemcy) itd. Sekcja, a

szczególnie perkusja, mknie na złamanie

karku. Gitary tną gęsto aż

do krwi. Wokalista drze japę niczym

opętany. W dodatku płyta

nie da się znudzić, bo trwa raptem

trzydzieści cztery minuty. Myślę,

że fani ostrzejszego i tego bardziej

surowego thrashu będą zachwyceni

"Aniquilación Masiva".

Vapuleador - Animales Del Caos

2020/2013 Awakening

Na drugim krążku Vapuleador

kontynuuje swoją drogę rozpoczętą

na thrashowej scenie. Kawałki

z "Animales Del Caos" wybrzmiewają

z taką samą złością jak na

debiucie. Ciągle są ostre, szybkie,

ze wściekłymi riffami, ale zaczynają

nabierać one wyrazu i charakteru.

Dużą rolę odgrywa w tym brzmienie,

które jeszcze może nie doskonałe,

ale zdecydowanie lepsze

od tego z debiutu. Przede wszystkim

znacznie lepiej brzmi perkusja.

Bas jest wyraźniejszy. Gitara

brzmi nieźle, ale na tym polu zespół

mógłby postarać się wyciągnąć

więcej. Wokal wypluwa hiszpańskie

słowa z niesamowitą szybkością.

Czasami mam wrażenie, że

popełni skuchę i wszystko się posypie,

ale nie, nasuwa jak z pepeszy.

Bardziej wyraziste są też inspiracje,

oczywiście chodzi o Ratos

De Porao, Slayer, Kreator, Destruction,

Exodus itd. Jednocześnie

przekonywująco wysuwa się

styl samego zespołu, taki surowy,

undergroundowy speed/thrash, zagrany

z werwą i zacięciem. Jak w

wypadku debiutu "Animales Del

Caos" nie trwa zbyt długo, więc

nie ma szans, aby cokolwiek zamulił.

Tym samym Argentyczycy

wyraźnie zaznaczyli, że faktycznie

znaczą coś w swojej klasie.

Vapuleador - Violencia Ortodoxa

2020/2018 Awakening

Wraz z "Violencia Ortodoxa"

argentyński Vapuleador dojrzał.

Przede wszystkim na tym albumie

brzmienie jest klarowne niczym

brzytwa. Kapeli pomógł David

Vallejos i jego studio Cavernario

Studio. Przy okazji zespół nie traci

nic ze swojej istoty i natury. A może

nawet jest bardziej brutalny!

Nadal ich thrash jest wściekły,

gniewny, dziki, ciężki i szybki.

Utwory mają swój charakter i są

bardzo konkretne. Argentyńczycy

od samego początku potrafili przygotować

materiał, który wciągnie

słuchacza, a przy okazji nie zdąży

go zanudzić. W zasadzie każdy napisany

przez nich kawałek jest niczym

pocisk, który wbija się między

oczy słuchających ich maniaks.

Także nie dziwcie się, że

przy opisie płyt Vapuleador nie

staram się wyróżnić któregoś z nagrań.

Wszystkie ich albumy wchodzą

gładko i za każdym razem

słuchaczowi jest za mało i tak odpala

się przycisk "play" na okrągło,

aż nasza ekscytacja zacznie gasnąć.

A szybko to nie następuje. Na

"Violencia Ortodoxa" wszystkie

instrumenty brzmią znakomicie i

klarownie. Swój charakter utrzymuje

również wokalista. Polubiłem

Argentyńczyków i chętnie poznam

ich kolejne dokonania. Muzycznie

nie jest to mistrzostwo świata, ale

ich witalność i siła rażenia nadrabia

te braki. Ogólnie jest bardzo

solidnie oraz dobrze i myślę, że to

jest satysfakcjonujące dla formacji,

jak i ich fanów.

\m/\m/

RECENZJE 213


zwa Virus nie wpadła mi w oczy, a

tym bardziej w uszy. Dzięki ładnie

wydanemu boksowi "Scarred For

Life" mogłem się zapoznać z tą

brytyjską grupą uprawiającą w latach

1986-1990 thrash metal. Zespół

działa od 2008 roku nadal,

nagrał nawet w 2020 roku album,

także nie zamierza składać broni,

choć ze starego składu został tylko

gitarzysta Coke McFinlay. Back

On Black w zestawie umieścił trzy

albumy jakie Virus nagrał na przestrzeni

lat 1987-1989: "Pray For

War", "Force Recon" i "Lunacy".

Za jednym zamachem więc możemy

skompletować sobie dyskografię

zespołu. Na pierwszym albumie

Virus było triem. John D. Hess

(bas), Henry Heston (śpiew, gitary)

i Tez Kaylor (perkusja) zarejestrowali

krótki, bo raptem liczący

sobie niecałe 30 minut, materiał.

Szorstki, szybki, może nawet jakoś

wybitnie nie rzucający się w uszy,

jednak bardzo energetyczny i

utrzymany w duchu gatunku. Na

kolejnej płycie Virus poszerzył się

o wspomnianego wcześniej Coke

McFinlaya i taki skład pozostał do

momentu zawieszenia. Dzięki tej

zmianie muzyka grupy zyskała trochę

więcej przestrzeni, ale nie drastycznie.

Nadal utrzymywali ostry

thrash. Druga gitara, co dało się

zauważyć, dała większe możliwości.

Dalej zespół obracał się w znanej

konwencji, gdzieniegdzie nakładając

kosmetyczne poprawki do

stylu, jaki założył sobie wcześniej.

Krążek "Lunacy" jest tak samo dynamiczny,

jak poprzedni. W sumie

mógłbym nawet stwierdzić, że brzmi

jak kontynuacja pewnych pomysłów.

Szkoda, że grupa nie wypuściła

po nim czegoś więcej, bo

słychać, że byli na fali wznoszącej.

Fajnie, że ktoś wpadł na pomysł

zbiorczego przybliżenia tej grupy.

Virus, jak mogłem się przekonać,

brzmi po latach nieźle. Każdy z albumów

ma swoje dobre momenty.

Może nie zaliczyłbym tego do czołówki

gatunku, ale w żadnym wypadku

krążki nie przynoszą ujmy.

Grupa całkiem zacnie radziła sobie

w tym krótkim czasie działalności i

zostawiła po sobie trzy razy równy

materiał. Dla fanów gatunku powinny

być to rzeczy po prostu smaczne.

X-Wild - So What!

2022 ROAR!

Adam Widełka

W niedługim czasie mają ukazać

się reedycje wszystkich trzech albumów

X-Wild. Cóż za piękna

wiadomość! W końcu ktoś pomyślał

o tym, mam wrażenie, niezasłużenie

zapomnianym trochę zespole.

Działał krótko ale za to pozostawił

po sobie świetną muzykę.

Naturalnie dużo zawdzięcza Running

Wild, bo przecież projekt założyli

muzycy, którzy grali w kapeli

Rock'n'Rolfa i stylistycznie

czasem było to granie zbliżone, jednak

w ogólnym rozrachunku nadali

tej grupie własny charakter.

Perkusista Stefan Schwarzmann,

basista Jens Becker i gitarzysta

Axel Morgan z pomocą wokalisty

Franka Knighta zaproponowali

solidne podejście do heavy metalu.

Album "So What!" to debiut formacji.

Wydany w 1994 roku zawiera

około pięćdziesięciu minut

szorstkiego jak papier ścierny, szarpanego

klasycznego metalu. Słychać

mocny wpływ "macierzystej"

formacji, bo fragmenty mogą przypominać

piracki klimat, do jakiego

przyzwyczaił nas Kasparek, ale

nie można też mówić o jakimś bezmyślnym

kopiowaniu. Z biegiem

minut jak materiał się rozkręca

można już być pewnym, że obcujemy

z naprawdę solidnym tworem.

Frank Knight powala swoim unikatowym

wokalem (choć złośliwi

mogą zaznaczyć, że nic się nie różni

od Udo Dirkschneidera) wypluwając

kolejne linijki tekstów. Sekcja

trzyma azymut, choć nazwanie

jej najbardziej wszechstronną

byłoby nadużyciem, to może się

podobać i gra tak, jak ma grać - bez

zbędnych cudów. Jest potężna jak

betonowy filar, na którym oparte

są jadowite riffy gitary. Album to

równe kawałki bez mazgajstwa.

Numer goni numer, a każdy utrzymany

jest w typowo heavy metalowej

konwencji. Jest motoryka,

zadziorność i odpowiednia moc -

do niczego w sumie nie można się

przyczepić. Album "So What!" nie

jest jakimś super odkrywczym graniem.

Tak jak zresztą X-Wild nie

założony został po to, żeby bez powodu

kombinować. Zdaję sobie

sprawę, że nie każdy będzie zainteresowany

i może ktoś zarzucić

tym utworom szablonowość, ale

nie można odmówić tego, że bije z

tej muzyki trudna do zatrzymania

energia. Na pewno grupa w połowie

lat 90. udanie mogła dać fanom

Running Wild trochę radości,

bo jak wiadomo Rolf wpływał

coraz mocniej na mieliznę. Chociaż

pomijając konotacje - X-Wild

okazał się, jak wspomniałem wyżej,

osobliwym i bardzo interesującym

zespołem i fajnie, że przypomną

o nim nowe reedycje Rock Of

Angels Records!

Adam Widelka

Xentrix - Shattered Existence

2022/1989 Dissonance Productions

W końcu się za to wzięli! Dissonance

Productions anonsuje

wznowienia pierwszych płyt Xentrix.

Dla niektórych to piękne wydarzenie

- dość długo nie było w

obiegu, a przynajmniej w ludzkich

cenach, albumów tej brytyjskiej kapeli.

Na początek oczywiście

"Shattered Existence" z 1989 roku

z trzema bonusami, w tym coverem

Raya Parkera Jr. "Ghostbusters".

W pewnych kręgach Xentrix

uchodzi za grupę wręcz kultową.

Ciężko się z tym nie zgodzić, bo

panowie młócili bardzo dobry, techniczny

wręcz thrash metal. Ich

muzyka miała wtedy wszystko, co

mogło złożyć się i składało na konkretny

krążek z tego gatunku. Dynamiczna

praca gitar i solidna sekcja

nawet po latach nic nie traci

ze swojej mocy. Trochę czasu minęło

a nadal "Shattered Existence"

potrafi zaciekawić. Z drugiej

strony obok ciekawych riffów i naprawdę

interesujących pomysłów

nie da się przejść obojętnie obok

tego, że Xentrix pełnymi garściami

czerpał z twórczości zespołów odnoszących

sukces zza wielką wodą

w połowie lat 80. W kompozycjach

z tego albumu bardzo mocno wybijają

się wpływy Metalliki czy Testament.

Czy to razi? Czasem tak.

Są fragmenty, gdzie wyraźnie wybrzmiewają

echa kolegów z USA.

Nie można oczywiście mówić o jakimś

kopiowaniu totalnie bezmyślnym

- przez coś ponad 40 minut

Xentrix na debiucie radzi sobie

nieźle. Są również kawałki, które

zdradzają potencjał młodej załogi i

w których kiełkuje własny charakter.

Do końca jednak nie udaje się

im pozbyć tego specyficznego brzmienia

pachnącego dokonaniami

wspomnianych wyżej. Album

"Shattered Existence" to mimo

wszystko rzecz jak najbardziej ponad

przeciętna. Absolutnie może

się podobać i przyciągać nowych

fanów. Na pewne sytuacje nie

sposób być jednak głuchym, choć

nie psują one AŻ tak całości. Jest

tu moc, zadziorność i umiejętność

kombinowania. W tamtych czasach

Xentrix wykorzystał wydeptane

ścieżki z głową.

Adam Widełka

Xentrix For Whose Advantage?

2022/1990 Dissonance Productions

Dissonance Productions wznawia

kolejno albumy brytyjskiego

Xentrix. Chronologicznie, jak

przykazano, także można sobie też

prześledzić przy okazji drogę, jaką

grupa przechodziła. Byli, i w sumie

są, jedną z ciekawszych kapel ze

starego kontynentu grających

thrash metal. Sprawdzone wzorce

zza oceanu filtrowali przez swoje

pomysły i nie zatracili się w inspiracjach

- przez to dziś nadal chętnie

słuchane są takie albumy jak

"For Whose Advantage?". Oryginalnie

wydany rok po debiucie, w

1990, nakładem Roadracer Records.

Można odnieść wrażenie, że

jest to udana kontynuacja tego, co

Xentrix założył sobie na poprzednim

krążku. Już aż tak mocno nie

zwraca uwagi to, że zespół chętnie

czerpał inspiracje od zaczynających

wcześniej grup amerykańskich.

Bardziej na "For Whose Advantage?"

zarysowuje się własny

charakter, z odniesieniami, choć

nie przysłaniającymi tego, co chcą

pokazać. To album może nie tak

szybki i agresywny, mający jednak

w sobie dużo swobody i energii.

Słychać, że Brytyjczycy nie byli zainteresowani

bezmyślnym łupaniem

wedle zasady - im szybciej

tym lepiej. Zdarza się nawet przemyślany

antrakt w postaci krótkiego,

akustycznego numeru, jaki

ładnie wprowadza słuchacza do,

niejako, kilku ostatnich kompozycji.

Umieli panować nad prędkością

swoich kawałków, więc szybkość,

nawet jeśli jest, nie przygniata.

Takimi płytami buduje się nazwę.

Można potem nagrać coś

słabszego, innego, ale zawsze ludzie

będą wracać do tych najlepszych

pozycji. Myślę, że w dyskografii

Xentrix ten album jest szczególny.

Dla wielu to chyba jeden z

lepszych europejskich krążków

thrash metalowych i trzeba przyznać,

że opinia nie jest na wyrost.

Jest to rzecz w swoim znaczeniu

przystępna, bardzo sprawnie zagrana

i napisana. Tak jak w przypadku

"Shattered Existence" umiejętnie

przemycone są wpływy amerykańskiego

thrashu, będące po prostu

fundamentem., na którym zbudowano

ciekawe kompozycje. Tak

- można tak to ująć - jest interesująco.

Gdzie trzeba grupa gra bardzo

dynamicznie, ale w ogólnym

rozrachunku to solidny thrash bez

zbędnego ciśnienia na udowadnianie

komuś czegoś. Po prostu jest

to równa i, po latach, całkiem świeżo

brzmiąca płyta.

Adam Widełka

214

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!